E-book
10.29
Anielska Czarownica

Bezpłatny fragment - Anielska Czarownica

Poczet Wiedźm Świętokrzyskich


5
Objętość:
191 str.
ISBN:
978-83-8104-111-9

Bo płonąć można tak bardzo różnie

Tlić się zaledwie świecąc nieśmiało

Przed podmuchami migotać trwożnie

Wchłaniając cichutko co się zebrało

Lub błysnąć w góry żółtym jęzorem

Łącząc swe światło z gwiazd promieniami

W krąg rzucić ciepłem jak darów worem

Nie tulić skrzydeł przed wichurami

Choć by i zginąć lepiej na fali
Niż zniknąć jak mały ognik w oddali

Rozdział I

Siedziała znudzona w letniej kawiarni. Tak ją nazywał właściciel, bo głównie chodziło o sprzedaż piwa i paluszków. Była zniesmaczona, skończyła drugi rok studiów, miała się zajmować resocjalizacją, a handluje piwskiem. O ironio losu, być może teraz obsługuje swoich przyszłych podopiecznych. Zlustrowała towarzystwo zasiadające za stolikami. Przeciętni młodzi ludzie, głośno rozmawiający, od czasu do czasu wybuchali krótkim wymuszonym śmiechem — szału nie było. Takie to miasto, niby wojewódzkie między Warszawą a Krakowem, a jednak po wyjściu z dworca PKP, idąc po prostej, po paru kilometrach trafiało się w pola. Dobrze, że nie hodowano już krów, bo jechałoby wiochą już po kilometrze. Humor jej siadał, bo uświadomiła sobie, że ona również jest przeciętna.

Z wyglądu na miss się nie nadawała. Do tak zwanego wieszaka sporo jej brakowało, a raczej była zdecydowanie zaokrąglona tu i ówdzie. Brzydka również nie była. Ale jakoś zbyt wielu amantów nie miała. Nawet jeśli jakiś już szczerzył do niej zęby, to albo nie miał ich wszystkich, albo poziom jego dowcipu uwłaczał jej inteligencji. Nie oczekiwała zbyt wiele; ot, po prostu w miarę przystojny facet, z pełnym uzębieniem, z którym będzie mogła pogadać nie tylko o piciu piwa i futbolu. Niestety, na razie żaden taki jej się nie trafił. Taki już los przeciętnej dziewczyny w przeciętnym mieście. Próbowała znaleźć jakieś pozytywy. No tak, jedną rzecz ma nieprzeciętną — biust! Trochę odstawał od reszty sylwetki. Z tym że to akurat przysparzało jej tylko problemów. Od momentu, gdy nauczyciele w podstawówce nie byli w stanie prowadzić zajęć bez ślinienia się na widok jej wypukłości, postanowiła nosić luźne bluzy i swetry, żeby unikać podobnych sytuacji. Potem były wakacje i ratownicy na koloniach, którym bardzo przypadła do gustu. Na początku jej to imponowało, nawet liczyła na dłuższy związek z tym najbardziej rozgarniętym. Ale jak zorientowała się, że do szczęścia to im jej inteligencja niepotrzebna, a rozmowy o książkach czy filmach tylko komplikują sytuację, dała sobie spokój z szybkimi i przypadkowymi związkami. Z tym że akurat inne jej się nie zdarzały.

Tak więc siedziała sobie teraz za barem obserwując skapujące krople złocistego piwa z niedomkniętego kranika. Nawet o tę gównianą pracę musiała się postarać. A nie było łatwo, wysłała z setkę podań o pracę. Była na kilku rozmowach kwalifikacyjnych. Tylko kto zatrudni przeciętną dziewczynę? W końcu za radą koleżanki wykorzystała swoje nieprzeciętne atuty. Na rozmowę o pracę poszła bez swetra, a bluzeczkę nie dopięła pod samą szyję. Było jej głupio i wstydziła się sama siebie, ale robotę dostała. Szef nawet nie spojrzał jej w oczy, magia nieprzeciętności zadziałała zadziwiająco skutecznie.

Wiara, że kiedyś znajdzie tego właściwego raczej została zepchnięta na samo dno jej obecnych marzeń. Zresztą z jej wiarą też nie było najlepiej. Wypaliła się. Modliła się za młodu bardzo gorliwie, była nawet na pielgrzymce. I co? Była przekonana, że godziny spędzone w kościele nic jej nie dawały. Nie prosiła przecież o wiele. A tu gdzie była, to akurat nie był jej szczyt marzeń. Zaczęła podejrzewać, że raczej wszystko, co ją spotyka jest dokładnie na odwrót jej oczekiwań.

Zamknęła oczy, w głowie nastała pustka, nie myślała o niczym. Zaskoczył ją ten stan — w sumie czuła się nieźle, przynajmniej nic nie bolało i niczym się nie przejmowała. Jeśli Bóg istnieje, to na pewno zrobiłby z niej kogoś wyjątkowego i nie musiałaby świecić cyckami, żeby dostać tę beznadziejną robotę!

Z rozmyślań nad swym ciężkim losem wyrwał Baśkę nowy klient. Spojrzała na gościa bez entuzjazmu. Ten to dopiero był przeciętny; trochę wyższy od niej, nieogolony, tak na oko z 5 dych na karku, ubrany byle jak, zęby niby miał wszystkie, ale ręce brudne i poniszczone. O rany, gdzie ja muszę pracować — Baśka była załamana.

Chwyciła szklankę, żeby nie tracić czasu, im szybciej naleje „żulowi” piwsko, tym szybciej sobie pójdzie do stolika. Klient zrobił zdziwione oczy jej reakcją i zapytał:

— Co można u państwa zjeść ciekawego?

Baśka była zaskoczona, smakosz jej się trafił. Piwo niech chleje a nie komplikuje życia ludziom! Wzięła oddech i wyrecytowała wyuczoną regułkę:

— Jeśli pan sobie życzy coś zjeść do piwa to mogę zamówić pizzę z pobliskiej restauracji.

— A jest taka z salami, kukurydzą, ananasem i dużą ilością sera?

Wzniosła oczy do nieba. Robi się ciekawie. Czemu tacy goście trafiają się zawsze na jej zmianie.

Przyjęła wyzwanie.

— Specjalnie dla pana zamówię taką jaką pan sobie życzy.

— To ja poproszę i sok z czarnej porzeczki pół na pół z bananowym. Wstrząśnięty niemieszany.

Uśmiechnęła się służbowo, dowcip był powalający. Będzie miła dla „żula” postanowiła. Napiwku „dziadyga” nie da, ale i tak nie miała nic ciekawszego do roboty. Podniosła telefon by złożyć zamówienie. Spojrzała przelotnie na Klienta, aby z przyzwyczajenia upewnić się czy nie patrzy na jej niedopiętą bluzeczkę. Zaskoczona nie była — oczywiście patrzył! Już się miała zirytować gdy powoli podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. Nie dało się ukryć! miała w nich dwa pioruny. To była sprawdzona metoda, powinny gościa uziemić na miejscu. Nie uziemiło! nie odwrócił wzroku, patrzył dalej, głęboko. Zbyt głęboko. Nie wytrzymała opuściła szybko wzrok. Ale mi się „dziadyga” trafił. Była przekonana, że potrafi zabić wzrokiem. A ten gapił się, jakby chciał poznać jej wnętrze na wskroś. Nikt nie miał prawa poznawać jej wnętrza! Kwiatkami to tam usłane nie było, raczej mroczno i ponuro. Tym bardziej nikt nie będzie je tam zaglądał. Może jakiś psychiczny i nie kuma jak bardzo ryzykuje.

Zamówiła szybko pizzę i pod pretekstem mycia szklanek odeszła od lady. Była podenerwowana. Znowu gdy chciała być miła i dobra spotkała ją nieprzyjemna niespodzianka. Zajęła się porządkami za barem. Od czasu do czasu zerkała na nieznajomego siedzącego w kąciku. On zresztą też na nią zerkał, co nie poprawiało jej humoru. Liczyła, że pizzę dostarczą szybko i „dziadyga” sobie pójdzie. Przygotowała zamówiony sok dla smakosza pizzy z ananasem i kukurydzą, wzięła głęboki oddech i zaniosła mu do stolika. Gdy układała na blacie szklankę i sztućce, poczuła jak przez jej ciało przesuwa się mrowienie od stóp po czubek głowy. Nie lubiła tego uczucia, ale nie umiała nad nim zapanować.

— Pewnie patrzy mi na tyłek i ocenia moją figurę — pomyślała spanikowana.

Gniewnie spojrzała mu prosto w twarz. Była zaskoczona, miał zamknięte oczy i głupawy uśmieszek na nieogolonym pysku. Odeszła od stolika przekonana, że to na pewno jakiś wariat. Normalni ludzie tak się nie zachowują. Tylko, ilu ona w sumie zna takich normalnych? Czuła się nieswojo, miała poczucie, że „żulisko” przejrzało ją na wylot.

— Mam to w krzyżu — pocieszyła się. Nawet ona nie lubiła zaglądać do swojego wnętrza. Za wiele tam nie było; żyła dniem codziennym, żeby zagłuszyć tęsknotę za lepszym losem. Chyba za dużo naczytała się komiksów, o czytaniu w myślach i supermocach.

Uśmiechnęła się do siebie i zajęła obsługą innych klientów. Pizzę przyniósł chłopak, którego poznała już wcześniej, tak jak ona próbował zarobić na kolejny rok studiów. Zaniosła do stolika czekającemu „żulowi”. Tym razem nic się nie działo. Odetchnęła z ulgą. Zapewne jej się wydawało.

Po paru minutach zapomniała o całym zdarzeniu. Myła szklanki, gdy poczuła, że ktoś za nią stoi. Odwróciła się gwałtownie. „Żul” stał uśmiechnięty z kartą płatniczą na wyciągniętej ręce. Lekko zaskoczona zajęła się obsługą terminala. W sumie dziwiła się, że „żule” mają karty magnetyczne. Skoro zajmują się zbieraniem puszek, powinni raczej posługiwać się gotówką.

— Czyli z napiwku nici — pomyślała. W sumie nie liczyła, że cokolwiek dostanie, ale sama pensja jej nie wystarczy na opłacenie akademika.

„Żul” wystukał PIN, poczekał na połączenie z bankiem. Jak tylko z terminala zaczął wysuwać się wydruk z potwierdzeniem transakcji, wyjął z kieszeni wymięte 50 zł i włożył do stojącego na ladzie słoika z napisem „napiwki” i poszedł. Baśka stała całkowicie zaskoczona. Tego się nie spodziewała. „Dziadyga” miał gest. No cóż, może rzeczywiście następnym razem nie będzie oceniała ludzi po wyglądzie. Ale normalny to on nie był na pewno — pocieszyła się szybko i zajęła znoszeniem pustych szklanek.

Rozdział II

Kolejne dni mijały bez rewelacji. Zbliżał się koniec miesiąca. Baśka niemalże wpadła już w rutynę. Nalewanie piwa, sprzątanie, mycie naczyń i rozliczanie kasy, to była jej codzienność. Nie lubiła tego, ale nie miała wyjścia, musiała jakoś zarobić na studia. A mimo że ta robota rewelacyjna nie była, to korona jej z głowy nie spadała. Szef pojawił się w pracy koło południa. Był w wyjątkowo radosnym humorze i jak zwykle zainteresowany jej biustem. Znosiła to z trudem. Gdy nalewała kolejny kufel piwa, usłyszała głos stojącego za nią szefa:

— Dzisiaj mamy dzień wypłaty, pani Basiu, proszę zostać po pracy trochę dłużej.

Dobra, niech mu będzie, byle tylko wypłacił jej pensję zgodnie z obietnicą. Przecież będzie cały personel, może nawet szef zaprosi na małą imprezkę. Odstawiła kufel i w tym momencie poczuła jak ręka szefa ściska ją za pośladek. Szok, niedowierzanie! Nikt nie będzie tykał jej osobistego i prywatnego tyłka.

Reakcja była natychmiastowa, obrót i otwarta dłoń wylądowała na jego wykrzywionym w świńskim uśmiechu ryju. Echo uderzenia ogłuszyło właściciela i zwróciło uwagę pozostałych kelnerów i części gości. Nie czekała na reakcję, wybiegła z lokalu. Biegła jak mogła najszybciej. Miała tego wszystkiego dosyć, ile razy jeszcze będzie upokarzana. Cały miesiąc pracy poszedł na marne. Przecież ta świnia nie da jej teraz ani grosza. No trudno, radziła sobie jakoś do tej pory, to poradzi i teraz. Musi tylko uciec jak najdalej od tego zapyziałego miejsca. Chciała się znaleźć jak najdalej od ludzi, żeby w samotności wypłakać smutki. Nie mogła zrozumieć, czym zawiniła i czemu los za każdym razem wbija jej nóż w plecy. Biegła ulicą pełną ludzi. Gdzie znajdzie trochę miejsca dla siebie? Zaczęła odczuwać zmęczenie. Pomyślała o parku miejskim, tam powinno być trochę spokojniej. Zresztą przyroda, zieleń zawsze na nią dobrze wpływały. Skręciła we właściwą ulicę i po paru chwilach była już na miejscu. Oczywiście większość ławek była już pozajmowana. Odnalazła jedną nad samym stawem, w którym zawsze pływało mnóstwo kaczek. Co prawda siedział już na niej jakiś starszy pan, ale na samym rożku. Nie zastanawiała się długo, siadła na drugim końcu. Próbowała uspokoić oddech i pozbierać myśli. Łzy same napłynęły jej do oczu. Czemu to życie jest takie okrutne!

