E-book
22.05
drukowana A5
47.13
Anielskie Prace

Bezpłatny fragment - Anielskie Prace


Objętość:
141 str.
ISBN:
978-83-8351-994-4
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.13

Książkę mą dedykuję Tobie…

Wstęp

Dąbrowa Górnicza — miasto Zagłębia Dąbrowskiego będące domem dla ludzi zebranych z przeróżnych zakamarków naszego pięknego, momentami graniczącego z cudem kraju.

Wśród tych ludzi pojawili się także moi rodzice, przybywając z dwóch przeciwległych krańców południowej Polski. Z tego spotkania powstał słodko-kwaśny owoc w mojej kontrowersyjnej osobie.

Tak samo jak przed laty moi rodzice, teraz ja miałem się przekonać na własnej skórze, czym jest tułaczka za chlebem. Jako że nigdy nie czułem się zbytnio związany emocjonalnie z Zagłębiem Dąbrowskim, czy też Górnym Śląskiem, decyzja o wyjeździe nie była szczególnie trudna do podjęcia. Kierunek w owym czasie standardowy, czyli wyspa funtem płynąca. W pierwszych latach nowego wieku na spokojnie zarabiało się pięć razy tyle co w Polsce (i więcej). Dla mnie od zawsze problematyczne było to, że pieniądze nigdy nie stanowiły czynnika determinującego moje działania, jednak głodować też nie chciałem. Szczerze powiedziawszy, wyjechałem do Anglii głównie ze względu na swoją miłość do snookera, a tam był on dostępny na każdym kroku, podczas gdy w Polsce budził jeszcze zdziwienie.

Rozdział pierwszy

Sutton in Ashfield

Lato roku 2006. Upalny 22 czerwca

Poranny wyjazd fiatem seicento z Dąbrowy Górniczej na lotnisko w Balicach pod Krakowem. Przyjemny ciepły — letni już — dzień. Dotarliśmy spokojnie do hali odlotów.

Faktycznie był to odlot w każdym tego słowa znaczeniu.

Najpierw zaskoczenie ceną wody mineralnej w lotniskowym kiosku, następnie wkroczenie w przestwór oceanu ludzkiego tłumu. Połowa Polski chciała wyjechać razem ze mną akurat tym samym lotem, i to ta „większa połowa”… Jednakże z całego tłumu razem ze mną wyjeżdżał jedynie mąż kuzynki.

Po pożegnaniu z bliskimi przebrnęliśmy przez odprawę i stanęliśmy u wrót do nowego świata. A dokładnie drzwi autobusu dowożącego pasażerów do samolotów. Do tej pory znałem lotnisko jedynie z gry w GTA VC, toteż z zainteresowaniem podchodziłem do tego, jaką trasą będziemy przemierzać rozległy areał pasów startowych i pozostałej infrastruktury. Drzwi zamknęły się z sykiem, pojazd ruszył i zanim moja powieka wróciła na swoje miejsce, nastąpiło zatrzymanie. Zupełnie jak samochód robiący kangurka podczas nauki jazdy. Jednak tym razem nie była to nieumiejętność kierowcy, a koniec trasy. Ciekawe, jaka stawka wychodziła szoferowi z kilometra.

Tak czy inaczej, znaleźliśmy się w środku samolotu. Dla mnie, miłośnika lotnictwa, było to ekscytujące wydarzenie. Dźwięk silników czy uśmiechnięte stewardessy usiłujące wytłumaczyć drogi ewakuacji ignorantowi lingwistycznemu, jakim wtedy byłem, zastanawiającemu się, czy napis seat ma coś wspólnego z marką samochodu. To wszystko powodowało napływ miłych emocji poznawczych.

Lot przebiegał spokojnie, bez fajerwerków, jakie miała na przykład moja rodzicielka, gdy jedna ze współpasażerek postanowiła zapalić papierosa w przestworzach toalety airbusa i wypadły maski dla reszty podróżujących.

Ostatecznie wylądowaliśmy w Luton, dzięki czemu mieliśmy od razu wycieczkę krajoznawczą po UK, aż dotarliśmy do naszego pierwszego wyspiarskiego zakwaterowania na Market Street w Sutton in Ashfield nieopodal Mansfield.

Powitalny wieczór minął spokojnie. Rozpakowaliśmy się w naszym pokoju wraz z „kuzynkomężem” Tomkiem, podziwiając widok z okna, roztaczający się wprost na piętrowy parking samochodowy zlokalizowany po drugiej stronie ulicy.

Pierwsze dni upłynęły na zwiedzaniu okolicy oraz ustaleniu życiodajnego źródła internetu. W owym czasie biło ono w bibliotece. Oprócz niej w okolicy znajdowała się stacja benzynowa, na której najprościej było załadować telefon (u „tubylca”) oraz kupić mapę okolicy. W 2006 roku nie dysponowałem laptopem ani tym bardziej smartfonem z nawigacją, więc papierowa mapa stała się moją dobrą przyjaciółką i pomimo posiadania rogów nie bodła (w odróżnieniu od niektórych bezrogich osób).

Zaraz po przyjeździe skierowaliśmy nasze kroki do agencji Ambition. Poza tym zostawiliśmy jeszcze nasze dane w agencji Thorn Baker oraz Staffline i mogliśmy już spokojnie oczekiwać, aż odezwie się do nas łowca talentów.

Jedno z naszych pierwszych zajęć, oprócz sprzątania aut, stanowiło malowanie płotu przy barze, którego właścicielem był mój kuzyn Andrzej. Zawsze można było z nim o czymś porozmawiać, pożartować z rzeczywistości i pograć w bilard, a dokładnie w snookera oraz angielską ósemkę, różniącą się od ósemki amerykańskiej praktycznie wszystkim.

W barze u Andrzeja był właśnie stół dedykowany wspomnianej grze, więc jak miałem możliwość, to korzystałem. W czasie mojego pierwszego pobytu w UK, który trwał cztery miesiące, rozegrałem z kuzynem sporo meczów w snookera, udając się jednak do klubu Triple S.

Pierwszego frejma wygrałem, co okazało się partią na otarcie łez, biorąc pod uwagę mój dalszy bilans naszych gier, czyli na jakieś pięć wygranych ponad setka przegranych. Choć tak naprawdę wszystkie były dla mnie wygrane, gdyż zahartowały mojego ducha niesamowicie. Rekordem, który już niestety nie zostanie pobity, była ponad ośmiogodzinna wizyta w owym klubie.

