E-book
15.75 11
drukowana A5
69.45
Antologia
30%zniżka

Bezpłatny fragment - Antologia

Chłopczyk z fotografii, Krwawy umysł, Imię Kruka


5
Objętość:
436 str.
ISBN:
978-83-8273-154-5
E-book
za 15.75 11
drukowana A5
za 69.45

.

Wszystkie postaci tej książki są wytworem mojej wyobraźni, a ich ewentualne podobieństwo do osób realnie żyjących jest przypadkowe.


Książka zawiera wulgaryzmy, sceny przemocy i seksu oraz treści o paleniu tytoniu, piciu alkoholu, zażywaniu narkotyków i uzależnieniu od leków, co czyni z niej lekturę nieodpowiednią dla osób poniżej szesnastego roku życia.

Chłopczyk z fotografii

Zapytałam dziecko niosące świeczkę:

— Skąd pochodzi to światło?

Chłopczyk natychmiast ją zdmuchnął.

— Powiedz mi, dokąd teraz odeszło — odparł. — Wtedy ja powiem ci, skąd pochodzi.

Jonathan Carroll

1

Trwało to sekundy. Tysiące książek wyskoczyło w jego stronę. Poczuł się, jakby został obrzucony kamieniami. Stracił równowagę i upadł na zimną podłogę. Zamknął na moment oczy. Kiedy je otworzył, był w jednym ze zniszczonych pomieszczeń. Podniósł się gwałtownie i zaczął uciekać. Korytarzem w lewo, prawo, znów w lewo, aż dobiegł do jakiejś sali — dość długiej i wysokiej. Na jej końcu brakowało ściany, więc pomyślał, że tamtędy wyjdzie.

Biegł.

W połowie drogi stanął, bo za plecami usłyszał potężny huk. Sufit za nim zaczął się zapadać. Sparaliżowało go na chwilę, ale odwrócił się i zaczął uciekać najszybciej, jak mógł.

Upadł na trawę cały dygocąc. Był bezpieczny. Odwrócił się i myślał, że zobaczy gruzy ruin. Mylił się bardzo. Ruiny nadal wznosiły się przed nim groźnie. Nie wiedział, co o tym myśleć. Przebudził się. Gorący odbiornik telewizyjny syczał niepokojąco, a ekran iskrzył szarymi igiełkami. Był to ciężki sprzęt w drewnianej, lakierowanej obudowie.

Ranek był chłodny, na trawie przed domkiem pojawiła się rosa, a słońce przysłoniła chmara małych, czarnych ptaków, żerujących w sadzie pełnym czereśni, obok łąki i lasku. Mimo to, miasteczko pozostawało nieme i szare, jak niemy i szary potrafi być dziki zając spoglądający drapieżnikowi w oczy.

Kolejne członki ciała mężczyzny budziły się razem z jego umysłem. Gdyby ktoś zastał go przed telewizorem i porannymi wiadomościami z dwoma gorącymi kubkami, pierwszym z kawą, drugim z herbatą, z pewnością spytałby, gdzie ukrywa się jego gość. Czy poszedł do toalety, a może zachwyca się bogatą biblioteczką z powojenną, wartą zresztą psie pieniądze, literaturą? Wiedzcie, że ten pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna rzadko przyjmował gości w swoim małym domku, nieczęsto też rozmawiał z kimkolwiek, kto mieszkał tutaj, w Villon Pray. Jednakże przechadzał się po wiosce każdego dnia. Robił to właśnie wtedy, gdy wypił już oba kubki. Wypełniał tym samym swój codzienny rytuał.

Wśród tych, którzy zastanawiają się, co pan Maggot pił najpierw, pewnie znajdą się liczni zwolennicy tak kawy, jak i herbaty. Otóż pogodzę obie grupy. Oba wypijał prawie jednocześnie, a jeśli nie zdążył przed wystygnięciem… wylewał zawartości kubków do białego, zardzewiałego w kilku miejscach zlewu. W napojach tych jest pewna niezwykłość, tylko spójrzcie na reklamy, a odkryjecie w swoich kubkach i filiżankach niemal magiczne właściwości.

Był w Villon Pray chłopiec, który zapewne nigdy nie poznał smaku herbaty. Na kawę był za mały. No chyba, że zbożową, w co jednak mężczyzna szczerze powątpiewał. Chłopiec mieszkał w domku niewiele większym od tego, w którym mieszkał pan Maggot, przy Villon Pray 9, za kościołem. Wszystkie domki w wiosce są podobne, ale każdy ma swoją osobliwą historię, duszę. Chłopczyka poznał, gdy szerokim chodnikiem przechodził między nimi.

Szedł chodnikiem szerokim i tak samo szarym, jak szare są wszystkie inne chodniki, które w życiu widział. Nigdy jednak, a pewnie wyda się wam to całkiem zabawne, nie doszedł do jego końca. Mimo to, nigdy też nie zniechęcił się do spacerów. Domek chłopczyka był niebywale zaniedbany. Nie interesował się wprawdzie cudzymi sprawami i, choć chłopca wcześniej nie widywał, to wiedział nie więcej, niż tyle, że żył sobie ktoś taki pod Villon Pray 9. Z czasem dowiedział się kilku plotek od ludzi z wioski, kiedy zaczął ich słuchać (uznawszy to za przydatne). Otóż, chłopczyk mieszkał tylko z ojcem, który w dodatku był pijakiem. Ponoć straszny był z niego człowiek, chociaż, jak to bywa w takich miejscach, nie każdy dawał temu wiarę.

Pewnie gdyby miał mamę, byłby mimo wszystko, szczęśliwym dzieckiem. Mama nie pozwoliłaby mu głodować czy patrzeć, jak pijany ojciec ją unieszczęśliwia. Pewnie dbałaby o dom, jak tylko by mogła. Stare okno, z którego ram schodziła farba, wpuszczałoby pewnie więcej słońca, gdyby szyby były umyte. Kiedyś miał mamę, każdy ma lub miał mamę, co do tego nie ma wątpliwości. Dawno już, chcąc nie chcąc, o niej zapomniał. W zasadzie pan Maggot niczego więcej się od ludzi nie dowiedział, choć wiele godzin dziennie poświęcał słuchaniu. Nie był w stanie przyswajać bzdur, a tych, uwierzcie, te monologi pozbawione nie były. Odbijały się od niego i nie miał głowy do ich zapamiętywania.

2

Pewnego dnia, który w niczym nie różnił się od innych, rozmyślał o tym, o co zapytałby takiego chłopca, gdyby go spotkał. Pomyślał wtedy, że mógłby zapytać go o pacierz. Sprawdzić, czy jest dobrze wychowany. Czy matka przed śmiercią nauczyła go, jak się modlić? Kiedy w latach dwudziestych on chodził do szkoły, gdy był niewiele starszy od małego, lekcje religii odbywały się w kościele. Zimą bywało ciężko, kościoły są przecież nieogrzewane. Bynajmniej do dnia dzisiejszego, nie widział tam grzejników, może dlatego, że dawno tego miejsca nie odwiedził.

Ksiądz ze wspomnień był posępnym mężczyzną o dyniastej głowie i krzaczastych, rudych brwiach. Ręce kazał trzymać złożone prosto, od czego niejednokrotnie bolały nadgarstki; możliwie jak najwyżej. Buchając parą, czystym i podekscytowanym głosem śpiewał pieśni, które zabliźniły się w pamięci mężczyzny na długie lata. Choć proboszcz nigdy nie był agresywny, negatywną energią emanowały jego głos, jego ruchy i fanatyzm.

Ksiądz dożył osiemdziesięciu trzech lat i odchował dwójkę synów. Jeden z nich pracuje w banku w Mirror, drugi mieszka w Szwajcarii, ale jego los nie jest mieszkańcom wioski znany, choć o garść smacznych plotek nigdy nie trudno. Zatem, czy chłopczyk potrafi się modlić, przynajmniej czy zna Modlitwę Pańską, Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum… i Pozdrowienie Anielskie, Ave, Maria, gratia plena, Dominus tecum…? Czy potrafi szczerze i z uwagą… dumał tak mężczyzna, zmywając naczynia po samotnej kolacji.

3

W jednym z koszmarnych snów chłopiec stał pośrodku Villon Pray, wpatrując się w kościelną wieżę, na której podziwiał wyjątkowy, odsłonięty mechanizm starego zegara. Przez chwilę wpatrywał się naprawdę jak oczarowany. Po deptaku kręcili się ludzie, znajome i mniej znane twarze. Jakaś kobieta odśnieżała chodnik dookoła kościółka, ktoś naciągał rękawice, by rozładować towar do sklepu. Może jeszcze z pół tuzina zabieganych ludzi. Nikogo więcej nie było. Villon Pray pokryte było śniegiem. Jeszcze imponująco białym, idealnym na bałwany, puszystym i grubym. W tej miejscowości śniegu nie brakuje nigdy. To dlatego wioska jest zawsze urokliwa.

Była i tego fałszywego dnia (pamiętajmy, że to sen), dopóki chłopczyk nie wyciągnął ostry nożyk i nie podciął sobie delikatnie gardełka. Poczuł przyjemne szczypanie, podczas gdy maleńkie płatki śniegu starały zrobić na czerwonym paseczku białe koraliki, ale nie mogły… czerwony łańcuszek zaczął się powiększać. Przez chwilę leżał spokojnie, jęczał nieco. Nie rozpoznawał bólu. Wcześniej takiego nie doświadczył. Już o niczym nie myślał, uronił kilka łez. Zdaje się, że nieco pożałował swej decyzji. W chłopcu mężczyzna rozpoznał siebie z lat młodości. Obudził się i nie zaparzył tego dnia kawy ani herbaty. Wyszedł prędzej niż zwykle, co przypłacił zadyszką i szybszym kołataniem serca.

Kiedy minął kościół, wzdrygnąwszy się przy tym, poczuł zimno, które przyniósł jesienny wiaterek. Przeszedł obok domu chłopczyka, o którym swoje już wiedział, z zamiarem dotarcia dalej, niż dnia poprzedniego. I pewnie szedłby tak jeszcze. Pewnie wróciłby zmęczony o zmierzchu, ale coś go wtedy zatrzymało. Domek chłopczyka i jego ojca–pijaka eksplodował.

4

Nie myślcie, że trzymają się mnie żarty, ani że domek rozpadł się na drobne kawałki, ponieważ aż tak lichy nie był. Brudne szyby, wszystkie!, oraz drzwi, wyskoczyły ze swoich miejsc, porywając się w kierunku pana Maggota. Upadł, gdy doszło do eksplozji, a stał wcale nie tak daleko. Pojawił się ogień. Mężczyzna wstał i otrzepał się. Podszedł bliżej. Czarny płaszcz i tak już miał w pyle. Na chodniku, naprzeciwko domu chłopca zauważył fotografię. Uśmiechał się z niej chłopiec, o którym słyszał, trzymany na rękach przez mamę. Ona się nie uśmiechała. Musiała mieć pracowity dzień, a może znów walczyła z pijanym mężem.

Po huku, od którego dzwoniło mu w uszach, słyszał już tylko syczący ogień, do czasu, aż dźwięk wskazał na kroki, powolne i chwiejne. W rozerwanej futrynie, płonącej gdzieniegdzie, stanął chłopczyk z fotografii. Wtedy widział go po raz pierwszy naprawdę. Miał czerwoną, poparzoną skórę twarzy. Podszedł do mężczyzny, a ten spojrzał mu głęboko w małe oczka.

— Muszę coś zrobić. Pomoże mi pan?

Zaczął strzepywać pył z płaszcza i uważniej obserwować to, co działo się wokół. Zmarszczył czoło, bo chłopczyk nie wyglądał przyjemnie. Na jego twarzy pojawiły się pęcherze, na prawej ręce częściowa martwica naskórka.

— Co musimy zrobić? — spytał mężczyzna. — Moje nazwisko Maggot.

— Larwa?

— To nieładnie naśmiewać się z nazwiska, tym bardziej, kiedy prosi się o przysługę.

— Proszę nie mieć mi tego za złe.

Okolica była smutna i senna, był to wyjątkowo nijaki dzień. Poza zimnem, chodnik był pusty. Mieszkańcy wioski siedzieli w swoich domkach. Nie było w tym nic nowego. Przed eksplozją mężczyzna czuł się, jakby był sam na świecie. Ani żywej duszy! Nawet firanki w oknach pozostawały nieruchome, co się tutaj rzadko zdarzało.

— Czy ty wiesz, ile miałeś szczęścia? — dodał po chwili, patrząc w spokojne, niebieskie oczy, wielkie i kontrastujące z zakrwawioną twarzą.

Chłopczyk był bardzo wychudzony. Jego rączki były tak drobne. Pan Maggot rozpłakał się, bo wystarczyłoby je delikatnie szturchnąć, a połamałyby się jak suche patyki. Przeraziła go ta myśl. Kto na to pozwolił? Pewnie, gdyby go kiedyś spotkał podczas swego spaceru, zaprosiłby na obiad. Podzieliłby się tym, co ma, choć ma niewiele. Ale dopiero dziś go poznał.

— Obiecałem coś komuś przed śmiercią — powiedział.

— Nie, nie! Ty żyjesz. Rozmawiasz ze mną — poprawił go. Chłopiec uśmiechnął się.

— Ale tamta osoba już nie żyje, proszę pana.

— Ach… — zmarszczył czoło.

— Obiecałem mojej mamie dwie rzeczy.

Pierwszą z nich było pragnienie chłopca, aby jego ojciec zapłacił za krzywdy wyrządzone jemu i mamie. Z pewnością zapłacił, ginąc w wyniku eksplozji. Drugą rzeczą, jaką obiecał mamie, było zrobienie czegoś, co zmaże ten straszny czyn z jego młodziutkiego sumienia. Tyle powiedział nieznajomemu. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Ta chwila trwała kilka godzin. Zrobiło się ciemno. Na niebie rozbłysło milion gwiazd. Zrobiło się jeszcze zimniej, ale wioska zaczęła żyć. Wokół zapaliło się sporo świateł. Oczka domów poświadczyły, że nie byli na tym świecie sami.

— Powiedz mi, czy on tam na pewno nie żyje? — spytał mężczyzna.

— Tak, tego jestem pewien, proszę pana.

— Nie pytaj mnie proszę, co o tym myślę. Jest mi zimno. I tak bardzo, jak cię rozumiem i ci współczuję, tak wiem, że coś jednak złego w swojej duszy zasiałeś.

— Chce pan powiedzieć, że nie pozbędę się tego?

Cofnął się nieco, wydarł mężczyźnie z rąk zdjęcie i zaczął płakać. Nigdy wcześniej nie słyszał takiego płaczu, tak mocnego, niczym wycie syren.

— Sam z pewnością nie usuniesz. Ale mnie poprosiłeś o pomoc, nieprawdaż?

Chłopczyk uspokoił się i wytarł gile w rękaw.

5

Przejdźmy się z wiatrem, pomyślał pan Maggot. I poszli, chłopczyk, ściskając fotografię w swojej małej rączce. Mężczyzna spytał, czy lubi może herbatę, ale mały uznał, że w tej sytuacji, pytanie jest nieco nie na miejscu. Miał rację, nieznajomego po prostu poniosło w nieodpowiednim kierunku. O kawę już nie zapytał.

Nie spytał także o imię, bywa, że zapominał o takich drobiazgach. Chłopczyk nie miał ochoty na jedzenie. Nie skarżył się na zimno. Jego ciało błyszczało w świetle księżyca czerwienią, poprzerastaną pęcherzykami czerni. Pojawiły się strupy.

— Czy mogę pana spytać, czym się zajmuje na co dzień?

— Możesz.

— Czy chciałby pan zajmować się tym do końca pana dni?

Zastanowił się.

— Wiesz, wydaje mi się, że za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, nadal będę to robił.

— Więc lubi pan żyć?

— Tak myślę. A wiesz czemu?

— Wydaje mi się, że wiem — odparł.

— Ciekaw jestem, co mi się jeszcze przydarzy w życiu. Nie po to się urodziłem, by myśleć o odejściu. Ono jest oczywiste i ma swój czas. Wszystko ma swój czas.

— Co takiego? — zapytał wyrwany z chłopięcej zadumy.

— Umieranie. Każdemu zapisane inaczej.

— Pan w to wierzy?

Szliśmy dalej. Drogi Villon Pray są szerokie i ciągną się naprawdę daleko. Pewnie płyną tak do kolejnych miejscowości, może wpadają do morza, albo rozbijają się o klify.

— Nie przestaję myśleć, czym odkupić swój grzech — zastanowił się chłopiec na poważnie.

6

Mężczyzna zastanawiał się, dlaczego niektórzy mieszkańcy w tak nieciekawą pogodę rozwieszają pranie. Wiatr, który je suszy zostawia naprawdę nieprzyjemny zapach. Ale chłopiec z fotografii pachniał jeszcze gorzej. Nie jak kaczka z piekarnika, ani nie jak przypalony drożdżowiec. Pachniały jego spalone włosy, chyba najgorszy z zapachów, ale i paznokcie. Pachniały nieprzyjemnie jego stare i dawno nieprane ubrania. Miał koszulkę i spodenki w paski.

— Musimy tylko pomyśleć. To nie będzie takie trudne — tak mu się przynajmniej wydawało.

— Myślę, że tak się panu tylko wydaje — odparł gubiąc kawałek koszulki i oblewając rozszarpane nogawki krwią.

— Zastanawiam się, czy wiesz dla kogo to zrobiłeś?

— Przede wszystkim chciałbym się pozbyć myśli, że zrobiłem to tylko dla siebie.

— Z tym będzie ciężko…

— Tak, wiem. Ale nikogo już nie mam. A skoro jest się samym, czy można zrobić coś dla kogoś innego?

— Nie można.

— Nie chciałem, by to zabrzmiało, jak tłumaczenie się z grzechu, czy szukanie usprawiedliwienia.

— Tak, wiem, że nie to chciałeś mi przekazać. Musisz zrozumieć.

— Miał pan mi pomóc.

— Pomogę.

— Więc zacznijmy od czegoś…

— Zaczęliśmy. Wyruszyliśmy w drogę.

— I oddalamy się od problemu — powiedział stanowczo. — Niech pan tylko spojrzy!

— Spraw zatem, by było inaczej…

— Nie dam rady.

— Ale sam na to wpadłeś.

— Więc idźmy dalej! — poruszył się i rozweselił. Wpuścił w płuca więcej powietrza, jakby nagle przyszła wiosna. — I przyspieszmy. Nie chcę zwalniać. Będę starał się intensywniej nad tym myśleć i zmażę swój grzech, jak obiecałem. Najpierw karzę, potem zmażę.

W zależności od tego, jakie domy mijali, różne pojawiały się wiatry. Były pachnące smażonymi plackami ziemniaczanymi, były zimne i cieplejsze, pachniały palonymi gazetami, kotami (te nie płonęły, ale sikały gdzie popadnie) i żółtymi zasłonami.

7

— Chcę ci coś pokazać. Jeśli chcesz zobaczyć?

Weszli do drewnianej komórki za domem i po schodach zeszli do piwnicy. Minęli pomarańczowe drzwi, mijali wiele drzwi, aż wreszcie na samym końcu mężczyzna otworzył fioletowe drzwiczki, znacznie mniejsze od pozostałych. Chłopczyk nie spodziewał się zobaczyć przed sobą ściany z czarnej ziemi i gruzu, która obsunęła się trochę po otwarciu drzwi.

— Znalazłem te drzwi, kiedy biegłem tym tunelem nad jezioro Pray — poinformował chłopca. — Teraz, jak widzisz, sekretny korytarz został zasypany i nie mówiłem tego nikomu, ale nie chcę nawet myśleć o tym, czemu połączony jest z moją piwnicą.

— Niezwykłe! — powiedział chłopczyk. — Chyba pan się tym nie przejmuje za bardzo?

— Nie. Chyba nie. Jeszcze jedno chcę ci pokazać.

Tym razem udali się na drugi koniec korytarza, gdzie po lewo zobaczyli stare mahoniowe drzwi. Za nimi były podobne tyle, że dwa skrzydła w futrynach, na środku ciemnego pomieszczenia.

— Tych nie mogłem otworzyć — powiedział pan Maggot, wskazując drzwi znajdujące się po jego lewej stronie. Otworzył za to drzwi po prawej.

Tego chłopczyk też się nie spodziewał. Za drzwiami była ściana z książek. Nie zauważył, że poukładane są w pewnej odległości od drzwi, by można było wejść i skręcić albo w prawo, albo w lewo. Wszedł za mężczyzną. Ten kazał mu iść prawą stroną. Przeciskał się, przylegając do zimnej ściany pomieszczenia i starając się nie zburzyć tej z książek, która była ustawiona na planie kwadratu. Sprawiało to wrażenie pokoiku w pokoju.

Kiedy obeszli książkowe ściany, spotkali się przy drzwiach, a właściwie prostokątnym przejściu, którego konstrukcja zdumiała chłopczyka, jako że ściany się przez ten otwór nie zawaliły. Po przejściu przez dziurę znaleźli się w pokoiku, którego podłoga była wyłożona większymi księgami w twardej oprawie, większość książek budujących ściany była obłożona w zielony papier, tworząc tym samym tapetę pokoiku, a na środku każdej ściany kilka ksiąg obłożonych było niebieskim papierem, co wyglądało na okienka. Sufit był normalny, zimny i szary. Niemniej, w pokoiku z książek, niczego więcej już nie było.

— Pora wracać, pora zapomnieć. Tak będzie lepiej.

— Czyje to wszystko?

— Twoje, moje i niczyje. Jak każde pomieszczenie w tym tajemniczym tunelu.

8

— Ludzie to bardzo ciekawy temat.

— Tak pan uważa?

— Widzisz, głowa jest jak album fotograficzny. Gromadzi miliony obrazów i niektóre — wybrane — oprawia w złote ramy. Polerujemy je, choć czasem bez efektów. Wiele obrazów przepada — stają się zapomniane i niechciane, a te, których jest najwięcej, które mają różne wersje, choćby falsyfikaty, zajmują w naszej głowie zaszczytne miejsce. I uwierz mi, bardzo trudno je usunąć. Są niemal niezniszczalne.

— Mówi pan o tęsknocie? Kim więc jestem?

— Ludzie są jak liście, a ty jesteś jak drzewo. Każdy ma swoją chwilę, naprawdę.

