E-book
14.7
drukowana A5
48.12
Anioł Stróż Złego Człowieka

Bezpłatny fragment - Anioł Stróż Złego Człowieka


Objętość:
274 str.
ISBN:
978-83-8104-733-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.12

Od Autora

Posługując się mądrością Salomona, należałoby rozerwać nierozerwalną strukturę na dwie i jasno wygłosić: „Oto jest dobro i zło, oto jest zło i dobro; oto co w człowieku siedzi, oto co pozwala mu istnieć, kochać, walczyć, bronić się, bronić innych, bowiem nawzajem te moce się uzupełniają”. Jedno bez drugiego nie istnieje, a to jest podstawą, aby sądzić, że jednolitej sprawiedliwości nie ma, ponieważ każdy ma swoje o niej mniemanie, każde prawdziwe, wyjątkowe i słuszne, każde kłamliwe, egoistyczne i niemądre.


Chcę skonfrontować ze sobą dwa na pozór odległe od siebie sposoby myślenia; umożliwić każdemu utożsamienie się z czymś, czego nigdy nie doświadczył, tak aby naginał fakty i kolorował świat, dążąc ku kłamstwu, które uratuje prawdę, będącą jednocześnie jedyną prawdą, którą będzie chciał znać; malować słowami obrazy, których nikt nie widział, ale które każdy zrozumie; sprowadzić aniołów i bogów na ziemię, żeby mogli sprawdzić, jak mało oczywiste jest nasze istnienie, jak bardzo skomplikowane są nasze wybory, myśli i pragnienia, za które nie chcemy być sądzeni, i nie chcielibyśmy się z tych wyborów spowiadać, gdyż jesteśmy z nich dumni, a jednocześnie boimy się do nich przyznać. Bardzo trudno jest nam ucałować swoje sumienie i pokochać swój wstyd, który drąży w nas tysiące zgubnych korytarzy.


Nic nie płynie wspak ani pod prąd, nawet jeśli tak się wydaje. Nikt nie cofnie minionego, nie przebłaga nadchodzącego. Tu i teraz jest jedyną prawdą, którą znamy i znać będziemy. Wszystko się zmienia z „już” na „zaraz”, a potem na „teraz”; jednocześnie decyzje podejmowane są w ciągu jednej chwili. Kto zmieni swoją prawdę tu, dozna jej tam, kto zmieni w odpowiedni sposób świat wokół siebie, potem takim go doświadczy. To się nazywa karma.

Prolog

Być dobrym, znaczy robić to, o co cię proszą inni? Bzdura! Wtedy jesteś dobry, tak, ale dla kogoś. Ale nie dla siebie!

A dla siebie? Co robić, żeby być dobrym dla siebie?

Nie słuchać innych.

Ciebie też nie?

Oczywiście, że nie.

Ale jak dajesz dobro, to dostajesz je z powrotem, prawda?

Na młodego spadają potężne ciosy ojca, którego gniew wylewa się czerwienią na twarz, a chłopiec patrzy przestraszony. Kajetan ma już 13 lat i wie, że nie wolno mu zapłakać.

A kiedy się nie zgadzam z tobą, to mnie bijesz…

Biję, bo chcę być dobry dla siebie. Bronię swojego przekonania. A ciebie chronię przed losem mięczakiem.

Ojcze, to ja też mam ciebie bić, by bronić się i być dobrym dla siebie?

A widzisz, żebym oddawał ci dobrem za dobro?


Syn unosi pięści do pozycji gardy. Chce uderzyć tego potwora, tego człowieka, który dał mu całą wiedzę o życiu, jaką posiada, nie licząc kilku rozmów z obcymi. Od urodzenia wpajał mu batem, że należy dbać wyłącznie o siebie, gdyż w innym wypadku, jak mawiał: ludzie pożrą cię niczym bezbronną owieczkę, Kajetanie. Czoło jego oszroniło się potem, ręce się trzęsą, a pragnienie, by uderzyć, spiera się z murem miłości. To kat jest, kat, to jest kat, motywuje się w myślach. Młode oczy w końcu dostrzegają słabego człowieka. Starca. Jego poharatane przedramiona wskazują na trudną ścieżkę życia. Jego sczerniałe serce udowadnia, jak wiele mu brakuje uczucia i odczuwania. Chłonny mózg chłopaka, choć uporczywie dręczony przez ojca, pojmuje nagle, że ten, kto nad tym człowiekiem ma pieczę, najprawdopodobniej nie podołał swemu wyzwaniu. Ale czy wystarczająco próbował? Czy naprawdę dał z siebie wszystko? Chłopiec opuszcza pięści, chwyta plecak leżący na biurku i krótkimi susami znika w drzwiach wyjściowych domu. A Kat zostaje sam. Z wymalowanym piekłem na twarzy zamarza, jakby owiał go arktyczny chłód. Wreszcie siada sztywno w fotelu, w którym siedział całe życie jego ojciec. Czeka, nerwowo posapując, aż wróci jego syn. Czy wróci? Tego nigdy nie wiedział. A tym razem miał już nigdy się nie dowiedzieć, gdyż po zachodzie słońca zmarł, nadal siedząc w fotelu.


Kochał, ale inaczej.

Rozdział I

Sporadyczna miłość
to także przemoc.

Ojciec Milczący

Noc jest czarna. Nieprzenikniona. Niebo zachmurzone nie przepuszcza blasku gwiazd, a księżyc lewituje na niebie niczym świetlista kula. Chłopiec o przezwisku Ferdi siedzi w pokoju pełnym mar, które na bezwolny rozkaz jego wyobraźni miotają młodą duszą. Oczy mrugają zawzięcie, dłonie cicho ciągną za klamkę, włosy na karku tańczą w rytm bicia serca, które wymyka się spod kontroli. I znów przychodzi mu spędzić noc bezsenną, pełną zmartwień. Drzwi nikt nie otworzy, a marzenia o wolności nie potrafią namówić zamka do uległości. Ojca nie ma w domu, wyszedł o godzinie 20:00. Często wychodzi i wraca dopiero rano około 6:00. Nigdy jeszcze nie odpowiedział na pytanie syna: gdzie ty wtedy jesteś, Tato? A matka? Chłopiec może ją pamiętać jedynie z okresu wczesnego dzieciństwa. Ale nigdy niczego się o niej nie dowiedział, gdyż na pytania: kim jest mama, i gdzie ona jest? Ojciec mówi zawsze spokojnym głosem: nie interesuj się tą kobietą, nie żyje i koniec. Idź do Ireny. Sąsiadki. Dopiero później, gdy już będzie mężczyzną w średnim wieku, dojdzie do tego, kim była ta kobieta, o której miał zapomnieć, a za którą teraz płacze; kim była kobieta, którą parodiuje czasem sąsiadka. Obłędnie tęskni za nieznanym. To marzenie, by ją poznać, jest jak czerwony balon na niebie. Unosi się coraz wyżej i będzie coraz mniej widoczny.

Tamtej nocy, jak wiele poprzednich i przyszłych, dom szumiał głucho od ciszy. Ferdi siedział w różnych miejscach swego pokoju. Szukał bliskości w szafie, pod łóżkiem i przy kaloryferze. Nigdzie jej nie zaznał, wobec czego tulił głowę w drżących dłoniach. Ojciec rzadko do niego przemawiał, a jeśli to robił, co było gorącym pragnieniem malca, wyrażał się sucho, oficjalnie. Można wręcz stwierdzić, że jego mowa składała się z krótkich komunikatów, a pytania brzmiały jak rozkazy. Ferdi w tym całym utęsknieniu za ciepłą rozmową cierpiał, kiedy tylko myślał o tym, że będzie musiał jeszcze kiedyś pomówić z ojcem lub zadać mu niewygodne pytanie. A każde jego pytanie, według ojca, było niewygodne. Za maskotkę służyła mu poduszka. Tulił do niej twarz, całował poszewkę, głaskał ją niepewnie i zastanawiał się, co nim kieruje, że to robi. A on po prostu doświadczał uczuć, potrzebował bliskości, ale skąd mógł to wiedzieć. Głaskanie poduszki było namiastką potrzeb, bo każde dziecko ma w sobie ogrom miłości. Lecz on głaskał poduszkę, która nie miała oczu, ust, kończyn czy włosów. Głaskał łysą poduszkę, a jednak ją kochał. Nie miała jak mu się odwdzięczyć i wtedy Ferdi zrozumiał, że czasem sprawy mają się tak, a nie inaczej, nawet jeśli to boli, nawet jeśli to jest przykre, a serce krwawi. Z wielkim trudem przyszło mu się z tym pogodzić, jednocześnie niewiele to zrozumienie mu dało; raczej wzmocniło gniew, poczucie samotności. Spojrzał wówczas w niebo i wyszeptał: Aniele Stróżu, ty zawsze przy mnie bądź. Poczuł ciepło, poczuł się przez chwilę spokojniejszy. Wyjrzał przez okno, wpatrywał się w chmury z niedowierzaniem. Nastawał świt, słońce rozjaśniało niebo na horyzoncie. Dziękuję, rzekł zarumieniony.

Uśmiech na jego twarzy nie ostał się na długo. Ojciec wracał. Klapy marynarki powiewały na wietrze. Szara koszula zapięta pod samą szyję złapała kilka kropel deszczu. Wiatr chciał mu zerwać kapelusz z głowy, lecz trzymał go mocno lewą ręką. W prawej ręce niósł bardzo starą walizeczkę. Była ze skóry, koloru bordo. Ferdi nie wiedział, co jest w walizeczce. Nie wolno mu było do niej zaglądać, nie wolno mu było jej nawet dotykać. Nie myśl o tym, żeby tam zaglądać, mawiał jego rodzic. Takie ostrzeżenie wystarczyło. Ich dom stał na samym końcu pewnej drogi, więc chłopiec mógł obserwować ojca przez kilkadziesiąt sekund, jak idzie w jego kierunku.

Wchodził do domu po całonocnej nieobecności i nie odzywał się nawet jednym słowem. Otwierał drzwi do pokoju ku niezmiernej radości małego, patrzył uważnie, kiwał głową na znak powitania. Czekał, żeby mu odkiwnąć. Chłopiec za każdym razem ze strachem w oczach, przytulony do swojej poduszki, też do niego w końcu kiwał. Ten tajemniczy człowiek zagarniającym ruchem ręki zapraszał go do kuchni. Gotował jajka albo smażył jajecznicę z boczkiem w bezgłośnej atmosferze. Zapach się unosił, wypełniał nozdrza. Ferdi uwielbiał ten czas, kiedy czuł się bezpiecznie, kiedy wiedział, że zaraz się posili, wyjdzie z mroku. W tych chwilach myślał o tym, kim jest ojciec. Kimś złym?

Kajetan Mes był przestępcą jakich mało, ponieważ był jednym z tych nieuchwytnych. Morderca, który nie pozostawiał śladów. Złodziej, który kradł z pasji, a nie z potrzeby. Planista i taktyk, co nie miał w swych zamiarach ani czynach słabych punktów. Antyemocjonalna istota, która nie wypowiadając wielu słów, krzywdzi i daje nadzieję na przemian. Słowa w jego ustach były szorstkie niczym szczotka z metalowym włosiem. I pociesz tu serce takim narzędziem. I głaszcz tu pociechę, która pragnie bliskości. I dbaj tu o marzenia syna, delikatne, kruche. Kajetan wyrażał żal czy złość, nie poruszywszy choćby jednym mięśniem twarzy. Zgryzota po śmierci żony wyżarła mu serce, nie pozostawiając choćby źdźbła miłości. Zaś jego ojciec, Hans, był mu wrogi do cna. Czy należy sądzić go po czynach bez względu na to, co przeżył? Prawidłowe są dwie odpowiedzi, tak i nie. Żaden z nas, żaden Anioł Stróż, nie potrafił skutecznie posłużyć radą temu, który miał Kajetana Mesa w swej opiece. To dobry przykład na to, kiedy człowiek niemarnotrawny swym zachowaniem i prowadzeniem się jest w stanie skierować swojego Anioła Stróża na drogę nie do przebycia. Nikt nie zgładzi mojego obrzydzenia do ludzi, świata, miłości. I póki żyję, będę wszystkim czynił życie upiornym, ostrzegał głośno, wręcz obcesowo.

Anioł Stróż upadł nisko. Nie był w stanie się podnieść. Teraz, mój drogi, tobie przypada rola, by uporać się z Ferdynandem Mesem. Istotą ludzką, o której zaraz więcej ci opowiem, a z którą możesz mieć wiele kłopotów. Przecież dorasta u boku Kajetana, ojca, który chowa go w nienawiści. Stróż Ferdynanda dokładał wszelkich starań, aby uchować to dziecko, lecz była to praca niezwykle ciężka. Teraz musi już spocząć. Jest zmęczony i stary, a ty zostałeś wybrany na jego następcę. Pamiętaj jednak, i przyjmij to jako pierwszą lekcję: nie ma ludzi ani z gruntu złych, ani dobrych. To, kim są i kim się stają, wynika z wielu przypadkowych i nieprzypadkowych czynników, zależnych od nich, ale nie tylko od nich, zależnych od nas, ale nie tylko od nas. Bo nawet jeśli istnieje sprawiedliwość, to niewiele zostanie nam usprawiedliwione. I… A czemu ty płaczesz? Ach, to jest smutne i trudne, wiem. Rozumiem. Jeśli jednak odnajdziesz w sobie prawdziwą siłę, nie będzie tobie równych. Jeśli będziesz o siebie dbał, wszyscy wokół ciebie poczują się zadbani. Jeśli wypracujesz własne techniki i metody zarządzania tą zagubioną duszą, będziesz w stanie zmienić jej los.

Twoja Strata

Jeśli chcesz kogoś poznać, to musisz poznać nie tylko jego samego tu i teraz, ale także historię jego życia. Nieodłącznym jest to, co przeżył, czego doświadczył, co poznał, a co mu umknęło, wszystko to przyszyte jest do niego stalowymi nitami. Nawet jeśli boli, to nie jest ostatecznym celem, by tylko stworzyć fundamenty, ale żeby wybudować na nich piękno, które nada tym cierpieniom sens. Opowiem ci kilka historii z życia Ferdiego.

Kiedy był jeszcze chłopcem i chodził do ostatniej klasy szkoły podstawowej, miał tylko jednego kolegę, z którym bardzo się lubili, trzymali sztamę. Oboje byli z tych, co lubią chodzić swoimi drogami, gdzie nikomu nie depczą po piętach i gdzie nikt w ich ślady nie pójdzie. Bo wiesz, jak tworzą się naturalne szlaki? Są takie istoty, które obierają pewną drogę i nie oglądają się za siebie, gdyż ze wzrokiem wlepionym w horyzont podążają za swoimi marzeniami, celami. To nie ci, co chodzą po trupach, o tych opowiem ci kiedy indziej. A teraz wyobraź sobie, że są i takie sprytne umysły, które miast obierać własne trasy przez wzgórza i lasy, podążają za czyimiś, nikłymi jeszcze śladami. Ale szybko się okazuje, że te ślady są już ścieżką, by potem stać się drogą, a ostatecznie szlakiem międzynarodowym. Ci dwaj obierali sobie za cel tak dzikie azymuty, których żaden z kolegów nie śmiałby zbadać.