Oprócz rozrywek i przyjemności zwiedzania nastał także czas poszukiwania pracy. Nie tylko zarejestrowaliśmy się w agencjach, postanowiliśmy również we trzech przejść się po strefie przemysłowej i przekonać się, co uda się załatwić. Jednak nic szczególnego z tego nie wynikło. W końcu ciotka Zofia wróciła z urlopu, a wraz z nią przyszła wiadomość o pierwszej pracy dla Tomka i dla mnie — w fabryce kanapek w Worksop.

Praca w tej fabryce stanowiła niezwykle mistyczne doznanie. Najpierw trzeba było pojawić się w Mansfield o godzinie osiemnastej. Tam już czekał na nas bus, który dowoził pasażerów na godzinę dwudziestą. Zanim rozpoczęliśmy naszą pierwszą zmianę, musieliśmy skompletować odzież. W zagubieńcach rozbiegających się rozpaczliwie we wszystkie strony w poszukiwaniu wymaganej odzieży od razu rozpoznawano wysłanników agencji Ambition. Po nałożeniu fartucha i czepka następował moment próby, czyli gumowce. Buty cholera wie po kim. Niby odkażone, jednak niesmak pozostawał nie tylko na stopach, a eskalował na całe ciało, chcąc się wydostać na zewnątrz, ale fartuszek wspaniale go zatrzymywał. W końcu nadszedł czas, by udać się do hali, po drodze jeszcze jakiś odkażacz do rąk i już staliśmy w kółeczku tuż za drzwiami, czekając na wyrok.

Oczywiście trafiliśmy na linię montażu kanapek. Były one, jak można się domyślać, z chleba, majonezu, jakiejś podejrzanej szynki, sałaty i różnych innych cudów, których królem był pomidor. Pełen mokrego chłodu zabójca dłoni. Wtedy to pierwszy raz okazało się, że piekło może być zimne i mokre. Rozpętywało się ono po jakimś kwadransie, począwszy od chwili rozpoczęcia bieganiny koło taśmy pędzącej z kromkami chleba i innymi groźnymi „kanapkoskładnikami” próbującymi nas niechybnie zabić. Z jednej strony atakowało zimno półproduktów, wręcz odmrażające dłonie, z drugiej zaś człowiek zaczynał się pocić w tych wszystkich skafandrach — od palców stóp gotujących się w gumowym odorze po czubek głowy skryty pod czepkiem. Brak możliwości ocierania potu z czoła był irytujący, choć jeszcze bardziej dobijał nawiew chłodnego powietrza uderzający w kark, by odpowiednio schładzać taśmę z krwiożerczymi składnikami kanapek. Świadomość, że jest dwadzieścia minut po dwudziestej i już wszystko w człowieku ma dość, a zmiana trwa do szóstej rano, bynajmniej nie pocieszała.

Po jakimś czasie katorgi nadchodziła przerwa, na którą opłacało się pójść, ponieważ była wystarczająco długa, by rozebrać się z kajdan, posiedzieć chwilę w jadalni, pooglądać TV serwujące powtórki meczów z aktualnie rozgrywanych mistrzostw świata w piłce nożnej w Niemczech. Natomiast druga przerwa była tak nonsensownie krótka, że lepiej było ją całą spędzić w miłym fetorze przebieralni, ale bez przebierania się, oczywiście.

Po tym całym czyśćcu rano następowało wyzwolenie i znowu bus. Ciężko było w nim nie usnąć, co stanowiło zagrożenie, gdyż powodowało atak twarzą w poprzedzający fotel. I tak z poobijaną mordą, szczęśliwy, przesiadałem się w Mansfield, tym razem już na autobus, i około ósmej rano już byłem w rejonie łóżka. Jednak po krótkiej porannej toalecie i spojrzeniu na parking za oknem jechałem z powrotem do agencji pracy w Mansfield, żeby zmienić tę pracę na inną, niebędącą już taką kolonią karną. Zanim wróciłem, dochodziło południe. Warto byłoby pójść spać, choć przydałoby się też coś zjeść, ale jakoś nie wiadomo czemu zupełnie nie miałem apetytu…

I potem znowu jazda do Worksop. Pewnego razu w tej samej fabryce zdarzyła się inna fucha niż linia z piekielnymi kanapeczkami. Mianowicie pakowalnia. W porównaniu do wcześniejszego działu z zabójczymi pomidorami tutaj było mało ludzi i zimna, za to dużo kartonu i kanapek spakowanych w plastikowe pojemniki. Tak więc już tylko poukładać to w kartonach i niech jedzie w świat.

Po zakończeniu przygody z fabryką kanapek mój certyfikat uprawniający do pracy w podobnych miejscach wylądował w koszu. Całą wojnę z kanapkami w Worksop staram się jednak postrzegać przez pryzmat spotkania z pewnym Polakiem podczas pracy w pakowalni. Ten to miał tzw. pozytywne ADHD.

Zapytałem, skąd w nim tyle werwy, co bierze do pracy w tym kołchozie. Na to odchylił połę fartucha i wyciągnął piersiówkę zalaną napojem mającym u swego źródła wodę ognistą. Zachwalał też niesamowicie jeden z polskich sklepów, jakie to w tamtych czasach zaczęły się pojawiać w UK. Jednym z wiodących produktów były zupki chińskie, ot taki swojski smak Polski na obczyźnie. Spodobała mi się jednak postawa tego gościa: nawet pomimo trafienia w czeluści fabryki zła potrafił zachować w sobie coś dobrego i skupiał się na pozytywach życia.

W czasie gdy nie miałem pracy, jeździłem z ciotką Zofią po zaopatrzenie do barów. Było to moje ulubione zajęcie oprócz gry w bilard, oczywiście. Podróżowaliśmy kilka mil do Bookera — magazynu w stylu Makro. Kolejnym przystankiem był Morrisons. Całkiem przyjazny supermarket, w którym moim ulubionym zakupem były paszteciki kornwalijskie, czyli mięso w cieście.