Powoli uspokajała się. Zaczęły powracać zmysły. Ku jej zdziwieniu, pierwsze co do niej dotarło to zapach jedzenia. Pociągnęła noskiem powietrze i rozejrzała się dookoła. Na ławce obok leżało otwarte pudełko ze zjedzoną do połowy pizzą. To przynajmniej wyjaśniało, czemu pan obok siedział na samej krawędzi ławki.

Baśka upomniała się, żeby nie patrzeć na pudełko. Jej wałeczkowy współtowarzysz mógłby pomyśleć, że jest głodna i zacząć ją częstować. Nie miała ochoty z nikim gadać, a już na pewno nie przełknęłaby teraz niczego. Mimo starań i ogromnego wysiłku, żeby zapanować nad ciekawością, zerknęła na pudełko. Pizza jak pizza — pomyślała; z salami, kukurydzą i ananasem.

Zamarła. Przypomniała sobie wydarzenia sprzed tygodnia, to nie mogła być prawda. To niemożliwe. Bóg nie mógłby być aż tak bardzo złośliwy. Jeśli był w ogóle!

Podjęła szybką decyzję; za żadne skarby nie patrzeć w stronę starszego pana na końcu ławki, odczekać chwilę i spokojnie odejść. Policzyła do dziesięciu i już miała się podnieść, gdy usłyszała…

— Napije się pani soku z czarnej porzeczki? Bananowego nie mieli, więc nie wstrząsałem.

Całe ciało miała jak sparaliżowane. Wpadła z deszczu pod rynnę. Tego to ona na pewno nie daruje! Komu, tego już nie wiedziała. Nie było dobra na tym podłym świecie. Trwała w odrętwieniu, sekundy dłużyły się w nieskończoność. Czy poznała ten głos? A jakie to miało znaczenie? Tego jednego była pewna. Siedzi na ławce z poznanym tydzień temu „żulem”. Podniosła oczy, spojrzała na koniec ławki. Nie myliła się. Nawet ubranie miał podobne, może nawet to samo. Miała tego wszystkiego dosyć, powoli zaczęła się podnosić z zamiarem odejścia.

— Aniołku, wiecznie nie da się uciekać — odezwał się nieznajomy z końca ławki.

Siadła z powrotem. Było jej wszystko jedno. Nieznajomy kontynuował:

— A może spróbuje pani kawałem pizzy, jest z salami, ananasem i kukurydzą — wypaliła i od razu ugryzła się w język. Zawsze żałowała, że ma niewyparzony.

Spojrzała na nieznajomego i uśmiechnęła się delikatnie. Trudno było się nie uśmiechnąć. Sytuacja była przecież zabawna. Przed chwilą pobiła własnego szefa. Straciła całomiesięczną pensję. A teraz siedzi w parku z „żulem” i je pizzę z ananasem.

Ciężko westchnęła i zapytała:

— A co można robić zamiast ucieczki?

— Uśmiechać się do ludzi i brać życie pełnymi garściami — usłyszała w odpowiedzi.

— Odezwał się ten, co się nachapał. Ogoliłbyś się człowieku! — pomyślała.

— Już się właśnie przed chwilą „uśmiechnęłam” do swojego szefa — powiedziała z ironią, — i zostałam bez pensji — dodała.

Nieznajomy zamknął na chwilę oczy, jak je otworzył, uśmiechnął się do niej i powiedział:

— Szefem sobie głowy nie zawracaj, a pensja ci się należy jak psu buda.

Baśka pokiwała głową. No toś mi właśnie człowieku świat naprawił, już mi lepiej. Nie wiedziała czy ma podziękować za dobre rady, czy powiedzieć, żeby się wypchał. A może mu poradzi, żeby zajął się sobą i kupił sobie nowe ubranie.

O rany, a propos ubrania, przypomniała sobie, że wybiegła z pracy tak jak stała. W szafce została kurtka, spodnie, buty na zmianę i kilka drobiazgów trzymanych w damskiej torebce. Z wypłatą się już pożegnała, ale ubrań było jej szkoda. Nie stać jej było na kupowanie nowych. A torebki na pewno tej świni nie zostawi.

Wyjęła telefon i zadzwoniła do chłopaka z zaprzyjaźnionej pizzerii. Wyjaśniła pokrótce sytuację i poprosiła, żeby zabrał jej rzeczy z szafki i zaniósł do siebie. Ze zrozumiałych względów nie chciała więcej oglądać byłego już szefa. Chłopak od razu wyraził chęć pomocy i obiecał, że wkrótce oddzwoni.

Wystarczyło trochę poczekać, a może odzyska swoje prywatne ciuchy bez konieczności wracania do firmy. Popatrzyła na nieznajomego. Siedział spokojnie na swoim miejscu. Żuł pizzę. Poczuła głód. Nie miała nic do stracenia.

— Można kawałeczek? — zapytała nieśmiało.

Jadła w milczeniu. Zresztą i tak nie dało się rozmawiać, bo pobliskimi ulicami na sygnale jechała karetka pogotowia. Dźwięk odbijał się od pobliskich budynków i wszystko zagłuszał. Właśnie kończyła drugi kawałek, gdy zadzwonił telefon. Odebrała, to chłopak z pizzerii. Poinformował ją, że nie wziął jej ubrań, bo przecież szafka była zamknięta. (Kompletnie o tym nie pomyślała). Na koniec rozmowy dodał:

— Nie martw się dziewczyno. Możesz śmiało przyjść i zabrać swoje rzeczy. Twój szef po twoim wyjściu, nalał sobie piwa i jakoś nieszczęśliwie szklanka pękła i rozcięła mu nadgarstek, broczył jak świnia, więc go właśnie zabrało pogotowie.

Baska słuchała zaskoczona, w sumie to najbardziej utkwił jej w pamięci fragment „jak świnia”. Postanowiła wykorzystać okazję i odebrać swoje rzeczy zanim szef wróci ze szpitala. Wstała i podziękowała za pizzę. Nieznajomy uśmiechnął się tylko. Wyciągnął zmiętą karteczkę, która kiedyś była chyba wizytówką. I podając jej powiedział:

— Jak się nie boisz ciężkiej pracy za uczciwe pieniądze, u mnie masz robotę zagwarantowaną. Na luksusy nie licz, ale zawsze się coś do jedzenia znajdzie, ciepła herbata i bezpieczny tyłek gwarantowany.

Odruchowo wzięła wizytówkę. Ale skąd wiedział o tyłku? Musiałaby upaść na głowę, żeby po tym, co przeszła pakować się w kolejne kłopoty. Z grzeczności skinęła głową i pobiegła w kierunku restauracji. Nie miała czasu pozbierać myśli. Dziś świat przyspieszył, wszystko działo się tak szybko i nieprzewidywalnie. A wręcz abstrakcyjnie. Jakby jej ktoś nawet zapłacił, to takiego scenariusza nie wymyśliłaby.

Ostrożnie przekroczyła próg restauracji, spięta do granic możliwości w obawie przed spotkaniem z szefem. Chłopak mówił prawdę. Właściciela nie było, dziewczyny zmywały resztki krwi z podłogi. Od razu poszła do swojej szafki. Otworzyła kłódkę i zaczęła wyjmować swoje rzeczy. Podeszła do niej koleżanka ze zmiany.

— Dziękuję ci. Jakbym była taka odważna jak ty to też bym mu przywaliła.

Nawet najgorszy dzień kiedyś się kończy. Nie czuła się dumna. Po prostu zrobiło jej się przyjemnie, że nie była osamotniona w swoich poglądach. Mijając bar, usłyszała za sobą:

— Baśka Zaczekaj!

Odwróciła się nerwowo. Za nią biegł kierownik zmiany. W ręku miał torebkę foliową, a w niej zwitek banknotów.

— Szef kazał ci to przekazać — wymamrotał.

Zaskoczona patrzyła na zawiniątko. W sumie to już nie liczyła, że kiedykolwiek odzyska swoje pieniądze. A może unieść się honorem i kazać tej świni wsadzić je sobie w to miejsce, za które próbował ją złapać? Już otwierała usta. Gdy w głowie odezwał się głos nieznajomego: „należą ci się jak psu buda”.

Jeszcze raz spojrzała na kierownika i zapytała:

— A co powiedział dokładnie?

Chłopak wyszczerzył zęby w zabawnym uśmiechu:

— Tak dokładnie, to coś w stylu: „Dajcie to tej czarownicy i niech mi się tu więcej na oczy nie pokazuje”.

Wzięła zawiniątko bez skrupułów. Pomachała ręką pozostałym i skierowała się do drzwi. Wychodząc usłyszała jeszcze za sobą głos kierownika:

— Zuch dziewczyna. Ogień nie kobita!

Mógł sobie darować, ale zrobiło jej się miło. Może nawet uzna, że ten dzień nie był taki najgorszy. Idąc w kierunku mieszkania przypomniała sobie słowa właściciela.

— Czarownica?! — fuknęła z oburzeniem, świński ryju, gdybym była czarownicą to byś nawet do szpitala nie zdążył. Wydawało się jej, że powiedziała to półgłosem, bo kilku przechodniów obróciło się w jej kierunku. Czyżbym przesadziła? Strząsnęła z siebie całą złość. Dzień się jeszcze nie skończył, a ma wolne popołudnie i wypłatę w kieszeni. Dawno sobie to obiecywała; najpierw kupi sobie upatrzoną torebkę, a potem duży pucharek lodów. Na pewno kilka gałek w biodrach jeszcze się zmieści. Kierunek znała od dawna na pamięć — azymut galeria.

Rozdział III

Kilka dni minęło jej w spokoju i na szukaniu nowej pracy. Niczego konkretnego nie dało się znaleźć, była połowa wakacji i wyglądało na to, że na rynku pracy dorywczej karty już zostały rozdane. Przygnębiona tym niepowodzeniem, zaczęła bardzo ostrożnie rozważać propozycję dziwaka spotkanego w parku. Po ostatnich nieprzyjemnych doświadczeniach w pracy wolała nie podejmować decyzji obarczonych zbyt wysokim ryzykiem. Po kolejnym dniu spędzonym na bezowocnych poszukiwaniach, postanowiła zadzwonić pod numer zapisany na przekazanej karteczce, choćby w celu zaspokojenia ciekawości. Intrygowało ją czy rzeczywiście podejrzani kloszardzi posiadają telefony komórkowe. Zebrała się w sobie, lekko podenerwowana, gotowa w każdej chwili przerwać rozmowę, wpisała nr telefonu do komórki i nacisnęła zieloną słuchaweczkę. Długo czekała i gdy już praktycznie miała zrezygnować, usłyszała znajomy głos:

— Halo.

Basia ostrożnie zaczęła:

— Poznaliśmy się na ławce w parku, wspominał pan o jakiejś pracy dla mnie. Chciałam się dowiedzieć czegoś więcej.

— Aha. I po chwili namysłu kontynuował: — Robota aktualna i czeka na panią.

Rzeczowo odpowiedział. Utwierdziło to Baśkę w przekonaniu, że nie będzie to lekka rozmowa.

— A na czym ta praca miałaby polegać? — nieśmiało zapytała.

— Jak to na wsi. Trochę w ogródku, trochę w polu, a głównie to pomoc w kuchni i sprzątaniu.

Baśka wzniosła oczy do nieba. Ona, studentka z miasta będzie tyrać na wsi… Schodzi na psy coraz bardziej. Na wszelki wypadek, żeby mieć pełen obraz sytuacji, poruszyła najbardziej interesującą ją kwestię.

— A jakie pan przewiduje wynagrodzenie za taką pracę?

Po chwili namysłu głos w słuchawce odpowiedział:

— Dwa razy tyle, ile zarabiała pani w restauracji.

Była zaskoczona takim podejściem, więc podejrzliwie zapytała:

— A skąd pan wie, ile ja zarabiałam?

— Nie wiem. Liczę na to, że pani mi powie — odpowiedział.

— Przecież mogę pana szukać.

— Ale po co? — zapytał naiwnie.

Nie wiedziała po co, większość ludzi których znała tak by zrobiła. Postanowiła zagrać w otwarte karty.

— Razem z napiwkami zarobiłam przez miesiąc prawie dwa tysiące złotych — pochwaliła się ostrożnie.

— Ooooo. To proszę sobie pomnożyć dwa razy dwa i wynik tego działania będzie kwotą zarobku.

Basia przez chwilę próbowała zebrać myśli, to wszystko wyglądało bardzo podejrzanie; gość na pierwszy rzut oka wygląda na bezdomnego, a proponuje jej pracę za całkiem niezłe pieniądze. Postanowiła drążyć dalej:

— A gdzie znajduje się ta wieś?

