2019
„Twoje słowa”
Słowa to jest niewiele
Chciałbym Ci dać czyny
Rozpostartych w kaskadę
Rąk maków na Twoim ciele
Bo słowa to niewiele
A ja mógłbym Tobie tylko oddać
Ostatni oddech oddać
Dotknąć trujące ziele
Na to jest słów niewiele
Jakbym jeszcze potrafił
Wykorzystać je na wiele
Ty umiesz dobrze słuchać
Słowa to jest zbyt dużo
Straciłem czas i czasy
Strach i poczucie wstydu
Szukam do dobra trasy
Bo słowa to tak wiele
I broń i grok i miłość
Bo słowa to nie wszystko
Gdy tak mnie goni złość
Słów zawsze mi brakuje
Żeby powiedzieć dosłownie
Jak kocham ponad słowa
Miłością, która już płowa
Jak kocham Ciebie światem
Jak huczy moja głowa
Nie umiem tego słowa
A Ty je w sobie masz
„ja i Inni”
Już zawsze będę sama
Dlatego że nie mam nikogo
Już zawsze będę tułaczką
Nie mogę iść żadną drogą
Nie ma dla mnie miejsca
Nigdy nie dam się poznać
Bo po co
Po co komuś i komuś takiemu jak ja
Cokolwiek dać
Nie zaznam szczęścia
Choć poznałam miłości
I pożądanie, także gniewu Pięściak
Odi profanum vulgus właściwie
Bo nie umieją rozpoznać czerwieni
Nie znają się na kolorach
Nawet nie mają podstawowych
Nie mówiąc już o wzorach
Czy szacunku sił porządkowych
Czy powagi dla innej osoby
Czy ja nie znam szczęścia bez wygody
Czy ja nie znam swojej osoby
Czy głowy bez oczu mogą się spotkać
Czy twarz bez wyrazu może pozostać
Nie może, jak dla mnie nie
może
Nie wiem
Ja nic nie wiem
Lecz świadomości mi ciążą
Zazwyczaj trudno mi spać
Gdy nad orbitą słońca krążą
Kajdany spienionych chmur
„Nasza ziemia”
Molnárowi
Obracając się wśród ludzi
Zdałem sobie z czegoś sprawę,
Coraz starszy dzień się budzi,
Chciałbym z pracy mieć zabawę.
Gdzieś tam gleba stoi pusta,
Cienie drzew ją okalają,
Latem ciepła dłoń ją muska,
Zimą kwiaty usychają.
Tak odlegle to wygląda;
Oni mają swoje życia,
Lecz gdy na swoje spoglądam :
Przeszłość nie jest do ukrycia.
Choć to błaho się maluje —
Dzieci bieg za marzeniami;
Ciągle w środku mi się pruje
Ściegów szyk, wspomnieniami.
Kiedy jeszcze ich widuję,
(Słów między nami mało)
Każdy raz sentyment czuję —
Cóż się z nami stało?
Coraz bardziej wyblakłe
Sny dziecięce wciąż nurt życia spija
I tylko gdzieś w oddali majaczy
Nasza wspólna ziemia, ziemia niczyja
„Świerczewski”
Przez wiele lat myśleli o jego legendzie,
A teraz okazuje się być innym;
Kiedyś zdawało się, że świat poświecono biedzie,
Teraz już wiemy, że był też temu winnym.
Gdzie i jak go matka rodziła
To nikogo obchodzić nie powinno,
Ale wiem ja na przykład,
Że też się robiło równinno.
Z chłopa z dziada, pradziada,
W domu gdzie żyw i jedzenie
Gdzie chaty stateczna ogłada,
Gdzie być może i bimbru pędzenie.
Chamstwo z chamstwa,
Prostactwo dziedziczne,
Bezpieczne kąty,
Wychowawstwo uliczne.
Nawet jakby go matka
W złotej kadzi w rozmarynie
Myła i wytarła laurem
Zła sława nie zginie.
Bo mu się chciało przyjść po Leninie,
W carskiej Rosji zgniecionej bu(n)tem
Też chłopskim, wielikiej rodinie,
Dalej, za Trapezuntem.
