Kilka słów od autorki
Antologia Romantyczna to zbiór fragmentów wydanych już przeze mnie powieści. Ta mieszanina wątków została połączona w całość, aby przybliżyć Czytelnikowi moją twórczość. Powieści, które wydaję, są długie, a o zakupie często decyduje koszt 1 egzemplarza. Zapewniam Czytelnika, że nie mam wpływu na cenę druku na żądanie, który wszędzie jest wysoki. Pozostaje mi mieć nadzieję, że niniejsza skromna publikacja będzie zachętą do zakupu moich romansów w przyszłości.
Serdeczne pozdrowienia!
Ewelina C. Lisowska
Substytuty Miłości
To był mój debiut z 2018 roku. Romans współczesny, religijny. Czyż może być dziwniejsza mieszanka? A jednak okazuje się, że wiara ma wiele wspólnego z miłością…
Gdy ujrzał ją taką bezbronną i delikatną, zapragnął się nią zaopiekować. Lecz w przeciągu jednej sekundy troska przerodziła się w coś więcej. Zapragnął ją pocałować. Walczył z sobą tylko przez chwilę.
„Co w tym złego?” — pomyślał, po czym ujął jej delikatną twarzyczkę w swoje duże, kształtne dłonie i powoli zbliżył swoje usta do jej warg. Zamknęła oczy i zapomniała na chwilę, kim jest Serafin, a raczej kim ma zostać. Poczuła jak delikatnie, niczym dotyk skrzydeł motyla, złożył pocałunek na jej ustach. Później musnął je znowu, i znowu…
W tej chwili ktoś zastukał do drzwi. Serafin opamiętał się, ale było już za późno. Teraz już nie mógł się cofnąć. Maria spojrzała na niego wilgotnymi od łez oczyma.
„Co ja zrobiłem?!” Przytulił ją i szepnął:
— Będzie dobrze. Jestem z tobą… — „…całym sercem.”
— Każdej tak mówisz? to ironiczne pytanie, przykrywające drgnienia jej zranionego serca, zazgrzytało w jego uszach zatajonym bólem.
Pukanie ponowiło się, ale tym razem z większą mocą.
— Wrócimy do tego tematu! — Użył wszystkich sił, aby się od niej oderwać. Pospiesznie podszedł do drzwi.
— No, ile można czekać?! Co wy tutaj robicie? Jakieś sprośne rzeczy?! — zabrzmiał ordynarny żart na powitanie. Marco Paoli wszedł do środka i od razu spojrzał w kierunku Marysi. Ubrany w drogi, luksusowy garnitur, koszulę i krawat, jak zwykle prezentował się nienagannie, ale jego podpuchnięte oko świadczyło o wczorajszej bijatyce. Podszedł do niej powoli niczym skradająca się puma i zmierzył ją wzrokiem z góry na dół.
— Dzień dobry Marco — rzekła cicho. Serafin stanął u jej boku, dzięki czemu poczuła się trochę pewniejsza siebie.
— Dobry to on nie jest… ale chciałem ci powiedzieć, że nie będę miał roszczeń co do pieniędzy, które na ciebie wydałem. Dogadałem się z Sefkiem i wszystko gra. Nie będę cię nachodził i tak dalej… — mówił od niechcenia i przeglądał gruby plik banknotów w swoim portfelu.
— Rozumiem. — Skinęła głową.
— Przepraszam za wczoraj — dodał z oporami pod naciskiem wzroku młodzieńca.
— Przykro mi, że wszystko tak się skończyło, ale chyba właśnie zaczynam nowe życie i nie mam zamiaru wracać do starego zawodu — odpowiedziała grzecznie.
— Taa! Jasne! Założę się, że jak tylko zamknę za sobą drzwi, to ten tutaj rzuci się na ciebie bez pardonu! A ty będziesz wniebowzięta! — parsknął ironicznie. — Żegnam! — Nie czekał na ripostę młodego Kleina, tylko wyszedł i zatrzasnął za sobą drzwiami.
