Dla moich Kochanych Przyjaciół
i wszystkich życzliwych mi ludzi,
którzy swoją piękną obecnością sprawiają,
że świat jest tak cudownie bajeczny.
Dziękuję, że jesteście!
Anielski obrońca
Któregoś pięknego i pogodnego dnia, pewna starsza kobieta o imieniu Nadine umarła po dość długim życiu i krótkiej, ale ostrej chorobie. Jej życie było takie jak wiele innych — trochę dobre i trochę niedobre. Była w nim miłość i były dzieci, była błogość i radość. Były smutki i żałoba. Była satysfakcja i zadowolenie. Był ogromny wysiłek i zmęczenie. Były rozczarowania. Były przyjaźnie i rozstania. Ot, jak to w życiu. Być może z naszego punktu widzenia niczym niezwykłym się ono nie wyróżniało.
Nadine po śmierci stanęła przed Boskim sądem. Zasiadali w nim Boscy Mędrcy i Opiekunowie Dusz, którzy rozstrzygali, w jaki sposób człowiek poradził sobie z życiowymi wyzwaniami i oceniali, czy może iść do Nieba, czy potrzebuje czegoś zupełnie innego. Kobieta znalazła się nieoczekiwanie pośrodku wielkiej sali, do której światło wpadało przez okrągłe, kolorowe witraże i z obawą spoglądała na dobrotliwe twarze poważnych istot, które na ten czas przybrały postać starszych, siwych ludzi w długich białych szatach.
Było jej trudno oswoić się z nową sytuacją. Dopiero co leżała w swoim łóżku, a nad sobą widziała pochylającą się z troską twarz córki. Potem zapadła ciemność, potem pojawiło się światło, potem był tunel i znowu światło, gra kolorów, dziwny dźwięk… I oto stoi w swoim ciele, które jest dziwnie lekkie, niematerialne. Nie czuje ani bólu, ani ucisku w piersi, który ostatnio ciągle jej towarzyszył. Nie czuje zmęczenia, a jedynie trudne emocje. Lęk pomieszany z poczuciem winy, niepewnością i zdziwieniem.
Rozglądała się dookoła po niesamowitym miejscu, do którego trafiła zaprowadzona przez Anioła Stróża. Rozpoznała go od razu, bo często go wzywała, kiedy bezlitosne życie stawiało ją pod ścianą. Czasem wydawało się jej wtedy, że widzi jego wielkie białe skrzydła, którymi ją otula. Zastanawiała się, czy to nie iluzja. A teraz był tuż obok — taki rzeczywisty, taki jasny, świetlisty, promienny. Prawdziwie anielski. Złapał ją z uśmiechem za rękę i wyciągnął z tych wszystkich migoczących świateł. Postawił na nogi, przytulił i zapewnił, że nie musi się niczego bać, bo on będzie cały czas przy niej. Naprawdę poczuła się przez chwilę bezpiecznie, chociaż ogromna sala wyglądała przytłaczająco.
— Czy pójdę do piekła? — zapytała go teraz cicho, zadzierając głowę.
— Och, nawet tak nie myśl! — Anioł, dwukrotnie od niej wyższy, położył jej dłoń na ramieniu. — Piekła nie ma wprawdzie, ale jeśli ktoś intensywnie o nim myśli, to może je stworzyć. Szczególnie tutaj.
— A kara za grzechy? — zapytała ponownie wystraszona kobieta zaciskając nerwowo dłonie.
— No, pewna kara jest. Ale postaramy się, żeby była jak najmniejsza. — Uśmiechnął się i zaczął wertować papiery trzymane w rękach.
Zasyczało, zaszumiało i w kłębach dymu zmaterializował się Diabeł. Wyszczerzył zęby w uśmiechu:
— Witam, witam, moja duszko! Szykujemy dla ciebie specjalne przyjemności piekielne.
Zatrwożona kobieta cofnęła się, ale Anioł Stróż nachylił się do niej i szepnął:
— Nie słuchaj go.
Diabeł roześmiał się szeroko:
— Nie słuchaj mnie, nie słuchaj. Masz całą wieczność na słuchanie mnie w piekle. — Pomachał jakimiś papierzyskami. — To lista twoich złych uczynków. Dużo tego, nabroiłaś. Jesteś moja. Sąd to tylko formalność.
Przewodniczący postukał złotym młotkiem na znak, że rozpoczęła się rozprawa. Był miły, miał łagodną, spokojną twarz i Nadine pomyślała, że ten sędzia musi mieć dobre serce. Może zatem ulituje się nad nią i tym wszystkim, co przeżyła. Spojrzała na swojego obrońcę. Jej Anioł Stróż jaśniał pogodnie i delikatnie się uśmiechał. Nie wyglądał na zmartwionego. Może zatem nie będzie tak źle…
A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że kobieta nie nadążała za wszystkim, co pojawiało się przed jej oczami. W pewnej chwili poczuła się zagubiona i odcięta od wszystkiego, jakby to, co miało miejsce, w ogóle jej nie dotyczyło. Tuż przed nią zmaterializowała się ogromna waga, na której składano punkty za rozmaite działania, myśli i słowa. Po stronie dobra spadały, dźwięcząc jak wietrzne dzwonki srebrne kulki. Po stronie zła z sykiem lądowały czarne grudki przypominające wulkaniczną lawę. Zaczęło się wyliczanie różnych uczynków. Wielu rzeczy Nadine w ogóle nie pamiętała.
Anioł wymieniał sytuacje, w których kobieta pomagała bezinteresownie innym, okazywała obcym ludziom życzliwość, wpłacała na fundacje dla zwierząt, karmiła psy i koty, pożyczała pieniądze biedniejszym, robiła zakupy chorej sąsiadce, pocieszała zapłakane dziecko… Waga przechylała się w stronę dobra. Potem Diabeł opisywał każdą złośliwość, jakiej się dopuściła. Obnażał kłamstwa i sytuacje, w których ze złością krzyczała na syna, a potem obrażała synową. Pokazywał chwile, kiedy z zazdrością patrzyła na szczęśliwą bogatą przyjaciółkę. Cytował jej pogardliwe myśli o zbyt krótkiej spódniczce koleżanki i drwiny z nadwagi szefowej. Przypomniał, jak przeszła koło żebraka i popatrzyła na niego z niechęcią, myśląc, że jest obrzydliwym leniem i mógłby się wziąć do pracy.
— Ten biedny człowiek był ciężko chory. Kilka dni potem umarł — dobitnie podkreślił Diabeł.
— Jałmużna jest złą rzeczą — zaprotestował Anioł.
— Jałmużna jest zła, bo poniża człowieka. A ta kobieta poniżyła go myślą, nic nie dając przy tym do kapelusza. To jeszcze gorzej niż dać jałmużnę — odparł Diabeł.
Boski Sędzia pokiwał głową.
— Uznajemy ten argument. Punkt mroku.
Waga przechylił się trochę bardziej w stronę ciemności.
— Dokuczała synowej — Diabeł podniósł do góry palec. — Mówiła do syna złe rzeczy, krytykowała to, jak jego żona się ubiera. A młodzi się pokłócili przez te insynuacje…
— Tak, punkt mroku.
Nadine słyszała wszystko jak przez mgłę i nawet nie chciała protestować. To prawda, nie była dobrą teściową. Dbała o córkę i syna, ale synowa rzadko usłyszała od niej dobre słowo. No cóż, mogła być lepszym człowiekiem, ale nie była. Widać teraz poniesie za to karę.
W pewnym momencie Diabeł wystąpił do przodu i powiedział mocnym głosem:
— To wszystko drobiazgi, jak u każdego. Ale ta kobieta — tu wskazał podsądną palcem — zrobiła kilka bardzo niegodziwych rzeczy. Po pierwsze zdradziła męża.
— Jej mąż także ją zdradzał i ona się o tym dowiedziała. Tylko dlatego dopuściła się takiego czynu. — spokojnie powiedział Anioł Stróż. — To małżeństwo już nie istniało, więc w gruncie rzeczy nie zrobiła nic złego.
Diabeł uśmiechnął się przebiegle.
— Rzecz nie w samej zdradzie, ale w intencji. Ona kierowała się potrzebą zemsty na mężu. Robiła to ze złości, a nie z miłości.
— Ależ nie! — zaprzeczył Anioł Stróż. — Ona tylko chciała poczuć się znowu kochana. Prawda? — Anioł zwrócił się do kobiety, która stała z opuszczoną głową.
Kobieta niepewnie podniosła oczy na Anioła Stróża. Potem popatrzyła na uśmiechniętego Diabła i westchnęła.
— Proszę odpowiedzieć, czekamy. — Łagodnie przynaglił Boski Sędzia.
— Trochę… — powiedziała cichym głosem — Naprawdę… to chciałam, żeby mąż poczuł się tak, jak ja. Chciałam się na nim odegrać, zadać mu cierpienie. Chciałam go bardzo mocno zranić za to, co mi zrobił. Chciałam, żeby poczuł mój ból i upokorzenie.
— I co? Poczuł? — zapytał jadowicie Diabeł.
Kobieta zrezygnowana machnęła ręką.
— To nic nie dało. Nawet nie był zazdrosny.
Anioł westchnął ciężko, a Diabeł zatarł ręce.
— Zatem pięć punktów dla mroku — zdecydował sędzia.
— Ale mąż zdradził ją pierwszy, działała w rozpaczy — Anioł wytrwale bronił podopiecznej.
— To nie piaskownica, tylko dorosłe życie — spokojnie odparł sędzia. — Nie można na zło odpowiadać złem. A czym innym jest zemsta? Ta dusza zeszła na Ziemię, by uczyć się wybaczać. Zdrada męża była ustalona przez te dwie dusze właśnie po to, by wdrożyć lekcję wybaczania. Lekcja nie została odrobiona, a ponadto stworzył się nowy negatywny zapis karmiczny, zapis zemsty.
— Otóż to! — podchwycił Diabeł — A to nie wszystko. Ta kobieta przez długi czas żywiła gorącą nienawiść do osoby, z którą zdradził ją jej mąż. Oczerniała ją, wyzywała i przeklinała. Publicznie ją upokorzyła. Tamta osoba płakała przez nią. Doświadczyła cierpienia. Proponuję kolejne dziesięć punktów mroku.
— Tylko pięć — zdecydował sędzia, a ławnicy pokiwali głowami.
— Tak mało? Za nienawiść?
— Wysoki Sądzie — wtrąciła odważnie Nadine. — Ale tamta osoba, czyli kochanka mojego męża wiedziała o moim istnieniu. Ona mnie krzywdziła celowo, ja nie mogłam tego przyjąć spokojnie. Próbowałam, ale nie mogłam.
— Mogłaś Duszko — odpowiedział spokojnie Boski Sędzia. — Pamiętaj, że nie oceniamy tu innych ludzi, tylko i wyłącznie twoją reakcję. Odpowiadasz tylko za siebie, a nie za to, co robili inni. Rozumiesz?
— Tak. — Kobieta opuściła głowę.
— Mogłaś zareagować inaczej. Każdy zawsze ma taki wybór. Nikt nie musi się mścić na tych, którzy go krzywdzą. Zatem pięć punktów mroku za zadanie cierpienia innej osobie.
— Tylko pięć? — narzekał Diabeł — To było działanie z premedytacją.
— To działanie w bólu, w afekcie. Ból zaślepia.
— Ale mogła przecież zrozumieć i wybaczyć — protestował Diabeł. — Zawsze można. Trzeba tylko chcieć.
— Ona chciała… — nieśmiało wtrącił się Anioł Stróż.
— Nie chciała! — krzyknął Diabeł.
— Chciała, tylko nie umiała…
Sędzia postukał młotkiem.
— Dość. Idziemy dalej.
Waga mocno przechyliła się na stronę mroku. Diabeł zajrzał w papiery i zaczął wyliczać:
— Ta kobieta mówiła źle o innych. Nie umiała wybaczyć bratowej i rozpuszczała o niej złe plotki. Kłamała. Naciągała informacje zgodnie z własnym upodobaniem, żeby tylko oczernić żonę swojego brata.
— Bratowa ją okradła. Zabrała jej połowę należnego spadku — bronił Anioł Stróż.
— I cóż z tego? — Diabeł z uśmiechem rozłożył ręce — Czyż nie miała uczyć się wybaczania? Czy pomówienia i ciągłe trwanie w gniewie pomogły jej odzyskać to, co jej zabrano, czy były tylko bezproduktywną i bezinteresowną złością?
Ławnicy pokiwali głowami. Kolejne czarne punkty przechyliły szalę.
— Mało tego — kontynuował Diabeł — ona kłamała na potęgę nawet wtedy, kiedy nie musiała. Kiedy synowa pytała ją o różne ważne rzeczy, to łgała jak pies.
— Nie chciała robić synowej przykrości — zaprotestował Anioł Stróż.
— To prawda — cicho powiedziała Nadine podnosząc głowę. — Kłamałam, bo pomyślałam, że jak powiem prawdę, to Ewie będzie przykro.
— O proszę! — Anioł podniósł do góry palec. — To kłamstwo dla dobra sprawy. Nie karzemy tego.
— Dla dobra? — Diabeł się oburzył. — Tam nie było dobra. Jej synowa poniosła ogromne straty. Cierpiała, bo ona kłamała, żeby bronić swojego syna! — wskazał palcem skuloną znowu kobietę.
— To nie było dobre — zgodził się sędzia. — Jeden punkt mroku.
— Tylko jeden? Za takie świństwo? — złościł się Diabeł. — Przypomnę to, jak jej synowa tutaj stanie.
Sędzia postukał młotkiem i Diabeł wykonał przepraszający gest.
— Zatem idziemy dalej. Co tutaj mamy? — przerzucał szybko papiery — O proszę! Nie miała cierpliwości do swojej mamy, kiedy mama była umierająca i niedołężna, kiedy leżała bezradna w łóżku. Złościła się, pokrzykiwała na nią za to, że ściągnęła pieluchę.
— Och, nie chciałam jej skrzywdzić — kobieta miała łzy w oczach. — Chciałam ją tylko postraszyć, bo nie miałam już sił… A ona ciągle zrywała te pieluchy…
— A dwa dni później mama umarła — Diabeł okrutnie wyszczerzył zęby.
