Rozdział 1
Anteturio był ogromnym człowiekiem, który znajdywał się na wysokości dwóch metrów, jeżeli chodzi o jego rozmiar. Właśnie obudził się on i powstał z pustyni i pierwsze, co zrobił, to spojrzał się w kierunku nieba w poszukiwaniu olśnienia, albowiem nie do końca rozumiał on, na czym polegał jego stan.
Anteturio był niegdyś ważnym żołnierzem w Legionach Garex. Jest to pradawne Imperium o systemie rządzenia polegającym na dyktaturze. Dyktaturze, która wydaje wszystkim obecnym rozkazy co do tego, co jest ważne, a co nie jest ważne.
Wszelkie aspekty życia, wszelka moralność oraz nastawienie co do innych jest dyktowane przez licznych Legionistów rozsianych po całej pustyni, którzy zaprogramowani są w taki sposób, aby nie wierzyć nawet w istnienie swojej własnej osobowości, ignorować ją i postrzegać za element, którego należy się pozbyć.
Anteturio był jednym z tych ludzi. Anteturio był żołnierzem Garex i Anteturio nienawidził wszystkiego, co istnieje, nawet swojej własnej filozofii, albowiem jego pasją była wściekłość, złość co do otaczającego go wszechświata.
Anteturio jest fantomem przeszłości zarazem, kimś, kto…
Nie do końca rozumiał, na czym to wszystko polega. Kimś, kto nie do końca posiadał dostatecznego zrozumienia tego, co istnieje i przez to bał się on być tym, kim chciałby być, więc był tym, kim według samego siebie musiał być.
Był on Legionistą Garex.
I jego przyszłością zapewne jest być Legionistą Garex.
Takie jest przeznaczenie.
Taki właśnie świat miał plan.
Taki jest jego los i taka jest jego przyszłość.
Anteturio był niczym w swoich oczach i pozostanie on niczym tak długo, jak będzie on w to wierzył, a on wierzył mocno we wszelkie rzeczy, które narzucili mu ci wyżej obecni w nieskończonych górach i klifach Wschodniej Ściany gdzieś tam.
Wschodnia Ściana. Wspinanie się do góry zajmuje ogromne ilości czasu, albowiem sama ściana jest wysokości kilkudziesięciu kilometrów, może nawet i setek, albowiem jej szczyty znikają gdzieś tam w chmurach. Rzekomo ukrywa ona świat obecny niżej przed potężnymi wiatrami, które przemieszczają się wyżej. Cała Płaska Pustynia jest cicha jak na miejsce obecne w mitycznym krajobrazie.
Anteturio musiał tam iść do góry, musiał walczyć z ludźmi o insektoidalnych twarzach, o przerażających żuwaczkach i niemożliwie długich rękach, albowiem u kresu Imperium było to coraz mniej i mniej świątyń.
Mordowani przez inteligentne skorpiony, mordowani przez mityczne kreatury, które wcześniej widać było tylko na rysunkach i w pradawnych malowidłach, żołnierze i cywile Garex kryli się w ścianach wschodnich.
W jednej wielkiej Ścianie Wschodniej, którą widział nawet teraz stąd, albowiem świat jest płaski i ona, przerażająca, znajdywała się gdzieś tam daleko i patrzyła się na niego złowieszczo, zarazem dając mu osłonę przed wszechświatem wyżej, gdzie rzekomo wielkie maszyny przeszłości oraz przerażające kreatury maszerują w poszukiwaniu drogi ku gwiazdom, ale nie znajdą ich nigdy, bo ich tutaj nie ma, zniknęły wraz z martwym bogiem, który leżał bardzo daleko, właśnie na tamtych płaskich terytoriach, wraz z setkami tysięcy innych dziwnych stworzeń, nieodróżnialny od prymitywnych kreatur, które są jego dziećmi.
Anteturio rozejrzał się i ujrzał w tle zbiorowisko wysokich drewnianych domów, musiały być kilka godzin drogi pieszo jego standard stąd.
Zaczął iść w tamtą stronę, kiedy tam dojdzie, zobaczy on, z kim ma do czynienia i co do cholery się stało.
Bo na tą chwilę jest on w ostrej konfuzji.
Nie miał za wiele świadomych myśli, ale jego umysł świdrował w konfuzji, której nie dało się opisać słowami żadnymi innymi ale tylko: „Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Czy to jest sen?”.
— Siedem tysięcy dni marszów. Osiem milionów godzin treningu. Liczne dni spędzone na patrzeniu się w niebo, aby to odnaleźć skupienie potrzebne do bycia IDEALNYM ŻOŁNIERZEM! — Pochwycił on kogoś, przewrócił go na ziemię i wbił miecz w jego klatkę piersiową. — Nieskończone ilości piekła czekające na to, aby zostać odkryte. Insektoidalne twarze mierzące mnie z zainteresowaniem. — Biegł on jaskiniami w kierunku światła, kiedy nagle dostrzegł, że jego kompana obok niego nie ma i wtedy rozległy się krzyki, ujrzał on wielkie insektoidalne stworzenie konsumujące go, kiedy on miał złamaną nogę przez swoje niekompetentne przemieszczanie się. Anteturio zastanawiał się. — Każdy z nas jest Legionistą Wszechświata. — Pobiegł on w stronę wielkiej kreatury. — Każdy z nas narodził się po to, aby służyć. — Trzasnął ją bokiem swojego ramienia. Wielka kreatura odsunęła się, po czym była przebijana licznymi uderzeniami miecza. — Jesteśmy tym, czym musimy być. — Krew rozlewała się we wszystkie strony, nie dawał on jej ani chwili na oderwanie się i przyjrzenie się sytuacji. — Jesteśmy po to, aby służyć. — Przerażona rzuciła się do tyłu i wywróciła na swoje plecy. — Takie jest przeznaczenie. — Anteturio ciął ją na kawałki. — TAKI JEST KRES! — I kiedy skończył, obrócił się, aby ujrzeć łysego człowieka patrzącego się na jego maskę ze złota pokrytą krwią zabitej kreatury. — Jam jest Anteturio, strażnik społeczeństwa. — Pochwycił on człowieka, który jęknął z bólu ze swoją złamaną nogą. — Jam jest tym, który postanowił cię uratować przed zimną wolą wszechświata i być może społeczeństwa. — Wyszedł on z nim z jaskini i udał się ku świątyni niedaleko. — Taka jest moja rola. Takie jest moje przeznaczenie. — Anteturio obudził się i istniał znowu w rzeczywistości. Maszerował dalej. Sprawdził, czy nadal miał u swojego boku miecz, sprawdził, czy jego pancerz się na nim dobrze trzyma.
Zmierzył go. — Trzeba będzie go wypolerować, bo przestał się świecić. — Uśmiechnął się do samego siebie. — Czemu one w ogóle muszą się świecić? — Zapytał samego siebie. — Ponieważ mam być straszny? — Odpowiedział sobie moment później. — Nie, ponieważ zwierzęta wtedy się ciebie boją. — Aaaaaaaaaah. — Odrzekł do samego siebie zaskoczony, w olśnieniu. — Ależ oczywiście. — Kontynuował on marsz ku drewnianym domom. Wkrótce odnajdzie on ludzi, wkrótce odnajdzie on swoje przeznaczenie.
Oby było ono miłe i niesamotne, a nie tak jak reszta jego życia puste i złowrogie.
Uśmiechnął się do samego siebie i zaśmiał się delikatnie oraz dyskretnie. — No cóż, co będzie to będzie. Śmierć jest darem dla życia, albowiem życie jest karą wszechświata na samym sobie. — Nie zgadzał się z tym w stu procentach, ale fajnie było w ten sposób sobie myśleć, czyż nie?