Z ulgą spoczęła na krześle, przy stole kuchennym. Myślała, że najgorsze ma już za sobą, w tej jednak chwili drzwi wyjściowe znów się otworzyły i wszedł przez nie Marco z torbą w ręku.
— Twoje ciuszki, mała! — Szurnął torbą po drewnianej podłodze i znikł równie szybko, jak się pojawił.
Podeszła do torby, aby sprawdzić, czy cały jej dobytek jest na swoim miejscu. Ukucnęła przed czarną, sfatygowaną, połataną torbą i rozsunęła jej zamek. W środku była jej bielizna erotyczna, lubrykant, antyperspirant, prezerwatywy oraz inne kosmetyki, dokumenty. Była też elegancka kreacja, którą miała ubrać dzisiejszego dnia oraz płaszcz. W czerwonym portfelu znalazła sto złotych.
— Jest wszystko? — usłyszała głos przypominający jej o tym, że znajduje się w mieszkaniu zakazanego mężczyzny, który kilka minut temu złożył słodkogorzki pocałunek na jej ustach.
„Nie powinno mnie tutaj być…” — pomyślała i przypomniała sobie dotyk jego ciepłych, czułych dłoni na jej policzkach i plecach.
— Tak.
Zacisnęła zęby, gdy usłyszała, że Serafin zbliża się w jej kierunku. Odwróciła się powoli i spojrzała na jego twarz. Miękkie spojrzenie, ciepły uśmiech i przyjazne nastawienie — tyle była w stanie wyczytać na pierwszy rzut oka. Nie mogła wiedzieć, że stoi przed nią mężczyzna rozpalony namiętnością, która ożyła w nim po dwóch latach celibatu. Wyciągnęła ze swojej torby zimowy płaszcz i zarzuciła go sobie na ramiona.
— Ja już pójdę — rzekła, po czym wzięła do ręki swój bagaż.
Wiedział, że nie może potraktować jej tak, jak robili to inni mężczyźni. Przecież nie był zwierzęciem, żeby od tak rzucić się na nią niczym wygłodniały samiec. Zachowując ciepły ton głosu, wskazał jej sofę.
— Usiądźmy. Zaczęliśmy ważną rozmowę.
Gdy usłyszała jego ciepły głos, zmiękła niczym plastelina i posłusznie podeszła do sofy. Usiadła na skraju miękkiego mebla i czekała na to, co jej powie. Gdy usiadł zbyt blisko niej, odruchowo zwiększyła dystans.
— Pytasz wciąż: czy każdej tak mówię?
Skinęła głową. Była święcie przekonana, że w tym mieszkaniu całował się z niejedną kobietą. Przecież był taki przystojny i miły.
— Nie — zabrzmiała krótka i stanowcza odpowiedź.
— Ale ten pocałunek nie miał prawa… — zaczerwieniła się jak małolata po pierwszym pocałunku i spojrzała na swoje dłonie. Może zbyt wiele obiecywała sobie po tym geście? Przecież była jedynie prostytutką.
— Chyba się w tobie zakochałem — wyznał cicho, zadając sobie jednocześnie pytanie: „Dlaczego?”
Ta odpowiedź przeszła jej wszelkie oczekiwania. Spodziewała się, czegoś w rodzaju: „To była koszmarna pomyłka!”
„Dlaczego mi to powiedział?! Teraz nie będę mogła zapanować nad sobą!”
— Sefi, ale ty przecież jesteś już jedną nogą w sutannie. To jakiś obłęd! — Spojrzała na niego błagalnie.
Była taka wystraszona tym, co działo się między nimi, że wprost nie potrafił jej nie kochać. Miała dobre serce i mimo tego, czym się zajmowała, jej dusza była czysta i piękna, pomimo że pełna ran i skaleczeń, które zapragnął uleczyć.
— Powołanie przyjmuje różne formy. Jedni sprawdzają się w samotnej służbie bliźnim… inni w małżeństwie — dodał dopiero po chwili.