— Protestuję. Diabeł znęca się nad moją duszką. — Anioł podniósł rękę.
— Podtrzymujemy. — Sędzia westchnął. — Nie było tam zamiaru krzywdy. Intencja była nieco inna, chociaż podnoszenie głosu zupełnie nie było potrzebne.
— Intencjami to ja sobie brukuję swoje piekło — bezczelnie odparł Diabeł.
— Punkt mroku.
— Za takie okrucieństwo wobec starej, chorej osoby tylko punkt?
— To się zdarzyło tylko raz — zaprotestował Anioł Stróż. — We wszystkie inne dni moja duszka cierpliwie poprawiała poduszki, karmiła, masowała, przewijała, przytulała. Proszę za to dodatkowe punkty światła.
Ławnicy pokiwali głowami.
— Siedem punktów światła za cierpliwe przewijanie, mycie i karmienie z miłością. — orzekł sędzia.
Waga po stronie mroku uniosła się nad podłogę. Zrezygnowana kobieta przestała słuchać, jak Diabeł wylicza jej kolejne kłamstwa i złośliwości. Było ich trochę, przecież często była przemęczona i rozczarowana swoim losem. Smutne miała życie. Pracowała ciężko. Mąż ją zdradzał. Kochanek porzucił. Bratowa z bratem okradli i dokuczali przy każdej okazji. Potem syn poszedł w ślady ojca i zdradzał żonę, a ona nie umiała zaprzyjaźnić się z synową, bo nie pozwalały jej na to wyrzuty sumienia. Tak, jeśli czegoś żałowała, to chyba tylko kiepskich relacji z Ewą. To była dobra dziewczyna, ale serce zawsze wybierało syna i broniła go nawet wtedy, kiedy na to nie zasługiwał. Tym samym krzywdziła synową i wnuki. To nie było właściwe. Gdyby mogła żyć jeszcze raz, zmieniłaby to, ale nie może… Niech to się już skończy. Ciężkie życie to jedno, ale być osądzanym za to, że nie śpiewało się w tym życiu radośnie i nie wybaczało wszystkim, to zupełnie coś innego.
Nieoczekiwanie gdzieś cicho skrzypnęły drzwi i na salę wszedł dostojnie piękny rudy kot z wielkim puszystym ogonem uniesionym wysoko. Skierował się prosto w stronę sędziowskiego stołu.
— Mrrrrauuu… Ja też mam coś do powiedzenia — odezwał się.
Kobieta podniosła głowę i jej oczy zalśniły miłością.
— Mój Teodor! — zawołała i pochyliła się wyciągając rękę do kota. — Chodź do mnie, tak tęskniłam za tobą!
Ale kot ją ominął i stanął na wprost sędziów.
— Ta kobieta uratowała mi życie. Wyciągnęła mnie spod kół rozpędzonego samochodu.
— Pięknie. Punkt światła — uśmiechnął się sędzia, a ławnicy pokiwali głowami. Ale kot mówił dalej:
— Kiedy wzięła mnie do siebie i nakarmiła, to w pewnym momencie przytuliła mnie tak delikatnie do serca i powiedziała, że mnie kocha. Zrobiła to, chociaż wcześniej zwymiotowałem jej na dywan w salonie. I kiedy mnie tak trzymała w ramionach, poczułem falę prawdziwej bezwarunkowej miłości, jaka od niej popłynęła we mnie i całego mnie wypełniła. To było jak zanurzenie się w samym centrum Najwyższego Źródła. Uważam, że to zasługuje na punkt światła, ponieważ dusze schodzą na Ziemię, by uczyć się kochać. Ta kobieta umie kochać całym sercem.
Sędzia pokiwał głową.
— Oczywiście Kocie. Przyznajemy, ale tylko pół punktu, aby nie zaburzyć równowagi. Kota łatwo jest kochać. Tak, jak własne dzieci.
Kot machnął ogonkiem i na wagę zaczęły sypać się srebrne kuleczki jedna po drugiej, aż szala dobra uniosła się i stanęła na równi z szalą zła.
— Zaraz, zaraz! Co jest grane? — krzyknął Diabeł. — Miało być pół punktu.
— Tak — spokojnie zgodził się Kot. — Pół punktu za każdy moment, kiedy kobieta otwierała serce i wypełniała się bezwarunkową miłością. Właśnie tyle razy to zrobiła.
Anioł Stróż złożył dłonie i z wdzięcznością wzniósł oczy do nieba. Diabeł sapnął ze złości.
Wtem w sali zmaterializował się kolejny kot. Był cały czarny, miał piękne lśniące futro, a jego zielone oczy jarzyły się szmaragdowym blaskiem.
— Barnaba… — szepnęła kobieta.
Po chwili na salę wbiegły tanecznym krokiem inne koty, bure i pręgowane. Potem kolejne. W tym jeden cały biały z czarnym końcem ogonka.
— Lusia, Misia, Agatka, Maciek, Salwadorek… — wyliczała szeptem kobieta i po twarzy popłynęły jej łzy. — Tęskniłam za wami.
Koty stanęły przed sądem w rzędzie, a Teodor powiedział:
— Zgodnie z wyrokiem Boskiego Sądu uzupełniamy punkty światła za każdą chwilę doświadczania przez tę duszkę prawdziwej, bezinteresownej miłości.
Posypały się srebrne kule, a waga przechyliła się uderzając o podłogę po stronie światła.
— Alleluja Boże! Jesteś wielki w swojej miłości! — zawołał Anioł.
Diabeł zaklął szpetnie i zaprotestował.
— To ma być sprawiedliwość? Odkąd to koty rządzą zaświatami?
Czarny Barnaba wskoczył na diabelskie biurko i zajrzał Diabłu w oczy:
— Czy kwestionujesz nasze wnioski?
Diabeł cofnął się gwałtownie.
— Ależ nie. Ja tylko… mam inne zdanie na ten temat.
— Zachowaj je dla siebie.
Barnaba usiadł na biurku i nie spuszczał z Diabła oczu, nerwowo kręcąc końcem ogona.
— Czas na końcowe uwagi. — Sędzia uśmiechnął się pogodnie. — Czy ktoś ma coś do dodania w tej sprawie?
Diabeł pospiesznie zbierał papiery. Anioł Stróż zatopił się w dziękczynnej modlitwie. A kobieta przykucnęła i tuliła do siebie koty, które wreszcie do niej podeszły i ocierały się o jej nowe niematerialne ciało.
— Brakowało mi was. — Drapała je za uszkami. — Tak szybko odeszłyście za Tęczowy Most.
— Dzięki temu jesteśmy teraz z tobą — odpowiedziała pręgowana Agatka, ocierając się o jej dłonie. — I zostaniemy na zawsze, więc będziesz nas jeszcze miała dość.
— Decyzja zapadła — powiedział Boski Sędzia i stuknął złotym młotkiem. — Zgodnie z jednoznacznym wskazaniem wagi: szkoła w Niebie. Duszka potrzebuje jeszcze sporo nauki, ale odbędzie ją ze swoim Aniołem Stróżem, ponieważ rozwinęła w sobie umiejętność bezwarunkowego kochania.
Diabeł z sykiem zniknął w kłębach dymu, zostawiając po sobie zapach siarki.
Anioł pochylił się nad kobietą:
— Chodź, zaprowadzę cię do domu.
I poszli, a przed nimi dostojnie kroczyły koty — najlepsi Boscy Adwokaci.
Boski Sędzia usadowił się za biurkiem z ciekawą książką. Uwielbiał czytać, a Niebo w jego pojmowaniu to był właśnie miękki fotel i pełna nowości biblioteka. Był wdzięczny Boskości za to, że po pracy mógł nieustannie czytać, a że istniał poza czasem, to kiedy pochłaniała go jakaś książka, mógł czytać ją do samego końca. Czuł się szczęśliwy i wypełniała go miłość do całego stworzenia.
— Mrrrrauuu… — Teodor wskoczył na sędziowskie biurko i wyciągnął się wygodnie na papierach, by w skupieniu wylizywać łapkę.
— Znowu to zrobiłeś. — Sędzia chciał powiedzieć to z wyrzutem, ale w jego głosie było tyle miłości, że kot zmrużył oczy. — Czy już zawsze będziesz się wtrącał?
— Od tego jestem, żeby widzieć miłość tam, gdzie jest, a gdzie inni jej nie widzą. — Kot przeciągnął się leniwie.
— Zlikwidowaliśmy piekło, ale ktoś czasem musi trafić do czyśćca, bo diabły całkiem się zbuntują. Z nudów chociażby. Nie możesz wszystkich duszek ratować.
— Nie przesadzaj. Ta kobieta była dobrym człowiekiem. Co zrobiła złego? Zdradziła niewiernego męża? Podniosła głos ze zmęczenia? Nakłamała w obronie własnego dziecka? Nie lubiła wrednej bratowej? Naprawdę chcesz ją widzieć w diabelskiej resocjalizacji?
— Nikogo nie chcę tam widzieć.
— No i tu jesteśmy zgodni — Teodor wstał i otarł się o rękę sędziego. — Wszyscy zasługują na Niebo i do tego dążymy. A póki co, Diabły mają co robić, bo mnóstwo dusz nigdy nie miało ani psa, ani kota. Nikt się za nimi nie wstawi.
— Ależ nie zapominaj, że mają Aniołów Stróżów.
— Jeśli wierzą w Anioły, bo jeśli nie, to nic im to przecież nie da. Żaden Anioł nie pojawi się na rozprawie.
— To prawda.
— Mnóstwo ludzi w nic nie wierzy i są tacy bezbronni. Nie pamiętają swoich dobrych myśli i czynów. Nie umieją znaleźć tu adwokata. A jak Diabeł zacznie pokrzykiwać i pohukiwać, to się skulą i już nic nie powiedzą na swoją obronę. Moim kocim zdaniem Diabły nadal mają mnóstwo pracy.
— Tak, właściwie to chyba masz rację. — Sędzia zadumał się przez chwilę. — Biedni są ci, którzy nie wierzą w Anioły. Chociaż to takie dziwne nie wierzyć w coś tak oczywistego.
Teodor usiadł i zmrużył oczy, jakby musiał coś rozważyć.
Sędzia potarł brodę w zamyśleniu. Z niezrozumiałych powodów ludzie z łatwością wierzyli w najgorszy koszmar, choćby był zupełnie absurdalny. Chyba lubili się bać. Natomiast trudno im było przyjąć to, co dobre. Anioły manifestowały się na Ziemi tyle razy, zupełnie nie kryjąc swojego pełnego miłości działania. A dzieci? Dzieci często widzą anielskie istoty i rozmawiają z nimi. Jak to jest, że kiedy człowiek dorasta, zapomina o tym? Czy to się kiedyś zmieni?
— Czy ludzie zaczną wreszcie dostrzegać Dobro, zamiast popisywać się negatywnymi wizjami? — zastanawiał się głośno Sędzia.
– Któregoś dnia być może — mruknął Teodor. — Przecież pomału uczą się kochać siebie.
— Tak. Kiedy człowiek pokocha siebie, zacznie widzieć to, co pełne miłości. To byłaby nieco pocieszająca perspektywa. Pewnie kiedyś tak będzie.
— Mrrr… Mam nadzieję, że się nie mylisz.
— Cóż, staram się być optymistą. — Sędzia podrapał kota za uszkiem i wziął do ręki odłożoną na chwilę książkę.
Teodor zeskoczył z biurka i dostojnym krokiem pomaszerował w stronę drzwi. Zanim jednak je otworzył, zatrzymał się na chwilę i odwrócił głowę:
— Ludziom potrzeba więcej czasu. Dlatego my koty robimy swoje, najlepiej jak umiemy. Po to jesteśmy, by przenosić ludzi w stronę Światła. Będę to robił tak długo, jak będzie trzeba.
Po czym pchnął łapką drzwi i wyszedł z gabinetu.
Sędzia uśmiechnął się wznosząc oczy do góry i mruknął pod nosem:
— Wyjątkowo udały ci się te stworzenia Panie Boże.
Naprawianie świata
Pewien młody Anioł imieniem Wiriel patrzył z góry na zieloną, cudną planetę pełną rozmaitych dusz i kręcił z niedowierzaniem głową. Ziemia była taka piękna. Kryształowe oceany, szmaragdowe lasy, złote piaski plaż i stepów, ośnieżone szczyty górskie i tysiące innych zachwycających pejzaży. Jedno z najpiękniejszych miejsc we wszechświecie. A jednocześnie tyle tam kłótni, sporów i wojen, tyle chorób, tyle nieszczęść. Jak Kochany Bóg mógł się tak strasznie pomylić? Dlaczego nie zrobił poprawek, żeby to było szczęśliwe miejsce? Przecież z poziomu Nieba można to wszystko zmienić, aby świat stał się lepszym domem dla żyjących tam ludzi.
Anioł Wiriel udał się więc do Boga i z pewną nieśmiałością zgłosił swoje uwagi w odniesieniu do tego, co zobaczył na Ziemi.
— Nie chcę cię obrażać Panie Boże, ale chyba byłeś bardzo zajęty, kiedy stwarzałeś Ziemię. Ona jest — mówiąc oględnie — lekko niedopracowana. Widzę tam kilka drobnych błędów, które można naprawić. I ja chętnie to za ciebie zrobię, mam teraz dużo wolnego czasu, a pomaganie tobie sprawia mi zawsze mnóstwo radości.
Pan Bóg uśmiechnął się dobrotliwie i pogłaskał po długiej srebrnej brodzie.
— Jakież to błędy zrobiłem? — zapytał.
— Nie gniewaj się Panie Boże, ale na tej planecie jest mnóstwo niepotrzebnego cierpienia.
Pan Bóg uniósł wysoko brwi i ponownie się uśmiechnął.
— Niepotrzebnego powiadasz? A gdzież to?
— Och, wszędzie na Ziemi. Te wszystkie choroby, wojny, głód… — Anioł machnął ręką — Ale nie martw się, ja wiem, że nie masz czasu i mogę to wszystko naprawić. Będzie to dla mnie zarówno zaszczyt jak i nauka. Bardzo chcę być przydatny w procesie stwarzania światów i praktyka dobrze mi zrobi.
Pan Bóg pochylił się i uważnie spojrzał na Anioła.
— Uważasz zatem, że Ziemia wymaga poprawek?