Po zakończeniu wycieczek zakupowych wracałem do mieszkania kuzynki i jej partnera, gdzie panowała z reguły wesoła atmosfera. Okazuje się, że małżeństwo potrafi się sprzeczać o wszystko. Szczególnie gdy jedna strona rządzi, a druga jest mężczyzną. Oj nalatał się Piotr za zachciankami mojej drugiej kuzynki. Podejrzewam, że biegał tak, bo za cholerę nie mógł znaleźć tak pożądanego przez kobiety krokodyla. Cóż, miłość…

To uczucie ma niesamowitą moc, jednak w owym czasie nie rozumiałem tego jeszcze i z zaciekawieniem obserwowałem takie sytuacje jak ta, gdy któregoś dnia kuzynka szarpnęła się i wydała ciężko wypracowane funty na tuning fryzury. Po wszystkim wpadła rozradowana do mieszkania i od progu pieści ucho Piotra miło zaczepnym pytaniem: „I jak?”. Na co on, spoglądając zaskoczony, odpowiada zawiesistą ciszą i mętnym spojrzeniem. Po chwili konsternacji system pokonuje zawieszenie i pada komplement najpiękniejszy z możliwych: „Aha, byłaś?”.

Choć nie darzyliśmy się z Piotrem zbytnią sympatią, to podziwiam gościa jednak, bo jest jedyną znaną mi osobą potrafiącą otworzyć lodówkę od wewnątrz, jednocześnie będąc na zewnątrz. Wystarczy zostawić puszkę Coca-Coli w zamrażalniku ździebko za długo.

I tak sobie mieszkaliśmy krótką chwilę we czwórkę, jednak stwierdziliśmy z Tomkiem, że nie ma co przeszkadzać tej codziennej eskalacji miłosnych uniesień głosu i innych rzeczy. Postanowiliśmy się przenieść w jakieś spokojniejsze miejsce i ostatecznie z pomocą przyszła nam Sheila, znajoma ciotki Zofii. Wynajęliśmy jeden z pokoi, które w owym czasie udostępniała. I tak zamieszkaliśmy w spokoju i z telewizorem oraz konsolą do gier. Mankamentem był brak lodówki, przez co nie dało się mieć zbyt wiele zapasów jedzenia. Nauczyłem się wtedy, że mikrofalówka jest dobra na wszystko. Stała sobie na korytarzu w strefie wspólnej, do której zaliczała się także łazienka, a w niej magiczny prysznic. Władał on tajemnymi supermocami, objawiającymi się tym, że co chwilę losowo częstował wrzątkiem. Jedynym ratunkiem była natychmiastowa ucieczka poza strefę rażenia. Porównywaliśmy z Tomaszem nasze rekordy, kto ile razy spierdalał z brodzika podczas jednej kąpieli.

Po zgłoszeniu problemu nastąpiła wymiana wszystkiego — poza baterią, oczywiście. I jak się można było spodziewać, nadal trzeba było spieprzać przed strugami wrzątku, tyle że w odnowionych okolicznościach. Okazało się później, że wystarczyło trochę przykręcić zawór.

Ogólnie jednak mieszkało się dobrze. Do Asdy był kawałek, choć w zasadzie po co kupować, skoro i tak brakowało lodówki. Ale za to do baru Andrzeja było bliżej i do angielskiej klasyki kulinarnej w postaci Fish & Chips także. Dobrze było tam kupić jedzenie, choć zadawali trudne pytania o sos itp.

I wreszcie stało się, jest kolejna praca. W fabryce Robinson. To jedyna fabryka, którą mile wspominam. Produkowano tam różne plastikowe elementy i opakowania. Osiem godzin pracy, w tym dwie płatne półgodzinne przerwy. Czas leciał szybko. Praca do wykonania w ludzkim tempie. Nocna zmiana w tym zakładzie była przyjemnością.

Na początku trafiłem na przycinającą się maszynę, w której co i rusz grzebał jakiś magik albo współtowarzysz, z którym wyłapywaliśmy to, co niej wypadało, w momentach gdy akurat działała i łączyliśmy to w jakieś większe całości.

Na innej maszynie spotkałem się po raz pierwszy z polską życzliwością, która to objawiła się taką wspaniałą poradą, że praktycznie zaciąłem urządzenie, bo trzeba było dokonać czynności w sposób zgoła odwrotny. Wtedy nasza działowa doznała czegoś na kształt orgazmicznego szoku, ale podeszła do wydarzenia z wyrozumiałością i przeniosła mnie na kontrolę jakości, co z mojej perspektywy stanowiło jak najbardziej trafną decyzję, choć dla zakładu już niekoniecznie, ponieważ jak dla mnie to wszystko, co tam przelatywało, wyglądało prześlicznie i postanowiłem w to nie ingerować zbytnio.

Najważniejsze, że było ciepło i sucho, a do tego żadnego kołchozu. Miałem tam być siedem dni na zastępstwo i tyle byłem. Weekendową zmianę wspominam najmilej. Mało ludzi i przy maszynie, na której zwykle pracowały trzy osoby, byłem tylko ja. W tygodniu nauczyłem się, jak ją odblokowywać, co było ważniejsze niż sama umiejętność obsługi, toteż praca szła świetnie.

Odległość do tej fabryki też była okej, ponieważ spokojny spacer zajmował nieco ponad pół godziny. W weekend spotkałem na swej drodze grupkę rozbawionych angielskich nastolatków i otrzymałem dość konkretne pytanie od jednej dziewczyny: „Do you want fuck me?”. To akurat zrozumiałem doskonale i patrząc w jej pożądliwie uśmiechnięte oczy, odpowiedziałem: „I’m sorry. I don’t have time…”. Swoją drogą uwielbiam angielski humor.

Po tygodniu wypoczynku i rozrywki w Robinsonie znowu nastąpiła przerwa w zarabianiu funtów. Czas ten spędzałem na wizytach w agencjach pracy oraz pomocy przy zakupach do barów, ustawianiem beczek z dostawy piwa, jak również graniem w bilard. Zdarzyło się także odwiedzić kasyno w charakterze gościa, jednak nie jest to moje środowisko naturalne, choć klimat sam w sobie okazał się urzekający (by bardziej zostawić tam pieniądze, niż jakieś zabrać).

Po zrobieniu zdjęcia i zarejestrowaniu w systemie jako osoba towarzysząca zostałem wpuszczony do sali. Za drzwiami witały nas rzędy kilkudziesięciu automatów do wtapiania kasy oraz stoły do ruletki i pokera. My udawaliśmy się do blackjacka. Gra szła ze zmiennym szczęściem, jednak spodobało mi się to, jak dosyć leciwa bywalczyni tego przybytku w pewnym momencie gry rozłożyła swój zestaw tabletek i w spokoju zażywała swoje codzienne leki pomiędzy kolejnymi rozdaniami kart. Czas szybko mijał i tak nad ranem wracaliśmy. W całej tej przygodzie najbardziej lubiłem jazdę samochodem, przy okazji której można było pozwiedzać Anglię.