Wykopali dołek pod ogrodzeniem na terenie szkoły, maskując go przed nauczycielami. Pewnego razu zniknęli ze szkolnego podwórka. Wszczęto alarm. Zniknęli, przepadli. Dyrektor łapał się za serce w przypływie zawału, policja daremnie przeglądała pokoje, sale, pakamery i zakątki. Wreszcie jeden z uczniów zlany potem przybiegł zdyszany. Dziura w ziemi… pod płotem! — wykrzyczał wstrząśnięty ujawnioną tajemnicą. Wszyscy tam pobiegli. Policjanci przecierali oczy ze zdziwienia, że taka forma ucieczki występuje również w szkole podstawowej, a nie tylko w więzieniu. Nauczyciele zsinieli na myśl, w jaki sposób wytłumaczą to zajście rodzicom.

Tymczasem młodzi w pociągu ku wolności upijali się beztroską. Na pobliskim polu zdobywali kolejne szczyty drzew. Rozmawiali o tematach zakazanych, bo nikt ich nie słyszał, bo wtedy świat należał tylko do nich. Ciekawe, czy Kasia ma włosy na cipce? — rzucił Tadek w przestrzeń, a na jego twarzy rozpromienił się uśmiech. Włosy? — dopytał ze zdziwieniem Ferdi. A tak, włosy. Moja kuzynka Stefania chwaliła mi się, że ma już włosy, a to znaczy, że staje się kobietą, a to znaczy, że można ją pokochać, emocjonował się Tadek. No i co z tego? — Ferdi nie lubił mówić o kochaniu czegokolwiek. Mimo wszystko drgały mu kąciki ust, lecz opanował wymykający się uśmiech. Chciałbym pokochać Kasię, ale nie wiem, czy już mogę. Tadek zeskoczył z drzewa i zaczął tańczyć na mokrej trawie, a jego przyjaciel pozostał nieporuszony, potrząsał głową, jakby opiekował się niesfornym dzieckiem. Spojrzał leniwie wprost na słońce. Oślepiło go. Kolorowe plamy zamieniły się w czerń, po czym powoli znów wróciła mu ostrość widzenia. W końcu zszedł z drzewa, mocno potrącił Tadka i biegiem ruszył przed siebie. Uciekał. Gonili się przez błotniste pole, potem krzaki, przekroczyli niewielką rzeczkę i wbiegli w wysoką trawę. Tak samo brudni, jak zmęczeni, stanęli naprzeciwko siebie. Wystawili pięści. Kiwali się, bujali się, ale żaden nie rozpoczął walki, tylko lekko zaczepiali się udawanymi ciosami. Bij się, cioto!  krzyknął Ferdi. To co, uciekasz! Sam się cykasz! — odpysknął mu przyjaciel i wystawił język. W tym samym momencie otrzymał cios. Upadł na ziemię. Głupi jesteś? — wrzasnął Tadek. Wstawaj! — zrugał go Ferdi. Wstał. Tak jak wcześniej stanęli do walki dla zabawy, tak wówczas stanęli naprzeciwko siebie pełni złości. Uderzali jeden w drugiego ile sił. Od zimna i ciosów poczerwieniały im twarze. Na sinych pięściach pojawiło się trochę krwi. Ferdynand nie odpuszczał, bez przerwy podcinał zmęczonego Tadka, który nie miał już siły ustać na nogach. Sam nie wiedział, czy to była jeszcze złość, czy już znęcanie. Znęcanie — nie znał tego słowa, lecz doświadczał go w domu. Był absolutnie przekonany, że jego przeciwnik udaje, bezczelnie się zgrywa, a w tym zamroczeniu nieprzerwanie bił go mocniej. Wreszcie upadł wycieńczony obok Tadka, a wtedy poczuł, jak szczęki pobitego zaciskają się na jego ramieniu, więc w obronnym odruchu wbił mu łokieć w plecy. Oboje leżeli ledwo żywi w ciemnej, rozmoczonej glebie. Po niebie wędrowały chmury, wiatr huczał, tak jak im huczało w głowach od płonącej adrenaliny.

W oddali usłyszeli nawoływanie: Ferdynand! Tadeusz! — donosiło zwielokrotnione przez kilka głosów echo. Szukali ich. Cała wolność poszłaby na marne, gdyby ich znaleźli. Poczuli przypływ sił. Spojrzeli po sobie, wstali i pobiegli w stronę lasu, przez który dotarli do głównej ulicy Brzuzy. Każdy poszedł w swoją stronę, do swojego domu. Ferdi do samotnego ojca, a jego kompan dzisiejszej przygody do samotnej matki. Wtedy coś do niego dotarło. Stanął przed schodkami, na chwilę przystanął, zamyślił się. Czuł w pięściach ból, ale czuł też delikatną twarz na zziębniętych kostkach, twarz, którą bił, nie mogąc się opanować, by to robić. Co w niego wstąpiło na polu, a może jeszcze na wierzbie płaczącej. Chciał po chłopacku powalczyć, a wyskoczyła z jego skóry diaboliczna postać. To ona kazała mu bić mocniej słabszego kolegę. Poczuł na ramieniu chłód, miły okład na swędzącą ranę po ugryzieniu. Przysiadł na schodku. Czyjaś dłoń, dłoń Anioła, delikatnie dotknęła jego rozgrzanej głowy. Nie zląkł się, lecz poczuł się zmuszony, by przyznać się do błędu. Łzy napłynęły do jego oczu, żadna jednak nie skapnęła. Zacisnął dłonie. Już wystarczy… wyszeptał przez zęby. Nie potrzebuję tego… Odepchnął to pocieszenie, zerwał się, pokonał sprintem kilka schodków i wparował do domu. Ojciec stał ze słuchawka przy uchu, z powagą kiwał głową. Ta chwila trwała wieczność. Spojrzał na chłopca kilka razy. Ferdi w jego oczach dostrzegał tę ojcowską miłość, twardą jak kamień, a zaraz potem zawód gorszy od bata. Ojciec, kiedy był zawiedziony, wyglądał jak starzec, który umiera. Chłopiec przestawał wtedy na chwilę oddychać, świat wirował, a zlękniony młody umysł walczył z litością, której nie chciał okazać.

Kiedy ojciec skończył rozmowę, która polegała na przytakiwaniu i wypowiadaniu jakichś niewyraźnych słów do słuchawki, podszedł do niego. Ferdi uniósł głowę ku olbrzymowi, który spytał beznamiętnie: Pobiłeś Tadeusza?. Spomiędzy zębów wydłubał cebulę, którą jadł często po powrocie z pracy. Chyba tak, ale to miała być zabawa, odpowiedział Ferdi; głowa mu drżała z przejęcia. Dzwoniła jego matka. Wasza przyjaźń się na tym etapie kończy. Ojciec patrzył na niego uważnie, taksował od stóp do głów, wreszcie zatrzymał się na wysokości pięści: Zrozumiesz, że nie można bić bez opamiętania. Położył ciężką dłoń na ugryzionym ramieniu syna, a po chwili na głowie. Patrzył gdzieś w ścianę, jakby cofnął się do lat swojego dzieciństwa. Idź do wanny, powiedział w końcu. Ale Tato, zrób coś, ja chcę dalej się z nim przyjaźnić, ja bardzo lubię Tadeusza, to nie miało tak być, i… Proszę, proszę! W sercu chłopca zapłonął żal. Każdy w życiu od czasu do czasu coś traci, synu. Oto twoja strata. Ojciec odwrócił się w stronę okna, wyjął papierosa. Po chwili rozniósł się zapach wiśniowego tytoniu.

Ferdi zamknął się w łazience i siedząc w wannie, długo płakał. Powtarzał jedynie w kółko: To nie tak miało być, nie o to chodziło… Woda wystygła, a ojciec zapukał mocno do drzwi. Już czas, rzekł. To był znak, który należało potraktować poważnie. Umył się zatem od niechcenia i bez kolacji skrył się pod kołdrą, opatuliwszy się nią ciasno. Przed zaśnięciem, ale z zamkniętymi już oczyma, spojrzał pod powiekami do góry, jakby chciał zajrzeć do swej czaszki. Aniele Stróżu, ty zawsze przy mnie bądź, wyszeptał. Wkrótce potem zasnął.

Chwila Niemocy

To był maj, miesiąc radosny, miesiąc miłości, miesiąc budzenia się natury do życia; świat pachniał wilgocią i słońcem. Ruszył sezon na zielone szkoły. Wiosna szalała, ludzie się uśmiechali, o zimie wszyscy zapomnieli. Ferdi nie odpuścił szkoły w tym dniu, ponieważ na zajęciach wychowawczych mieli zbierać pieniądze na wyjazd i omówić wszystkie szczegóły. Wyszedł z domu o godzinie, o której powinien być już w klasie. To nie był jednak powód, dla którego miałby się denerwować. Chwycił plecak, zarzucił przez ramię i ruszył do liceum powiatowego przez pole i las. Asfaltowa droga, biegnąca na przestrzał, nie należała do jego ulubionych tras, była też zbyt krótka, by zapalić kilka papierosów czy napić się piwa. Uwielbiał poświęcać ten czas na rozmyślanie lub zapadanie się w stan bez myśli. Po prostu iść przez pole wśród kępek traw i skrzeku żab, iść przez las i mijać drzewa, które są życzliwsze od kierowców na drodze. Cenne trzydzieści minut kontaktu z naturą, może nie dziewiczą, ale niezakłóconą, pachnącą. W chłopaku dojrzewała bowiem boląca prawda, że cały świat ludzki stał się konsumpcyjny, napompowany sztucznością. Gniew dusił go w gardle. Krew krzepła w jego żyłach na myśl o obłudnej przyjaźni, wymuszonych uśmiechach i pustej miłości.

Kiedy wszedł do sali rzucił bez szacunku ogólne: Dzień dobry. Usiadł ciężko w ławce, wyjął zeszyt i przez następną godzinę nie odrywał wzroku od kartki ani dłoni od ołówka. Przerwa go ominęła, zatopił się w swoich rysunkach. Wreszcie przyszedł do klasy wychowawca, zatem czas, by omówić wyjazd nad Jezioro Mokre. Każdy otrzymał program po uprzedniej opłacie w wysokości dwustu złotych. Nauczyciel wytłumaczył, dokąd jadą, co tam zobaczą, i dalej słodko się uśmiechając, tłumaczył pierwszoklasistom, że należy zachowywać się grzecznie, że nie wolno odwiedzać dziewczyn wieczorami, palić papierosów ani pić alkoholu. Ferdi uśmiechnął się pod nosem, nie dowierzając tym bredniom, których właśnie wysłuchiwał. Nauczyciel w pierwszej chwili nie zareagował. Zmierzył go wzrokiem, zmarszczył brwi. Uczeń, który wystąpi przeciwko tym regułom, będzie miał poważne kłopoty, dodał dopiero po chwili wychowawca, pan Dariusz Kapsel, i podkreślił swoją groźbę palcem wskazującym.

Następnie przeczytał oceny, które proponował na koniec roku szkolnego. Podkreślił, że ten, kto dobrze będzie się zachowywał, okaże się chętny do pomocy i zdobędzie pięć plusów, otrzyma piątkę z wychowania. Kto będzie niegrzeczny, to… Głos uwiązł mu w gardle, zauważył bowiem na kartce Ferdiego straszliwe malowidło. Podszedł krokiem pewnym, acz sztywnym, do biurka rysownika. Co to jest, Ferdynand? — zapytał przerażony, odgrodziwszy wzrok ciekawskich uczniów. A pan jest gejem? Nie widział pan kobiety? Chłopak uniósł brwi i rozciągną usta od ucha do ucha. Co, że… Jak ty mówisz…? Kobieta, ale… co… co ta kobieta robi? — krztusił się nauczyciel, nie mogąc uwierzyć w to, co widziały jego belferskie oczy. Robi sobie dobrze i trzyma się za głowę, bo zaraz będzie miała orgazm… Ferdi wzruszył ramionami niedbale. Przecież kobiety tak robią, widziałem w Internecie. W sali rozległ się gromki śmiech pomieszany z pomrukiem podziwu. Nauczyciel próbował zabrać rysunek, ale Ferdi zamknął zeszyt i wrzucił do plecaka. Pan Kapsel się zaczerwienił, uciszył wszystkich gwałtownym machnięciem ręki i spojrzał w palący wzrok artysty. To jest dobry rysunek, ale w twoim wieku nie powinieneś się interesować takimi sprawami. A już na pewno nie rysować publicznie, ani w klasie, ani na oczach innych. Cisza zatrzymała powietrze, nagle zrobiło się parno, uczniowie w klasie karnie patrzyli pod stół. Mój zeszyt nie jest publiczny, ani dla oczu innych, ani dla oczu pana, odpowiedział uczeń buńczucznie, ale jakże racjonalnie. W tym momencie ryknął dzwonek na przerwę. Ferdi zarzucił plecak na ramię, przeskoczył biurko i wybiegł z klasy.

Jego inteligencja w towarzystwie braku wiary w jakiekolwiek autorytety kształtowała człowieka bezwzględnego, niedającego poskromić swojej racji, niedającego się omamić, objąć, zamknąć żadnymi zasadami, regułami czy przekonaniami. Miał talent, a jego bogaty w dobro Anioł Stróż próbował go namówić, by przedstawiał rzeczy poprawniejsze, podsycając jego technikę rysowania natury. Odbierał mu umiejętności w rysowaniu takiej szarlatanerii, jakiej się dopuszczał, ale wtedy Ferdi ćwiczył dłużej i więcej, i rysował jeszcze gorsze sceny.

O dziewiątej rano, piętnastego maja, wszyscy byli już na swoich miejscach w autokarze, gotowi do odjazdu. Do „Ośrodka Wypoczynkowego Pod Dziką Różą” dotarli po pięciu godzinach. Od tego dnia miały minąć dwa dni, kiedy Ferdynand rozmyślał nad nastręczającym go uczuciem do Anety. W autokarze, kiedy to grupa dziewczyn została rozdzielona przez wychowawcę dosiadła się do niego. Spodobała mu się jej buntownicza postawa. Ciarki go przenikały, kiedy tylko się poruszała. Przez dwie godziny po cichu śmiali się do siebie i smyrali się raz przypadkowo, raz mniej przypadkowo po dłoniach. Wciąż na nią zerkał, gdyż nie mógł uwierzyć, że ona nie brzydzi się go dotknąć. Przy wieczornym ognisku obściskiwali się w ciemnościach pod drzewem. Drżeli z emocji i próbowali się całować, ale szybko zwracali na siebie uwagę, więc przestawali to robić. Następny dzień spędzili osobno, w przymusowym rozstaniu. Drugiego poranka pobytu „Pod Różą” Ferdynand poczuł w kroczu twardość, jakiej dotąd nie doświadczył. Czy to znaczy kochać? Zadawał sobie to pytanie w kółko przez cały dzień; powtarzał jak mantrę. Wieczorem po kolacji złapał Anetę na korytarzu w talii, otworzył drzwi nieużywanego pokoju i szybko ją wprowadził, miło się do niej uśmiechając. Oboje przytykali sobie palce do ust, by wzajemnie się uciszyć. Dzisiaj w nocy spotkamy się przy kei, zapowiedział jej Ferdi. Dziewczyna, młoda i przeświadczona o romantycznym zakochaniu, przytaknęła głową. A co tam będziemy robić? spytała. Chłopak, długo się nie zastanawiając, szepnął jej do ucha: Zobaczysz, to niespodzianka. W momencie, gdy wymawiał te słowa, wiedział już, że chce ją zabrać drewnianą łódką na wyspę na jeziorze. Wiedział też, że ich zachowanie na obozie musi być wzorowe, żeby nie zwracali na siebie niepotrzebnej uwagi. Ferdynand zebrał pięć plusów już po trzech dniach, pomagając wszędzie, gdzie się dało.