— Drzewo gubi liście.

— Tyle, że spadają celowo. Drzewu jest lżej. Czekało na to długo. Liście są tylko jego wypełnieniem, ale wkrótce będą następne. Ludzie także odchodzą, odlatują, więc nie pozwól, aby tak wpływali na twoje życie.

— Pamięć i tęsknota… A jak sobie radzić?

— Ściągnij te piękne, przykre obrazy, zanim tobą zawładną. Zrób to teraz.

— Pan jest samotnym i nieszczęśliwym człowiekiem. Podejrzewam też, że złym.

9

Postanowili zawrócić. Myśleli, że dojdą do końca tej drogi.

— Musi mi pan wybaczyć, ale oprócz słuchania, zajmowałem się czymś jeszcze. Wymyśliłem wiersz — powiedział chłopczyk z fotografii, ściskający ją mocno przy piersi.

Po raz pierwszy od tak dawna pan Maggot był zadowolony, żeby nie powiedzieć — dumny. Tak można oczyścić sumienie i chłopczyk sam do tego doszedł. Skąd ten młodziutki chłopiec wiedział? Zanim rozpoczął swój wiersz, poczekał, by wrócili pod jego zniszczony dom. Już nie płonął. Śmierdziało i było ciemno.

— Czy na pewno chcesz mi go wyrecytować? — spytał, gdy chłopczyk posmutniał.

Pewnie nie chciał.

— Czy to teraz ma jakieś znaczenie?

Zaczął swój wiersz.

Mężczyzna drżał, był zły, chciał płakać. Dziecko recytowało historyjkę o mamie, która dała mu życie, urodziła go tutaj, w Villon Pray, po kolejnej kłótni z pijanym mężem. Wiersz był długi. Zajął chłopczykowi resztę fikcyjnego życia. Cały miesiąc go recytował. Tyle to trwało! Opowiadał, jak mama zmarła, bo była chora, a kiedy żyła, on miał zawsze co jeść, choć dla niej niekiedy nie wystarczało. Potem już ojciec pił i pił. A chłopiec nie wychodził z domu, bo wstydził się szepczących sąsiadów i skaczących firanek w oknach. Pilnował kuchenki gazowej, by pijany ojciec nie zrobił sobie krzywdy, ani jemu i temu domowi, bowiem było to jedyne ich schronienie.

Wierszyk ciągnął się jednak dalej. Bo chłopczyk z wierszyka poznał pana sąsiada. Poznał w drodze po kankę mleka. Pan sąsiad zaprosił go na herbatę, a sam pił kawę, bo miał w domu tylko dwa kubki. Potem chłopczyk poinformował pana Maggota, że dalej wierszyk będzie bardziej smutny. Ale on chciał słuchać dalej, choć bał się. Strasznie się bał. A chłopczyk mówił, bo wiedział już, że ten się boi.

Pan sąsiad zobaczył pewnego razu chłopca (brudnego, z szarym popiołem na ramionach), gdy szedł po mleko. Po herbacie sąsiad wyszedł z kuchni, zamknął drzwi, wrócił i zasłonił okna. Podszedł do chłopca i zrobił mu zdjęcie. Potem, w wierszyku, który słuchał pan Maggot, doszło do najgorszego. Zaczął chłopca dotykać. Chłopiec nie przerwał wiersza, mimo wściekłości wymalowanej na twarzy swojego słuchacza… sprawcy. Bohater liryczny uciekł od sąsiada zapłakany. Dobiegł do domu, spojrzał na ojca i podszedł do gazowej kuchenki.

Na tym wiersz się skończył.

10

Jeśli miał uciekać, to najlepiej w stronę opuszczonej chatki — tej wyjątkowej w Villon Pray, która nie miała adresu. Chłopczyk z fotografii pędził, ile sił w nogach. Obiegł chatkę niemal dookoła i wskoczył do małej, czarnej szopki. Zbiegł schodami w dół. Brakowało mu powietrza.

11

Zniknął w tunelu, gdy tylko mężczyzna się potknął. Stało się tak, ponieważ nagle zrobiło mu się niedobrze, gdzieś w okolicach żołądka, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Niezwykłe ciepło, niczym widmo, przesunęło po tunelu, gdzie cisza przyprawiała teraz o dreszcze. Ciepło, które muskało twarz. I nagle usłyszał cichy, inny od poprzednich, szept — teraz spokojny i czuły. Jak przyszedł, tak zniknął, szept wygasł, a ciepło ustąpiło chłodnemu powiewowi.

Ale tym razem pan Maggot miał siły się podnieść. Biegł z wyciągniętą przed sobą lampą. Myśli miał niespokojne. Podskakiwał, by uniknąć potknięć o korzenie drzew. Widocznie był już pod lasem. Czuł, że i chłopiec biegnie. Jego nowy przyjaciel. Ciemną głębię niekończącego się korytarza przebił w końcu mały błysk światełka, jeszcze bardzo odległy, ale z każdym krokiem większy. Kiedy opuścił tunel, znalazł się nad brzegiem jeziora Pray.

12

A w głowie sprawcy kilka jaśniejszych błysków, bolesnych.

Ciemne deszczowe chmury przysłoniły niebo, zdał sobie z tego sprawę, kwestią czasu było to, kiedy rozpłacze się, jak dziecko za słońcem, pogodą i zabawą, jakby nigdy już miały nie nadejść. Deszcz zaczął młócić jego gorącą twarz. Wydawało mu się, że słyszy cichy szept. Szept, który go przerażał, i którego próbował stłumić, uderzając głową w martwe mury, strzelając czerwonymi promieniami z bujnej czupryny. Te odbijały się o ścianę i rozchodziły w różnych kierunkach. Oberwał w twarz, gdy mała iskierka skoczyła na niego. Potem następna i następna, żłobiąc cieniutkie rowki. Z drobnych rozcięć spłynęły strużki krwi. Wtedy to szept zaczął nabrzmiewać i zamieniać się w ryk.

A w głowie sprawcy kilka jaśniejszych błysków, bolesnych.

13

Leżał na zimnym, szarym chodniku jak sparaliżowany. Wiał zimny, jesienny wiatr. Cały był w pyle, nie mógł się z niego oczyścić. Płakał i próbował zmieść go z siebie, drżącymi dłońmi. Syreny pogotowia wyły przeraźliwie. Wokół pełno było ludzi, wystraszonych gapiów, ale chętnych dowiedzieć się tego, co się wydarzyło.

Dom chłopczyka płonął.

Strażacy wynieśli dwa ciała. Po chodniku rozsypało się tysiąc kolorowych guzików, setki fotografii, kawałki porcelanowych uszek i łyżeczki posklejane cukrem.

Zaraz znajdę fotografię, zaraz wyjdzie z domku chłopczyk, bo tylko jemu uda się przeżyć.

Smoczy jęzor jeszcze raz wyjrzał z domu, z strasznym hukiem. Strażak wywrócił się i upuścił ciało chłopczyka, rozbudzając chmurę pyłu. Było zwęglone, na pewno martwe, czarno–czerwone.

Ptaszyska narobiły hałasu. Sprawca, pan Maggot, zasypiał pod kołdrą z płonących belek, spośród których jedna roztrzaskała mu miednicę.

Gralewo, 12 września 2014

Debiut w oparach perwersji, używek i potęgi podświadomości

Pod względem literackim 2014 rok może należeć do Adriana Zawadzkiego. Dwudziestotrzyletni student filologii polskiej Uniwersytetu Szczecińskiego zadebiutował właśnie powieścią pod tytułem Krwawy umysł. Jest to thriller psychologiczny przedstawiający życie członków stowarzyszenia eXst eXiste. Zdaje się, że w trakcie obmyślania struktur grupy, autora zainspirowały legendy o Zakonie Iluminatów. Sekta eXst eXiste hołduje potędze ludzkiego umysłu. Według Realitów ma on siłę twórczą — korzystając z bogactwa nauk humanistycznych, potrafi projektować życie w otaczającym ich świecie.

Stowarzyszenie to uczy zwykłej, codziennej egzystencji, którą ma kontrolować swoiste credo — zbiór zasad funkcjonowania w obrębie grupy. Dzięki spotkaniom dyskusyjnym organizowanym przez Głównego Przewodniczącego sekty — Oliwiera Micalego, każdy Realita ma szansę dokonać korekty w swym światopoglądzie. Na podstawie refleksji o życiu ziemskim, a także o bytowaniu ludzkiej duszy po śmierci fizycznej, członkowie eXst eXiste są zobowiązani do dodania nowych zasad funkcjonowania grupy — elity wybrańców, którzy uważają się, bądź zostali uznani za jednostki wybitne.

Trudno jednoznacznie wskazać, kto tak naprawdę jest głównym bohaterem powieści Zawadzkiego. Czy jest to nieformalny związek młodych, bogatych, sławnych i zepsutych ludzi, czy raczej konkretna jednostka ze swoimi problemami emocjonalnymi, psychologicznymi i egzystencjalnymi? eXst eXiste oznacza w języku angielskim seksegzystencję, jednakże uzależnienie od seksu jest tutaj jednym z wielu problemów, z jakimi borykają się snobistyczni bywalcy Klubu R. Trzeba wziąć również pod uwagę to, że jeden z bohaterów powieści — pisarz Tristan Roance, uważa seks za naturalne dobro. Ciągłe kontakty płciowe z różnymi partnerami, organizowanie orgii, uzależnienie od masturbacji, skłonności do podglądactwa i zwielokrotnianie swych doznań poprzez regularne oglądanie pornografii, traktuje w kategoriach rozkoszy oraz jako szybki sposób rozładowania napięcia nerwowego. Niestety łączy się to z zamiłowaniem do takich używek jak alkohol i narkotyki. Co najistotniejsze, dla pisarza jest to zwykła proza życia, a nie poważny problem natury psychicznej.

Oczywiście nie każdy członek eXst eXiste jest chory umysłowo, uzależniony od seksu i środków odurzających. Jednakże każdy z nich ma jakiś problem natury osobistej. Weźmy choćby pod uwagę samego Głównego Przewodniczącego, który jest przytłoczony ciężarem spadających na niego obowiązków. Przede wszystkim musi dbać o rozwój rodzinnego przedsiębiorstwa ΔDQ. W końcu firma ta wywiera wpływ na gospodarkę, politykę i kulturę całego świata. Dodatkowo Micali ma obowiązek dbać o dobro sekty poprzez werbowanie jednostek, mogących swymi talentami oddziaływać na szare społeczeństwo. Gdy dodamy do tego trudne relacje z bratem — niedoszłym samobójcą — i postępującą chorobę psychiczną, naszym oczom ukaże się człowiek zatracony, dążący do zniszczenia własnej osobowości i osobowości osób mu najbliższych.

Ciekawą postacią jest również Gregory Yard — model współtworzący czasopismo „MASHTIE”, które stanowi schedę po jego zmarłej, uzależnionej od narkotyków matce. Co prawda chłopak stroni od wszelkich używek, lecz jego problemem jest ciągła walka z zaszufladkowaniem go do kategorii „laleczki” i homoseksualisty. Przystąpienie do eXeX staje się dla niego inspiracją do tworzenia na łamach czasopisma nowej jakości zdjęć — propagowania pewnego rodzaju artyzmu, mającego wyzwalać w czytelnikach emocje. Wydaje się, że jest to najbardziej niewinna postać stworzona przez autora — chłopak szukający miłości i akceptacji.

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że Adrian Zawadzki balansuje na granicy kultury popularnej i kultury wysokiej. Porusza tematy kontrowersyjne trzymając czytelnika w napięciu, zmuszając go do analitycznego myślenia i refleksji nad tym, dokąd zmierza współczesny świat. Niekiedy w swej narracji posuwa się do gry psychologicznej z odbiorcą, co jest znane i charakterystyczne na przykład dla Stephena Kinga. Zawadzki ma niesamowitą zdolność łączenia tematów ważnych i trudnych z perspektywy życia społecznego z obrazami, mającymi swą genezę w snach. Taki synkretyzm tworzy świat nieoczywisty, regulowany interpretacją bodźców wewnętrznych z głębi serca i umysłu oraz impulsów zewnętrznych, które są niekiedy zafałszowane, zmanipulowane i bardziej niezrozumiałe niż sny. Wątki oniryczne uwypuklają zawarte w powieści studium zagubienia, strachu, poszukiwania, pychy i brutalności.

Nie rozumiem, dlaczego Krwawy umysł zalicza się niekiedy do nurtu fantasy. Co prawda opisy snów noszą znamiona świata nadrealnionego w swej powierzchowności, ale wiąże się to z dużymi ładunkami emocjonalnymi, zawartymi w postrzeganiu siebie i otoczenia konkretnego bohatera. Świat snów wydaje się obcy, gdyż bardzo często nasączony jest grozą — równaniem osobistych lęków, niewiedzy, zwątpienia, a nawet zaburzeń psychicznych. I choć ten świat ma charakter ponadwymiarowy, to nadal jest ludzki. Osobowość człowieka to czasami źródło sprzeczności i skrajności, które popychają go do samounicestwienia lub motywują do poszukiwania swojego prawdziwego „ja”. Być może tą drogą doszło do wyemancypowania się nieprzewidywalnego, nieznajomego i niepohamowanego w swym gniewie zła — krwawego umysłu, który w ostatecznym rozrachunku dokonuje masowej rzezi. Być może darując życie jednemu z członków eXeX, uważa się za „anioła sprawiedliwości”. Pojawiają się tutaj pytania bez odpowiedzi: dlaczego przeżył akurat ten Realita? I czy jest to część jakiegoś lepszego, większego planu?

Adrianowi Zawadzkiemu nie można odmówić inteligencji, wyobraźni, umiejętności tworzenia psychodelicznej atmosfery, a także surrealistycznych obrazów świata. Młody twórca próbował pojąć złożoność ludzkiej psychiki. Jest również wrażliwy na problemy społeczne. Weźmy tu chociaż pod uwagę fragmenty traktujące o kryzysie w Kościele Katolickim. Autor próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego duchowieństwo traci wiernych. Dlaczego nie trafia ze swoją nauką do ludzi, zwłaszcza tych młodych? Czy wynika to z założenia, że Kościół nie chce wprowadzać zmian do przestarzałej ideologii? Zawadzki zastanawia się, czy skostniała instytucja jest w stanie podążyć za współczesnością i dopasować się do nowych realiów życia?

Autor nie boi się zasugerować czytelnikowi, że duchowni to zwykli ludzie walczący z własnymi demonami. Często nie rozumieją własnych pragnień bądź negują je z obawy przed popełnieniem grzechu. Kapłan, którego obserwujemy w wiejskiej kapliczce, przeniesiony zostaje do nowego otoczenia — Klubu R. Staje się przez to personifikacją zwątpienia, zagubienia i poszukiwania własnej tożsamości. Zostaje odarty przez Zawadzkiego z aury przyzwoitości i „świętości” po to, by ukazać w pełni jego człowieczeństwo. Nasuwa się tu wniosek, że żadna instytucja, czy to Kościół czy nieformalna grupa, która działa według określonych zasad, nie ma takiej siły sprawczej, mogącej odsunąć człowieka od rozrywki, szaleństwa, wypróbowania używek czy korzystania z niezobowiązującego seksu. Nie może też narzucić ślepego, posłusznego przestrzegania ustanowionych przez siebie praw.

Adrian Zawadzki porusza w swej powieści różne wątki, których zestawienie ostatecznie pomaga określić, kim jest człowiek należący do młodego pokolenia wybrańców i co go ukształtowało. Czytamy tutaj o skomplikowanych relacjach na linii ojciec–syn, kobieta–mężczyzna, kochanek–kochanka. Nie brakuje tu intymnych, bogatych i odważnych opisów erotyki. Autor zawarł w Krwawym umyśle motyw fascynacji, pragnień i miłości, nie tylko w sferze heteroseksualnej, ale również homo– i biseksulanej. Cielesność i jej piękno stanowi tutaj pole dla bezpośrednich opisów kopulacji, ale również stwarza możliwość nawiązania do tekstów kultury wysokiej. Na przykład uroda modela Gregory’ego Yarda została opisana według schematu zawartego w szesnastowiecznym tekście staropolskim — Kazaniu o Maryi Pannie Czystej. Zawadzki konstruując obraz świata rozpasania erotycznego, parafrazuje piętnastowieczny, niemiecki tekst Das Narrenschiff Sebastiana Brandta. Są to bardzo interesujące nawiązania, które znakomicie wkomponowały się w tekst tworząc spójną, zaskakującą całość.

Autor odwołuje się również do swoich ulubionych filmów. Jednym z nich jest Zło w reżyserii Mikaela Håfströma. Chce w ten sposób opisać otoczenie, w jakim funkcjonują bohaterowie, przejmując elementy znanego z kinematografii świata, na przykład nazwy miejscowości, jezior, umeblowanie mieszkań. Nie brakuje tu także nawiązań do współczesnej muzyki popularnej. Zdaje się, że opis twórczości muzyka Daniela Rossera inspirowany jest postacią królowej popu — Madonny, i charakterystycznej piosenkarki Lady Gagi. Niektórzy nazywali Rossera Antychrystem ze względu na kontrowersyjne, antykatolickie motywy w tekstach piosenek i teledyskach, więc naturalne jest tu porównanie do skandalistki Madonny. Jeśli zaś chodzi o opis produkcji teledysków, które z założenia miały wzbudzać skrajne emocje, szokować i niepokoić odbiorcę, to właśnie w tym miejscu autor prezentuje środki przekazu stosowane przez Lady Gagę. A zatem Adrian Zawadzki czerpie pełnymi garściami z tworów kultury popularnej oraz kultury wysokiej, umiejętnie budując charakterystykę świata i ludzi. Zawarte w powieści opisy są spójne, ciekawe, pobudzają wyobraźnię i wymagają skupienia.

Książka ta stanowi przestrogę przed niszczycielską siłą używek i nadmiernym umiłowaniem rozkoszy. Wskazuje, jak niszczycielski może być wpływ grupy na jednostkę i jednostki na grupę. Próbuje też ukazać, jak mylące mogą być bodźce pochodzące z podświadomości. Niejednoznaczny świat eXst eXiste intryguje czytelnika i wciąga go w psychologiczną grę, pełną napięcia i domysłów. Autor pozostawia wiele niewyjaśnionych wątków i otwartych pytań, by zachęcić odbiorcę do rozwikłania tajemnicy — poznania celu grupowego morderstwa. Być może nastąpi to w kolejnych planowanych tomach powieści.

Krwawy umysł jest bardzo dobrym thrillerem psychologicznym. Jego treść jest przemyślana, a elementy zawartej tam rzeczywistości dopracowane w najmniejszych szczegółach. Pozostaje mieć nadzieję, że debiut szczecińskiego studenta polonistyki zostanie pozytywnie odebrany zarówno przez krytyków, jak i czytelników.

Katarzyna Kalicka

Krwawy umysł
eXeX
Tom 1

Ucz się ze swoich snów, czego ci brakuje.

Wystan Hugh Auden


Dedykuję mamie.

prolog

Twój jedyny dom, jaki masz w kosmosie, płonie, i każdy z nas jest jednakowo odpowiedzialny za zapalenie zapałki i odwrócenie się plecami, by nie widzieć tego, co się dzieje.

John Hogue

Opowiada Daniel Rosser

Ściany, ciągnące się dookoła wielkiego basenu, były nieotynkowane, z czerwonej, pokrytej grzybem cegły. Z niewidocznego ginącego w cieniu sufitu zwisały cztery łańcuchy. Nie łączyły się jednak ciężko z czarną taflą wody w basenie… Na zimnych sznurach perfekcyjnie zawisły cztery ciała młodych mężczyzn w wieku od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat. Ich nagie ciała, wiszące w bezruchu za nogi, zaledwie głowami sięgały pod wodę… Chłód, który bił od basenu, wydawał się pełzać po moim ciele. Choć zachowywałem spokój, nie mogłem w pełni pojąć obrazu, jaki obserwowałem.

Stałem w pomieszczeniu, w którym panował okropny smród rozkładających się ciał. Głów ofiar nie byłem w stanie ujrzeć; znajdowały się w tym bagnie. Tylko poszarzałe klatki piersiowe i skrępowane ręce, połączone łańcuchem ciągnącym się do stóp, pozostawały widoczne. Wyciągnąłem z kieszeni swój telefon. Nie mogłem jednak nic zrobić, palce rąk ledwo się poruszały, było mi zimno. Stałem się świadkiem morderstwa czterech mężczyzn, których powieszono za nogi tak, aby tylko głowy spoczęły pod wodą. Zwymiotowałem. Zdałem sobie sprawę z tego, jaki koszmar przeszli, dusząc się, zaledwie cal od powietrza, którego pragnęli, zapewne jak niczego innego dotąd. Który z nich pierwszy stracił siły, miotając się, próbując ratować życie? Nie spostrzegłem jednak śladów świadczących o walce, którą stoczyli na łańcuchach. Być może nie żyli już, kiedy ktoś im to zrobił.

Usłyszałem ciche syczenie. Odgłos, jaki wydaje dogasające ognisko, lecz ten był nieco cichszy. Skierowałem się w głąb cienia po prawej stronie pomieszczenia z diabelskim basenem. Wąski korytarzyk doprowadził mnie do nowego miejsca. Przy wejściu znajdował się połyskujący złotem napis, potężne: eXeX.

W powietrzu unosiła się paskudna, zimna woń gnijących ciał. Niepewnym krokiem przeszedłem przez brudne pomieszczenie do znajdującej się na końcu okrągłej dziury. Wszedłem na korytarz, który rozdzielał się na dwa. Skręciłem w prawo. W oświetlonej blaskiem gasnących świec sali dostrzegłem ciało mężczyzny wiszące na grubym sznurze. Podbiegłem do niego po mokrej od wody i krwi posadzce. Zasłoniłem usta, a oczy zaszły mi łzami. Nie potrafiłem znieść tego widoku. Miejsce, w którym się znajdowałem, to położony za salą pokój Głównego Przewodniczącego. Był nim Oliwer wiszący teraz nade mną. Spostrzegłem błoto na marmurowej posadzce i ślady krwi. To jednak nic w porównaniu ze ścianami, na których rdzawymi gwoździami powbijane były ciała nagich mężczyzn w czarnych kapturach na głowach. Na środku wiszące ciało, którego twarz, zdarta kwasem, pozostała czarno-czerwoną czaszką. Zacząłem krzyczeć.