Innym typem wycieczek były okazjonalne wyjazdy na mecze drużyny Leicesteru, której wiernym fanem był mój kuzyn Andrzej. Po pokonaniu trasy z Sutton do Leicesteru należało znaleźć parking. Na czas meczy powstają one wszędzie, gdzie ktoś może i chce udostępnić plac. Przyznaję, że rozgrywki drużyn ze wszystkich lig cieszą się wielkim zainteresowaniem. Pewnie dlatego, że wyspiarscy piłkarze i kibice to jedna wielka rodzina.

Wraz z tłumami kibiców dostawaliśmy się na trybuny. Przyjemnie jest widzieć jak na mocno wypełnionym trzydziestotysięcznym stadionie współegzystują ludzie obu płci i w każdym wieku, i to bez strachu, czy uda się w całości opuścić obiekt. Jedynym mankamentem bywała konieczność przepuszczania piechurów, ciągle przemieszczających się między trybunami z jakąś ważną sprawą. Warto jednak było tam być, choćby dla samego klimatu. Zupełnie inne emocje niż przed ekranem telewizora.

Pewnego razu przez zbieg okoliczności zdarzyło mi się odwiedzić Old Trafford w Manchesterze podczas meczu eliminacyjnego angielskiej reprezentacji. Obiekt dwa razy pojemniejszy niż ten w Leicesterze, toteż i tłumy jeszcze bardziej nieprzebrane. Pomimo że wynik 0:0 niezbyt imponujący, to jednak poczuć tę moc na trybunach było czymś niesamowitym. Opuszczanie stadionu po meczu trwało ponad godzinę. Wtedy też kupiłem najdroższą colę w życiu.

W końcu nastąpił moment znalezienia kolejnej pracy — w Future (fabryce plastikowych okien i drzwi). Etat ten spowodował, że ciotka Zofia zakupiła rower, abym mógł codziennie pokonywać dystans około 9 mil wśród łąk, obok stadniny konnej i innych sielankowych klimatów.

Oczywiście nie obywało się bez przygód.

Nie znosiłem porannego wstawania, ale cóż zrobić, w końcu to praca, a nie wakacje. I tak pomimo że nominalnie zmiana rozpoczynała się o ósmej, wstawaliśmy o szóstej albo jeszcze wcześniej, by wyrobić nadgodziny z rana. Niedługo po rozpoczęciu mej kariery pracownika dołączył także Tomek. I tak sobie pociskaliśmy na rowerach do tej pracy przez kilka tygodni. Wsiadanie na dwukołowca obleczonego w poranną rosę wskazywało, o jak niegodziwej porze w pełnym rynsztunku ruszałem na wojnę z ramami okiennymi i wszelakimi plastikowymi cudami. Najpierw wyjazd z Sutton in Ashfield z ulicy Redcliffe wśród zabudowy typowej dla angielskiej wioski, później krótka wspinaczka do świateł i zjazd w kierunku obrzeży Mansfield, gdzie znajdowała się moja „przyszłość” na kilka najbliższych godzin.

Zdarzyło mi się dowiedzieć o braku hamulców w najgorszym momencie, tuż przed skrzyżowaniem. Na szczęście ów brak wystąpił jedynie na tylnym kole. Ciekawostka, że w rowerach w UK hamulce są odwrotnie umiejscowione niż te, które znałem z Polski, czyli lewy hamulec obsługiwał tylne koło, a prawy przednie. Przynajmniej w tym wehikule z firmy Halfords.

Dobijające było tak naprawdę to, że koło zaczęło gubić powietrze… Jakkolwiek lubiłem jazdę na rowerze, to skutecznie obrzydziły mi ją koło permanentnie gubiące powietrze i angielskie deszcze. W końcu miałem dość jednośladu do tego stopnia, że postanowiłem dojeżdżać do tej pracy autobusem. Co okazało się średnio sensowne z braku spokojnego bezpośredniego połączenia. Trzeba było jechać jedną linią do Mansfield i tam po dłuższym oczekiwaniu wsiąść w kolejną, a potem jeszcze kawałek dreptać na miejsce.

Te moje dojazdy nie trwały jednak zbyt długo, bo zaraz na drugi dzień podczas spaceru z autobusu trafiłem na Johna, jednego z moich nowych kolegów z pracy, prowadzącego czerwonego pięciodrzwiowego forda focusa. Był to wyluzowany kierowca i jeździło się z nim dobrze.

Gdy wsiadłem pierwszy raz, utonąłem po kolana w zabawkach, które John woził przed przednim fotelem. Prawdopodobnie miały one związek z fotelikiem dziecięcym widocznym z tyłu. Następnego dnia coś się stało i wszystkie zniknęły. Tak też od tej chwili jeździłem z Johnem za kilka funtów na tydzień. Był też czas, gdy miałem dostęp do polskiego piwa, dzięki handlowi nim zyskałem dojazd za darmo z małym naddatkiem. John był spoko — podobnie jak reszta towarzystwa z tej fabryki.

Po dotarciu do zakładu odbijaliśmy kartę zegarową i udawaliśmy się na miejsca pracy.

Początkowo uprawiałem wkręcanie zawiasów. Niektóre ramy bywały dość sporawe. W obracaniu nimi po stole pomagało to, że konstrukcja blatu wyglądała jak setki szczoteczek do zębów odwróconych włosiem do góry, tylko o wiele twardszym i dającym odpowiedni poślizg wszelkim elementom kładzionym na stole. Mankamentem całego stanowiska był plastikowy pył sypiący się na twarz ze strony sąsiada szlifującego ramy.

Później trafiłem na wkręcanie mechanizmów klamek, czasem także wywietrzników. Czas w tej pracy płynął bardzo mozolnie bez względu na stanowisko.

Wkręcanie zawiasów było dość proste, wystarczało przyłożyć w odpowiednie miejsce i za pomocą wkrętaka na sprężone powietrze przykręcić, po czym przekazać całą ramę dalej. Stanowisko przy klamkach odziedziczyłem po Marku, jednym ze studentów z Wrocławia.