— Czyż tak? — Kontynuował do samego siebie. — Czyż nie? —
Anteturio musiał spędzić w trakcie swojej podróży krótką chwilę na odbyciu procedury oddania moczu na złotej pustyni i w tym czasie zastanawiał się nad tym, czy ma on dosyć wody. — Co ja tutaj w ogóle robię? — Zapytał samego siebie. — Nie wiem, zgubiliśmy się w trakcie podróży? — Kontynuował do samego siebie. — Nie wiem, ale patrząc na to, jak daleko jest Wschodnia Ściana, zastanawiam się nad tym, jak to jest możliwe, że w ogóle się tutaj znajdujemy. — Odpowiedział samemu sobie. — Może jakiś mityczny czarodziei otworzył dziurę w czasoprzestrzeni i tada! — Mówił dalej do samego siebie. — Wiem, że istniejemy w mitycznym wszechświecie, ale wątpię, aby tego typu forma magii istniała w tych regionach wszechświata, może gdzieś tam daleko, między niepoznanymi gwiazdami. — Mówił dalej. — Niepoznanymi? Przez nas niepoznanymi? To wszystkie gwiazdy praktycznie, bo my za wielu nie znamy, nawet swojej nie znamy. —
— Dobrze wiesz, o co mi chodziło. —
— No, tak, wiem. Prawda. —
— Więc, nie krytykuj mnie. —
— Okej. —
— Hej, Anteturio. — Odparł ktoś z jego głowy żeńskim głosem. — Czemu idziesz dalej? Czemu nie poddasz się i nie umrzesz? —
— Ach, to skomplikowana sprawa, młoda osobo. — Mówił do samego siebie Anteturio. — Jam jest Anteturio, ja nie mogę się poddać, jeśli się poddam, stanę się jednym z nich, jednym z tych słabych ludzi, którzy tylko pasywnie istnieją z wolą wszechświata. Jam jest Anteturio, jam jest Jednoosobowym Legionem Zniszczenia. —
Ona kontynuowała. — A powiesz mi jedną rzecz, czemu jesteś samotny? Czemu jesteś wiecznie sam, jeśli twoja szlachetna wola czyni cię tak szlachetnym człowiekiem? Na pewno, ludzie dawno by lubili kogoś takiego jak ty jeśli to, co mówisz, jest prawdą. —
— Może tak. Może nie. Może ludzie są zbyt głupi, żeby mnie docenić. —
— A może trudno jest im z tobą porozmawiać, kiedy siedzisz nieskończenie daleko na Bezkresnej Pustyni. —
— Tak, jestem przekonany, że to również jest problem. — Anteturio kontynuował marsz. — Ale czemu tutaj jesteś? Tylko po to, aby się ze mnie śmiać? —
— Tak, w sumie tak. Trochę jak twoja mama. —
— Moja mama. Ja nie mam matki. Nic o niej nie wiem. —
W tej chwili przestał on o tym myśleć i szedł dalej w cichym skupieniu. Przez moment nucił sobie pieśń tych ludzi, którzy śpiewali w świątyni na targu uciekinierów. Było tam tak wielu ludzi, tak wielu ludzi, którzy tak samo jak on uciekali przed światem, który chciał ich pożreć, a mimo tego czuł się on tak samotnie. Płakał czasami w kącie, ale taki jest świat.
Taka jest właśnie wola wszechświata.
Może on sądzić na ten temat, co chce, ale nic nie zmieni tego, że jest on samotny. Może on walczyć, rzucać się i nigdy nie poddawać, ale na tą chwilę takie jest przeznaczenie, będzie on samotny i umrze on samotny prawdopodobnie.
Taki jest świat, takie jest przeznaczenie.
Westchnął on.
Było mu ciepło.
— Daleko jeszcze? — Zastanawiał się. — Dwie godziny? —
— Może mniej. Może półtorej. Spójrz, jak duże są te domy już. —
— Tak, może za moment już tam będziemy. —
— Tak, i przeżyjemy. Może dowiemy się, co się dzieje. —
— Tak, to byłoby dobre. To byłoby bardzo dobre. —
— Aha. —
— Dzięki za info. —
Wielkie drewniane domy były wysokości kilkudziesięciu metrów i wyglądały jak zbitki wielu innych mniejszych domów. Były bardzo ładne, ale wyglądały na opuszczone. Nikogo nie było w ich wnętrzach, nikogo również nie było na zewnątrz oprócz losowych szkieletów leżących na ziemi i owadów, które spokojnie sobie przemierzały przestrzeń powietrzną.
Anteturio miał dwa metry wzrostu, niezwykłe mięśnie, był może i dosyć wolny z jakichś przyczyn, pewnie bardziej z powodu jego filozofii i stylu walki niżby z niekompetencji ciała, dlatego nie bał się on niczego, co mogłoby się zjawić z lokalnej dżungli, która stała skryta za pobliskim wzniesieniem wykonanym z piasku.
Kiedy na nim stanął, spojrzał się na liczne zielone pola oraz wysokie drzewa znajdujące się między nimi. To miejsce zwało się Kolonią, pod pustynią płynie woda i czasami dopływa ona tak wysoko, że ziemia nad nią staje się wilgotną, wtedy rośliny zaczynają tutaj rosnąć i te rośliny nazywają się Kolonią.
Jest tutaj mnóstwo owadów wielkości od milimetra do pół metra i wszystkie przemierzały aktywnie to, co się tutaj znajdywało w poszukiwaniu pożywienia.
Anteturio obserwował to przez moment, zanim obrócił się i udał w kierunku drewnianych domów, które stały tam nawiedzone.
— Jesteśmy sami. — Odparł do samego siebie.
— Tak. — Odpowiedział mu pewny siebie głos.
— Jesteśmy nieliczni. —
— Jesteśmy nieskończeni, Anteturio. Każdy z nas jest częścią armii, która stanowi ciebie. —
— To się nazywa schizofrenia, wiesz? —
— Prymitywni ludzie nie rozumieją siły wewnętrznego konfliktu, powstaliśmy z tego powodu, aby nadać twojemu krytycznemu myśleniu wiele perspektyw na liczne problemy, twoja wyobraźnia i umysł potrzebują głosu, dlatego tutaj jesteśmy. A ty jesteś jednym z nas. —
— Gdybym miał ludzi takich jak ja albo przynajmniej mnie akceptujących, nie potrzebowałbym was. —
— Ale nie masz i co z tym zrobisz? —
— Nic. —
— Dokładnie, kontynuujmy więc. Jest praca do wykonania. —
— Jaka praca? —
— Wiesz może, co się tutaj stało? —
— Nie. —
— To idź sprawdź. Heh. — Głos zaśmiał się dyskretnie.
— Dobrze, jak chcesz. — Odszedł w kierunku drewnianych domów.
Anteturio kopnął drzwi, ale ku jego zaskoczeniu ledwo co wisiały one na zawiasach, opadły one subtelnie, po czym z trzaskiem uderzyły w ziemię, podnosząc z ziemi dziwnego węża, który zmierzył Anteturio błękitnym dyskiem służącym mu za oczy i uciekł.
Anteturio kontynuował przez domy, nikogo tam nie było, tylko powywracane meble, dziwne owady, śmieszne rzeczy leżące na ziemi, czyli rozerwane materiały różnych kolorów oraz ludzki szkielet roztrzaskany o podłogę, jego czaszka wyglądała na złamaną, ale to mógł być efekt czasu, równie dobrze mógł to być szaleniec z pustyni, któremu skończyła się woda, ale był za słaby, aby ją tutaj znaleźć, wiec umarł, bo nikt mu nie pomógł, bo nikogo tutaj nie ma.
Anteturio kontynuował przez liczne domy, miały one schody, drabiny, platformy, po których można się było wspinać, i różne inne fajne rzeczy, które były po prostu ułatwieniem w przemieszczaniu się po budowli, co jest przydatne zwłaszcza w przypadku pożaru, czyż nie?
Anteturio otworzył kolejne drzwi i poczuł silny smród z drugiej strony pokoju, wielki martwy zwierzak leżał na ziemi w kącie pomieszczenia i mierzył go wyjedzonymi przez owady oczyma. Anteturio zamknął szybko drzwi w obawie przed chorobami, które mogły powstać w ciele gnijącego potwora.
Wyszedł stamtąd i poszedł gdzieś indziej.
Przeskanował w ten sposób wszystkie tam obecne drewniane domy i nie znalazł niczego oprócz bezużytecznej tarczy z rozkładającego się drewna i skórzanymi elementami, które pewnie były zbyt stare, aby poprawnie działać, przedziwny rysunek dziewczyny, która wyglądała na zdecydowanie zbyt młodą, aby nago pozować do rysunków, książkę, która miała wykreślone ze środka rzeczy oraz rysunek przedstawiający Rycerza walczącego ze ślimakiem, oraz przedziwną rzecz…
Otworzył on drzwi, znalazł się w środku, usłyszał szept, obrócił się i stało tam zwierzę, wyglądało jak owca, tylko miało zielone futro składające się z roślinopodobnych rzeczy, wyszło ono oknem i złamało sobie nogę, kiedy wylądowało na ziemi.
Anteturio pomyślał, że zwierzę się wyliże, mimo tego że wiedział, że tak nie będzie i po prostu ono umrze.
No cóż, pech.
Anteturio otworzył drzwi wysokiej kamiennej budowli, w środku ujrzał nic tylko ciemność, która wkrótce rozstąpiła się, kiedy to sufit się otworzył i wnet ujrzał tam wysoką figurę patrzącą na niego, był to stary człowiek z brodą, trzymał on w dłoni kuszę i przygotował ją do strzału bezpośrednio w głowę Anteturio, który stanął w miejscu i podniósł ręce do góry, po czym odrzekł. — Przybywam w pokoju. —
— Tak. Widzę. Gdybyś nie przybywał w pokoju, byłoby cię przynajmniej dwóch albo nie mówiłbyś w moim języku. — Chodziło mu, w pierwszym przypadku, o łowców niewolników, w drugim, dzikich kanibali z nieznanych regionów pustyni.
