rozdział pierwszy
Jak wszyscy należę do „zwykłych” nastolatków, którzy wiodą „zwykłe” życie, lubią „zwykłe” rzeczy i marzą o „zwykłych” przyjemnościach. W pędzie dzisiejszego świata zapominamy, iż sam fakt, że dano nam życie, jest zwykłym „czymś”. Jest to wielki dar tak samo jak każda minuta, sekunda… Dokładnie wszystko, co nas otacza, jest NIEzwykłe, więc używając słowa „zwykły” nie mamy pojęcia o pięknie świata. Przynajmniej połowa ludzi na świecie nie zdaje sobie z tego sprawy.
Kiedyś należałem do tej grupy, aż w końcu pojąłem, że kocham kwiaty, drzewa, poranną rosę, wschodzące słońce, kocham świat pełen barw, kocham życie! Nazywam się Paweł Skalski i na wszystko patrzę z nadzieją. Wierzę, że każde życie ludzkie jest tak samo cenne, tyle samo warte. Wystarczy tylko je dobrze przeżyć. To od nas zależy czy je wykorzystamy należycie, czy skażemy na zatracenie. Los daje nam wiele wskazówek, choć są one perfidnie ukryte, ale to MY decydujemy. Najłatwiej jest żyć marzeniami i dążyć do ich realizacji. Ja mam tylko jedno… A właściwie dwa… Chciałbym znaleźć prawdziwą miłość i przyjaźń.
2 lata później
Kończę siedemnaście lat, a przecież w tym wieku powinno się już kogoś mieć. Trzy czwarte moich znajomych odnalazło swoją drugą połówkę i są bardzo szczęśliwi. Jednak ten fakt sprawia, że najpierw chcę wszystko zniszczyć co tylko mam pod ręką, a później chcę usiąść w kącie i pozwolić smutkowi ujrzeć światło dzienne. Tak właśnie działają na mnie związki nastolatków, moim zdaniem większość nie powinna w ogóle istnieć. Dla niektórych to tylko zabawa i seks, a nie coś bardziej poważnego. A gdzie uczucia? Bardzo mnie denerwują te nic nie znaczące pocałunki i przytulańce. Przecież w miłości każdy czyn, gest powinien coś oznaczać.
Czasami myślę, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Osoby, które na miłość nie zasługują, mają ją, a osoby, które jak nikt inny zasługują na maksimum szczęścia nie mogą jej znaleźć. Tak właśnie wygląda życie… Dla mnie osoba, którą mógłbym kochać byłaby najważniejszą częścią mojego życia. Troszczyłbym się o nią, dawał jej szczęście, pomagał, wspierał, zrobił wszystko, nawet oddałbym życie jeśli zaszłaby taka potrzeba. Bo miłość jest dla mnie najważniejsza i wszystko dałbym, żeby móc spotkać taką osobę, którą pokocham raz na całe życie.
Niestety, ale nie możemy mieć wszystkiego czego tylko sobie zażyczymy. Los nie bardzo chce pomagać szczęściu, dlatego to MY sami musimy sobie pomagać.
Przed siedemnastymi urodzinami w październiku zdałem sobie sprawę, że popadłem w rutynę. Moje życie już od dawna było nudne, ciągle stałem w miejscu, nic nowego się nie pojawiało. Wstawałem, szedłem do szkoły, wracałem, odrabiałem lekcje, oglądałem telewizję albo śledziłem swoich znajomych w internecie. T-O-T-A-L-N-A rutyna! (Czasami tylko zdarzało się coś ciekawego, ale po tym zostały mi jedynie wspomnienia.)
Czas jednak idzie do przodu i w żaden sposób nie da się go zatrzymać. Nie mamy na to wpływu, ale możemy sprawić, że życie minie nam całkiem przyjemnie, wystarczy tylko odważyć się żyć!
W końcu nadszedł dzień moich siedemnastych urodzin. Nie ukrywam, że nie lubię ich obchodzić, nie cierpię tej sztucznej atmosfery i życzeń, które są nieszczere, a nawet jeśli są to i tak się nie spełnią.
Całe szczęście to sobota, więc nie muszę iść do szkoły. Mimo to wstałem bardzo wcześnie, bo z natury nie lubię długo spać. Po co tracić czas na spanie, jak można w tej chwili porobić coś ciekawego? Na przykład obejrzeć poranny program śniadaniowy, zjeść przy nim śniadanie (zazwyczaj jem płatki z mlekiem). Później jak się skończył już ostatni żart prowadzącego, poszedłem do siebie. Moi rodzice ciągle jeszcze spali, a moja młodsza siostra już przejęła ich telewizor w sypialni i oglądała jakąś durną bajeczkę. Jak na ośmiolatkę była całkiem mądra.