Jeśli by nawet wypędzono
Chłopów i zabito
To jego nazwać tym samym nie wolno;
Jego mordę zedrzeć by się chciało — nie obito.
Co z tego że tym samym jest
Jak chce inaczej się nazywać
Psu gówno własne nie śmierdzi
Człowiek umie się na przekleństwo skazywać.
Jakby go nawet odznaczono
Królestw — przepraszam — światów,
panem broni,
Jakby go nawet i złocili,
Moje czoło mu się nigdy nie pokłoni.
I wasze też nie powinny.
Bowiem to człowiek winny;
Morderca i chory na pijaństwo
Czynił z życia wielkie draństwo
Generał (sic!) już w latach trzydziestych :
W połowie ubrany, o zapitym ryju,
Wytacza się z namiotu, i w czystych
Strzela jak do bydła z Waltherów;
Niedomyty cham, prostacki zabójca,
Który podnosi rękę
Na towarzyszy broni
Ten co chciał odjąć Hiszpanii faszyzmu mękę
„Quo vadis”
Jest taki kraj na mapie świata
Nieduży, prawie jak karczma,
Państwo zgaszonych świateł lata,
Szczęścia zamkniętych cichych dłoni.
W tym kraju ludzie często się modlą
O pieniądz żeby nie był rozchwiany,
W gmachach wołają, niby przez ściany
Jeden język — nienawiść świadoma;
Człowiek nie rodzi się z nienawiścią,
Ale często weń się ją wmusza.
Spadają wówczas czyny kiścią,
Bo nie odwiedza się ratusza,
Nie chodzi się do kina,
Nie bywa w teatrach,
Nie jeździ się tramwajami,
Nie lata po Sumatrach,
Nie uczy i nie bawi,
Ale złość się w sobie trawi,
Zarzuca się żółcią ludzi,
Zaciska sznur własnej zgryzoty
I pieką straszliwie wspomnienia
straconej pieszczoty
I bolą zuchwałe czyny
I zwycięstwa wydarte
I kłębią się kwaśne płyny
Ponad podziały otwarte
Ponad mękę niemocy
Poprzez wspólnoty korytarze zwarte…
Rozdzielają tam ludzi policji korowody,
Zabijają tam władze miasta,
Biją w twarze zbolałe od łez,
A rządzących prostaków kasta
Nie umie godnie składać tez
I nawet rani tych, którzy za nią idą,
Bo nie da nigdy ktoś, kto jest naznaczony ohydą.
W tym kraju ludzi o ciasnych głowach
Są też jednostki normalne;
Nie mogą oni w prostych słowach
Powiedzieć swojej rozpaczy;
Nie wystarczyły wiece,
Na nic się zdały protesty,
Na nic zgaszone piece
I widma wyludnienia.
Nic nie dały błagania,
Fiasko wyszło z mowy,
Na nic groźba krzywd poznania,
Może ich krzyk obudzi…
Jest taki kraj smutnych ludzi
I ludzi o zamkniętych oczach
I zaryglowanych sercach,
W tym kraju dobrze się mówi o mordercach,
Gdy ciała zapomnianych zalegają na zboczach;
W tym kraju wiecznie panuje chłód,
Nie ma czasu na współczucie,
Wciąż powłoka nie chce zapomnieć o bucie,
Co rozpuszcza dobrych ludzi jak lód
„mowa i czyn”
Wiele razy coś mówiłam,
Często mówię bardzo dużo mówiąc,
Może nawet zbyt wiele — nigdy nie liczyłam,
Dla mnie bez różnicy płacząc czy się śmiejąc
Taką od dawna myśl w sobie noszę,
Że myślę o Tobie w rożnych barwach.
Nie pomyśl o mnie źle, proszę,
Bo ostatnio zbyt często chodzę na odwach;
Wystarczy mi już wielu nocy —
Że noc w noc,
Milknąc i drgając krąg się zaciska
I wściekłą krew widać na pyskach,
Że świecą piekła twarze jak ostrza sztorc
Dosyć już cierpienia ołowianych głów,
Dosyć już siły użytej na marne.