— Ja też się cieszę, że Pana widzę, czy chciałby Pan pogadać ze mną o tym, co się tutaj do cholery wydarzyło? — Zapytał Anteturio.
Mężczyzna opuścił kuszę na dół, po czym odpowiedział mu. — No. Dużo rzeczy. Dawno temu stała tutaj wieś, jak Pan widzi, ale teraz jej nie ma, wie Pan czemu? —
— Ponieważ ktoś ją wymordował? Czy może po prostu poszli sobie wszyscy gdzieś z powodów ekonomicznych? —
— Bah! Żaden mądry człowiek nie opuszcza miejsca, gdzie są ludzie, jedzenie, picie i dom. Rozumie mnie Pan? —
— Czyli to pierwsze. —
— Yhm. — Pokiwał głową starszy człowiek.
— Przykro mi. Mieszkał Pan tu? —
— Ależ oczywiście i widziałem każdego z tych ludzi, każdego z moich przyjaciół, znajomych i innych mieszkańców wsi, jak byli bici, zabijani, a ci, którzy przeżyli, uprowadzani ku pustyni. —
— Przykro mi. — Odrzekł Anteturio.
— Mi też. —
— Każdemu z nas kto słyszał. Mogę wejść? —
— Pewnie, czemu nie. —
— Chodzi o wodę. Nie mam wody i… Czuje się źle. —
— Słyszę cię. Daj mi chwilę. —
Na dół opuściła się potężna drewniana drabina. — Jest to sprytny mechanizm. Proszę wejść. —
Anteturio zaczął się wspinać po szczeblach.
Kiedy znalazł się w pokoju wyżej, ujrzał stół, na którym było wiele rzeczy.
Anteturio ochoczo jadł rzeczy ze stołu, a starszy człowiek patrzył na zmianę przez okno, na swoje rzeczy, na stół, na Anteturio, na jego miecz i wnętrze świątyni. — To miejsce jest straszne, wiesz? — Odrzekł starszy mężczyzna.
— Czemu? —
— Może dla ciebie nie, ale spójrz na mnie. Spójrz, jaki niski jestem w porównaniu z tobą i jak słaby, w dodatku stary. — Wskazał rękoma na swoje wątłe ciało. Miał na sobie zielone szaty związane brązowymi paskami ze skóry. — Gdybym sobie chodził na dole, to zwierzę o długich nogach albo jakiś pustynny koleś, oni po prostu by mnie zjedli bez problemu, co nie? —
— Tak, przyznaję. Wydaje mi się, że właśnie by tak się stało. — Potwierdził Anteturio. — Ale nie martw się, jestem tutaj, nic ci się nie stanie. —
Starszy człowiek uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. — Dobrze, swoją drogą nie przedstawiłem się, na imię mam Watege. Miło mi ciebie poznać. — Wysunął on do przodu dłoń.
— Anteturio. — Podał mu ją. — Pan nie ma nazwiska. —
— Nie, niestety nie. — Odrzekł ze smutną miną Watege.
— Ja tez nie, jestem tylko niewolnikiem ze szkoleniem. —
— Elitarnym, zgaduję, skąd jest ten pancerz? —
— Z Garex. Jestem Legionistą Garex. Gdyby nie było tak ciężko teraz, to bym Pana zabił, ale musimy mieć przyjaciół wszędzie, jeśli chcemy przetrwać. —
— To prawda ale… — Watege rozejrzał się niekomfortowo. — Ale czy Panu chodzi o to Garex? —
— Jest jakieś inne Garex? — Zapytał zdziwiony Anteturio.
— Em… Jeśli Panu chodzi o główne Garex, to… Nie wiem, czy chce Pan o tym wiedzieć, bo… —
— O co chodzi? — Zapytał zaciekawiony Anteturio.
— Chodzi mi o to, Panie Anteturio, i to może być szok, ale chyba Panu uszkodził się umysł na pustyni. —
— Czemu? —
Watege obrócił się. Starszy mężczyzna zaczął szukać czegoś intensywnie w skrzyni. — Umie Pan czytać? — Podał mu dużą książkę.
— Nie. — Zmierzył napis. — Nie, moment. Tak. — Odrzekł przerażająco zdziwiony. — Od kiedy ja umiem czytać? Spędziłem całe życie na wojnie. —
— W tej książce… Jest napisane wiele rzeczy. — Mówił powoli. — Jest to kopia książki „Historia”, wyprodukowana w Dim przez Ludzi Białego Pałacu i… — Kontynuował. — Zaczyna się ona od upadku Garex. Pan nie może być z Garex, ponieważ Garex to pradawne Imperium które przestało istnieć kilkaset lat temu. —
— Co? — Odparł zdziwiony Anteturio. — Nie, to niemożliwe. —
Watege patrzył się na niego przez moment. — Przykro mi, ale może jak Pan tutaj zostanie przez moment, wszystko się naprawi i przypomni sobie Pan, kim Pan naprawdę jest. —
— Ale… — Anteturio patrzył się na stół. — To nie może być prawda i ja nie mogę być uszkodzony, ja byłem na pustyni przez tyle lat, od urodzenia walczyłem na niej i nigdy nie miałem tego problemu, ponieważ wiem, jak się chronić. Ta maska nawet, ona jest bardzo dobra w chronieniu mnie przed słońcem. —
Watege patrzył się na niego dalej. — Spokojnie, jestem pewien, że za moment wszystko się wyjaśni. —
Anteturio patrzył się przez moment na stół. — Muszę się przejść. Ja… Nie rozumiem. —
— Lepiej by było, gdyby Pan tutaj został. —
— Czemu? —
— Ponieważ od godziny szesnastej do osiemnastej zwierzęta o długich nogach przemieszczają się tędy i jedzą owady oraz rośliny, są straszne i silne. Lepiej z nimi nie zadzierać. —
Anteturio wyprostował się i zmierzył wzrokiem Watege i jego poważną twarz. — Rozumiem. — Pokiwał głową.
— Dobrze, że Pan rozumie. Cieszę się. —
— To, ma Pan jakieś ciekawe książki? Nigdy nie czytałem w sumie. —
— Serio? To jak Pan czyta? —
— Nie wiem, ale odczajmy coś. —
— Okej. —
— Woah, ten człowiek naprawdę umiał robić rzeczy, co nie? — Odparł Anteturio po przeczytaniu historii o człowieku, który szukał kowadła dla swojej córki, która i tak umarła, ponieważ zjadł ją mięsożerny wieloryb.
— Eh. — Odparł Watege. — Wolałbym coś mniej samotnego, w końcu mam dosyć samotności na co dzień, a on mi tu pisze o gościu, który spędził całe swoje życie na czymś, co nie ma żadnego sensu, co nie? —
— No tak. —
— To ssie. —
— Wiem. —
Watege wytarł swój nos za pomocą swojej szaty. — Och. —
— Co och? —
— Jest po osiemnastej. Możemy iść. —
— Iść? Dokąd? —
— Do ogrodów Kolonii, musimy mieć jedzenie i wodę na jutro, co nie? —
— No, w sumie tak. —
Watege wstał.
Anteturio też.
Watege kontynuował. — Dobrze. Jeżeli będziemy mieli szczęście, nic się nam nie stanie. —
— A jeżeli nie? — Zapytał Anteturio, mierząc miecz w jego pochwie z metalu.
— To będziemy musieli albo uciekać, albo coś zabić, a patrząc na ciebie i twoją gotowość, myślę że to drugie. —
— Rozumiem. —
— Ale powiedz mi, ty nie jesteś bandytą, który ukradł ten sprzęt, co nie? —
Anteturio prychnął do samego siebie lekko obrażony. — Na moje ostrze, na mój pancerz jestem w stanie wyrwać człowiekowi ręce i nogi, skręcić mu kark, pociąć go na małe fragmenty, przebić jego gardło moim mieczem, patrzeć, jak życie ucieka mu z oczu, niezależnie od tego, czy to dziecko, kobieta, starzec, czy chory psychicznie albo fizycznie. Wszyscy zginą, jeśli są oni wrogami Imperium Garex, śmierć albowiem jest wolą Cesarza, a ja jestem tym, który ją spełnia, wolę Cesarza. Czy ty jeszcze śmiesz kwestionować mnie, głupcze? —
Watege patrzył się na niego. Poklaskał mu dyskretnie, po czym odrzekł. — Nie, ani trochę. — Otworzył on drzwi w podłodze. — Chodźmy. —
— Dobra. —
Udali się na dół, potem ku dżungli.
Idąc ku odległym krajobrazom, patrzyli się oni na dżunglę, która wyglądała na bardzo ładną ze swoimi zielonymi elementami.