Czułem na sobie dziesiątki spojrzeń. Gdy spoglądasz na martwe ciało, wzrok płata ci figle. Oczekując poruszenia, szarość wydaje się drgać. W pewnej chwili nawet usłyszałem trzask. Obróciłem się w stronę wejścia. Byłem zalany łzami, jednakże zdołałem dostrzec czarną plamę, zakapturzoną postać. Straciłem przytomność.

Wiem, że koniec już dawno miał swój czas.

Dziecko czerwone zatrzymuje nas.

By spytać o drogę.

Drogę o świcie,

Co usłana jeszcze zimą jest…

Tego dnia ujrzałem piekło czarne, czerwone; zobaczyłem dzieło diabła, z którym miałem spotkać się wkrótce osobiście. Ja… przeżyłem. Dlatego właśnie musiałem się z nim spotkać i spytać… Człowiek, który zabił swoich najbliższych, darował mi życie. Nie uwzględnił mnie w swoim makabrycznym planie. Chciałem zrozumieć…

mgła

Rozdział pierwszy
Książę i Pył

Opowiada Tristan Roance

Może to dziwne, ale lubił, gdy jego kot przechodził obok buchającego przyjemnie w zimowe wieczory kominka, malując na ścianach cienie chodzącego worka kości. Oj, to trzeba przyznać, że ów kot niewiele miał ze swoim gatunkiem wspólnego. Był paskudny. Przypominał, śmiem nawet rzec, zwierzę bliskie nam z jakiegoś filmu grozy. Był bardzo marny, chwiał się na swych chudawych nóżkach, a do tego miał trójkątny łeb, równie paskudny, jak i reszta ciała. Wodził po pokoju wrogim spojrzeniem. Jedno oko lśniło mu czerwienią, drugie było bladobłękitne. Za oknami prószył śnieg, okrywając najbardziej ukryte zakamarki wioski. W całym domu panowała głucha cisza. Podobnie zresztą jak na pustych ulicach, które ginęły już pod śnieżnym okryciem.

Pan Yard siedział w salonie nad stertą papierów do wypełnienia przygotowanych, by zająć mu świąteczny czas. Przez uchylone drzwi wkradł się ukochany przez swego pana kot. Oboje rzucili sobie znaczące spojrzenia, po czym szary jak popiół futrzak spoczął na pluszowym dywaniku. Pracy było sporo. Warunki jak najbardziej dogodne. Cisza i spokój. Gregory siedział w swoim pokoju, służba w swoich. Tak było od zawsze w willi przy Villon Pray 13. Płomyczki tańczyły w oczach stworzenia wylegującego się na dywaniku, co ani trochę nie dodawało mu uroku. Cóż, zwierzę leżało sobie spokojnie wpatrzone w ciemny kąt pokoju, z nadzieją czekając na komendę pana, który zawoła, aby pogłaskać ulubieńca. Ale nikłe były na to szanse.

Zbliżały się święta, czas, w którym pan Yard zrobiłby wszystko, aby o nich nie myśleć. Miał około pięćdziesięciu lat i był dobrze sytuowanym właścicielem fabryki znajdującej się nieopodal wioski Villon Pray, w której to wiosce mieszkał wraz z synem. Pan Yard wychodził ze swego gabinetu stosunkowo niewiele razy w ciągu dnia. Jeżeli już opuszczał willę przy Villon Pray 13, wracał średnio po dwunastu, czasem nawet piętnastu godzinach.

Kolacje jadał z synem. Przy pięciometrowym prostokątnym stole siadał od strony wejściowych drzwi do jadalni. Zazwyczaj już jadł, gdy Gregory wchodził. Pan Yard nie podnosił wtedy nawet wzroku. Zadawał jedno, dwa pytania synowi, ale tylko wtedy, kiedy sam skończył już jeść. Słuchając często krótkich odpowiedzi, wpatrzony był to w śnieżnobiały obrus, to w błyszczące sztućce.

Na pierwszy rzut oka był on posępnym mężczyzną o ciężkim charakterze, który idealnie sprawował władzę w swojej umiłowanej fabryce. Nigdy nie pojawiał się w telewizji, prasa także się nim zbytnio nie interesowała, no może poza kontraktem z firmą, której właścicielem był Alexander Micali, jego przyjaciel z Walii. Między innymi dzięki temu ruchowi pan Yard rozsławił imię fabryki oraz w ciągu kilku kolejnych lat zainkasował kwotę przekraczającą nieco ponad osiemdziesiąt milionów dolarów. Niemniej, zawsze pozostawał tym samym obojętnym i bezdusznym człowiekiem. Uciszył plotki prasowe, jakoby willa przy Villon Pray 13 była prezentem od Aleksandra Micalego. Tak donosił jeden z francuskich dziennikarzy, który doszukał się interesujących dokumentów, o tym, że naprawdę imponująca budowla została założona przez wymarłą już dynastię Villon. Z tą zaś spokrewniona jest dynastia Micalich. To, co było prawdą, a co z niej zostało zatuszowane, wyśmiane i oblepione nalepką rzekomej mistyfikacji, dziś pozostaje tajemnicą.

Gregory Axel Yard był młodym, bo dwudziestoletnim chłopakiem, który uczęszczał do normalnej publicznej uczelni w pobliskim miasteczku. Życie tego młodzieńca jednak niewiele miało z normalnością wspólnego. Dzień jego wydawał się być snem, w którym uczestniczyli ludzie niewiele wnoszący do jego, idealnie rozplanowanej, egzystencji. Postrzegany był jako syn milionera, szalenie i nieprzyzwoicie urodziwy, o blond włosach, które zasłaniały jego uszy, ale nie opadały na ramiona, wzroku sokoła, który rozdzierał przestrzeń i uginał kolana każdego, kto na niego spojrzał. Po uczelni chodził w towarzystwie dwóch ochroniarzy zatrudnionych przez ojca. Nikt nigdy nie widział, aby Gregory z którymś z nich rozmawiał, co wcale nie oznaczało, że wstydził się obstawy bądź nią specjalnie przejmował. Jego ochroniarze byli jak duchy podążające za swym panem krok w krok.

W salach uczelni siedział w ostatniej ławce, zazwyczaj zajęty skrobaniem w notesie, nie patrzył na nikogo poza wykładowcą. Mimo sukcesów w nauce nie był aktywny podczas zajęć. Nikogo nie krytykował, nie wypowiadał się na temat zdania drugiej osoby. Był, jakby go nie było. Z początku budziło to zniesmaczenie i niemądre docinki ze strony kolegów. Jednak z czasem wszyscy do tego stanu rzeczy przywykli. Co ciekawe, nawet przyzwyczaili się do jego życia na pokaz.

Wydawać by się mogło, że ten młodzieniec, który tak naprawdę nie miał nawet przyjaciela, był plastikową zabawką. Do końca jednak nie było to prawdą. W przeciwieństwie do ojca był znaną osobą w wiosce, pobliskim miasteczku, a nawet całym kraju. Dwudziestolatek był modelem uczestniczącym w sesjach zdjęciowych magazynu „MASHTIE”, prestiżowego pisma, które swe edycje zagraniczne miało w kilku krajach europejskich oraz Stanach Zjednoczonych. Jak stał się w tak młodym wieku twarzą znanego magazynu? Tym razem nie chodziło o pieniądze ojca, ale w wyjątkowym stopniu o znajomości. Matka Gregory’ego i żona pana Yarda była założycielką pisma.

Zarabiała na gazecie kolosalne kwoty, co miało wpędzić ją w krótkim czasie w nałóg narkotykowy i zakończyć jej życie rychłą śmiercią. Być może to bolesne przeżycie wyniszczyło pana Yarda, chociaż niektórzy uważali, że surowym człowiekiem był od zawsze. Nie dało się ukryć, że w historii Villon Pray rodzina Yardów była najdziwniejszą i najbardziej tajemniczą. Od matki, która stworzyła potęgę „MASHTIE”, przez ojca pracoholika, właściciela przynoszącej wielkie zyski fabryki, po syna artystę, który żył własnym, wydawać by się mogło, tak odległym życiem.

Z czasem jednak ludzie przyzwyczajają się do wszystkiego, na nikim nie robiło to już większego wrażenia. Tymczasem wielkie poruszenie wywoływały zdjęcia ukazujące się co miesiąc w piśmie. Redaktorem naczelnym, po śmierci matki Gregory’ego, został jej zastępca, Victor. Był i jest trafnym następcą, który utrzymał pozycję pisma w Europie na wysokim poziomie, a także przyczynił się do rozpowszechnienia go za oceanem. Gregory’ego traktował jak siostrzeńca, widział w nim wielkiego człowieka, którego należy przygotować do kierowania wydawnictwem. Gregory i tak miał wiele do powiedzenia. Był bardzo świadomy swojej pracy.

Naturalnie to uczyniło Victora wrogiem numer jeden pana Yarda. Nie żeby ojciec chciał oddać synowi fabrykę, bo i nie widział jeszcze godnej pracy dla swego pierworodnego. Niemniej coś powstrzymywało go od myśli, jakoby Gregory w przyszłości miał rządzić „MASHTIE”. Co dziwne, godził się przecież na każdą sesję. Temat ten nigdy jednak nie zakłócił spokoju Villon Pray 13, ponieważ chłopak go nie poruszał, a Victor willi nie odwiedzał.

Beznamiętne postukiwanie w klawisze fortepianu

Willa przy Villon Pray 13 znajdowała się najbliżej, największego w okolicy, jeziora Pray. Wokoło rosły stare sosny, pełno było tu także pięknych pagórków. Legendy podawały, że posiadłość została wybudowana przez siedemnastowiecznych członków dynastii Villon, jednakże nie jest to do końca jasne. Istnieją wprawdzie zapiski, że około roku tysiąc sześćset trzynastego wprowadził się na te ziemie książę, który poślubił niemiecką księżniczkę, co nie zgadza się jednak z nazwiskami młodych. Dalej legenda podaje, że willę wybudował im ojciec dziewczyny. Skąd jednak wzięła się nazwa Villon? Dziś tego nie wiadomo. Jednakże był to imponujący budynek, zbudowany z wielką precyzją i kunsztem.

Matka Gregory’ego, jak opowiadał mu Victor, lubiła często mawiać, że mieszka w willi nieco mniejszej od Luwru. Nie kłamała. Jezioro Pray było wielkim zbiornikiem. Jego powierzchnia wynosiła około pięćdziesięciu czterech kilometrów kwadratowych, a maksymalna głębokość dochodziła do dwustu osiemdziesięciu metrów. Położone na południowy wschód od miasta Mirror, otoczone pagórkami i polami, ciągnęło się aż po Aparash Ballar Roance. Torf sprawiał, że przejrzystość jeziora była niewielka, wieczorami jednak bywało bardzo urocze.

Wróćmy jednak do willi. Wejścia, po obu stronach, strzegą dwie hermy, rzeźbione nagie popiersia, wyrastające z podpór — jedna przedstawia młodego mężczyznę, który trzyma jabłko, natomiast druga ukazuje piękną kobietę, której z prawej dłoni zwisa sztylet. Metr dalej znajdują się wielkie kolumny. W holu po otworzeniu monumentalnych wiekowych drzwi dwuskrzydłowych ukazuje się pierwsza część domu, ze sklepieniem o kształcie trójkąta sferycznego, zwanym pendentywem. Robi to imponujące wrażenie. W holu można poruszać się w stronę kolejnych pomieszczeń albo w prawo, albo w lewo lub podwójnymi krętymi schodami w górę, mając wciąż nad sobą ozdobne kasetony, budowane z czerwonej cegły trompy. Bogactwo detali, jakie tworzą willę, godne jest pozazdroszczenia. Jeden z ważnych magazynów francuskich podał kilka lat temu, że wartość budynku i dziedzińca szacuje się na kwotę dwudziestu ośmiu milionów dolarów. Jest to najdroższa rezydencja w całej północnej części kraju. Trzy lata temu zmarł rezolutny dziennikarz, który szukał sekretów rodziny Yard, a także Villon czy Micali. Od tamtego czasu Gregory’ego Yarda kojarzy się tylko z „MASHTIE”. I chwała Bogu.

Przyszła odwilż. W okresie świątecznym, gdy za oknem pięknej willi zamiast śniegu widać obumarłą naturę, zawstydzoną z powodu odkrycia białej kołderki, pozostaje domownikom Villon Pray 13 siedzieć przy ciepłych kominkach, skrobać coś na kartkach papieru lub bawić się z kotem. Pan Yard go uwielbiał, Gregory także.

Poza tym nikt nie przepadał za zwierzęciem.

Służba wręcz nienawidziła stworzenia. Okropna bestia często przemieszczała się po willi w poszukiwaniu szczęścia… niekiedy natrafiła na miotłę jednej ze służących albo but szofera. Pył, bo tak wabił się ów kot, siał niepokój. Jako że nie był urodziwy i budził niemałe obrzydzenie, zadziwiał fakt, że właściciele nie dostrzegali tych cech. Był chyba jedynym, który nigdy nie oddalał się od Villon Pray 13 choćby o dwieście metrów. Stworzeniem był dumnym, ale nie sprawiał kłopotów.

Gregory siedział lekko zgarbiony przy biurku i zapisywał coś w swoim notesie. Robił to codziennie, ale pamiętnikiem owe zapiski z pewnością nie były. Trzy kryształowe żyrandole oświetlały jego białą, porcelanową twarz, czystą i pozbawioną jakiejkolwiek zmazy. W swej samotni czuł się bardzo komfortowo, nikt nigdy mu nie przeszkadzał. Na jednej ze ścian wisiały dwa potężne telewizory wkomponowane w klasyczne ramy obrazu, które wyświetlały zawsze dwie różne stacje informacyjne. Gregory miał w zwyczaju być zawsze dobrze poinformowanym o tym, co się dzieje na świecie.

Zima 1998/1999

Dwudziestego czwartego grudnia domownicy zasiedli do normalnej kolacji, niczym nieróżniącej się od codziennych. Gregory zażyczył sobie więcej liści zielonej herbaty TMS, którą uwielbiał. Pan Yard wypił dwie mocne espresso na sen. Nic nie zapowiadało tego, co rzekł, krojąc paróweczkę w serze i francuskim cieście, z pozoru niechlujnie oblaną białym sosem czosnkowym:

— Twoja matka była naprawdę piękną kobietą.

Gregory podniósł wzrok. Siedział na drugim końcu pięciometrowego stołu, naprzeciw ojca.

— Widziałem… na zdjęciach — jęknął oschle.

— Chcę ci powiedzieć, że piękno tej kobiety nie poszło w parze z rozsądkiem i siłą. Była słaba.

— Sama radziła sobie bardzo dobrze. Miała swoje pismo.

— Do czasu. Miała tyle energii, klasy, radości dopóty, dopóki nie zakochała się w lekach i… innych gorszych truciznach.

— Znam tę historię — rzucił beznamiętnie Gregory.

— Znalazłem ją nad jeziorem, zginęła obok swojej wielkiej pięknej willi. Miałeś trzy, cztery — latka. Leżała blada przy nieruchomej wodzie. Miała na sobie cienkie spodenki, w których zazwyczaj spała. Była bez koszulki. Tak chciała, żebym ją zapamiętał. Zawsze kochała się w imponujących, zapierających dech w piersiach, przedstawieniach.

— Nie musisz kończyć.

— Chcę opowiedzieć ci o ostatniej chwili twojej matki! Jej ciało przykryte mgłą. Wtedy było mgliście, poranek, niebo szare. Przedstawienie jej się udało. Ciało było zimne. Wiedziałem doskonale, że już nic nie zrobię. Jesteś taki sam, jak ona.

Gregory wstał i wyszedł. Ojciec tylko spuścił wzrok na talerz, zmarszczył twarz. Była cała wymęczona, zmarszczki ciągnęły się grubymi kreskami.

Z oczu chłopaka leciały łzy.

— Kłamca, kłamca, kłamca! — powtarzał przez zaciśnięte zęby.

Kłamstwo broni czasem wypowiadającego przed nożem okłamywanego. Gregory poznał kilka lat temu inną historię. Znalazł bowiem największy skarb, jaki znaleźć w swym życiu mógł.

Pamiętnik matki.

Został spisany przed śmiercią. Nie zawierał żadnej wzmianki o planach odebrania sobie życia. Wyrażał jednak wiele bólu, wyrosłego na gruncie winy, którą się obarczyła. Gregory próbował znaleźć coś w głowie przez wiele nocy, ale nie pamiętał wypadku samochodowego, który opisała jego matka. Musiał być naprawdę małym chłopcem.

Została zdradzona. Dowiedziała się o tym w najgorszy z możliwych sposobów. Przyłapała męża, pana Yarda, jak na swoim staroangielskim biurku pieścił pewną kobietę. Atrament napotkał opory przy nazwisku „szmaty”. Tak tylko została nazwana.

Najgorsza noc za mną.

Za nami.

Nasz dzień zaczął się wtedy wyjątkowo wcześnie. Rankiem, kiedy się obudziłam, padało, ale gdy miałam wychodzić do samochodu, niebo było mlecznobiałe, a nad kominem sterczało żałośnie niewyraźne słońce. Daty tej nie zapomnę nigdy, papież odwiedził nasz kraj.

Wiedziałam, że mężczyzna, który zdradził ciało, które i tak przypisane było jemu, i duszę, która tylko go kochała, nie jest wart obu. Rozbił naszą rodzinę. Małego Gregory’ego przypięłam z tyłu. Trwało to wszystko bardzo szybko. Nie myślałam o tym wielkim gmachu, który stał przede mną, o bogactwie, o niczym. Wiedziałam, że nie będę niewolnikiem. Nienawidziłabym siebie, będąc na łasce pana Yarda.

Zniknął tego dnia. Zaszył się zapewne w swojej fabryce. A może spędzał czas ze szmatą. Drzewa miały piękny wrzosowy odcień, nie mogłam tego nie zauważyć, płakałam. Wsiadłam do auta. Spojrzałam w stronę jeziora Pray. Tak, jestem silna. Zawsze byłam. Wyjechałam i poczułam tę ulgę. Mały spał. Było już widno, jechaliśmy jakieś dwadzieścia minut. Zjechałam z drogi głównej w kierunku ronda. Rozpadało się, gruby deszcz walił w szyby, a w górze groźnie wisiały czarne chmury. Nie wiem, jak mogłam tego nie zauważyć, jak mogłam do tego dopuścić.

Nagle na rondzie czas wyraźnie zwolnił. To, co zobaczyłam przed sobą, tuż za szybą samochodu, przeszyło mnie na wylot. Przez sekundę myślałam jeszcze, że to nie to, co myślę, że się uda, że ten z przodu będzie szybszy. Ale byliśmy zbyt blisko. Odruchowo chyba całym ciałem drgnęłam, jakbym myślała, że zdołam w ten sposób przesunąć samochód… i nie dopuszczę do zderzenia.

Potężny huk i darcie metalu rozległo się w sekundę potem, jak zobaczyłam drzwi pasażera nowego srebrnego forda przede mną. Widziałam już tylko, jak zatacza koło i wpada w serce ronda, którego kwiaty układały się w uśmiechnięte WITAMY W VILLON PRAY. Mój samochód okręcił się o sto osiemdziesiąt stopni i znów ukazała mi się droga do Villon Pray 13.

Obróciłam się, mały płakał. Jeśli mi z przodu nic nie było, i jemu nic nie powinno się stać. Złamałam tylko obojczyk. Bardzo mocno mną szarpnęło, kiedy doszło do zderzenia. Płakałam, nie mogłam nic powiedzieć. Pojawiła się karetka, jacyś ludzie, policja, paparazzi.

Po wizycie w szpitalu wróciłam do willi. Nie widziałam męża. Kazałam przygotowywać posiłki do pokoju. Miałam założony gips. Lustra zostały z pokoju wyniesione. Gregory’emu nic się nie stało. Coś jednak stało się ze mną.

Przyjmowałam dużo leków, ponieważ wizja, że mogłam pozbawić życia mojego synka, nawiedzała mnie każdej nocy. Czułam się winna. Czułam winę w mężu.

On… nie czuł.

Gregory przez pierwsze noce po przeczytaniu wspomnień miał sny. Śniła mu się zimna kobieca twarz, która wyłaniała się z jeziornych wód. Jej twarz zajmowała prawie całą połać jeziora. Grubym głosem wołała: „ON NIE CZUŁ”. Powtarzała to, aż obudziła syna.

Słowa te wryły się w pamięć chłopca dokładnie. Nie śnił już więcej, a może nie pamiętał żadnego snu. I bardzo dobrze.

Moje święta

Moich świąt także nie uznałbym za specjalnie udane. Nie przepadam za tym okresem w roku. W moim pokoju rozległ się sygnał telefonu. Szósta już osoba wysłała mi identyczny wiersz — bożonarodzeniowe życzenia. Siedziałem w swoim ciasnym pokoju wielkiej willi. Po ósmej pokojówka poprosiła, abym zszedł na kolację, którą przygotowała ekipa. Po dziesiątej zaczął padać gęsty śnieg. Gdy zjadłem, usiadłem w skórzanym fotelu przy kominku w salonie, w głowie miałem to skaczące płomienie, to tańczące płatki śniegu. Byłem jak zahipnotyzowany. Cofnąłem się do czasów przedszkolnych… pamiętam ten okres bardzo dobrze.

Ostry ból przeszył mi głowę. Zerwałem się na nogi i wszedłem do łazienki. Rozebrałem się i udałem do kabiny prysznicowej. Odkręciłem zimną wodę. Silny strumień rozbił się o moją głowę, spływał po ciele. Nagle coś mnie objęło, a woda zrobiła się gorąca.

— Niespodzianka. Wesołych świąt.

Byliśmy nadzy. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, kabina zaparowała.

Połączenie.

Nazajutrz o godzinie piątej po południu nie byłem już sam przy świątecznym stole. Nie śpiewaliśmy kolęd, nie czytaliśmy fragmentu Biblii. Trochę jadłem, trochę stukałem w klawiaturę komputera. Spoglądałem w drugą stronę stołu i rzucałem uśmiechem, po czym mój wzrok wędrował na mój biały fortepian w salonie. Nic jednak nie widziałem, myślami byłem gdzie indziej. Do wieczora wiedziałem, że mój związek nie ma sensu. Gdy zamykałem oczy, czułem, jakbym miał zemdleć, robiło się jaśniej. Byłem osłabiony i przygnębiony. A może tylko znudzony? To przez tę pogodę.