Z tych emocji zaschło jej w gardle, więc ciężko przełknęła ślinę. Ona miałaby zostać żoną tego wspaniałego, miłego i dobrego mężczyzny? Od razu pomyślała o jego rodzinie. Gdyby dowiedzieli się o jej przeszłości… „Z resztą, pewnie teraz Marco zadba o to, aby wszyscy Kleinowie dowiedzieli się, kim była Izabella May.”
— Chyba już czas, żebym wróciła do ośrodka — rzekła wymijająco. To co jej powiedział, nigdy nie mogło się spełnić. To był jedynie nagły kaprys bogatego chłopca, który myśli, że może mieć wszystko.
Po wypowiedzianych przez nią słowach odczuł zawód. Pomyślał, że się wygłupił, odsłaniając przed nią swoje serce pragnące miłości. Teraz każde miało odejść w swoją stronę. To coś, co narodziło się między nimi, musiało zostać zabite w zalążku. I tylko przypadek sprawił, że ich ciała spotkały się niespodziewanie, gdy Maria wstając, zachwiała się do tyłu i usiadła na kolanach mężczyzny, przed którym uciekała. Chciała natychmiast wstać, ale on przytrzymał ją, obejmując wpół. Nie chciał wypuszczać jej z rąk. Była dla niego zbyt cenna. Odważyła się na niego spojrzeć. Pożądanie miał wypisane na twarzy. Nie mogła się oprzeć jego spojrzeniu i ustom — wabiły ją ku sobie niczym słodki nektar. Spełnienie jej pragnień znajdowało się dziesięć centymetrów od jej spragnionych warg. Lecz to on pierwszy ją pocałował. Zwarli się w miłosnym pocałunku, który od samego początku ich spotkania był nieunikniony.
Z trudem zapanował nad dotykaniem jej ciała tam, gdzie pragnął najbardziej. Na początku była czuła, delikatna, ale później zaczęła przed nim otwierać podwoje swojej namiętności, każącej mu dać się ponieść temu pragnieniu… Nagle przypomniał sobie, kim był i kim była ona. „Boże, co ja robię?!” Przerwał pieszczoty i odsunął się od upragnionej miłości. Przecież niedługo zostanie księdzem!!! Czyż miał zawieść zaufanie osób, które na niego liczyły? Spojrzał na nią i zrozumiał, że mocno ją zranił.
Odsunął się od niej, jakby oparzony nagłym przypływem świadomości. W jego oczach zobaczyła strach mieszany z nieskrywanym poczuciem winy. Zrozumiała, że właśnie zdał sobie sprawę z tego, że popełnił błąd. Prędko uwolniła się z jego objęć i powstała, aby zwiększyć między nimi dystans. Zwrócona do niego plecami wygładziła swoją sukienkę, zaczesała włosy za uszy i, z sztucznym uśmieszkiem wymalowanym na jej zaczerwienionych pocałunkami ustach, rzekła:
— Odwieź mnie.
Gdy dostrzegł wrażenie, jakie wywarł na Marysi jego pocałunek — który oddała mu z taką żarliwością — Serafin był pewien, że nie jest jej obojętny. Co więcej! Zranił ją, gdy odsunął ją od siebie. Ale nie, to nie był błąd. Ona nie była żadnym błędem i czuł to w tej dokładnie chwili! Powstał, aby przyjrzeć jej się z bliska. Chciał zrozumieć swoje serce. Gdy spojrzał w jej smutne, ciemne źrenice zdał sobie sprawę z tego, że już nie ma odwrotu. Był zakochany po same uszy i czuł się z tym świetnie, mimo poczucia winy, które kazało mu trzymać ręce przy sobie.
— Nigdy cię nie skrzywdzę — obiecał i pomyślał o jej trudnej przeszłości. Jednak nawet w połowie nie miał pojęcia o tym, co przeżyła. — Obiecuję — dodał po chwili.
— Tylko tak mówisz… — Podeszła w kierunku torby leżącej na środku pokoju. Nie wierzyła w obietnice bez pokrycia.