Mam nadzieję, że po powrocie do Polski udało im się pociągnąć karierę w zamierzonym kierunku. Muszę potwierdzić ich słowa, że pomimo iż w UK dobrze i przyjemnie zarabia się w pracy, to gdy już człowiek znajdzie się w samolocie do Wrocławia, jest wspaniale.

I tak sobie przeliczałem mozolnie mijające minuty na funty, a potem na złotówki, co dodawało mi wytrwałości w obrabianiu rożków ram okiennych, którym maszyna nie dawała rady. Wspomniane urządzenie znajdowało się jakieś 10 metrów od mojego miejsca pracy i zaczynało się od zgrzewarki, która co jakiś czas wypluwała kolejną ramkę. Były one białe (zwykłe plastikowe) oraz takie same, ale z okleiną drewnopodobną. Następnie przejmowałem je ja i za pomocą dłutka wyrównywałem, ścinając resztki plastiku. Całkiem małe ramki musiałem obrabiać w całości, ponieważ były nieuchwytne dla obrabiarki.

Uciążliwość tej pracy objawiała się bólem pleców ze względu na nieprzyjemną wysokość stołu, powodującą konieczność ciągłego schylania się. Na lewym przedramieniu — od dłoni po łokieć — miałem jakąś żółtą ochronną tkaninę. Obrabiane ramki powinny zawierać także uszczelki, jednak czasem były gołe bądź należało wymienić na grubsze. Lubiłem biegać w poszukiwaniu tego kawałka gumy po zakładzie, ponieważ dawało to chwile wytchnienia od ciągłego schylania się. Czasami trzeba było również zamalować pisakiem uszkodzone miejsca w ramach z okleiną. Praca twórcza — można by rzec.

Okna szły w dwóch typach: ShieldSynergy. Pierwsze kanciaste, a drugie zaokrąglone i chyba z podwójną warstwą szyb, ale tym, co w nie wstawiali, już się nie zajmowałem. Natomiast wkręcałem w nie zamki do klamek, łatwiejsze w montażu espagi o długości zależnej od wielkości ramy i shootbolty. Te drugie były o wiele bardziej skomplikowane, ponieważ składały się z kilku elementów, które należało ze sobą złożyć, wpuszczając w ramę. Czasami w ramie trzeba było ręcznie wywiercić wywietrznik. Bywał z tym problem, gdy pracownik jeszcze przed zgrzewarką wcisnął do wszystkich elementów ramy taki sam kawałek stali bez miejsca na wspomniany wywietrznik. Przez to czasami zdarzały się ramy, do których był przytwierdzony zewnętrzny plastikowy element wywietrznika, jednak przelotu nie było żadnego.

Po wykonaniu wszystkich czynności na moim stanowisku odnosiłem skrzydła okienne w miejsce składowania, opisując je stosownym numerem. Pojawił się także złoty okres w mojej pracy, gdy siadła obrabiarka pomiędzy zgrzewarką a mną i trzeba było biegać z ramami na maszynę w głębi hali, co też dawało wytchnienie od monotonnych czynności.

Zazwyczaj wszelkich nowości w tym zakładzie uczył mnie Darren, taki trochę narcystyczny dar niebios, przynajmniej w jego mniemaniu, jednak całkiem w porządku. Ogólnie rzecz biorąc, jak do końca nie rozumiałem, o co chodzi, to dowiadywałem się w chwili, gdy przybiegał do mnie z jakimś bublem i wypowiadał: „Never ever…”.

Zaraz koło rzeczonej maszyny, do której tak zawzięcie, ucieszony perspektywą oderwania się od dłutka, biegałem, znajdowało się stanowisko zapychania ram stalą. Pamiętam stamtąd dwóch pracowników. Jeden — nieznanej mi do końca nacji — zapychał, jak szło, i powtarzał: „Stop, job go home…”. A drugi to był starszy chudy Polak, którego imienia nie pamiętam. Jednakże utkwiło w mej pamięci to, jak pewnego razu menedżer kazał nam we dwóch z owym Polakiem powynosić coś z końca hali. No to idziemy i zamiast tego mój krajan zaprowadził mnie na swoje stanowisko i zaczyna mnie uczyć. Cóż, jako że miałem jeszcze mniej wiary w poziom swojego angielskiego niż w poziom gry w snookera po sromotnych porażkach z Andrzejem, to pomyślałem, że coś źle zrozumiałem, i cisnąłem stal, dopóki nie przyszedł do nas znowu rozbawiony menedżer i wskazał już osobiście miejsce, gdzie mieliśmy się udać.

W sumie lubiłem towarzystwo tego Polaka, bo zawsze działo się coś zabawnego. Na przykład gdy w jadalni handlowałem słoniną oraz roztrząsaliśmy bardzo życiowe kwestie, takie jak skąd pochodzi nazwa MG i czy ma coś wspólnego z GMC. I tak doszliśmy do wniosku, że skoro GMC to General Motors Company, to MG musi oznaczać Motors General… Jadalnia była też miejscem walki o najlepsze miejsce pomiędzy Darrenem a mną.

Ciekawe też jest to, jak kontrakt zmienia nastawienie człowieka do pracy i otaczającego świata. Początkowo wspomniany Polak miał takie nastawienie jak piosenka Kuby Sienkiewicza pod tytułem Wszystko chuj. I tak najpierw zachwalanie swojskich kanapek, nabijanie się z wycia współpracowników (po dziś dzień nie mam pojęcia, czemu oni tak wyli), a po otrzymaniu stałej umowy nagle najlepsze okazało się typowe angielskie śniadanie z jajkami, fasolką, wędliną i całą resztą, do tego zaczął wyć na hali w randomowych momentach — tak samo jak inni.

Po trzynastu tygodniach nastąpił czas czystki. Zostałem wezwany do biura i tam menedżer ku mojej uciesze nie zakwalifikował mnie do grupy z kontraktem. Żal mi było tylko osób, które na to liczyły.

Wracając jednak do Polaka kontraktowanego, zaraz po rozmowie w biurze przełożony podszedł do mnie jeszcze i zapytał, czy wszystko zrozumiałem. A ja, nie chcąc kłamać, przyznałem, że niezbyt. Zawołał więc kontraktowca, by tłumaczył, i wyglądało to tak, że menedżer coś mówił, a kontraktowiec do mnie: „Rozumiesz… Rozumiesz…”. A na końcu: „No to zrozumiałeś i wiesz wszystko teraz?”. Tak więc przytaknąłem i rozeszliśmy się w pokoju, każdy w swoją stronę.