Położyłem się na łóżko i ze wzrokiem wpatrzonym w ścianę analizowałem przebieg mojej dzisiejszej uroczystości. Standardowo ojciec najpierw zabierze mnie na ryby, a tego bardzo nie lubię. Przywykłem do życia miejskiego i nawet wyjazd na głupie ryby gdzieś w lesie tego nie zmieni. Jednak zwykle się godzę, jak nas nie ma, mama z siostrą o imieniu Natalia, dekorują cały dom, robią tort i wszystkie inne zbędne rzeczy, które i tak nie wniosą niczego nowego. Bardzo nie lubię takich urodzinowych wypadów. Ale jeśli nie w ten, to w inny sposób próbowaliby się mnie pozbyć, więc chyba lepiej jest uciec w dzicz.
W zasadzie na ryby jeździ się bardzo wcześnie, ale tata wstał dopiero o dziesiątej i już o jedenastej był gotowy na wyjazd.
— Naprawdę sądzisz, że o tej porze jeszcze biorą? — spytałem z niedowierzaniem.
— Oczywiście, że biorą. — odpowiedział wkładając gumiaki — Jak byłem w twoim wieku to z twoim dziadkiem zawsze wracaliśmy z kilkoma wiadrami.
— Jasne — zakpiłem.
— Lepiej włóż coś odpowiedniego — dodał — nie sądzę, że jeansy są dobre w takie miejsca.
I wyszedł z całym ekwipunkiem, gwizdając pod nosem jakąś biesiadną piosenkę. Wkurzało mnie to. Wbrew jego uwagom i naleganiom mamy nie włożyłem tego śmiesznego stroju rybackiego. Mama żeby nie psuć urodzinowej atmosfery odpuściła i dała mi kosz pełen kanapek.
— Mamo, przecież tego wszystkiego nie zjemy.
— Oj, zdziwisz się. Twój ojciec taką porcję wciąga w parę sekund. Miejmy nadzieję, że zostawi coś dla ciebie. — Pocałowała mnie w czoło i dodała — bawcie się dobrze. („I nie wracajcie tak szybko” dokończyłem za nią w myślach.)
Tata siedział już w samochodzie i z niecierpliwością trąbił w kierownicę raz za razem.
— Już idę! — krzyknąłem.
Pogoda zapowiadała się obiecująco, świeciło słońce, było ciepło. Wymarzona pogoda na stratę czasu, ale bez marudzenia wsiadłem do samochodu.
— No to gdzie jedziemy? — spytał tata.
— Może tam gdzie ostatnio? — odparłem obojętnie.
— Ach tak. Jezioro Morsa jest najlepsze. Pamiętasz jak rok temu złowiłem takiego suma? — położył lewą dłoń na końcu prawej.
W rzeczywistości ten sum był na wysokości łokcia, ale nie chciałem mu psuć dumy, która z tego powodu go rozpierała. Walnąłem tylko krótkie „taa…", nie miałem ochoty na rozmowy z ojcem o jego przygodach w dzieciństwie, o tym jak „walczył” z bykiem albo jak uratował dom przed zatopieniem. Większość jego opowieści była wyolbrzymiona, a część nawet wymyślona. Lubił opowiadać niestworzone historie, przynajmniej w tym był dobry.
Droga, choć krótka, dla mnie wydawała się być najdłuższą podróżą, jaką kiedykolwiek przebyłem. Nie mówiłem za wiele, bo nie miałem na to ochoty, ojciec jednak tego nie rozumiał i ciągle gadał.
Aby go ignorować patrzyłem w dal przez szybę, podziwiając piękno przyrody. W zasadzie oprócz drzew to niczego tam nie widziałem, ale las wydawał mi się taki magiczny i tajemniczy, lubię patrzeć na drzewa to takie odprężające. W mieście nie mam takich widoków, więc dobrze mi to zrobiło.
Po dwudziestu minutach dojechaliśmy (jest to bardzo dziwne miejsce). Dookoła las, a w nim gigantyczne jezioro. Takie cuda są rzadkością i mimo że byłem tu już kilka razy, to ten widok ciągle zapiera mi dech w piersiach.
Tata swoje rzeczy rozłożył na samym brzegu jeziora, postawiłem koło niego koszyk z kanapkami, a on usiadł i wyciągnął sandwitcha z kosza. Tego dnia naprawdę nie miałem ochoty na towarzystwo, dlatego powiedziałem ojcu, że idę się przejść:
— Zaraz wrócę, muszę się rozprostować.
— Okay.
W rzeczywistości planowałem nie wracać aż do momentu powrotu do domu. Nie chciałem siedzieć przez kilka godzin przy jeziorze i wpatrywać się w spławik, który pewnie i tak by nie drgnął. A spacer w lesie to coś wspaniałego: cisza, spokój, tylko ja i drzewa. Lubię być sam, wtedy mam czas żeby robić to co lubię, czyli marzyć. W moim przypadku mogę liczyć tylko na marzenia, które zawsze poprawiają mi humor i dają nadzieję do czasu gdy wrócę na ziemię i zdam sobie sprawę, że to tylko marzenia.