— Tak Panie Boże — Anioł Wiriel wyprostował się dumnie — To jest zadanie specjalnie dla mnie i ja chętnie się tymi zajmę.
— Dobrze. — uśmiechnął się Bóg i podał Aniołowi złoty kielich, który bosko zmaterializował się w jego świętej dłoni. — Kiedy zdecydujesz, co chcesz zmienić, polej Ziemię zawartością tego naczynia.
— Dziękuję Panie Boże. — Anioł podskoczył z radości.
— To jednak nie wszystko. — Bóg uniósł w górę palec. — Jeśli nie będziesz zadowolony z poprawki, poprosisz Archanioła Bardeja, aby wszystko cofnął do punktu wyjściowego.
Archanioł Bardej stał już gotowy do działania za boskim tronem. Był ubrany w długą szafirową szatę, a w dłoniach trzymał pięknie rzeźbioną złotą klepsydrę. Był Archaniołem Czasu. Mógł odwrócić wszystko, co się wydarzyło, dlatego też był najbardziej zapracowanym Archaniołem w całym Niebie. Jednak zarządzając czasem, mógł być jednocześnie w wielu miejscach naraz i nigdy się nie spóźniał.
— Oczywiście Panie Boże. Tak zrobię. — zawołał ucieszony Anioł Wiriel.
Młody Anioł uklęknął i ucałował brzeg boskiej szaty. Zrobił to z wielkiej radości, a nie dlatego, że ktokolwiek w Niebie musiał całować cokolwiek. A potem uszczęśliwiony poleciał w kierunku Ziemi ściskając w dłoni magiczny kielich. Zawisnął nad planetą, planując strategię zmian. Archanioł Bardej w milczeniu zatrzymał się tuż za nim. Uśmiechał się lekko, bo wiedział, co się wydarzy. Znał przeszłość i przyszłość. Czasem bywał nawet tą wiedzą znudzony. A młody Anioł wcale nie był pierwszym, który nie rozumiał struktury planety zamieszkiwanej przez uczące się miłości dusze.
Anioł zdecydował, że najważniejszy na Ziemi jest pokój. Wojny niosą przecież ze sobą śmierć, zniszczenie, głód i choroby. Wypowiedział zatem intencję, by zniknęły wszystkie wojny i przechylił lekko kielich, z którego wylało się złote światło i otuliło planetę. Obserwował z zachwytem, jak wszystkie ogniska zapalne znikają jedno po drugim. Znikały czołgi, samoloty rakiety, bazy wojskowe i okręty. Ludzie leczyli swoje rany i szybko odbudowywali zniszczone miasta. Anioł uśmiechnął się z zadowoleniem. Czuł, że zrobił dla Ziemi coś wspaniałego.
Kiedy odwrócił się w stronę Archanioła Bardeja, ten wyciągnął dłoń i pokazał coś palcem.
— Patrz — powiedział krótko.
Anioł ze zdziwieniem zauważył na powierzchni Ziemi wybuch bomby. Potem kolejnej i kolejnej. W pewnym momencie wielki nuklearny grzyb zmiótł połowę planety.
— Ale… dlaczego? — wyszeptał zdziwiony Anioł. — Przecież ja zlikwidowałem wszystkie wojny.
— Te są nowe — wyjaśnił Archanioł. — Ludzie się ciągle kłócą. Znaleźli nowy powód do walki. Tak już jest. Niektórzy ludzie stale się kłócą o wszystko.
Anioł złapał się za głowę.
— Nie wiedziałem. To cofnij wszystko proszę, a ja pomyślę, co zrobić.
Archanioł Bardej przewrócił klepsydrę czasu. Na Ziemię wrócił stan poprzedni i pojawiły się na powrót minione wojny. Było ich mniej, a broń nuklearna ciągle była pod kluczem.
— Wymyślę coś innego… — niepewnie jąkał Anioł.
— Oszczędź nam obu czasu — cierpliwie zaproponował Archanioł. — Jeśli zlikwidujesz jedną wojnę, zawsze powstanie druga. Ludzie chcą się kłócić, bo taka ich natura.
— Przecież ich natura jest boska — zdziwił się Anioł Wiriel.
— Nie na Ziemi. Tam zapominają, kim są naprawdę. Odkrywają emocje i nasiąkają nimi jak gąbka. Całe ich życie ulega emocjom. Zupełnie nie pamiętają, czym jest boska miłość.
— Och, to może trzeba im przypomnieć. Może wypełnię ich wszystkich miłością do siebie i boską mądrością, a wtedy Ziemia stanie się rajem?
— Tego akurat nie wolno ci zrobić — spokojnie odpowiedział Archanioł. — Sensem bycia na Ziemi jest dla człowieka przypominanie sobie Kim Jest w Istocie. Dusze schodzą na tę planetę właśnie po to, by nauczyć się kochać siebie.
— Och tak, rzeczywiście, zapomniałem — zasępił się Anioł — Ale może mogę zrobić coś innego.
Archanioł chciał mu powiedzieć, że nie da się nic zrobić, bo wszystko ma swój sens i jest potrzebne do nauki, ale nie zdążył, bo Anioł już przechylał kielich nad planetą, a złote światło otulało ją swoim blaskiem.
— Usunę wszystkie choroby i ich przyczyny. Ludzie staną się spokojni, będą szczęśliwsi i będzie mniej kłótni i mniej wojen.
Archanioł Bardej westchnął i od niechcenia wygładził swoją piękną szatę, chociaż nie było na niej żadnych zagnieceń. Ale cóż miał robić? Musiał cierpliwie obserwować eksperymenty młodego Anioła. Przyglądał się spokojnie zielonej planecie i kręcił lekko głową. Po chwili pokazał palcem kolejne miejsce, w którym wybuchły walki.
— Ale dlaczego ludzie to robią? — zdziwił się Anioł. — Przecież są szczęśliwi, powinni świętować, bawić się i cieszyć.
— Oni się teraz w ogóle nie cieszą.
— Ale dlaczego?
— Bo nie muszą pilnować swoich emocji. Mogą się złościć, obrażać i dąsać, a ich ciała nie chorują z tego powodu. Nie dbają więc o swoją energię. Przecież wygodniej jest być zagniewanym niż wybaczać komuś, kogo się nie lubi. Czy to nie oczywiste?
— Zawsze myślałem, że lepiej śmiać się niż płakać i kłócić. Czy naprawdę trzeba chorować, żeby to zobaczyć?
– Choroba uczy, bo bardzo utrudnia życie. Człowiek szukając zdrowia zauważa, jak działają emocje i zaczyna je świadomie wybierać — cierpliwie tłumaczył Archanioł.
— Och jakie to przykre — zmartwił się Anioł.
— Ale konieczne i praktyka pokazuje, że także skuteczne.
— Czy tylko choroba uczy kontrolowania emocji? — zastanawiał się głośno Anioł. — Dobrze byłoby znaleźć metodę nauki, która nie przysparzałaby ludziom tyle cierpienia.
Archanioł Bardej uniósł w górę brwi. Nie miał na to odpowiedzi. Jego zdaniem wszystko na tej planecie było na boski sposób idealne. Życie było zaplanowane przez Pana Boga w sposób optymalny, chociaż przynosiło cierpienie. Ale to cierpienie zawsze było wyborem człowieka.
Anioł Wiriel miał jednak inne zdanie. Coś mu się w tym wszystkim nie zgadzało. Sfrunął niewidzialny na planetę i zaczął przechadzać się między ludźmi. Patrzył na ich skrzywione twarze i niezadowolone miny. Tylko nieliczni się uśmiechali. Tylko nieliczni bawili się i tańczyli. Cała reszta chodziła z minami jak burza gradowa i już po chwili cała Ziemia wypełniła się krzykami, kłótniami i wyzwiskami. Ludzie dawali upust swojej złości, kopali się po kostkach i okładali wszystkim, co wpadło im w ręce. Na niebie zagrzmiało i z błyskiem poleciały rakiety z ładunkiem nuklearnym. Przerażony Anioł czym prędzej odleciał na swoją pozycję, wołając do Archanioła:
— Cofnij!
Archanioł Bardej już odwracał klepsydrę.
— Mam jeszcze jeden pomysł — ze smutkiem powiedział Anioł, kiedy Ziemia wróciła do dawnego stanu. — Zapewnię każdemu bogactwo finansowe i materialny dostatek.
— Bieda to też nauka — zaprotestował Archanioł, próbując powstrzymać upartego młodego Anioła.
— Wiem, ale wystarczą duszom wojny i choroby. Niech chociaż nie walczą o pieniądze. Dam im nieograniczony dobrobyt — Anioł przechylił kielich i zalał Ziemię złotym światłem.
W efekcie wojny zaczęły wygasać. Na Ziemi zapanował względny spokój i wszystko wyglądało bardzo przyjemnie. Nieliczne walki rozbłyskiwały to tu, to tam, ale były bardzo rzadkie. Anioł odetchnął z ulgą. Chyba odnalazł wreszcie rozwiązanie. Spojrzał na Archanioła, który miał bardzo sceptyczną minę. Można by ją nazwać: „już to przerabialiśmy”.
— No i co myślisz? Chyba jest teraz lepiej? — zagaił Anioł
— Zejdź na dół i sam się przekonaj.
Anioł pofrunął na Ziemię i zaczął przechadzać się pomiędzy wielkimi błyszczącymi z daleka pałacami i nowoczesnymi budynkami ze lśniącego szkła. Pozornie planeta stała się ładna, kolorowa i lśniąca. Zniknęły slumsy, bieda, kartonowe osiedla i brudni ludzie. Zniknęły stare zniszczone domy i rozpadające się chaty. Wszyscy wyglądali kolorowo i elegancko. Po ulicach jeździły piękne wielkie samochody, a ludzie spacerowali obwieszeni złotem i wystrojeni w wymyślną odzież. Byli syci i spokojni. Wydawać by się też mogło, że stali się leniwi i znudzeni, ponieważ jeśli tylko czegoś zapragnęli, dostawali to. To znudzenie nie było dobre, lecz Anioł pomyślał sobie, że to niewielka cena za pokój i szczęście.
Pofrunął potem w inne miejsce i zauważył, że zniknęły piękne zielone lasy i wodospady, a w ich miejscu powstały osiedla z ogromnymi domami i ogrodami. To było bardzo smutne, bo zielona planeta przestała być zielona. Znikały cudowne drzewa, ale ludzie materializowali maszyny do produkcji tlenu i dzięki temu nie dusili się. Tylko Ziemia traciła całe swoje piękno, stawała się sztuczna. Świeże ukwiecone łąki zastąpiła plastikowa trwa, której nie trzeba było strzyc. Domy otaczały drzewa wyrzeźbione z metalu i ozdobione sztucznymi kwiatami albo owocami. To wyglądało okropnie! Jakby ludzie celowo pozbywali się z planety tego wszystkiego, co było w niej najbardziej cudowne i urzekające.
Anioł pocieszał się jednak tym, że nie całkiem, bo wielu ludzi ceniło naturę i otaczało domy prawdziwymi zagajnikami. „Może nie będzie tak źle, może będzie tych drzew więcej, może ludzie posadzą nowe, przecież je trochę lubią” rozmyślał Anioł. Zaskoczyło go, że niektóre rezydencje były tak wielkie, że zamieszkujący je ludzie potrzebowali tygodnia, by przejść wszystkie pokoje. „Po co ludziom takie wielkie domy?” zastanawiał się Anioł Wiriel. Ale cierpliwie przemierzał nową wersję Ziemi.
Wojny na planecie wygasały, bo ludzie woleli wylegiwać się na brzegu basenu niż kłócić między sobą. Walki zdarzały się nadal, ale rzadko. Wywoływano je z nudów. Natomiast ludzie nadal chorowali i umierali. Po długiej wędrówce Anioł ocenił, że chorób przybyło. Ludzie byli o wiele bardziej nieszczęśliwi i rozgoryczeni niż wtedy, kiedy byli biedni. Anioł Wiriel kompletnie tego nie rozumiał. Przecież w dostatku człowiek powinien się bawić i wykorzystywać czas wyłącznie na pozytywne doświadczenia. To absurdalne, że bogactwo i spełnienie materialnych marzeń, o które ludzie nieustająco od wieków zawsze się modlili, w ogóle nie zmieniło świata w raj.
Anioł długo szukał wyjaśnienia. Patrzył w smutne twarze istot żyjących w luksusie i nie rozumiał, dlaczego nie ma tu szczęścia. Kiedy stał taki zadumany, ktoś delikatnie dotknął jego ramienia. Anioł odwrócił się zdziwiony i zobaczył człowieka ubranego w skromną długą szatę. Nie miał na sobie złota, za to jego twarz jaśniała blaskiem boskiej mądrości.
— Ty mnie widzisz? — zdziwił się Anioł Wiriel.
— Oczywiście Aniołku. Jestem Awatarem. Przychodzę na Ziemię pomagać ludzkości w rozwoju. Chyba zepsułeś mi pracę.
Anioł zmieszany podrapał się w blond głowę.
— Próbuję poprawić świat. Wydawało mi się, że bogactwo dla każdego zakończy wojny i uczyni Ziemię rajem. Ale oni są bardzo smutni i nadal z tego powodu chorują — pokazał ręką na ludzi.
— Człowiek jest twórczą istotą Aniołku — spokojnie powiedział Awatar i uśmiechnął się wyrozumiale. — Najbardziej uszczęśliwia go własna realizacja.
— No tak, ale kiedy ktoś nie musi zarabiać na chleb, to może rozwijać swoje pasje i spełniać marzenia. To przecież logiczne. Mogą teraz robić co chcą i spełniać się twórczo.
— Niekoniecznie. Zapomniałeś o motywacji. Kiedy człowiek nic nie musi, to gnuśnieje. Nie robi nawet tego, co lubi. Ale nie to jest największą przeszkodą.
— A co?
— Kiedy człowiek dostaje wszystko bez wysiłku, nie czuje satysfakcji ani radości. Popatrz na nich — mają twarze jak maszyny. Bez życia, bez uśmiechu.
Anioł popatrzył na ludzi i skinął głową.
— Widzę to. Jestem zdziwiony, że nie cieszą się tym, co mają.
— Bo nie zdobyli tego sami. Poza tym nie robią nic sensownego. Nie rozwijają się, nie uczą miłości, nie uczą radości, nie uczą współczucia. Są wewnątrz tacy, jakby byli martwi.