O pierwszej w nocy para spotkała się w umówionym miejscu. Dziewczyna, choć ze strachu mocno się wzbraniała, uległa jednak, jakby czuła się zobowiązana, i wsiadła na pokład. On zapalił świeczkę i położył ją na dziobie, a Aneta podkuliła nogi i oparła brodę na kolanach. Patrzyła na niego zdumiona. Popłynęli w czarną noc, prosto na wyspę bezludną, dziką, małą i przytulną, gdzie jak najczulej dotykali wolności. Kiedy nadzy wili się na zielonej trawie, Ferdi poczuł, że traci panowanie nad swoim zachowaniem, nad swoim nieokiełznanym umysłem. Nie potrafił powstrzymać się od silniejszych chwytów, gwałtowniejszych ruchów, wulgarnych słów. Czuł powalającą chwilę niemocy. Brzydził się tego, co robił z Anetą, i uwielbiał to jednocześnie. Czy to naprawdę znaczy kochać? Leżał na niej, trzymał ją mocno w objęciach, całował jej ramię. Nie zważał na jej słabnący oddech. Tak bardzo chciał dalej tego doświadczać, i tak bardzo chciał już przestać. Ściskał ją coraz mocniej, by pokonać swoją chwilę niemocy, by nie poddać się złu, które wpoił mu ojciec. Ona nic nie mówiła, cicho łkała z rozkoszy i bólu. Ten cudowny koszmar, który przeżywała, przeciągał się dla niej w nieskończoność. Zamroczony Ferdi miał tylko cień wątpliwości, czy takiej czułości należy się aż taka gwałtowność, ale nie przerywał, czas w ogóle przestał dla niego istnieć, wszystko działo się zbyt szybko, jego umysł zamarł, tak jak w pewnym momencie zamarła dziewczyna. Popatrzył na nią, uwalniając ją wreszcie z miłosnego objęcia. Zaledwie chwila niemocy zmieniła jego piękną kochankę w ciało przepełnione ciszą, obrzydliwą i krzykliwą. Całował ją w usta, w czoło, podawał jej wodę w dłoniach, lecz na nic się to nie zdało. Położył się przy niej, całą noc głaskał ją po powoli stygnącej głowie. Oczytany w literaturze kryminalnej wiedział, jak zatrzeć ślady. O świcie, przy wstającym majowym słońcu, pożegnał swoją piękność, która pozostała pod wodą i mułem w miejscu, które gęsto obrastało w jeziorne trzciny. Tam zostawił także jej rzeczy, wcześniej wytarzane w piachu. W pokoju położył się do łóżka na dwie godziny przed pobudką. Wstał, założył maskę numer trzy, pozbywając się bólu, choć miał go dusić jeszcze długo.


Na zbiórce o godzinie ósmej uczniowie dowiedzieli się o pewnej sprawie, która dla nauczycieli była trudna do wyjaśnienia. Nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi, co się stało z Anetą Gawryło. Nauczyciele grozili karami i poważnymi konsekwencjami, jeśli prawda wyjdzie na jaw. Jednak cisza obsiana kilkoma łzami przestraszonych dziewczyn była jednoznaczna. Nikt nie wiedział, co się stało. Wszczęto poszukiwania. Ferdi ścięty strachem zaszył usta, zamknął serce na kłódkę, wyrzucił klucz. Korzystając z popłochu, ruszył do pokoju Anety, rozglądając się uważnie na boki, czy nikt go nie widzi. Kiedy dotarł i przez rękaw wziął do ręki długopis, zauważył, jak trzęsą mu się dłonie. Zrugał się w myślach. Napisał tekst na kartce z zeszytu Anety, perfekcyjnie podrabiając jej pismo. Kartkę złożył wpół i wyszedł. Idąc korytarzem, rzekł szeptem: Ja przepraszam… przepraszam, że dałem ci tak niewiele, a nie całe życie… ja przepraszam cię, Aneta. Oby było ci tam dobrze. Wziął głęboki oddech. Aniele Stróży, ty zawsze przy mnie bądź.

Po niecałych dwóch godzinach poszukiwań zaginionej w ośrodku oraz w pobliskim lesie, przybiegła do wychowawcy jedna z uczennic i wręczyła mu liścik, który znalazła przed chwilą w pokoju koleżanki na biurku, obok jej zeszytu. W zapłakanych oczach dziewczyny błysnęła nadzieja. Niecierpliwie ponagliła nauczyciela machnięciem dłoni do przeczytania, gdyż sama nie zdążyła. Pan Kapsel otworzył złożoną wpół kartkę.


Moje życie nie ma po prostu sensu. Nikt nie zdołałby mi pomóc. Niestety! Nie mówiłam nikomu, bo i tak nikt na tym świecie by nie posłuchał. Uciekłam. Nigdy już nie wrócę.


Aneta Gawryło

Sztuka Najznamienitsza

Co do ojca, to nigdy nie miał pewności, czy taki jest naprawdę, czy taki jest tylko wobec niego. Zastanawiał się, czy traktuje go lepiej niż innych, czy może innych traktuje gorzej. Rzadko widywał go u boku kobiety. Od śmierci matki mógłby przyrzec, że żadnej nie dotknął. Minęło już siedemnaście lat. Lata mijały nieubłaganie w ciszy i natręctwach rodzica, któremu zewsząd kipiała nienawiść do świata. Wychodził po nocach, to się nigdy nie zmieniło. Raz na dłużej, raz na krócej. W piwnicy leśniczówki miał swoje miejsce, gdzie też nieraz znikał, ale o tym Ferdi miał się dopiero dowiedzieć. Od ilości sekretów przepaść między nimi zrobiła się trudna do zmierzenia. Z dołu biły czerń i dźwięk porywistej rzeki. Biada temu, kto chciałby tę przepaść pokonać, wpadając między dwie strome ściany. Jednak plany były już przedsięwzięte wcześniej. Plany starego kata, szczwanego lisa, który miał swe dziecko ukoronować i przekazać mu berło, które dzierżyły wszystkie męskie pokolenia w rodzinie.


Szykuj się, o ósmej wieczór wychodzimy, powiedział, wkraczając do pokoju bez uprzedzenia, bez pukania, bez chrząknięcia. Często tak robił. Nie obchodziło go, w jakiej obecnie sytuacji jest jego syn. Ferdi, wielokrotnie przyłapany przez niego w zawstydzających scenach, przestał się tym już przejmować. Tak było i tym razem. Nie przestał się onanizować, siedząc przed monitorem komputera. Po chwili obrócił głowę. Ojciec stał nieporuszony z kamienną twarzą. Mierzyli się wzrokiem, a jego syn wybuchł głośnym śmiechem. Zaraz będziesz miał okazję się wykazać. O ósmej czekam przed domem. Nie zamknąwszy drzwi, odszedł. Chłopak wstał, aby zatrzasnąć je z hukiem, dalej śmiejąc się z poważnej miny rodzica. Tak to już bywa, kiedy usilnie maltretuje się psychikę, psychikę dziecka, które nie zawsze rozumie, co się dzieje, albo inaczej, zawsze rozumie, co się dzieje, ale na swój przejmujący, fantazyjny sposób. Kat wychował sobie w domu niemalże zwierzę, które gotowe jest do walki w imię nienawiści do swojego Pana. Niesłychane paradoksy rządzą ludźmi. Co mógł sobie myśleć mały chłopiec, którego ojciec wychodzi na noc, zostawiając go samego z marami, milczy w chwilach trudnych, jest surowy w mowie tak bardzo, że w ustach ma się posmak krwi? Sam sobie odpowiedz na to pytanie, mój drogi. Jesteś młodym, mądrym Aniołem Stróżem. Nie trzęś się, przyzwyczaisz się do tego, by zajmować się Ferdynandem. Energia ci odpływa, szarzeje czasoprzestrzeń, bo nie wiesz, co cię czeka, boisz się. Wszyscy przeżywaliśmy to samo.


Ferdi tego dnia miał urodziny, ale dzień ten różnił się od innych jedynie tym, że ojciec zabierał go gdzieś lub pokazywał mu coś. Tym razem jednak miał mu ujawnić swoją tajemnicę nocnych nieobecności. Spotkali się na dole parę minut po ósmej wieczorem. Dzisiaj kończysz 21 lat, zrozumiesz więc, czym jest sztuka najznamienitsza, rzekł ojciec wyjątkowo łagodnym głosem. Sztuka? O czym ty mówisz? Ferdi się wręcz oburzył. Sztuka była mu tak obca, jak miłość, i zamiast budzić w nim radość, wzmagała świdrujący lęk przed uczuciami. Zobaczysz, zrozumiesz, rzucił ojciec, po czym poklepał syna po ramieniu, a sam otrzymał uderzenie w bok od silnego młodzieńca. Zgiął się wpół i pokazał mu pięść.

Szli szybkim krokiem trzydzieści pięć minut. Połowę drogi w miasteczku, drugą połowę przemierzali leśną ścieżką. Dotarli do drewnianej chatki; starej leśniczówki. Nie była to jednak zwykła stara leśniczówka. Był to blok z hartowanego betonu obrośnięty mchem, oblepiony cienką warstwą gliny i obudowany nieheblowanym, przegniłym drewnem. Kryjówka, która nie miała sobie równych. W oknie wisiały firany, kwitł kwiat, leżała łopatka ubrudzona w ziemi i stała herbata z wczorajszego wieczoru. Kajetan codziennie parzył nową. Pod dachem tego nietypowego miejsca nie było żadnego pokoju ze stolikiem, fotelem czy nawet kuchenką. Na środku stał samochód czarny jak węgiel z przyciemnionymi szybami. Na ścianach wisiały zadbane szafki, które kryły nieznane. Ferdi nie wiedział, do czego to zmierza. Obszedł samochód, dotykając lakieru. On jest dla mnie? — pyta w końcu po chwili bezdechu. Nie, jest od dzisiaj nasz wspólny. Stary się uśmiechnął. Ferdi uczył się jeździć na starym gruchocie, ale nie widział przeszkód, by poprowadzić tego czterokołowego diabła. Do czego będzie nam służył? — pyta chłopak jeszcze niewytrącony z hipnozy. Koniec zadawania pytań, zobaczysz! — zrugał go niby po staremu, ale jednak z większą rezerwą.

Kat kiwnął na niego placem i poszedł za niewielki róg ściany. Tam otworzył klapę w podłodze, zaczął znikać w dziurze, schodził po stromych schodach. Młodzieniec postąpił tak samo. Znaleźli się w sporym, jasnym pomieszczeniu. Wszystko było białe. Biały stół, białe szafki, białe łóżko, biały fotel i wreszcie prawie oślepiające białe ściany. Biel wywołuje spokój, ale także niepokój. Nieskazitelność w dzisiejszym świecie jest chamska, narzucająca się. Nic nie ma prawa być bez wady, nic nie ma prawa być niezbrudzone, nieskalane ludzkim działaniem. Ta biel sama w sobie jest obrzydliwa. Ale jak zaczynają się pojawiać rysy, linie, plamy, bryzgi i odciski czerwieni, to jest to sztuka najznamienitsza. Gospodarz oparł się o ścianę, przymrużył oczy w osobliwym uśmieszku. Tu nie ma czerwieni, tu jest tylko ta biel. I co ma samochód do tego wszystkiego? Młody drapał się po głowie i wykrzywiał twarz. Bo ty jeszcze nie rozumiesz! Ojciec podszedł do jednej z białych szafek i wyciągnął czerwony album. Kazał usiąść synowi w fotelu, dopiero wtedy mógł go obejrzeć. Każde zdjęcie wydawało się takie samo, a jednak każde było inne. Ferdi był zachwycony, że ojciec okazał się artystą dziwakiem. Farba ciekawie wiła się na zdjęciach w różne nieokreślone wzory, a jednak przywodzące na myśl różne postacie, rzeczy, wręcz myśli i uczucia. Kadr obejmował całe pomieszczenie, w którym właśnie się znajdowali. Tłem wszystkich malowideł były białe ściany, białe szafki, biały fotel i biały stół. Ile czasu zajmuje ci namalowanie takiego obrazu? — zapytał Ferdi. Różnie, czasem jedną noc, czasem kilka. Podszedł i zabrał mu album. Wystarczy. Pieszczotliwie odłożył go z powrotem na półkę. Jeszcze dzisiaj wiele zrozumiesz.


Ruszyli samochodem po polnej drodze. Jechali powoli, żeby nie wzbijać kurzu. Jechali na światłach pozycyjnych, żeby nie wzbudzać podejrzeń u ludzi z miasteczka. Chłopak rozsiadł się wygodnie, kiwał głową w przypływie dumy, a kierownicę trzymał mocno obiema rękami. Stanęli na skrzyżowaniu z drogą nr 50. Jedziemy w prawo, rzucił ojciec i włączył radio. Przestrzegaj zasady pięćdziesięciu kilometrów, odezwał się ponownie po chwili, zapalając papierosa. Deskę rozdzielczą oblał dym o zapachu wiśni. Ferdi nie pytał, dokąd jadą, bo wiedział, że odpowiedzi nie dostanie. Czekał, to jedyne, co mógł robić. Delektował się miękkością i dynamiką czarnego diabła. Po trzydziestu minutach wreszcie zmienili kierunek. Ojciec rozkazał skręcić w uliczkę tuż za wsią Popielów przed Węgrowem. Wzdłuż ulicy ciągnęły się domy jednorodzinne. Następnie odbili w mniejszą uliczkę, która prowadziła przez gęsty las. W głębi, za drzewami połyskiwały światła w oknach wolno stojących domów, niczym rodzinne ogniska zwiastujące bezpieczeństwo. Za kolejnym poleceniem ojca młody kierowca zaparkował pod oznaczonym drzewem i wyłączył światła.