Nie powiem, kontraktowiec zachował się godnie z okazji otrzymania umowy, zaprosił nas wszystkich do baru na piwo. Problem w tym, że zajeżdżamy zaraz po pracy w umówione miejsce, a gwiazdy nie ma. Jednakże po jakimś czasie przybył, okazało się, że wytłumaczył nam drogę gdzie indziej, niż planował. Kocham takie nieoczywiste sytuacje. Swoją drogą, było to niezłe spotkanie integracyjne na koniec. Ciekawe, jak to potrafi łączyć odrobina zrozumienia. Akurat wtedy miał miejsce bardzo groźny wypadek Richarda Hammonda z popularnego angielskiego programu motoryzacyjnego Top Gear. I nawet Anglik, który od czasu do czasu przeklął na Polaków, spojrzał na nas inaczej, gdy zauważył, że wiemy, kto to jest, i też nam szkoda, że się rozbił dragsterem.

Na szczęście cała historia prezentera zakończyła się bardzo dobrze. Tak, jak i historia fabryki okien Future w moim życiu, co przyjąłem z niemałą radością, biorąc pod uwagę, że nie pasowaliśmy zbytnio do siebie. Za to pamiętam, że doskonale pasowali do siebie nasz współlokator z górnego pokoju z jakąś nowo poznaną krzykaczką. Dopasowanie to jednak nie trwało długo, gdyż oznaczało złamanie panującego regulaminu, o czym ktoś skwapliwie poinformował właścicielkę, skutkiem czego spotkałem współlokatora Banderasopodobnego następnego dnia pod bramą.

Zasadniczo cały ten wyjazd mijał niestety pod znakiem braku kobiet.

Przyszedł czas krótkiej wizyty w Polsce. Zabrałem w tę podróż leciwego pożyczonego laptopa. W sumie nie chciało mi się już wyjeżdżać do UK i wybrałem się chyba głównie po to, by zwrócić rzeczonego laptopa… A nie było takie łatwe, bo oczywiście na naszym lotnisku padła bateria emerytka i nie miałem jak podłączyć angielskiego kabla na szybko, co zestresowało mnie i służbę lotniskową do tego stopnia, że wraz z odprawiającym mnie pracownikiem zdecydowaliśmy, iż toshiba poleci w luku bagażowym, by w razie bycia bombą tam też sobie spokojnie eksplodowała. I tak sobie przylecieliśmy, by przyatakować za jakąś pracą znowu.

Tym razem nie udało się znaleźć nic na tak długi okres jak w Future, która to firma w tak wdzięczny sposób zajęła mi całe lato 2006 roku. Trafiłem znowu na jeden dzień do fabryki żywności. Tym razem w Bilstorphe. Była to niesamowicie wielka składnica jaj. Jak się okazało, oprócz mnie na to jajcarskie popołudnie zaproszenie otrzymał jeszcze jeden Polak oraz Słowak.

Pierwsze wrażenie cały ten zakład zrobił na mnie wielce pozytywne, ponieważ na wejściu recepcja nie była pewna, po co my tam w ogóle jesteśmy. Postanowili nas jednak wpuścić do jadalni i tam po odczekaniu dłuższej chwili pojawił się jakiś pracownik — po to, by powiedzieć nam, żebyśmy chwilę poczekali. Takie polecenie od zawsze wykonuję z należytą pieczołowitością. Mógłbym wręcz zostać instruktorem czekania.

Przez ten czas facet wrzucił parę funtów w maszynę stojącą w kantynie i gdy skończył, zaprowadził nas na miejsce pracy, którym okazała się naczepa, w której coś nie poszło z mocowaniem towaru, czy coś w tym stylu. W każdym razie mieliśmy do przerzucenia ponad połowę naczepy powywracanych palet tworzących masę jajeczną na niezły omlet. Była to naprawdę świetna praca, ponieważ nikt się już nami nie interesował aż do samego końca zmiany. Nasz kolega Słowak poszedł sobie nawet wcześniej, bo jak sam autorytatywnie stwierdził: „Ja ne sem kokot i ne budem tu stat…”. I tyle go widziano. Tak więc przez połowę zmiany, przez nikogo nieniepokojeni, zwiedzaliśmy sobie fabrykę, by czas jakoś zleciał. Ostatecznie na odchodne dostaliśmy po kilka opakowań budyniu.

Podczas tego pobytu trafiła mi się jeszcze jedna praca w fabryce Synseal. Po otrzymaniu telefonu z agencji od razu chciałem tam iść, gdyż było blisko z mojego mieszkania. Jednak uparli się, bym pojechał po mapkę do agencji w Mansfield, co było mniej więcej tak, jakby z Krakowa do Zakopanego jechać przez Hel. Ostatecznie odebrałem papierową nawigację i w drogę. Zaznaczona na mapce trasa zaprowadziła mnie do osiedla domków zamiast do fabryki. Tak to jest, jak się ufa zbytnio GPS-owi, nawet temu papierowemu, zamiast własnej logice. W końcu dotarłem tam, gdzie trzeba, gdzieś około czternastej i zacząłem od zakładowej przerwy.

Moja praca polegała na układaniu profili plastikowych. Miały one długość kilku metrów. Składaliśmy je na stalowej konstrukcji, którą później wywoziły boczne wózki widłowe, tuż za naszymi plecami. Zmiany zaczynały się o szóstej rano i trwały do osiemnastej, a i tak dawałem radę, by pomiędzy wybrać się z kuzynem Andrzejem na snookera do Triple S.

W Synsealu przepracowałem ogółem cztery dni. Praca, choć dynamiczna, to jednak wyluzowana. Poznałem tam kolejnego Słowaka, który zapewnił mi transport do roboty oraz opis, co miałem tam robić. Okazało się, że pracował tam również brat jednego z wcześniejszych znajomych, jeszcze z Future. Taki to mały ten świat czasami.

Przerw rozmaitej długości mieliśmy tam coś ze sześć podczas całej zmiany. W sumie wywalczyłem sobie możliwość przyjścia jeszcze więcej razy niż przez te cztery dni, jednak miałem już dość i postanowiłem wracać do Polski.

Zasadniczo dzięki temu wyjazdowi obyłem się trochę z Anglią. Dziś już w sumie nic z tamtego życia nie zostało oprócz wciąż żywych wspomnień.