— Ja nie rzucam słów na wiatr.
Odpowiedziało mu milczenie. Dziewczyna wyciągnęła z torby płaszcz, po czym zarzuciła go sobie na ramiona.
— Nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczysz — wyszeptał.
Zwrócona do niego tyłem, udała, że nie usłyszała tych słów. Przecież to nie miało sensu. Musiała się poddać. Przecież nie mogła walczyć o serce mężczyzny z samym Bogiem. Przerażona tą myślą, wzięła do ręki torbę i prędko skierowała swoje kroki ku wyjściu. Po drodze rzuciła:
— Idziesz? — To był dziwnie suchy i chłodny głos.
— Tak.
Wziął kluczyki od samochodu i poszedł w ślad za nią.
Odwiózł ją i odprowadził pod same drzwi ośrodka, zachowując milczenie. Życzył jej miłego dnia i pożegnał ją pocałunkiem w dłoń. Maria była pewna tego, że już nigdy więcej się nie spotkają. Wyglądając przez szybę w drzwiach, patrzyła, jak wraca do swojego samochodu, zapakowany w zimową kurtkę, otoczony wirującymi w podmuchach wiatru płatkami śniegu. Posiedział dłuższą chwilę za kierownicą, po czym odjechał. Niestety nie mogła dostrzec jego twarzy, zupełnie jakby ktoś oddzielił ich od siebie czarnym woalem, który już na zawsze miał ich od siebie odgrodzić. Zapamiętała jego słowa na do widzenia:
— Do szybkiego zobaczenia, Marysiu.
Wróciła do swojego pokoju, mając przed oczyma jego twarz. Wciąż czuła na ustach jego pocałunki i dotyk jego czułych dłoni na swoim ciele.
„Do nie-zobaczenia Serafinie. Miło było poczuć przez chwilę, że mnie pragniesz, ale teraz już koniec. Muszę o tobie zapomnieć.”
Impresje Wiktorii
Romans historyczny osadzony w XIX wieku. To mój drugi romans historyczny. Początkowo poruszałam się w świecie tego typu powieści bardzo spontanicznie. Pragnęłam wysunąć wątek romansu na pierwszy plan, nie dbając zbyt wiele o historię, ale tylko wykorzystać pewne wątki XIX-wieczne do wykreowania nowego świata.
Fiolet ukształtował Twoje rany.
Granat nasrożył Twoje czoło.
Błękit chłodem nakrył Twoje serce.
Z naręczem zieleni Cię przepraszam.
Żółcią rozpogadzam Twoje myśli.
Pomarańcz, gdy radość Twa ożywa,
A czerwień, gdy miłość twa powraca.
Zakochany mężczyzna jest zdolny do wyrzeczeń i szaleństw, które mogą uczynić jego Ukochaną szczęśliwą i które mogą pozwolić mu się do niej zbliżyć. Przechodząc samego siebie, mężczyzna łamie swoje wewnętrze opory, przekracza granice samopoznania, aby być z wybranką i stać się nieodłączną częścią jej świata. Benedykt Walczak wrócił z miasta i przywiózł mi prezent. Zapakowana w pudełko i papier niespodzianka bardzo mile mnie zaskoczyła.
— Ostrożnie, bo się rozleje! — Spanikował, gdy potrząsnęłam pakunkiem.
— Umieram z ciekawości! Co to jest!? — Siedząc na łóżku, rozerwałam papier i zajrzałam do środka. Najpierw oniemiałam, później się wzruszyłam, a na końcu rzuciłam się mężowi na szyję. To były farby i pędzle! — Dziękuję! Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy!
Benedykt nie objął mnie, ale też i nie odtrącił, za to sam się wzruszył i zadeklarował:
— A teraz zrobię ci ramy do malowania, żebyś mogła malować pola, domy, kwiaty… co tylko zechcesz! — Przyklasnął w dłonie. — Idę! — Uszedł kilka kroków, ale po chwili zawrócił i zakłopotany zapytał: — Możesz mi wytłumaczyć albo narysować, jak powinny wyglądać te ramki na obrazki?