Rozdział drugi
R

Styczeń 1999

Oślepił mnie blask świateł. Śmiałem się całą noc. Tego właśnie potrzebowałem. Piliśmy jakieś drinki, paliliśmy coś od Batty’ego. Muzyka wierciła mi w głowie. Mój ulubiony klub. Byliśmy jak zawsze w R. Wspaniały, wielki klub z najlepszymi didżejami w tym rejonie. Tutaj zaczyna się i kończy życie… życie błogie, beztroskie. Dzikie utwory w bajecznych remiksach porywały mnie na parkiet, zostawiając resztę zajętą paleniem. Zbliżała się wiosna i nasze zimowe zabawy miały dobiec końca. To z pewnością ostatnia tak spokojna, o ile można ją nazwać spokojną, noc w klubie R. Na początku stycznia Oliwer wraca z Nowego Jorku, aby otworzyć kolejny rok z…

Oblał mnie drinkiem albo i piwem… następnego dnia nie będę pamiętał, kto czym mnie oblał. Marco tylko się uśmiechnął i rzucił się w tłum spoconych, tańczących bestii. Śmiałem się. Przed północą zdołałem odczytać wiadomość od Oliwera. Wiedział, że nie próżnujemy i ostatnią wolną sobotę spędzamy w R. Oliwer jest wysoki. Mówił, że zawsze był najwyższy w klasie. Jego pozycja stale rosła, jednak nie za sprawą bogatych rodziców czy bogatszego dziadka, którego zawsze był ulubieńcem. Nie, Oliwer Micali to wspaniały młody człowiek. Nie ma drugiego takiego, nie znam nikogo o takim charakterze, usposobieniu i podejściu do drugiego człowieka. Dlatego jest on naszym…

Tego było już za wiele! Marco zwymiotował na jakąś piękną nieznajomą. A zaraz potem Sergiusz złapał go swoimi potężnymi rękoma i zawlókł do męskiej toalety. Poleciałem za nimi. Zauważyłem, że i Sergiusz ma już nieźle. Jednak taki jak on jest nie do zdarcia. Nie był wcale wysoki, nawet nieco niższy ode mnie. Ale za to częściej odwiedzał siłownię i albo to zasługa sterydów, albo faktycznie ciężkiej pracy; Sergiusz był potężny. Znał Oliwera dłużej ode mnie. Znali się z piaskownicy. Marco z kolei urodził się jako pierwszy z dwóch synów pewnego bankowca ze Stanów. Studiował tutaj. Klub R był jednym z tych, do których chodzą wschodzące gwiazdki, dzieci bogatych rodziców, ale i celebryci z każdej dziedziny sztuki. Niektórzy naturalnie tutaj się nie pojawiają, ale są i tacy, z którymi spokojnie da się wypić.

Ktoś coś do mnie mówił, nie kontaktowałem. Kończyłem kolejną szklankę.

— Kochasz to! — krzyknął Batty.

— Co takiego? — Spojrzałem na niego. Był czerwony na policzkach, pijany i śmiał się do siebie.

— Ciała! Kochasz te ciała!

— Tak, tak… Kocham je wszystkie.

Wszystkie ciała w światłach, pocie i muzyce zlewały mi się. Tutaj nikt nikogo nie zna, przynajmniej tak to ma wyglądać… Jedynie muzyka jest w stanie połączyć. Ale tylko na te kilka klubowych godzin. Potem każdy jest sobą. Osobą medialną. Poza Sergiuszem. On jest tylko przyjacielem Oliwera. Przychodzę tu świetnie się bawić. Tym bardziej dziś. Bawimy się w rytmach naszych największych gwiazd. Kilka osób na sali wie, że następnego dnia na lotnisku wyląduje samolot Oliwera, wrócimy do jaskini, do La Forêt de Colin w miejscowości Loley. Wrócimy tam, jak co roku, aby przywitać nowego członka eXst eXiste…

Nazywam się Tristan Roance. Jestem pisarzem. W zasadzie jestem w klubie nocnym R razem z wyjątkowymi celebrytami i Sergiuszem, który jako jedyny zarabia na życie, pracując w warsztacie naprawczym dla tirów. Zaczęło się po godzinie dwudziestej pierwszej. Przyszliśmy do prawie pustego klubu. Zaczęliśmy jednak starterem u mnie, gdzie opróżniliśmy dwie butelki wódki. Na wejście dostaliśmy darmowe drinki od najseksowniejszej kobiety, jaką znam — sześćdziesięcioletniej właścicielki klubu, która traktowała nas zawsze jak swoich przyjaciół. Ubrana w czarne wdzianko, o nienagannej figurze i jak mawiała: „wciąż swoich długich, ciemnych włosach”. Była cudowna.

Wszyscy ją uwielbialiśmy. Przede wszystkim za jej humor, często uszczypliwy i rubaszny. Nikomu nigdy nie zrobiła krzywdy, a my często odwiedzaliśmy właśnie R. Marco żartował z nią pół godziny, zanim dołączył do nas i do tłumu tańczących bestii, które zdążyły już nadejść. Klub słynął także z zeszłorocznych odwiedzin gwiazdy muzycznej światowego formatu, która pojawiła się w towarzystwie swojej ówczesnej dziewczyny i didżejki.

Mowa oczywiście o Danielu Rosserze.

Niektórzy są tak pijani, że nie są w stanie podjąć rozmowy. Czas zbierać się do domów i zacząć trzeźwieć. Humor Oliwera w okresie przedwiosennym bywa bardzo zmienny. Dlatego lepiej nie narażać się Głównemu Przewodniczącemu naszego stowarzyszenia.

Spoglądam na kilku ludzi przede mną, dwie aktorki i jakiegoś biznesmena. Patrzą na wulkan energii wybuchający na parkiecie. Marco. Jest dość pijany. Wrócił z toalety i wiedział, że nie usiedzi spokojnie. Puszczam oko do Sergiusza. Ten przebija się przez tłum i odprowadza Marca do wyjścia. Trzeba umieć powiedzieć sobie dość.

Wychodzimy: Ja, Sergiusz, którego imienia nie używamy, ponieważ Oliwer zwraca się do niego Agamemnon. To taka ksywka z piaskownicy. Za młodu był rozrabiaką. Więc tak też się przyjęło. Pomaga „iść” koledze.

Był też z nami Batty, który załatwił jak zawsze towar z najlepszej półki, ale opuścił nas nieco po pierwszej.

Nie, nie, nie! Zatrzymuję się, daję telefon Agamemnonowi, aby załatwił taksówkę. Zostaję jeszcze dla jednej piosenki. Didżej puścił I Need Jesus In My Disco, nowy singiel promocyjny z nadchodzącego albumu wielkiego Daniela Rossera. Mój ulubiony artysta, kontrowersyjny zresztą. Słucham do końca, potem wychodzę i odpalam już zwykłego papierosa. Agamemnon klnie i woła, abym się pospieszył. Wracamy do swoich domów. Zostało kilka godzin. Czas, aby dojść do siebie. Sergiusz najpierw się uśmiecha, a potem grozi Marcowi, żeby ten wziął zimny prysznic i był gotowy na spotkanie z Oliwerem.

Najbardziej zapomnieć o nocy będzie chciał z nas wszystkich Marco. Bez alkoholu jest bardzo sztywnym człowiekiem.

Jestem mieszkańcem Aparash Ballar Roance. Tak, to nie zbieg okoliczności, że moje nazwisko jest identyczne, jak fragment nazwy kolonii, w której mieszkam, ale to zbyt długa historia. Z pewnością nie na dzisiejszą noc. Sam muszę do siebie dojść. Chociaż myślę, że i tak jestem z nich najbardziej trzeźwy.

Klub znajduje się w mieście Mirror. Dlatego też najpierw odwieźliśmy Agamemnona i Marca do Loley. Ta wieś jest miejscem, w którym jak już wspomniałem, znajduje się siedziba eXst eXiste oraz domy Oliwera, Sergiusza i Marca. Zostaję ja i taksówkarz. Jedziemy z Loley do Aparash Ballar, by za niewielkim wzgórzem znaleźć się w kolonii Aparash Ballar Roance. Mam wielki, piękny dom… ale o tym także nie czas.

Rano wybieram się na zakupy. Zaproszę znajomych na obiad. Oliwer jest punktualny. Z nim nawet samolot nie ma prawa się spóźnić. Tak jak zapowiadał, wylądował w Mirror o czwartej po południu. Odczytał ode mnie e-mail o spotkaniu w moim domu. Kazał zaprosić Agamemnona i Marca, co uczyniłem jeszcze przed wejściem do R. Z pewnością miał dla nas kolejne nazwisko. Kolejnego wybrańca do stowarzyszenia eXst eXiste. Czułem to podniecenie jak za każdym razem, kiedy przyjmowaliśmy kogoś nowego. Ostatni był Julian Bert, najmłodszy zresztą, bo mający lat osiemnaście. Było to w zeszłym roku.

Z rana obejrzałem swój ulubiony serial, zjadłem śniadanie około szóstej. Nie spałem. Wziąłem zimny prysznic, zrobiłem zakupy w markecie. Dla porównania ze zdjęciami z wczorajszej imprezy jakiś paparazzi pstryknął mi kilka nowych. Nie wydaje mi się, abym wyglądał źle. Nie wydaje mi się także, abym się tym zbytnio przejmował. Uśmiechnąłem się pogardliwie. Wróciłem do domu. Jeśli można to nazwać zwykłym domem. Wielki, trzypoziomowy budynek, który odkupiłem od starego lorda. Za co? Wspominałem, że jestem pisarzem.

Zaczęło się jakieś cztery lata temu, kiedy świat zwariował na punkcie mojego pierwszego dzieła. Dalej, jak to już w tym materialnym świecie bywa — komercja pożarła moją książkę, adaptacja filmowa, gadżety, wpływ na muzykę i temu podobne. Wiem, że stworzyłem coś niezwykle dobrego, coś, co sprawiło, że nie dbam o wartości, które utrzymywały mnie kiedyś przy życiu. Dziś mam za co imprezować, za co mieszkać. Czego chcieć więcej w tym materialnym świecie? Brzydzę się nim, choć, jestem jego elementem.

Mamy koniec ciężkiej zimy roku 1999. Za pewien czas wejdziemy w zupełnie nowe tysiąclecie. Musiałem ogłosić kontynuację mojej książki. Wydawca błagał o kilka tomów, więc po otrzymaniu zadowalającego kontraktu… zgodziłem się. Nie miałem tego w planach. I tak się zestarzeję, i tak umrę… zostawię po sobie ślad. Niech każdy wie, co znaczy Tristan Roance.

Śnieg zniknął około czwartej po południu. Goście pojawili się po siódmej, wieczór był przyjemny. Przyjechali każdy swoim samochodem, ale o tej samej porze. Nie mogłem tego zobaczyć. Wprowadziła ich moja pokojówka, oznajmiając, że nie jestem w stanie się z nimi widzieć, mimo to zapraszam na obiad do salonu i pozdrawiam. Oliwer musiał być wściekły. Ja? Leżałem pijany w swoim pokoju. Zrobiłem to po powrocie z zakupów. Przecież nikt nie śmiałby mi tego zabronić. Cała moja pracowita i kochana obsługa krzątała się po rezydencji, dbając o ten ład, który ja zawsze niszczyłem. Zarabiam na to.

Otworzyłem oczy, powoli. Czułem się okropnie. Było już ciemno. Nie wytrzeźwiałem od dwóch dobrych dób. Za oknami, na niebie, było kilka gwiazd. Resztę ukryły chmury. Nieco później zorientowałem się, że to mgła. Mgła kojarzy mi się zawsze z niewiadomą, poczuciem zagrożenia, ale i beznadziejną niewiedzą. Pojawia się i snuje niepokój, ale co z nim robić, skoro nie wiem, co nadejdzie. No i przywiodła zdenerwowanego Oliwera, który został przeze mnie źle potraktowany.

Oliwer stał przy moim oknie. Jedyne co z siebie wydusiłem, to ciche: „Cześć”. Nie odezwał się. Zaśmiałem się głośniej, niż przewidywałem. Odwrócił się i zrobił tę standardową obrażoną minę z dodatkiem wyłupiastych, niedowierzających oczu. Zabawny był w tym momencie jak nigdy. Spytałem, czy podróż minęła spokojnie. Głupie pytanie. Jak mogła minąć podróż prywatnym, luksusowym odrzutowcem? Pokręcił głową i wyszedł, a kiedy zamykał drzwi, powiedział, że jutro chce mnie widzieć u siebie w idealnym stanie.

Nie jestem głupcem. Zdaję sobie z tego sprawę. Może i zawiodłem go nieco, ale nie dbam o to, zadbałem przecież, aby koledzy nieźle się wybawili w ostatnią wolną noc przed powrotem na spotkania eXst eXiste oraz o obiad dla nich po powrocie Oliwera. Czy aż tak byłem im w salonie potrzebny? Wątpliwe. Obróciłem się na drugi bok i zasnąłem.

Najcięższa walka z korzeniem, który z nas głęboko w ziemię wrasta…

Zbliżała się północ. Srebrzysty księżyc oświetlał znużone snem uliczki miasta. Ona kładła się spać po pracowitym dniu. Wciąż dokuczał jej ból w dłoniach tu i ówdzie pokaleczonych. To, co stało się w chwilę potem, przerosło jej najśmielsze oczekiwania. W jej małej izbie pojawiło się czyste, białe światło, które rozjaśniło najdrobniejszy kąt pomieszczenia, wypływając okienkami na zewnątrz. Niewiele zauważyła, ale co do jednego miała pewność. Postać, która pojawiła się przed nią, na pewno miała skrzydła.

Twarz anioła była bez wyrazu, jakby znajdował się za mgielną osłonką. Dopiero po pewnym czasie spojrzał jej prosto w oczy, a ta upadła na kolana, drżąc na całym ciele. W oczach miała łzy. „Nie bój się” — usłyszała cichutki szept przy uchu, mimo że anioł nie poruszał ustami. „Twój Bóg pragnie, abyś porodziła Jego Syna. Duch Święty zstąpi na ciebie. Czy spróbujesz tego błogosławieństwa?”. Poczuła ogarniające ją ciepło. Anioł złapał ją za ręce, z których zniknęły rany. „Czy jesteś gotowa? Dziecię twe będzie wielkie, królestwo niebieskie będzie Jego. Jednak oboje doznacie wielu cierpień”. Nic nie odpowiedziała. Zamknęła oczy i pokornie skinęła głową. Błyskawica przecięła niebo, na pustej uliczce pojawił się otulony aksamitną szatą czerwonoskóry mężczyzna i spoglądał w stronę drzwi domu.

Anioł jednak spojrzał za okno, a ciemna postać zniknęła.

Wkrótce potem w wietrzny wieczór Maryja wraz z Józefem szukali schronienia, bo nastał dzień narodzin. Na bezgwiezdnym niebie eksplodowało złociste ciało, którego warkocz prowadził trzech mędrców ze Wschodu do stajenki, gdzie w sianku, okryty kawałkiem maryjnego sukna, przyszedł na świat Jezusek. Z krwi wyjęty na kawałek sukienki. Boże! Niech nie brudzi się biedaczek! Niech nie klei do ziemi, nie oblepia piaskiem. Połóż go na sukni, wytrzyj. Co zrobisz z pępowiną? Spokój ogarnął matkę. Chór aniołów zagrał najpiękniejsze pieśni… zbierali się wokoło chłopi…

sen pierwszy

Budzik zaczął rozdzierać ciszę. Czerwone światełka na choince zaczęły wbijać mi w oczy swoje igiełki. Poczułem nieprzyjemne ciepło w tyle głowy… Pierwszy sen traktuje o narodzinach Najwyższego. W dziele sny pełnią kluczową rolę, zatem otwarte zostały narodzinami samego pojęcia snu. Nie chcę odczytywać go jako proroczego, nie na tym polega badanie snu. Rodzina stanowi kontrast dla świata, który reprezentuję, obojętnego na święta. Ani ja, ani ludzie, o których opowiem, nie tworzą pełnych rodzin. Nawet nie chciałbym używać słowa „szczęśliwych”. Święta zatem są dla wielu niepotrzebnym obowiązkiem.

Możliwe, że ten sen tylko zmyśliłem. Możliwe, że nigdy nie zaskoczył mnie nocą. Chcę jednak byście uważali go za sen, który stał się narodzinami innych.

Rozdział trzeci
Sen o białym pałacu

Różnica między dobrem i złem jest taka, że zło kompromisu nie uznaje

W drugim tygodniu stycznia nasiliły się opady śniegu, co znacznie popsuło samopoczucie pana Yarda. Kilkakrotnie nie pojawił się na kolacjach, co Gregory starał się bagatelizować. Któregoś wieczoru chłopak wstał od stołu i udał się do prawego skrzydła Villon Pray 13, gdzie znajdował się jego azyl. Urządzony w staroangielskim stylu z podobnym biurkiem do tego, przy którym pracował pan Yard. Ściany pomieszczenia obłożone były idealnie poukładanymi książkami. Przed biurkiem, ale naprzeciwko drzwi, znajdowała się zdobiona skrzynia, w której chłopak trzymał swoje prywatne zapiski i notesy. Nie była to skrzynia szczególnie zabezpieczona, ponieważ tylko Gregory i sprzątaczka wchodzili do tego pomieszczenia.

To w niej znajdował się cały dorobek umysłowy, jaki dotąd zdołał spisać. Usiadł przy laptopie i zaczął odpisywać na trzy wiadomości. Adresatami byli Victor (od niego były dwie wiadomości) i fotograf magazynu. Kiedy to zrobił, podszedł do sofy, pogłaskał swego kota i rzekł:

— Wiesz, mógłbym napisać pracę o moich pozbawionych sensu monologach wygłaszanych tobie.

— Pozwolił sobie na krótki uśmiech. Miał ciepły, balsamiczny głos. — W istocie inaczej nie potrafię, co daje ci wielki plus.

Pył tylko mruknął, co było podobne do odgłosu paznokci przeciąganych po szkolnej tablicy, ale to nie zrobiło na Gregorym większego wrażenia. Zwierzę wstało na swych chudych nogach i skoczyło w kierunku grzejnika, który wyglądał znacznie sympatyczniej niźli ów kot. Przyjemniej wygląda kot perski po wyjściu z wody. Gregory włączył swoje wielkie telewizory, a na jednym z nich pojawił się znany mu człowiek. Był to Alexander Micali, lecz u jego boku pokazał się ktoś jeszcze. Miał kamienne spojrzenie mimo młodego wieku. Nie był to błądzący wzrok ani tępy wyraz twarzy, ale spojrzenie człowieka, który twardo stąpa po ziemi. Być może był rówieśnikiem Gregory’ego. Miał lekko rozczochrane włosy koloru rdzawego, krótko i elegancko ścięte. Ze skupieniem przysłuchiwał się przemówieniu dziadka, do momentu, kiedy prowadząca zwróciła się do niego:

— W studiu jest z nami także, wydawać by się mogło, najmłodszy pretendent do objęcia po dziadku funkcji szefa firmy, Oliwer Micali. Czy to zbieg okoliczności, nazwa firmy i pańskie imię?

— Firma mojego dziadka powstała grubo przed moimi narodzinami, jednak myślę, że wiadome było już wtedy, kto zostanie jej szefem i następcą wielkiego Alexandra Micalego. — Oliwer uśmiechnął się. Było coś wyjątkowego w tym uśmiechu. Mimo to cała ta przyjemność nie trwała długo.

— To mój ukochany wnuk, któremu niezmiernie ufam — wtrącił lord — i wiem, że objęcie tak odpowiedzialnej posady po mojej śmierci, nie osłabi pozycji firmy na świecie.

— Czym dotąd zajmował się pański wnuk? — spytała reporterka.

— Dorastał, to dobry chłopak. Poznawał, czym się zajmowałem przez lata. Tyle mogę powiedzieć.

Gregory uniósł lekko brwi i przełączył na inny program. Znał doskonale Alexandra Micalego, ale nie miał przyjemności poznać jego wnuków. Wiedział, że jest bliskim powiernikiem jego ojca.

Później zwrócił swą uwagę na widok zniszczonej budowli religijnej w telewizorze, a dolna warga lekko mu opadła. Wychwycił jedynie kilka słów: „zamachowcy”, „terroryzm”. Wyłączył telewizor. Westchnął ciężko i zasnął. Po przebudzeniu podszedł do jednego z regałów i sięgnął po nową książkę. Przeczytał na głos, spoglądając na kota co akapit, po czym rzekł z przejęciem:

— Strach myśleć, że cię to nie przeraża, Pyłku.

Zima 1996

Tego dnia była mgła. Zatopiła miasto w gęstej szarej masie. Beznadziejnie się czułem. Wolny dzień, może niedziela. Sobota! W niedzielę interesowałyby mnie podstawowe wiadomości dotyczące poniedziałkowych zajęć. Siedziałem przed komputerem. Dryfuję sam, nie wiem dokąd. Leżę… wolny dzień jest tragedią dla człowieka takiego jak ja. Mógłbym spotkać się z przyjaciółmi, mógłbym wyjść na basen, do kina, na obiad. Nie mam przyjaciół!

Spałem. Od spania powyżej piętnastu godzin czuję się, jakby ktoś mnie pobił. Gdy budzę się, staram przypomnieć sobie sen. Sen rodzi się w głowie nie bez powodu. Choć w moim przypadku dziś sen zrodziła mgła. Tak też się rozpoczął. Mgłą! W tej szarości wydawać by się mogło, że widać pewien blask, blask słaby, ale pozornie istniejący. To marzenie wyrwania się z tej szarości sprawia, że człowiek, który kroczy we mgle, zaczyna mieć… nadzieję.