— Jakie zwierzęta tutaj są? — Zapytał Anteturio ciekaw. — Swoją drogą ta książka, która przeczytaliśmy razem, ona była świetna, jestem bardzo napompowany przez nią. To jest tak, jakbym wziął przeczytał eliksir życia i teraz jestem uleczony z wszelkiej depresji, co nie? —
— Tak, czuję twoją energię, swoją też. To się nazywa „przywrócenie nadziei do życia z powodu ponownego ujrzenia piękna wszechświata”. —
— Ponownego? Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem, ta książka była świetna. —
— Tak, tak, wiem. Co chciałeś powiedzieć? —
— Ach, tak. Jakie zwierzęta tutaj żyją? —
— Wysokie ptaki bez skrzydeł na ogromnych nogach z członkami latającymi w powietrzu luźnie, ogromne insekty, które jedzą insekty, nimi się nie martw. Oprócz tego wiele więcej, ale te dwa są najczęstsze i najstraszniejsze. —
— Okej. —
Zbliżyli się do niskiego drzewa, na którym rosły niebieskie owoce, których kolory zmieniały się pod wpływem ich obecności. Obserwując je, Anteturio miał wrażenie, że patrzył na tarczę kosmosu, mieniły się one białymi światłami, jakby coś wewnątrz nich się paliło. Oślepiając go swoim pięknem, zmusiły one go do tego, że znalazł się on w stanie takim, że nie ujrzał wielkiego owada, który latał pół metra nad nim. Zmierzył go błękitnym dyskiem i odleciał.
Anteturio odparł. — Masz już wszystko, czego potrzebujemy? —
— Tak. — Odpowiedział mu. — Ale czekaj. —
— Na co? —
— Muszę się załatwić. — Odparł do niego.
— Serio, tutaj? —
— Tak. —
— Czemu? —
— Ponieważ, jeżeli zrobię to w wiosce, to będzie się długo rozkładać i wiesz. —
— Okej. — Odrzekł Anteturio. — Gdzie mam czekać? —
— Stój tam, gdzie stoisz, zawołam cię, jeśli będzie coś nie tak. —
— Okej. —
Anteturio czekał tam, wsłuchiwał się w dźwięki roślinności i potężnych ptaków, które śpiewały głośnymi głosami, wszystko było piękne, tak niezwykle piękne. Zieleń przerywała chaos śmierci pustyni i wypełniała go nadzieją co do wszystkiego, co w tej chwili istnieje, ale Garex.
Gdzie jest Garex?
Gdzie jest Garex i gdzie są jego ludzie?
Nieważne. Nie ma to żadnego znaczenia. I tak nie czuł się z nimi niesamotny. Był samotny nadal między nimi wszystkimi i teraz oni nie istnieją.
Watege dołączył do niego po chwili, uśmiechnął się niewygodnie, odrzekł. — Jesteśmy nadal ludźmi. — Po czym razem udali się do kamiennej wieży, kiedy nagle drogę zastąpił im wielki ptak. Miał czarne oczy, ogromny dziób i wielkie, bardzo silne nogi. Barknął na nich i odszedł na bok, jakby chciał im zasygnalizować, że tutaj jest, ale nic nie chce im zrobić.
Anteturio ironicznie odparł do niego. — Nie ma za co, dziękuję. — Po czym wraz z Watege spokojnie go wyminęli.
Ptak wtedy barknął ponownie, jak pies, i odszedł gdzieś tam w tło.
Zniknął.
Watege wspiął się na górę, potem Anteturio. Drabina schowała się w suficie za pomocą zaawansowanego mechanizmu, który napędzany był czymś ukrytym pod świątynią.
— Technologia Langów jest niezwykle zaawansowana jak na ludzi pustyni, co nie? —
Anteturio zmierzył go w konfuzji. — Kim są Langowie? —
Watege mrugnął kilkukrotnie, żeby zasygnalizować mu, że jest bardzo zdziwiony. — Langowie to my. Ja jestem Langiem i pewnie ty jesteś Langiem, tylko sobie wmówiłeś na pustyni, że jesteś z Garex. —
— Hmmmmm… — Zamyślił się Anteturio. — Nie, ja nie jestem Langiem. Ja jestem z Garex. Jestem Legionistą Garex, a nawet gdybym urodził się Langiem, to jako Legionista jestem z Garex. — Mówił dalej. — Zawsze i wszędzie, nieważne jakiej narodowości, rasy, płci, seksualności, jestem Imperialnym Mordercą z Garex. —
— Zrozumiałe, ale wątpię. —
— Cokolwiek. — Odrzekł.
Było późno. Watege podał Anteturio kocyk zrobiony z jakiegoś zielonego materiału, który był bardzo ładny jak na coś, co pewnie było bardzo stare. — Dobranoc. — Odrzekł on do Anteturio.
— Dobranoc tobie też. — Odpowiedział mu, do Watege.
— Ta. — Watege zwinął się w wygodną pozycję, po czym delikatnie, w kontrolowany sposób położył się na ziemi i zamknął oczy.
Anteturio zrobił to samo, myślał o wielu rzeczach, między innymi swoim domu, również o tym bardzo dziwnym rysunku bardzo młodej półnagiej dziewczyny, która się uśmiechała, ale nie robił czegoś dziwnego. Zasnął i śnił mu się ten wielki ptak. Śniło mu się, że biegł przez tamtą dżunglę, a tamto wielkie coś goniło go, zanim przewróciło się i złamało sobie nogę, wtedy zobaczył małą osobę patrzącą się na niego zaciekawionymi oczyma, a on chwycił ją i cisnął w dziurę, gdzie patrzył, jak ona się pali.
W pewnej chwili spojrzał się na sufit w śnie, potem kontynuował w snach i spał spokojnie wyobrażając sobie, że jest gdzieś tam i patrzy się na rzeczy do momentu, w którym przestał on śnić, ale to jeszcze nie teraz, jeszcze kilka godzin.
Watege wstał w pewnej chwili. Był środek nocy, pochwycił on bukłak z wodą, napił się i podszedł do okna, chciał zobaczyć nocne niebo. Spojrzał się na nie. Liczne gwiazdy zdobiły czarną tarczę. Piękny widok, wtedy spojrzał on na dół i długi ptak siedział tam i patrzył się na niego.
— Ty też się pierdol. — Wyszeptał do samego siebie Watege. Wrócił on do kąta pomieszczenia i zamknął oczy, spał spokojnie. Czas mijał, a on nie myślał o niczym, tylko o rzeczach znajdujących się w jego głowie.
Rozdział 2
Anteturio obudził się. Watege przygotował sobie i mu sałatkę z zielonych i purpurowych roślin, był w nich ten owoc, który widział on wczoraj na drzewie, był jeszcze smaczniejszy, niż sobie wyobrażał.
Watege zauważył, że Anteturio doceniał jego posiłek, więc zaczął opisywać walory odżywcze tego przysmaku. — Mnóstwo witamin, minerałów, białek, takich tam. Kiedyś na Ziemi słyszałem, że mieli taką legendarną roślinę, która nazywała się soja nadzwyczajna czy coś takiego, pewnie przerobili trochę historię, aby fajnie wyglądało, wiesz, jak to jest z kronikarzami, co nie? —
— Yhm. — Anteturio pokiwał głową, kiedy miał usta pełne jedzenia.
— I to było takie bardzo stare, niezwykle zmodyfikowane genetycznie supercuś, co było bardzo dobre w karmieniu całych populacji. —
— Aha. — Anteturio nadal jadł.
— Rzekomo w dzisiejszych czasach gdzieś tam w kosmosie istnieją ludzie, którzy polegają na posiadaniu niezwykle ogromnej ilości ludzi, w tym klonów najwyższego człowieka pod względem intelektualnym, tego, który im to wszystko założył i oni używają właśnie soi nadzwyczajnej. —
— Rozumiem, czyli ta rzecz, którą przed chwilą opisałeś, to… Do czego konkretnie zmierzasz? —
— Do tego, że im więcej masz ludzi, tym więcej musisz mieć żarcia, a nie zdobędziesz go nigdzie indziej, a tak dobrze jak z roślin, co nie? —
— Nie wiem. Może w przyszłości mięso będzie materializować się w powietrzu. — Dodał Anteturio, aby go trochę podważyć.