— Tak! Zaraz ci wszystko narysuję! — Zerknęłam do izby i napotkałam pytający wzrok gospodyni. — O ile Anna mi pozwoli?
— Idźcie dzieci! My sobie damy radę! — odpowiedziała za córkę babcia Zofia, która właśnie napychała do poszewek kurzego pierza.
Nakreśliłam wszystko jak trzeba: ułożenie desek w blejtramie oraz w sztalugach.
— Łatwo nie będzie… Ale zapytam Jaśka od Słowiaka, to mi doradzi. — Nachylił się nad moim rysunkiem i pokazał palcem. — Aaa te płótna to z czego?
— To zwyczajne płótno, tylko że trzeba je jeszcze pokryć podkładem. To się robi z kurzego jajka i… yyy. Zazwyczaj podobrazia robił mi służący Damian, więc nie wiem dokładnie! He, he!
— Jakoś sobie poradzimy. — Machnął ręką. — Na końcu wsi za krzyżem mieszka taki stary dziwak, co to też maluje. To znaczy on był kiedyś panem z miasta, ale z zamiłowania do wsi zamieszkał tutaj i maluje. Ma już prawie osiemdziesiąt roków!
Wprost nie mogłam poznać Benedykta. Był taki ożywiony, pewny siebie i, mimo że nie do końca wysławiał się tak jak ja, to wcale mi to nie przeszkadzało. Rozumiałam go i nagle okazało się, że byliśmy pokrewnymi duszami, co było dla mnie całkiem egzotycznym odkryciem. Przecież niegdyś uważałam chłopów za niezdolnych do konwersacji głupków, co to tylko cuchną i chodzą w potarganych ubraniach. Jakże krzywdzący to był dla nich obraz! Przecież to byli tacy sami ludzie, jak ci którym w urodzeniu bardziej się poszczęściło. Mieli swoje smutki, swoje radości, byli wrażliwi, cierpieli tak samo i tak samo byli otwarci na potrzeby innych. Ale w nim było coś jeszcze. Był waleczny, odważny i sprawiedliwy, bronił słabszych i był wierny, mimo że wcale nie miał ku temu powodów. Przecież nie byłam wymarzonym modelem na żonę.
Zbił blejtramy z desek, które przyniósł od sąsiadów, wedle szkicu, jaki wykonałam. Trochę wolniej poszło mu ze sztalugami, ale oddał się tej pracy całkowicie i w pocie czoła udało mu się zrobić coś na ich kształt. Najgorzej było z płótnem, którego Anna nie chciała dać.
— Za drogie, żeby na jakie bohomazy dawać! Po co to komu?! — fuknęła, nie ukrywając, że bardzo nie podoba jej się to, co robimy. Pewnie uważała, że to strata czasu, ale Beny uważał inaczej. Skoro poświęcił tak wiele godzin na sprawienie mi przyjemności, to musiało oznaczać, że jestem dla niego bardzo ważna.
— Zaraz pójdę do Ilony, żony Sławka Brzeziny. Ona tam ma dość prześcieradeł — powiedział, gdy tylko matka znikła za płotem. I jak powiedział, tak od razu poszedł po wspomniane prześcieradła. Miałam wątpliwości co do tego, czy aby nadadzą się na płótna pod malowanie, ale nic nie stało na przeszkodzie, aby nie spróbować. Benek tak się natrudził z tymi sztalugami, że szkoda byłoby mi widzieć rozczarowanie na jego pełnej entuzjazmu twarzy. Gdy tak skupiał się nad pracą, wydawał mi się nawet przystojny.
Nie musiałam długo czekać na męża. Już po kilku minutach zobaczyłam go uśmiechniętego, niosącego w ręce kilka poskładanych kawałków płótna.
— Ilona mówiła, że ten artysta, co to mieszka na drugim końcu wsi, właśnie takie od niej kupuje… — Rozesłał przede mną kawałek szarej tkaniny i zamarł w oczekiwaniu na werdykt.