Ten dom w głębi należy do Tani Pstreno. Obserwowałem ją przez dwa tygodnie. Mieszka sama, powiedział ojciec znowu zupełnie innym głosem niż zwykle. Podchodzimy cicho od strony ogrodu. Weź tę walizkę. Tak, tę, której nigdy nie wolno mu było dotykać. Ferdi nie rozumiał tej poufałości. Skąd nagle się wzięła, dokąd to wszystko zmierza? Czyżby taki miał być początek ich przyjaźni? Pytania zakłębiły się w jego głowie w ciągu tych kilku sekund, podczas których wyciągał walizkę. Zaraz potem ubrali się w zielone kombinezony i przeszli przez dziurę w płocie, wchodząc na teren pięknego ogrodu. Ojciec bez zawahania szedł między drzewami. Chłopak doszedł do wniosku, że doskonale poznał ten teren, dlatego w równym tempie podążał za nim. Doszli na tyły budynku. Za oknami wielkimi niczym witryny sklepowe zobaczyli Tanię. Siedziała na sofie przy szklanym stole, w ręku trzymała kryształową szklankę z rudą cieczą. Może rum. Może whisky. Czekaj tu. Przyjdź, jak ci powiem, zarządził stary. Klęknął, otworzył skrzynkę, wyjął chustę, dwa rulony jedwabnych pasów oraz dorobiony klucz do drzwi od strony tarasu. Pokropił jakimś płynem chustę, którą wraz z resztą pochował po kieszeniach. Na koniec założył parę silikonowych rękawiczek i wręczył taką samą parę synowi. Nic nie mówiąc, ruszył do drzwi balkonowych. Zapukał bez dłuższego namysłu. Niczego tak bardzo nie uwielbiał, jak dreszczyku emocji. Tania dopiero po chwili się zorientowała. Wstała, mrużąc oczy, wypatrując człowieka, który przeszkadza jej w trakcie wieczornego wypoczynku. Światło na tarasie oświetlało wątłą sylwetkę pana Mesa, który wyglądał na zagubionego, niegroźnego ogrodnika. Kiedy tylko uchyliła drzwi, jego stopa niezauważalnie zablokowała możliwość ich zamknięcia. Dobry wieczór, nazywam się Lolek. Uśmiechnął się, by uśpić jej czujność. Mogę wejść? Tania się zmieszała, ale on nie czekał na odpowiedź. Otworzył szeroko drzwi i chwycił ją wpół. Zanim zdążyła pisnąć, przytknął jej do twarzy chustę z substancją, która powoduje omdlenie, i położył Tanię na sofie. Po wyjściu na taras rozejrzał się uważnie, po czym energicznie machnął na syna, który jak wryty patrzył na to nieprawdopodobne wydarzenie.

Pani Pstreno obudziła się i dotarło do niej, że ręce i nogi ma związane jedwabną wstęgą. Dwóch mężczyzn siedziało przy barku i popijało różne alkohole. Tania, dobre masz tutaj smakołyki, odezwał się stary. Czego chcecie? Nic wam nie zrobiłam… zaczęła lamentować. Tylko stul pysk! Nie gadaj! Przypomnij sobie męża, którego zamordowałaś, żeby się nachapać! — ryknął na nią. Mam dla ciebie ciekawszą propozycję, niż opływanie w bogactwa. Zbliżył się do niej, by znowu przyłożyć jej do ust chustę. Przewróciła oczami, ale nie zemdlała, tylko padła na bok półprzytomna. Sięgnął pod koszulę nocną i zerwał jej stringi. Synu, zabaw się, nie gardź ładnym ciałem. Ferdi jak zahipnotyzowany usłuchał tego rozkazu. Kiedy skończył, sapał ze zmęczenia, a w ustach miał posmak rumu oraz kobiecej szminki. Czyli jednak rum. Otarł twarz, jakby zjadł kawał soczystego mięsa, i beknął. Ojciec poklepał go po ramieniu. Dobra robota. Podał młodemu szklaneczkę koniaku, w którą z brzękiem stuknął. W ciągu ostatniej godziny zbliżyli się do siebie jak nigdy dotąd. Uwielbiam takie suki stawiać do pionu. Są moje! Mszczę tych wszystkich biednych facetów, którzy musieli umrzeć, bo one chciały mieć wszystko dla siebie. Młodzieniec pokiwał głową ze zrozumieniem, zarazem jednak spytał: Ale czy tobie wolno, ojcze? Stary zarechotał głośno. Nie, odparł znów z powagą w głosie i wlał w siebie pełną szklankę markowego koniaku. Nie wolno mi, ale muszę. Jutro wymalujemy jej czerwienią ściany, a moja dusza zazna spokoju. Wstał od baru, aby rozłożyć się w fotelu. Pamiętaj, bierz tylko tyle, ile potrzebne ci do życia. Weźmiesz więcej, to koniec. W ciągu minuty całkowitej ciszy zasnął jak dziecko przy bajce. Ferdi pogrzebał w szufladach, z jednej zabrał pieniądze, w innej znalazł trochę biżuterii. Aby to uczcić, nalał kilka czterdziestek alkoholu i po kolei chlusnął je niedbale do gardła. Zszedłszy ze stołka barowego, ustał jeszcze chwilę, lecz w końcu ugięły mu się nogi. Upadł na ziemię, zaśmiał się kilka razy w przypływie szczęścia. Nigdy wcześniej nie było mu tak dobrze, tak beztrosko. Ojciec szanował go tego wieczoru, robili coś razem, dowiedział się, co jest w walizeczce, rozmawiali ze sobą, śmiali się, a nawet poklepywali po plecach. Aniele Stróżu, dziękuję, dziękuję ci za to, ty zawsze przy mnie bądź, wyszeptał szczęśliwy już w półśnie, nie rozumiejąc, jak złudna jest ta miłość, którą poczuł.


Wtedy wciąż jeszcze zdarzało mu się śnić o tym przesłuchaniu, lata po pierwszej chwili niemocy. Przesłuchanie było nieprzyjemne, ale sen, sen był okropny. Siedział w policyjnej pakamerze przy starym stoliku. Stała na nim popielniczka pełna petów, obok martwo spoczywały szare dłonie policjanta. Przesłuchiwał go w nieskończoność. Nie patrzył na jego twarz, w ogóle nie pamięta tej twarzy z przesłuchania. Otaczał go zgniły, cierpki zapach fusów z kawy. Wbijał wzrok w środek stołu. W myślach błagał o przebaczenie. Kiedy ostatni raz widziałeś Anetę Gawryło na zielonej szkole w nocy z 17 na 18 maja 1994 roku? — pytał we śnie policjant. Spałem, a raczej próbowałem zasnąć, odpowiedział Ferdi. Próbowałeś? — zdziwił się po raz setny, a szare dłonie się zatrząsnęły. Tak, rozstałem się z Anetą, bo bałem się, że nie dam jej tego, czego pragnie. Policjant odchrząknął. Jego głos był ostry, ale wówczas złagodniał. A gdzie poszła Aneta po waszej rozmowie? Ferdi przeniósł wzrok na pety w popielniczce. Nie wiem. Rozmawialiśmy na molo. Pocałowałem ją w głowę i powiedziałem, że jak będę w stanie jej zapewnić to, czego potrzebuje, to ją odnajdę. Zapada cisza. Głowa boli, myśli tłuką się do niej niczym ślepe kruki do okien. Gdzie poszła po rozmowie? — ponawia pytanie policjant. Nie wiem, nie wiem! Ruszyła w stronę domków, ale nie wiem, gdzie poszła… nie wiem, po prostu… Nie chciała, żebym ją odprowadził. Czuł wtedy rozdarcie, które we śnie było jeszcze silniejsze, zwłaszcza kiedy szare dłonie zaczynały płonąć żywym ogniem, a płomienie powoli sięgały ku sercu. Czuł piekący żar w klatce. Nic nie mógł zrobić, tylko patrzeć, czekać, aż sen się skończy, nim on w nim spali się żywcem.


Śledczy nigdy nie doszli do tego, że to on ją, piękną, śpiącą pod cienką kołdrą chłodnego jeziornego mułu, tam zostawił. Nie wzięli od niego próbki DNA, tylko odciski, których sprawdzeniem zajęli się bardzo pobieżnie. Było to jedno z tych śledztw, które potraktowano marginalne, byle jak. Wygodnej było wziąć istniejące dowody za pewnik. Samobójstwo. Sprawa zamknięta. Ferdi zaistniał w policyjnej kartotece jako: „(…)romantyczny nastolatek z odpowiedzialnym podejściem do związku. Nie jest podejrzanym, nie jest potencjalnym sprawcą, który mógłby się przyczynić do śmierci ofiary. (…)”.

Arboc

Poznał tego człowieka na początku drugiego roku studium fotografii. Od dziecka był bestią komputerową, co czyniło go wyjątkowym skarbem dla Ferdiego. Był od niego starszy, a postanowił studiować fotografię, ponieważ musiał zapełnić lukę, która powstała w jego życiu. Nigdy by go tam nie było, gdyby nie to, że pracował z Blaaack PIG! — jak to mówił zawsze ze śmiesznym akcentem. Ferdi nigdy nie dopytał, skąd to przezwisko. To właśnie przez Blaaack PIG! skończyła się jego zawodowa kariera. Nie przez to, że lubił grzebać w cudzych mailach, nie dlatego, że nałogowo śledził cudze życia czy też ściągał jednego dnia po kilka groszy z kilkudziesięciu tysięcy kont dziennie. To właśnie przez Blaaack PIG!

Ferdiemu ten mężczyzna wydawał się dziwakiem, człowiekiem naiwnym, nieśmiałym dzieciakiem w ciele mężczyzny. Pewnego razu usiedli obok siebie na zajęciach w sali komputerowej i szybko znaleźli wspólny temat, który ich interesował. Umówili się na piwo następnego wieczoru, o ósmej. Ferdi miał nadzieję, że Arboc będzie chciał z nim współpracować, obawiał się jednak, że wymięknie. Potrzebował kogoś takiego jak on, hakera jakich mało. Szukanie kobiet było czasochłonne i trudne. Często musiał śledzić taką przez co najmniej kilka dni, żeby zorientować się, czy w ogóle się nadaje, czy jest dobrą ofiarą, czy źle traktuje mężczyzn, czy się puszcza, i czy bruka wizerunek szanujących się kobiet. Przez pierwszy rok nie udało mu się złowić wielu okazji. Miał dwie na celowniku, ale jedna się wymknęła. Ferdi odpuścił, bo zauważył, że dziewczyna zachowuje się podejrzanie, jakby wyczuła, że ktoś ją śledzi. Zbyt często gdzieś dzwoniła, odprowadzali ją w różne miejsca przypadkowi mężczyźni. Kuta na cztery nogi. A to była niezła szuja. Nie mógł jednak ryzykować, nawet jeśli szkoda było tego tygodnia poświęconego na obserwację. Jeśli już komuś powiedziała, że czuje oddech na karku, to koniec zabawy. Spalony. Musiał zniknąć jej z oczu. Druga niespodziewanie wyjechała. Udało mu się podrzucić podsłuch w górnej części framugi jej drzwi wejściowych, kiedy zjawił się u niej jako listonosz z fałszywą przesyłką. Właśnie tamtej nocy, na dzień przed spotkaniem z nowym znajomym. Miał słuchawkę w uchu, żeby słyszeć, co robi i gdzie się mniej więcej znajduje w mieszkaniu. Nagle dzwoni telefon. Zaraz będziesz? Okej… No! Cieszę się, że wreszcie wracam do domu… Nikomu nie mówiłam, bo wiesz jaka jestem… zaraz bym beczała. Dobra… Nie, Greg sobie poradzi, nie pytaj o niego. Pa, pa!… Ach! Poczekaj. Stań od drugiej strony na parkingu przy klatce. Jest wolne miejsce… No bo widzę przez okno. Klamka zapadła. Koniec akcji. Ale trzecią chapnął dość szybko. Szwendała się samotnie po barach, była uzależniona od kokainy, kradła to tu, to tam. Umysł miała przytłumiony. Łatwy cel.


Niedawno napatoczyła się kolejna i Ferdi potrzebował kogoś takiego jak Arboc. Bezczelna pani menedżer dużego sklepu sieciowego z odzieżą. Od razu ją wyhaczył. Ale ty masz wredną gębę. Ale masz przerąbane… Mogę się założyć… szeptał do siebie Ferdi w przebieralni i spoglądał na kobietę przez szparkę w zasłonie. Co drugi dzień z innym facetem spędzała noc. Elegancją i kulturalnym sposobem bycia przyciągała przyzwoitych facetów, którzy dawali się nabrać na jej, tego nie da się ukryć, piękny uśmiech. Nie widziałeś jej krzywej i władczej gęby, człowieku… Żaden facet by jej nie dotknął kijem, ale ona się kryje ze swoim prawdziwym obliczem pod pięknym uśmiechem, opowiadał swojemu nowemu koledze Ferdi. Pierwszemu, odkąd rozpoczął naukę na studium. Umiesz działać dyskretnie? — zagadnął go. Pewnie, ej, mogę ci załatwić treść jej maili, SMS-ów, telefonów, no i bilingi też… czaisz? Stworzyłem program, który działa na podobnej zasadzie co X-Keyscore. Tego programu wiesz… używa NSA, czyli amerykańskie służby bezpieczeństwa, National Security Agency. Arboc bardzo podniecał się swoimi umiejętnościami, a Ferdiego ekscytowała jego pasja. Ej, ale co ty potem robisz z nimi, co? — dopytywał ten niecodzienny człowiek o zielonych oczach. Staram się je sprowadzić na lepsza drogę. To z kolei moja pasja. Robię im małego psikusa, podrzucam pogróżkę, tylko tak, żeby zaczęły zmieniać swoje życie, a potem zapraszam na niezwykłą sesję zdjęciową. Cóż, zdarza się, że się okazuje, że muszą zniknąć… To wystarczyło, żeby Arboc się uśmiechnął i zadowoleniem podał mu dłoń. Co oznacza zniknąć? Niespecjalnie go to zajmowało. Moralność nie szła w parze z pasją. Umówili się, że on poszpera w mailach Joanny Żak, a Ferdi da mu kopię najlepszych zdjęć z sesji. Warunkiem było również to, że informatyk po wykonaniu swojej roboty nie będzie się interesował dalszym przebiegiem spraw. Współpracujesz z kimś? Ferdi nie lubił niejawnych osób, które gdzieś są, ale ich nie ma. To właśnie one są najgroźniejsze. No wiesz, należę do klubu hakerów. Działamy na szyfrowanych stronach… Stary! Nikt nie wie, kto jest kim ani gdzie się znajduje, czaisz? Coś jak WikiLeaks. To nie była działka fotografa artysty, ale najwyraźniej nowy kolega wiedział, o czym mówi. Pan Mes niespecjalnie interesuje się światem, bo go prędzej frustruje niż napawa cieniem nadziei, że może być „dobrze”, nie mówiąc o „lepiej”. WikiLeaks jest krokiem w stronę sprawiedliwości społecznej. Właśnie na jej rzecz Ferdi w swoim mniemaniu pracuje od lat.

