Figiel
Chodzę sobie po mieście (głupi jakiś).
Cieszy mnie każdy neonowy napis.
Zadziornie siorbię mleko w mlecznym barze,
zaciągam się wiosennym papierosem,
który inaczej smakuje na wiosnę…
Ten głupi nawyk pozostał mi w darze
z poprzednich mroźnych lat. (A być może zim.)
Pewnie kiedyś go rzucę. Zresztą — czort z nim.
Wchodzę do kościoła,
pod filarem klękam.
Wcale Go nie wołam
i o nic nie kwękam.
W milczeniu dzielę z Nim
swą samotność, gdy brak
człowieka, z którym bym…
Mimo to mówię: tak!
I figla tnę dzielnie
losowi tej wiosny,
bo wciąż i bezczelnie,
chodzę w niej radosny.
Limeryk laurowy
Czniam wasz z honorariów grosik!
Jednak kornie chcę was prosić:
wydrukujcie mój limeryk,
zamiar bowiem mam ja szczery,
gminnym wieszczem się ogłosić.
Niechaj sen się złoty ziści!
Wdzieję wieniec z lauru liści,
aureola sławy błyśnie,
ponad głową mą zawiśnie.
Inni zdechną od zawiści.
Mogę także być kimś innym,
niekoniecznie w skali gminnej.
Z moim wdziękiem i talentem…
To właściwie obojętne.
Może nawet… Prezydentem…
Niech się ziści złota złuda,
niechże się nareszcie uda
włożyć wianek z liści bobka
na mą glacę oraz spotkać,
choćby była chuda, ruda,
ukochaną Panią Sławę.
Mógłbym dla niej wtedy nawet
do samego zstąpić piekła,
byle tylko do mnie rzekła:
„Ave, mój Cezarze. Ave!”
I pod tryumfalnym łukiem,
by mnie wiodła z werbli hukiem,
wśród wiwatów i oklasków,
pośród rac cudnego blasku,
podszytych czarcim pomrukiem:
„Publiczyłeś swoją japę,
przepychając się na gapę
poprzez życia swego chałę.
Tobie składam cześć i chwałę
na godzinę przed zawałem.”
Nieboskłon
Spadająca gwiazda
podważa wiarę
w doskonałość świata.
Lecz próżno szukać
w konstelacjach,
gdzie powstała strata.
Świat światłem
jarzy się jasnym.
I tylko nowe wciąż gwiazdy…
Spadają.
Wiosenne słońce
Miotaj się słońce w drzew koronie,
zanim w konarach drzew utoniesz.
W swym opętańczym porwij locie
owadów bezprzytomnych krocie,
które od lat spisek radosny
knuły, by schwytać cię tej wiosny.
Maźnij złocieniem dachów szczyty,
niech świat w twój blask będzie spowity.
Patrzącym w ziemię złam swój promień,
w odbicie nieba w ciemnej wodzie,
by tkwiącą w oku resztkę wspomnień
twoich, nosili w sobie co dzień.
Drzewa schylone porwij w górę,
niech pożegnają swego pana,
psią na podwórzu rozwal budę,
psalmy niech wyje pies do rana.
A potem wyrwij z magmy ziemi,
moc, która w wnętrzu pól tych drzemie,
by przemówiły w zbóż zieleni,
by już nie stały nagie, nieme.
I ziemię w noc obiegnij pędem,
żeby złocistym wrzaskiem z głębin
snu, wyrwać ludzi i gołębie.
Przeczucie
Jest gdzieś…
Lecz zbezczeszczone
wszystkie nazwy,
a po cóż szukać nowych imion…
Może po przekroczeniu
ciała, słowa i myśli,
odnajdę
i nie krzyknę,
trwając w…
Lecz codziennie
odchodzę
w przedmiot
dnia.
Garb
Garb — to stan normalny.
Dokuczliwa narośl,
wrzód psycho-moralny,
który się ukrywa,
bo to jednak, psiakość,
rzecz nader wstydliwa.
Taka wielka przylga…
Więc się z niej chcesz wyłgać
przed innym, do siebie
podobnym garbaczem,
dumając cichaczem:
„Nuż uda się go omamić…”
I pobladłymi patrzymy
wzajem na siebie twarzami,
drżąc, by spod przymkniętych powiek,
nie dostrzegł swego odbicia
w naszych lustrzanych źrenicach,
nasz sobowtór — tamten człowiek.
U progu
Świat stał przed nami cały otworem.
Tak się przynajmniej nam wydawało…
Lecz czy spotkaliśmy się nie w porę,
szczęścia, czy serca było zbyt mało,
by dwa pragnienia w jednym źródle sycić
i dwa istnienia w jedno złączyć życie?