Czasem z mgły faktycznie coś się wyłania, lecz nie jest to tym, o czym marzymy. To trochę zabawne, kiedy uśmiech znika z twarzy na widok auta bądź koni pędzących na śniącego. Oczywiście wcześniej istnieje jakiś znak. Znak dźwiękowy, mgła na szczęście nie zagłusza tupotu zwierząt czy warkotu samochodu. Ale cóż z tego. Stajemy na drodze nie wiadomo skąd. Pojawiamy się, intruzi, w miejscu pełnym życia. To życie biegnie swym naturalnym torem… Bezczelny stoję pośrodku toru dla koni?

sen drugi

Gęsta mgła ogarnęła całą przestrzeń przede mną. Nic nie widziałem. Szedłem prosto, niepewnym wolnym krokiem, rozglądając się z nadzieją wokoło. Spojrzałem w górę, gdzie nagle nieco pojaśniało. Zobaczyłem ciemne niebo i żelazne chmury — wielkie, szare i połyskujące obłoki — wokół srebrzystego księżyca wiszącego ciężko jak błyszcząca bombka na choince. Zrobiło się zimno, bardzo zimno, stałem w samych bokserkach otoczony zewsząd mglistym płaszczem. Ciało mokre od potu i… krwi, z której obecności nie zdawałem sobie sprawy, błyszczało w blasku księżyca. Gęste czarne strugi płynęły po długich rękach, pozostawiając plamy na kamiennej alejce. W chwilę później poczułem się, jakby ktoś wbijał mi setki noży w ciało. Zdawało mi się, że nie tyle czuję, ile widzę bezlitosną, mroźną twarz powietrza. Słyszałem tylko ciche pomruki, ktoś szeptał, a może szepczących było wielu. Ostry cios w kolana i upadek na ziemię. Nie wiadomo skąd ani dlaczego. Ból ustał prawie tak szybko, jak się pojawił, a mroczne niebo znów przysłoniła mgła.

Nie miałem siły wstać, kiedy usłyszałem dziwny odgłos — z każdą sekundą narastający i jakby zbliżający się tupot. Wnet mglistą gęstwinę przebiły dziesiątki dyliżansów zaprzężonych w robiące wielki hałas śnieżnobiałe lipicanery. Podskoczyłem przerażony i próbowałem uciec im z drogi. O mały włos nie zostałem stratowany przez jednego z tych pięknych koni, ale wciąż nadbiegały kolejne. Upadłem twarzą w kałużę. Zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby…

Nic się nie stało, wręcz przeciwnie — dźwięki ustępowały. Powoli i niezbyt chętnie uniosłem powieki. Nic. Wstałem i obróciłem się. Wszystkie dyliżanse jechały teraz prostą, kamienną alejką w stronę jakiejś rezydencji otoczonej drzewami. Majestatyczna budowla świeciła z oddali białym blaskiem. Ku własnemu zdumieniu ruszyłem w tamtym kierunku. Serce wciąż biło mi szybciej niż normalnie. Czułem, że robi mi się gorąco, a żyła na skroni pulsowała nieprzyjemnie…

Obudziłem się. Serce jednak nadal wariowało. Ten sen i biały pałac stał się przyczyną sukcesywnego debiutu mojej pierwszej książki. Kiedyś opowiem o tym więcej.

Będziesz eXst

Świat wokół jakby się do mnie uśmiechał, barwy jego wyostrzyły się i zrobił się głośniejszy… O tak. Zbyt głośny!

— Podnieś ręce jak papież. Zrób, jak mówię! — rzekł do mnie Oliwer Micali w kilka, może kilkanaście dni po tym, jak o książce zrobiło się głośno.

— Co?! — spytałem zdziwiony, ale podniosłem je.

Tłum zawył. Szał. Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Widziałem uśmiechnięte buzie, zapłakane, wrzeszczące.

— Sława jest w eXst eXiste. Nie tylko ona. Mamy władzę. W modlitwach będą wspominać twoje imię. Będziesz większy niż Jezus. To jest tutaj. Spójrz na nich, pożarliby cię żywcem. Tak cię kochają — zapewnił.

— Kochają moją książkę.

— Daj im więcej… miłości. Oni dadzą ci sławę i władzę nad sobą. Chcesz tego.

— Chcę…

Oliwer się uśmiechnął. „Będziesz eXst” — pomyślał.

— Otwórz umysł, daj sobie zamieszać.

Kolejne tygodnie były piekłem. Z tęsknotą czekałem na każdy telefon Oliwera. Zostałem sam. Wynajmowałem apartament w Aparash Ballar za pieniądze Micalich. Nie mogłem się poruszać, opuszczać apartamentu. Na ulicach koczowali paparazzi. Prasa codziennie donosiła o moim życiu. Nic nie było prawdziwe, niczego się dowiedzieć nie mogli. Oliwer poinformował mnie, że czeka nas sporo pracy. On wiedział, co zrobić, bym miał życie i spokój. Miał mnie przygotować do kilku oficjalnych wywiadów.

Siedziałem z ręką na ustach, przerażony. Każdego dnia. Okna były pozamykane, było duszno. Ale nie mogłem znieść wycia i płaczu spragnionych fanów. Słyszałem każde uderzenie O Verona. Jak żaden inny utwór pasował do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Znałem go doskonale. Uwielbiałem.

Może w przyszłości

Może w przyszłości okaże się, że wielbienie umysłu nie wyjdzie nam na złe…

Mam na kasecie VHS nagrany swój pierwszy wywiad telewizyjny. Rozmawiałem z jedną z najlepszych reporterek w kraju:

— Witam młodego rewolucjonistę — rozpoczęła reporterka, która po wywiadzie, kiedy kamera została wyłączona, wsunęła mi w dłoń swój numer telefonu.

— Rewolucjonistę! — Zacząłem się śmiać. — Czyżbym aż tak bardzo namieszał?

— Cóż za skromność! Niewątpliwie, gratulować mogłabym bez końca.

Mój wzrok zabawnie błądził, patrzyłem to w jej oczy (zawsze patrzę), to na kamerę. Mówiłem spokojnie.

O wszystkim co działo się wokół, informowali mnie moi nowi znajomi z eXst eXiste. Oliwer Micali został moim przewodnikiem po ukazaniu się mojego dzieła. Chciał mnie strzec przed tym, co miało się wydarzyć. Świat postradał zmysły po ukazaniu się mojej pierwszej książki A house without an address.

Zarobiła kolosalne kwoty. Miała ogromny wpływ na ludzi, byłem tego świadomy. Pisałem ją długo. Wszystkich zaskoczyło także, jak młody jest jej autor. Terminem „dom bez adresu” określono nawet w naszej grupie wejście do siedziby eXst eXiste. Nie do końca byłem w stanie udźwignąć ciężar odpowiedzialności, jaki wówczas na mnie spadł. Prasa interesowała się wszystkim, a ja musiałem bardzo uważać na to, co mówię. Popularność nie była jednak jedyną nagrodą.

Książka otrzymała wiele prestiżowych nagród w roku publikacji oraz w następnym, co zapisało się trwale na kartach historii… Pisano wówczas o tak zwanej blokadzie. A house without an address zablokował innym pisarzom szansę zdobycia tych „prestiżowych nagród” na kolejne dwa lata.

— Myślisz, że i w przyszłym roku twoja książka otrzyma nagrodę?

— Nie zależy mi na biciu rekordów. Moja książka pozwoliła ludziom odkryć coś w sobie. To największy sukces.

Wtedy tak nie piłem ani nie paliłem. Dlaczego zacząłem? Świat zakręcił się za szybko. Tym bardziej dla tak młodego chłopaka jak ja. A ludzie czekali i nadal czekają na drugą książkę. W chwili, gdy wydałem pierwszą, eXst eXiste stanowiła jeszcze grupa pokolenia ojca Gregory’ego. Dopiero rok później władzę miał przejąć Oliwer. Jednak od roku przygotowywany był już do przewodniczenia. Dlatego postanowił szukać sobie wyjątkowych kompanów. A ktoś taki jak ja, kto znalazł się już na językach całego świata, kogo książka zawładnęła umysłami, był perłą idealnie pasującą do kolii eXst. Oczywiście w wywiadzie nie mówiłem ani słowa o stowarzyszeniu.

— Książka spotkała się z niezrozumieniem Kościoła. Wielu biskupów nawoływało do bojkotu dzieła. Czy chciałbyś coś na ten temat powiedzieć?

— Dlaczego nie — odparłem, miała nieco wystraszoną minę. Spodobała mi się, była młoda i z całą pewnością zaczynała pracę w telewizji. — Kościół obraził się, ponieważ nie zrozumiał pewnego przesłania…

— Tak zwykle bywa z przesłaniami artystów. Chodzi o postać księdza z twojej książki?

— Tak. Chodzi o księdza, który choć jest dobrodusznym człowiekiem, nie potrafi uczynić, aby młodzi ludzie zainteresowali się tym, w co on wierzy. Mówiąc łagodnie. — Uśmiechnąłem się serdecznie.

— Rozumiem, że ty także nie wierzysz i twój fikcyjny ksiądz cię nie przekonuje.

— Zależy mi na tym, aby ludzie to zrozumieli. Szpila, jaką wbijam Kościołowi, którego w książce reprezentuje ten ksiądz, nie jest nasączona jadem złośliwości. Chyba jestem na niego zbyt młody. Widzisz, ludzie nie chcą słuchać już Kościoła. Nie mówię o wszystkich. A może źle to określam. Ludzie nawet jeśli słuchają, to nie biorą sobie tego do serca. Wina jest w księżach właśnie, którzy czerpią z tego, co ty nazwiesz tradycją, a ja przestarzałą ideologią. Świat czuje pociąg do antyku… Biblia i mitologia są już przestarzałe. Niedługo wejdziemy w dwudziesty pierwszy wiek, nadal trzymając się tego, co już nas nie powinno dotyczyć…

— Chcesz zrezygnować z zasad moralnych… z dorobku Biblii? Z wpływu, jaki wywierała na ludzkość przez wieki?

— Czy naprawdę ludziom inteligentnym potrzeba Jezusa Chrystusa, który powie, co jest dobre, a co złe? To jakbyś trzymała się kogoś, kto myśli za ciebie. Kiedy ludzie w końcu zaczną wierzyć w jedynego „boga”, jakiego noszą pod włosami? Kiedy ludzie zauważą, że prawdą jest posiadanie mózgu? Jeśli się zorientują, że jedyny boski obiekt, który wielbię, to mój mózg, wtedy powinni się zabrać za trenowanie swoich. Może w przyszłości okaże się, że wielbienie umysłu nie wyjdzie nam na złe.

— To mocne słowa.

— Nie wydaje mi się. To proste słowa. Najprostsze słowa, które zdają się być tak trudne do pojęcia. Tutaj kryje się sukces mojej książki A house without an address. Nigdy by nie powstała, gdybym nie ocenił tego, co znam z historii…

— Historię należy zapomnieć, a może pamiętać tylko sukcesy?

— Zależy, co uważasz za sukces. Wygrana wojna? Bitwa? Wygrana, która niesie ze sobą śmierć? Nie. Z tego właśnie zrezygnowałem. Zakochany jestem w dwudziestym wieku… w kinie lat pięćdziesiątych i muzyce lat osiemdziesiątych, ale nie tylko! Te czasy są nam bliższe, te czasy mają sens. Wiesz, dwudziesty wiek, który nam się powoli kończy, jest jak nowa starożytność, nowy antyk, z którego grzechem będzie nie czerpać inspiracji w nadchodzącym dwudziestym pierwszym wieku. W dwudziestym wieku nasi dziadkowie zmierzyli się z najgorszym. Pierwszą i drugą wojną światową. Muszę to pozostawić bez komentarza. Na tę chwilę chcę się od zła wojny odciąć.

— Jesteś rewolucjonistą. Czy w tym momencie tak się czujesz?

— Niech ci będzie. Mogę to powiedzieć, bo nade wszystko szanuję swoje przekonania. Ktoś musi. Jednak rewolucja nastąpi wówczas, gdy to ludzie spojrzą na świat i życie w podobny mi sposób.

— Czy Biblia ci przeszkadza?

Chwila ciszy. Poczułem się nierozumiany, jakbym tłumaczył małej dziewczynce kilkakrotnie prostą regułę.

— Nie! Nie chodzi o nią samą, choć niewątpliwie jest przestarzała. Chodzi o księży, o Kościół, który nie umie jej przybliżyć młodym ludziom, a także starszym. Bronienie idei dla samego jej bronienia jest głupotą. Człowiek nie umie zaufać swoim możliwościom, ufa zaś autorytetom. Nie korzysta z możliwości rozumu, ponieważ nie potrafi. Nie został nauczony i nie miał być tego nauczony. To by zaszkodziło autorytetom.

— Czy myślisz, że sukces komercyjny wystarczy, by otworzyć nowy rozdział w historii?

— Myślę, że wiek dwudziesty pierwszy rozpocznie się jednak niszczycielską falą głupoty. Nowy wynalazek, Internet, przyczyni się do tego. Uważam tak, ponieważ każda innowacja, zanim przynosi ludziom dobro, wyrządza najpierw krzywdę. Dobiegające końca stulecie winno być inspiracją dla żyjących w nowym stuleciu. Żyjemy w latach dziewięćdziesiątych. Nic specjalnego się nie dzieje. Gwiazdy mamy, jakie mamy, literatura upada. Dlatego się za nią wziąłem! Natomiast jeszcze dekadę wcześniej wszystko miało sens… Ludzie byli inni.

— Tak sądzisz? A co kryje się pod stwierdzeniem, że ludzie byli inni?

— Ludzie wierzyli w siebie. Wierzyli we wszystko to, co teraz jest dla nas podane na tacy i jest nam obojętne. Obojętność ta morduje nasze czasy. Dlatego będzie jeszcze gorzej, dopóki nie odkryjemy inspiracji w wieku dwudziestym. Bestialstwo lat 1939–45 silniej uczy rozróżnienia dobra od zła niż Biblia!

— Czym zatem jest A house without an address? W jakim kierunku podążasz, pisząc nową książkę?

— Moja książka niech będzie nową biblią. Absolutnie nie pozwalam nikomu jej czcić. Chcę, aby ludzie pomiędzy wierszami znaleźli wskazówki, jak korzystać ze swoich umysłów. Bo w tej chwili one krwawią. Zamiast rywalizacji o lepsze spodnie trzeba zacząć myśleć o tym, co czyni się drugiemu człowiekowi. Rywalizacja prowadzi w jedną stronę. W stronę samotności. Samotność szuka jedynie dwóch rzeczy. Albo ludzi, albo śmierci. Nie ma innych dróg. Jednemu uda się wrócić i znaleźć przyjaciół, a inny odbierze sobie najcenniejszy skarb. Życie.

— Jestem pod wrażeniem twoich słów, nie pamiętam, by ktoś wprost mówił takie rzeczy. Sądzisz, że ludzie coś z tym zrobią? Wezmą sobie to do serca?

— Oby wzięli do głowy, a nie do serca. Choć, jak powiedziałem wcześniej, sądzę, że jeszcze wiele przed nami, aby doszło do swego rodzaju rewolucji, słowa, które chyba bardzo lubisz.

Na jej twarzy pojawił się rumieniec. Uśmiechnęła się, zbiłem ją nieco z pantałyku i przez chwilę tylko patrzyliśmy na siebie, a ona jakby szukała w głowie pomysłu na kolejne pytanie. Kontynuowała:

— Trochę to takie wielkie. Patetyczne, wzniosłe… Nie wydaje ci się, że ludzie odbiorą to jako coś pięknego, o czym mówi młody milioner i szczęściarz? To może zdenerwować ludzi.

— Być może, jest nas tak wielu, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nawet mojej książki nie polubi, nie zainteresuje się nią… mówisz jednak, że jestem szczęściarzem, nie zawsze nim byłem…

— No właśnie nie wspominasz o swojej przeszłości. Chciałam ją sobie zostawić na deser…

— Wiesz, to co chciałbym, abyście usłyszeli, pewnie już wiecie. Tak, wychowała mnie rodzina zastępcza, poza naszym krajem. Całe życie czułem się samotny. Bardzo samotny. Nie tęskniłem za biologicznymi rodzicami, z którymi nawet nie wiem, co się stało. Wyszedłem z założenia, że nie mogę tęsknić za czymś, czego nigdy nie miałem. Życie w rodzinie zastępczej było dobre, moi rodzice to wspaniali ludzie. Bolesne jest jednak to, że musiałem być tym, który tych dobrych ludzi pozna. Los zadecydował, kogo w życiu poznam… dziwne to, co mówię, wiem. Ale gdybym miał swoją rodzinę tu od samego początku, nie poznałbym tamtej. Powinienem się zastanawiać nad tym, czy czegokolwiek żałować? Nie chcę o tym rozmawiać, ponieważ niszczy to we mnie więzi z innymi ludźmi. Sam nie rozumiem, dlaczego nie potrafię tak po prostu okazać cholernej wdzięczności i siedzieć cicho, kochając tych, którzy wzięli mnie z domu dziecka. Myślę, że nie potrafię pogodzić się z tym losem. I to jego wina. Losu.

— Co na to umysł? Nie znajduje odpowiedzi na żart losu. Wybacz określenie, ale staram się przekazać ci w myśl tego, co powiedziałeś wcześniej, że skoro zostałeś uderzony i osadzony przez los w danym miejscu, może powinieneś to udźwignąć siłą umysłu.

— Może potrzebuję drugiej połówki… Co dwie głowy to nie jedna. To, że mówię, by obudzić się i myśleć, nie oznacza, że sam potrafię już zerwać z tym, w czym mnie wychowano. Długo byłem ministrantem.

— O, proszę. Czy to miało wpływ na twoje przekonania? Czy to zniechęciło cię do Kościoła i nudnych księży? Czy to nakreśliło obraz dobrodusznego księdza z twojej książki?

— Tak i nie. Ksiądz, u którego służyłem, był dobrym człowiekiem. Był moim małym autorytetem, na pewno. Jednak dosyć późno zacząłem go słuchać, ponieważ umarł, gdy miałem siedemnaście lat. Uważam też, że każdy młody katolik powinien zostać ministrantem. To mnie w pewien sposób rozwinęło. Byłem także czytającym ministrantem, co wpłynęło na moje zainteresowanie książkami, pozwoliło przełamać strach przed publicznymi występami. Czyż to nie jest potrzebne, przydatne? Bardzo. Przydatne dla chłopców, by mogli uczyć się płynnego przemawiania. Pokładano nadzieje, że zostanę księdzem, choć szczerze, nie tylko we mnie. Ja jednak nie interesowałem się tym, czułem powołanie do wpływania na ludzi, a nie mówienia w próżnię. Choć życie w kościele zawsze mi się podobało, dobijał mnie ten sam powtarzany rytuał. Czasem nawet wyobraźnia podczas mszy zaczynała się uaktywniać i wyobrażałem sobie, że ksiądz przerywa ten senny rytuał i zaczyna poruszać ważny problem, jaki ma miejsce na wsi… w okolicach… porusza problem, na który kazanie nie znalazłoby czasu.

Tak się jednak nie działo. To przykre, że po komunii odlicza się ostatnie chwile do ogłoszeń parafialnych i powrotu na obiad do domu. Kazania giną w całej mszy, która jak reklama w telewizji powtarza i powtarza w kółko ten sam… Czy inteligentny Kościół naprawdę nie widzi, jak w żałosny sposób oddala od siebie młodych? A problem w księżach chyba jest jeden. Młodzi księża żyją tak, by zapracować sobie na szacunek. A starsi, kiedy naprawdę wiele z siebie dadzą, żeby osiągnąć ten szacunek, nie mogą zerwać z tym wszystkim, o co walczyli. Rozumiem to, martwi mnie to.

— Czy kiedy ksiądz żył, twoje nastawienie było inne? Czy inaczej patrzyłeś na religię?

— Tak. Nie ucieknę od tego. Najpierw poznajesz wiarę i żyjesz z nią, aby potem ją ocenić. Choć problemem wielu ludzi jest to, że oceniają, nie znając. Kiedy ksiądz żył, byłem zafascynowany Biblią, ale zawsze traktowałem ją jako coś niezwykłego, w co i tak nie uwierzę, tak jak wierzył w to ten wspaniały człowiek. Ale widzę w tym pewną słabość. On, aby być dobrym człowiekiem, potrzebował Jezusa, Boga i Biblii. Ja potrzebuję tylko umysłu, by osądzić, co jest dobre, a co nie. Nie toleruję krzywdy drugiego człowieka.

— I rywalizacji o złudną dominację, jak powiedziałeś.

— Dominować można w łóżku. Choć wtedy krzywda jest względna.

Uśmiech na twarzy kobiety wystrzelił jak z procy. Wywiad dobiegł końca, a film się urwał. Leżałem w łóżku i myślałem o swoich słowach. Czasem, nawet jeśli uznam coś za słuszne, wolę o tym rozmyślać dłużej. Mogłem jej powiedzieć, że wtedy krzywda jest pod kontrolą.

Życie się zaczęło

W 1996 roku zostałem członkiem eXeX. Pamiętam ten dzień doskonale. Prasa pisała o sukcesie mojej książki. Miałem stertę gazet w pokoju. Za oknem, na ruchliwych uliczkach, rozciągała się gęsta mgła i bladozielona poświata wokół ulicznych lamp. Gałęzie drzew kołysały się gwałtownie, uderzając o dach domu. Wioska pokryta była białym puchem. Gdyby nie ogień w kominku, przyjemnie trzaskający, pokój ogarnąłby mrok, a dookoła panowałaby cisza. Pomieszczenie było niewielkie. Na biurku leżał wydruk e-maila:

Szanowny Panie,

patrząc na otaczający nas świat, otaczające nas życie, człowiek zadaje sobie pytanie o to, czy nikt nie ingerował w ich ZAPROJEKTOWANIE. Wydaje się niemal niemożliwe, że bez mocy jakiegoś Boga, sił wyższych mógłby powstać tak niezwykły i niepojęty wszechświat. Zarówno ciała astralne (dusze), jak i ludzie stanowią wszechświat albo inaczej — są jego nieodłącznymi elementami. eXst eXiste opiera się na naukach o człowieku. eXst stowarzyszenie jest połączeniem wielu pojęć i światopoglądu różnych epok z wypracowaną własną terminologią, ponieważ to jego członkowie są projektantami życia tu i teraz.

eXst eXiste uczy egzystencji i porusza tak ważny temat — śmierci fizycznej oraz życia po śmierci w strefie astralnej. Głównymi założeniami członków eXst jest przestrzeganie Prawd. Są to zasady funkcjonowania i punkty, dzięki którym życie staje się jasne, a Odejście — prostsze. Członkowie eXst eXiste nie łamią zasad, ponieważ zasady eXst eXiste to część ich życia. Rzadkie przypadki łamania Prawd wiążą się z całkowitym postanowieniem opuszczenia stowarzyszenia.