— Około 30 km na wschód od miasta, jak się pani zdecyduje podam szczegóły.

— To ja się zastanowię i jak podejmę decyzję zadzwonię raz jeszcze.

Podziękowała za rozmowę i odłożyła słuchawkę.

— O rany, co tu robić? — pomyślała Baśka. To chyba będzie jej najtrudniejsza decyzja. Musi chwilkę odsapnąć i przemyśleć to na spokojnie. Była pewna, że mała porcyjka lodów w tej sytuacji pozwoli jej podjąć właściwą decyzję.

Zwlekała z decyzją cały następny dzień. Nie widząc szansy na żadne inne zajęcie, postanowiła zaryzykować. Zadzwoniła i poinformowała swojego rozmówcę, że spróbuje sprawdzić się w pracy na wsi i poprosiła o adres. Ku jej zdziwieniu, zamiast konkretnej lokalizacji otrzymała instrukcję jak trafić w miejsce położone gdzieś za wsią, na dodatek w środku lasu. Robiło się ciekawie, ryzyko znowu wzrosło. Zadzwoniła do koleżanki, ale ta nie mogła z nią jechać, więc zostawiła jej opis miejsca i umówiły się na telefon w południe. Jak nie zadzwoni, ma powiadomić policję.

Rano spakowała do plecaczka: gaz pieprzowy, ubranie na zmianę, butelkę z wodą mineralną, batonika dietetycznego i niezbędne kosmetyki. Doładowała telefon na maksa, wzięła kilka głębokich oddechów i ruszyła niepewnie na przystanek. Busa jadącego w kierunku Rakowa nie było trudno znaleźć, wsiadła i wyjęła karteczkę z opisem trasy. Czujnie śledziła okolicę, przez którą przejeżdżali, nie znała tych stron, a chciała wiedzieć jak ewentualnie wrócić, choćby piechotą. Minęła Daleszyce i zgodnie z instrukcją wjechali w pierwszy las, potem zakręt w lewo, mała wioska i kolejny las. Teraz miała być czujna, za kolejnym zakrętem w lewo będzie wzniesienie i tam należy wysiąść. Wszystko się zgadzało, gdy samochód zaczął się piąć pod górę, podeszła do kierowcy i poprosiła, żeby ją wysadził. Trochę był zdziwiony, że wysiada niemal w szczerym polu, ale spełnił jej prośbę. Stała rozglądając się dookoła. Gdyby nie była przerażona wielką niewiadomą, jaka ją czekała, to okolicę można by uznać za wyjątkowo uroczą. Przy drodze niemal nie było zabudowy, domki były porozrzucane po pobliskich wzniesieniach i polach. W większości po horyzont dominował las. Zadupie piętnastej kategorii -pomyślała przygnębiona. Jeśli trafiła na jakiegoś psychopatę lub zboczeńca, to lepszego miejsca na miejsce zbrodni nie można było sobie wymarzyć. Jeśli coś jej się stanie, nie znajdą jej tutaj na pewno. Gdyby nie ta jej okropna ciekawość, to już dawno by zawróciła z powrotem do miasta.

Spojrzała na instrukcję. Na samym szczycie wzniesienia, po prawej stronie, gruntowa droga prowadziła w głąb lasu. Niepewnie ruszyła, po kilkuset metrach zobaczyła jak las się przerzedza i trafiła do małej osady z kilkoma uroczymi domkami po obu stronach prowadzącej tu dróżki. Zgodnie z wytycznymi minęła siedlisko i ponownie weszła w las. Nie znała się na przyrodzie. Rozróżniała drzewa liściaste od iglastych i to tylko latem. Tutaj rosły chyba wszystkie, bała się, że nie będzie wiedziała jak wrócić. Zaczęła się już niepokoić, że się zgubiła, po lewej stronie drzewa przestały rosnąć tak ciasno jak dotychczas. Zaskoczona zobaczyła ogrodzenie w środku lasu, a za nim polanę, w głębi której widoczne były małe zabudowania. Z jednej strony była zadowolona, że tu dotarła, z drugiej to był ostatni moment, żeby się wycofać. Raz kozie śmierć, po kilku chwilach wahania, otworzyła bramę i poszła w kierunku zabudowań. Duża polana w lesie była podzielona na ogródek, kilka drzew owocowych i łąkę otoczoną brzozami. Brzozy to były nieliczne drzewa, które potrafiła rozróżnić, w głównej mierze dlatego, że bardzo je lubiła. Na skraju polany, w centrum posesji, znajdowało się kilka zabudowań, z lękiem rozglądała się czy domostwa nie pilnuje jakieś wściekłe psisko. Stojąc zagubiona przed największym z domów, wsunęła rękę do plecaczka, odnalazła pojemniczek z pieprzem i zawołała niepewnie:

— Jest tu kto?!

Po chwili z domku po prawej stronie wyszedł poznany w parku kilka dni wcześniej nieznajomy, ubrany jeszcze gorzej niż widziała go ostatnio.

— Ino ja — padła odpowiedź.

Jego szczery uśmiech rozbroił napięcie. Podchodząc do niej elegancko wytarł rękę w bluzę koloru zielono-brązowego lub odwrotnie, i przywitał się z nią jak prawdziwy mężczyzna miażdżąc jej niemal palce.

— Witam panią na moim ranczu. Jeszcze nie wszystko jest urządzone jak bym chciał, ale nie od razu Kraków zbudowano.

— Nawet tu ładnie, tylko trochę daleko od cywilizacji — bez zastanowienia skomentowała Barbara.

— I właśnie dlatego to miejsce wybrałem — odpowiedział z szelmowskim uśmiechem i bezceremonialnie dodał: — Proszę mi mówić Edi. Oprowadzę panią i pokażę, gdzie czego szukać.

Działka była wydzielona ogrodzeniem jak dla koni z drewnianych bali. Na oko było to kilka hektarów. Parę małych letniskowych domków, szopy na drewno i narzędzia gospodarskie. W centralnym miejscu zabudowań było zadaszenie, pod którym był umieszczony duży drewniany stół z ławami, a obok duży murowany dziwnie wyglądający grill z kominem. Edi pokazał jej, w którym domku może zostawić swoje rzeczy i skorzystać z łazienki. Umówili się za 20 min w ogródku.

Domek był maleńki, wyposażony bardzo prosto, ale we wszystko co, niezbędne do przeżycia kilku dni na wczasach w lesie. Z obawą rozejrzała się za ukrytymi kamerami. Nie znalazła niczego podejrzanego, jedyną rzeczą z elektrotechniki, jaką znalazła to żarówka w prostej oprawie zwisająca z sufitu. Technika chyba docierała tu z opóźnieniem. Zamknęła drzwi i szybko się przebrała, wzięła z sobą portfel i butelkę wody mineralnej i poszła na umówione miejsce zbiórki. Ogródek był położony niemal pod samym ogrodzeniem, około 100 metrów od zabudowań.

Edi czekał tam na nią z grabkami, łopatką i rękawiczkami. Dokładnie wytłumaczył, na czym polega plewienie grządek, a nawet przykładowo wyrwał kilka, demonstrując gdzie odrzucać zbędne rośliny. Po czym życząc jej owocnej pracy, poszedł w kierunku centralnego domku.

Baśka stała zrozpaczona, co prawda na razie nikt jej nie skrzywdził, tylko że grzebanie w ziemi uznawała za najgorszy rodzaj pracy, po sprzątaniu publicznych toalet. Starannie ubrała rękawiczki i rozpoczęła bój z zielonymi potwornościami. Po upływie maksymalnie 20 min była wykończona, nawet woda jej się kończyła w butelce. Sama siebie pocieszała, że może robota nie jest lekka, ale przynajmniej nikt nie dobiera się do jej tyłka. Gdy sięgała po kolejnego chwaściora, na jej rękę odzianą w rękawiczkę spadł całkiem dorodny pająk. Reakcja była natychmiastowa, z piskiem biegła w kierunku zabudowań, otrzepując się nerwowo. Widząc Ediego zwolniła i przerażona wyksztusiła:

— Tam jest pająk!

Chyba nie została dobrze zrozumiana, bo gospodarz nie przejął się tym zupełnie, tylko spokojnie zapytał:

— i?

Jak to „i”, to chyba było oczywiste.

— Rzucił się na mnie! — odpowiedziała oburzona.

— Aha. Ukąsił panią, jest pani ranna? — drążył spokojnie temat.

— Chyba nie, spadł mi na rękę i zdążyłam go strącić — tłumaczyła już spokojniejsza.

— Ale zaatakował przedramię czy chciał przegryźć tętnicę?

Wyczuła w jego głosie ironię. Może rzeczywiście trochę spanikowała, ale ten pająk był olbrzymi i ohydny. Zirytowana jego brakiem zrozumienia, wyniośle zadarła nos do góry i wróciła do ogródka. Teraz uważnie przyglądała się każdej roślince w poszukiwaniu ośmionożnego zagrożenia. Długo nie musiała czekać, siedział na liściu pokrzywy i czaił się na swoją ofiarę. Tym razem upomniała się, żeby nie panikować, trzęsącymi się rękami ostrożnie chwyciła roślinkę i delikatnie, żeby potwór nie stracił równowagi, wyrwała. Odrzuciła jak najdalej od siebie, uff udało się! Nie doś

,że przeżyła, to udało się go wywalić z jej osobistej przestrzeni ogrodniczej. Dalsza praca szła już sprawnie. Butelka z wodą była już niemal pusta, postanowiła wrócić do zabudowań i poprosić o coś do picia. Najwyżej potrąci jej z wypłaty. Już miała się podnosić, gdy znów go zobaczyła. Sunął po jej odzianej w spodnie nodze. W najgorszych koszmarach nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Spięła wszystkie mięśnie, myśli jak pozbyć się intruza przelatywały jej przez głowę jak szalone. Bała się dotknąć go ręką, a nie chciała ryzykować przywalenia mu łopatą w obawie, że jak nie trafi to zrobi krzywdę sobie. Opanowała narastającą panikę, wciągnęła do płuc powietrza, ile tylko mogła. Aż jej ramiączka w biustonoszu zatrzeszczały i dmuchnęła w kierunku wielkiego pajęczaka. Chyba nie był przygotowany na taki tajfun, bo odleciał z podmuchem i znikł w pobliskich zaroślach. Uspokajała się powoli, to było zwycięstwo, którego się po sobie nie spodziewała, godne krótkiej przerwy w pracy. Wstała zadowolona i udała się w kierunku zabudowań.

Znalazła Ediego siedzącego pod zadaszeniem przy drewnianym stole. Powiedziała, że zrobi sobie małą przerwę od siedzenia na słońcu i poprosiła o coś do picia. Z zadowoleniem odpowiedział:

— Dobrze się składa, akurat jest czas na drugie śniadanko, proszę siadać i się częstować. Przygotowałem specjalnie dla pani.

Na stole był wyłożony pokrojony chleb i kilka miseczek z: masłem, smalcem i cebulką, twarożek ze szczypiorkiem i na słodko z miętą ogrodową. Trochę rzodkiewek, pomidorków, żółty ser i miód. Do tego dzbanek z herbatą i woda z cytryną. Ślina sama napełniła jej usta. Zawstydzona podziękowała, zapewniła, że nie jest godna i zasugerowała, że ma na drugie śniadanie batonika dietetycznego.

— Nie wygłupiaj się dziewczyno. Siadaj i jedz. Do roboty trza mieć siłę — zakomunikował.

Przysunął jej talerzyk i sztućce, nalał herbaty do kubka i poszedł do pobliskiego domku. Chyba po to, żeby jej nie peszyć. Postanowiła uszczknąć troszkę na próbę. Jedzenie było proste, chleb świeży i chrupiący, próbowała każdą miseczkę po kolei. Gdy Edi wrócił, siedziała załamana, zjadła wszystkie przygotowane dla niej kromki i połowę zawartości miseczek. Widząc to Edi uśmiechnął się do niej i powiedział:

— Następnym razem jak powie pani, że nie jest głodna to pójdę dokroić chleba.

Zakłopotana odpowiedziała:

— Zjadłabym wszystko! To chyba przez tę fizyczną pracę i świeże powietrze nie mogłam się powstrzymać.

— Przynajmniej będzie pani miała siłę walczyć z pająkami — zażartował.

Dziwny to był człowiek, kompletnie nie rozumiała jego postępowania, ale niebywale szybko zjednywał sobie jej zaufanie. Postanowiła jakoś złagodzić relacje ze swoim pracodawcą.

— Proszę mi mówić Baśka, tak będzie łatwiej nam się porozumiewać.

Uścisnął jej rękę serdecznie i rozbawiony ponownie się przedstawił:

— A ja jestem Edi.

Czując się winna spustoszeniu na stole, posprzątała po śniadaniu, „zatankowała” do butelki wodę cytrynową z karafki i wróciła do ogródka. Widok pająków nie robił już na niej takiego wrażenia, owszem była ostrożna i pozbywała się ich z ogródka z obrzydzeniem, lecz nie miała już ataków paniki. Słońce było już wysoko, oprócz gorąca zaczęły jej dokuczać natrętne muchy i drobne owady. W momencie gdy wynosiła zebrane badyle z grządek na kompostownik, koło jej twarzy przeleciało coś czarno-żółtego bzycząc przeraźliwie. Reakcja ciała była natychmiastowa — pozbyła się niesionego obciążenia i gnała w kierunku zabudowań. Z krzykiem wpadła na przechodzącego Ediego.