— Ale dlaczego dobrobyt ich tak bardzo zmienił?
— Bo bieda to najsilniejszy motywator. Człowiek żyjący na materialnej Ziemi przede wszystkim chce pieniędzy. I szuka sposobu, aby być bogatym — cierpliwie tłumaczył Awatar.
— Ależ ja im dałem bogactwo.
Awatar uśmiechnął się i powiedział:
— Sztuka polega na tym, że kiedy człowiek rozwija się, by znaleźć pieniądze, znajduje po drodze inne bogactwo: duchową wiedzę. Finalnie połowa ludzi przestaje szukać dostatku, a zaczyna zajmować się wewnętrznym wzrastaniem. A to prowadzi do szczęścia. I tylko to.
Anioł złapał się za głowę.
— Ojej, to ja im zabrałem całą duchowość.
— Prawie całą. Nie wszyscy dali się nabrać na blask pieniędzy i złota, ale tych duchowych jest garstka. Siedzą w jednym z niewielu ocalałych na tej planecie lesie.
— Przepraszam. Naprawię to, obiecuję. — Skruszony Anioł pochylił głowę, po czym szybko poleciał do Archanioła Bardeja, a ten widząc minę Wiriela bez słowa odwrócił klepsydrę.
— Kończymy eksperyment? — zapytał spokojnie.
— Nie, jeszcze nie. Coś wymyślę. — Anioł krążył w kółko przez dłuższą chwilę. W pewnym momencie podniósł głowę i oczy mu zabłysły.
— Wiem! — zawołał — Wiem. Ludzie muszą widzieć Anioły i rozmawiać z nami. Wtedy będzie im łatwiej. Będą prowadzeni.
— Niektórzy widzą, to wystarczy.
— Nie — zaprzeczył Anioł. — Uważam, że wszyscy mają widzieć.
— A gdzie wolna wola i rozwój? Już ustaliliśmy, że dusze chcą się uczyć i samodzielnie przypominać sobie Kim Są W Istocie.
— Zrobię to tak, żeby ludzie sami przychodzili do Aniołów wtedy, kiedy zechcą. Nic na siłę. Wolna wola będzie zachowana — powiedział Anioł i przechylił kielich.
Na Ziemi powstały jasne świetliste kopuły pięknych świątyń, w których zamieszkały rozmaite Anioły. Jedne uczyły uzdrawiania, inne zarabiania, jeszcze inne dobrych związków, a jeszcze inne pomagały ludziom odkryć swoje powołanie. Ludzie przychodzili do świątyń po pomoc i naukę. Czerpali z anielskich serc nieskończone dobro i uczyli się od nich bezwarunkowej miłości. Wygasły konflikty. Zmniejszyły się choroby. Zniknął głód. Świat pojaśniał.
Archanioł Bardej uniósł zdziwiony brwi do góry:
— Tego się nie spodziewałem. A myślałem, że wszystko już było. Chyba ci się udało zrobić coś nowego i bardzo ciekawego, Aniołku.
Wtedy nieoczekiwanie na powierzchni planety zaczęły pojawiać się ciemne plamy konfliktów.
— Co się tam dzieje? — zdziwił się Anioł i znowu poleciał na Ziemię.
Wylądował w samym środku walk i zdziwiony zobaczył całą armię Ignorantów, którzy próbowali zniszczyć anielską świątynię. Anioły umiały stworzyć ochronną tarczę, świątynia przetrwała, ale w wyniku walk ginęli ludzie, którzy jej bronili, a także ci, którzy akurat znajdowali się w pobliżu.
— Nie będziemy tego tolerować! — krzyczeli Ignoranci — Nie pozwalamy by Anioły nami rządziły. Nie życzymy sobie tego. Oszukują nas. Wykorzystują nas.
Anioł na chwilę schował swoje skrzydła, zamienił się w zwykłego człowieka i zatrzymał jednego z wykrzykujących.
— Dlaczego opowiadasz takie historie? Przecież Anioły nie rządzą, tylko pomagają ludziom i uczą ich potrzebnych rzeczy.
— Bzdura! To oszustwo! One chcą nami rządzić. Mówią nam, co mamy robić. Okradają nas i wykorzystują.
— Przecież Anioły to samo dobro. Pomagają ludziom, uczą ludzi, opiekują się. Dzięki temu ludzie są szczęśliwi.
— To nieprawda! Dałeś się im oszukać. One żerują na ludziach, chcą nam odebrać Ziemię, karmią się nasza energią. Pożerają tę energię i po to tu siedzą.
— Ależ to wierutne bzdury!
— To nie są bzdury! My wiemy lepiej. Jesteś omamiony, pewnie im służysz i pomagasz kraść naszą energię! — krzyczał Ignorant do Anioła.
— Dlaczego tak mówisz? – Anioł miał łzy w oczach — One są dobre. Naprawdę dobre, one tylko pomagają ludziom.
— Nieprawda! Nie ma nic za darmo. Rozsiadły się w tych świątyniach, bo mają tu interes. Zarabiają na nas. Są tu, by żreć naszą energię! Nie pozwolimy!
— To bzdura. Anioły nie zarabiają, nie potrzebują tego… — próbował tłumaczyć Anioł, ale Ignorant zamachnął się trzymaną w dłoni pałką i krzyczał:
— Lepiej odejdź, bo cię zabiję. Nie potrzebujemy tu obrońców Aniołów. Wykurzymy was i wykurzymy wasze Anioły…
Zrozpaczony Anioł odleciał z Ziemi.
— Odwróć klepsydrę — powiedział cicho do Archanioła Bardeja. — Kończymy eksperyment.
Ale Archanioł zawahał się, bo właśnie w tym momencie Pan Bóg pojawił się obok i przytulił Anioła Wiriela.
— Nie martw się, chciałeś dobrze — powiedział dobrotliwie.
— Wybacz mi Panie Boże, że zwątpiłem w twoją mądrość — rozpłakał się Anioł i ukrył twarz w dłoniach.
— Nie płacz. Miałeś bardzo dobry pomysł z tymi Aniołami. Podobało mi się to — powiedział z miłością Pan Bóg.
— Panie Boże, gdybyś słyszał, co ci Ignoranci mówili… — Anioł zmitygował się. — No tak, słyszałeś. Przecież wszystko słyszysz. To jest straszne. Takie okropne kłamstwa.
— Nie ma się czym przejmować. Ignorantów jest niewielu. — Pan Bóg uśmiechnął się ciepło. — Zauważ Aniołku, że dobrych i mądrych ludzi jest więcej. Popatrz jak pięknie rozkwitła Ziemia, kiedy zaczęli współpracować z Aniołami. To w istocie było świetne posunięcie.
Pan Bóg objął jednym ramieniem Anioła, a drugim Archanioła i z namysłem patrzył na zieloną planetę. Nowe walki pojawiały się co chwilę w innym miejscu, ale niektóre również znikały. Ogólnie było ich cały czas tyle samo.
— To była znakomita strategia drogi Aniołku. Jestem z ciebie bardzo dumny — powiedział Pan Bóg.
— Naprawdę? — Anioł podniósł głowę i powycierał łzy. — Ale przecież nie jest dobrze.
— Ale będzie. Postaramy się.
— Jak to zrobimy? — zapytał Anioł. — Usuniemy z Ziemi Ignorantów?
Pan Bóg spojrzał z ukosa na Anioła i zmarszczył brwi.
— Wiem, wiem, ja tak tylko bez zastanowienia… — uśmiechnął się przepraszająco Anioł.
— Nie usuniemy nikogo. — powiedział Pan Bóg z miłością — Po prostu poczekamy, aż wzrośnie świadomość. To się stanie. A wtedy wykorzystamy twój pomysł i poślemy na Ziemię więcej Aniołów. A teraz muszą wystarczyć awatarowie i ludzie, którzy już widzą Anioły i ich słuchają. Jest ich w istocie o wiele więcej niż myślisz. Jest ich naprawdę wielu, dlatego tak pięknie ta planeta wzrasta.
— Naprawdę jest ich więcej? Ja ciągle uważam, że za mało i dlatego tyle cierpienia na planecie. Chciałbym, żeby wszyscy rozumieli, kim są Anioły, żeby wierzyli w nasze wsparcie i naszą opiekę.
— Chciałbyś być doceniany Aniołku, to zrozumiałe.
— Nie, wcale nie — zaprotestował Wiriel. — No, może trochę, to na pewno byłoby miłe. Ale przede wszystkim korzystne dla ludzi. Sam przyznaj Panie Boże, przecież mam rację.
— Tak. Jednak ludzie sami muszą pewne rzeczy odkryć i zrozumieć. Nie mogą dostać wszystkiego na tacy.
— Ale ludzie tak strasznie się kłócą o wszystko. Są tacy… dziwni… — powątpiewał Anioł.
Pan Bóg uśmiechnął się ciepło.
— Ludzie są dobrzy w swej naturze. Chcą tego dobra i szukają go. Popełniają błędy, ale ciągle szukają. A kto szuka, ten znajdzie. To będzie jeszcze piękne miejsce, zobaczysz. Tylko samo musi do tego dojrzeć. Nie można niczego przyspieszać.
Archanioł Bardej podniósł do góry klepsydrę i spojrzał pytająco na Pana Boga.
— Cofamy?
— Tak Archaniele, cofnij do poprzedniego stanu. Wszystko przyjdzie we właściwym czasie.
Archanioł Bardej obrócił klepsydrę.
Równowaga
Było sobie piękne niewielkie miasteczko pełne kolorowych domów, czystych uliczek i dobrych ludzi, którzy umieli cieszyć się śpiewem ptaków, światłem słońca i zielenią drzew. Pracowali w spokoju, żyli w sytości i w wolnym czasie tańczyli do radosnej muzyki. Ale jak wszędzie, czasem się też kłócili, martwili i smucili. Zdarzało się także, że chorowali i potrzebowali pomocy uzdrowicieli. Bo życie nigdy nie karmi nas wyłącznie smakowitymi kąskami. Zawsze przynosi nam w darze rozmaite trudności, abyśmy odkrywali swoją mądrość i moc.
Na dwóch krańcach miasteczka żyły dwie piękne uzdrowicielki. Jedna z nich nazywała się Darkna, nosiła ciemne szaty i skupiała się na odkrywaniu w ludziach ich ciemnej strony oraz wydobywaniu na wierzch wszystkich traum i lęków. Druga nosiła imię Jasna. Uzdrawiała samą swoją obecnością, wnosząc Światło i Miłość w każdy ból i każdy smutek. Obie kobiety przyjaźniły się i wspierały. Ich współpraca przynosiła dobre efekty, ponieważ cokolwiek Darkna wydobyła z człowieka przysparzając mu cierpień, Jasna uzdrawiała samym uśmiechem. W ten sposób tworzyła się naturalna harmonia.
Jasna często przychodziła do Darkny na herbatkę, a w połowie drogi mijała domek pewnej uroczej kobiety o imieniu Dola. Zatrzymywała się zwykle w tym miejscu i kładła na ganku czarodziejski bukiet polnych kwiatów o urzekającym zapachu. Kiedy Dola otwierała drzwi, ten cudowny aromat rozjaśniał jej twarz uśmiechem i przez cały dzień Dola lśniła radością niczym słońce. Zakładała na siebie kolorową suknię, spinała długie włosy w wymyślną fryzurkę, a w uszy wpinała migoczące klejnoty. Wszyscy sąsiedzi z podziwem szeptali:
— Zobaczcie, jaka ona jest piękna! Ile w niej Światła! Powinna nosić imię Joy!
Nikt nie wiedział, że za tą cudowną zmianą kryje się magia uzdrawiających bukietów od Jasnej, bo w istocie nie jest ważne kto uzdrawia. Ważny jest sam proces uzdrawiania. Wiedziała to tylko Darkna, która z coraz większą zazdrością patrzyła na szacunek i miłość, jaką ludzie otaczali Jasną.
Któregoś dnia Darkna siedząc nad herbatką, jak zwykle narzekała na ludzi.
— Płacą za mało! Martwię się o swoje utrzymanie. Muszę podnieść ceny za zabiegi, bo inaczej krucho będzie ze mną.
— Wcale nie musisz podnosić cen — tłumaczyła spokojnie Jasna. — Wystarczy, że wprowadzisz coś nowego, czego każdy będzie chciał spróbować. Wymyśl jakiś nowy zabieg, jakiś ciekawy proces odkrywania problemów. Na pewno i starzy klienci wrócą, by sprawdzić, jak działa taka nowość.
— Och już to robiłam! — Darkna z niechęcią machnęła ręką. — To wcale nie działa.
— To może wprowadź w siebie więcej poczucia własnej wartości. — Jasna z niewinnym uśmiechem uniosła filiżankę. — Czasem my też musimy uzdrawiać same siebie. Jeśli za mało zarabiasz, to prawdopodobnie nie kochasz siebie wystarczająco.
Darkna w odpowiedzi tylko się skrzywiła. Nie miała ochoty kochać bardziej. Ona nie była od kochania. Jej pasją było wywlekanie brudów z mrocznej części duszy. Gdyby jej ktoś zaproponował samobiczowanie, na pewno chętnie by się temu poddała. Ale kochać siebie? Bzdura! Ona wiedziała, że najlepiej zrobić po swojemu. Była przecież Darkną, wielką uzdrowicielką, która nie potrzebuje niczyich rad. Zdecydowała, że zakończy wszelką dyskusję i zmieni swój cennik. Bo cóż wie ta Jasna? Tylko się wymądrza i w kółko paple o tej miłości. Czasem to aż mdli od tego słodzenia kochaniem!
Jak postanowiła, tak zrobiła. Podniosła ceny i zaczęła straszyć ludzi. Powtarzała wszystkim, że świat staje się niebezpieczny i tylko ona widząca wyraźnie mrok, może ochronić ich przed nieszczęściem. Roztaczała przed słuchająca osobą ponure wizje i pokazywała wszystkie najbardziej przerażające możliwości. Uśmiechała się na widok strachu w ludzkich oczach, ponieważ czuła wtedy, że odzyskuje władzę. Ludzie byli gotowi zapłacić każdą cenę za ochronę i ratunek.