Szybko wyszło na jaw, że pani J. jest osobą nie tylko władczą, ale także bezwzględną wobec ludzi, którzy ją otaczają. Informatyczny skarb Ferdiego ściągnął jej maile z ostatnich dwóch miesięcy, nagrał parę rozmów telefonicznych, a nawet udało mu się nagrać kilka filmów przez aparat w jej własnym smartphone Galaxy S5. W domu jednak, kiedy bywała sama, popijała wino i wpatrywała się w swojego pieska. Ci faceci byli naprawdę załamani, gdy na drugim lub trzecim spotkaniu robiła aferę, że dłużej nie może się spotykać. Wyglądali na zasmuconych, gdy wyzywała ich od palantów, pedałów i pomyleńców, gdy krzyczała, że mają małego fiuta, że nie potrafią jej zadowolić. Nieleczona nimfomania to coś strasznego. Z łagodniej kobiety, która ich adorowała, przemieniała się w zapienioną frustratkę. Nie żartowała, to koniec, i każdy z nich zdawał sobie z tego sprawę, więc odchodził w smętnej pogoni za nowym szczęściem z jedną połową serca. Wybierała różne miejsca na spotkania. I pewnego razu fantazja powiodła ją za daleko. Weszła w obszar działania Ferdynanda Mesa, fotografa artysty, człowieka sprawiedliwego. Posłuchaj.

Ferdi dostał cynk od Arboca, że J. wybiera się z nowym, naiwnym kogucikiem nad jeziorko. Pojechali jej samochodem, który zostawili na parkingu. Zapadł wieczór, ludzie odjechali w swoje strony. Zostali sami. Ona piła wino, a on przyglądał się jej maślanymi oczami. W końcu zaczęli się dotykać, potem kochać. Tam, na posłaniu na brudnym piachu na wybrzeżu jeziorka, które nie grzeszyło pięknem. Ferdi przyglądał się z niesmakiem: suka! Obawiał się, że nic z tego nie będzie. Facet zapakuje ją do samochodu i odjadą. A jednak nie. Pokłócili się. Pogoniła go do diabła. Facet zadzwonił po taksówkę, która przyjechała po dziesięciu minutach katorżniczego milczenia. Ostatni raz facet próbował ją udobruchać, ale nic z tego. Powiedziała, że jest zbyt miękki, że ona już nie może, że jej w życiu nikt nie dawał drugiej szansy, że to koniec, że tak musi być. Odjechał. Ferdi wiedział, że jest na tyle głupia, że będzie chciała jechać po pijaku. Wyjął ostry scyzoryk i gładko przebił dwie przednie opony, a potem stanął za dużym drzewem obok parkingu. Nie musiał długo czekać. Diablica założyła majtki, zebrała manatki i ruszyła w kierunku samochodu. Właśnie otwierała drzwi, kiedy on wyłonił się zza winkla. Przestraszyła się. Uh! Ale mnie pan wystraszył! Piękny uśmiech, nie, zniewalający uśmiech pojawił się na jej twarzy. Mogę panu w czymś pomóc? Oparła łokieć o dach, przechyliła głowę, jakby mówiła do swojego pieska. Jej długie włosy opadły na uchylone drzwi samochodu. Ferdi nie mógł się powstrzymać przed podnieceniem. Ma pani przebite dwie opony. Może mogę jakoś pomóc? Odskoczyła, trzasnęła drzwiami. Przykucnęła, wlepiając wzrok w przednią oponę. A to mały skurwiel, ćwok pierdolony! Przebił mi oponę! No, nie wierzę! Ferdi podszedł do niej. Mam niedaleko warsztat samochodowy. Właśnie szedłem na spacer po robocie, patrzę, a tu flak. Wstała, obrzuciła go spojrzeniem, zatrzymała wzrok na dobrze widocznej wypukłości przy rozporku, a on właśnie wyjął z kieszeni parę sylikonowych rękawiczek, które błyskawicznie naciągnął na dłonie. Okej… jęknęła. Wie pan co…? Otworzyła drzwi, żeby wsiąść. Ja już… Ferdi rozejrzał się błyskawicznie kilka razy, nikt nie szedł, nikt nie jechał, spojrzał na nią, uderzył w twarz i brutalnie wepchnął do samochodu. Przeleciała aż na fotel pasażera, a zaraz potem niechybnie wszczęła alarm. Ferdi zgrabnie przycisnął jej głowę łokciem do szyby jedną ręką, a drugą wyjął taśmę z tylnej kieszeni. Oderwał kawałek, rwąc ją zębami, i zakleił jej usta. Jedwabną wstęgą związał dłonie. Ale z ciebie silna suka. Rzucała się niemiłosiernie, więc zdzielił ją pięścią w żebra. Uspokoiła się. Wiesz, nie mogę patrzeć, jak łamiesz tym facetom serca. Próbowała coś mówić, ale od razu dostała cios w skroń. Daj mi coś powiedzieć. Masz pecha, bo ja nie daję ostrzeżeń. Nie nadaję się na edukatora, po prostu działam. Czynisz ludziom źle. W pracy tyranizujesz pracowników. Przyzwoitych mężczyzn traktujesz jak lalki Ken. Byleby cię wzięli, spenetrowali tę twoją swędzącą pi… Ferdi opluł się z przejęcia. Z obrzydzeniem śledziłem twoje życie wystarczająco długo, żeby być przekonanym o słuszności tego, co robię. Spojrzał na nią, a ona na niego. Jest sparaliżowana strachem, choć w jej tęczówkach płonie ogień. Powoli, patrząc na nią ostentacyjnie, kręcił kółkiem przy siedzeniu, a siedzenie odchylało się do tyłu. W końcu oparcie fotela leżało na tylnej kanapie. Przerzucił ją i sam przeszedł, aby na niej usiąść.

Dlaczego to robisz? — spytał łagodnie. Próbowała coś powiedzieć, ale Ferdi nic nie rozumiał przez taśmę, którą miała zaklejone usta. Zdejmę ci taśmę, ale jak krzykniesz, to dostaniesz po japie. Masz mówić spokojnie albo nie będziesz miała nawet szansy się wytłumaczyć, rozumiesz? Skinęła głową nerwowo. Zdjął jej taśmę. Cisza, która zapada, jest dramatyczna i cudowna jednocześnie. Patrzyli na siebie. On czekał na jej błąd, ona się pilnowała, żeby go nie popełnić. Ferdi powoli sięgnął pod jej lekką suknię. Zaczęła nerwowo kiwać głową. Wyrwał jej się pisk, więc jednym ruchem rozerwał suknię. Teraz wystawała jej bielizna spod pozostałej części. Ona cicho zawyła, przygryzła wargi, odkręciła głowę na bok. Przeszła test. Dlaczego to zrobiłaś? — spytał drugi raz. Nie wiem… naprawdę nie wiem… po prostu… nie mogę znaleźć dla siebie mężczyzny, wyznała płaczliwie. Skoro traktujesz ich w ten sposób, to jak możesz się przekonać, czy to ten odpowiedni? Badał ją ostrym wzrokiem. Trzy dni, kurwa? Co ty możesz wiedzieć po trzech dniach? ­- zapytał logicznie Ferdi. Ręce miał skrzyżowane na piersi jak dżin Aladyna i głaskał się po jabłku Adama. Jego ton z postawą w ogóle nie współgrał. Nigdy nie miałam ojca, nie wiem, jaki powinien być mężczyzna, mężczyźni mnie nienawidzili. Mówili, że kuszę, a ja wcale nie chciałam. Wychowywałam się ze starsza siostrą, która pracowała w knajpie i jedyne, co mówiła o nich, to… to, że to pierdolone świnie są, zwierzała się dalej. A on ciągle na niej siedział. Było jej ciężko, bolały ją biodra, kręciło się jej w głowie. Położyła dłonie na czole, odwróciła wzrok, by cicho zaszlochać. Asia, a ty nie masz własnego mózgu? To, że ona nie potrafiła uporać się z facetami, to nie znaczy, że ty też nie. Z powodu głupiej siostry musiałaś zranić tyle serc, nawet jeśli męskich, świńskich czy szowinistycznych, to jednak serc. Uczucia są jedne, i każdy je ma. Oderwał jej dłonie od czoła, chwycił za brodę i pokierował jej głowę wprost na swoją twarz. Naprawdę tego nie rozumiesz? W jednej chwili przestały lecieć jej łzy. Jakby wychwyciła chwilę, ten moment, pomyślała, że może uda jej się udobruchać tego szalonego człowieka. Zakiełkowała w niej nadzieja, że puści ją wolno. Tak, rozumiem, teraz rozumiem. Robiłam źle, bo całe życie źle postępowano ze mną. Rozumiem, że mnie to nie usprawiedliwia, ale… ale co ja mogę? Ferdi się uśmiechnął. Świetna manipulacja. Nawet jeśli słowa szczere, to umysł zatruty, zauważył. Trudno go zmylić, jest wyczulony na błagalne modlitwy, prośby, spowiedzi i obietnice. Ona nie pojmuje, że nic jej już nie pomoże. Umysł zatruty? ­ — dopytuje kobieta. Tak, niestety, Asia… umysł masz już zatruty.

Ferdynand zostawił ją związaną w zamkniętym samochodzie. Odwiedził dwie pobliskie latarnie stojące przy parkingu, zajrzał do puszek z kablami i scyzorykiem przeciął pierwsze lepsze kabelki. Kiedy latarnie zasnęły, wziął swoją miłą niewiastę na romantyczny spacer wzdłuż brzegu. Nie miała odwagi choćby pisnąć. Z jej lewej strony zionęła czarna woda. Łamałaś tyle serc, kochanie, więc pozwolisz, że teraz ja złamię twoje, rzekł Ferdi, przystanąwszy za niewielkim wzgórzem, gdzie z żadnej strony nie było ich widać. Tylu niegodnym, twoim zdaniem, mężczyznom się oddałaś, więc teraz niech ja będę jednym z nich, powiedział spokojnie. Joanna wpierw spojrzała na niego wystraszona, a po chwili opadły jej ramiona obojętnie. Z własnej woli przyklękła na zboczu niewielkiego wzniesienia i zupełnie niespodziewania omdlała. Stoczyła się bezwładnie dwa metry. Ferdi podszedł do niej. Aparat fotograficzny odłożył niedbale na bok. Niespiesznie rozebrał ją do naga. Ubrania złożył w kostkę, odłożył obok aparatu. Następnie zaczął kobietę delikatnie dotykać, bez tej brutalności jak na początku, kiedy zaczynał tą swoją przygodę. Sam stwierdził o sobie, że beznadziejnie dorósł i często nie ma w nim już chwil niemocy. Kobieta wybudzona z omdlenia przeszła w rozkosz, a z rozkoszy aż zabrakło jej powietrza. Koniec końców jej nieczułe już na żadne bodźce ciało opadło wraz z kamieniem na dno jeziorka. Wcześniej zrobił jeszcze imponującą sesję zdjęciową, używając małego reflektora oraz składanego, kieszonkowego ekranu fotograficznego. Nie chciał jej brać do domu, bo musiałby się dzielić nią z ojcem. Chciał mieć tę radość dla siebie. Jednocześnie wyrzuty sumienia cięły gorączkowo jego spokój.

Ferdi z niewielkim smutkiem zapakował ubrania do niebieskiego worka na śmieci. Poszedł do samochodu, zmienił rękawiczki i włożył kluczyki do stacyjki w samochodzie Joanny, po czym kilkakrotnie przetrzymał zapłon, aż zalały się świece. Zostawił drzwi otwarte z torebką we wnęce na nogi po stronie pasażera. Wziął sobie dwieście złotych jako zadośćuczynienie. Zdjął rękawiczki, które także wylądowały w worku wraz z jego roboczym kombinezonem i wreszcie ruszył wzdłuż jeziora. Szedł ulicą, jakby w worku niósł stare, pluszowe zabawki. Wyrzucił całość do wielkiego zbiorczego śmietnika, właściwie kontenera jakiejś firmy budowlanej. Lada dzień wywiozą wszystko na odległe wysypisko. Dotarł do swojego samochodu i pojechał do starej leśniczówki, a kiedy w końcu doczłapał się do domu, był już bardzo zmęczony. Ojciec spał w fotelu. Ferdi mu się przyjrzał. Ze wstrętem poczuł zgniłą litość. Aniele stróżu, ty zawsze przy mnie bądź, i pozbądź mnie wzbudzania w innych litości…


Arboc dostał zdjęcia już następnego dnia wieczorem. Był nimi więcej niż zachwycony. Stary, nic, tylko paść na kolana. Te zdjęcia są genialne! Spotkali się w starej wieży ciśnień, którą przerobiono na taras widokowy dla turystów. Jednak po godzinie dwudziestej pierwszej w dzień powszedni rzadko kto tam bywał. Oboje wiedzieli, że jak jeden drugiego wyda, to jeden albo drugi natychmiast sam siebie unicestwi, gdyż nie miałby ochoty na więzienie, na życie w potępieniu. Żaden z nich nie miał zamiaru wydawać wspólnika, to było pewne. Oto ludzie, którzy działają sami, a nawiązują współpracę na bardzo prostej zasadzie: ty będziesz robił swoje, a ja swoje, i tyle. Tak jak to zaproponował na samym początku Ferdi. Tak narodziła się długoletnia przyjaźń i partnerstwo. Synergia sędziego samozwańca i zabójcy artysty w jednym z hakerem sygnalistą, który kocha się w sztuce. Sprawiedliwość, piękno i pełnia życia.

Dom Straszny

Ferdi wykonał z ojcem jeszcze dwa malowidła, których obfotografowaniem i edytowaniem w Photoshopie zajmował się z wielkim zaangażowaniem. Ich dziwna relacja rozkwitła wówczas niczym kwiaty na wiosnę. Co za paradoks, że tych dwoje ludzi pojednała nienawiść. Krew ich ofiar mocniej wiązała od krwi rodzinnej. Kiedy młody Mes ukończył studium fotografii, wyjechał za granicę, żeby zarobić na życie, zmienić otoczenie, a przede wszystkim by mieć ofiary tylko dla siebie, bez wyrzutów sumienia. Ojcu nigdy nie powiedział, gdzie dokładnie wyjechał, bał się, że go nawiedzi, nagle zjawi się na krańcu łóżka i powie: Wstawaj, przecież nie jesteś śpiącą królewną. Jajecznica czeka… Albo kiwnie na niego jak na psa, nie wydobywając z siebie żadnego słowa. Latawiec z dzieciństwa lewitował w powietrzu nad głową, czarny i groźny, o którym nie dało się zapomnieć. Ferdynand zmienił też niedawno nazwisko z Mes na Ferguson, żeby oddalić się od rodzinnego przekleństwa. Album z ich wspólnymi pracami ukradł z białej szafki ku rozpaczy ojca. Były jedyną materialną pamiątką po ich wspólnych wojażach, pamiątką dla ojca i syna. Dzięki zdjęciom z tego albumu Ferdi stanął na podium w trzech konkursach fotograficznych na przestrzeni ostatnich trzech lat. Trzecie miejsce i wyróżnienie w kategorii kreatywność w konkursie „Kolory Oryginalne” — Madryt; drugie miejsce w konkursie „Pajęczyna Wyobraźni” — Paryż; pierwsze miejsce w konkursie „Fotografia Wnętrz” — Sztokholm. Ferdi dostawał dzięki temu więcej zleceń, głównie z zakresu fotografii artystycznej. Obecnie dobrze na tym zarabia. Do ojca dzwonił, ale już dawno go nie odwiedzał. Po perfekcyjnym szkoleniu u „Starego Kata”, wspomagany przez raporty Arboca, nadal był postrachem niewdzięcznych kobiet. Obserwował je wieczorami, a także w ciągu dnia, tworzył dokumentację, obserwował relacje z otoczeniem i rodziną, dorabiał klucze, w końcu zostawał u nich na noc jak u dobrych kochanek albo zabierał na spacer w nieznane. Zawsze na czysto kończył robotę, to była od zarania koronna zasada. Nikt nigdy nie znalazł najmniejszego śladu po jego obecności, a kobiety zostawiały listy lub maile, których treść mówiła o wyjeździe do miejsca, którego nie zdradzą, bądź o nieszczęśliwym życiu, które trzeba zmienić lub zakończyć. I co więcej, po nich też nie zostawał żaden ślad, przynajmniej taki, który można by było odnaleźć. Najwcześniej, raczej przypadkiem, po paru miesiącach. Najprędzej jednak po paru latach. Policja nawet nie podejrzewała, że grasuje fotograf artysta z domu Mes, który znalazł swoje powołanie jako wybawca mężczyzn.