Bo spójrz, co wkrótce świat nam uczynił.
(A może sami jesteśmy winni?)
Jednego losu różne połowy,
po różnych krążą dzisiaj orbitach.
I tak powstały dwa losy nowe.
Każdy o własne swe szczęście pyta.
Cóż po pytaniach? Kto odgadnie,
jak niewyśniony sen się spełnia…
Na której drodze, w którym z pragnień
tai się istnień naszych pełnia?
Czym jest udręka? Wyrokiem z Góry,
własną głupotą, błędem natury?…
Czy dzięki temu więcej dobra
przybędzie na tym świecie bożym?
Czy wręcz przeciwnie, świata obraz
będzie wyglądać jeszcze gorzej?
Historia wręcz tak pospolita,
jak gdyby wcale jej nie było.
Może nie warto o nic pytać.
Ale, jeżeli to była miłość?…
Tramp
Samotnie człapiesz trampie przez dni,
a one cień na tobie kładą.
I powolutku motają ci
głowę, przeszłego czasu szmatą.
Już się skręciły te nitki-dni
w powrósła zmarszczek twojej twarzy.
W wyblakłych oczach zmętniał gdzieś ci,
blask dawno już minionych marzeń.
I żar słoneczny przykrym ci jest.
Szarości tylko nie są wrogiem.
Nie ranią cię plucha ani deszcz.
Pytasz po co w tę podłą drogę.
Jaki jej cel i jaki jest sens.
Uparcie wlec za nogą nogę,
z tajonym lękiem w sobie i bez
nadziei. Cóż odrzec ci mogę…
Znikąd tors nędzny nas dogonił.
Na desce z kółkami (zamiast nóg).
W zastępstwie stóp, używał dłoni,
a z twarzy ścierał pot, pył i trud.
Po co właściwie on tutaj był?…
Przedziwny intruz. Nie pytał o nic.
Żebrał i żył.
Trzpiotka
Leniwie igra myśli pchełka
w moim rozbebeszonym łbie.
I raz po raz zalotnie zerka,
czy do galopu wziąć ją chcę…
I tak się ze mną bawi w berka.
To się pojawi, to zniknie we mgle…
Skacze po olchach, chowa w świerkach,
i do zabawy przynagla mnie.
Tak się zwodnica ze mną drażni,
że ja jej pan, żem władca jej…
A potem mówi mi: Cześć błaźnie.
Bądź zdrów…
I nie ma jej.
Ojciec
Jakoś mgliście tkwisz w mej pamięci.
Jakbyś przychodził z drugiego planu,
wyłaniał się z cienia.
Bo też często wracałeś o zmierzchu,
dorabiając w godzinach nadliczbowych
do skromnej pensji urzędnika.
Ale to przecież Ty czytałeś na głos Trylogię,
gdy zaczynałem dopiero składać litery.
I to na Twoich kolanach
„Jechał, jechał pan,
na koniku sam.
A za panem chłop,
na koniku — hop!…”
Pamiętam Twoją klęczącą postać,
trwającą na zbyt długiej,
jak na mój gust, modlitwie.
Kochałeś cicho, nieefektownie,
jakby po kryjomu.
Mówiłeś: „Jak Bóg da…”,
i „Jakoś to będzie…”,
co tak bardzo denerwowało Matkę.
Ale to przecież oznaczało,
że wszystko zawierzyłeś Bogu,
a zaraz po Nim — Jej.
Lecz wtedy ani Ona, ani ja,
nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy.
We śnie
Nie pamiętam moich snów,
nie wierzę nocnym marom.
Przyszłaś jak księżyca nów,
jakby nic się nie stało.
„Czemu już mnie nie kochasz”,
zapytałaś mnie nagle…
I wtedy — sama popatrz!
We śnie, jak i na jawie…
Mowa doskonała
znowu mnie zawiodła.
Nagle oniemiała…
Niewymowna. Podła.
Rozpierzchnięte myśli
nizałem od nowa…
Nagle sen się wyśnił.
Znikłaś tak bez słowa,
kiedy budzik wkroczył
w tej rannej godzinie…
Lecz czy owej nocy,
to był sen jedynie?
Bliscy
Bliscy, przyjaciele — hermetyczne kule.
O was się ocieram, czasami opieram…
Lecz istota wasza niezmienna jest stale.
Do czaszy lgnie czasza; chłodne dwa metale.
Stan cybernetyczny w sobie zespolony.
Sprzężenie i zwrot. Rytm jest ustalony:
Sprzężenie i zwrot.
Po wierzchu odziani w uśmiechy, milczenia…
zaaferowani…
Czasem wierzch się zmienia
na słów chropowatość, obojętność spojrzeń,