Po co mi uświadamiać bez słów,
Że dawno nasiona zgniecione żarnem
Może i nie jestem niewolnikiem,
Ale są niewolnicze drogi,
Że się nie można wyzbyć zapomogi
Nawet jak ta źdźbła twoje jarzy palnikiem
Ciekawe kto jest silniejszy, bo tego też istnieją
alegorie;
Czy ja czy ty czy Oni;
Bo ludzie siły mierzą na dwie kategorie,
Ale sami sobie odpowiecie
Jak to ze wszystkim jest na świecie;
Czy silniejszym jest ten co może unieść dwie tony
I armia jego na wszystkie idzie strony
Czy ten co w rozpacz wpada
I sam od dna odbija się i na brzegu siada
Jeśli nie czujesz jawnie gniewu,
Jeśli nie kwestionujesz
Narosłego wokół ciebie chlewu
I się nie buntujesz
Nawet mówiąc „nie”,
Może być za późno by było źle
Ale właściwie to gdzie jest dno,
Czy dno w ogóle istnieje;
Gdzie te lata stracone w powstaniach,
Gdzie kwiaty, zwierzęta i knieje,
Gdzie jest wszystko to
Najgorszym typem są ci co sami skaczą
do tej wody,
Która ich czyni Midasami,
A później płaczą, że im ręce grabieją,
Kiedy sami siebie czynią panami
„Wiosna”
Wiosna przyszła dosyć wcześnie
Jeszcze chłody nie ustały
Jeszcze wojna nie ucichła
Armat głosy będą grzmiały
Bieda w kraju, co wydaje
ojcom Złoto spracowane;
Brak pieniędzy, jak się zdaje,
Mieszać im zaczyna w głowach
Są tu tacy co od skóry chleb zabiorą
By się nie udławić
Są i tacy — w rzędach stroją
Miny białych tchawic
Będą bić się jeszcze lato
Po wiosennej dumie
Zagrzmi głos jesieni wachtą
Świt rozbije noce tłumnie
Lato zima chce zakrzyczeć
Zdusić wiosny słabe pąki
Chciało by się na złe ryczeć
Strącić z planszy wrogie pionki
Jesień pewnie nie nadejdzie
Brąz złotawy, rdzawa czerwień
Zima żniwo za nią zbierze
Poniosą na rękach wrzesień
„Mój ojciec”
Mój ojciec to był fajny gość,
Znał się na różnych poważnych sprawach;
Bardziej niż inni uczuł w stawach,
Że życia nigdy nie jest dość
Mój ojciec wiedział o swym szczęściu;
Nigdy nie poślubił swojej żony,
A kiedy upadały trony
On bił w dzwon zbawienia nadejściu
Mój ojciec to był pewny facet;
Silny i wątły jednakowo,
Miał linię życia wypadkową,
Żył poza nagłówkami gazet
Mój ojciec to był dobry człowiek;
Po prostu — rozumiał świat,
Lecz nie wiedział po co bat;
To sen mu spędzało z powiek
Mój ojciec był dla matki
I dla Nas wszystkich po kolei;
Dobrze, że spoczął w czas zawiei
I nad nim wciąż są żywe kwiatki
Mój ojciec nie chciałby mnie znać
Za rolę moją i krzyż mój;
Jak dobrze, że nie każdy rój
Test wiosny może zdać
To było prawdą, co mówiłem
To był Człowiek jakiego nie spotkacie
Jakbym mógł spojrzeć w oczy tacie
Powiedziałbym: przepraszam, krzywdziłem
***
Kładę się do snu z nożem
Składam wtedy głowę lżej,
Jak chcesz to proszę — wyśmiej,
Ja chodzę rozdrożem
Pod głowę biorę noże,
Bo wiem, że łatwiej będzie,
Gdy zło swe koce przędzie,
A za mną sądy boże
Zasypiam z nożem w dłoni
Gdyż lepiej można kłuć
W koszmarnej nocy chuć
Przykładam nóż do skroni
„Brigadas Internacionales”