Pewnego dnia postanowił nareszcie ojca odwiedzić. Po ustatkowaniu się i długoletniej nieobecności okolica wydawała mu się biedna, wręcz zapuszczona. Mimo wszystko dało się to przełknąć, więc z zażenowaniem niespiesznie szedł ulicą, którą niegdyś chadzał codziennie jego ojciec. Ferdynand dobrze pamiętał, jak po swych dramatycznych nocach obserwował ojcowski chód. Jednak to, co zobaczył w środku, przypominało jedną jedyną rzecz na świecie: Dom Straszny. I to pod każdym względem. Psychotyzm ojca sięgnął zenitu, a Ferdynand wówczas jedno sobie przyrzekł: Żebym tylko ja nie stał się istotą tak żałosną. Żebym tylko ja, Aniele Stróżu mój, nie musiał szamotać się w tak dolegliwej samotności serca i umysłu; żeby tylko mój artyzm nie przekwitł niczym zdolność rozumienia piękna przez tego starca. Dom Straszny mógł w zupełności posłużyć jednocześnie za wystawę anatomii, muzeum wzornictwa naturalnego i warsztat fanatyka medycyny. Jakby tego było mało, ściany zostały zapełnione czerwonymi malowidłami. W osamotnieniu talent Kata przybrał na sile, a owe dzieła sztuki przypominały wytworne obrazy przedstawiające różne sceny z mitologii greckiej. Wszystko opływało w oparach formaliny i alkoholu, którego zgniły swąd przewiercał na wskroś nozdrza i gardło. Pokrętna fascynacja pomieszana z uczuciem wstrętu wypełniła Ferdynanda. Możliwość była tylko jedna: słabe ogniwo trzeba zlikwidować. Jeśli nie, po nici od ojca dojdą do kłębka, czyli do syna, a zabawa w fotografię artystyczną skończy się jak mieczem uciął. Syna wciągną ruchome piaski protekcyjnej władzy policyjnej.

Ubieraj się, wychodzimy, powiedział sucho Ferdynand. Z tobą nigdzie nie idę! — ryknął z niespodziewanie wielką siłą ojciec. Widzę w twoich oczach, jak daleko zaszedłeś ze swoją sztuką najznamienitszą. Przy tobie, jestem niewinnym kundlem. Stary wymachiwał ręką, a po brodzie poleciała mu ślina. Najwyraźniej uczeń przerósł mistrza, choć mam wątpliwości, kiedy się tu rozglądam. Widzę, że… Ferdynand postąpił krok nad rozległą czerwoną plamą. Urządziłeś sobie tutaj muzeum. Był spokojny i chłodny niczym górski głaz. Uciekłeś ode mnie, musiałem się czymś zająć! — wykrzyczał ojciec. Wciąż drapał się po głowie, jakby zalęgły mu się wszy, była to jednak rozległa nerwica. Pomiędzy siwymi włosami widniały strupy i świeże rany. Nagle jego usta ścieśnione rozchyliły się,, a oczy załzawiły. Nie uciekłem, tylko stałem się niezależny, odparował Ferdynand. A zasługiwałeś na to, żeby uciec od ciebie, za tyle lat mojego osamotnienia, tyle lat gwałtu psychicznego, z którego nigdy nie wyjdę, a co gorsza, nie chcę wyjść, bo stało się to już częścią mojej osoby. Od kiedy zaprowadziłeś mnie tam, na dół, i pokazałeś albumy, poczułem wreszcie twoje zainteresowanie… wreszcie poczułem namiastkę miłości… Pfff! Tak myślałem! Wcale nie umiałem sobie lepiej z tym wszystkim poradzić. Mówił przez zaciśnięte gardło, głos zachrypł, jego oddech się rwał, ale nadal był spokojny. A ty myślisz, że mój ojciec był bożkiem ojcostwa, że był przyjemny i łagodny jak aniołek? Głowa starego trzęsła się jak nigdy. To był najgorszy skurwiel, jakiego świat widział… Kat spojrzał przez okno, zawiesił wzrok na kawce dziobiącej kamyczek. Nawet nie wiesz… nie zrozumiesz, co to znaczy być chowanym przez takiego człowieka. Ja bardzo bym chciał, żeby się nade mną tak znęcał, jak ja nad tobą. To, co robił, jak bił, jak krzyczał… tego nie da się nawet opisać… Najlepiej, żeby w ogóle go nie było, żeby o mnie zapomniał… miał w dupie. Kurwa! Dałem ci to, czego mi w życiu najbardziej brakowało. Ojciec cały czas trząsł się od emocji. Mówił o sprawach, o których bał się nawet myśleć. To ja mam za to odpowiadać? Za to, że ty cierpiałeś, ja teraz mam być wyrozumiały, być wdzięczny za noce strachu, za ciszy mękę, za brak miłości? Głupi jesteś! Ferdynand podszedł do ojca, pociągnąwszy go za wiotkie siwe włosy i zrzucił z fotela. Wstawaj! Podniósł go i popchnął z impetem w głąb pokoju dziennego. Stary znowu upadł i boleśnie jęknął. Z tyłu pleców mocno go zakuło, a prawie niesłyszalne pyknięcie w ręku zasygnalizowało pęknięcie kości przedramienia. Niczego nie zyskasz, jak mnie zabijesz, rzekł stary. Nie mam takiego zamiaru. Kto ci dał prawo wydawać syna na świat, kiedy nie byłeś gotowy na to, żeby normalnie żyć? Dałeś mi cierpienie, dałeś mi osamotnienie, dałeś mi żal i brak wiary w siebie. Ferdynand poczerwieniał na twarzy, on też jeszcze nigdy swoich boleści nie wypowiadał na głos, tym bardziej przy ojcu. Ale oto właśnie rzucił mu te słowa prosto w twarz, w oczy, które nagle spłodziły łzę. Oto łza złego człowieka. Syn wskazał ojca palcem i zamarł w tej pozycji przez chwilę. Stary podniósł się ciężko, podszedł do niego. Ty, synu, wiedz, że i na ciebie przyjdzie czas, i ciebie wskaże kiedyś twój syn palcem, i ty też… tak, ty też umrzesz, złym będąc w jego oczach. Niewdzięczniku… Chamie! — syknął. Odtrącił palec Ferdynanda, przeszedł obok, by spocząć w fotelu. Usiadł, ciężko dysząc.


Ja wiem, jesteś wstrząśnięty. My też jesteśmy wstrząśnięci. Mimo ciężkiej pracy nas, Aniołów Stróży, mimo naszych największych starań, tacy ludzie jak tych dwóch przysparzają nam dużo frustracji. Jednak nie poddajemy się, pracujemy nad nimi, darzymy miłością. Gdyby nie to, ich czyny byłyby jeszcze gorsze, jeszcze straszniejsze, choć trudno to sobie wyobrazić. Najważniejsze, by wybaczając im, nadal traktować ich surowo, a swymi naukami i pouczeniami wyprowadzać ich z kolejnych kręgów piekielnych. Zawsze, mój drogi, każdy z nas musi pamiętać, by nie słuchać wymówek ani usprawiedliwień, żeby nie wpaść wraz z człowiekiem w ten zionący przepaścią dół, bowiem wtedy zaczną się sypać na ciebie popioły winy, zostaniesz wyklęty, upadniesz i się nie podniesiesz. Choć twierdzi się, iż człowiek jest słaby, w rzeczywistości trzyma głęboko w sobie potęgę, wielką potęgę, którą trudno jest zmierzyć czy też objąć rozumem. Pamiętaj, wszelkie wątpliwości, które będziesz miał, wystąpią przeciwko tobie. Nie miej ich, a zamiast nich miej w sobie głos mądrości, nim się kieruj. Posłuchaj, co było dalej.


Obaj ubrali się po kilku godzinach ciszy, a następnie wyszli na spacer. Ferdynand próbował namówić ojca, by zlikwidował to widowisko w swoim domu, bo naraża nie tylko siebie, ale i jego. A kiedy coś mu się stanie i przyjedzie karetka, będzie wpadka stuprocentowa. Policja ruszy tropem, będą się zastanawiać, skąd ten człowiek się wziął, gdzie jest jego rodzina, kto na to pozwolił, czemu nikt tego nie zgłosił. Kolekcjoner jednak stanowczo odmówił uprzątnięcia mieszkania. Zatem klamka zapadła. Rozmowa wyłączyła ich czujność. Z przyzwyczajenia zaszli do drewnianego domku, w którego piwnicach znajdowała się wyjątkowa malarnia. Od twojego wyjazdu nic nie zmieniałem. Wszystko jest, jak było, stwierdził ojciec, stojąc przy klapie do zejścia, i machnął zapraszająco na syna uszkodzoną ręką. Zeszli na dół. Przez jakiś czas podziwiali swoje malowidła, które po wyschnięciu i po upływie czasu stały się czarne. Przez te wszystkie lata farba wgryzła się w ściany, meble, podłogę. Ferdynand posadził ojca w fotelu. Bił się z myślami, co dalej z nim zrobić. Musiał zaradzić tej sytuacji, nie mógł dłużej ryzykować, gdyż w innym wypadku całe jego poukładane wielkim wysiłkiem życie się rozsypie. Z jednej z szuflad wyjął grubą taśmę klejącą i przywiązał ojca do fotela, choć się opierał. I co, zabijesz mnie? — pyta stary Mes. Nie, odpowiedział spokojnie Ferdynand. Upewniwszy się, że ojciec się nie wydostanie, wyszedł. Udał się do domu i rozpoczął sprzątanie. Znalazł grube, czarne, pojemne worki. Lądowało w nich wszystko, cała wystawa. Likwidował ją uważnie, systematycznie, fragment po fragmencie. Późnym wieczorem wywiózł większość przedmiotów do piwnicy starej leśniczówki. Dał przy okazji staremu coś do jedzenia i picia. Nie poskarżył się nawet słowem, a Ferdynand nie zadał mu ani jednego pytania. Całą noc i następny dzień aż do południa likwidował wszelkie dowody ojcowskiej psychozy, a robił wszystko tak, żeby sąsiedzi się nie zorientowali, a już zwłaszcza pani Irena. Po południu, kiedy zapakował do bagażnika samochodu resztę śmieci i dwie zakurzone, ledwo domykające się walizki, poszedł do kuchni wypić szklankę wody. Wówczas zapukał ktoś do drzwi. Otworzył. Witam, pani Ireno, dawno pani nie widziałem, rzekł przyjaznym głosem. Trochę odświeżyłeś ten dom. To dobrze, bo jeszcze wczoraj wyczuwałam smródd, więc postanowiłam zajrzeć. Kajetan umarł? — zapytała wprost. Nie, ale jest chory, dzisiaj w nocy wysłałem go do siebie, do Hamburga, bo tutaj sobie już nie radzi. Ferdynand uśmiechnął się serdecznie i zaprosił sąsiadkę eleganckim gestem do domu. Ach! Czyli to w Hamburgu się kształciłeś, a teraz tam mieszkasz i pracujesz, no pięknie. No ładnie! — w zadumie, jakby do siebie powiedziała staruszka. Zapraszam panią serdecznie, proszę, porozmawiamy. Cofnął się o krok i jeszcze szerszym gestem wskazał duży hol. Nie, pewnie masz dużo spraw na głowie. Powodzenia, niech Bóg ma cię w opiece. Do widzenia. Pożegnała się zachrypniętym cienkim głosikiem, nie nie zwróciwszy nawet uwagi na niezwykły kolor ścian, a po chwili zniknęła w domu po drugiej stronie podwórza. Ferdynand przez chwilę jeszcze stał w drzwiach wpatrzony w martwy punkt. Kiedy po chwili przekroczył próg domu i przekręcał klucz w zamku, dotarło do niego, że kątem oka dostrzegł męską postać w głębi podwórza. Poczuł lekki dreszcz na plecach. Odwrócił się, i rzeczywiście, stał tam potężnie zbudowany mężczyzna ze skrzyżowanymi rękami na piersi. Zrobił kilka niepewnych kroków w przód, wpatrując się z niedowierzaniem. Ach tak, jakie dziwne bywają spotkania, co? — zawołała ta postać, a dzieliło ich ze dwadzieścia metrów. Ferdynand znał tego człowieka tylko ze zdjęć, a ojciec zawsze go przed nim przestrzegał. Szybko wskoczył do samochodu i uruchomił silnik. We zbijającym się kurzu ruszył jedną z leśnych dróg. Aniele Stróżu, ja ciebie potrzebuję, ja chcę zmienić bieg tej rzeki, chcę uwolnić się od tego wszystkiego… Aniele Stróżu, ty zawsze przy mnie bądź.

Ferdynand, spoglądając w tylne lusterko, jęknął żałośnie. Miał dużą przewagę, ale fakt, że ten człowiek rozpoczął pościg, wcale nie napawał go optymizmem. Strach nie jest mu dobrze znany, lecz z tego, co słyszał od Kata, wynikało, że akurat tego człowieka należało się bać. Klucząc po leśnych ścieżkach, udało mu się umknąć i dotrzeć do starej leśniczówki. Pilotem otworzył boczną ścianę chaty, wjechał do betonowego brzucha, a następnie zamknął tajną bramę. W oddali słyszał, jak po lesie pędzi jego prześladowca. Zszedł do ojca z resztą śmieci i cisnął je gwałtownie w kąt. Przyłożył palce do szyi starego. Żył, ale bardzo osłabł. Z mieszanymi uczuciami położył rękę na siwej głowie. Poczuł słabość ojca, poczuł litość do niego, tę obrzydliwą litość. Spojrzał na niego ostatni raz. Miał blade usta, a oczy podkrążone. Upewniwszy się, że nie słyszy już ryku silnika w lesie, postanowił się oddalić, zanim prześladowca odnajdzie leśniczówkę. Wyjechał z garażu, nie zapaliwszy świateł. Nie zdołał zbytnio się oddalić, gdy nie wiedzieć skąd prześladowca wyskoczył na drogę, zupełnie jakby zmaterializował się w ułamku sekundy. Ferdynand zamarł, zaraz jednak się przebudził z osłupienia pod wpływem postury i groźnej miny prześladowcy. Wcisnął gaz do dechy, samochód wyskoczył niczym pantera.