— Zaatakowały mnie szerszenie!

— Ile ich było? — spokojnie zapytał.

Po chwili namysłu wydyszała:

— Jeden.

— Aha. Użądlił cię?

— Przeleciał mi koło głowy!

— Aaaaa. Czyli nie jesteś ranna?

No może i nie była, ale przecież balansowała na granicy życia i śmierci! Czy on tego nie widział?

— Jeśli zginę w tym ogródku, proszę powiadomić moją rodzinę, kontakty mam w telefonie. — Ostro poprosiła.

Wracając nadąsana do swoich grządek, zadzwoniła do koleżanki i przekazała, że póki co żyje, szef normalny nie jest, ale się do niej nie dobiera, a do wieczora na pewno zeżrą ją pająki pół na pół z szerszeniami.

Z groźną miną rozpoczęła nową grządkę. Bzyczenie przeszyło powietrze, wstrzymała oddech. Wkoło niej krążyło żółto-czarne skrzydlate coś. Obserwowała lot owada uważnie — usiadł na pobliskim kwiatku i zajął się zbieraniem nektaru. W sumie brzydki nie był, nawet jej się spodobał, jeśli tylko nie będzie siadał na niej, to jakoś przeżyje. Po jakimś czasie chyba się przyzwyczaiła, że nad nią krążyło stadami chyba wszystko, co miało skrzydła i żyło w tym lesie. Miała to gdzieś, było za gorąco, nie chciało jej się biegać do Ediego tylko po to, żeby się dowidzieć, że skoro żyje, to znaczy, że nie została zaatakowana. W pewnym momencie nawet musiała pacnąć ręką wyjątkowo dużą pszczołę, która niemal siadła jej na ramieniu. Upadła półtorej metra od niej, chwilę dochodziła do siebie i odleciała. Gdy pojawiły się blisko niej kolejne dwie, wstała wkurzona, machnęła ręką i wrzasnęła:

 Wynocha mi z mojego ogródka. Bzykać proszę sobie gdzie indziej!

Miała dziwne wrażenie, że latające stwory dały jej spokój i trzymały się z daleka.

Gdy skończyła, zebrała narzędzia i swoje rzeczy, po czym wróciła do letniej kuchni, bo tak Edi nazywał zadaszony stół. Na dziwnym grillu kończyły się smażyć kawałki kiełbasy. Żołądek upomniał się o swoje prawa do obiadu. Była na siebie zła, przyjechała tu do pracy, a obżerałaby się jak na pikniku. Edi również podszedł do stołu. Kazał jej usiąść w cieniu i odpocząć. Zapach smażonego mięsa ją drażnił, obiecała sobie, że jak tylko wróci do miasta to pójdzie na hamburgera i to podwójnego. Edi nałożył na talerz kawał kiełbasy i przypieczonej cebuli, wycisnął trochę musztardy i podał Baśce życząc smacznego.

Siedziała zaskoczona i zawstydzona, starała się łykać ślinę na bieżąco, bała się coś powiedzieć, bo mogłaby nie zapanować nad ślinotokiem. Położył obok niej pokrojony chleb. I zadał jej perfidne pytanie:

— Pijesz piwo? Bo ma tylko chłodne.

Pękła. Kiwnęła głową, że w taki upał to wyjątkowo może się napić łyczek albo dwa. Postawił przed nią oszronioną butelkę. Co było robić, przecież nie będzie piła na pusty żołądek, kęs po kęsie zjadła całą kiełbasę. Smakowała jak nigdy. Posprzątała, poszła się umyć i spakowana przyszła się pożegnać. Gdy przekazywała Ediemu, o której jutro uda jej się przyjechać, na ramieniu usiadła jej jedna z tych dużych pszczół. Zirytowana Baśka energicznie dmuchnęła na nią i owad odleciał. Dopiero wtedy zobaczyła, że Edi patrzy na nią szeroko otwartymi oczami.

— Widzę, że z szerszeniami już sobie radzisz. I dodał poważnie: Strach istnieje tylko w naszej wyobraźni, pozbądź się go, a będziesz wolnym człowiekiem.

Prawie biegła w kierunku drogi asfaltowej. To był szerszeń! Jednak nieznajomość botaniki się przydaje. Gdyby wiedziała wcześniej, umarłaby ze strachu. Dobrze, że ten dzień się już kończył, bo była wykończona.

Rozdział IV

Tego ranka droga przebiegła już sprawniej, skupiła się dopiero po wjechaniu w drugi las, żeby nie przegapić wysiadki. Trochę ją bolały mięśnie po wczorajszej pracy i ciągłym schylaniu, lecz była przekonana, że da radę, do najsłabszych przecież nie należała. Gdy opuściła pojazd, raźnym krokiem ruszyła w głąb lasu. Teraz była lepiej przygotowana; wiedziała już, w którym domku może się przebrać, wzięła z sobą więcej wody do picia i bardziej praktyczne ubranie. Gotowa, ochoczo ruszyła do ogródka, by skończyć to, co wczoraj zaczęła. Śpiew ptaków i oświetlone słońcem drzewa pozytywnie nastrajały ją do dzisiejszego dnia. Na roślinach było jeszcze trochę porannej rosy, promienie słońca ogrzewały ziemię, nad którą unosiła się lekka mgiełka. Przyklękła przy grządce. W pierwszym rzędzie postanowiła usunąć większe gałęzie i patyki, żeby nie przeszkadzały jej w plewieniu. Gdy wyciągnęła rękę do najbliższego dziwnie wyglądającego patyka, kijek w miedzianym kolorze poruszył się i odpełzł. Panika, jaka ją ogarnęła nie pozwoliła w tym momencie na racjonalne myślenie. Wystrzeliła jak z procy i gnała co sił w nogach w kierunku cywilizacji, czyli paru zabudowań.

— Tam jest żmija! — krzyknęła przerażona do napotkanego Ediego.

— Tylko jedna? — Zdziwił się Edi. — Z reguły jest ich więcej.

Oczy wyszły jej niemal z orbit. Czy do niego w ogóle dociera powaga sytuacji?!

— Jedna, ale żywa i się rusza! — pośpieszyła z wyjaśnieniem.

Na jego spokojnej twarzy pojawił się obleśny uśmiech niebywałej radości. I skomentował:

— Żywe z reguły się ruszają. Ukąsiła cię lub zaatakowała?

Baśka załamana brakiem zrozumienia dla jej trudnej i przerażającej sytuacji pochyliła głowę i wysyczała:

— Nie, odpełzła.

— Jak by się na ciebie rzuciła, to wołaj, będę cię ratował! — Zapewnił ją z niezmienionym wyrazem radości na twarzy.

— Wielkie dzięki. Poradzę sobie — warknęła.

Wracając była pewna, że dziś zeżrą ją żmije i węże, a szerszenie z pająkami wyliżą jej kości do białości. Żywcem jej nie wezmą! — zdeterminowana postanowiła walczyć o przetrwanie w tej dziczy. Znalazła bardzo solidny kawał patyka, obłamała z niego zbędne gałązki i wykonała kilka zamachów. Była gotowa na stracie ze wszystkim, co się rusza w powietrzu i na ziemi. Kroczek po kroczku wsunęła się między zagony, mocno ściskając swoją prowizoryczną broń. Wypatrywała przeciwnika między bruzdami ziemi. Zauważyła go parę metrów od miejsca ostatniego spotkania. W pełnej gotowości zamachnęła się do ostatecznego uderzenia. W ostatniej chwili do głowy przyszła jej straszna myśl: a jeśli ta gadzina owinie się jej wokół patyka i zsunie na rękę? Zamarła z przerażenia. Stała, nie wiedząc co robić, wpatrzona w małego potwora. Miał około 15 cm długości, gruboś

sznurowadła, pięknie połyskującą w słońcu miedzianą skórę i maleńką główkę z parą ciemnych oczu. Emocje opadły, zaczęła rozsądnie analizować sytuację. Może i „dziadyga” miał rację — pomyślała. Wiedziała, że w Polsce nie ma żmij o śmiertelnym dla dorosłego człowieka jadzie. A to maleństwo nawet jak by chciało, to chyba nie było w stanie rozdziawić swojej paszczęki w taki sposób, żeby ją ukąsić. Mięśnie ściskające drąga rozluźniły się. Baśka z poważną miną tupnęła mocno nogą o ziemię, i wskazując żmijce kierunek patykiem zakomenderowała:

— Wynocha mi stąd, ale już!

Maleństwo chwilę się jej przyglądało, po czym odpełzło we wskazanym kierunku. Odetchnęła z ulgą. Teraz zanim wzięła jakiś patyk do ręki, to uważnie mu się przyglądała, a gdy miała wątpliwości, to szturchała podejrzane coś swoim patykiem, który zawsze trzymała w pobliżu. Do przerwy śniadaniowej znalazła jeszcze jedną podobną delikwentkę. Zerwała się oczywiście do biegu w chwilowej panice, z tym że po kilku krokach, zdążyła się opanować i tupaniem przepędziła kolejne „sznurowadło”.

Całkiem z siebie zadowolona, wymachując swoim kijaszkiem, zjawiła się w kuchni w wyśmienitym humorze i grającym marsza brzuchem. Liczyła, że znajdzie tam coś na ząb i nie pomyliła się. Stół był zastawiony tak samo jak wczoraj; uśmiechnęła się z zadowoleniem. Nawet jeśli jej pracodawca żywił się codziennie tym samym, to jej to odpowiadało. Wszystko było świeże i naturalne, jak dla niej była to odmiana od jogurtów z musli, którymi żywiła się w mieście. Z daleka Edi krzyknął, żeby się częstowała, bo on już zjadł, a teraz jest zajęty. Umyła ręce i nieśpiesznie delektując się zawartością miseczek, wcinała kromeczkę za kromeczką. Wszystko smakowało jej wyśmienicie, tylko do tego smalcu z cebulką przydałby się ogórek kiszony — pomyślała z rozmarzeniem.

Gdy już kończyła, przyszedł umorusany jakimś smarem Edi. Widząc jak dzielnie już sobie radzi w kuchni z przygotowanymi potrawami, zapytał strapiony:

— Czemu nie wzięłaś sobie ogórków do smalcu, nie lubisz?

Zaskoczona i z pełną buzią odpowiedziała:

— Nie wiedziałam gdzie są.

Uchylił dolne drzwiczki solidnego kredensu wykonanego z litego drewna i pokazał jej słoik. Dobrze zapamiętała to miejsce, następnym razem już nie popełni błędu konsumpcji smalczyku bez ogóreczka.

Sprawnie posprzątała letnią kuchnię, zabrała z sobą zapas świeżej wody i ruszyła w stronę swojego miejsca pracy. W połowie drogi zorientowała się, że nie zabrała ze sobą drąga przeciwżmijowego, nawet chciała się po niego wrócić. Lecz gdy uświadomiła sobie, że przecież ani razu go nie użyła, machnęła ręką i poszła dalej. Już ona sobie poradzi z robactwem tego świata, nic nie miało prawa w pobliżu fruwać lub pełzać bez jej zgody!

Praca szła jej coraz sprawniej, była monotonna i ciężka, jednak gdy łapała właściwy rytm czas szybciej leciał. Wynosząc kolejne naręcza niepotrzebnych łodyg, zobaczyła jak z pobliskich zarośli wyskoczył wystraszony zając i wykonując ostre zakręty próbował znaleźć w ogrodzeniu drogę ucieczki. Tego się nie spodziewała, znowu biegła w kierunku zabudowy. Tym razem sama zaczęła oceniać ryzyko. W sumie to się tylko wystraszyła, bo co jej mógł zrobić taki zając? Zwolniła i wyrównała oddech. Na widok Ediego, próbując nie wykazywać żadnych objawów paniki, poinformowała go od niechcenia:

— Spotkałam w ogródku zająca.

— I co, zaatakował cię?

Jego żarty ją wyraźnie irytowały.

— Nie, pokicał sobie, a ja wpadłam napić się czegoś chłodnego — powiedziała jakby nigdy nic się nie stało.

Przyglądał się jej uważnie, po czym wypowiedział to swoje: — Aha, i wskazując ręką na najbliższą komórkę dodał: — Tam poszukaj.