— Trzeba je tylko zagruntować i będzie idealne — odpowiedziałam, choć nadal miałam wątpliwości, czy nadadzą się do malowania.
— Ilona i Sławek zapraszają nas jutro na wieczerzę. Będą śpiewy i tańce — rzekł przyciszonym głosem, jakby spodziewał się bury za swoją śmiałość. — A w nocy będą latać te świecące robaczki…
— Świętojańskie.
— Tak.
— Bardzo chętnie z tobą pójdę do tych państwa.
— He, he! Jakie tam państwo! — Machnął ręką. — To moja kuzynka daleka jest! Ona chętnie nas z mamą i babką gości u siebie.
W końcu poczułam ulgę na sercu. Pierwsze lody między nami właśnie zaczęły topnieć, a moja wrażliwa kobieca natura nawet zaczęła odczuwać coś w rodzaju pierwszych oddechów prawdziwej, odwzajemnionej sympatii, która lada chwila miała rozkwitnąć kwiatami miłości.
Moje malowanie nie podobało się teściowej. Twierdziła, że to ogromna strata czasu i materiałów. Benek był natomiast pod ogromnym wrażeniem mojego talentu.
— Matko, Wiktoria malowała i będzie malować, bo ja jej tego zabraniać nie będę. Nie ma co walczyć ze swoją naturą, bo można się tylko przez to pokaleczyć. — Jego delikatna metafora mile mnie zaskoczyła. Był mądry choć nieoczytany. Byłam pewna, że gdyby tylko zaczął czytać i pisać, to moglibyśmy nawiązać rozmowę na ciekawe tematy związane ze światem i sztuką, i kto wie, może nawet na temat Paryża i malarstwa impresjonistycznego.
— Chcesz spróbować? — Podałam mu pędzel. — Namaluj choinkę, o tę… przy drodze.
— Nie potrafię.
— Dasz radę. — Ujęłam jego dłoń i powoli zaczęliśmy wspólnie kreślić gałęzie choinki, które jawiły mi się teraz niczym symbol naszych pierwszych wspólnych, zgodnych małżeńskich kroczków. — Widzisz udało się! — Ucałowałam jego szorstki policzek, a on nachylił się i ucałował moją dłoń, choć nie śmiał jej nawet wziąć w swoje ręce.
— Tylko dzięki tobie… — Wyczułam, że chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zagryzł wargi i wstał z kucków, w których nadwyrężył swoje nogi, chcąc dotrzymać mi towarzystwa. Ja siedziałam na wygodnym krześle z miękką poduszką — sam mi ją przyniósł. Jego troskliwa obecność i zainteresowanie, tym co robię, sprawiły, że i ja zechciałam poznać bliżej jego świat i jego samego. Dlatego postanowiłam, że pójdę z nim do Brzezinów i postaram się nie zrobić mu wstydu, co więcej — być partnerką godną zajmowania miejsca u jego boku.
Mąż specjalnie na tę okazję podarował mi czerwone korale i nową chustę. Wystrojona odświętnie po raz pierwszy od momentu mojego zamążpójścia, przyjrzałam się sobie w lusterku, którego łaskawie użyczyła mi teściowa. Jakże zdziwił mnie wygląd mojej śniadej cery i zaokrąglonych policzków. Niegdyś moja skóra była śnieżnobiała, a kształty mało wyraźne. Teraz, gdy widziałam siebie taką, wydawałam się sobie bardziej kobieca i dojrzała. Zmieniałam się powoli w chłopkę, ale o dziwo nie było to dla mnie dramatem. Raczej odczuwałam coś w rodzaju sielankowego romantyzmu, który wzmógł się wraz z pojawianiem się u mojego boku Benedykta. Byłam dla niego kimś ważnym i wyjątkowym i byłam pewna, że w jego życiu jestem najważniejszą z kobiet. Wiedziałam, że nie ma innej, która mogłaby mu mnie zastąpić. Byłam jedyną, która mogłaby kiedykolwiek nazywać się jego żoną.