— Tylko ja naprawdę uzdrawiam, bo nie boję się prawdy o mroku. Moja wielka moc bierze się z mojej ogromnej odwagi. Jestem najsilniejszą uzdrowicielką w tym mieście i poza nim. Wszyscy inni udają i opowiadają bezwartościowe historie. Każde mydlenie oczu miłością to iluzja. Tylko mrok i ból są prawdą. — powtarzała coraz głośniej.
Stawała się przy tym coraz bardziej okrutna i ponura. Ilekroć pomyślała o Jasnej, zawiść wypełniała jej serce. Zaciskała bezsilnie pięści, kiedy widziała, jak ludzie wylewnie dziękowali Jasnej za łatwe i bezbolesne prostowanie ich życiowej ścieżki. Snuła się w swoich ciemnych szatach uliczkami miasteczka, mamrocząc do ludzi półgłosem:
— Tylko naiwni wierzą w miłość. To mrok jest uzdrowieniem. Ile razy mam to powtarzać, aby wreszcie ta mądrość dotarła do ludzkich uszu? Tylko ja uzdrawiam naprawdę, nikt inny.
Ludziom, którzy przychodzili do niej po pomoc, Darkna zadawała mnóstwo niepotrzebnego bólu i z satysfakcją patrzyła, jak płaczą. Stawała się coraz bardziej mroczna i to ją napełniało satysfakcją. Była w swoim żywiole. I coraz częściej powtarzała:
— Nie można uzdrawiać jakąś miłością. To bzdury. Nie wierzcie Jasnej, ona was oszukuje.
Jasna usłyszała od ludzi, że przyjaciółka ją oczernia, ale jej złote serce wybaczyło te oszczerstwa natychmiast. Rozumiała, że Darkna nie umie kochać samej siebie, nie może więc naprawdę kochać innych. Kiedy Jasna ponownie wybrała się na herbatkę do przyjaciółki, zwróciła jej uwagę na coś zupełnie innego:
— Nie musisz przecież tak ranić ludzi. Nie zadawaj im tyle bólu.
— Oczywiście, że muszę. Życie nie jest usłane płatkami róż. Życie jest bólem i mrokiem. Ludzie muszą cierpieć, inaczej niczego się nie nauczą.
— Nie wierzę, że naprawdę tak myślisz — oburzyła się Jasna. — Jesteś przecież uzdrowicielką.
— Oczywiście. Jestem najmądrzejszą uzdrowicielką na świecie i dlatego wiem, co robię. Tak jest dobrze. Tylko ból uzdrawia.
— Mylisz się — protestowała Jasna. — Ból może coś pokazać, czegoś nauczyć, ale to miłość uzdrawia.
— Nie wymądrzaj się — rozzłościła się Darkna. — Mam inne zdanie i go nie zmienię.
— Już dobrze, dobrze. Masz prawo mieć inne zdanie. — Jasna ze smutkiem machnęła ręką. — Nie kłóćmy się. Pomyślę, jak możemy współpracować, bo te różnice w rozumieniu uzdrawiania bardzo wszystko utrudniają…
— Nie wysilaj się — parsknęła zjadliwie Darkna. — Nie mam już ochoty z tobą współpracować. Jesteś głupia i ckliwa. Nie pasujesz do mojego wizerunku uzdrowicielki.
— Ale przecież tyle czasu się przyjaźnimy — Jasna rozłożyła bezradnie ręce.
— Przyjaźnimy? Chyba oszalałaś! Nie mogłabym przyjaźnić się z kimś tak głupim i naiwnym jak ty. Nawet cię nie lubię.
Jasna ze zdziwienia otworzyła szeroko buzię i przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co ma powiedzieć. W końcu uśmiechnęła się nieśmiało.
— Ty sobie żartujesz ze mnie prawda?
— Mówię całkiem poważnie. Idź już stąd.
Jasna wstała i pomału podeszła do drzwi. Z dłonią na klamce odwróciła się do koleżanki i ze smutkiem powiedziała:
— Przykro mi bardzo, że tak to widzisz. Zawsze uważałam, że nasza współpraca jest czymś dobrym. Myślałam, że mnie szanujesz.
— To źle myślałaś. Jesteś beznadziejna.
— Tyle lat działałyśmy razem…
— Bo tak chciałam i potrzebowałam.
— Potrzebowałaś? — Jasna uśmiechnęła się niepewnie. — Uważam, że obie siebie nawzajem potrzebujemy. Uzupełniamy się i to zawsze była dobra współpraca.
— Co potrzebowałam od ciebie, to sobie wzięłam — warknęła Darkna. — Przyprowadziłaś do mnie swoich klientów i tylko o to mi chodziło. Nie jesteś mi już potrzebna. A teraz się wynoś! Nie chcę cię więcej widzieć.
Jasna wyszła ze łzami w oczach i wolnym krokiem poszła w stronę swojego domu. Przez kilka dni siedziała za mocno zaciągniętymi zasłonami i rozpaczała po utraconej przyjaźni. Nie otwierała nikomu drzwi. Nie wychodziła na spacery. Nie zbierała na łące kwiatów. Cierpiała.
Dola zaglądała na ganek tęsknym wzrokiem, ale nikt nie kładł na nim kwiatów. Któregoś dnia założyła szarą suknię i podreptała do miasta. Na drodze stanęła jej Darkna.
— Dokąd idziesz? — skrzywiła usta naśladując uśmiech Jasnej.
— Wyszłam na spacer. Tak sobie idę, aby zaczerpnąć świeżego powietrza — odpowiedziała Dola.
— Chętnie pójdę z tobą — Darkna wzięła Dolę pod rękę. — Bo widzisz, to już czas, żebyś zaczęła prawdziwe uzdrawianie. Pomogę ci w tym. Nawet za darmo.
— Jakie uzdrawianie?
— Wszystko ci opowiem. Na pewno będziesz musiała wiele rzeczy zrozumieć. Nie wiesz pewnie, że mamy w mieście oszustkę, która szkodzi ludziom. Pewnie tobie też szkodziła.
— Jaką oszustkę? — wystraszyła się Dola.
— Nie bój się, przy mnie nic ci nie grozi — Darkna poklepała Dolę po ramieniu. — To Jasna jest oszustką, robi ludziom straszne rzeczy! Wprowadza ludzi w błąd, kłamie.
— To niemożliwe. Jasna jest taka dobra i świetlista.
— Och, to tylko udawanie. W głębi duszy jest zła i okrutna. Czy zauważyłaś, że nie wychodzi z domu ostatnio?
— Tak, właśnie się zastanawiałam, co się dzieje…
— Nic się nie dzieje, szykuje nowe trucizny dla ludzi.
— To niemożliwe — Dola złapała się za głowę, a jej oczy wypełniły się łzami. — Jak to możliwe?
— Widzisz, życie wcale nie jest jasne i świetliste, prawda? Jest pełne chorób i cierpienia. Ludzie toczą wojny, kradną i zabijają, prawda? Jeden drugiemu zazdrości i chce go zniszczyć, prawda?
— Masz rację — ze smutkiem kiwała głową Dola.
— No właśnie. A co robi Jasna? Kłamie! Łże! Opowiada, że życie jest dobre i można uzdrawiać się kochaniem. Przecież to bzdury!
— No tak… — nieśmiało szepnęła Dola.
— Widzisz więc, że Jasna to oszustka. Nie uzdrawia, tylko bałamuci i oszukuje. Trzymaj się od niej z daleka — wymruczała Darkna konspiracyjnym szeptem, nachylając się do ucha Doli.
— To straszne. — Załamała ręce Dola. — Ja jej zawsze wierzyłam.
— Jak wszyscy. Ludzie są tacy łatwowierni — westchnęła Darkna.
— Boję się jej — powiedziała Dola.
— Nie bój się, przecież ja cię ochronię przed jej podłością, bo ja ją rozgryzłam. A może wstąpisz do mnie na herbatkę? Będę cię uzdrawiać dzisiaj za darmo. To zaboli, ale potem poczujesz się lepiej — zaproponowała Darkna.
Dola skinęła głową i podreptała za uzdrowicielką.
Tymczasem Jasna uzdrowiła swoje serce z bólu i wyszła z domu na słońce. Oddychała głęboko i poszła nazbierać kwiatów. Zaczarowała je miłością i pięknem i jak zwykle położyła na ganku Doli. A potem poszła do Darkny, której zdążyła wszystko wybaczyć. Jednak Darkna nie wpuściła jej do domu i nie chciała z nią rozmawiać.
– Wynoś się stąd oszustko — rozkazała — i nigdy tu nie wracaj! Nie chcę cię widzieć.
Jasna ze spokojem przyjęła decyzję Darkny. W głębi serca wiedziała, że nie znajdzie porozumienia z kimś, kto bezinteresownie zadaje ludziom ból i potem cieszy się tym bólem. Czasem trzeba kierować się sercem, a serce Jasnej wołało wielkim głosem: „trzymaj się od Darkny z daleka!”. Zawróciła więc do domu.
Kiedy przechodziła koło domu Doli zobaczyła, że jej kwiaty zostały wyrzucone do śmieci. Chciała zapukać, ale zobaczyła Dolę w oknie. Dola pokazała jej skrzywioną buzię i opuściła firankę. Jasna zrozumiała, że nie powinna więcej tu przychodzić. Nikt jej tu nie chciał.
Każda bajka kończy się dobrze. Ta również. Setki ludzi o wrażliwych sercach przychodziły do Jasnej, czerpiąc z jej uzdrawiania pełnego miłości siłę i dobro dla siebie, a także dla swoich bliskich. Kto kochał Światło, zawsze znajdował do niej drogę. Natomiast ci, którzy lubili mrok i ból, wędrowali do Darkny i cieszyli się z zadawanego im cierpienia i poniżania. W ten sposób każdy miał to, czego pragnął.
A Dola? Dola stawała się coraz bardziej mroczna i ponura. Owijała się w szare szmaty, krzywiła buzię i chodziła z podkrążonymi oczami, a za nią snuł się welon mroku. Ludzie patrzyli na nią z przerażeniem i szeptali:
— Ona już nie jest Dola. Powinna nazywać się Drama. To okropne, co się z nią dzieje.
Dola spotykała się z Darkną na herbatce i razem rozwijały przerażające opowieści o tym, jaki zły jest świat i jaka okropna jest Jasna. Czuły się z tym dobrze i były — jak każdy człowiek — we właściwym dla siebie miejscu i czasie.
Smocze złoto
Dawno, dawno temu w pewnej ubogiej wiosce mieszkał mądry chłopiec o imieniu Eliasz. Jego rodzice zmarli, kiedy był całkiem mały, zamieszkał więc ze swoim dziadkiem, mądrym siwowłosym Nestorem. Każdego wieczoru Nestor opowiadał chłopcu bajkę. Za każdym razem była ona inna, ale zawsze wnosiła do serca chłopca coś mądrego i dobrego. Eliasz kochał te bajki tak, jak kochał swojego dziadka.
Wioska nie należała do bogatych, mieszkańcy żyli więc skromnie, ciężko pracowali i jedli niewiele. Ale byli dla siebie bardzo życzliwi i chętnie sobie pomagali, dzieląc się tym, co mieli. I jak wszyscy ludzie marzyli o tym, że kiedyś to się zmieni i wszyscy staną się bogatsi. Najczęściej mówili o Smoku, który pilnował góry złota i wzajemnie dzielili się opowieściami o tym, co kupiliby za takie bogactwo, gdyby kiedykolwiek przypadło im w udziale.
Eliasz często słyszał te historie, więc któregoś dnia zagadnął swojego dziadka:
— Czy ten Smok, o którym wszyscy mówią, naprawdę mieszka tu gdzieś niedaleko?
Dziadek westchnął ciężko.
— Tak, chłopcze. Ale zapomnij o tym, to tylko bajki.
— Ależ dziadku, przecież za tyle złota można wszystkim wybudować nowe domy. Jak dorosnę, to go znajdę i wszyscy będziemy bogaci.
Dziadek odłożył na bok nóż i kawałek drewna. Właśnie rzeźbił figurkę konika dla sąsiadki, której niedawno urodził się mały chłopczyk. Teraz potarł z zakłopotaniem czoło, po czym ciężko usiadł na ławie i powiedział do wnuka:
— Nie możesz tego zrobić Eliaszu. To złoto nie da nikomu szczęścia. To przekleństwo.
— Dlaczego? — Zdziwiony chłopiec przysunął sobie stołeczek. — Nigdy mi nie opowiadałeś o tym Smoku. Opowiedz.
— Smok mieszka na wielkiej górze, która wygląda jak duża królewska korona. Pilnuje ogromnej ilości skarbów — zaczął opowiadać Nestor. — Kiedy ktoś go odnajdzie i poprosi, dostanie od niego tyle złota, ile zapragnie. Smok chce za to tylko jeden dowolny dar i to może być nawet zwykły owoc albo rzeźbiona figurka. Albo nawet bukiet polnych kwiatów. Ale potem taki obdarowany bogactwem człowiek może to złoto wydać tylko na siebie. Może kupować sobie różne piękne rzeczy i zatrudniać innych ludzi, aby mu służyli, ale nie wolno mu ani jednego grosza dać komukolwiek w prezencie. Nie wolno mu też dać nikomu nawet jednej kromki chleba, nawet jednego jabłka. Nie wolno mu też oddać innym nawet własnych używanych rzeczy. Nic mu nie wolno nigdy dać nikomu za darmo.
— A czemu tak?
— Nikt tego nie wie. — Dziadek wzruszył ramionami. — Wielu było takich, którzy szukali Smoka i jego skarbów. Niektórzy go odnaleźli i dostali od niego mnóstwo pieniędzy. Kupili sobie piękne domy z ogrodem i nowe ubrania. Ale nie cieszyli się tym długo. Zawsze któregoś dnia wszystko znikało i taki człowiek też znikał. Nikt go nigdy więcej nie widział. Na pewno Smok go zjadał za karę. Za to, że nie dotrzymał słowa.
— Myślisz dziadku, że ci ludzie rozdawali innym smocze złoto?
— A ty byś nie rozdał Eliaszu? — zapytał Nestor. — Wyobraź sobie, że teraz jesteś bogaty, a my wszyscy nadal jesteśmy biedni. Czy mógłbyś być szczęśliwy i cieszyć się nowym pięknym domem, kiedy ja nadal mieszkałbym w tej chacie i chodził w swojej pocerowanej starej koszuli?