Bez zwlekania, żeby jak najszybciej zejść mu z oczu poszła do wskazanej komórki, licząc że może znajdzie się tam chociaż wiadro z zimną wodą, bo upał robił się niemiłosierny. Otworzyła metalowe drzwiczki, w pomieszczeniu panował półmrok i przyjemny chłód grubych murów. Rozejrzała się po podłodze, wiadra nie zobaczyła. Gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyła, że pod ścianami są ustawione drewniane regały, na których leżała zawartość małego sklepu osiedlowego. Regał z winami, piwami, napojami w kartonach, zgrzewki plastikowych kolorowych butelek i z wodą mineralną, o puszkach wszelkiej zawartości nie wspominając. Pierwsza myśl, jaka jej przyszła do głowy to, że „dziadyga” zrobił napad na supersam i tu na odludziu zmagazynował trefny towar. No cóż, ten stary piernik nie przestaje mnie zaskakiwać — zadumała się na chwilę. Wybrała dużą butelkę wody mineralnej, aby dwa razy nie chodzić. Zamknęła starannie komórkę i wróciła do pracy. Wyglądało na to, że wystraszyła już wszystkie stworzenia w okolicy, bo między grządkami nie spotkała już żadnych niepożądanych gości. Kiedy głód ponownie przypomniał jej o zmagazynowanym w plecaczku batoniku dietetycznym, otrzepała ubranie i ruszyła w kierunku swojej kwatery. Przechodząc koło kuchni, zerknęła na grilla czy tym razem nie ma tam czegoś ciekawego. Nie było. Lekko zawiedziona pocieszyła się swoim smakującym jak trociny przysmakiem. Przynajmniej nie utyję — pomyślała. Gdy wafelek zniknął, a niedosyt pozostał, popijała swój lunch wodą cytrynową z karafki, do kuchni wparował Edi dźwigając ze sobą jakiś stalowy okopcony na czarno gar.

— Gotowe. Dawaj naczynia — zakomenderował.

Zaskoczona, podeszła do kredensu i wyjęła wszystko co niezbędne do konsumpcji obiadu. W tym czasie gospodarz odbezpieczył przykrywkę gara, zdjął z wierzchu lekko przypalone liście kapusty i zaczął wykładać zawartość na talerze. Była to mieszanka wszystkiego, co można była znaleźć w kuchni: ziemniaki, cebula, buraki, marchewka, kiełbasa, boczek i oczywiście kapusta. Wszystko w plasterkach, oprócz kapusty. Baśka w życiu nie widziała na talerzu takiego śmietnika, tym bardziej nie mogła się nadziwić, czemu znowu się tak ślini na widok tak niewyrafinowanego jedzenia. Prostota dania przekroczyła jej najśmielsze oczekiwania, smak również. Zastanawiała się nawet czy trzęsą jej się uszy, gdy wpychała sobie do ust kolejną porcję. Edi w połowie wstał, sięgnął do kredensu, wyciągnął słoik z ogórkami kiszonymi, podał jednego dziewczynie i oświadczył:

— Spróbuj z ogórkiem, będzie lepsze.

Znowu „dziadyga” miał rację. Było!


Na drugi dzień rano wstała cała obolała. Miała wrażenie, że boli ją każdy mięsień. Nie była przyzwyczajona do fizycznej roboty. Z trudem zwlekła się z łóżka, myjąc zęby myślała jak wywinąć się dzisiaj od dłubania w ziemi. Kolejnego dnia w pełnym słońcu chyba już nie wytrzyma, może znajdzie się dla niej jakieś lżejsze zajęcie. Droga minęła szybko, może nawet za szybko. Po dotarciu na leśne ranczo zastanawiała się jak przekonać Ediego, żeby znalazł jej inną pracę. Nie chciała wyjść na słabeusza, który szybko się poddaje. Znalazła go przy komórce z żywnością, już się zbierała, by wyłożyć mu swoje racje, gdy ten widząc ją bez ogródek zakomunikował:

— Dobrze, że jesteś. Wysprzątałabyś pomieszczenie do masażu, bo za 2 godziny będzie klientka.

Bladego pojęcia nie miała, o jakie pomieszczenie chodzi i jak się takie pomieszczenie sprząta. Jednak wszystko, co nie wiązało się z ogrodnictwem w tej chwili bardzo jej odpowiadało. Zaprowadził ją do jednego z domków. Faktycznie, całe pomieszczenie wyglądało jak gabinet kosmetyczny. Na środku stał duży stół z otworem na głowę, a pod ścianami były szafki z mazidłami i olejkami oraz umywalka. W rogu mała kabina prysznicowa, a w przeciwległym przeszklony kominek.

— Posprzątaj, ile się da i napal w kominku — poprosił i zniknął.

Za sprzątaniem nie przepadała, ale przynajmniej na tej robocie się znała. Rozejrzała się dookoła, wszystko wyglądało wyjątkowo profesjonalnie. W życiu by nie wpadła, że ten stary piernik ma coś wspólnego z medycyną. Co było robić, zakasała rękawy i leciała po kolei: starła kurze, umyła kafelki i szafki, wyczyściła umywalkę i prysznic, po czym zmyła podłogę. Kominek zostawiła sobie na koniec, było widać, że Edi już go przygotował, wystarczyło rozpalić, udało się jej tego dokonać jedną zapałką. Pochowała wszystkie środki czystości i ścierki do właściwej szafki i opuściła pomieszczenie. Na zewnątrz Edi właśnie prowadził kobietę w średnim wieku, szli powoli, było widać, że kobiecie doskwierał ból przy chodzeniu. Gdy ją mijał, uśmiechnął się do niej i oznajmił:

— Zrób sobie teraz śniadanie i odpocznij.

Niespiesznie poszła do kuchni, ku jej zaskoczeniu zawartość miseczek się zmieniła. Były w nich: jajka, kiełbasa, szczypiorek, cebula i standardowo rzodkiewki i masło. Obok leżała wielka patelnia. No tak -pomyślała lekko rozczarowana, jak przyjeżdżają jakieś klientki to nie ma nawet czasu zrobić śniadania. Jak zwykle wszystko na jej głowie, będzie musiała tym razem zrobić sobie śniadanie sama. Pokroiła trochę kiełbasy, rzuciła na rozgrzaną patelnię, pokroiła drobno szczypiorek i przygotowała kanapki z masłem i rzodkiewką. Jak kiełbasa się wytopiła, wbiła dwa jajka, pomyślała chwilę — dzień będzie długi, i wbiła jeszcze jedno. Zasypała to wszystko szczypiorkiem, doprawiła i śniadanie gotowe. Zjadła ze smakiem, miała chwilę, żeby rozejrzeć się po okolicy. Gdyby tu nie było takie zadupie i taka okrutna dzicz to komuś nieprzyzwyczajonemu do miasta tak jak ona, mogło tu się nawet spodobać.

Edi wszedł do kuchni lekko zmęczony, zaproponowała mu na śniadanie jajecznicę. Nie dosyć, że nie był zaskoczony, to jeszcze powiedział, że od rana miał na coś podobnego ochotę. Gdy zajadał się jajecznicą zrobioną na Baśkowy sposób, dołączyła do nich klientka i też załapała się na poczęstunek. Wyglądało na to, że masaż jej pomógł, bo ruszała się o wiele bardziej energicznie i humor wyraźnie jej się poprawił. Gdy odjechała, Baśka wzięła się za sprzątanie. Obolałe mięśnie dokuczały, nawet w pewnej chwili zaczęła odruchowo rozmasowywać sobie kark. Edi przyglądał się jej uważnie, jak tylko skończyła sprzątać w kuchni, zaproponował:

— Chodź, zrobimy coś z tą szyją.

Ociągała się, ale poszła, szyja naprawdę ją bolała. Weszli do pomieszczenia, które wcześniej wysprzątała. Ciepło rozchodziło od kominka, z głośników było słychać relaksującą muzykę, a w powietrzu unosił się zapach olejków zapachowych. Zaskoczona tym nastrojowym klimatem, od razu zaoponowała:

— Ale nie będę się rozbierała!

— Ok. To ja też się nie rozbiorę, siadaj.

Nie była pewna, ale chyba miał to być żart.

Usiadła na krześle, Edi stanął za nią i położył jej ręce na ramionach. Ciepło rozpłynęło się po jej ciele, przeszły ją lekkie dreszcze. Powoli zaczął rozmasowywać obolałe mięśnie, gdy ból ustawał, rozluźniła się i poddała masażowi. Po niecałym kwadransie czuła się o wiele lepiej, z tym że najchętniej teraz położyła się spać, a nie wracała do roboty. Gdy skończył masaż, umył ręce i zaproponował jej, żeby trochę odpoczęła, a za pół godziny przyszła do kuchni. Tym razem nie miała nic przeciwko.

Po kwadransie pozbierała się jakoś, żeby pozbyć się chęci na drzemkę, umyła twarz w zimnej wodzie. Uporządkowała pomieszczenie i udała się zgodnie z umową do kuchni. Tam dostała instrukcję na dalszy zakres robót, miała znosić gałęzie z zagajnika położonego za ogródkiem. Zawsze to jakaś zmiana, pomyślała, przynajmniej nie będzie się ciągle garbić. Opracowała sobie wygodną ścieżkę, która prowadziła niemal cały czas w cieniu drzew, a to pozwalało jej odetchnąć od narastającego upału. Przechodząc kolejny raz koło ogródka, zobaczyła przyczajonego tam znajomego zająca. Wyglądało na to, że polubił rosnące tam marchewki i sałatę. Uznała, że nie może dopuścić, aby szkodnik niszczył jej ciężką pracę, postanowiła dopaść szaraka, wytargać za uszy i wywalić do lasu, gdzie jego miejsce. Otworzyła ostrożnie bramkę i rzuciła się w szalony pościg za zajączkiem. Nie było łatwo. Zwierzątko było szybkie i często zmieniało kierunek biegu, a gdy już niemal miała skubańca, zauważył otwartą bramkę i wyskoczył poza ogrodzenie. Wybiegła za nim jak burza, chciała dokończyć to, co zaczęła i oduczyć marchewkojada stołowania się u niej w ogródku. Zając długimi susami oddalał się w kierunku lasu, przez chwilę jeszcze za nim biegła. Gdy zobaczyła idącego z naprzeciwka Ediego, gwałtownie zwolniła, nie chciała się kolejny raz skompromitować. Przeszła do swobodnego spaceru, próbowała opanować oddech, żeby wyglądało to na przyjemny spacerek połączony z podziwianiem pięknych okolic przyrody. Była przekonana, że się udało i że niczego nie zauważył, nawet mijając go uśmiechnęła się do niego niewinnie. Edi będąc blisko niej powiedział:

— Nie goń, przyciągaj.

Fuknęła oburzona, chyba „dziadyga” przebywa za dużo na słońcu, pomyślała. Po pierwsze nie goni, tylko biega dla przyjemności, a po drugie jak ma przyciągać, na lasso?

Zrobiła sobie małą przerwę na szklaneczkę wody z cytryną i listkiem mięty. Po chwili Edi dołączył do niej, wyglądało, że upał też mu dokuczył. Popijali w milczeniu napawając się chłodną wilgocią orzeźwiającego płynu. Wstając od stołu spojrzał na nią i spokojnie wytłumaczył:

— Za dużo myślisz. Wycisz zbędny chaos, a jak pojawi się pustka, umieść w niej jedno pragnienie. Skupiona na jednym celu osiągniesz co tylko zechcesz.

Słuchała zaskoczona uważnie, nie rozumiała dlaczego jej to powiedział i co przez to chciał osiągnąć. Przyjechała tu do pracy, miała wyrywać chwasty i nosić gałęzie, a tu się jej szkolenie z leśnej filozofii trafiło. Nie była pewna czy „dziadyga” w ogóle umie czytać, a o posiadanie matury nawet go nie podejrzewała. Jeśli jest taki dobry na skupianiu się, to niech sobie jakieś normalne ciuchy przyciągnie, a nie chodzi jak zwykły dziad — pomyślała wzburzona, dopiła resztę napoju i wróciła do pracy.

Słońce stało w zenicie, było coraz goręcej, praca szła jej ciężko, brała po kilka gałęzi naraz, żeby nie chodzić zbyt wiele razy w tą i z powrotem. Zmęczona przykucnęła, by wyzbierać wokół siebie suche gałęzie i po ułożeniu ich w stertę przetransportować do drewutni. Gdy całkiem pokaźna kopa gałęzi była już gotowa, postanowiła chwilę odsapnąć przed ciężką drogą. Rozglądając się po okolicy zobaczyła widzianego wcześniej szaraka, który przyczaił się w krzakach kilkanaście metrów od niej. Przyjrzała mu się uważnie, skubaniec patrzył na nią, ale nie uciekał. No dobra — pomyślała, zobaczymy dziadu, ile warte są twoje rady. Żaby się lepiej skupić, zamknęła oczy. Tysiące myśli przelatujących przez głowę spróbowała od siebie odsunąć, lecz ilekroć odsunęła jedną, na jej miejsce przychodziły następne. Po paru minutach już wiedziała, że lekko nie będzie, czuła nawet, że z tego wysiłku, żeby nie myśleć, lekko się spociła. Otworzyła oczy, zając siedział na swoim miejscu, więc podjęła kolejną próbę. Spróbowała nie myśleć o niczym, tylko o tym, żeby zając do niej przyszedł. Nawet zaczęła w myślach wołać: taś, taś, taś, ale nie była pewna czy tak się woła na zające czy na króliki. Otworzyła oczy, ku jej zdziwieniu zwierzątko przekicało kilka metrów w jej kierunku. Nie jest źle — pomyślała, przynajmniej nie spierniczył skubaniec. Zamknęła ponownie oczy, tym razem wyciszenie przyszło szybciej, wyobraziła sobie jak zajączek przychodzi na niej, a ona głaszcze go po futerku. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się zadowolona, niecałe dwa metry od niej skubał trawę kłapouchy. Spróbowała powolutku wyciągnąć do niego rękę. Zauważył jej ruch i błyskawicznie odskoczył parę metrów w tył. Lekko zawiedziona, nie poddawała się łatwo, postanowiła udoskonalić metodę. Zamknęła oczy, uspokoiła myśli, dotarło do niej, że to może być królik a nie zając, więc myśląc o przyciąganiu zająca, nie może przyciągnąć królika. Kolejna myśl uświadomiła jej, że nazwa nie ma znaczenia, bo przecież w różnych językach zwierzaki nazywają się inaczej, a zresztą skąd mają wiedzieć jak nazywają je ludzie. Wpadła na genialny plan; w myślach wypowiedziała życzenie:

— Chcę, aby zwierzątko z szarym futerkiem do mnie przyszło.