— No, wiesz, powiem ci, że tak, że tak, już na to w przeszłości wpadli. My nie możemy tego robić, bo nie mamy technologii do tego ani zasobów naturalnych, ale w przeszłości ludzie używali specjalnych maszyn do produkowania mięsa na ogromną skalę w bardziej efektywny sposób, bez zwierząt. —
— Rozumiem, że zwierzęta są nieefektywne. —
— Tak, za dużo energii idzie w rzeczy, których nie potrzebujemy, po drugie, naprawdę chce ci się zabijać taką biedną krowę? —
— Krowa? —
— Sorry, zapomniałem, że masz amnezję. —
— Nie mam amnezji, pamiętam wszystko zbyt dobrze i wiem, że jestem z Garex. —
— Ech. — Parsknął Watege. — Posłuchaj mnie, muszę ci coś powiedzieć, coś bardzo ważnego. —
— Co? — Anteturio był lekko zdziwiony i przerażony, ale po chwili przywrócił się do porządku.
— Czy chciałbyś jeszcze coś zobaczyć w tej wsi? Może zebrać jakieś owoce czy coś? —
— Poradzę sobie, a czemu pytasz? —
— Ponieważ mój plan był taki, aby się stąd zabierać. —
— Dokąd jednakże, człowieku? —
Watege zbliżył się, aby powiedzieć mu to w taki sposób, żeby nie musiał się powtarzać. — Jak skończysz jeść, chodź na drabinę do drugiego poziomu obserwatorium, pokażę ci miejsce w oddali. Coś, co nazywa się Cirhm. —
Anteturio kontynuował jedzenie. — Okej, dołączę do ciebie za kilka minut, wpierw muszę coś wziąć z wioski, okej? —
— Dobrze. Proszę bardzo. — Watege wycofał się ku górze.
Moment później Anteturio otworzył drzwi w podłodze i użył wajchy do przywołania drabiny, która wysunęła się z dołu jak jakiś przerażający potwór o bardzo długiej szyi wychodzący z podziemi.
Ustanowiła się ona tuż pod nim, wtedy zaczął on schodzić na dół ku wsi.
Anteturio był dorosłym mężczyzną. Miał dziewiętnaście lat. Spędził pierwsze osiem lat swojego życia w niewolniczej wiosce, gdzie pracował u boku innych ludzi. Nigdy nie znał on swojej matki, ale najprawdopodobniej była to niewolniczka zapłodniona przed osiągnięciem wieku dorosłości, miał natomiast nawet miłych opiekunów, jednym z nich był człowiek, którego wielu dyskryminowało ze względu na jego kolor skóry, ale nie był on złym człowiekiem. Był normalnym człowiekiem jeśli nie bardzo miłym i inteligentnym.
Nigdy nie nauczył on Anteturio czytać, bo sam nie umiał, ale nauczył go wielu innych rzeczy, jak się bronić pięściami, jak działają łuki i jak ich unikać, jak walczyć wręcz z człowiekiem, który ma krótką broń, jak posługiwać się włócznią i jak tkać skórzane struktury roślinne w odpowiednie kształty, przydatne do tworzenia sobie ekwipunku bojowego w sytuacji, która zmusza człowieka do desperacji.
W wieku piętnastu lat Imperium zauważyło, że Anteturio jest, po pierwsze, ogromnym człowiekiem, po drugie, bardzo utalentowanym w dziedzinie wojny i po trzecie, nawet mądrym jak na niewolnika. Dali mu oficjalny pakiet Legionisty, czyli trening, uzbrojenie oraz kapitana, który wysłał go w pole do pilnowania świata i tak oto przebył on wiele rzeczy na swoich przygodach.
Aczkolwiek w trakcie tego wszystkiego nigdy nie spotkał on miłości.
Czasami widział kogoś, kim był zainteresowany, ale nigdy nie udało mu się zyskać sympatii kogoś innego do takiego stopnia, że zechciałby on/ona z nim spędzać więcej czasu. Działo się to do tego stopnia, że Anteturio zaczął zastanawiać się, czy nie ma on jakiegoś ciężkiego problemu.
Ktoś opowiedział mu historię o dziewczynie, która nie mogła znaleźć partnera, aż w końcu odkryła ona, że jest homoseksualna, więc on zaczął myśleć o sobie w podobny sposób, ale w końcu zrozumiał, że najprawdopodobniej jest on biseksualny. To, czy z tego powodu, że nie miał okazji zakosztować jakiejkolwiek miłości, czy ponieważ było tak od zawsze, nie było pewne, ale pewne było jedno, prawdopodobnie tak było.
Anteturio udał się do wioski, aby podnieść rysunek młodej dziewczyny leżący na podłodze. Trzymał go delikatnie w ręce, po czym udał się do obserwatorium, gdzie umieścił to w jednej z książek. Miał nadzieję, że nie ma to żadnego wpływu na księgi i że nie zniszczy to niczego.
Chciał to mieć, bo mimo tego że nie było idealne, było nawet dobre, a on wiedział, że prędzej czy później będzie on tego potrzebował. — Jesteśmy tylko ludźmi. — Wyobraził sobie słowa Watege. — Tak już jest, co nie? —
— Tak. Tak już jest. —
Anteturio wspiął się na drugie piętro obserwatorium, pamiętał on o tym, żeby zasunąć drabinę, drabina na samą górę natomiast nie była podłączona do żadnego mechanizmu, stała tam sztywno i czekała na wszelkich ludzi.
— Dzień dobry. — Odrzekł Anteturio żartobliwie, łza melancholii w jego oczach znajdywała się w pewnej chwili.
— Hej. — Odrzekł Watege. — Spójrz. — Podszedł on do niego i wskazał palcem tak, że jego oczy widziały to samo, co on chciał, żeby on widział.
Były tam trzy ogromne wieże, były czarne i wyróżniały się na tle biało-niebieskiego nieba. — Widzisz to? — Zapytał Watege.
— Tak. Co to jest? —
— To jest to, do czego zawsze bałem się pójść, ponieważ byłem sam. —
— Okej, czyli co? — Anteturio nie uzyskał odpowiedzi, więc zapytał ponownie.
— Cirhm. Z historii słyszałem, że ta rzecz została zbudowana przez Maikshanów. To ci czarnoskórzy ludzie z południa. —
Anteturio zmrużył oczy, zastanawiając się. — Maikshowie. — Po chwili kontynuował. — Nie pamiętam. —
— Serio? No cóż, pech. Maikshowie to tacy dzicy ludzie z dżungli z południa, którzy wbrew pozorom okazują się nam czasami być znacznie bardziej zaawansowani technologicznie. Powoli wprowadzają się na pustynię już od ostatnich kilkudziesięciu lat i to jest ich najdalszy posterunek, zbudowany obok oazy, która jest nawet duża, ale bardzo bezpieczna. To, co widzisz, to ogromna katedra, w której znajduje się biblioteka, zbrojownia, magazyn z jedzeniem, baza naukowa, nie wiem, co to jest, to ostatnie, ale wiesz, o co mi chodzi. —
— I chcesz tam iść? —
— Tak, zgadza się. —
Anteturio zmrużył oczy. — Rozumiem. —
— Kiedy wczoraj i dzisiaj nie patrzyłeś, spakowałem się. Jestem gotów do opuszczenia tego miejsca, dlatego wczoraj musieliśmy w sumie spędzić więcej czasu, niż zwykle muszę w dżungli. Pomożesz mi przedostać się do tamtego miejsca? —
— Tak. Tak. Ale… Powiedz mi. —
— Tak, słucham? —
— Kto przyszedł do tej wsi? —
— Nie znam imion, oprócz jednego. —
— I jak to imię brzmiało? —
— Handlarz przyszedł z północy, wyglądał na lekko szalonego. Gadał o losowych rzeczach, ale potem okazało się, że to był zwiadowca grupy niewolniczej, mierzyli oni siłę różnych wsi, aby wyselekcjonować sobie łatwe cele. Przyszli tutaj, zabili wszystkich oprócz mnie, bo siedziałem tutaj na górze, po czym zniknęli z tymi, którzy przeżyli. —
— Okej, ale jak się nazywał ten handlarz? —
— Nie wiem, w każdym razie tamten koleś pewnie zmienia imiona, tak się robi na pustyni. —
— Okej, a co jeśli nie? —
— To nie wiem. — Odrzekł sfrustrowany Watege. — Okej, dobra. Daj mi moment. Zapisałem je sobie gdzieś. — Otworzył on książkę. Zobaczył ten rysunek, który włożył tam Anteturio. — Huh? Okej. — Włożył go z powrotem, przewrócił stronę i znalazł to. — Derto. Na imię miał on Derto. Długie czerwone włosy wtedy, ale naturalnie wydaję mi się, że są blond. Trzydzieści lat, może mniej, słaby w figurze, ale wyglądał na gibkiego, kiedyś widziałem, jak zrobił parę gwiazd i salto na imprezie. Tak to się nazywało? Zrobił obrót w powietrzu przez swoje nogi i wylądował na nich. —
— Wow. Ja bym tak nie umiał. —
— On był dosyć mały. —
— Ok. —
— Coś jeszcze? —
— Bierzesz te książki? —
— W sumie nie. Są zbyt ciężkie. Zostawię je tu, poślę kogoś z tamtego miasta po nie. —
— Ale… —
— Co ale? —
— Mogę je nieść. — Uśmiechnął się.