Rozdział drugi

Tesco

W ciągu miesiąca od powrotu do Polski rozpocząłem starania w celu zostania rekrutowanym na kolejny wyjazd, tym razem do Tesco. Postanowiłem skorzystać ze stworzonego wówczas programu wysyłania pracowników z Polski do UK. Zatem wysłałem swoje zgłoszenie. Pierwszym etapem rekrutacji była wstępna rozmowa telefoniczna z rekruterem. Jako że udało się ją przejść pomyślnie, otrzymałem wezwanie do Krakowa na kolejny etap.

Pamiętam, że już wtedy ucieszyłem się jak dziecko. Poczułem się, jak gdybym złapał Pana Boga za nogi. W końcu, jeśli się uda, to wyjazd do pewnej pracy, a nie latanina po agencjach bez pewności stałego zatrudnienia.

Wypadło to w okolicach początku grudnia. Wstałem dość wcześnie i złapałem jeden z porannych pociągów pomykających w kierunku Krakowa. Docierałem spokojnie na miejsce, obserwując przez dziurę w podłodze wagonu kolejne podkłady uciekające w siną dal. Następnie przesiadka na autobus wiozący mnie w głąb miasta poprzez rondo Matecznego, potem jeszcze kilka kroków i cel został osiągnięty. Dużych tłumów nie było. Otrzymałem krótki test do wypełnienia. O wynikach miałem się przekonać za chwilę. Wydawała się ona wiecznością. O angielskiej gramatyce wiedziałem tyle, że istnieje, lecz jakimś cudownym zrządzeniem Opatrzności przeszedłem do części ustnej. Los pokarał rekrutowaniem mnie sympatyczną i cierpliwą Małgorzatę. Oczywiście zabrakło mi słów i po radzie wzięcia głębokiego oddechu zacząłem opowiadać coś o snookerze i jakoś się udało.

Na wyjazd przyszło jednak chwilę poczekać. Dopiero w marcu 2007 roku znalazło się miejsce pracy dla takiej gwiazdy rekrutacji jak ja. Otrzymałem ofertę wyjazdu do Bedford niedaleko Londynu. Ucieszyłem się oczywiście niezmiernie.

Najpierw jednak potrzebne były odwiedziny lekarzy celem wykonania odpowiednich badań oraz opłacenie biletu autokarowego. Do wskazanej przychodni, mieszczącej się w Katowicach, miałem około 30 kilometrów. Badania oczu, uszu, gardła nie wykazały na szczęście nic niezwykłego (poza tym, że wciąż żyłem).

Następny krok stanowiła wizyta w budynku Buma. Tam dowiedzieliśmy się wszystkiego o życiu w UK oraz wszystkich sprawach organizacyjnych, także tych stojących przed nami już na miejscu naszego zamieszkania oraz w pracy. Wraz ze mną w grupie wysyłanej do Tesco w Bedford były dwie Małgorzaty, jedna z Koszalina, a druga z Krakowa, oraz jeden Karol z okolic Kielc. W ciągu trzech tygodni poprzedzających wyjazd musiałem jeszcze skompletować sobie wyprawkę w postaci stosownego wdzianka do lansowania się w alejkach mojej nowej pracy.

Czas ten bardzo szybko zleciał i nastąpił 13 kwietnia 2007 roku. W piątek.

Wybraliśmy się rodzinnie autobusem linii D z Dąbrowy Górniczej na PKS w Katowicach, gdzie miał się pojawić autokar Polonii, wiozący na wyspę kilkadziesięcioro ludzi oraz całe tony Polski zamknięte w nieprzebranych ilościach walizek. Po ponad godzinnym opóźnieniu pojawił się w końcu żółty piętrus, w którym byli już Karolek i Margolcia z grodu Kraka. Zapakowałem się na piętro żółtej strzały, a właściwie kloca, i z mieszanymi uczuciami opuszczałem swój rodzinny kraj po raz wtóry.

Po kilku godzinach jazdy moja radość z samotności na dwóch fotelach zniknęła wraz z pojawieniem się współtowarzysza podróży narzuconego przez los i przewoźnika. Pomału nastał wieczór i gorące tego dnia wiosenne słońce przestało już palić. Całokształt niestety psuła uszkodzona dysza klimatyzacyjna, która wieczorową porą zaczęła mi podsuwać wspomnienia montowni kanapek. Ledwo udało mi się jakoś znaleźć pozycję, w której nie było czuć niewyłączalnego nadmuchu, to dla odmiany pojawiła się potrzeba odwiedzenia toalety. Pomimo że siedziałem praktycznie naprzeciwko schodków, dotarcie do celu wcale nie było takie proste. Powziąłem jednak męską decyzję — idę zwiedzać dolny pokład piętrusa wyposażony w kibelek.

Najpierw musiałem ominąć rozłożone oparcie fotela współpasażera przede mną, a następnie lekko obudzić kolegę obok, potem labirynt powyciąganych nóg, aż wreszcie schody… i w końcu są! Drzwi — brama ulgi! Choć okazało się, że raczej apokalipsy… Jakaś podstępna żmija musiała tam być na krótko przede mną i postawiła minę antywęchową.

Po tym wysiłku, otumaniony, ale dumny z wykonania misji, usadowiłem się na powrót w mym kokpicie, w którym czułem się niemalże jak kierowca bolidu F1. Choć oni mieli tam chyba więcej miejsca. W tamtym czasie w bagażach szło wszystko, łącznie z dekoderami TV satelitarnej, a nawet czaszami anten. Generalnie autokar był oblepiony różnego rodzaju pakunkami.

Z nadzieją uśnięcia pożegnałem się dość szybko, gdyż zaraz po przywitaniu Morfeusza do rzeczywistości przywróciły mnie migające światła niemieckich „zozoli” pragnących nam przeprowadzić kontrolę. Trzepali torby spory kawałek czasu. Mnie nie kazali otwierać walizki, ale też nie miałem tam niczego niedozwolonego ani niczego za dużo, ani za mało. Pośród właścicieli miliarda pakunków jednak sporo osób musiało się tłumaczyć.

Później już bez przeszkód, jedynie z opóźnieniem, dotarliśmy do przeprawy pociągiem pod kanałem La Manche. Tam, jak się okazało, trzeba było jeszcze około godziny poczekać, przez co o mały włos nie odjechaliśmy bez naszej Małgosi, chwilowo zagubionej w czasie…

Po niewielkim zamieszaniu wjechaliśmy do pociągu. Za pierwszym razem było to dla mnie przyjemną ciekawostką. Gdy pociąg mknął pod dnem kanału, można było zostać w autobusie lub wyjść do wagonu i telepać się przy nim. Wybrałem to pierwsze pomimo wyłączonej klimatyzacji.