Wymiana poglądów jest w stowarzyszeniu najważniejsza. Dotyczą one wiary, życia i śmierci, nauki humanistycznej i edukacji duchowej.

Członkowie, zwani Realitami, mają swój związek z eXst do końca życia ziemskiego. Każdemu Realicie przysługuje własnoręcznie spisany podręcznik Prawd, do którego każdy wprowadza własne punkty. To, czy zostaną wliczone, zależy od Głównego Przewodniczącego (zwanego także — Przewodnikiem Realitów). Członkowie uczestniczą w rozmowach. Porozumiewają się e-mailowo, dzięki poczcie platformy, należącej do rodziny Głównego Przewodniczącego. Stowarzyszenie eXst eXiste działa niejawnie.

Pragnę powitać Pana w moim stowarzyszeniu. Cenię sobie Pańskie zdolności artystyczne, dzięki którym świat został niedawno obdarzony tak wybitną książką. Wierzę, że rozwój eXeX z Pańską pomocą jest na właściwej drodze.

Z wyrazami szacunku

Oliwer Micali, Główny Przewodniczący

List pierwszy wstępny, eXst eXiste

Wybiła północ. Do pokoju weszła szczupła postać, jej włosy emanowały bladożółtym światłem, podobnie jak ręce, które także pokrywała świecąca maź. Pomieszczenie rozświetliło światło lampy, którą owa postać zapaliła. To ja. Miałem na sobie rozszarpane jeansy i koszulkę z napisem: „I HAVE A DREAM” oraz podpisem Commona, amerykańskiego rapera. W prawej dłoni, tuż przy uchu, trzymałem telefon komórkowy. Rozmawiałem z przyjaciółką wyraźnie podekscytowany. Opowiadałem o dyskotekowej nocy w jednym z ekskluzywnych klubów, który odkrywałem, do którego wpuszczono mnie dzięki nazwisku.

— Słuchaj, wystarczyło jedno spojrzenie! Krew napłynęła do mózgu, żyła na skroni zaczęła pulsować niebezpiecznie, moje gorące ciało przeszył zimny dreszcz. Była piękna! Włosy na rękach i karku stanęły mi dęba. Nie mogliśmy oderwać od siebie wzroku… — urwałem, aby przełknąć ślinę — …z oczu iskrzyło. Jakbyśmy mierzyli się wzrokiem. Nie spostrzegłem, że zbliżamy się do siebie, do momentu, kiedy nasze wilgotne usta zaczęły, niczym zwierzęce, węszyć po naszych twarzach, bladych z przerażenia; kiedy nasze ręce zaczęły oplatać dygoczące ciała… seria krótkich pocałunków i ten jeden, tak namiętny, tego się nie zapomina, unoszący nas ponad ziemię. Języki tańczyły w złączonych gardłach… Rozpiąłem jej koszulę, powoli i podniecająco… całowałem piersi, brzuch… rozpiąłem rozporek krótkiej spódniczki…

Monolog przerwała mi rozładowana bateria telefonu. Zakląłem pod nosem i zacząłem szukać w jednej z szuflad biurka ładowarki. Wróciłem z klubu R, gdzie z dwojgiem znajomych umówiłem się na piwo. Opowiadanie o dziewczynie, którą poznałem, ochłodził jednak zimny prysznic. Miałem się wkrótce stać stałym bywalcem najdroższych w okolicy klubów dyskotekowych, w tym osławionego R. Te i podobne przygody zdarzały mi się bardzo często. Takie było życie największego pisarza współczesności. Clubbing, bez którego nie mogłem żyć; pieniądze, których miałem w bród; alkohol, od którego nie stroniłem i raz jeszcze R, który w kółko wypełniał cały plan życia…

Życie się zaczęło.

1996

— Chcesz zrezygnować z zasad moralnych… z dorobku Biblii? Z jej wpływu na ludzkość przez wieki? — rzekł Oliwer głosem ambitnej, choć poddenerwowanej dziennikarki.

Stało się to następnego dnia po opublikowaniu pierwszego wywiadu z Tristanem, który nagrał na VHS. Oliwer pojawił się w jego pokoju hotelowym.

— Wtedy do głosu doszły także emocje. Myślałem o swoich słowach tamtej nocy.

— Spokojnie, Tristanie. Nie przyszedłem tu, by ocenić twoje zdanie. Chcę ci tylko przypomnieć, że w mediach mówisz do ludzi. Do nich dociera twój przekaz. Odpowiadasz za każde swoje słowo. Nie jesteś osobą wierzącą?

To pytanie Tristan uznał za najmniej istotne.

— Wierzę w Wielką Myśl, która była w stanie skonstruować organizm świata… Obserwując szczegóły Jej tworów ciężko nie przypuszczać…

— Trochę jakbyś cytował mój list, który wysłałem ci na początku, kilka tygodni temu.

— Nie myśl, że chcę ci się przypodobać, uznałem tę ideę za zgodną ze swoimi przeczuciami…

— Przeczuciami. Tristanie, zapamiętaj moje słowa. Biblię możesz uznać za tekst przestarzały, oderwany od życia współczesnych ludzi. Nie mam wpływu na twoje myśli. Tę księgę stworzono w wyjątkowych czasach. Jest zapisem i pamiątką wielkiego dorobku.

— Słyszałem takie słowa na literaturze.

Oliwer próbował się uśmiechnąć.

— Zacznij ją czytać. Później osądź.

— Czytałem ją, jako młody ministrant.

— O, ile z tego zapamiętałeś?

— Z treści niewiele… było tego trochę.

— A jakieś przesłanie? Ukryty sens?

— Niestety. Dziś nic z tego nie pamiętam.

— A jednak jest coś, co sprawia, że Ją odrzucasz. I chcesz zapomnieć wszystkie nauki Jezusa. Bo masz swój rozum i sam decydujesz, co jest dobre, a co złe, gdyż te pojęcia bywają tak względne… i nie chcesz sobie przypomnieć najważniejszego.

— Ciężko mi, byłem młodszy. Czytałem i w tygodniu, i w niedziele, do tego dochodził stres, ludzie patrzący na ciebie, słuchający lub po prostu patrzący.

— I myślisz, że niczego nie przefiltrowałeś?

— Przefiltrowałeś?

— Umysł zostawił zapewne głęboko ślady tamtych lat, łącznie z ich nauką. Jeśli nie masz dobrego nauczyciela, który przekaże ci pewną życiową mądrość, jeśli nie masz odpowiedniego Przewodnika w eXst eXiste, masz zawsze słowo spisane. Książki.

— Wiem to, jestem pisarzem!

— Zacznij korzystać z tych najstarszych. Ktoś nad nimi pracował dawno temu i też miał rozum. A w Tradycji zamknięte są wieki bagażu doświadczeń.

— Po co? Nauka rozwija się tak…

— Nie jesteś naukowcem. Nie zrozumiesz tekstów naukowych, bo nie byłeś do ich pojęcia przygotowywany na odpowiednich studiach. Mówiąc nauka się rozwija, mówisz tyle, co w morzu żyje ryba.

Zapadło milczenie. Tristan rozmyślał, podszedł do okna.

— Przepraszam. Czytałem w Prawdach eXeX, że nie powinno się rozmawiać o czymś, o czym nie ma się odpowiedniej wiedzy. To samo mógłby mi zresztą podpowiedzieć zdrowy rozsądek.

— Człowiek nadal nie poradził sobie z wojną czy głodem. Przed nami długa droga.

— Myślę, że wielu przed tobą zdawało sobie z tego sprawę, Oliwerze.

— Ani ty, ani ja, ani czas, jaki znamy, nie jesteśmy w stanie dać jasności zmianom, które pragniemy. Pojawi się jednak takie pokolenie eXst, które będzie potrafiło sobie z tym poradzić, które otworzy się na innych. Dbaj o znaczenie swoich przemówień w telewizji. Badaj Biblię, a niejednokrotnie cię zaskoczy. Zapewniam, że podpowie ci wiele więcej, niż chcesz z Niej wyciągnąć. Przyda ci się na spotkaniach w stowarzyszeniu. Poznałeś już Agamemnona?

— Mówisz o Sergiuszu Vesto?

— Choć nie wygląda, wyręczył mnie w opracowaniu kilku Ksiąg.

W naszych halucynacjach

Rozciąć chcę niebo dla ciebie,

By oblać sokiem drogi mlecznej…

Wstrząsnąć chcę niebem wielkim,

Jak główką purpurową, nabrzmiałą

Wejść w twój kosmos

Pobawić się małą…

Dziurką ozonową

Królowo niebieska, czerwona gwiazdo

Jestem orzełkiem, co kocha swe

Gniazdo

Jestem rakietą podbojową

Obcych ciał kontaktem pierwszego stopnia

Jak luna rozłożysta, tak słońce, są sutki!

Uciekam do dziurki, uciekam malutki

I pierścień Saturna z lateksu, na Plecie

Bezwstydnie wisi, trójkątna poczwara

Już liże, już duma, już męczy ją mara

W naszych halucynacjach jezioro wrze. Taflę nakłuwają bąble, bańki i oczka, jakby były oddechem wodnej bestii śpiącej na dnie jeziora Pray. Woda zalewa nie tylko Villon Pray, mam na jej fragment widok ze swojego okna w pokoju numer trzynaście. I choć nikt i nic się nie wynurza, pochłania myśli patrzących. Mgła unosi się nad jeziorem, jak gdyby wstydziła się dotknąć wody.

Jezioro to morderca, niepokój i moja fascynacja. Daj się ze mną pochłonąć tej głębi. Czuję, jak drzewa iglaste pachną, jak pachnie wilgotny piasek i ryby pełne życia.

Czujesz tak jak ja?

brat

Rozdział czwarty
Drogi Bracie…

Sen i śmierć to bracia bliźniacy.

Homer

Życie erotyczne Oliwera Micalego nie było udane. Nie warto poświęcać czasu temu zagadnieniu. Budzi to we mnie politowanie mieszane z żalem. Człowiek mający w ręku najważniejsze korporacje, a także tajne stowarzyszenie eXst eXiste… nie był w stanie doznać jakiegokolwiek poważniejszego uczucia! Miłość jest jednym z nich. Ale w życiu erotycznym przecież nie musi o nią chodzić. Otóż, poza świetnym ciałem (naprawdę w porządku), Oliwer to chłopak przeciętnej urody. Okupione godzinami przelanego potu na siłowni razem z Agamemnonem, ciało winno działać na kobiety jak lep na muchy. Tak jednak nie było. Jego rude włosy podchodziły pod brąz. Twarz nie miała w sobie nic specjalnego.

Był brzydki.

Co ciekawe, nie był w stanie zauważyć tego w swym wielkim zabieganym świecie. Jeśli nie zauważa się braku życia erotycznego, chyba nie ma sensu rozmyślanie o nim, użalanie się nad sobą… To zadanie obserwatorów, serwisów plotkarskich także.

Pomysłów jednak wcześniej mu nie brakowało. Pomysłów, które wzniecić miały w nim ogień żądz. Swoje wybranki traktował jak najbardziej poprawnie. Częstował je różami. Zacne, choć staroświeckie. Oliwer nie wygląda na faceta, który gotów jest, aby porzucić dla miłości swoje królestwo… królestwa. Nie jest typem człowieka, który ma chęć na przygody. Myślę, że stawia się ponad nami wszystkimi, a już na pewno nade mną… Jeśli chodzi o życie erotyczne właśnie, to jego rozwój byłby skazą. Na swoje nie narzekam.

Bywa różnie w skarbnicy ciał — naszym klubie R. Kolory świateł, wirujące razem z muzyką, wskazywały drogę do moich spodni jako najpiękniejszy finał nocy, każdej nocy w R. Oczywiście teraz, kiedy ruszył sezon z eXst eXiste, nie odwiedzamy klubu. Mam w pamięci jednak te kolory… wszystkie na moim ciele i wszystkie padające tylko na mnie, jakbym był niewinną ofiarą czekającą na spragnione bestie. Od innych kolory zaledwie się odbijają.

Szkoda mi Oliwera, jest moim przyjacielem, a także człowiekiem, przed którym często nisko chylę czoło. O tak! Będąc kilka lat przed trzydziestką, Oliwer kieruje gigantami niczym doświadczony wódz, jak jego dziadek wcześniej. To godne podziwu, choć całkiem naturalne w przypadku kolejnego Micalego. Został do tego przygotowany. Wychowany, by pełnić te zaszczytne funkcje. Takim się urodził. Człowiekiem wielkim. Do czternastego roku życia mieszkał na wsi u dziadków od strony matki. Mieszkał tam ze swoim bratem. Później zostali rozdzieleni, a Oliwer przeniesiony do dziadka Alexandra, do Walii.

List pierwszy

Barry, 15 lipca 1992

Kochany braciszku, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że każdy wolny od obowiązków dzień spędzasz z Agamemnonem nad jeziorem. Bardzo chciałbym być z Wami. Tym bardziej, że u nas burze nie odpuszczają od tygodnia. Są naprawdę silne.

Podróż minęła szybko. Pan Yard jest człowiekiem milczącym, ale zdołałem dowiedzieć się kilku tajemniczych spraw. Tak tajemniczych, że strach mi o nich pisać nawet Tobie. Pragnę byś był świadomy, że rozłąka z Wami kosztuje mnie bardzo wiele. Gdybym miał wybór, pozostałbym w Ondskan. Jestem już w willi dziadka Alexandra. Tu, w Walii, żyje się całkiem inaczej niż u nas. Wczoraj było mi bardzo przykro, gdy dowiedziałem się, że nasza rozłąka potrwa dłużej. Myślę, że potrzebują mnie tu na stałe. Znów chcę byś nie traktował tego jako nagrody, na którą, jeśli już, zasłużylibyśmy tak samo.

Bardzo za Tobą tęsknię, braciszku! Tęsknię za Agamemnonem, śmierdzącym fajkami podkradanymi tacie; Inès, czasem też za jej zadziorną siostrą Audrey. Ucałuj ode mnie babcię i dziadka. Chciałbym znów poczuć zapach ciasta drożdżowego z truskawkami, gdy wrócę. Mam nadzieję, że jak najszybciej.

Oliwer

List drugi

Ondskan, 19 lipca 1992

Kochany Oliwerze, siadłem do listu jak najprędzej. Cieszę się, że nie czekałem na Twoją wiadomość długo, że znalazłeś dla mnie czas. Nie chciałbym Ci przeszkadzać, babcia mówi, że niedługo będziesz bardzo zapracowany.

Agamemnon złamał nogę po nieudanym skoku z drzewa na siano. Myślę, że nie powinieneś się niczego obawiać. Słyszałem, że mamy ojciec jest dobrym człowiekiem, rozsądnym i przedsiębiorczym. Na pewno wizyta w Barry nie sprawi ci przykrości.

Dziś, gdy już pomogę babci przy gospodarstwie, z pewnością spotkam się z Sergiuszem, Inès i Audrey. Mieliśmy iść nad jezioro, jednak nad Ondskan wiszą czarne chmury, a wiesz, jak dziewczyny boją się burzy. Nie można też chować się pod drzewami. Żałuję, że nie mogę obserwować piorunów po drugiej stronie wody. Rozcinając niebo i wodę, muszą świadczyć bliźniacze moce.

H.

List trzeci

Barry, 13 sierpnia 1992

Kochany braciszku, mam dobrą nowinę. Niedługo znów Was zobaczę. Miałem bardzo pracowite dwa tygodnie. Chciałbym Ci o nich opowiedzieć.

Każdego dnia trzymam się ściśle określonego planu. Budzą mnie o godzinie siódmej nad ranem. Muszę biegać w labiryncie z krzewów sięgających mi po klatkę piersiową. Biegam z trenerem przez czterdzieści pięć minut. Potem jest śniadanie, nie powiem, bardzo smaczne i bogate.

Wpół do dziewiątej mam zajęcia z literatury. Przebiegają dość specyficznie. Czytamy przez godzinę daną książkę. Potem przez godzinę pracujemy nad przeczytanym fragmentem. Od pierwszych słów do ostatnich przeczytanych. Następnego dnia zaczynamy nową. Nauczyciel mówi, że czasem trzeba umieć wykorzystać tylko to, co jest nam dane. Pewnie ma rację.

Pamiętasz nasze plany o posiadaniu tajnej bazy? Miałem czas, by opowiedzieć dziadkowi o nich. Powiedział, ku mojemu zaskoczeniu, że z czasem marzenia nam się spełnią, ale dojrzalej spojrzymy na to, czym nasza kwatera będzie. Znajdą się także na nią pieniądze!

Po zajęciach z literatury, bo zgubiłem wątek, mam basen. Spędzam w wodzie czterdzieści pięć minut. Wiesz, jak lubię pływać. Potem jest czas wolny, godzina. Obiad, spotkanie z dziadkiem, w godzinach wieczornych język obcy i przedmioty ścisłe.

Czuję się tu bardzo dobrze, ponieważ ludzie pracujący ze mną i chyba nade mną są bardzo życzliwi i wyrozumiali. Tęsknię za Tobą i naszymi przyjaciółmi.

Oliwer

Kiedy pierwszy raz dotarłem do listów braci Micalich, byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak silna więź ich łączyła. Sekretników było więcej, a w każdym zatopiona tęsknota. Były przesłodkie. Wychowywali się na farmie w Ondskan u dziadków ze strony ojca. Rodzice nie byli obecni w ich życiu w tym okresie. Przebywali na Wyspach Brytyjskich. Oliwer pozwolił mi pogrzebać w swoich zbiorach. Może nie pamiętał tego, co zostało w korespondencji utrwalone. Relacje braci zasadniczo się zmieniały. Mogłem wyczytać wszystko. Nie do pomyślenia było wcześniej dla mnie, ile zdziałać może dojrzewająca jak owoc na gałązce zazdrość.

Listy braci pochłonęły mnie na kilka dni. Czytałem o tym, za czym tak tęsknili, ile razem przeżyli. Życie na wsi rysowało się sielsko. Czułem w tym własną nieuzasadnioną tęsknotę, ale i radość. Po części także zazdrość. Mam ten list zawsze pod ręką… ten, od którego wszystko się zmieniło. Hector odpisał w nim Oliwerowi po dość długiej przerwie. Wahał się, męczył, bał? Tego się nie dowiem. Napisał o pocałunku z Audrey. Bardzo niewinnym. Nic nieznaczącym.

Oliwer wściekł się. Jego towarzyszem w Barry był tylko cudowny kerry blue terier. Cudowny z kilku powodów. Psa otrzymał od dziadka. Miał się nim opiekować, zaprzyjaźnić i rozmawiać. Alexander Micali poinformował wnuka, że to bardzo bystre stworzenie, wierne i delikatne. Tak też opisał je Oliwer w odpowiedzi na list o paskudnym pocałunku:

List czwarty (fragment)

Dostałem, Heconie, pieska. Wspaniały, dumny kerry blue terier. Zaczynam się do niego przywiązywać, jest bardziej poważny od Inès. Myślę, że polubiłbyś go, ale zostanie w Barry, nie chciałbym go męczyć podróżami. Mam do niego mówić, bo wiele rozumie. Zauważyłem, że jest bardzo wrażliwy na dźwięki, ale nie jest agresywny. Szczeka często, choć szybko mogę go uspokoić, w zasadzie tylko ja.

Nie gubi sierści, ale trzeba go strzyc co półtora miesiąca. Koszt strzyżenia jest wysoki, musiał więc kosztować sporo. Nie przywiązywałbym do tego takiej wagi, gdyby nie fakt, że to żywe stworzenie. Będę miał tutaj wiernego towarzysza.

Pozdrów Agamemnona i dziewczyny…

Po pierwsze, Oliwer użył ksywki, którą czasami rzucał w Hectora Sergiusz. Z reguły dla żartów. Nie podobało mu się słowo „Hecon”, połączenie Hectora z bekonem. Wcale nie miał problemów z wagą. Od tego się zaczęło. Podejrzewam, że Oliwer poczuł się zdradzony. Jemu nie było dane dojrzeć w ten sam sposób, co jego ukochanemu bratu. On został od życia oderwany. Dostał drogiego psa, miał ludzi, którzy się nim opiekowali i mieli kontynuować wychowywanie. Miał odtąd wszystko, o co poprosił. Dostałby i kobietę, gdyby się nie wstydził zapytać. Nauczyliby go wszystkiego.

To dla niego ukryta udręka. Audrey była śliczną, ale wulgarną dziewczyną, Inès typem dziewczyny rozważniejszej. Tak jak w Audrey chłopcy byli w stanie ujrzeć obiekt seksualny, tak jej siostra traktowana była tylko w kategorii przyjaciółki. Obie były daleko. Oliwer Micali musiał to wszystko ułożyć sobie w głowie. I wyjść z założenia, że coś zostawił w Ondskan, że z czegoś musiał zrezygnować. Powoli doceniał, co zostało mu dane. Brat… to tylko człowiek. Wcale nie mądrzejszy od niego. Kiedyś mu o tym powie, wytłumaczy, o słabościach… to tylko brat. Listy stawały się obojętne, momentami agresywne.

Hector pojmował więcej, aniżeli Oliwer pozwoliłby mu pojąć. Zdradzał też więcej, aniżeli Oliwer chciałby wiedzieć. Opowiadał mu szczegóły wakacji, a kiedy ten zjeżdżał z powrotem na wieś, zaczął go unikać. Listy… coraz krótsze, w końcu urwały się. Oliwer uważał, że to staje się bardzo czasochłonne i niemodne. Nagle obaj stali się za duzi na pisanie listów. Każdy stał się zbyt zajęty. A zajęcia te rozpalały coraz gorętszą zazdrość.

Piekło.