— Dobrze, przygotuje ci torbę, poczekaj tu. —
Kilka chwil później Watege delikatnie zapakował z dwanaście książek do dużej torby, która wyglądała na specjalnie przystosowaną do noszenia takich rzeczy, leżały tam delikatnie, po czym wepchnął tam jeszcze parę papierów. — Dokumenty własności i zapiski historii wsi też tam są. — Podał mu tą torbę. — Sprawdź, czy nie jest za lekka. —
Anteturio wziął ją i ubrał na plecy. — Nie, jest idealna. Chodźmy. —
— Ta, też tak myślę. W drogę. —
— Czekaj, a masz jedzenie? —
— Och, tak. Racja. — Chwycił nawet małą torbę. — Woda też tutaj jest. —
— Ile zajmie podróż? —
— Pół dnia. —
— I serio nie mogłeś pójść tam samemu? —
— Ten ptak którego widziałeś wczoraj, wiesz co? —
— Co? —
— On mnie nie lubi i… —
— I? —
— Jestem przekonany, że by za mną poszedł. I by mnie zjadł wtedy. —
— Aha. —
— Rozumiesz? —
— Ta, rozumiem. Chodźmy. —
Anteturio i Watege szli szybkim krokiem ku pustyni. — Jesteś pewien, że się nie zgubimy? —
— Idziemy ku wysokiej górze. — Odpowiedział Watege. — Ku tamtej wysokiej górze. — Odparł on, wskazując na wysokie kamienie gdzieś tam daleko.
— Okej. — Odrzekł Anteturio.
— Swoją drogą. Zatrzymajmy się na moment. —
— Po co? —
— Chciałem coś powiedzieć. — Watege zmierzył wioskę swoimi oczami.
— Co konkretnie? —
— Ty uwierzysz, że ja spędziłem w tym miejscu nawet dwa lata może, nie jestem pewien, ale około tego. I byłem zawsze sam, tylko miałem książki i rzeczy codzienne. Zajmowałem się czytaniem, robieniem sobie rzeczy, obserwowaniem zwierząt i rzeczami, które pewnie są niewygodne. —
— Masturbacją. —
— Ech. Tak. — Odrzekł niewygodnie. — Ale wiesz, o co mi chodzi. —
— Tak. —
— Więc zapewne wiesz, że czuję się bardzo dobrze, że wreszcie opuszczę to miejsce i udam się gdzieś, gdzie będę mógł wreszcie rozmawiać z ludźmi, bo ty jesteś pierwszą z osób, którą widziałem, od kiedy… Od kiedy przyszli tutaj niewolnicy. —
— Rozumiem, Watege. Rozumiem. — Odrzekł. — Ale jeszcze długa droga przed nami, nie odpoczywajmy jeszcze. —
— Tak, masz rację. Chodźmy — Szedł on do przodu.
Anteturio dołączył do niego. Wyciągnął z jego plecaka wodę i wziął szybki łyk, po czym kontynuował dalej. — Pół dnia? —
— Będzie zachód słońca, jak tam dojdziemy. —
— Spoko. —
— Nie przerywajmy jednak. —
— Okej. —
— A masz jakieś rzeczy, które powinienem wiedzieć w trakcie łażenia przez pustynię? —
— Nie. Patrząc na ciebie, już wszystko wiesz. —
— Dziękuję, to bardzo miłe. —
— Okej. — Kontynuowali oni marsz przez pustynię, aż znaleźli się tam, gdzie musieli być, aby rzeczy dalej się działy, a nie śmierć się działa znikąd, bo tak.
Aha.
Maszerowali już przez dobre dwie godziny. Watege mierzył czas za pomocą niezwykle małego panelu, który w dodatku był lekki. Wyglądał na miks drewna i kamienia, drewno było pofarbowane na biało, aby ulepszyć widoczność na platformie.
— Woah. — Watege napił się wody. — Długo tak dużo nie chodziłem pod rząd. —
— W sensie chodziłeś dużo, jak byłeś sam we wsi, tak? —
— Tak. Vide jest pełne rzeczy, które można zeskanować przed snem albo rano. To jest ciekawe miejsce, ale bardzo boję się tego ptaka. —
— No cóż, najprawdopodobniej nigdy więcej go nie zobaczysz. —
— Przykre. Będę tęsknić za tamtym miejscem. —
— Byłeś w nim sam przez wieczność. —
— Tak, ale nie miałem żadnych problemów. Musiałem tylko jeść, pić, czytać, załatwiać się i robić nic, ale tylko starać się samym sobą zająć. Wiesz, jak to jest, świetnie. —
— Brzmi fajnie, ale przez półtorej roku? —
— Ta, to dużo, wiem, ale przyzwyczajasz się, serio. —
— Hej. — Watege odrzekł.
Stali razem na wysokiej wydmie, Anteturio wkrótce stał tuż obok niego.
— Widzisz to? — Zapytał się Anteturio.
Anteturio odpowiedział mu. — Ta. To te wieże nadal, co nie? —
— Dokładnie. Jesteśmy coraz bliżej. —
— To dobrze. — Kontynuował Anteturio. — Ale jak daleko jeszcze w sumie? —
— Nie wiem, trzy godziny? —
— To nadal dużo, to nawet nie jest połowa drogi. —
— No cóż, tak już jest. — Watege kontynuował marsz.
Anteturio odrzekł do niego. — Może coś zjemy? —
— Ta, dobry pomysł. — Położył on plecak na ziemi. — Podał mu owoc oraz kawałek czegoś, co wyglądało na solidne i pełne węglowodanów.
To coś było czerwonego koloru i tworzyło kryształowe struktury, które roztapiały się pod wpływem śliny. — Cukier. — Anteturio odparł do samego siebie lekko zdziwiony.
— Coś w tym stylu, tylko bardziej skomplikowane. —
— Rozumiem. — Jadł on dalej, kiedy skończyli się żywić, szli dalej ku wysokim wieżom.
Wkrótce tam będą.
Wkrótce ujrzą Cirhm.
Anteturio myślał, sobie myślał, idąc przez pustynię, patrzył się na wysokie wydmy, wielkie słońce i ciemność istniejącą gdzieś tam daleko. Mgliste terytoria były mgliste, on widział wszechświat. Piękno wszystkiego było nieskończone, a on myślał i myślał, kiedy ostatni raz tak się czuł?
Watege szedł obok w ciszy, nie chciał mówić, bo trudniej się wtedy oddycha.
— Watege. — Odrzekł losowo Anteturio.
— Co? — Odpowiedział on mu.
— Nic, tak sobie tylko myślę, że… — Nie kontynuował.
— Co? — Zapytał ponownie Anteturio.
— Nic, absolutnie nic. —
— Okej. —
Szli oni dalej przez pustynię ku pustyni, aż dojdą oni do miejsc, które gdzieś tam są i wtedy będzie spokój wraz z tym, że będą czuli się bezpiecznie w tamtej wsi, chyba.
Nie wiem.
— O mój boże. — Odrzekł Anteturio. — Cirhm. —
Cztery potężne wieże wspinające się na wysokości osiemdziesięciu metrów patrzyły na liczne ekstrawaganckie domy, które również obserwowały ich swoją obecnością. Liczni czarnoskórzy ludzie przemieszczali się lub stali tam po prostu w drobnej pustynnej cywilizacji umiejscowionej obok nawet imponującej oazy.
— Huh. — Odrzekł niezaimponowany Watege. — No. Prawda. Oto i ono. —
Natychmiast zbliżyła się do nich grupa ludzi ubrana w skórzane pancerze, trzymali oni łuki, włócznie, a jeden z nich, taki, który w dodatku miał na sobie metalowy pancerz osłaniający go wraz z skórzanymi rzeczami, trzymał w dłoni młot przeznaczony specjalnie do zabijania takich jak Anteturio.
— Witam w Cirhm. W czymże może Panom pomóc? — Odparł z akcentem jeden ze strażników.
Było ich tam z pięciu i wszyscy patrzyli się na niego, Anteturio.