Dotarliśmy do Londynu w samo południe. Z czterogodzinnym opóźnieniem.

W mieście czekała już na nas nadmorska Gosia, nasza przyszła współlokatorka, która przyjechała innym autobusem. Biedna dziewczyna trwała i kwitła niczym kolczasta róża, godzinami oczekując na naszą trójkę. W końcu, wraz z taksówkarzem, popędziliśmy pośród londyńskich korków aż do Bedford na Brace Street. Tam powitał nas landlord, czyli właściciel naszego mieszkania Roy. Ostatnie, na co miałem wtedy chęć, to oprowadzanie po czymkolwiek. Najchętniej poszedłbym spać, nawet na podjeździe. I tak… Aby wejść do naszego nowego domku, trzeba było pokonać drzwi, a potem schody na górę, tam forsowało się się drzwi do mieszkania właściwego, za którymi znajdował się korytarz, w nim — zaraz po lewej — drzwi do łazienki, w niej zaś lustro, zlew, dolnopłuk oraz wanna z osłonką umożliwiającą na w miarę spokojne zażywanie kąpieli pod prysznicem. Poza tym plastikowe okno i drzwi rozszerzające się pod wpływem sił tajemnych. Idąc dalej korytarzem, napotkaliśmy umeblowaną kuchnię, wyposażoną w lodówkę i pralkę oraz mikrofalówkę, a także zestaw naczyń i sztućców. U zwieńczenia korytarza było pomieszczenie gospodarcze z piecykiem gazowym, a zaraz za nim rozpoczynał się salon ze stołem, sofami i lustrem. Kilka kroków dalej naszym oczom ukazał się dosyć spory pokój z widokiem na ulicę. Z salonu za to był widok na… a jakże, parking piętrowy! Naprzeciwko drzwi przysalonowego pokoju znajdowały się schody prowadzące na piętro naszego mieszkanka. Po wyrobieniu zakrętu na ich szczycie witało okno, też z widokiem na parking, a przed nim krótki korytarzyk w kształcie litery „L”. Na rogu było wejście do pokoju z dwoma łóżkami. Po krótkim skręcie wchodziliśmy do drugiego pokoju z widokiem na ulicę. Jako że łączył się z łazienką, dziewczyny szybko zagarnęły go dla siebie, co zresztą miało swoje plusy, ponieważ nie chciałbym być mimowolnym świadkiem wizyt nowo poznanego kolegi w kiblu, nieopodal wezgłowia mojego łóżka. Ponadto w naszym pokoju było po prostu ciszej niż od ulicy. No i ten widok na parking znowu. Tym razem tkwił on jednak znacznie dalej, a i ja wolałem miejsce pod ścianą, tak że co do pejzażu było mi wszystko jedno. I tak zamieszkałem z Karolkiem.

Zaraz po dopadnięciu do łóżka i wrzuceniu pod niego walizki założyłem zestaw powitalny pościeli na kołdrę i poduszki, po czym poszedłem w końcu spać.

Po odreagowaniu traumy autobusowej postanowiliśmy się delikatnie zintegrować. W tym celu poszliśmy na wycieczkę, aby sprawdzić, jak wygląda nasza trasa do pracy z Brace Street na Cardington Road, gdzie mieściło się Tesco. Zajrzeliśmy oczywiście do środka. Będąc w dziale mrożonek, czyli Frozen, rzekłem do Karolka prorocze słowa, że niedługo będziemy tutaj pracować.

Przez dwa dni dobrze się zintegrowaliśmy, do tego stopnia, że zapomnieliśmy o szkoleniu. Pomimo tego poszliśmy na naszą pierwszą nocną zmianę. Trafiliśmy z Karolkiem na mrożonki, a nasze współlokatorki powędrowały do działu AGD/RTV i tyle je widzieliśmy, było to bowiem po dwóch stronach sklepu.

Na początku pracy naturalnie najważniejsze było ustalenie, kiedy są przerwy. Początkowo chodziliśmy na nie dosyć uznaniowo, ale tak, żeby sobie w miarę rozsądnie rozłożyć pracę z jedną przerwą godzinną oraz dwiema piętnastominutowymi, które połączyliśmy w jedną trzydziestominutową.

Praca na mrożonkach zasadniczo wyglądała tak, że najpierw szliśmy na sklepowe zaplecze do naszej lodówki matki, wypełnionej tym wszystkim, co jeszcze nie znalazło swojego miejsca w lodówkach córkach naszego działu. Zabieraliśmy jak najwięcej produktów w stalowych klatkach i wciskaliśmy je na właściwe miejsca. Mój lateralny umysł nie pozwalał mi na automatyzm, za to ciągle wymyślał rozmaite zagadki, by praca nie stała się nazbyt monotonna, co jednak wpływało negatywnie na jej szybkość. Ale w angielskich firmach nikt się tym zbytnio nie przejmował. I tak wyglądała zabawa, dopóki nie przyjechała dostawa. Wtedy szliśmy pomóc ją rozładowywać, wpychając nowe klatki do dużej lodówki matki na zapleczu. Czasem było ich kilka, a czasem ponad dwadzieścia.

Razem z nami w dziale był Abu oraz przybysz z Indii, którego nazywaliśmy Wodzem. Zaglądał do nas również Jason — Człowiek Piorun. Był wszędzie i robił wszystko szybko i dobrze. Zastanawiam się, czy nie posiadał daru bilokacji.

Już pierwsza przerwa przyniosła słodko-gorzkie odkrycie. A mianowicie dowiedziałem się o istnieniu Ani — ślicznej łodzianki, z którą można było porozmawiać o wszystkim. Jej urody nie ma sensu opisywać, wystarczy powiedzieć, że Lara Croft to ona. I to była ta słodsza strona, a gorzka to ta, że oczywiście była zajęta.

Cóż, trzeba było skupić się na pracy, którą zacząłem od wolnego. Od razu poszedłem kupić sobie mały przenośny telewizorek, aby oglądać snookera, tym bardziej że chwila wyjazdu splatała się z terminem rozgrywania mistrzostw świata w tę odmianę bilardu, a ja nie miałem zamiaru tego przegapić.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 47.13