Dom Brzezinów sprawiał wrażenie zwykłej, wiejskiej chaty, niczym nie wyróżniającej się z otoczenia. Dopiero gdy przyjrzałam się wewnętrznym ścianom pokrytym kilimami i obrazami świętych, rzeźbionym meblom, haftowanym obrusom i malowanej ceramice, zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w domu artystów sztuki ludowej. Podziwiałam kunszt i precyzję rękodzieła, stworzonego własnoręcznie przez Ilonę i Sławomira, oraz przedmioty przekazywane w tej rodzinie z pokolenia na pokolenie. To było dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Sądziłam, że na wsi nikt nie ma kompletnego pojęcia na temat sztuki i piękna, a tutaj wprost nie mogłam oderwać oczu od oryginalnych wzorów i kompozycji, których jak dotąd jeszcze nigdy nie widziałam.
Zasiedliśmy w izbie głównej, gdzie na misternie rzeźbionym stole gospodyni przygotowała wieczerzę, składającą się z ziemniaków z masłem i maślanką. Całości dopełniał kompot z wiśni, których Ilona nazbierała w sadzie za domem. Pyszne smaki nie mogły jednak dorównać widokowi szczęśliwego małżeństwa z dwójką dzieci — chłopców w wieku sześciu i siedmiu lat. Patrząc na ich uśmiechnięte, upaprane maślanką buźki, przypomniałam sobie moje dziecko, a później matkę. W mojej głowie zachowały się jedynie mgliste wspomnienia rysów jej twarzy, melodia którą nuciła mi przed snem i króciutkie opowiastki — niestety nie zapamiętałam do końca ich treści.
Moja matka zmarła młodo. Siostry opowiadały mi, że pamiętają w jak surowy sposób traktował ją Teodor. Zawsze twierdził, że swoim beztroskim zachowaniem ściągnie w końcu na siebie i swoją rodzinę gniew Boga. Uważał, że śmierć matki była uzasadnioną koleją rzeczy. Miałam tylko nadzieję, że nie poniżył jej przed śmiercią tak jak mnie.
Opatulona wspomnieniami, zdałam sobie nagle sprawę z tego, gdzie teraz jestem i zrobiło mi się wstyd. Ilona — blondynka o bujnych włosach i okrągłej buźce, patrzyła na mnie strapiona z drugiej strony stołu, z resztą podobnie jak jej mąż, który nosił na głowie charakterystyczne, czarne, postrzępione włosy. Nad linią jego ust rysował się czarny wąs. Siedzący obok mnie, Benedykt, przyglądał mi się ze strachem w oczach.
— Czego płaczesz? — zapytał.
Otarłam łezkę, która niekontrolowanie uciekła mi spod rzęs.
— Przepraszam. Po prostu tutaj jest tak rodzinnie i miło… I gospodarze tacy mili! A ja… wspominam właśnie śmierć swojego dziecka i mamę.
Tymi słowy wprowadziłam do tego pełnego radości domu smutny, poważny nastrój. Miałam nadzieję, że zaraz, za chwileczkę ktoś rozproszy te ciemne chmury i wróci radość, która wprowadzała tutaj atmosferę ciepła i chęci do życia.
— Chodźmy przed chatę, zagram coś! — rzekł Sławek, jakby czytał mi w myślach.
Wszyscy wyszli na zewnątrz, tylko ja jakoś tak na końcu zostałam i wtedy poczułam, jak łapie mnie czyjaś drobna rączka. To był młodszy synek Brzezinów, bardzo podobny do swojej matki.
— Potańcys ze mnom?
Jego uśmiech mnie rozbroił i przegonił precz wszelkie troski.
— Młody kawalerze, ona już jest zajęta! — Głos Benka tuż za moimi plecami mile mnie zaskoczył. Podałam mu swoją drugą rękę, a po chwili wyszliśmy w trójkę na zewnątrz.