Watege natomiast wtrącił się w konwersacje i odrzekł. — Ja i ten człowiek, jesteśmy przybyszami z pustyni, podczas gdy on jest szaleńcem wierzącym w to, że jest z Garex. Ja jestem mieszkańcem niedalekiej wsi, który przeżył najazd niewolników. Szukamy schronienia i żywności, proszę, zaoferujcie nam to. —
Jeden ze strażników zmierzył Watege i odrzekł po chwili. — Panie w pancerzu, zakładam, że to Pan sądzi, że jest z Garex. —
Anteturio był lekko sfrustrowany tym, że nikt mu nie wierzył, ale zarazem może oni mieli rację, może to on był szaleńcem, a nie oni kłamcami lub niedowiarkami. — Tak. To ja jestem szaleńcem niestety. —
— Pański pancerz jest imponujący. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Kontynuował ze swoim dziwacznym akcentem. — Myślę, że bibliotekarze naszego miejsca z chęcią chcieliby się Panu przyjrzeć. Jeżeli natomiast chodzi o Pana przyjaciela, możemy go odsunąć lub trzymać go u Pana boku, jak Pan chce, ale nie zapewnimy mu miejsca w Katedrze, tylko Pan na nie zasługuje. —
— Serio? A co powiecie na to, że trzymam ze sobą książki z… — Spojrzał się na Watege. — Skąd się to… —
— Z Din. Te książki są z Din. 8 książek w bardzo dobrym stanie. —
Strażnicy przejrzeli książki, potem ich przeszukali. Większość jedzenia im skonfiskowali, potem zabrali ich do katedry, gdzie przedstawili im dwa osobne pokoje jednoosobowe. Dostarczyli im nowe jedzenie, dali im kilka minut na rozejrzenie się, potem do pokoju Anteturio przyszedł człowiek ubrany w złotą szatę, na głowie miał beret pustynny i podobnie jak reszta bibliotekarzy miał on czarny kolor skóry i dziwny akcent, jego był jednakże odrobinę mniej widoczny niż innych.
Pewnie dlatego, bo był lingwistą, zakładał Anteturio, ale nie wiedział.
Anteturio szedł za bibliotekarzem. Przedstawił się on mu jako Solondrev. Mówił on. — Jest Pan niezwykle dziwny, rozpoznaję Pański pancerz, należy on do legendarnych Legionistów Garex, aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby to było możliwe, że teleportuje się Pan w czasie, wiec zakładam, że Pan to skądś ukradł albo znalazł, ale… No cóż, to wszystko. — Powiedział bardzo szybko mężczyzna. — Wie Pan, czemu musi Pan za mną teraz łazić? — Zapytał Solondrev.
— Nie, czemu? —
— Ponieważ idziemy do Teatru, tam ocenią, kim Pan do cholery jest, skąd jest ten pancerz i co Pan tutaj robi. —
— Okej, ale powiedział Pan, że pewnie to ukradłem, więc czemu mi po prostu tego nie zabierzecie? —
Tamten człowiek wzniósł ręce i odparł. — Wysłuchamy Pana historii, potem odeślemy Pana do swojej kabiny i później… — Wdech. — Będzie Pan mógł pójść spać. —
— Wow. Serio? Super. — Odparł niezaimponowany Anteturio. — Gdzie jest ten Teatr? —
— Tutaj, za mną. — Mężczyzna wszedł do środka jakiegoś pokoju i zniknął za drzwiami, potem ktoś otworzył inne drzwi i dwóch strażników wystąpiło do przodu z młotami i w pełnych pancerzach. — Za mną proszę. —
Anteturio posłusznie za nimi podążył.
Kiedy w teatrze na wysokich krzesłach wokół niego siedzieli ludzie, którzy wyglądali na dosyć starych, rzadziej niektórzy byli nawet młodzi. Niektórzy mieli długie brody, te wyglądały na niezadbane, a niektórzy mieli idealne brody, te wyglądały bardzo dobrze.
Była tam jedna kobieta, wyglądała na bardzo młodą i miała kaptur na głowie, obserwowała innych tam obecnych bardzo ostrożnie, od czasu do czasu patrzyła również na Anteturio, który obserwował tam wszystkich z równą ciekawością i przerażeniem co oni.
— Jest Pan ogromny. — Odparł jeden z mężczyzn. — Skąd Pan jest, co Pan pamięta? —
Anteturio wziął głęboki oddech i zaczął się zastanawiać. — Pamiętam błoto, tony błota, wysoką ścianę nad moją głową oraz ciemne jaskinie, wewnątrz których znajdywały się ogromne ilości metalu, z którego robiono różne bronie i pancerze. Byłem niewolnikiem w młodym wieku i urodziłem się we wschodnim mieście Morosus, potem wspiąłem się na Wschodnią Ścianę i udałem się do świątyni, gdzie zrobili ze mnie wojownika między innymi, i tak oto stałem się Legionistą Garex. Walczyłem wszędzie, gdzie musiałem i mogłem, zabiłem wiele osób Nieznanej Pustyni lub Mieszkańców Wielkiej Ściany jak i tych, którzy zwali się Worochi. Czasami trafiałem na Inteligentne Skorpiony, ale te… Te… Z nimi nie walczyliśmy, głównie uciekaliśmy. —
Tamtejsi patrzyli się na niego przez moment, zastanawiali się nad tym, co on powiedział. — Wie Pan co. O dziwo to, co Pan powiedział, bardzo dobrze składa się z prawdą rzeczywistości. —
— Co ma Pan na myśli? —
— Wierzymy Panu, tak trochę, albo nie. Zarazem może być tak, że jest Pan dobrze wyedukowany i umie kłamać. —
Ktoś z tyłu powiedział. — Wakse imitus wontarre. (Czy ty być cywil?) —
— Iksumi Latarre Maximus. (Ja jestem Ostrzem Legionu.) Maximus et tu brut, a teltu wexamicus. (I jako Ostrze jestem niszczącym wszystko, co istnieje.) —
Ludzie tam obecni albo zaniemówili, albo patrzyli niezaimponowani. — Tak, ja też tak umiem. Uxuv gakarte. (Bardzo imponujące.) — Kontynuował on. — Poprosimy Pański pancerz do analizy, co Pan na to? —
— Ja… Naprawdę? Czy to konieczne? —
— Tak. Mieścimy Pana w naszym domu, niechaj tak będzie, że Pan nam pozwoli przestudiować swoje odzienie. —
— Em. — Odrzekł zdziwiony Anteturio. — Dobrze, a kiedy otrzymam je z powrotem? —
— Pojutrzejszego dnia. —
Anteturio ubrał się zamiast tego w brązową szatę, liczne paski trzymały jego odzienie blisko ciała, aby nie latało ono delikatnie na wietrze, czasami przypadkowo ujawniając jego intymne miejsca, na głowie miał kaptur, a wokół twarzy owinął sobie coś na wzór maski, nałożyłby skórzaną, ale nie chciał być aż tak straszny. Była to wersja jego pancerza, tylko budżetowa, zrobiona z roślinnych rzeczy, a nie metalu.
Nadal wyglądał ładnie, zwłaszcza z faktem, że miał on prawie dwa metry wzrostu, a może więcej?
Może urósł w tym czasie. Kto wie?
Podszedł on do Watege. — I jak tam? —
Watege stał w drzwiach i odrzekł do niego. — Ci ludzie bardzo mnie lubią, przyjrzeli się książkom, które przynieśliśmy, i powiedzieli, że są genialne i pomogą bardzo w rozwoju ich kultury, odrzekli, że nie mają, jak mi zapłacić, ale dali mi mnóstwo pieniędzy, kontrakt na posiadanie permanentnego pokoju w katedrze oraz wiele więcej rzeczy, których jeszcze nie przeanalizowałem, bo przygotowywałem się do snu, a ty? —
— Cieszę się, że się cieszysz. Zauważyłeś, że nie mam pancerza? —
— Ta, myślałem, że go zdjąłeś, bo czułeś się bezpieczniej tutaj. —
— Nie. Legionista Garex nigdy nie zdejmuje swojego pancerza, chyba że musi on się umyć albo umyć pancerz, albo naprawić pancerz, albo ocenić swoje rany. Ale wiesz… —
— Tak, tak, wiem. Czyli co? —
— Zabrali mi go, powiedzieli, że muszą go przeanalizować. —
— Serio? No cóż, oddadzą ci go? —
— Em, za dwa dni, tak powiedzieli. —
— To spoko. Coś jeszcze? — Watege stał niewygodnie w drzwiach.
Anteturio rozejrzał się. — Gdzie mogę się tutaj umyć? —
— Idziesz w lewo, tam na koniec, potem w prawo, mają łazienkę obok hali. —
— Okej, dzięki, poradzę sobie. Hej. —
— Hej. Dobranoc. —
— Ty też. — Pokiwał głową Anteturio i odszedł.
Anteturio udał się do tamtej łazienki i kiedy zobaczył pokój wypełniony wodą i przemieszczające się w cieniach nagie figury, dyskretnie rozebrał się i umieścił w wodzie, patrząc we wszystkie strony, czy ktoś go podgląda.
Minutę później czuł się dostatecznie. Wyszedł na powierzchnię i ubrał się szybko, założył paski i wrócił do swojego pokoju. Miał nadzieję, że nikt go nie widział, udał się tam i otworzył drzwi, po czym zjadł trochę tego, co mu zaoferowano, nie było aż tak dobre, jak to co jadł w Vide.