Rozdział II

Czyń to, co czynić musisz, i pamiętaj, tym, kim się staniesz, staniesz się podług swojej woli, jutro będziesz tym, kim każesz się nazywać dzisiaj.

Twierdza Umysłu

Nie miałem nigdy wielkiej nadziei na to, że kiedykolwiek będę potrafił poradzić sobie z tym człowiekiem. Tak jak od wielu już dni, tak i dzisiaj kręciłem się cały dzień u jego boku. On jest moim pierwszym podopiecznym, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać, gdyż jak słyszałem z opowieści o nim, nigdy nie wiadomo, co nastąpi kolejnego dnia, mimo że jest systematyczny i konsekwentny. Wszystkie zadania, przedmioty i myśli ma przezornie poukładane, żeby zawsze wiedzieć gdzie co się znajduje, w jakim miejscu jest on sam, co mu grozi, co ma robić, gdyby ktoś deptał mu po piętach. Jego brak stresu, czy też nieokazywanie zdenerwowania, jest wręcz patologiczne. Pozbył się całkowicie tej naturalnej cechy osobowości, a jego oczy płoną pewnością siebie. Nosi eleganckie, czarne, zamszowe buty, marynarkę koloru ciemnej pomarańczy zarzuconą na czarną koszulkę, i spodnie tego samego koloru co marynarka, porządnie wyprasowane w kant. Sprzęt nosi w dużej czarnej torbie. Kasztanowe włosy ma zaczesane do tyłu, a twarz mocno zarośniętą. Ferdynand jest przystojnym mężczyzną, i gdyby tylko chciał, mógłby ożenić się z piękną, mądrą kobietą. Jego jednak ewidentnie ciągnie do krótkich związków z rozwiązłymi kobietami, które są nim zachwycone, są nawet zaborcze; on zazwyczaj jednak ma wobec nich niecne zamiary. Bywają dni, gdy odprawia je i przyjmuje idealnie na czas, co do minuty, niczym wieża kontrolna na lotnisku odprawia i przyjmuje samoloty, albo też takie dni, kiedy to żadna kobieta nie skusi go nawet na ucałowanie dłoni. Nie będę się jednak zagłębiał w te szarpane romanse. Zupełnie o coś innego chodzi. W Ferdynandzie drzemie tajemnica.


Widziałem nieraz, jak spędza dzień od rana do wieczora. Można by rzec, że jest normalnym człowiekiem, i to jest jego wielki atut. Należy do tych ludzi, którzy obserwowani z zewnątrz, nie wzbudzają najmniejszych podejrzeń. Ja, który znam jego historię, atmosferę, w której dorastał, i sposób działania, widzę o wiele więcej, widzę, jaki jest bezwzględny. Skazałbym go na wieczyste męki, gdyby nie jeden fakt. Ferdynand wszystko to, co robi, robi z przekonaniem, że jest to konieczne, że inaczej się nie da, że jest to dobre, że ma swoje usprawiedliwienie. Żyje swoim życiem. Nadal prosi mnie, bym przy nim trwał, tak jak zawsze to robił od dziecięcych lat, gdy był małym chłopcem. Dzisiejszego dnia wstał o siódmej rano. Półprzytomny wszedł pod prysznic, po kilku minutach wyłączył wodę, wyszedł na biały dywanik i ledwo wytarłszy się ręcznikiem, powiesił go na haczyku nad pralką. Poszedł do sypialnianej garderoby. Włożył wyprasowane poprzedniego wieczoru spodnie oraz świeżą koszulę. Udał się do kuchni. Śniadanie składało się z trzech gotowanych kiełbasek, dwóch kromek chleba fitness z mortadelą, croissanta z czekoladą i dwóch filiżanek kawy zaparzanych w ekspresie na kapsułki. Następnie umył zęby, przeszedł do holu, gdzie założył marynarkę. W domowych kapciach zszedł do piwnicy swojego niewielkiego domu. Po co?


Wczoraj przybyła do niego kolejny raz na sesję zdjęciową pewna kobieta. To było ich czwarte spotkanie. W czasie sesji popełniła błąd życia, a mianowicie spoufaliła się z Ferdynandem Fergusonem. Powiedziała, że pochodzi z Chorwacji i nikogo tu nie zna. Ściągnął ją do tego miasta mężczyzna, który się w niej zakochał. Byłam wtedy piękną, bardzo młodą dziewczyną. Spotkali się, kiedy on po kolejnej konferencji biznesowej zwiedzał Wybrzeże Dalmatyńskie tego czarującego kraju. Skorzystałam z okazji, spowiadała się dalej, podczas gdy Ferdynand milczał. Chciałam wyrwać się z małego chorwackiego miasteczka i dałam się porwać. Pobraliśmy się, ach, to było takie miłe, panie Fergusson. Przyznała się, że nigdy zbyt mocno nie kochała męża. Zresztą nie miał dla niej czasu, bo ciągle zajmował się pracą, więc po ośmiu latach Okradłam go z pieniędzy i uciekłam. Musiałam. Wie pan, że mam dopiero 26 lat, a czuję się stara, dlatego tu jestem. Fotograf spojrzał na nią z ogromnym spokojem i politowaniem, odłożył delikatnie aparat na stół obszyty jedwabiem, po czym wspiął się dwa stopnie po schodach ku mieszkaniu, aby zamknąć na klucz klapę od piwnicy. Nie jestem przekonany, czy postąpiła pani rozsądnie, stwierdził, uśmiechnąwszy się lekko. Związał bez wysiłku jej dłonie jedwabną wstęgą, a liną połączył prawą nogę z bolcem w podłodze obok sofy. Zabiła go pani? — spytał grzecznie. Nie. Ja? Ja go nie… nie w życiu! On… on zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, właściwie to… Zaraz, co pan zamierza zrobić? Kobieta była poważnie zaniepokojona. Gra jednak dopiero miała się zacząć.


Teraz jest na dole, naprzeciwko niej, stwierdzając ze zdziwieniem, że z niecierpliwością chciał ją zobaczyć. Jak się czujesz? — pyta troskliwie. Przystawia drewniane krzesło, siada na nim okrakiem tyłem do przodu i wzdycha głęboko. Kobieta leży na sofie. Udało jej się uwolnić dłonie, przegryzając jedwabny sznurek, lecz nogę nadal ma przywiązaną. Nie przerwie tej liny, nie przegryzie ani nie przetnie, gdyż jest zbyt trwała, a bolca w podłodze nie wyrwie. Ferdynand ubolewa, że kobiety tak rzadko mówią do rzeczy, lecz postanowił Chorwatki nie kneblować. Tak czy siak, tutaj nikt jej nie usłyszy. To może wydawać się tobie dziwne, ale lubię cię. Pokiwał głową w zadumie. Ona podnosi się ciężko, jest zaspana i ze zdziwienia unosi wysoko brwi. Dlaczego więc mi to robisz? — pyta. To ja chcę wiedzieć dlaczego zabiłaś męża, i jak? Zastanów się, a ja pójdę po kawę dla ciebie. Po niedługiej chwili wraca z parującą filiżanką, stawia ją na stoliku i nie zauważa żadnej zmiany do momentu, gdy więźniarka odchrząknęła znacząco. Siedzi nago, bezwstydnie rozkraczona. Dotyka się między nogami. Może masz na mnie ochotę i twoja złość ci minie? Spódnica leży na podłodze, otaczając gruby sznurek. Koszulka wisi rzucona na oparcie sofy. Dlaczego to zrobiłaś? — ponawia pytanie, nie zwracając uwagi na jej nagość. Mówiłam ci, nie dotrzymał słowa. Mówił, że się mną zaopiekuje, okłamywał mnie, miał kochanki! Ale nie wiem, jak zginął! Unosi się, targa za pierś, jednocześnie z niesmakiem zapadając myślami w przeszłość. Trzeba było go zostawić, normalnie się rozstać, stwierdził spokojnie Ferdynand. Patrzy na jej nagie ciało, przeszywa go dreszcz podniecenia. Z jednej strony jest oburzony jej zachowaniem, z drugiej strony chciałby jej przyznać rację. Ubierz się, życie to nie jest jakiś pierdolony Harlequin, nie możesz dla fanaberii zabijać, i nie każdego ułagodzisz seksem. Ferdynand podchodzi, uderza ją w twarz bez przekonania. Lecz ta kobieta nie jest taka zupełnie zwyczajna. Uderzona przez mężczyznę, fanatyka sprawiedliwości, zaczyna jeszcze bardziej wyuzdanie się dotykać i wzdychać w przypływie oszałamiającego pobudzenia. Uderza ją ponownie, ona szarpie się za piersi, wije się na sofie, ponownie ją uderza, po czym targa ją za włosy, aż spada z sofy. Ona nie przestaje, wzdycha jeszcze głośniej. Ferdynand zdejmuje spodnie, wchodzi w nią bez jej najmniejszych oporów. Przyciska ją do podłogi i brutalnie napiera całym ciałem. Ona krzyczy, chyba z rozkoszy. Ból autentycznie sprawia jej przyjemność. Sama dodatkowo drapie się paznokciami po napiętej skórze, przez którą delikatnie przebijają żebra. Ferdynand ściska jej gardło, ona próbuje się uśmiechnąć, lecz powoli przestaje jej być do śmiechu. Wyciąga nogę spod jego cielska, odpycha go i doprawia kopnięciem piętą w splot. Wykorzystując moment, w którym zabrakło mu oddechu, owija wokół jego szyi półtorametrową linę, do której ma przywiązaną nogę. Teraz ona jego dusi, ta, która przed chwilą poddawała się gwałtowi. Przez kilkanaście sekund Ferdynand pozostaje zamroczony. Jego twarz mocno zaczerwieniona powoli przechodzi w śnieżną biel. W końcu zbiera siły, wykręca jej boleśnie stopę, wywija się z pętli śmierci. Przez chwilę się krztusi. Po minucie bez słowa ubiera spodnie i wychodzi. Jest obrażony. Jest przerażony. Jeszcze chwila, a niedotlenienie mózgu mogło się dla niego źle skończyć. Kobieta Boa, godna Ferdynanda Pogromcy. Wybija ósma, na niego już najwyższy czas.

W holu zakłada buty, wciąż pokasłując, chwyta torbę ze sprzętem i przechodzi do garażu, gdzie stoi niebieska honda CR-V 2.2 i-CDTI. W samochodzie, przeglądając się w tylnym lusterku, ociera chusteczką pot z czoła. Ze wstydem ogląda też zatarcie na szyi. Z wciąż żywym zdumieniem kiwa głową. Ból w splocie będzie go mdlić jeszcze pół dnia. Rusza w stronę swojego biura, gdzie codziennie pracuje nad projektami zdjęć do wpół do pierwszej. Wtedy idzie na lunch. Obecnie ma dodatkowy projekt, a raczej problem: Chorwatka. To go jednak nie wytrąca z równowagi. Nadal działa systematycznie, po prostu musi. Musi skończyć ważne zamówienie dla dużej firmy reklamowej z Niemiec, Olomsky Entertaiment GmbH. Przebiera w zdjęciach. Wybiera Manuelę z tą jej niezwyczajnie lekką pozą podczas skoku w obszernej czerwonej sukni. To była jego dobra znajoma. Zaprzyjaźnił się z nią tylko po to, by zdobyć jej zaufanie. Dobrze poznał życie Manueli, dzięki czemu mógł wszystko dobrze zaplanować. Nie cierpiał jej uśmiechu, w którym było widać jak na dłoni chęć wyzysku, jednocześnie zauroczył go jej ciepły charakter oraz elastyczność pod każdym względem. Ma portfolio z jej licznymi zdjęciami, a ona nigdy nie domagała się pieniędzy za choćby jedną sesję. Myślała, że to jedynie hobby, taka rozrywka fotografika. Nie przeczytała umowy o zrzeczeniu się praw autorskich, gdy ją podpisywała, zapatrzona w oczy Ferdynanda. Wszystkie zdjęcia dostawała do ręki, ale nigdy nie pomyślała, że są to jedynie niskiej jakości kopie. Kiedy zrobili wypad na Maderę, wtedy poznała się na Ferdynandzie, kim naprawdę jest i jak mylnie go oceniała. Gdy dotarło do niej, że jej podejrzenia są prawdą, było już za późno. Patrzyła na niego z dołu przerażona, że to koniec. Skończył robotę na czysto. Wyrecytował zeznania portugalskiej policji, która uwierzyła w nieszczęśliwy wypadek, w utonięcie. Przyleciał samotnie do Sztokholmu. Jeszcze tej samej nocy wyczyścił mieszkanie Manueli ze śladów, zabrał swoje zdjęcia, usunął wiadomości z komputera. Nie miał problemu, by udowodnić sobie swoją niewinność. Dojechał do domu o świcie. Puścił muzykę i nalał sobie wina. Jedna mniej. Taka prawda. Moje zdrowie!