Od razu przypomniała sobie przygodę z pająkami i innymi gadami, więc aby być dobrze zrozumianą, szybko dodała:

— Milusie i większe.

Przez dłuższą chwilę trwała nie myśląc o niczym, nawet ten stan się jej podobał, czuła jak się odpręża i relaksuje. Gdy poczuła, że na moment straciła rachubę czasu i miejsca, uznała to za właściwy moment i powtórzyła żądanie:

— Chcę, aby zwierzątko z szarym futerkiem, milusie i większe do mnie przyszło.

Tym razem była pewna, że jej się udało, otworzyła oczy. Entuzjazm prysnął jak bańka mydlana. Przed nią nie było żadnego zwierzaka.

Zawiedziona rozejrzała się po okolicy. Gdy spojrzała w lewo aż się wzdrygnęła. Niecały metr od niej siedział z wywieszonym jęzorem potężny pies. Zdrętwiała ze strachu, postanowiła się nie ruszać w nadziei, że jej nie zauważy. Wielkie psisko przypominające wilczura, siedziało spokojnie i z zaciekawieniem przyglądało się jej. Nie jest dobrze — przebiegło jej przez głowę, co prawda wyjaśniło się czemu zajączek dał nogę, ale ten siedzący obok mięsożerca nie miał żadnej obroży, a zębiska, jakie do niej szczerzyły się z otwartej paszczy nie pozostawiały złudzeń. Była przekąską, maksymalnie na dwa lub trzy kłapnięcia. Wolałaby, żeby „dziadyga” nauczył ją przepędzać zwierzęta, byłoby to w jej przypadku bardziej użyteczne, a już na pewno bezpieczniejsze. Cichym i ochrypniętym ze strachu głosem spróbowała:

— Idź sobie piesku stąd.

Psisko o wyglądzie wilka lub na odwrót, już sama nie była pewna, przekręciło głowę, nastawiło uszy i przyglądało się jej wyraźnie zdziwione. Licząc, że drapieżca wykaże się zrozumieniem i inteligencją, powtórzyła głośniej.

— Idź sobie piesku, wracaj do domu na jedzonko.

Wilczur oblizał wielką paszczę, wstał, przeciągnął się leniwie i niespiesznie udał się w kierunku lasu. Baśka postanowiła poczekać jeszcze chwilę, aż wróci jej krążenie w nogach. Z przygotowanych gałęzi wybrała najsolidniejszą, oberwała drobne gałęzie i tak uzbrojona wróciła do kuchni rozglądając się ciągle dookoła. Będąc już między domkami usłyszała Ediego:

— Jak tam postęp w robocie?

Siadła zdruzgotana na ławie, nogi się jeszcze pod nią trzęsły:

— Przed chwilą omal mnie wilk nie zeżarł! — wykrztusiła.

— Aha — odpowiedział i gdy nabierał powietrze, by dokończyć, przerwała mu zirytowana:

— Wiem! Ale mnie nie zeżarł, nie zranił i nie rzucił mi się do nadgarstka. Mimo to serdecznie mam dosyć!

Edi próbował coś powiedzieć, z tym że nie był w stanie wbić się pomiędzy jej słowną kawalkadę. Pozostało mu słuchać cierpliwie.

— Całe życie mam takie przerąbane! Zawsze jest wszystko na opak. Czy Bóg raz w życiu mógłby dać mi spokój, przestać mi dowalać i dla odmiany spełnić jakieś moje choćby najmniejsze życzenie?

Ze wzburzenia ciężko się jej oddychało, była zdenerwowana. Edi poczekał aż skończy i zacznie normalnie oddychać. Po czym spokojnym i ciepłym głosem powiedział:

— Bóg zawsze spełnia twoje życzenia, dziewczyno.

Wybuchła od nowa:

— Tak? No właśnie miałam tego dowód. Ledwo co przeżyłam, a chciałam jedynie przyciągnąć małego zwierzaczka. A przypałętało się wściekłe bydlę wielkości tygrysa.

Odczekał aż ponownie wyrówna oddech i rzeczowo zapytał:

— A co chciałaś przyciągnąć?

— Zajączka! — odwarknęła.

— A tak konkretnie? — Drążył temat Edi.

Uznała, że ta rozmowa prowadzi donikąd. Ten stary „dziadyga” nie ma pojęcia o czym mówi, a już na pewno nie jest w stanie zrozumieć jej sytuacji. Wstała, skierowała się do swojej kwatery. A na odczepnego odpowiedziała:

— Milusie zwierzątko z szarym futerkiem.

I uznała tę rozmowę za zakończoną. Będąc już przed swoim domkiem usłyszała rozbawiony głos Ediego:

— A ten piesek to jakiego był koloru?

Odruchowo chciała odpowiedzieć, że „szary”, z tym że ciarki przeszły jej po całym ciele od stóp do głowy. Olśnienie niemal nie zwaliło ją z nóg. Zgłupiała całkowicie. Wyglądało na to, że dostała to co chciała. Nie mogła pozbierać myśli, jedyne czego była pewna to tego, że nie da przemądrzałemu „dziadydze” satysfakcji. Tak więc krzyknęła w kierunku kuchni:

 Kolorowego! I zupełnie nie wiedząc dlaczego, wystawiła język. Jak to kilkanaście lat temu robiła w przedszkolu.

W domku usiadła na krześle załamana. Nie da rady, kolejna praca, której nie jest w stanie sprostać. Fizycznie jeszcze jakoś wytrzymywała, tylko psychika jej wysiada. Ciągle w strachu, że wszystko co się rusza w okolicy czyha na jej życie, gada ze zwierzętami. A najgorsze, że niemal uwierzyła w to, iż one ją słuchają. To jakiś absurd, chyba traci zmysły. Nie miała wyboru, kolejna praca, w której nie zagrzeje miejsca. Taki jej życiowy pech, chyba już nigdy nie znajdzie swojego miejsca na ziemi. Spakowała się i poszła wytłumaczyć Ediemu sytuację. Powiedziała, że stres związany z ciągłą walką o przetrwanie w tej dziczy ją przerasta i że rezygnuje z dalszej pracy, mimo że momentami nawet jej się tu podobało. Edi przyjął to ze zrozumieniem, miała nawet wrażenie, że był poważnie zasmucony. Poprosił ją, żeby poczekała kilka chwil, bo i tak wybiera się do miasta, to ją powiezie. Jechali w milczeniu. Baśka zresztą nie miała ochoty na żadne dyskusje, sprawa była zamknięta i była tym przybita. Po przekroczeniu granicy miasta poprosiła go tylko, żeby zostawił ją przed osiedlowym sklepem. W tej sytuacji musiała nabyć duże opakowanie lodów, by mieć w czym utopić smutki. Zatrzymał się na parkingu. Podziękował za dotychczasową pracę i podał zawinięte w zwykłą gazetę paczuszkę z banknotami. Baśka przerwała milczenie:

— Przepraszam, że tak wyszło. To wszystko mnie przerosło. Odkąd pamiętam nigdy nic mi się nie udaje.

Uśmiechnął się do niej życzliwie i pocieszył:

— Dziecko, przeszłość nie istnieje, więc nie może i nie powinna mieć na ciebie wpływu. Naucz się odcinać czas, który minął i bo już nie jesteś w stanie nic w nim zmienić lub naprawić. Kształtuj swoje życie tu i teraz, a jestem pewien, że ci się powiedzie.

Łatwo powiedzieć „odciąć się od przeszłości”, tyko ciekawe jak to zrobić z taką przeszłością jak jej — pomyślała strapiona. Wzięła zawiniątko, jeszcze raz podziękowała za wszystko i opuściła samochód. Po wejściu do mieszkania położyła plecak na stole wraz z zawiniątkiem i zajęła się zakupionymi lodami, które przy tych temperaturach nie mogły zbyt długo na nią czekać. Zanim poszła się wykąpać, spojrzała na zawiniątko. Z uśmiechem pomyślała: jak za niecałe trzy dni pracy to dał je sporo banknotów. Pewnie dostał na skupie złomu lub makulatury wypłatę w banknotach dwudziestozłotowych, to wyszła pokaźna sterta. Siedząc pod prysznicem, spłukiwała z siebie brudy całego gorącego dnia. I znowu jej wszędobylska ciekawość zaczęła upominać się o swoje prawa. Ciekawe, ile tych dwudziestek jest w tym zwitku. Z jednej strony, gdyby jej nie zapłacił, wcale nie miałaby pretensji, sama zrezygnowała z pracy i wyżywienie miała jak na wczasach pracowniczych. Po prostu intrygowało ją jak ocenił jej pracę. Skróciła czas pod prysznicem do niezbędnego minimum, bez odżywki na włosy, bez żelu ujędrniającego i bez kremu na noc, owinięta tylko ręcznikiem wróciła do pokoju. Szybko odwinęła gazetę, w środku były tylko banknoty 50 i 100 zł. Zszokowana przeliczyła — równo 4 tys. Przeliczyła raz jeszcze i sprawdziła banknoty pod zachodzące słońce czy niefałszywe, wszystko się zgadzało. To był ostateczny dowód na to, że facet był nienormalny. Dostała wypłatę za cały miesiąc. Może nawet starczy na krótkie wakacje nad jeziorami. Nie wiedziała co robić. Zastanawiała się czy by nie oddać tych pieniędzy z powrotem, przecież nie zasłużyła na tyle. A może jest naprawdę taki bogaty, ma gest i rozdaje pieniądze na lewo i prawo, to co się będzie wygłupiała. Przydałaby się kolejna porcja lodów, a wiadereczko było już puste. Czemu zawsze ma takie dylematy, większość ludzi w takiej sytuacji by się ucieszyła i przyjęła kasę bez zmrużenia okiem. Pocieszona tym stwierdzeniem, położyła się do łóżka i postanowiła o wszystkim zapomnieć. Jutro ma wolne, to pójdzie sobie do galerii na zakupy i jakoś odreaguje. Gdy obudziła się w środku nocy, od razu przyczepiła się do niej natrętna myśl.

Większość ludzi by tak zrobiła, po czym przychodziła druga, z tym że ja nie jestem „większość”.

Męczyła się tak kilkadziesiąt minut, po czym podjęła najtrudniejszą decyzję w swoim życiu. Wiązało się to ze zmianą planów na jutrzejszy dzień, albo nawet dzisiejszy, bo nie wiedziała, która jest godzina. Trudno, czasami w życiu trzeba się poświęcić, odwróciła się na drugi bok i tym razem zasnęła spokojnie z uśmiechem na twarzy.

Poranek był rześki, szła leśną ścieżką, ptaki wyjątkowo pięknie śpiewały. Podejrzanie lekko stąpało się jej po ziemi, nawet obejrzała się czy zostawia jakieś ślady na drodze. Uśmiechała się do siebie, była przekonana, że Edi będzie całkowicie zaskoczony, a nawet wyobrażała sobie jego zdziwioną minę. Może i zgłupiała już do reszty, ale zobaczyć go z rozdziawioną gębą — bezcenne. Od razu skierowała się do kuchni letniej, to była jego pora pierwszośniadaniowa. Oczywiście miała rację, siedział odwrócony do niej plecami przy stole i wcinał kanapki. Naprzeciwko niego leżał czysty talerzyk z elegancko ułożonymi sztućcami i kubkiem na herbatę. Trochę ją to zaskoczyło, czyżby już sobie znalazł kogoś innego do pracy? Trudno, będzie konkretna i wyjątkowo zdecydowana.

— Witam — powiedziała nieśmiało.

Odwrócił się powoli, uśmiechnął się do niej, wskazał ręką przygotowane miejsce naprzeciwko i rzekł:

— Dobrze, że jesteś. Siadaj i zjedz coś, herbata jeszcze ciepła.

Trochę zbita z tropu, obeszła stół, siadła na ławie i od razu przeszła do konkretów:

— Postanowiłam uczciwie odpracować pieniądze, które mi dałeś.

Chwilę milczał przyglądając się jej uważnie.

— Jestem z ciebie dumny — powiedział poważnie.

Trochę ją to podłechtało, była zadowolona z podjętej decyzji. Postanowiła ustalić ostatnią rzecz.

— To co mam robić?

Edi z pełnymi ustami odwrócił głowę w kierunku ogródka i wskazał oczami na ogrodzone w oddali miejsce z warzywami i ziołami.