Przed przejściem do snu Anteturio spojrzał się na jakąś drobną rzecz na półce, były to jego rzeczy, Watege wyciągnął z tamtej książki, do której to włożył, rysunek tej nagiej dziewczyny, Anteturio nie wiedział do końca, co zrobić, więc schował go w swojej torbie.
Potem rozebrał się i położył w łóżku, przykrył się kołdrą i zamknął oczy, myślał o tym, co dalej zrobi.
Zastanawiał się. — Garex nie ma. Ci ludzie mi nie wierzą. Co się do cholery dzieje? Czy to jest sen? Nie reaguję na nic dziwnie, to jest plus, ale nadal, co się do cholery dzieje? Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? Halo? — Odpływał on ku świecie snu, ale wtedy otworzył swój umysł na stres, kiedy pomyślał o innym wojowniku, który mu towarzyszył. Rozmawiał z nim na temat rzeczy, które nie mają żadnego znaczenia, nie tylko w tamtym kontekście, ale zarazem w tym, bo go już nie ma. Już go nie ma.
Anteturio przewrócił się na bok, myślał o ludziach, których już nie ma, ale nie przejmował się aż tak, po chwili powiedział do samego siebie. — Jeśli istnieli, mieli dobre życia, spoko, beze mnie, no ale cóż, teraz moja kolej, żeby żyć. W ich imieniu będę żyć dobrze, a jeśli nie, nie ma to żadnego znaczenia, bo i tak wszechświat jest nieskończony i bezcelowy. Wojna dla wojny, sztuka dla sztuki, dobro dla dobra, zło dla zła, miłość do ludzi oraz walka za tych, których nie ma. Jestem Legionistą Garex i moim ostatecznym celem jest umrzeć, tak jak każdego ostatecznym celem jest umrzeć. Jakże inaczej wszechświat mógłby istnieć? Wieczność prowadzi do gnicia, nieśmiertelność do niekompetencji, głupota do nieskończoności. Wszechświat jest głupi, tak, to prawda. —
W swoim śnie biegł on do przodu, patrzył się na wysokie góry i tą cudowną wieżę, która była częścią… Katedry. Widział tam w tle człowieka, który patrzył się na ścianę, on go chwycił i wbił go w tą ścianę, potem obrócił się i przygotował miecz do cięcia, ujrzał tam małe dziecko i ogromne zwierzę w oddali, które pędziło bardzo szybko, wyminął je i pobiegł w stronę tego potwora, który ryczał i krzyczał, biegł do przodu i się rzucał.
Anteturio miał za sobą siłę całej swojej pustyni i kiedy już miał się zderzyć z potworem, ogromny skorpion wynurzył się w tle i stopił go za pomocą lasera, którego oślepiająca czerwień przyćmiła słońce.
Anteturio upadł na ziemię ogłuszony i wtedy wielkie zwierzę odparło do niego. — Przejmuję bezpośrednią kontrolę. —
— Nie! — Krzyknął telekinetycznie Anteturio. I został przebity żądłem.
Ciemność wszechświata stawała się coraz gęstsza i gęstsza, a on leżał na ziemi i oddychał ciężko przed śmiercią.
Nadchodzi wszechświat. Jest on tutaj po to, aby odzyskać to, co jest jego. Anteturio zamknął oczy.
I tak dalej. I tak dalej.
Rozdział 3
Anteturio obudził się. Po ubraniu się, wyszedł on na zewnątrz i zaczął przemieszczać się tam korytarzami. Nie do końca wiedział, co teraz zrobić, więc po prostu udał się on do miejsca, gdzie dają jedzenie mieszkańcom Katedry i wtedy ujrzał w kącie pomieszczenia wysokiego człowieka o niebieskiej skórze, długim, jaszczurzym pysku, żółtych, świecących się oczach i ogólnie dziwnej strukturze.
Wyglądał jak potwór, ale większość tam obecnych go ignorowała. Do tej większości nie należał Anteturio i Watege, który nagle znikąd pojawił się obok niego. — Hej. —
— AH! — Krzyknął lekko przerażony Anteturio. — Hej. —
— Widzę, że patrzysz na dziwnego człowieka w pomieszczeniu. — Kontynuował on.
— Ta, zastanawia mnie, czemu się go nie boją? Kim on jest? Co on tutaj robi? Czemu tak wygląda? Czy jest on człowiekiem, który miał problemy genetyczne, czy jakimś potworem z dżungli? —
— Jestem przekonany, że istnieje prosty sposób na uzyskanie tych odpowiedzi. —
— Ta, jaki? — Zapytał go Anteturio.
— Zapytaj się go. — Odrzekł Watege.
— Okej, zrobię to, aczkolwiek… — Zatrzymał się on w miejscu. — Hm… Czy to nie będzie obraźliwe w stosunku do niego? Wyobrażasz sobie, jakbym ja ciebie pytał, ponieważ jestem ciekaw, czemu jesteś… Nie wiem… Zielony? Nie wolałbyś udawać, że jesteś normalnym człowiekiem? —
— Nie wiem, nie jestem potworem technicznie ani nie mam żadnych problemów genetycznych, ale… — Watege myślał dalej. — Byłoby bardzo fajnie według mnie, gdyby ludzie rozumieli moje słabości itp. W sensie, tak, rozmowa na ten temat byłaby niewygodna, ale każdy, kto ma jakieś komplikacje, powinien poinformować innych o tym, żeby go lepiej rozumieli. Trochę się pętle, ale rozumiesz mnie, nie? —
Anteturio westchnął. — Okej, zapytam się go z czystej ciekawości, po prostu chcę wiedzieć, jeśli go wkurzę, to przeproszę i odejdę, mam nadzieje, że nie wkurzę go za mocno, co nie? —
— Ta, powodzenia. —
Anteturio podszedł do wysokiego człowieka jaszczurki, był dosyć duży i zaczął on mierzyć go swoimi wielkimi oczami, na zmianę jedząc jakiś kawałek mięsa, który trzymał brutalnie w ręce.
Anteturio odparł do niego. — Hej, nazywam się Anteturio i… — Krótka przerwa spowodowana niepewnością. — Jestem tutaj od niedawna, ponieważ… Przyszedłem tutaj z pustyni w poszukiwaniu schronienia i mam wrażenie, że jestem z Garex, i… — Skończył on. — Chciałbym zapytać cię o coś, kim jesteś? — Odrzekł.
Jaszczurzy człowiek rozejrzał się, potem otworzył usta i powiedział. — BEH! — Po czym dodał. — Ech. — Zacharczał on niewyraźnie. — Keh. — Po czym wrócił do jedzenia kawałka mięsa.
— Rozumiem, nie będę przeszkadzał. — Anteturio obrócił się i prawie wpadł na jednego z bibliotekarzy, który mierzył go lekko zaciekawionym wzrokiem.
— Ej. — Odparł bibliotekarz. — Ty myślisz, że możesz gadać z jaszczurzym gościem? —
— Em. Tak, chciałem spróbować. —
— Ha! — Zaśmiał się bibliotekarz. — Jaszczuroludzie nie są naszego pokroju, podążają za nami i jedzą nasze jedzenie, pilnują naszych domów i świątyń, ale nie rozmawiają z nikim, nie budują wsi, nie budują społeczeństwa, są jak dzikie zwierzęta, bardzo mądre, ale nie skupiają się w grupach ludzi. —
— Czyli… — Anteturio zmierzył jaszczurzego człowieka, który nic nie robił. — On jest tylko tutaj, ponieważ… Czemu? —
— Pierwsi konstruktorzy tego, co nazywacie Maikshanami, ale jest nas wielu, Maikshanowie to bardzo obraźliwy termin, ale nieważne, przybyli tutaj wraz ze swoimi strażnikami, aby bronić to terytorium przed nieznanymi elementami pustyni. Mały fragment tych strażników, bardzo mały, taki jedna dwudziesta, to byli właśnie jaszczurzoludzie. —
— I to są oni? —
— No nie, tamci już od dawna nie żyją. Jaszczurzoludzie żyją do trzydziestu lat. To są ich spadkobiercy, potomkowie? — Zapytał niepewnie o słowo, bo nie wiedział, pewnie to nie był jego język, na sto procent nie był, bo był czarnoskóry i miał dziwny akcent. — Dzieci dzieci. —
— Co oni robią? —
— Używają łuków, mieczy, włóczni, nie lubią pancerzy, ale ubierają się w skórzane rzeczy czasami niektórzy z nich. Są dobrzy w nocy, ale wolą dżunglę. Są nokturnalni. Ich niebieska skóra jest ładna i w ogóle, ale… —
— Ale co? — Zapytał Anteturio.
— Ale kiepsko sobie radzą ze słońcem, dlatego nie zobaczysz ich za wiele na zewnątrz. —