Baśń ich dzieciństwa

Spisana w domu głupich

Mówiłam mu tyle razy, że ma złożyć jaja, ale nie słuchał. To ważne i on o tym doskonale wie. Ma to naturalnie podtrzymać nasz gatunek. Będzie jednak dobrze, jak i ta zdzira da nam w końcu spokój! Musimy ich męczyć o jaja, czekać nie trzeba zbyt długo. Wyklucie odbywa się prędko, przed pojawieniem się gwiazd, a i na to trzeba być gotowym. Nie wolno nam podchodzić zbyt blisko. Niemowlaki plują straszliwą trucizną, należy się przed nimi nieustannie chronić. Dlatego zakładamy gumowe palta. Czasem dwa. I uciekamy ranieni kulami z trucizną, które roztrzaskują się na naszych paltach, a jak któreś z nas ma mniej szczęścia, roztrzaskują nam łby. Dzieciaczki z reguły mają tak, że zanim wejdą w świat zasad utworzony przez starszych, psocą, nie zdając sobie z tego sprawy.

Męczę go już trzeci tydzień, by złożył jaja. A on do mnie, że boli. Boli, boli, boli… przedrzeźniam go i wystawiam język, zawijam go wokół głowy i drapię się nim po skroni. Jak mu to wytłumaczyć? My nie składamy jaj. To ich rola. Dlatego nie mogę wczuć się i znaleźć odpowiedniego argumentu. Mam jeszcze sporo czasu. Nie ma jeszcze śniegu. Więc nie mogę liczyć na odwilż. Małe lubią lody ze śniegu, który zamienia się w błotko. A sam śnieg, biały i gęsty, pomaga tym, których trafi trucizna skonać w chłodku.

On ma trzy metry wysokości i jest grubasem. Tyle razy mu mówiłam, by złożył jaja, a on tak się nadmuchał, że ciężko z nim teraz cokolwiek zrobić. Ciężko z nim dyskutować. Podejrzewam, że wydęło go tak, bo w środku w nim jest teraz pełno jaj. Jaja te powstały z pewnością od mojego gadania o nich. No bo jakże inaczej? Jaja są wielkie, strusie się chowają. Mają turkusowy kolor, jego są zielone. Stary, gruby cap!

„No i co cwaniaczku? Będą jajca czy nie będzie?” — warczę w końcu zdenerwowana, a czerwony płyn, tryska mi z uszu. „Boli, boli, nie będzie jaj, bo ty chcesz. Chcesz to sobie narób jaj” — odparł. „To tępa masa” — pomyślałam. Idiota i kretyn, widzę przecież, że jajca wydęły mu brzuchal. Ale znajdzie się sposób. Idę do Szefowej. Szefowa to stara pizda. Wyschnięta i pochmurna. Siedzi w swoim gabinecie i dłubie w długim spiczastym nochalu. Ale franca zna się na tym najlepiej i każde z nas wam to powie. Idę naskarżyć. Jaj nie ma, jak nie było. Ona zrozumie.

No i czekam w kolejce. Spokojnie siedzę na jakimś łapciuchu, co dawno już jajek mieć nie może, leży półżywy i skomli. Dostaje po łbie, gdy za mocno mną rzuca. Wychodzi Szefowa i kopniakiem żegna się z kimś tam. Nie znam, ale na jajcarza też mi nie wygląda. Szefowa, jak to ona, zauważa mnie prędko. I prosi, bym weszła. Kwiczą dziwki jak świnie, biadolą, że bez kolejki wchodzę. To i wchodzę, zerkając na nie pogardliwie. Głupie, bo jajka już dawno dostały.

Szefowa wie, o co chodzi. Wie, bo prowadzi spis jajek. Wie też, że będzie ich sporo, bo ona wie wszystko, co się na tym pieprzonym świecie dzieje. Od progu dostaję drgawek i rzucam się w płacz, leje się nosem i okiem, i uchem. Leje czerwona maź. Ta tylko poprawia okulary, naciąga halkę na piersi, które wiszą jej, jak zużyte prezerwatywy po pępek i spogląda na mnie z żalem. „Głupia ty, durna baba” — pociesza. „Chciałabym ci powiedzieć coś więcej, ale nie wiem, po coś tu przylazła”. To ja jej mówię, że jaj nie ma i nie będzie, ale ona to wie i nadal zastanawia się, po co przylazłam. A że sama tego nie wiem, uciekam do chaty, by ominąć kopniaka Szefowej.

Po powrocie do chaty czuję odór niemiłosierny. Pachnie nieprzyjemnym smrodem. I kląć zaczynam na starego i wyzywać, i pluć, póki nie zauważam na stoliku czterech jaj. Jeszcze trochę wyklinam, jeszcze raz go po głowie patelką okładam i spokojniejsza pytam, skąd to ma.

Jaja są turkusowe. Nie oszuka mnie, że to jego. Głupi stary cap. Płaczę. Pada śnieg. Całe szczęście. Przyjdzie może umrzeć w chłodku. Czekamy, bo kluć się będą przed gwiazdami. „Ale to nie dzisiaj, idiotko” — poucza mnie małżonek. „Mówisz?”. Jestem przekonana, że można mu zaufać, jeszcze tylko się dowiem skąd te jaja, komu je zabrał. Nadal gruby siedzi na tapczanie. Nie drgnął na pewno, odkąd go tak zostawiłam. Zastanawiam się, może zamówił jaja przez Internet. To jest możliwe, choć mam ku temu kilka wątpliwości, przecież nikt nie zna naszego adresu. Kurier raczej nie przychodzi, odkąd Szefowa go zjadła.

Młode są ładne, nie są tak oślizgłe, nie śmierdzą. Ale wyją przeraźliwie do trzeciej w nocy. Trucizną plują tylko przez pierwszą godzinę po wykluciu. Wtedy to (ze starym już mamy metodę) biegamy niedaleko, robiąc ósemki. To ich myli, a my mamy paskudztwa na oku. Tak też zrobimy i dziś. Szefowa pochwali.

Nazajutrz słońce wstało, jakby wcale nie miało ochoty świecić nam na nasze brzydkie pyski. Stary się ogolił. „Gdzie masz nosek? Gdzie ty, debilu, nosek odciąłeś przy goleniu? Ty głupku, ty! Czym teraz powąchasz małe, kretynie? Co, ja za ciebie wąchać będę?”. To debil, nos sobie odciął. No mówię wam, jak tu leżę. Bo jeszcze leżałam. Ale żywa, dzieciaczek mnie kulką nie trafił żaden. „Zamknij mordę” — odparł. Cały on i te jego riposty.

Postanowiłam któregoś dnia zrobić mu niespodziankę i w podziękowaniu za jaja ubrałam się seksownie i zażądałam jaj więcej. I zaczęło się od początku. Ale dość już o jednym. Szefowa zadowolona. Poszłam na spacer. Sama. Nie będę pchać fotela ze starym. Bo nie ma kółek.

Mam ładny ogon. Długi i śmierdzący, ale ładny. Niektóre mają skrzydła, ale po co mi skrzydła. Zawsze szanowałam to, co miałam. Te skrzydlate są bardzo zadufane. Latają ci nad głową, czasem która coś na ciebie spuści, gdy tak spacerujesz. Takie są. Staram się je zrozumieć, bo jakbym miała skrzydła, a nie ogon, też byłabym suką. Do szczęścia potrzeba mi już tylko jaj.

Chmury się zbierają nad wiochą. Będzie gradobicie. Szefowa się zna, ale to nie jest tak, że to jakaś moja przyjaciółka, z którą mogę wypić wódkę i zagryźć kurierem. To nie taka sztuka. Szefowa lubi, jak mówi się do niej Szefowa. Chociaż na imię ma tak samo. Patrzę nagle, że market już otwarty. O tej porze, co jest? Wchodzę i są tam wszystkie. Skrzydlate france. Podchodzę po kilo starej ryby. Małe są po narodzinach wyjątkowo wybredne. Tylko świszczą i skwierczą, że chcą ryby. A przynieś im świeżą, to rękę odgryzą.

Starego niedługo pożrą na tym jego fotelu. Razem z fotelem. Ja szybko biegam, ale i rybę przyniosę. Dzieci mają pamięć i doceniają.

Rozdział piąty
Pamiętnik pełen słabości

1999

To, co się stało, nie było do końca zrozumiałe dla żadnego z nas. Jednak było oczywiste, że młody mężczyzna stojący na dachu wielkiej rezydencji, kurczowo ściskający gargulca, to nie kto inny jak brat Oliwera Micalego — Hector. To właśnie od naszego Głównego Przewodniczącego i mojego przyjaciela otrzymałem telefon, że właśnie siedzi w prywatnym samolocie, który zmierza w kierunku Walii — tam, gdzie mieszka rodzina Oliwera. Jego jedyny brat chciał się zabić? Wszystko na to wskazywało.

Cztery śmigłowce największych w kraju stacji telewizyjnych latały wokół rezydencji rodziny Micalich. Ulice przedzierały rozpędzone ambulanse. Dwudziestodwuletni chłopak stał oparty o gargulca na dachu swojej posiadłości. Wokoło pełno było policjantów i strażaków. Zza bramy piorunowały flesze aparatów reporterskich.

Oliwer nie wiedział, co ze sobą zrobić. Chodził po pomieszczeniu odrzutowca, spoglądając na ekran telewizora. „Co ty wyprawiasz?!”.

— Nic nie możemy zrobić? — spytał Sergiusz z kwaśną miną. Wiedział, że Oliwer jest wściekły.

— On stoi na dachu. Kilkaset kilometrów stąd. Jak możemy mu pomóc?! — burczał Oliwer przez zaciśnięte zęby.

Szum silnego wiatru bez wiatru.

Znad rezydencji Micalich wyłoniła się gęsta biała mgła, która pożerała każdy cal widoczności. Śmigłowce jak muchy porozlatywały się w przeciwnym do niej kierunku. Reporter stojący przed bramą posiadłości przeżegnał się, a jego koleżanka upuściła aparat. Ludzie zaczęli uciekać…

Hector, brat Oliwera, nie skoczył.

Następnego dnia na biurku Oliwera w walijskim apartamencie wylądowała sterta gazet, które podnosił drżącą dłonią. Nagłówki okładek piszczały:

„SKANDAL W WILLI MICALICH”

„JEDEN Z BRACI MICALICH CHCIAŁ ODEBRAĆ SOBIE ŻYCIE. RODZINA MILCZY”

„SPADKOBIERCA CHCIAŁ SKOCZYĆ Z DACHU”

„SEKRETY RODZINY MICALI”

„ODSUNIĘTY OD TRONU BRAT DAJE O SOBIE ZNAĆ!”

Oliwer nie zdążył zapobiec wydrukom… Dziadek także był wściekły.

Słowa są jak opium

Książka to największy skarb człowieka. Słowo zapisane to słowo najrozkoszniejsze, a ja jestem w posiadaniu wyjątkowych słów. Pamiętnik Hectora. Oliwer musiał go bratu zabrać, znaleźć w Ondskan. Nie był szczególnie stary, ale wszystko mi wyjaśnił. Postanowiłem słowa przebadać, w tym celu musiałem je mieć u siebie. Oliwer na pewno do nich nie wróci.

Nie jest ładnym zwyczajem grzebać w czyimś życiu, na pewno nie miałem do tego prawa. Oliwer jest moim przyjacielem, zrozumiałby. Poznając ich korespondencję, nauczyłem się rozumieć jego racje i decyzje. To ważne. Hector był niedyskretny. Mogę się domyślać, że sam w pewnym momencie dopuścił brata do swoich wspomnień. Cieszę się niekiedy, że jestem jedynakiem. Musicie jednak wiedzieć, że czytając Hectora, tęskniłem tak jak on za ich życiem, jakby było moim. To też siła słowa.

Wspomnienie lata 1992 roku

Spisał Hector Micali

I

Wakacje miały rozlać falę upałów po całej wiosce. Do południa nie można było wytrzymać w żarze, który gęsto wypełniał pokoje. Wieczorem niebo rozcinały biało-błękitne pioruny. Oliwer lubił na nie patrzeć. Ja także.

To był ostatni dzień szkoły. Zakończenie gimnazjum. Cieszyliśmy się wszyscy. Oliwer musiał pojawić się w Ondskan. Przebywał w swoim pokoju, rzadziej wychodził na powietrze. Chodził naburmuszony, a babcia kazała mi być wyrozumiałym, miał na głowie inne sprawy. Powiedzmy, że rozumiałem. Wybrałem się z Audrey nad jezioro. Agamemnon rozpoczął pracę w warsztacie ojca. Naprawiali tiry. Zawsze miał do tego głowę.

Droga do jeziora była długa, tym bardziej piesza. Szliśmy dwie godziny. Nie do końca wiem, skąd zawsze miałem z Audrey tematy do rozmów. Śmialiśmy się całą drogę, o Oliwerze nie wspominaliśmy. Nad jeziorem usiedliśmy blisko. To była i zawsze jest najbardziej krępująca chwila w życiu każdego nastolatka. Wiedzieliśmy, co chcemy. Spytałem, czy chciałaby popływać nago. Woda była zimna. Nie musieliśmy pływać. Chciałem tylko zobaczyć, jak wygląda nago. Zgodziła się, pewnie też nie miała ochoty pływać. Ustaliliśmy, że wcześniej musimy zobaczyć swoje ciała. Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś podobnego. Miała na sobie błękitny biustonosz i czarne figi. Nie chciała zrobić pierwszego kroku.

Zastrzegłem, że muszę mieć wzwód. Chciałem, by ten widok utkwił jej w pamięci. Nie wstydzę się swojego penisa, ale jeśli miałbym go komuś pokazać, niech będzie w pełni radosny. Zgodziła się i paluszkami przejechała delikatnie po moich bokserkach. Byłem gorący. Przez chwilę wszystko inne przestało dla mnie istnieć, nie widziałem, gdzie jestem i czy ktoś nas nie podgląda. To już się przestało liczyć. Byłem sztywny. Zsunąłem bokserki. Bez słów zdjęła swoją bieliznę. Przejechałem ręką po jej sromie. Była tak mięciutka i ciepła. Nie podejrzewałem nawet, że to takie przyjemne. Ona złapała mnie i lekko osunęła napletek. Żołądź stała się purpurowa jak biskupia szata. Prącie drżało, a jądra jeździły w dół i w górę, niczym radosny wagonik na kolejce górskiej.

Weszliśmy do wody po kolana, wiedziałem, że tego dnia już na nic się więcej nie zgodzi. Byłem szczęśliwy. Zaczęliśmy się wygłupiać, musnęła mój nos. Poleciała mi krew. Nazwałem ją suką. Miałem na twarzy uśmiech, ale drżałem, byłem zły i zdenerwowany. Nie wiem dlaczego. Wiedziałem dobrze.

II

Agamemnon ma większy członek ode mnie. Jest wielgachny jak u słonia. Może to z tego powodu Sergiusza Vesto nazywa się właśnie Agamemnonem. Skąd to wiem? Oczywiście chłopcy w pewnym wieku lubią się sobie pokazać. Są bardzo ciekawi swoich ciał. Boją się, że mogą mieć tego mniejszego. Mnie było to obojętne. Nie obawiałem się, bo zawsze byłem z siebie dumny. Nie pamiętam także, by w przyszłości ktoś narzekał na nas. Zaczęło się w wakacje, kiedy Agamemnon zapraszał mnie i Oliwera do siebie. Jego rodziców nigdy nie było w domu, zawsze do późnych godzin zajęci byli pracą. Oliwer nie zna się na żartach.

W przyszłości Agamemnon wytrze sobie te sceny z pamięci. To pewne. Oczywiście pamięta każdy wspólnie obejrzany ze mną niemiecki film pornograficzny na kasecie VHS. Film, którego „aktorzy” nie byli wcale tak atrakcyjni, jak powinni być. Obserwowałem, co się z nim działo, a on zerkał na mnie. Na jego olbrzymiej żołędzi pojawiał się krystaliczny śluz, zwany preejakulatem. Nie rozumiał wtedy tego. Mój członek wcale nie wydzielał takiego płynu. Wytłumaczyłem mu, dlaczego tak jest. Na tyle, na ile sam wiedziałem. Śmiał się piętnaście minut, gdy poinformowałem go, czym jest naturalny lubrykant i lubrykant w ogóle. Stwierdził, że jestem bardzo pedalski i śmiał się dalej. Potem przeprosił. Nigdy więcej… już nigdy nie użył tego słowa.

Wspominam te chwile jako doświadczenie. Nic złego nie robiliśmy, chyba że wspólny onanizm to grzech śmiertelny (za który warto…). Nigdy się nie dotknęliśmy, nie czułem takiej potrzeby. On tym bardziej. Za to kochałem go jak brata. A mój brat by tego nie zrozumiał. Cierpi na homofobię, którą stara się kryć przed niektórymi członkami eXst eXiste.

III

Audrey stała się moją obsesją. Potrzebowałem jej dotyku, jej ciała. Spotykaliśmy się częściej. Unikałem Agamemnona, choć był zapracowany. Szybko poznał dziewczynę na którymś z letnich ognisk w parku. Chwalił się godzinami, co razem robią. Z początku uważnie słuchałem, potem zacząłem usychać z zazdrości. Co by to było, gdyby Oliwer wiedział. W wakacje bywał już częściej w Barry, u dziadka Alexandra, niż z nami. Gdy go nie było, prawie wcale nie widywałem Agamemnona i Inès. Biedna, była zakochana w Oliwerze, który zawsze traktował ją jak przyjaciółkę. A tak naprawdę bardzo podrzędnie. Ale w tym wszystkim przecież nie o nich chodziło.

W połowie lipca na jej podwórzu rozbiliśmy namiot. Przeszliśmy złote pole, gęste, duszące i wielkie, prowadzące do parku. Tam spuściłem niewielkie drzewko i chcąc jej zaimponować przyciągnąłem pod namiot. Rozpaliłem ognisko. Miało nas ogrzewać w nocy. Wybraliśmy się nad staw. To mały zbiornik wodny znajdujący się bliżej niż jezioro. Woda jest w nim czerwona, zapewne za sprawą jakichś roślin, choć wmawiałem Audrey, że na dnie leżą rozszarpane krowy. W połowie drogi coś się stało. Dziś też się dotykaliśmy w namiocie. Opróżniliśmy dużą butelkę wina własnej roboty. Ale nagle zaczęła kłótnię. Byłem tak pijany, że nie odgadłem jej powodu. Wróciliśmy się do namiotu. Obróciła się i zasnęła. Ja nie spałem tej nocy.

IV

Następnego wieczoru była inna. Znów uśmiechnięta, znów pijana i chętna. Znalazła nawet na strychu wymiętą koszulkę ze złotym trójkątem i napisem „HORNY”. Tej nocy spacerowaliśmy nadzy ulicami wioski. Szliśmy kawałek w samych butach, potem biegliśmy. Jej piersi podskakiwały tak, jak migotały gwiazdy na niebie. Mój fallus dzwonił, uderzając o biodra i uda.

Potem leżeliśmy wtuleni na dachu garażu. Na gryzącym kocyku. Patrzyliśmy na miliardy gwiazd. Rozmawialiśmy o przyszłości. Stek bzdur. Wiedziałem, że pewnych spraw nie mogę samodzielnie rozważać. Niekiedy kto inny sprawuje władzę nad życiem. Nie mogliśmy ogarnąć tego, co było nad nami. Niebo nocą tak cudne. Cud.

Leżałem na dachu garażu jej ojca, jakbym stał twardo na jonosferze. Rozmawiałem z nią o planach na przyszłość, o dzieciach, seksie, szkole… jakbym mógł bożym ołówkiem notować i rozpisywać jej i sobie co dalej… łzy w oczach. Nic nie powiedziałem więcej.

V

W zasadzie już nie jestem zorientowany, kiedy Oliwer przebywa w Ondskan, a kiedy go nie ma. Nie widuję brata tak, jak nie widuję Agamemnona. Czy Inès żyje? Dobre pytanie. Nawet Audrey nie mówi o swojej siostrze. Żyjemy sobą. Którejś nocy decyduje się, by zrobić mi fellatio. Jest delikatna, choć ma język jak papier ścierny. Sprawia mi lekki ból. Czuję jej zęby i mam obawy, że w ramach protestu lub kolejnego focha odgryzie mi prącie. W zasadzie nic nie stresuje mnie bardziej. Liże go powoli, jest tak wielki, że opiera się mu nawet jej głębokie gardło.

Bardzo chciałaby, abym skończył w jej ustach. Męczę ją prawie kwadrans, ponieważ cała sytuacja przerasta mnie nieco, ale bardzo mi się podoba. Za dużo o tym myślę, zamiast po prostu oddać się przyjemności. Kończę. Ona podnosi się i całuje mnie. Nie połknęła, przelała to w moje usta. Jestem zaskoczony, ale nic nie mówię. Nie mówi się z pełnymi ustami.

VI

Zakochiwałem się, a może to zwykłe silne zauroczenie… Tych wakacji żadne z nas nie zapomni nigdy. Będę miał w głowie każdy szczegół. Ten pierwszy raz, kiedy moje wargi musnęły jej wargi. Gdy nie mogłem oderwać języka od jej warg sromowych. Kiedy była już tak wilgotna, że nie wiedziałem, co tak intensywnie spływa mi po brodzie, szyi. Pamiętam dokładnie ten smak. Niektórzy potrafią doskonale zapamiętać smak, odtworzyć go sobie w myślach. To fenomenalne. Mówiła, że mam długi jęzor. Nie byłem plotkarzem. Nie to miała na myśli, a ja jak pazerne dziecko ssałem jej łechtaczkę i wbijałem się w jej wnętrze po brodę. Musiało to sprawiać Audrey wiele radości, miała łzy w oczach, była uśmiechnięta i pojękiwała.

Kiedy skończyłem tańczyć językiem, ona zabierała się ponownie za mnie. Byłem już wtedy bardzo rozpalony. Mój penis był tak purpurowy, jakby miał eksplodować krwią.

VII

Festyn był w sobotę. Rankiem wymiotowałem, pewnie z powodu przemówienia pani wicedyrektor w szkole, którą w końcu skończyliśmy. Wspomniała w swój wyuczony, sztuczny i oficjalny sposób, że szkoła była naszym drugim domem i jakby dalej chcąc szerzyć swą propagandę, dodała, że pamiętać będziemy to, co było dobre.