Chłopiec potrząsnął głową.
— A czy mógłbyś spokojnie patrzeć, jak Amira głoduje?
Amira była ubogą samotną wdową, która mieszkała w najmniejszej chatce na samym końcu wsi. Pojawiła się któregoś dnia bardzo głodna i obdarta. Zamieszkała w starym opuszczonym domku. Wszyscy w wiosce pomagali jej, jak tylko mogli, a ona odwdzięczała się ludziom piekąc najlepsze na świecie ciasteczka z malinami. Chodziła często od drzwi do drzwi z koszykiem pełnym pachnących wypieków i częstowała wszystkich mieszkańców.
Eliasz znowu potrząsnął głową. Nie. Nie mógłby być bogaty i udawać, że nie obchodzi go bieda wszystkich tych ludzi, których znał tak dobrze.
— Zapomnij o tym chłopcze. Zapomnij o Smoku. Takie warunki, jakie wymyślił Smok, są nie do przyjęcia dla ludzi, którzy mają dobre serce.
Ale Eliasz nie zapomniał. Każdego dnia rozmyślał, czy można przechytrzyć Smoka i sprawić, żeby cała wioska stała się bogata.
Wiele lat później, kiedy chłopiec dorósł i stał się wysokim młodym mężczyzną, a jego dziadek bardzo posiwiał, bajka o Smoku znowu zaczęła krążyć wśród mieszkańców wsi. Podobno ktoś odnalazł złoto. Eliasz przechodząc nieopodal studni usłyszał, jak kobiety nabierając wodę rozmawiają z ożywieniem o kolejnym odważnym wędrowcu, który spotkał Smoka i kupił sobie nowy piękny dom. Ale już następnego dnia całą wioskę obiegła smutna wieść — bogaty człowiek zniknął, jak tylko dał garść malin ze swojego ogrodu wdowie Amirze.
— Po co do niego poszłaś? — beształy Amirę sąsiadki. — Przez ciebie chłopak złamał słowo i Smok go pożarł.
Siwiuteńka Amira udawała, że nie słyszy tych połajanek. Opierając się na kosturze kuśtykała w stronę swojej chatki, która coraz bardziej się zapadała. Lada dzień całkiem runie. Eliasz patrzył, jak Amira mocuje się z krzywymi rozpadającymi się drzwiami i pomyślał, że musi je naprawić. Powinien też spróbować wyremontować jej dach, zanim się zawali. Ale miał tyle innej pracy. Dziadek nie miał już siły i praktycznie przez cały dzień siedział na ławce przed domem pykając dymem z fajeczki. Eliasz pracował od rana do późnego wieczora. Nie tylko u Amiry psuły się drzwi. Wiele chat w wiosce wymagało naprawy.
Eliasz westchnął ciężko i poszedł do domu. Przygotował dziadkowi skromny posiłek i stawiając na stole talerze poprosił:
— Opowiedz mi jeszcze raz o Smoku i złocie. Opowiedz mi wszystko, co wiesz.
Dziadek spełnił prośbę młodego mężczyzny.
Następnego dnia, kiedy Nestor z trudem wstał z łóżka, znalazł na stole przygotowane śniadanie, a obok kartkę z napisem: „Poszedłem szukać Smoka. Znajdę go i będziemy bogaci”. Stary człowiek pokręcił głową i gorzko zapłakał.
— Nie będziemy Eliaszku — wyszeptał przez łzy. — Nawet, jeśli znajdziesz Smoka, twoje dobre serce rozda całe złoto ludziom. Znikniesz, a ja już zawsze będę sam.
Eliasz wędrował trzy dni, zanim znalazł górę przypominającą kształtem królewską koronę. Była wysoka, pokryta zielonym lasem i otoczona dwiema rzekami. Srebrne wodospady z szumem spływały kaskadami do stóp młodego człowieka, który z radością i nadzieją patrzył na wznoszący się szczyt. Eliasz wspiął się stromą ścieżką i po niezbyt długiej wędrówce odnalazł smoczą jamę. Przed nią leżał wielki zielony Smok o złotych oczach i wygrzewał się na słońcu.
— Dobrego dnia Smoku — przywitał go bez lęku Eliasz. — Przyniosłem ci prezent.
Mówiąc to wyjął z torby podróżnej figurkę, którą sam wyrzeźbił i pomalował. Przedstawiała Smoka siedzącego na skale. Kształty figurki różniły się nieco od tego, co młody człowiek zobaczył przed sobą, ale przecież nie każdy wie, jak wygląda Smok. Eliasz miał nadzieję, że Smok doceni jego artystyczny wysiłek.
— Och, piękny prezent. — Smok zmrużył oczy. — Jak mniemam, nie jest bezinteresowny.
— Cóż, pochodzę z biednej wioski, a ty Smoku masz mnóstwo złota, które można wydać z pożytkiem dla innych. Zatem tak, jak mówisz, chcę cię prosić o pomoc dla mojej wioski.
— Nie mogę pomóc twojej wiosce. Mogę pomóc tylko tobie. Dam ci tyle złota, ile chcesz. Ale nie wolno ci dzielić się z innymi. Czy to ci odpowiada? — Smok przysunął ogromny łeb do człowieka.
— Dlaczego nie chcesz pomóc wszystkim? Co to za różnica dla ciebie czy skorzystam z pieniędzy sam, czy weźmie je kilkoro osób? — zapytał odważnie Eliasz. — Przecież możesz dać mi trochę złota dla całej wioski, a ja je zaniosę i podzielę uczciwie między wszystkich mieszkańców.
Smok się odsunął i patrzył przenikliwie w oczy mężczyzny. Po chwili westchnął i odpowiedział:
— Jesteś pierwszym człowiekiem, który chce czegoś dla innych, a nie tylko dla siebie. Ale są pewne ważne zasady, których dzisiaj nie rozumiesz. Jednak, kiedy je pojmiesz, będziesz wiedział, że mam rację. Ludzie, którzy dostają pieniądze za darmo, zmieniają się. Stają się niegodziwi, chciwi i leniwi. Nie wolno rozdawać złota, bo to nie przynosi niczego dobrego.
— Ale mi też dajesz je za darmo. Bo ta mała figurka nie jest przecież tak wiele warta.
— Ty włożyłeś dużo wysiłku w to, by mnie odszukać. A jeszcze trudniej będzie ci nie dawać nikomu otrzymanego ode mnie bogactwa. Nawet nie wiesz, jak ciężka praca cię czeka. Za to dostajesz złoto.
— Zatem twierdzisz, że nie wolno innym nic dawać za darmo? Nie można pomagać?
— Pomagasz tylko wtedy, kiedy czegoś w zamian za pieniądze zażądasz. Rozdawanie nie jest pomaganiem. Jest szkodliwe. Czy zgadzasz się na moje warunki?
— Tak Smoku. — odważnie odpowiedział Eliasz.
— Pamiętaj: pieniądze są tylko dla ciebie. Nikomu nie możesz ich tak po prostu dać. Ani żadnej rzeczy, które za nie kupisz. I nie próbuj mnie oszukać, bo złoto jest zaczarowane. Kiedy je komuś dasz, wszystko zniknie.
Smok sięgnął łapą i przed Eliaszem wylądowała piękna aksamitna sakiewka wypełniona złotymi monetami. Eliasz ostrożnie ją podniósł i zajrzał do środka. Zdziwił się, bo za taką garść monet chyba trudno będzie kupić nowy dom. Może wystarczy zaledwie na remont starego, na nowe ubranie, buty i trochę narzędzi do pracy. Ale cóż, to i tak był piękny prezent.
— Dziękuję ci Smoku. — Położył rękę na sercu i pochylił głowę.
Smok zrobił zdziwioną minę.
— Nie pytasz, czemu tak mało? Wszyscy pytają.
— Jestem ci wdzięczny Smoku — wzruszył ramionami człowiek.
— Jesteś zatem wyjątkowy i zasługujesz na odrobinę magii. Ale najpierw powiem ci to, co musisz wiedzieć. Pieniądze z tej sakiewki nigdy nie znikają. Wyjmujesz je bez końca. Zawsze będziesz je miał. Nigdy jej nie zgubisz, bo wystarczy, że o niej pomyślisz, a zjawi się obok ciebie. Nikt ci jej nie może ukraść, bo ona zawsze wróci do ciebie.
— Och, ta sakiewka jest cudowna! — Eliasz pogładził aksamitny woreczek. — To wyjątkowy dar. Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Jesteś dla mnie taki dobry Smoku.
— Jestem taki dla wszystkich. Każdy tu może przyjść i każdy dostanie złoto za jeden prezent. — odpowiedział Smok zadowolony z pochwały. — A teraz obiecana magia…
W złocistym błysku otworzył się portal do wioski i w mgnieniu oka Eliasz znalazł się na środku głównego placu przy studni. Zaciekawieni ludzie podeszli niepewnie do mężczyzny, a on podniósł w górę rękę z sakiewką i zawołał:
— Byłem u Smoka. Mam złoto!
Niektórzy potrząsali z niedowierzaniem głową, inni wzdychali ze smutkiem, a jeszcze inni podeszli bliżej i pytali:
— I co teraz? Kupisz sobie nowy dom.
— Nie. Wybudujemy go. Kto z was umie budować domy? — zapytał Eliasz głośno.
— Ja umiem — odezwał się jeden z sąsiadów.
— I ja też. — Drugi sąsiad podszedł bliżej.
— I ja — zabrzmiał kolejny głos.
Eliasz ucieszył się.
— Zatem weźcie narzędzia i chodźcie ze mną, powiem wam, jaki dom wybudujemy i uzgodnimy waszą zapłatę. A ja teraz pójdę na chwilę do dziadka, bo pewnie martwi się o mnie.
Nestor siedział smutny przed chatą na ławce, ale na widok wnuka zerwał się na równe nogi i wyciągnął do młodzieńca obie ręce.
— Wróciłeś! Jesteś cały.
Eliasz go mocno uściskał.
— Nie martw się dziadku. Wszystko będzie dobrze. Zamieszkamy razem w nowym domu. Już niedługo.
Staruszek pokręcił głową.
— Nie mogę z tobą mieszkać, bo wszystko stracisz. Ale odwiedzaj mnie chociaż. Chcę widzieć, że jesteś szczęśliwy.
Eliasz tylko się uśmiechnął.
W krótkim czasie wybudowano nowy dom dla Eliasza. Miał wiele pokoi, piękny czerwony dach i duże jasne okna. Mężczyźni, którzy go budowali otrzymali sowitą zapłatę i w krótkim czasie każdy z nich kupił sobie i swoim bliskim nowe ubrania, a także rozmaite przedmioty. Potem każdy mieszkaniec wioski robił coś dla Eliasza. Tkacz przygotował dywany, szklarz zadbał o nowe okna i lustra, garncarz przyniósł komplet garnków, a kobiety przyrządziły smaczne jedzenie i uszyły nowe ubrania. Każdy dostał za to zapłatę w złocie i w krótkim czasie cała wioska stała się dużo bogatsza, niż wcześniej.
Oczywiście wioskowy złodziej próbował kilka razy ukraść czarodziejską sakiewkę, ale zanim minął bramę, sakiewka znikała, chociaż przywiązywał ją mocno rzemieniem. W końcu zrezygnował, bo zrozumiał, że z magią nie wygra. Cóż, złodziej był jedyną osobą we wsi, która w żaden sposób nie mogła wykorzystać swojego fachu, by zarobić u Eliasza.
Kiedy dom był gotowy, Eliasz przyszedł do dziadka.
— Pewnie ci ciężko — westchnął dziadek. — Nie możesz nikomu dać nawet kawałka jabłka. Smutne jest takie życie.
— Radzę sobie — wesoło odparł Eliasz. — Zatrudniam ludzi i oni też stają się bogaci. To całkiem przyjemne.
— Wiem, wiem. Widziałem. Płacisz bardzo hojnie, wszyscy się cieszą.
— Właśnie tego chciałem. Cała wioska się wzbogaciła.
— I co teraz? Mnie też zatrudnisz?
— A co w tym złego dziadku?
Nestor stuknął gniewnie laską o podłogę.
— Nie zgadzam się!
Eliasz uklęknął przy dziadku i zapytał cicho:
— Dlaczego się gniewasz? Chcę cię zabrać do siebie. Zamieszkasz ze mną, ale musimy to zrobić mądrze.
— Nie będę zamiatał podwórza u ciebie — już spokojniej odpowiedział Nestor. — Jestem na to za stary. Chcę w spokoju dożyć swoich dni.
— Ale ja ciebie potrzebuję.
Staruszek spojrzał na wnuka ze zdziwieniem:
— A do czego ci potrzebny taki starzec, który nawet miotły nie podniesie?
— Potrzebuję bajarza.
— Bajarza?
— Tak. Nie mogę zasnąć, kiedy nie słyszę opowieści. Bez nich nie mam pomysłów do pracy. Chcę też, żebyś uczył innych młodych ludzi opowiadania bajek, żeby ludzie mogli czerpać mądrość ze starych przekazów.
— Naprawdę chcesz, żebym uczył innych? — oczy staruszka zalśniły.
— Tak. Przygotowałem nawet pokój, w którym będziesz mógł prowadzić naukę. Chodź ze mną, zobaczysz, czy jest odpowiedni.
Nestor żwawo podniósł się z ławy i podreptał z Eliaszem, całkiem zapominając o lasce.
Kilka dni później pod bramą domu Eliasza pojawiła się wdowa Amira. Stała zgięta i skrzywiona z bólu, opierając się drżącą ręką na kosturze, a siwe pasma włosów zwisały jej smętnie po obu stronach głowy.
— Eliaszku kochany, daj mi coś jeść. Nie jadłam od wczoraj. Taka jestem głodna. — prosiła łzawo.
— Wejdź Amiro. — Eliasz zaprosił staruszkę do środka. — Czy pamiętasz jeszcze, jak piecze się te pyszne malinowe ciasteczka, które tak lubię?
— Czy pamiętam? Oczywiście, że pamiętam — Amira uśmiechnęła się szeroko.
— To zrób je dla mnie.
— Ale ja już nie mam siły. Zobacz — podsunęła mężczyźnie pod nos wykręconą reumatyzmem rękę. — Nie mogę.