Z lekką irytacją skomentowała:

— Jakoś mnie to nie dziwi. Już w autobusie wiedziałam, że mnie tam wyślesz. Chyba jestem jasnowidzem!

Przyjrzał się jej uważnie rozbawiony, wstał z brudnymi naczyniami i udał się w kierunku zlewu, od niechcenia dorzucił:

— A ja byłem pewien.

Pogubiła się; czego był pewien?

Nieważne, znowu gada od rzeczy. Nalała sobie z dzbanka herbaty, faktycznie powinna coś zjeść, bo z tego wszystkiego rzeczywiście zapomniała rano o śniadaniu.

Z pełnym brzuszkiem, ruszyła do ogródka. Stojąc w otwartej furtce widziała całe roje wszelkiego robactwa unoszące się nad grządkami, na ziemię wolała nie patrzeć. Odruchowo rozejrzała się za jakimś drągiem, żeby zrobić z tym niepożądanym towarzystwem porządek, jednak po chwili zastanowienia zmieniła zdanie. Wzięła się pod boki i głośno, żeby wszystko, co się ruszało w okolicy usłyszało, zakomunikowała:

— Uwaga paskudne robale i pozostałe gadziny, zróbcie mi miejsce. Ciocia Basia musi się wziąć za robotę.

Wyglądało na to, że nabrała już wprawy, praca szła jej coraz sprawniej. Trochę miała kłopot ze zbyt obcisłymi spodniami, które utrudniały schylanie i pracę w parterze. Niemniej jednak była na tyle sprawna fizycznie, że potrafiła ominąć najbardziej niewygodne pozycje. Postanowiła kupić sobie przy najbliższej okazji jakieś spodnie w lumpeksie, bo te stare, których używała wyraźnie się skurczyły podczas ostatniego prania. Nagle odczuła podejrzane swędzenie na prawej nodze, odruchowo strzepnęła ręką przyczynę swędzenia i na chwilę był spokój. Kiedy przykucnęła, poczuła jak przeraźliwe pieczenie rozpływa się po jej udzie. Szybka ocena sytuacji pozwoliła jej ustalić, że właśnie stała na niewielkim mrowisku z bardzo dużymi czerwonymi mrówkami. Strzepnęła resztę agresorów i pospiesznie udała się do Ediego. Tym razem nie wyglądało to najlepiej, noga była zaczerwieniona i zaczęła puchnąć. Znalazła go przy murowanym grillu, w skrócie przedstawiła sytuację, a nawet próbowała podwinąć nogawkę, żeby zademonstrować ukąszenia. Nogawka była bardzo wąska, a noga już spuchła na tyle, że raczej było to niemożliwe. Zakłopotany Edi zakomenderował:

— Ścigaj spodnie, spróbujemy coś z tym zrobić.

Oburzona żachnęła się:

— Chyba na głowę upadłeś, przecież nie będę się przed tobą rozbierać.

Kręcąc głową z jeszcze większym zakłopotaniem odrzekł spokojnie:

— Masz jakąś dziwną obsesję, że wszyscy chcą cię skrzywdzić albo wykorzystać. Jeśli nie zrobisz tego teraz, będziemy musieli potem rozciąć nogawkę.

Wyglądało, że znowu „dziadyga” ma rację. Uniosła lewą brew do góry, nie lubiła jak miał rację. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, jakie włożyła dzisiaj majtki. Po czym pewna, że wystarczająco pancerne i aseksualne, siadła na ławie i powoli zdjęła spodnie. Czerwona ze wstydu pokazała mu nogę. Pomruczał coś pod nosem, pokręcił głową i zawyrokował:

— Faktycznie, kilka cię zdrowo dziabnęło. Damy radę! Mam superspecyfik na takie ukąszenia.

Poszedł do kredensu, pogrzebał w nim trochę i wyciągnął mały słoiczek z brązową substancją. Podszedł, odkręcił wieczko i zaczął delikatnie wsmarowywać w ukąszenia. Poczuła jak łagodne ciepło spływa na jej skórę i przechodzi w głąb mięśni, ból i pieczenie powoli ustępowały. Edi widząc, z jakim przerażeniem Baśka obserwuje jego poczynania, zagaił:

— Człowiek nie powinien żyć w przekonaniu, że wszyscy go atakują, bo wtedy albo czuje się wiecznie poszkodowany i buduje mury odgradzające go od innych ludzi, albo musi atakować jako pierwszy, żeby zabezpieczyć się przed ewentualną agresją. Obydwie drogi prowadzą donikąd.

— To jaka jest ta właściwa droga, że się tak z ciekawości zapytam? Baśka ironicznie podtrzymywała dyskusję, bo miała wrażenie, że wtedy mniej boli, gdy nie myśli o pogryzieniu.

— Jest kilka. Japończycy mówią „ustąp, a zwyciężysz”, Jezus sugerował nadstawianie drugiego policzka.

— Gdybym trzymała się tych zasad to miałabym twarz poobijaną na kwaśne jabłko.

— Przecież nigdy nie próbowałaś, to skąd wiesz?

Chwilowo ją zamurowało.

Odłożył słoik na stół i powiedział:

— Gotowe, wygląda na to, że najgorsze mamy za sobą.

Spojrzała na nogę — skóra była lekko czerwona, ale opuchlizna zeszła.

— O rany, ale super, co to za lekarstwo? — zapytała zafascynowana.

— Nie wiem, chyba jakiś dżem — odpowiedział obojętnie.

Patrzyła z szeroko otwartymi oczami, w końcu z siebie wydusiła:

— To po cholerę mnie tym wysmarowałeś?

— Żebyś myślała, że to ci pomaga.

Była w szoku.

— To w takim razie, co mi pomogło?

— To, że myślałaś, że ci pomaga.

Miała wrażenie że śni, była przekonana, że jakby ktoś z zewnątrz słyszał ich rozmowę to uznałby, że rozmawia kretyn z debilem. Na wszelki wypadek wsadziła palec do odłożonego słoika i ostrożnie polizała. Pomylił się, to nie był dżem, ewidentnie były to powidła śliwkowe, niskosłodzone domowej roboty, bardzo smaczne zresztą. Postanowiła dalej nie kontynuować tej jałowej dyskusji i wrócić do pracy. Miała wrażenie, że lepiej dogaduje się ze żmijami i padalcami niż z tym starym dziadem. Dochodząc do ogródka miała wrażenie, że coś jest nie tak, niby noga już przestała jej dokuczać, ale czegoś jej brakowało. Spojrzała na dół i zimny pot zalał ją całą. Uświadomiła sobie, że właśnie przeparadowała przez całą działkę w samych majtkach. Szybko wróciła do kuchni, gdzie zobaczyła tarzającego się na stole ze śmiechu Ediego. Wściekła i zawstydzona wzięła spodnie. W pierwszym rzędzie miała ochotę przywalić mu czymś mocno, z tym że nie miała pod ręką niczego wystarczająco ciężkiego. Jednak problem był poważniejszy, bo miała do wyboru, albo próbować wcisnąć się w spodnie od razu, lub zabrać je ze sobą i wbić się w nie poza zasięgiem jego wzroku. Uznała, że wariant pierwszy dostarczy mu radości do końca życia, a tego ona nie przeżyłaby, więc wybrała drugi. Odwróciła się wyniośle i udała w kierunku swojego miejsca pracy, opcja wachlowania biodrami włączyła się jej automatycznie. Rżenie za jej plecami ustało. Baśka z satysfakcją pomyślała:

— A niech ci dziadu gały z czachy wypadną! I dostojnie poszła dalej.

Koło południa przyszedł do ogródka i jak gdyby nigdy nic się nie stało poprosił ją, żeby poszła do wsi po śmietanę i parę drobiazgów. Wytłumaczył jej, gdzie znajdzie właściwy sklep i dał portfel z pieniędzmi. Nawet się ucieszyła, było coraz goręcej i praca stawała się coraz cięższa. Poszła się przebrać w czyste ciuchy, obmyła ręce i twarz, wypiła szklaneczkę lemoniady i pomaszerowała do wsi. Po drodze minęła się z kobietą niosącą w przezroczystej jednorazowej reklamówce słoiki z podejrzanie ciężką zawartością oraz pudełko. Na wszelki wypadek powiedziała dzień dobry i widząc uśmiechniętą twarz kobiety, pobiegła zadowolona dalej. Myślała o tym, co usłyszała od Ediego, zaprzeczało to wszystkiemu, czego nauczyło ją dotychczas życie. Miała wrażenie, że siedząc tutaj w tych krzakach nie ma pojęcia o realnym życiu toczącym się poza lasem. Dochodząc do sklepu zauważyła stojących przed wejściem kilku znudzonych młokosów raczących się piwem. Wyglądało na to, że teorię Ediego będzie mogła sprawdzić w praktyce szybciej niż myślała. Jej pojawienie się ożywiło grupę lokalnych mieszkańców. Jak najszybciej przemknęła do sklepu zanim zdążyli zareagować. Kupiła wszystko co niezbędne. Wzięła głęboki oddech, upomniała się, żeby się nie bać ani nikogo nie atakować i ciekawa, co z tego wyjdzie wyszła przed sklep. Wyglądało, że chłopaki mają gotowy plan podrywu. Najbardziej wygolony, ubrany w koszulkę na ramiączkach, spod której prześwitywały jakieś tatuaże zarzucił zabawnym tekstem (według niego oczywiście):

— Co taka miastowa foczka robi w tutejszych lasach?

Chichot kolesiów wyprowadził ją z równowagi. Opanowała się i zamiast szybko się oddalić, spokojnie przyjrzała się podrywaczowi. Chudzinka była z niego straszna, a uwagę Baśki najbardziej przykuł brak górnej trójki. Starając się zachować spokój, odpowiedziała w podobnym tonie:

— Szuka wieloryba.

Kolejny chichot kolesiów, tym razem punkt dla niej. Zębatek się nie poddawał, w ostatniej chwili błysnął resztkami intelektu i z dumą napinając muskuły zademonstrował niedokończony tatuaż rekina. Pięknie zademonstrował brak uzębienia w szerokim uśmiechu i zagaił ponownie:

— A rekin nie wystarczy?

Nie wiedziała czy śmiać się, czy płakać. Podeszła bliżej chodzącego dzieła sztuki, przyjrzała się uważnie rysunkowi pod pozorem poważnego zainteresowania, po czym dodała:

— To raczej jakiś szczupaczek jest, obawiam się, że zgubiłby się w moim oceanie.

I nie czekając na ripostę odeszła, za jej plecami śmiech kolesiów był histeryczny.

I znowu włączyła się ta jej cholerna opcja wachlowania biodrami, nie potrafiła nad tym zapanować. Śmiech kolesiów ucichł. Zaczęły się gwizdy. Baśka westchnęła załamana.

Stary czy młody, z zębami czy bez, wszystkie te chłopy jednakowe — pomyślała. I nie oglądając się poszła dalej.

Zbliżając się do rancza zastanawiała się czy dzisiaj załapie się na jakiś poczęstunek. Martwiło ją, że jak wychodziła, grill nie był rozpalony, a głód zaczynał jej dokuczać. Weszła do kuchni, żeby zostawić zakupy i rozliczyć się z pieniędzy. Na jej widok Edi bardzo się ucieszył.

— Wreszcie jesteś, najwyższy czas na obiadek.

Rozejrzała się po kuchni, na stole stały tylko te słoiki, które niosła spotkana przed wyjściem kobieta. Edi wyciągnął talerze i zakomenderował:

— Wykładaj pierogi, w lewym są ruskie, a w prawym z owocami. Trochę śmietany i cukru i obiad gotowy.

Nie czekała na kolejne zaproszenie. Wcinali pierogi ze smakiem. Gdy zaspokoiła pierwszy głód, postanowiła wyjaśnić pewną intrygującą ją sprawę. Niby od niechcenia zapytała:

— Czy ktoś korzysta z tego domku, w którym trzymam ubrania?

— Ty korzystasz — odpowiedział.

Geniusz tej odpowiedzi ją powalił, rozmowy z nim były naprawdę trudne. Mimo to postanowiła doprowadzić ją do końca.

— Chodzi mi o to czy ktoś tam przebywa nocą.

— Nie wiem, czemu nie korzystasz z niego nocą — padła kolejna inteligentna odpowiedź.

— Ja? Żachnęła się oburzona i dodała: — Normalne kobiety nie nocują u swoich pracodawców!

— Aha, a ty się niby zaliczasz do tych normalnych?

Pociemniało jej w oczach z wściekłości, wysyczała przez zaciśnięte wargi:

— A według ciebie, do jakich się zaliczam?

I gdy brała oddech, żeby wylać z siebie resztę niezbyt przyjemnych argumentów, oraz tysiące innych słów mających mu wyjaśnić z kim ma do czynienia, Edi z naciskiem powiedział:

— Do wyjątkowych.

Wypuściła powietrze, próbowała znaleźć cień ironii, albo sarkazmu w jego głosie. Nie znalazła. Skasowała dotychczasowe myśli, postanowiła na razie nie informować go o swoich przemyśleniach. Zrobiło jej się dziwnie ciepło i przyjemnie.