Tak dalekie, rachityczne
Łodygi bez płatków pachnących
To nie rośliny, lecz palce
Ludzi w tej ziemi śpiących
Smutne, wyblakłe i senne
Kamienie obłupanych snów
Lecz to nie kamienie
A oczy nieprzeczytanych słów
I wciąż bolesne, rozdarte
Drzewa świecące kroplą żywicy
Ale nie pnie to, a ciała oparte
O grudę ziemi ostygłą
Dalej już tylko piasek
Omglone połacie porośnięte językami
Lecz to nie flagi biel, a krwi sztandar
Wolności rozdanej między proletariuszami
„Czasu czas”
Czas zabiera coraz szybciej
To, czemu sam pozwolił trwać
I dotkliwie wciąż nas tłamsi
Sam, nie mogąc w miejscu stać
Łatwiej byłoby bez Czasu;
Choć nic by nie zaistniało,
Wolność cząstek, lot materii
Wszytko lżej o jedno ciało
Ale Czas lubi przygwoździć
Rdzą pokrywa metal klamek
I nie można się znów zrodzić
Do tych samych wydarzeń
Czas popycha i przewraca
Lubi chichot historii
Zawsze po omacku skraca
Linię już dosyć krótką
Lecz zna czas pomyłkę
Jak natura i światło
Czasem czas na czasów zmyłkę
Gdy Czasowi czasu brak
***
Co sie dzieje z miejscami
Gdy się do nich nie wraca
Przecież nie znikają
Wciąż tam gdzieś są
Co się dzieje z miejscami
Jak się je jeszcze pamięta
W żółtku zamyka
Jajka przeszłości
Jak się kiedyś zrobi jajecznicę
I ona przypomni dawny smak
To czy się wróci tam gdzie się było
Czy to już stracone
Stracony wspomnień czas i świat
Czy jak z tych jaj się wyklują pisklęta
Kto je nauczy
W zapomnieniu
Struclą jabłeczną gorycz przeklęta
Mimowolne wspomnienie
Dawnych lat
***
Śmierć frajerom, śmierć frajerom,
Oświata to frajerski fach i tyle,
Wyłóżcie Hallsteina przed oczy pozerom,
Jestem najlepszy o tyle o ile
O ile się założymy, że Unia na łeb spadnie;
Wiem — słuchacie świadka historii.
No co, ile nam jeszcze T. ukradnie?
Znam układy wszystkie w ich trajektorii
M. mi ściskał dłonie, potem pluł na mnie
w gazecie
Kasa, misiu, kasa, tylko tyle się liczy,
„Tyle” — tyle o mnie wiecie,
Wychowały mnie Bałuty, krzyk wiejskich Iliczy
Słuchacie chłopa (uwaga)
Każde ze słów moich spijacie,
Liczy się wyłącznie moja rozwaga,
Niewolnicze charaktery macie
Nic jesteście warci; ah jaki ja jestem troskliwy :
Uczcie się żebyście później wiedzieli,
Uwierzcie — widziałem komunizm prawdziwy,
Mam nadzieję, że mój nihilizm się wam udzieli
„O czasach”
Edelmanowi
Czy nie było ci kiedyś szkoda
Tych łez, co wsiąknęły w bruk
Czy wiedziałeś, że kiedyś jak trzoda
Szedł na śmierć ludzki tłum
Gdzie byłeś gdy pakowano
Pchano i targano w wagony bydlęce
I nie liczyła się dusza, a miano
Jak plama wiążąca ręce
Co zrobiłeś gdy bito i rozstrzeliwano
Niewinne dzieci z matkami
A ojców i mężów skazywano
Na piekło karmione zdradami
Gdzie byli ci wszyscy, gdy stałem
I zamykałem drzwi w pośpiechu
A pełno głów tragicznych widziałem
Skłębionych na Umschlagplatzu
I gdzie ta Europa poszła
Dlaczego znów skręciła
Dlaczego w ’68
Ponownie się w ideach poróżniła
I jest już czas zbrojny
A jednak przegranej wojny