— Możesz. W kuchni jest młoda kucharka, pomoże ci.
— Jak masz kucharkę, to po co ci moje ciasteczka?
— Bo są najlepsze na świecie — Eliasz wziął Amirę za rękę. — Naucz moje kucharki swoich pysznych ciast. Możesz siedzieć i wydawać polecenia. W zamian za ciastka, dam ci jedzenie i możesz nawet u mnie zamieszkać.
— Tutaj? — Amira wskazała końcem kostura dom Eliasza.
— Tutaj. Ale pod warunkiem, że nauczysz moje kucharki piec ciastka z malinami i każdego dnia będziesz nadzorowała ich wypieki. Czy to zrobisz?
— Mogę je nauczyć.
— I będą mogły mi je piec już zawsze?
— No… tak. Chyba tak.
Amira pomamrotała pod nosem i podreptała do kuchni.
Eliasz wydał kucharkom odpowiednie polecenia i udał się do gabinetu. Usiadł przy biurku i szybko napisał umowę. Ledwo skończył, kiedy w złocistym blasku otworzył się portal i Smok wsadził głowę do pokoju Eliasza.
— Czy ty aby nie przesadzasz? Wyżywienie i mieszkanie dla staruszki, która nic nie robi?
— Robi dla mnie wystarczająco — spokojnie powiedział Eliasz.
— Rozumiem twoją taktykę. Nie rozdajesz, tylko zatrudniasz ludzi i płacisz im za pracę. Nawet swojego dziadka zatrudniłeś jako nauczyciela. Jesteś mądry i pojąłeś, że aby dać coś komuś, trzeba także coś przyjąć. Ale z Amirą to przesada. Chyba muszę to potraktować jako prezent i zabrać ci złoto — rzekł Smok.
— Nie możesz Smoku.
— A to czemu?
— Bo kupiłem jej autorski przepis na ciastka z malinami. W zamian za przepis dostanie spanie i wyżywienie do końca życia. Oto umowa — Elisz pomachał kartką papieru.
Smok zaśmiał się bardzo głośno, otwierając szeroko paszczę i nie było w tym śmiechu nic nieprzyjemnego.
W tym momencie otworzyły się drzwi i Amira weszła do pokoju niosąc talerz z ciastkami.
— Tak szybko upiekłaś? — zdziwił się Eliasz.
— Szczypta magii — odparła Amira młodym dźwięcznym głosem i zmieniła się w piękną kobietę o egzotycznej urodzie. Miała włosy czarne jak skrzydło kruka, suknię wysadzaną szmaragdami i dziesiątki brzęczących złotych bransoletek. Postawiła talerz z ciastkami na biurku.
— Nie bój się, jedz. To te same ciastka co zawsze — powiedziała z uśmiechem do oniemiałego Eliasza.
— To moja dżinna — wyjaśnił Smok. — Pracuje dla mnie i sprawdza, czy ludzie rozumieją zasady. Ty zrozumiałeś, więc zostawimy ci złoto.
Amira skierowała się w stronę portalu, ale Eliasz zatrzymał ją, łapiąc lekko za rękę.
— Nie tak szybko. Czy nauczyłaś moje kucharki piec ciasteczka?
— Och, nie — zmieszała się lekko. — Nigdy ich nie piekłam, zawsze czarowałam. Nie mogę nauczyć kucharek czarów.
— Ale tu jest umowa. Musisz je nauczyć. — uśmiechnął się Eliasz.
Amira spojrzała bezradnie na Smoka.
— Ale ja nie umiem piec ciastek.
Smok westchnął ciężko.
— Czego chcesz człowieku? Mów.
— Pozwól nam czasem dać sobie garść malin czy parę ciastek bez pilnowania, czy coś za to dostaniemy w zamian. Rozumiem zasady. Ale chcę móc czasem tak po prostu dać. Z serca.
— Zasady są ważne. Nie chodzi o to, by coś dostać w zamian, ale o to, by każdy poczuł w sercu, że ma coś do zaoferowania.
— Ja to wiem, Smoku — spokojnie zapewnił Eliasz. — Czy nie zauważyłeś, że dopilnowałem, by mój stary dziadek poczuł się ważny i potrzebny? Czy nie dopilnowałem, by Amira pomyślała, że jej ciastka są najlepsze na świecie? Och, gdybym wiedział, że oszukuje…
Smok zaśmiał się szczerze.
— Niech będzie. Możesz dawać z serca jakiś drobiazg, ale dbaj, by nikt nie poczuł się przez to żebrakiem. Nigdy.
W złotym rozbłysku portal zamknął się za Smokiem i Amirą. Eliasz stał przez chwilę zamyślony, wtem portal otworzył się ponownie i Smok wsadził głowę:
— Powiedziałem: nigdy. Nie kombinuj, bo się dowiem i wrócę.
Zafurkotało, kiedy umowa Amiry na pieczenie ciastek pofrunęła do portalu. Smok zadbał o wszystko. I dotrzymał słowa. Wszyscy ludzie w wiosce żyli w zgodzie i życzliwości, pomagając jeden drugiemu. Niebawem wioska zamieniła się w ładne, zasobne miasteczko, potem w bogate miasto. Ale to już całkiem inna historia.
Kolacja ze śmiercią
W niewielkim miasteczku, na jego skraju, żył sobie pewien wdowiec imieniem Jan. Nie był już młody, miał troje dorosłych dzieci i kilkoro wnucząt. Ale nie był też stary. Miał wystarczająco sił, by zadbać o porządek, ugotować skromny posiłek i sadzić kwiaty, które bardzo kochał. Mieszkał sam w niedużym murowanym domu, który stał na niewielkim wzgórzu, otoczony kolorowym ogródkiem i kilkoma wysokimi topolami. Tuż obok rozciągał się piękny sosnowy zagajnik, a zapach sosen wypełniał całą okolicę. Jan w ciągu dnia pielęgnował kwiaty albo robił sąsiadom drobne naprawy w obejściu. A po południu siadał na ławce i paląc fajeczkę, patrzył ze wzgórza na miasteczko malowniczo rozciągające się wzdłuż rzeki. U jego stóp kładły się dwa niewielkie kundelki, które przygarnął, kiedy były całkiem malutkie. Na ławce niemal nieprzerwanie drzemał wielki pręgowany kot.
Któregoś dnia, kiedy żar lał się z nieba, pieski zasnęły w cieniu drzew za domem, a kot schował przed upałem w wielkiej beczce. Jan wyszedł na chwilę do ogrodu i kiedy pochylał się nad kwietnymi grządkami, bardzo mocno zabolało go serce. Stracił na chwilę oddech, świat zawirował i chwilę potem mężczyzna bez sił upadł na rząd pomarańczowo lśniących nasturcji. Z trudem łapiąc powietrze patrzył przestraszony na rozświetlone słońcem niebo i zastanawiał się, co się z nim dzieje.
Wtem wielka ciemna postać zasłoniła światło rzucając cień na twarz leżącego. Jan czuł się tak, jakby został sparaliżowany i nie miał nawet siły, by poprosić o pomoc. Tysiące myśli przelatywało przez jego głowę, tysiące próśb i modlitw, ale proste słowa: „pomocy, ratunku” nie mogły wydostać się z jego ust. Leżał więc bez ruchu i czekał, co się stanie. Jednak przez długi czas trwała cisza, a osoba nie ruszała się, niemo wpatrując w Jana. Po chwili człowiek odzyskał władzę nad swoim ciałem, przysłonił ręką oczy i zobaczył, że postać nie ma ludzkiej twarzy, lecz czaszkę lekko zakrytą ciemnym kapturem. „To Śmierć” — pomyślał zdziwiony, że nie czuje lęku.
Wtedy Śmierć wyciągnął kościstą rękę:
— Wstań — powiedział.
Jan poczuł, że wracają mu siły i podał ciemnej postaci dłoń. Śmierć podniósł go do góry z ogromną siłą, jakby człowiek ważył mniej niż piórko. Mężczyzna pomału otrzepał ubranie z kurzu, myśląc jednocześnie, że to nie ma żadnego sensu, poza zyskaniem na czasie. Jakie znaczenie ma brud na ubraniu wobec nieskończoności i zarazem końca ludzkiego istnienia? Nagle każdy oddech stał się bezcenny. Jan poczuł w powietrzu wszystkie zapachy: nagrzanej słońcem ziemi, kwiatów, dymu z pieca, drewnianych trocin z pobliskiego tartaku, sosnowych igieł. To wszystko było takie cudowne! Tak bardzo chciał to czuć w płucach jeszcze przez wiele lat.
Człowiek podniósł głowę i z żalem spojrzał gościowi w twarz. Śmierć był bardzo wysoki, a na jego gołej czaszce nie widać było żadnych uczuć. Kościste palce jednej ręki zaciskał na kosie, w której diamentowym ostrzu odbijały się wszystkie światła wszechświata. Drugą dłonią przytrzymywał cierpliwie czarną aksamitną szatę, jakby nie chciał odkrywać przed nikim swojej bezcielesnej nagości. I chociaż nie było wiatru, a skwar południa unieruchomił każdy listek na drzewach, to poły szaty dramatycznie powiewały jak flagi w nieistniejącym fizycznie podmuchu. Jan przez chwilę zadumał się nad tą niezwykłością. Potem odezwał się do swojego dziwnego gościa lekko schrypniętym głosem.
— Dlaczego nie czuję strachu?
— Bo w istocie nie ma się czego bać. A ja potrafię ukoić wszelki ból i lęk. Jestem uwolnieniem — odpowiedział Śmierć głosem wyjątkowo przyjemnym i głębokim.
— Cóż… nie wiem, co powinienem powiedzieć. Nie spodziewałem się ciebie tak szybko. Wydawało mi się, że mam jeszcze dużo czasu.
— Nikt się mnie nie spodziewa.
— No tak… My ludzie chcemy żyć bez końca, to prawda — Jan przeciągnął dłonią po włosach niepewnie. — Ja też chcę jeszcze żyć.
— Tak. Ty też nie chcesz odchodzić. Nikt nie chce. A ja zawsze tłumaczę, że kiedyś i tak trzeba. Jestem częścią waszego życia — cierpliwie odpowiedział Śmierć.
— No tak… — powtórzył Jan.
— A dlaczego nie chcesz umierać? — zapytał Śmierć.
— Bo tu jest tak pięknie, zobacz. — Jan zatoczył dłonią krąg. — Kwiaty pachną, słońce świeci, ziemia jest taka ciepła i ptaki tak cudownie śpiewają o świcie. Lubię to. Jestem szczęśliwy.
— A nie tęsknisz za żoną? Ona czeka na ciebie za mostem, przez który tylko ja mogę cię przeprowadzić.
— Trochę tęsknię. Ale życie kocham bardziej. I już przywykłem do tego, że jestem tu sam. Nie cierpię z tego powodu.
— A po co ci trwanie w samotności? Chodź ze mną do przyjaznych ludzi, którzy odeszli przed tobą. Czekają na ciebie — Śmierć chyba lekko się uśmiechnął, chociaż trudno było to na pewno powiedzieć. Przecież nie miał twarzy, a jedynie gołą czaszkę przykrytą czarnym kapturem.
— Tutaj też mam przyjaciół — zapewnił gorąco Jan. — Mam troje dzieci i mnóstwo znajomych. Wcale nie czuję się samotny.
— Nie? Na pewno? — w głosie Śmierci zabrzmiało powątpiewanie.
— Na pewno.
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Mówię prawdę.
— W takim razie zawrzyjmy układ. — Śmierć wyciągnął kościsty palec w stronę Jana. — Zaproś przyjaciół dzisiaj do siebie na kolację. Chcę zobaczyć, że komuś jesteś potrzebny. Jeśli przyjdą, dostaniesz ode mnie dodatkowe lata życia.
— Och, oczywiście — ucieszył się Jan. Ale zaraz spojrzał w niebo i posmutniał. — Już późno, minęło południe, niewiele czasu mi zostało.
— Wystarczy, jeśli przyjdzie chociaż jeden przyjaciel.
— A moje dzieci?
— Też liczą się jako przyjaciele. Każdy kto zechce zjeść z tobą dziś kolację, jest twoim przyjacielem. — Śmierć wyciągnął dłoń. — Umowa.
Jan uścisnął zimne kościste palce.
— Pamiętaj, nikomu nie wolno ci powiedzieć o naszych uzgodnieniach, bo przestaną być ważne. — dodał Śmierć.
— Oczywiście, oczywiście, nikomu nic nie będę mówił… przecież i tak nikt by mi nie uwierzył… — zapewniał Jan. Ale Śmierć już zniknął w podmuchu chłodnego wiatru. Jana przeszły ciarki, chociaż z nieba nadal lał się żar.
Nie zwlekając człowiek przebrał się w czyste ubranie i poszedł do miasta. Najpierw zapukał do domu swojej córki. Ucieszyła się i wycałowała go na powitanie, ale nie zgodziła się przyjść na kolację.
— Dzisiaj nie mogę, jestem umówiona z mężem, wychodzimy razem. Tak dawno nigdzie nie byliśmy.
— Ale to ważne dla mnie — poprosił Jan.
— Przyjdę jutro, przecież jeden dzień niczego nie zmieni.
— Zmieni córeczko, bardzo, mogę wszystko stracić.
— Czy coś się stało? Powiedz — zaniepokoiła się córka. — Jeśli potrzebujesz pomocy, to oczywiście przyjdziemy. Co trzeba zrobić dla ciebie?
Jan nie mógł powiedzieć prawdy, więc wykręcił się ze smutkiem:
— Nic ważnego. Tylko chciałem zjeść z wami kolację.
— Kolację możemy zjeść jutro. Upiekę twoje ulubione ciasto i przyjdziemy. Nie martw się — zapewniła córka. I dodała — Być może jutro wróci Wal i też przyjdzie.
— Wala nie ma? — zmartwił się Jan — A gdzież to się podział mój syn?
— Wyjechał w interesach. Ma wrócić niebawem. Może nawet jutro. Taki był plan. Ma zresztą przywieźć coś specjalnie dla ciebie, tylko to niespodzianka. Nie mów, że ci powiedziałam. — Córka uśmiechnęła się prosząco.
— Nic nie powiem.