Otóż niekoniecznie. Szkoła ta będzie mi się kojarzyć najmniej przyjemnie. Nie będę się nad tym rozpisywał. Zrobił to pewnie Oliwer. Może kiedyś z nim na ten temat porozmawiam. Pojawił się w tę sobotę w Ondskan i zaskoczył mnie nieco. Zaprosiłem go na zabawę wieczorną podczas kolacji przygotowanej przez babcię. Z początku stwierdził, że jest zajęty, ale postara się przyjść i zatańczyć z Inès, jak obiecywał jej w liście. Było to kłamstwo. Nie obiecywał niczego.

Inès odpisał tylko dwa razy. Na festynie pojawił się, ale w roli obserwatora, nie bawił się, nie ujawnił. Tańczyłem z kilkoma dziewczynami, z Audrey bardziej odważnie. Ona zawsze miała w sobie coś prowokującego. Jej siostra była troszkę naburmuszona. Zaczęła wykonywać dziwne ruchy. W ostateczności pajacowała. Było mi przykro, ale uśmiechałem się pocieszająco. Naprawdę nie zasługiwała na takie traktowanie. Była śliczna, ale to nie był ten typ dziewczyny co Audrey.

Orkiestra grała dobrze. To, co kochałem tam, w Ondskan, zostało tylko podkreślone muzyką. Zamknąłem oczy, wirowałem. Zacząłem całować Audrey, topiłem się w jej ustach. Zrobiło się gęsto, pełno ludzi, zimne powietrze. Noc… noc… muzyka. Dostałem butelką po piwie. Uderzyła w moją głowę i roztrzaskała się na parkiecie. Kilka osób zwróciło na to uwagę, po czym wróciło do zabawy.

Przecież nic się nie stało. Nic mi nie jest. Uspokajałem Audrey. Była pijana, chwilę potem śmiała się z małego rozcięcia. Wracałem do domu. Zostawiłem je na parkiecie otoczonym trawą, przed krytą scenką, na której stała pijana i zmęczona orkiestra.

Wszyscy mieli być tego dnia szczęśliwi. Z pewnością nie każdy był. Oliwera zauważyłem przy szopce ojca Audrey. Siedział oparty o ścianę. Obok niego była cegła. Wyznał mi potem, że uderzał się nią w głowę kilka razy. Nie rozumiałem, ale byłem pewien, że to nie on rzucił we mnie butelką. Też był pijany.

Razem wróciliśmy do domu. Babcia zostawiła drzwi otwarte. Chrapała głośno, gdy weszliśmy. Staraliśmy się być cicho. Oliwer nie powiedział mi, dlaczego chciał się wtedy skaleczyć. Na pewno było mu źle z jakiegoś powodu. Nigdy nie dopytywałem, uznałem, że sam może nie wiedzieć, o co mu wtedy chodziło.

VIII

Od festynu minął prawie tydzień. Brat nadal był w Ondskan. Cieszyłem się, spotykaliśmy się z Agamemnonem. Znajdował trochę wolnego czasu i dla nas. Audrey zawiodła. Postanowiła przenieść się, by kolejny etap nauki podjąć w innym mieście. Nasze pożegnanie nie było wyjątkowe. Przez jakiś czas byłem na nią bardzo zły. W ostateczności uznałem, że tak jest lepiej. Oliwer zachowywał spokój i nie komentował tego. W takiej chwili człowiek myśli, że ten drugi myśli: „A NIE MÓWIŁEM”. Nie wierzę jednakże, by go to cieszyło.

Dla jasności, nie wierzę także, że to on rzucił we mnie butelką po piwie. To przypadek.

W piątek powiedział, że chciałby ze mną pojechać do wielkiego i sławnego klubu nocnego R. W sobotę miał wrócić do Barry. Jak się okazało, miałem go znów zobaczyć dopiero po roku. Zgodziłem się bez zastanowienia. Czytałem o R. Gmach, w którym klub się znajduje, zbudowany jest w centrum Mirror na planie X. Mieści się tam także siłownia i centrum handlowe, największe w tym rejonie. Dyskoteka składa się z trzech pięter, na których grają różną muzykę. Jedno z pięter było dla dorosłych. My mieliśmy i tak wejść bez problemów.

Zaskoczyło mnie, jak prędko Oliwer stał się popularnym, znanym, ważnym. To zasługa dziadka, ale ponoć mój brat sam angażował się w projekty, dzięki którym był zauważony w mediach. Nagle okazało się, że ma coś w sobie i jego urok przyciągał ludzi. Nigdy nie zastanawiałem się, czy był przystojny. Nie byliśmy do siebie bardzo podobni. Nie w tym rzecz.

Muzyka była eteryczna. Cudowna, nie miałem pojęcia, kogo słuchamy, ale był to ktoś znajomy. Głos ciął przestrzeń jak żyleta. Ona na kogoś czekała, czekała na coś, tak nam śpiewała. Tańczyłem sam, było sporo ludzi, Oliwer także. Podeszła do niego jakaś dziewczyna, na chwilę. Potem zauważyła mnie. Trwało to jakieś pół godziny. Spostrzegłem, że Oliwer podchodzi i zaczyna tańczyć przy mnie. Jakby chciał mi coś powiedzieć. Nic jednak nie zrobił.

Czułem, że coś go gryzie, ale w żaden sposób nie chciałem mu w tym pomóc. Wiedziałem, że wkrótce wścieknie się kolejny raz z mojego powodu. Czułem się źle, taniec robił się coraz bardziej żałosny. W pewnym momencie podszedł do baru, potem już go nie widziałem. Wróciłem sam.

Myślę sobie jedno. Oliwer, mój brat, chciałby cofnąć wszystko, chciałby jakby inaczej zarządzić swoim… naszym życiem. Wiedział, że dzieciństwo się skończyło. Nie wiem, skąd pojawiła się w jego głowie myśl… że i ja musiałem się dla niego skończyć. Dopóki byłem silny, było mi to naprawdę obojętne.

Potem usłyszałem o ΔDQ, o jego wpływach. O powrocie do Ondskan, by zaprosić Agamemnona do eXst eXiste. W naszej rodzinie wszyscy wiedzieli o stowarzyszeniu. Nigdy nie pokazałem, że się tym przejąłem.

Musiałem sprawić mu wielki ból, bawiąc się w tamte wakacje wyśmienicie.

Rozdział szósty
Kłopoty z Agamemnonem

Opowiada ponownie Tristan Roance

Wspomnienia Hectora sprawiły, że w głowie miałem kolory lata. Pomarańcz i żółć przelewały mi się przed oczami. Krwawy zachód słońca. Wracałem do siebie, trzeźwiałem, budząc się w ogrodzie zalanym deszczem, z twarzą w kałuży. Grzmiało silnie i intensywnie. Ciemno, szaro, czarno…

…żyję.

Godzina 6:06

Spotkanie po latach. Nie sądziła, że kiedyś ich drogi znowu się zejdą. A szkoda. Jednak ten dzień nastąpił. Inès stała teraz przed wysokim, oszklonym budynkiem — osiągnięciem najnowocześniejszej architektury. Powiał orzeźwiający wiatr, który zaprosił ją do środka. I tak znalazła się w królewskiej siedzibie ΔDQ. Jest to najpotężniejsza na świecie sieć organizująca wiele światowych instytucji, takich jak banki, restauracje, domy wydawnicze i kilkanaście stacji telewizyjnych. Wewnątrz oszklonej świątyni znajdowała się spora salka, której podłogi zdobił polerowany, szmaragdowy gres. Dalej było biuro, za którym siedziała ochrona i recepcjonistki. Wszystkie miały na sobie zielone marynarki i spódniczki, a na piersiach złote plakietki z literami ΔDQ.

Inès uśmiechnęła się w duchu. „Zielony. Nasz ulubiony kolor” — pomyślała i ruszyła w ich kierunku. Chwilę zajęła jej miła konwersacja i okazanie karty. Była to karta, bez której z pewnością nie przekroczyłaby progu barierek znajdujących się opodal i prowadzących do krótkiego holu, gdzie na ścianach znajdowało się kilka metalowych drzwi z tabliczkami „ELEVATOR”. Jeszcze moment i będzie przy Oliwerze. Wokoło było pełno ludzi. Wychodzili zewsząd, kurczowo ściskając dokumenty. Czasem, kiedy ktoś zobaczył Inès idącą holem, zamykał z trzaskiem drzwi biura.

Jego drzwi były jak królewskie wrota. Zdobione, szlachetne. Zapukała i usłyszała ciche: „Proszę”. Kiedy znalazła się w środku, widok przerósł jej oczekiwania. Podłoga była wykonana z jakiegoś tworzywa, które przypominało plastik, tyle że jakiś twardszy niż ten używany do produkcji zabawek. Cały zresztą pokój przypominał wnętrze plastikowej zabawki. Ściany i sufit były także zbudowane z tego tworzywa, a kąty były wygładzone. Po prawej stronie stał mały regał na kilka książek, naprzeciwko zaś wisiał portret Oliwera Micalego. Przed Inès, na końcu pomieszczenia, znajdowało się biurko sporych rozmiarów, a za nim wielkie okna.

— Jeśli dobrze pamiętam, to średnia słodzona dwiema łyżeczkami — rzekł Oliwer, mieszając herbatę w zielonym kubku. Dźwięk uderzającej o wnętrze kubka łyżeczki roznosił się po całym pomieszczeniu. Inès nie była do końca pewna, czy osoba, która do niej przemówiła, znajdowała się na fotelu odwróconym do okna, czy może gdzieś w okolicy sufitu, skąd dźwięk ów narastał. Było to niemądre, a odpowiedź przyszła w chwilę potem, kiedy fotel drgnął.

Oliwer Micali obrócił się w jej stronę, odstawił kubek herbaty na stół i dziewczyna nie widziała już tylko swego odbicia w oknie. Zabrakło jej powietrza i z pewnością zadrżała. Po tylu latach znowu stanęła przed Oliwerem. Teraz, mając dwadzieścia sześć lat, wyglądał zupełnie inaczej niż wieki temu. Miał dłuższą, bardziej męską szczękę, te płomienne włosy, które dodawały mu tylko uroku, był bardziej muskularny i… błysk w oku, i przenikliwe spojrzenie, niczym radar, które z pewnością już skanowało Inès. Ta myśl spowodowała u niej lekki uśmiech, który on odwzajemnił.

— Bardzo dobrze wyglądasz — powiedział.

— Dziękuję, ty też mnie zaskoczyłeś — odparła, czując, że się rumieni.

Inès była młodsza od Oliwera o dwa lata. Nie straciła jednak swej urody ani nie przytyła. Wyglądała bardzo elegancko, odkąd widział ją jako uczeń gimnazjum.

— Tyle lat minęło… — zaczęła.

— Jedenaście. To niewiele — przerwał jej spokojnie Oliwer. — Tyle spraw niedokończonych.

— Co masz na myśli?

Zaatakował? Już zdołał wykryć wirusa po dokładnym skanowaniu?

— Osiem lat i mieliście otworzyć kapsułki, które wam dałem — odpowiedział, podając jej wrzącą herbatę.

Chwilę zajęło jej poukładanie sobie w pamięci tego, co usłyszała, gdy wreszcie sobie przypomniała. Tak. Kiedy mieli po naście lat, publikowali gazetkę, która opisywała wydarzenia i mieszkańców z ich miejscowości. Działo się to w pewne wakacje i łącznie wydali dwadzieścia numerów, każdy miał jeden egzemplarz przechowywany przez Oliwera. Jak mogła o tym zapomnieć? Tym razem na pewno zalała się rumieńcem. Jej to właśnie pomysłem było wykonanie „kapsuły czasu”, zebranie wszystkich numerów pisma i zakopanie ich. On to wszystko zaplanował i sporządził mapki, które miały być otwarte po ośmiu latach, aby wskazać drogę do ich skarbu. Trzem osobom wręczył kapsułki z zamkniętymi mapkami.

— Tak mi wstyd.

Jak on to zrobił? Wypalił przed chwilą z mapkami, jakby przez jedenaście lat czekał, by od tego zacząć. Ważne było wypomnienie błędów w celu ich redukcji. Zawsze ją zachwycał. Pewnie już wszystko o niej wie. Patrzy na nią i już wie…

— A i słusznie. Zastanawia mnie tylko, czy wszyscy zapomnieli. To troszkę nielogiczne, nieprawdaż?

— Ale to pyszne! — wypaliła nagle Inès.

Micali stał przy wielkim oknie i tylko się uśmiechnął. W końcu on zaparzył tę herbatę.

— Jak ci się układało przez te jedenaście lat? Jak widzisz, ja budowałem swoje imperium.

— Tak. Jest imponujące. Budynek i w ogóle. Denerwowałam się przed spotkaniem z tobą.

— Wyszłaś za mąż?

— Nie, ale mało brakowało.

— Pan młody uciekł sprzed ołtarza? — zapytał

Oliwer, ale zabrzmiało to jak wyraz troski, nie ironii.

— Można tak powiedzieć — odparła i widocznie posmutniała.

— Przykro mi. Pamiętam twoje plany. Zawsze chciałaś mieć gromadkę dzieci.

— Tak, ale ktoś mi kiedyś powiedział, że marzenia są dla głupich, liczą się konkretne cele…

— Och, cieszę się, że to pamiętasz. Mam jednak nadzieję, że moje mądrości nie zaważały na wyborach partnerów.

— On miał po prostu wypadek.

Przez moment zapanowała cisza. Nie było w stylu Oliwera Micalego mówić, jak to mu przykro i że współczuje. Po prostu na moment zamilkł i znów skupił się na kobiecie karmiącej gołębie za szybą, przez którą spoglądał. Inès dobrze znała jego sposób bycia, toteż nie oczekiwała udawanego współczucia. Oliwer odwrócił się w końcu w jej stronę i rzekł:

— Perfekcyjna odpowiedź. Musimy kiedyś odszukać miejsce, w którym zakopałem kapsułę…

— Czy to znaczy, że go nie pamiętasz? — przerwała.

— Ależ oczywiście, że pamiętam, jednak waszym zadaniem było jej odszukanie po ośmiu latach. Minęło jedenaście.

Na chwilę znów zapadła cisza. Spojrzał na nią badawczo.

— Nie nudzi ci się tutaj? Masz żonę i dzieci?

— Nie mam — odpowiedział spokojnie. — Czy mi się nudzi? Wiesz, jakby się zastanowić, to w niczym nie różni się moje nowe życie od tego z dzieciństwa i okresu młodości. W domu siedziałem zawsze samotnie, czasem wyrywaliście mnie na piwo albo na jakieś pogawędki. Teraz też siedzę w swoim biurze i czas tak samo płynie. Kiedyś jednak myślałem jak do obecnego stanu dotrzeć. Teraz mam więcej relaksu.

— Na sukces byłeś skazany…

— Jeśli masz na myśli dziadka, to nigdy nie liczyłem na jego majątek. Żyliśmy z rodziną normalnie. Starałem się pokazać, że i mnie stać na wiele. Pracowałem ciężko. Ale pewnie tysiące dostawałem od tak, za nazwisko…

— No i urok — walnęła Inès.

Oliwer tylko się uśmiechnął.

— ΔDQ oznacza wielką siłę, mam dostęp w zasadzie do wszystkiego. To dopiero potęga. Z reguły niewielu osobom tak się zwierzam. W końcu byliśmy przyjaciółmi.

„Byliśmy” ukłuło Inès.

— Jesteś jak król.

— Dokładnie i nie do końca — odparł z uśmiechem.

— Widzisz, nie byłaś tak odległa mi przez te lata, jak ci się wydaje. Pracowałaś dla mnie.

— Jak to?

— ΔDQ ma swoje wtyczki na całym świecie. Zarówno w bankach, ważnych restauracjach, wywieram nawet wpływ na kilku prezydentów, że o prasie nie wspomnę.

— Jestem pod wrażeniem. Masz dopiero dwadzieścia sześć lat.

Oliwer wstał i podszedł do regału z książkami. Był niewielki. Okręcił go o trzysta sześćdziesiąt stopni i jedna z tych niezwykłych ścian w kolorze białym uniosła się w górę. Ukazało się kolejne pomieszczenie. Długi korytarz z setką wysokich regałów dźwigających tysiące egzemplarzy ksiąg.

— Nie mogłem ci tego nie pokazać. Chodźmy. W swoich willach mam kopie tych wszystkich dzieł. Nie mogę się z nimi na dłużej rozstawać.

Inès wstała z fotela i ruszyła za nim.

— Czy to…? — zaczęła.

— Nie. To perfumy ΔDQ. Powstały u nas, a sprzedawane są pod nazwą znanych producentów. Pewnie kolejne pytanie, jakie ci się nasuwa, to czemu nie promuję własnej nazwy. Otóż to, co moje i to, co nosi nazwę ΔDQ jest dla mnie, a stare nazwy z prestiżem nie psują mi reputacji. Gdybyś przyjrzała się torebce, którą trzymasz, na metce z pewnością zobaczyłabyś symbol ΔDQ.

Inès pospiesznie przeszukała torebkę.

— Faktycznie. Mały znaczek. Oko w połyskującym trójkącie i DQ.

— Ta — potwierdził lakonicznie. — Ale znaczek ten nie pojawia się tylko na odzieży, perfumach, jest nawet na samochodach i ulotkach religijnych.

— Słucham? — powiedziała z niedowierzaniem i sądziła, że Micali odpowie jej słynnym: „Przecież słyszałaś”.

— Najwięcej instytucji, nad którymi ΔDQ ma władzę, to wydawnictwa. A religie świata wydają miliony pism rocznie.

— Sądziłam, że jesteś niewierzący.

— A jakie to ma znaczenie?

— Wprawdzie żadne, ale czy masz wpływ na religię?

— Oczywiście, że nie na religię… na religie! — zaakcentował ostatni wyraz. — Ale to sprawy poufne ΔDQ i uwierz, nie nadużywam władzy. — Tym razem się uśmiechnął. — Wracając do tego, że dla mnie pracowałaś. Zatrudniła cię firma produkująca komputery. Drobna robótka za niecałe dwa tysiące miesięcznie…

— Ja zarabiałam trzy tysiące pięćset… Spojrzał na nią z dziwnym uśmiechem.

— Widać, ktoś nad tobą czuwał — rzekł, a Inès zrobiło się przyjemnie ciepło. — Naturalnie firma ta jest własnością ΔDQ, czyli podlega mi.

— Zatrudniała na całym świecie setki tysięcy ludzi. Jak udało ci się…?

— Ciebie znaleźć? Hmm, widzisz, to nie kłopot, bo i od czego są komputery? Wystarczyło od czasu do czasu wpisać w wyszukiwarce znajome imię i nazwisko. A nawet jakbyś miała nowe nazwisko, to podawałaś też panieńskie, nieprawdaż? Potem zatrudniłaś się w drobnym banku. Śledziłem każdy twój ruch i naprawdę byłem dumny z twoich osiągnięć na Uniwersytecie w Oxfordzie. Na moim uniwerku…

— Też jest pod twoją władzą?

— Nie! — Oliwer wybuchnął śmiechem. — Szkoda mi było pieniędzy na cały uniwersytet, ale mamy tam swoich ludzi. Mówiąc „mój”, miałem na myśli to, że sam na nim studiowałem.

Inès tylko kiwnęła głową i nic nie powiedziała.

— To cała moja kolekcja. Wymarzona. Ale nie sądzę, że przyszłaś do mnie bez powodu.

— Tak. Jest powód. Przyszłam z nieprzyjemną wiadomością. Przed moim domem znaleziono ciało zamordowanego mężczyzny, który pracował dla ΔDQ.

Oliwer Micali spojrzał na nią ze zmarszczonym czołem.

— Jesteś pewna tego, co mówisz? — spytał rozgniewany, ale nie chciał odpowiedzi i uciszył ją, wyciągając rękę. — Miliony ludzi nie są świadome, że pracują dla ΔDQ, tak jak ty wcześniej. Nikt, kogo byś spytała w banku, w którym pracowałaś, czy w innych znanych firmach, takich jak chociażby „MASHTIE”, francuskie pismo o wielkim prestiżu, nikt nie powie ci, że pracuje dla mnie, bo nie zdaje sobie z tego sprawy. Tylko najważniejsze głowy firm… Więc jeśli mówisz, że jakieś ciało leżące przed twoim domem to zwłoki pracownika ΔDQ, musisz mieć na myśli tylko tę właśnie siedzibę ΔDQ…

Niepewności

Wierci sobie dziurę w głowie, przez którą tyle ucieka. Martwi się o jutro. Stale to robi. Jutro go przeraża, obezwładnia, sprawia, że nie jest w stanie funkcjonować dziś. Jak długo chce się pogrążać?

Byliśmy sami. Ja i Oliwer. Była to chwila idealna, bym mógł przemówić do przyjaciela. Musiał wiedzieć, że ma we mnie oparcie. To było tego dnia dla niego bardzo ważne.

— Nie wiesz, co tak naprawdę mnie teraz czeka — odpowiedział po chwili. Starał się na mnie patrzeć, choć widziałem, jak zmęczony był tym wszystkim, co go ostatnio spotkało.

— Staram się myśleć nad tym razem z tobą. Pamiętaj, że tam, gdzie niewiele możesz zrobić, nie możesz się zagłębiać. Zachowaj rozsądek i zajmij się tym, co jest najważniejsze.

— Obawiam się, że nie wiem, co jest teraz najważniejsze. Ale dowiem się.

Cały Oliwer. Nie umiał okazywać słabości, choć znalazł się w prawdziwym bagnie. Byłbym głupcem, gdybym nie zdawał sobie z tego sprawy. Oliwer Micali był zbyt ważny dla tego świata, aby mieć gorsze chwile. Musiał temu sprostać, dlatego nie chciałem go męczyć tanimi tekstami o tym, jak bardzo go rozumiem, jak wiele przed nim, musiałem być jego drugą półkulą mózgu.

— Tristanie, to wszystko tak nagle się wydarzyło. Rozmawiałem z dziadkiem na ten temat. W ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu lat eXst eXiste nie miało zmierzyć się z czymś podobnym… gadam bzdury. eXst eXiste to nie dotyczy przecież.

— Jesteśmy członkami stowarzyszenia i twoimi przyjaciółmi. Twoje problemy dotyczą i nas. Jednakże jest nieco racji w tym, co mówisz. Członkowie dla własnego spokoju nie powinni być o tym informowani, to zwiększy napięcie. A wydaje mi się, że z czasem wszystko się wyjaśni.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75 11
drukowana A5
za 69.45