I tym razem, jeśli chodzi o Chorwatkę, także potrafi sobie wszystko doskonale wytłumaczyć. Przecież trzyma u siebie kobietę, która dopuściła się niemoralnej kradzieży, może nawet zleciła zabójstwo w celu wzbogacenia się. Jak można być tak obrzydliwym człowiekiem? Nikt jej nie goni, nie oskarża, zdołała wywinąć się wszelkim podejrzeniom. Jestem nad podziw dobry, że jeszcze trzymam ją przy życiu, że nie porwałem jej duszy, nie zutylizowałem ciała. Nie robię tego, bo to lubię, bo tak mi się podoba, lecz dlatego, że czuję na ramionach ciężar powinności. Ktoś musi działać na czarno w tak czarnych sprawach, których nikt się nie chce dotknąć. Ktoś przecież musi eliminować lub pouczać kobiety, których Anioł Stróż niewątpliwie się poddał. Te słowa płynące, wyszeptywane, goniące jedno za drugim są tak szczere i oddane, że nie umiem się im przeciwstawić. Może nie chcę, aby te kobiety eliminować, ale rzeczywiście ktoś powinienem się nimi zająć. A kto będzie chciał się w to zagłębić, zbadać szczegółowo sprawę, w której często trudno o poszlaki? Te zabójstwa, które policja jest w stanie prześledzić, a sąd wydać wyrok, nie są w kręgu zainteresowań Ferdynanda. On zajmuje się tymi kobietami, które krzywdzą swoich mężczyzn jakby za plecami: kradną pieniądze, zlecają zabójstwo. Zajmuje się też takimi, które ranią serca i dusze, mobbingują, znęcają się psychicznie, narkotyzują się i generalnie są jedną wielką i nikomu niepotrzebną skazą. Wspólna cecha wszystkich tych kobiet jest jedna: udaje im się umknąć karze. Ferdynand najpierw je śledzi, potem zaczepia je na ulicy i zaprasza do studia. Robi to tak, jakby widział je pierwszy raz na oczy. Spotyka się z nimi podczas jednej lub dwóch sesji zdjęciowych, a następnie potrafi tak to wszystko zorganizować, że znikają, przepadają, i nikt ich nie szuka, bo albo nikt o nich nie wie oprócz mężczyzn, którzy czują ulgę, albo też nikt nie zdaje sobie sprawy, że powinien szukać. Ferdynand z pomocą Arboca stał się arcymistrzem w swoim fachu. Niweluję zło, a pozostawiam piękno. Niweluję koszty utrzymywania tego ludzkiego ciężaru, a w lokalny obieg finansowy wprowadzam pieniądze z wystaw w galeriach i ze zleceń dużych firm na rzecz branży reklamowej. Zasilam gospodarkę! Chciałbym tu zaprzeczyć i zaprzeczam, bo przede wszystkim nie ma czegoś takiego jak zło czy dobro… Uznaję jednak przydatność takiego nazewnictwa dla lepszego zrozumienia ludzkiego toku myślenia. Nie mam jednak wielu argumentów, oprócz kilku wątpliwości; Ferdynandzie Ferguson, ty nie masz prawa rządzić czyimś życiem, nie masz prawa karać, sądzić czy też urządzać więzienia w swojej piwnicy. Z drugiej strony, jeśli te kobiety nie zostaną poskromione, to nadal będą czynić źle, będą krzywdzić. Czy jest możliwe, by zły człowiek likwidował zło? Czy w krystalicznej rzeczywistości mają znaczenie prawo cywilne, karne, kościelne czy boskie? Ziemia i jej mieszkańcy to nieprzewidywalne laboratorium zdarzeń. Nie do końca wiem, co Ferdynand robi, dokąd go to zaprowadzi i jak ma się to skończyć. Jak mam temu zaradzić, jak mam wytłumaczyć, żeby odpuścił sobie te działania? Dalej będę całą mocą przy Chorwatce. Niech ona da mu lekcję, niech da mu wycisk, żeby odechciało mu się to robić. Zobaczymy, czy ja zdołam złem uleczyć zło. Jakkolwiek to brzmi, moje intencje z pewnością są dobre.

Fortel

Ferdynand ostro popracował tego dnia, ale dzięki temu skończył ważne zlecenie. Teraz przeciąga się w swoim biurowym fotelu, daje sobie chwilę wytchnienia. Minęło zaledwie półtora miesiąca od pobytu w Polsce, on jednak zachowuje się tak, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Sztokholm pochłonął wszystkie zmartwienia. Jego projekty dla firmy reklamowej są imponujące, a system pracy frapujący. Często wygląda na to, że działa pod wpływem impulsu, a jednak zadziwiająco logicznie łączy ze sobą kolejne podejmowane kroki, które następują po sobie błyskawicznie. Bez patrzenia na zegarek, co dwie godziny, gdy minutowa wskazówka oznajmia „za dwadzieścia”, zrywa się z krzesła, idzie do łazienki, myje ręce i schładza twarz zimną wodą, zakłada marynarkę wiszącą na stojaku przed wejściem, zbiega po schodach, robi spacer do Riddarfjärden, żeby rzucić okiem na wyspę Längholmen, i wraca do wieżowca Nyheter Tower, w którym pracuje. Pod koniec tej rundy idzie do baru obok recepcji budynku. W zależności od pory dnia kupuje kawę, sok, herbatę lub gin z lodem, a do jedzenia kupuje zawsze wielkie kanapki firmy Big Green Sandwich z ciemnego chleba. Wraca na piętnaste piętro do swojego biura, staje przed oknem, na parapecie kładzie napój i kanapkę w kartonowym pudełku. Spożywając, patrzy w dal jak zahipnotyzowany. Wszystko razem zajmuje mu około dwudziestu minut, i o równej godzinie siada do komputera, by dalej pracować. Dzisiaj mocno się spiął ze zleceniem, dzięki temu zostało mu jedynie przekonwertowanie trzydziestu zdjęć do różnych formatów graficznych, powtórna selekcja, wybranie piętnastu, zapisanie ich na trzech zaszyfrowanych pendrive’ach, a potem poczta, płatność i załatwione. Ale to jutro, dzisiaj już kończy pracę. Wyłącza cały sprzęt, uaktywnia alarm, wychodzi, wsiada do windy w holu. Zjechanie na poziom -3 o tej porze dnia, kiedy większość osób kończy pracę, zajmuje czasem nawet dziesięć minut. Odpala Hondę i wyjeżdża z garażu na ulicę. Gdzie ty jedziesz, Ferdynandzie Fergusonie?

Od razu widzę, że nie zmierza do domu. Nie wiem, co zamierza ten człowiek, który wszystko dokładnie planując, jest nieprzewidywalny. Jedzie w takim nastroju, jak gdyby jechał donikąd. To skręca w prawo, to w lewo zupełnie bez namysłu, tak jak podpowiada mu intuicja. Wreszcie zatrzymuje samochód i parkuje. Idzie do fryzjera! Najwyraźniej poczuł potrzebę przystrzyc swoją bujną brodę oraz włosy. Rzeczywiście wygląda już dość niekorzystnie. Proszę ściąć brodę o połowę, boki wygolić, górę przystrzyc, a pomiędzy wycieniować. Fryzjer wykonuje swoją pracę zgodnie z instrukcją Ferdynanda, który patrzy w lustro, przegląda się dumnie, gładzi się po brodzie, przeczesuje ręką włosy. Płaci, po czym wychodzi szybkim krokiem. Promieniuje od niego nowa energia, twarz nabrała estetycznego wyglądu i elegancji. Jest jeszcze bardziej przystojny niż był. Nie wsiada do samochodu. Rusza na drugą stronę ulicy i wchodzi do niewielkiego włoskiego baru restauracyjnego, zamawia makaron tagliatelle z sosem carbonare. Wciąż nie rozumiem, gdzie tkwi problem z tym człowiekiem. Wydaje się normalnym, sensownym mężczyzną, racjonalnie kieruje swoim życiem, jest uprzejmy i kulturalny w stosunku do innych ludzi. Tylko drąży mnie ten jego defekt z kobietami, które nienawidzą mężczyzn. Ktoś go nienawidził, ktoś zrobił mu krzywdę, jakaś kobieta? Nic o tym nie wiem. Może coś przede mną zatajono?

Wreszcie wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku domu. Chciałbym z jednej strony, żeby już nigdy tam nie dojechał, a z drugiej strony właśnie tego chcę najbardziej, żeby doświadczył zła na własnej skórze, przemyślał swoje życie, wybrał lepszą drogę. On nie rozumie, że nie naprawi świata z tym naiwnym mniemaniem o sobie, że jest ratunkiem dla kogokolwiek. Bo niespecjalnie jest, ani dla bogatych mężczyzn, ani dla zagubionych kobiet. Jest ofiarą diabelskiego koła, które się toczy nieprzerwanie od tysięcy lat, a on próbuje je zatrzymać. Tymczasem rani głęboko swój umysł i duszę w swym bezcelowym działaniu. Nawet jeśli wyłamie w tym kole kilka szprych, to koło będzie toczyć się dalej, bo on sam, Ferdynand, przyczynia się do tego, że szprychy zła powstają gdzie indziej. Nawiedzają mnie wątpliwości, lecz one są zgubne, przecież nauczyciel mi mówił, że wątpliwości sprowadzają na manowce. Nie mogę ich mieć. Moim zadaniem jest sięgnąć po tego człowieka, wyłowić go z atramentowego oceanu nienawiści, uratować jego byt przed nieustannym oglądaniem silikonowych rękawiczek we krwi, twarzy białych pod sobą, których właścicielki utraciły życie, i przed skrupulatnym rozpisywaniem planów unicestwienia, rozrysowanych na stronach bloku technicznego.


Tuż przed godziną osiemnastą dociera do swojego niewielkiego domu na samym końcu uliczki Björnnäsbacken przy jeziorze Lauduviken. Wjeżdża do garażu, który dobudował do bryły domu. Wyłącza alarm, włącza prąd i zapala światło w holu. Zdejmuje buty, a marynarkę wiesza w szafie. Gasi światło w holu i w szarym świetle wieczoru udaje się do kuchni. Nalewa pełny kubek wody, po czym wypija go jednym tchem. Z przyzwyczajenia zagląda do lodówki, patrzy na zegarek w narzucającym się nawyku. Stwierdza, że Chorwatka siedzi tam już prawie dziesięć godzin, od chwili, kiedy to rano się spotkali. Przybył do niej niemal w pośpiechu, teraz jednak opuściła go potrzeba, by ją odwiedzić. Bardzo nie lubi, kiedy rządzą nim niewyjaśnione impulsy. Rozsiada się w fotelu w salonie, sięga po magazyn „Science” leżący na drewnianym stoliku. Uwielbia zaczytywać się w artykułach traktujących o sprawach, których nigdy sam nie zdoła zbadać, rozwikłać lub zrozumieć bez naukowych wyjaśnień specjalistów. Dla relaksu uruchomia sprzęt grający o całkowitej mocy 300 watów, z których zasobów rzadko korzysta. Delektuje się cichym i czystym jak diament dźwiękiem wydobywającym się z półtorametrowych kolumn. Czy to wszystko dokądś zmierza, czy ja jestem szczęśliwy? Z jego umysłu wystrzeliwuje ta myśl niczym strzała. Ferdynand zadaje pytanie, które gdyby wypowiedział na głos, jego gardło spaliłoby się ze wstydu, a język obumarł. Codzienna twarda postawa Ferdynanda jest zatem częścią jakiejś roli, z której nie potrafi wyjść. Maska wrosła pod skórę, nadała rysy twarzy, nadała bieg życiu Ferdynanda. Więc gdzieś daleko w tym niedostępnym ciele gnieździ się tak ważne pytanie. Nadałem sens memu życiu… A może to życie narzuciło sens mnie? Sens, który wtopił się w moją osobę bez żadnego oporu, bez żadnych zastrzeżeń z mojej strony. Te słowa aż rażą mnie zgrozą. Ferdynandzie, w półśnie doznałeś olśnienia, że idziesz w niebezpiecznym kierunku. Czyżby stało się dla ciebie jasne, że są na tym świecie inne wartości, inne niż ciągłe uganianie się za wypełnienia wyimaginowanej śmiercionośnej misji? Nie, nie mogę się poddać, ona musi odejść, musi… Żadne inne sprawy nie są tu ważne. Inne sprawy, jakie inne sprawy? To nie kwestia ogłoszenia kapitulacji! Dlaczego ty tego nie rozumiesz, dlaczego nie słyszysz, że mówię, przemawiam do ciebie, tłumaczę ci i wyjaśniam? Słyszysz mnie? Ferdynandzie, stoisz w cieniu skojarzeń i słów, które wypowiadasz. Wyjdźże z cienia. Stoisz w cieniu słów i skojarzeń, których nie dostrzegasz… odpowiada w hipnagogii, w tym przedsennym ukłuciu jasnowidzenia, by następnie całkowicie zapaść w sen. Czyżby? Wreszcie usłyszałeś? Czy tylko w drzwiach między snem a jawą rozpoznałeś nieznajome szepty? Nie, najwyraźniej jeszcze nie dotarłeś do głębi.


Ferdynand budzi się i odruchowo chce sprawdzić godzinę na zegarku, lecz nie może unieść ręki. Zaspany dopiero po chwili dostrzega, że nie zwiotczały mu mięśnie, lecz jest przywiązany. Przywiązany!? Co to… co jest? Kurwa mać! Szarpie się, próbuje uwolnić, ale to na nic, nie uda mu się tak łatwo wydostać. Jest obwiązany liną holowniczą i oklejony grubą taśmą izolacyjną. Swoją własną taśmą, którą zakleja usta swoim ofiarom. Kto?! Kiedy?! Halo?! Ferdynand nie może uwierzyć, że przysnął tak mocno i nie oprzytomniał, gdy zaczęto go wiązać. Rozgląda się dookoła, boleśnie wykręca szyję, rzuca się w fotelu. Dopiero po chwili udaje mu się rzucić okiem na hol i kuchnię, lecz tam niczego ani nikogo nie ma. Ciemność. Żadnego dźwięku. Tylko lampa w rogu przy regale tli się przyciemnionym światłem. Zasycha mu w gardle, kaszle mocno, po czym odbija mu się dzisiejszym obiadem. Bierze głęboki oddech i po raz kolejny rzuca się w fotelu w nadziei, że zdoła się uwolnić. Cała kneblująca go konstrukcja lekko się poluzowała, ale nadal nie ma szans, aby się wydostać. Kto mi to zrobił, KTO?! Ferdynand warczy niczym rozzłoszczony lew. To nie jest sposób na dominację nad nim. Jednak głównym celem było właśnie wyprowadzić go z równowagi, żeby stracił nad sobą kontrolę, wtedy każdy człowiek popełnia błędy, a błędy sprowadzają nieszczęście, biją niczym gromy z jasnego nieba. Kto stoi w cieniu słów i skojarzeń, których nie dostrzega? Zza rogu sypialni odzywa się głos jak zmora.

Tajemnica Króla

Niespodziewanie czyjeś dłonie dopadają jego głowy i zawiązują mu oczy czarną jedwabną wstęgą. Jest wstrząśnięty. Nikt mu słowami nie grozi, ale w tym momencie, i pierwszy raz w życiu, Ferdynand tragicznie boi się o swoje życie. Musiałem z nim tak postąpić. To jedyny sposób, aby zrozumiał, że dalej nie może tak działać, być postrachem na ulicach, być sądem, nawet jeśli sprawiedliwym. Ferdynand gwałtownymi, chaotycznymi ruchami głowy próbuje zrzucić przepaskę, ale jedwab się trzyma, mocno przylega do twarzy. Jednocześnie jest delikatny i nie rani skóry. To jeden z bardzo niewielu powodów, by można rzec, że Ferdynand oraz jego nauczyciel, czyli ojciec, postępowali wspaniałomyślnie i empatycznie, stosując akurat ten materiał do wiązania. CHORWATKA?! ­- krzyczy ten, który pierwszy raz jako dorosły mężczyzna skazany jest na czyjąś łaskę lub niełaskę. Czego się wydzierasz? Teraz to ty jesteś więźniem, moim więźniem, a ja każę ci milczeć, to takie trudne do załapania? Chciałam ci się oddać, a ty mną pogardziłeś, durniu! Głos z każdym słowem się zbliża. Nagle Ferdynand czuje uderzenie małej kobiecej pięści na lewej skroni. Zaskoczony stęknął cicho. Jest odporny na ból. Ucho na chwilę mu się zatyka, ociera się nim o ramię i po chwili słuch wraca. Chorwatka…? Byłem dobry dla ciebie, lubię cię. Mogłabyś już nie żyć, wierz mi. Cisza. Po krokach słyszy, że poszła do sypialni. Wraca dopiero po dłuższym czasie, który Ferdynandowi obrzydliwie się dłużył.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.12