— To dobrze. A teraz sam widzisz, ojcze, lepiej jutro zrobić rodzinną kolację.
Jan pożegnał się z pierwszą córką i poszedł do domu drugiej. Od progu przywitał go płacz i dziecięce krzyki.
— Co się stało? — zapytał
— Och, ojcze, dzieci są bardzo chore. Taki kłopot, taki kłopot — powiedziała przez łzy córka i pobiegła trzymając w dłoni buteleczkę z lekarstwem. Jan nawet nie wspomniał o kolacji. Spędził kilka chwil z wnukami, pomógł córce je nakarmić i podać im leki, przeczytał dzieciom bajkę. Kiedy wyszedł, ze smutkiem zauważył, że zrobiło się późno. Przyspieszył kroku.
Najpierw odwiedził kowala, który mieszkał najbliżej i z którym bardzo się lubili, lecz kiedy z uśmiechem zaprosił go na kolację, kowal odmówił:
— Niestety, nie mogę. Moja żona jest chora. Nie chcę jej zostawiać samej. Przyjdziemy oboje, jak wyzdrowieje.
Jan pożegnał się i poszedł dalej, pukając do kolejnych drzwi. Jednak nie miał szczęścia. Każdy ze znajomych miał już inne plany albo był bardzo zajęty, albo ktoś w rodzinie był chory lub wymagał innej pomocy. Nawet samotny Józef, który chętnie Jana odwiedzał przy każdej okazji, okazał się tak pijany, że nic a nic nie rozumiał. Bełkotał coś nieprzytomnie.
Smutny Jan wracał do domu, kiedy słońce już zachodziło za wzgórzami. Zmartwiony pomyślał, że musi pogodzić się z odejściem z tego świata. Śmierć był mądry, wiedział, co robi. I chociaż Jan wierzył mocno, że ludzie go lubią, a dzieci kochają, to jakoś dzisiaj nie był w stanie tego udowodnić. Taki los. Cóż zrobić?
Przy drodze siedział miejscowy żebrak. Jan wpadł na pewien pomysł. Pochylił się nad żebrakiem i zaprosił go na kolację do siebie.
— Zrobię dużo dobrego jedzenia, najesz się. Dam ci nowe ubrania, tylko przyjdź — prosił żarliwie i modlił się w duchu, by żebrak mu zaufał.
Żebrak patrzył na niego nieufnie.
— A na co mi chodzenie do ciebie?
— No, przecież mówię, że dam ci ubrania i jedzenie.
— Ale co ja z tego będę miał?
— Najesz się. Ubierzesz. Nie chcesz?
— Ale ja chcę pieniądze.
— Pieniądze też ci dam, tylko przyjdź — obiecał Jan, myśląc, że jeśli to drobne przekupstwo może uchronić go przed Śmiercią, to warto spróbować.
— Daj teraz — zażądał żebrak.
— Nie dam teraz, bo się upijesz i nie przyjdziesz.
— Daj teraz albo nie przyjdę wcale — upierał się żebrak.
Jan ustąpił i wyjął kilka monet.
— Tylko przyjdź na pewno, to dla mnie ważne, a ty się najesz za wszystkie czasy.
Żebrak złapał chciwie pieniądze brudną dłonią.
— Przyjdę, przyjdę — burknął i pokuśtykał szybko w stronę miasteczka.
Jan pokręcił głową. Żebrak pewnie się upije, ale cóż… kto wie, może akurat zechce przyjść się najeść? Pijany gość, to też gość.
Jan wrócił do domu i przygotował kolację. Zastawił stół zimnym mięsem, serem i chlebem. Postawił butelkę wina i kieliszki oraz dzbanek z wodą. Zapalił świece. W głębi duszy wiedział, że nikt nie przyjdzie, ale postanowił zjeść ostatni posiłek. Nie zapomniał o pieskach. Nałożył im pełne miski jedzenia, dzieląc się z nimi najlepszą szynką. W końcu nie będzie mu już potrzebna, niech zwierzątka skorzystają.
Wielki pręgowany kocur wskoczył na stół. Zawsze jadał na stole, bo Jan nigdy go z tego stołu nie przeganiał. Tym razem człowiek też nałożył mu sporo pieczonego kurczaka na talerzyk. Nalał sobie wina i patrzył, jak kot ze smakiem zjada mięsko. Zaskoczyło go pukanie do drzwi. Czyżby ktoś jednak przyszedł na kolację?
Jan pośpiesznie otworzył drzwi i zmarkotniał, kiedy zobaczył za nimi Śmierć.
— Wejdź — powiedział ze smutkiem. — Nikogo nie ma, więc może chociaż ty zjesz. Jeśli oczywiście jadasz.
Śmierć wszedł w milczeniu i zamknął za sobą drzwi. Oparł kosę o ścianę i lekko zsunął kaptur. W ciemnych oczodołach błysnęły światełka. Jan odsunął gościowi krzesło, nalał wina do kieliszka i nałożył na talerz najlepsze kawałki mięsa. Przysunął koszyk z chlebem i tacę z serem.
Śmierć usiadł na krześle, wziął kieliszek i powąchał wino.
— Dobry rocznik — powiedział z uznaniem.
— O tak — Jan się uśmiechnął, siadając na swoim miejscu. — Winogrona nam wtedy pięknie obrodziły.
Pieski oderwały się od swoich misek i machając ogonem podeszły do Śmierci, by go pracowicie obwąchać. Pozwoliły się pogłaskać kościstymi palcami, a mniejszy łaciaty kundelek wspiął się na dwie łapki i zaczął domagać się poczęstunku.
— Wstydź się Reksiu — łagodnie złajał go Jan — nie bądź prosidełkiem. Masz pełno w misce. Zostaw gościa w spokoju. Ty Riko też nie proś — pogroził palcem większemu psu, który przysunął się do Śmierci i położył mu pysk na kolanach.
— Cóż, psy chyba lubią być zauważane. — Śmierć na pewno się uśmiechnął, było to słychać w jego miłym głosie, kiedy skubnął kawałek mięsa i podał do psiego pyszczka. Za chwilę poczęstował drugiego pieska i przez chwilę w ciszy karmił obydwa. Kiedy odeszły do swoich misek, Jan odważył się zapytać:
— Czy to jest straszne? Powinienem się bać?
— Pytasz o umieranie? Nie, nie ma się czego bać. Wrócisz do domu, który jest jeszcze piękniejszy niż to wszystko tutaj — zatoczył krąg dłonią.
— To dobrze. — Jan westchnął i wychylił do dna kieliszek z winem.
Kiedy już chciał odważnie powiedzieć, że w takim razie jest gotowy, niezwykłym gościem zainteresował się kot. Skończył wylizywać łapki po jedzeniu i podszedł do Śmierci, aby bezceremonialnie wpakować się mu na kolana. Jan przysiągłby, że Śmierć ponownie się uśmiechnął, po czym z wielką wprawą drapał kotka za uszami.
— Jak ma na imię?
— Tygrysek — odparł Jan.
— A, faktycznie, prążków u niego sporo — zgodził się Śmierć.
Kot rozłożył się na kolanach Śmierci i mruczał tak głośno, że było to słychać w całym domu. Jan przyglądał się z uśmiechem tej niespotykanej zażyłości i nalał sobie jeszcze wina. Cóż, ma teraz dużo czasu. Dopóki kot leży mu na kolanach, Śmierć nie wstanie. Nikt nie wstaje, kiedy kot na nim leży, to oczywiste.
— Zawsze jesz z nimi kolację? — zapytał Śmierć.
— Oczywiście. To moi najwięksi przyjaciele. Nie mógłbym karmić ich na podwórku. — Jan uśmiechnął się szeroko. — Tygrysek śpi ze mną. I tak nie da się wyrzucić. Jakbym go wystawił za drzwi, wejdzie oknem.
— Jest mądry.
— O tak, bardzo. Reksio i Riko też są wspaniali. — Jan spojrzał na psy, które ułożyły się u jego stóp i nie spuszczały oczu ze Śmierci. — One z reguły szczekają na obcych, to dobre psy. Ale ty… Ty jesteś Kimś Innym niż zwykły człowiek. To niesamowite, że podeszły do ciebie, jakby cię dobrze znały.
— Bo mnie znają.
— A skąd? — zdziwił się Jan.
— Byłem tu przy odejściu twojej żony. Ale ja jestem zawsze. Wszędzie jestem. Przecież ludzie i zwierzęta ciągle odchodzą. Zwierzęta mnie widzą. Przyzwyczaiły się. Poza tym są mądre i wiedzą, że niosę tylko dobro, ukojenie, uwolnienie od cierpienia. Czego tu się bać? — Śmierć łagodnie głaskał kota.
— Ludzie się boją.
— Bo ludzie boją się tego, czego nie rozumieją.
— Masz rację. Ludzie boją się wielu rzeczy i złoszczą się na wiele rzeczy tylko dlatego, że nie rozumieją. A gdyby tak patrzyli sercem? — rozmarzył się Jan. — Wtedy nie widzieliby wszędzie zagrożenia.
— To prawda. Ludzie czynią zło ze strachu. Ze strachu przed bólem, przed odrzuceniem, przed wstydem. Zamiast wyobrazić sobie, że to, co nieznane może ukrywać dobro, z góry zakładają, że coś im grozi. Nawet nie wiesz Janie, ile wojen wywołał bezzasadny lęk i wstyd. Brak wyobraźni.
— Jak to jest zabierać tyle życia. Na przykład na polu bitwy? — zaciekawił się Jan.
— Trudne to jest. Zatrzymuję czas setki razy, by móc z każdym spokojnie porozmawiać. Nie każdy chce mnie słuchać. Czasem emocje są tak silne, że ludzie nie dają się przeprowadzić do Światła.
— I co wtedy?
— Najczęściej próbują się wyrwać i wpadają w wymiar pełen lęku, żalu i pretensji. To przedsionek prawdziwego Nieba. Niestety jest wypełniony trudnymi emocjami, potrzebą zemsty, bólem i gniewem. Ale potem uspokajają się i trafiają tam, gdzie powinni. Niektórzy po prostu nie chcą przyjąć łaski przejścia. — Śmierć potrząsnął głową.
— Pewnie tak, ale życie ludzkie nie jest łatwe. Emocje czasami nas przerastają.
— Rozumiem. Jestem cierpliwy. Robię swoje najlepiej, jak to możliwe. Ale — Śmierć zawiesił głos na chwilę — najbardziej lubię być z takimi ludźmi, którzy rozumieją i akceptują. Którzy się nie boją. Lubię takich ludzi przeprowadzać do Światła i widzieć, jak w tym Świetle są szczęśliwi.
Jan uniósł brwi i uśmiechnął się.
— Wybacz, że jeszcze trochę powątpiewam, ale przyjmuję twoje słowa za dobrą monetę.
— Wiesz, że możesz mi wierzyć. Śmierć nie kłamie.
— Wiem. — Jan odstawił pusty kieliszek.
Kot zeskoczył Śmierci z kolan i poszedł spokojnym krokiem w stronę swojego legowiska, jakby nigdy nic się nie stało. Jakby wiedział doskonale, że jutro zwyczajnie wzejdzie słońce, a ptaki przywitają dzień swoim świergotem. Ludzie wstaną do pracy, zaskrzypią koła wozów, owce będą beczeć swoje opowieści w drodze na łąkę, a w kuźni jak każdego dnia zapłonie ogień. Nic się nie zmieni, a życie potoczy się swoim rytmem poprzez kłótnie i śpiewy, poprzez śmiech i łzy, poprzez proste gesty i codzienne czynności, poprzez człowiecze wzloty i upadki.
— Niech zatem tak będzie — powiedział zdecydowanym głosem Jan pomimo bijącego głośno serca.
Śmierć wstał.
Jan również się podniósł.
— Jestem gotowy — powiedział i odważnie spojrzał Śmierci w puste oczy.
A Śmierć stał długo w milczeniu patrząc z namysłem na człowieka. W ciszy, która zapadła, słychać było tykanie zegara, brzęczenie muchy i ciche mlaskanie kota wylizującego sobie futerko.
— Jeszcze nie czas — odezwał się wreszcie Śmierć. — Mieliśmy umowę. Jeśli przyjdzie chociaż jeden przyjaciel na kolację, dostaniesz dodatkowe lata życia. Oto twoi przyjaciele — wskazał psy i kota.
— Och… — wzruszony Jan złożył dłonie w dziękczynnym geście.
— Poza tym — ciągnął Śmierć — zaprosiłeś i mnie do stołu. Jeśli uznasz mnie za swojego przyjaciela, to było nas czworo.
— Oczywiście, że uznam. I dziękuję, że pozwalasz mi zostać tu na Ziemi jeszcze trochę. Obiecuję, że kiedy przyjdziesz ponownie, nie będę się targował o życie. Będę gotowy.
Śmierć wykonał lekki ruch ręką i w całej izbie zrobiło się jasno jak w dzień. W miejscu szkieletu odzianego w czarny aksamit pojawił się świetlisty złoty Anioł z wielkimi skrzydłami. Ubrany był w jasne szaty, a jego twarz lśniła cudownym pięknem.
— Oto prawdziwy ja. Taki jestem w swojej istocie.
Jan otworzył usta z zachwytu, a jego oczy wypełniły się łzami wzruszenia. Kiedy je powycierał i otworzył, przed nim stał znowu szkielet w czarnym aksamicie. Śmierć sięgnął po kosę i skierował się do drzwi.
— Nie pytaj — rzucił przez ramię — dlaczego tak wyglądam. Tak ma być. Ludzie mają odczuwać sercem nie oczami. Do zobaczenia za wiele lat.
— Dziękuję… przyjacielu — powiedział Jan na pożegnanie.
Kiedy wiele, wiele lat później stareńki siwiuteńki Jan leżał na łożu śmierci, cały czas się uśmiechał. Łóżko otaczały dzieci, wnuki i prawnuki. Kobiety pochlipywały w chusteczki, a Jan powtarzał słabym głosem:
— Nie płaczcie, pozwólcie mi odejść. Idę w piękne miejsce.
— Dziadku, a ty nie boisz się śmierci? — zapytał prawnuczek.
— Nie boję się. Śmierć to mój przyjaciel. Cieszę się, że go zobaczę. — odpowiedział Jan i uśmiechnął się.
Jasnowidzenie