Chcąc przerwać głuchą ciszę, jaka zapadła po jego ostatnim stwierdzeniu, łagodnym już tonem zapytała wprost:

— A gdybym kiedyś nie zdążyła na autobus to mogłabym przenocować w tym domku?

Odchodząc najedzony z kuchni bez namysłu odpowiedział:

— To twój domek, rób sobie w nim co zechcesz.

Trudno się jej rozmawiało takim językiem, czy to był jakiś problem, żeby odpowiedzieć tak lub nie? Miała wrażenie, że jest jak magnes, który przyciąga bardzo wybiórczo, albo degeneratów, albo niepełnosprawnych umysłowo. Nie wiedziała jedynie których bardziej woli.

Przebrana, umyta po ciężkim dniu pracy, podążała leśną ścieżką w kierunku szosy, którą jeździły busy w kierunku miasta. Jej codzienna łączność z mieszkaniem w mieście. Słońce już lekko się kładło za pobliskimi wzniesieniami, w lesie panował lekki półmrok. Z mijanych zarośli, jak spod ziemi wyskoczył poznany przed sklepem amator dzierganej skóry.

— A dokąd tak śpieszno panience?

Całkowicie zaskoczona, próbowała ominąć szczerbatego.

— Przepraszam pana, ale bardzo się śpieszę na autobus.

Mocno chwycił ją za rękę i nie pozwolił odejść.

— Nie ma problemu, ja panienkę przenocuję.

Spanikowała, próbowała się uwolnić. Bezskutecznie, jak na takiego chudzielca był wyjątkowo silny. Szczerząc się ohydnie, przechwycił jej drugą rękę, pchnął w kierunku najbliższego drzewa. Siłą wygiął jej ręce do tyłu, sprawnie przełożył obydwie do lewej ręki, a prawą zamknął jej usta, żeby powstrzymać jej krzyki. Była przerażona. Chaotyczne myśli nie przynosiły żadnego rozwiązania. Oprócz błagania o jakąś pomoc. Może już w nic nie wierzyła, ale przecież do jasnej cholery ktoś mógłby jej pomóc pozbyć się tego śmierdziela. Mocno naciskał na jej usta, próby oswobodzenia nie przynosiły rezultatu, zresztą co by jej dało wzywanie pomocy w środku lasu z daleka od ludzi. Obleśny napastnik pożądliwie zajrzał jej w dekolt.

— Widzę maleńka, że masz czym oddychać. Zaraz dokładnie się temu przyjrzymy.

Krzyczała całą sobą „RATUNKU!”. Błagam, jeśli jest jakieś dobro na tym świecie to raz w życiu chciała go doświadczyć i to właśnie teraz. Poczuła się bezsilna i bezradna, łzy same napłynęły jej do oczu. Nie miała już siły, rozluźniła mięśnie, zamknęła oczy i próbowała się skupić na jednej myśli: Proszę, niech mi ktoś pomoże.

Nacisk na usta i ręce ustąpił, otworzyła oczy. Brutal wydał jękliwy krzyk bólu i odsunął się od niej. Patrzyła z niedowierzaniem, w nogawkę jej oprawcy wgryzł się potężny pies o wyglądzie wilka i zajadle szarpał jego nogą. Po krótkiej szamotaninie wilczur obalił jej napastnika na ziemię. Baśka z obrzydzeniem otarła usta ze śmierdzącej ręki i krzyknęła do swojego wybawcy:

— Odgryź mu jaja!

Pies puścił pogryzioną nogę, podniósł wielki łeb i spojrzał na nią zaskoczony. Po czym wrócił do poprzedniego zajęcia, z tą różnicą, że tym razem z pasją rzucił się na krocze śmierdziela. Chłopak bronił się jak mógł; zasłaniał rękami, zaciskał nogi, wyginał się na wszelkie możliwe sposoby. Wilk nie ustępował. Jak nie dawał rady od przodu, próbował od tyłu.

Bandzior widząc, że nie da rady uwolnić się od wściekłego kundla, histerycznie zaczął błagać Baśkę:

— Proszę, niech pani zabierze tego psa.

Patrzyła z satysfakcją na tarzającego się po ziemi mężczyznę, nie miała zamiaru nic robić. Gdyby nie ta zdradziecka myśl, która przypomniała jej słowa Ediego: „nie atakuj”. Mimo że nie zgadzała się z takim podejściem, sama nie wiedząc dlaczego, wydała komendę:

— Dosyć.

Wilk przerwał atak, spojrzał na nią wyraźnie zdziwiony. Baśka zwróciła się do płaczącego bandziora:

— Jeszcze raz staniesz na mojej drodze, a będziesz śpiewał sopranem do końca swojego krótkiego życia.

Chłopak zerwał się jak oparzony i gnał w kierunku wsi utykając na prawą nogę. Po kilkudziesięciu metrach odwrócił się i pogroził jej ręką. Baśka uśmiechnęła się i zakomenderowała wilkowi:

— Odprowadź pana!

Pies wystrzelił jak z procy, dogonił przeciwnika w mgnieniu oka. Baśka nigdy nie widziała, żeby ktoś tak szybko uciekał z nosem przy ziemi, podpierając się rękami.

Gdy psisko już niemal czuło smak pośladków swojej wychudzonej ofiary, rozległ się kobiecy głos:

— Wróć.

Nie do końca przekonany o słuszności polecenia, pies powoli wrócił zdyszany, wyraz pyska miał wyjątkowo zadowolony.

Przykucnęła, złapała wielki łeb zwierzaka, zaczęła go przytulać i całować. Głaskała go i drapała po całym ciele, było widać, że sprawia mu to przyjemność. Pod palcami wyczuła, że boczki ma trochę zapadnięte. Przyjrzała mu się, faktycznie był trochę wychudzony. Wstała, otrzepała ubranie, poprawiła włosy i zwróciła się do swojego wybawiciela:

— A teraz pani nakarmi swojego pieseczka, chodź za mną.

Dumnie paradując z wielkim wilczurem przy nodze, wróciła na ranczo. Było już niemal ciemno, jazda do domu nie miała już sensu. Widząc zaskoczonego Ediego, poinformowała go krótko:

— Autobus mi uciekł.

Nie chciała teraz wdawać się z nim w dyskusję i opisywać szczegóły. Edi chyba wyczuł jej nastrój, bo zapytał jedynie;

— A ten wilkołak, to co tutaj robi?

Baśka przykucnęła i zaczęła drapać zwierza po sierści, ku jego zadowoleniu oczywiście. I rzeczowo wyjaśniła:

— To nie jest żaden wilkołak! Tylko milusi pieseczek.

— Aha — odpowiedział Edi ze zrozumieniem.

Skoro już wszystko zostało wyjaśnione, postanowiła jeszcze załatwić kolację pieskowi.

— Mam prośbę, nie znalazłbyś w tej swojej komórce jakiejś konserwy mięsnej dla mojego przyjaciela? Jutro odkupię.

Edi bez słowa poszedł do komórki, pogrzebał chwilę, po czym wrócił i podając jej półkilogramową konserwową szynkę eksportową powiedział:

— Skoro on jest taki „MILUSI” to nie musisz odkupować.

Nie wiedziała, co jadają wilki, ale wyglądało na to, że szynka mu też smakowała, a po tym jak się oblizywał, to że nawet bardzo. Podziękowała Ediemu i poprosiła o możliwość przenocowania, bo nie chciała wracać nocą przez las. Pokiwał tylko głową i poszedł do siebie.

Zjadła pospiesznie kolację, poszła do „swojego” domku, zostawiła psa pod drzwiami z prośbą:

— Pilnuj mnie przez noc, a rano dostaniesz pyszne śniadanko.

Była wykończona dzisiejszym dniem, chciała zmyć z siebie bród i zapach brutalnego śmierdziela i paść na łóżko. Rozejrzała się po domku w świetle wiszącej u sufitu żarówki. Wszystko było na swoim miejscu, nawet na łóżku leżały złożone w kostkę koce, ręczniki i świeża pościel. Nie miała czasu na przemyślenia, zrzuciła z siebie ubranie, wskoczyła do kabiny prysznicowej. Wykąpana, nawet nie suszyła włosów, oblekła koce pościelą i padła na łóżko. Zapadając w sen doszła do wniosku, że może jednak są na świecie jakieś dobre anioły, które nad nią czuwały. Dziwne rzeczy ostatnio się z nią działy, dostała robotę na wsi, miała pracować fizycznie u prostego kloszarda, a przez ostatnie kilka dni jeszcze nigdy tyle nie rozmyślała nad swoim życiem. Powoli odpływała w głęboki i spokojny sen, uśmiech zdobił jej buzię.

Rano obudził ją śpiew ptaków, przez chwilę zastanawiała się, co tu robi. Szybko przypomniała sobie wydarzenia ostatniego dnia. Wyskoczyła z łóżka, odblokowała drzwi i otworzyła na zewnątrz. Przed domem leżał wielki pies, na jej widok wstał i leniwie się przeciągnął. Wygłaskała zwierzaka, przebrała i poszła do kuchni. Na stole leżała stara plastikowa miska z konserwą tyrolską w środku. Nakarmiła wilka, poszła się myć i posprzątać pokoik. Wychodząc zobaczyła jak jej futrzany przyjaciel niecierpliwie spogląda w stronę lasu. Podeszła do niego, przytuliła się i powiedziała ze zrozumieniem:

— Biegnij do swoich, jakby coś będę cię wzywała mój kochany wilkołaczku, zaglądaj czasami, jedzonko będzie w miseczce za domkiem czekało.

Psisko liznęło ją w policzek i niespiesznie ruszyło w stronę lasu. Na linii drzew obróciło się i obejrzało. Baśka pomachała mu ręką. Pies zniknął w zaroślach.

Wróciła do kuchni, w której Edi próbował ogarnąć wczorajszy bałagan. Jak prawdziwa gospodyni tej zagrody, zarządziła:

— Zostaw to, ja się tym zajmę. I dodała sama nie wierząc w to co mówi:

— Co chcesz na śniadanie?

Zaskoczony chętnie porzucił dotychczasowe zajęcie.

— Może być coś z jajek, mamy dużo.

Rozbawiona zażartowała:

— Nie ma problemu. Nawet gdyby zabrakło, to ci załatwię, poznałam takiego jednego, co ma o dwa za dużo.

Nie zrozumiał dowcipu, ale widząc jej dobry nastrój, nie wchodził w szczegóły.

Z entuzjazmem wzięła się za przygotowanie śniadania. Przyszła jej do głowy szalona myśl, która zaskoczyła ją kompletnie. Jak tak dalej pójdzie, to może nawet polubi tego starego dziwaka. Musi się pilnować, zaczyna się tu czuć jak u rodziny na wakacjach.

Na drugi dzień poprosiła Ediego, żeby mogła pojechać do miasta po więcej ciuchów. Skoro już tutaj pomieszkuje, to potrzebuje więcej kosmetyków i swoich drobiazgów. Zgodził się bez problemu. Kiedy we wsi skręciła na główną drogę, zobaczyła kobietę stojącą na poboczu ze słoikami pełnymi jagód. Mijając ją pomyślała, że przydałoby się zamrozić trochę na zimę, postanowiła więc kupić słoik lub dwa od następnego zbieracza jagód. Długo nie musiała iść, za łukiem drogi były wyłożone kolejne słoiki na drewnianym taboreciku, zapewne po to, by kierowcy lepiej widzieli towar. Podeszła bliżej, rozejrzała się za sprzedawcą, siedział za rowem w cieniu drzew. Miała mało czasu do odjazdu autobusu, więc przeskoczyła rów, by szybko dokonać transakcji zakupu. Przed nią siedział blady jak ściana, trzęsący się za strachu jej niedawny napastnik. Rozglądał się nerwowo dookoła, zapewne w poszukiwaniu jej kudłatego towarzysza. Nie mógł uciekać, bo miał zabandażowaną nogę od kostki ponad kolano, na ciele kilka drobnych zadrapań, a na rękach rany zaklejone plastrami. Ogólny obraz nędzy i rozpaczy, pewnie posadzili go tutaj, bo się nie nadawał do żadnej innej roboty. Baśka przez chwilę była jak sparaliżowana, kompletnie nie wiedziała jak się ma zachować w takiej sytuacji. Dokopać mu na dokładkę, nakrzyczeć i zwymyślać, a może zawołać całą wieś i opowiedzieć im o jego wyczynach. Patrzyła na tę mizerotę i czuła, że teraz ona ma przewagę. Już się nie bała, mogła z nim zrobić co zechce. Jakież było jej zdziwienie, gdy jedyne, co udało jej się w tej chwili wymyśleć to banalne pytanie:

— Dobrze się goi?

Wytrzeszczył na nią oczy i rozdziawił gębę, chyba zaskoczenie udzieliło się również jemu.

— Nie bardzo — wyjąkał drżącym głosem.

Uśmiechnęła się z politowaniem.

— Słuchaj, draniu, jeśli mi obiecasz, że nigdy już nie będziesz napastował kobiet, to powiem ci zrobić.

— Nigdy więcej — wymamrotał płaczliwie. Jak Boga kocham!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.