Myślałem o tym, jak fajnie byłoby spacerować tu z kimś i cieszyć się każdą chwilą spędzoną razem. W ogóle myślałem o różnych sytuacjach, w których mógłbym być z dziewczyną: randka, spacer, piknik pod gwiazdami…
Przykro mi, że takie ludzkie przyjemności nie są moją codziennością, tylko marzeniami w mojej przeklętej głowie.
Po takim długim spacerowaniu natrafiłem na dość pospolity napis na drzewie wystrugany scyzorykiem. „K+W NA ZAWSZE” i wszystko otoczone wielkim, koślawym sercem. Jakoś nagle straciłem ochotę, żeby tu być i postanowiłem wrócić nad jezioro.
Zauważyłem, że tata rozmawia przez telefon, pewnie dzwoni do niego mama i informuje go, że misja „przyjęcie urodzinowe” jest zakończona.
— No jesteś w końcu. Ryby jakoś nie biorą. Może wrócimy do domu?
Bo rzeczywiście tu o to chodziło. Na pewno przyjęcie jest już gotowe i pora na „niespodziankę”, o której niby nie wiem. Wszystko jest jednym wielkim przedstawieniem, w którym ja niestety muszę grać.
Nie myliłem się… Przed domem stały dwa samochody, jeden z nich należał do moich dziadków, a drugi do przyjaciólki mojej mamy, która prawdopodobnie przyjechała z dwójką nieznośnych dzieci.
Jak zwykle miałem rację… Gdy wszedłem do salonu komitet powitalny krzyknął jednogłośnie „NIESPODZIANKA!”. Ledwie zdążyłem rozpoznać twarze, bo mama z tatą już mi wszystko zasłonili. Zaczęli składać życzenia, ale i tak nie słuchałem. W kolejce stała babcia z dziadkiem, Natalia, przyjaciółka mamy (Sylwia) i jej rozwrzeszczone bachory (Adam i Ola).
Chcąc nie chcąc musiałem wysłuchać tych wszystkich życzeń i przyjąć skromne podarki. Nie zdążyłem nawet odsapnąć, bo mama już wbiegła z ogromnym tortem.
— No to teraz kochany pomyśl życzenie i zdmuchnij świeczki!
Odprawiłem te dziwne urodzinowe obrządki, ale nie chciałem zjeść z nimi kolacji. Jako wymówkę zastosowałem „bolącą głowę” to zawsze się sprawdzało, a biorąc pod uwagę, że to moje urodziny mama się nie czepiała i pozwoliła mi nie uczestniczyć w kolacji.
Wziąłem prezenty i rzuciłem je na moje łóżko. Aż się bałem je otwierać, bo niektórzy mieli ciekawe pomysły. Od Natalii dostałem rysunek, którego nie mogłem rozszyfrować. Babcia z dziadkiem dali mi sto złotych i jakiś dziwny sweter, który babcia sama uszyła. Od rodziców książkę, o którą ich kiedyś prosiłem, a Sylwia (mogłem się tego spodziewać) książkę pod tytułem „Jak poderwać dziewczynę?” (w zeszłym roku dostałem od niej podobny poradnik). Z tego co wiem, Sylwia była ogromną fanką miłości, dlatego praktycznie każdy dostawał podobne prezenty.
Dzisiaj wyjątkowo byłem zdołowany miłosnymi tematami. Nie wiem jak do tego doszło, ale ten poradnik w ułamku chwili przeleciał przez pokój, odbił się od szafki i uderzył w obraz, który się zachwiał i spadł ze ściany. Bez wahania szybko podbiegłem i go podniosłem. Na szczęście był w jednym kawałku. Zawiesiłem go z powrotem na ścianie i przez dłuższy moment wpatrywałem się w postać krzywej pani. Nie wiem jak, ale nagle zaczęły ze mnie wypływać takie słowa:
— Czy nie widzicie, że cierpię!? Bardzo potrzebuję kogoś kto zawsze będzie przy mnie. Kogoś kogo będę mógł kochać. Nie proszę o zbyt wiele! Proszę nie skazujcie mnie na samotność. Pozwólcie kogoś pokochać.
Po zmówieniu tej „modlitwy” bez słowa, położyłem się do łóżka. Nie miałem ochoty wracać do gości, chciałem spać i śnić o moim najskrytszym marzeniu.
rozdział drugi
Sam nie wiem dlaczego skierowałem taką prośbę do… No właśnie do kogo? Do losu? Do życia? Do świata? A może do jakichś ludzi? Nie wiem. Moja prośba trafiła do niekończącej się listy życzeń nadesłanych przez innych. Niewielkie są szanse, że moje marzenie może się spełnić.
Samotność nie wpływa na mnie dobrze, raz czuję złość a raz smutek, a czasami to i to. Nie mam pojęcia, dlaczego przez dłuższy czas znoszę to (inni na pewno popadliby w jakąś skrajną depresję albo by ze sobą skończyli). Ja jednak dzielnie walczę, bo wiem, że zawsze jest nadzieja, która może przynieść lepsze jutro.
Z tego co mi powiedziała mama przy śniadaniu, goście byli aż do dwudziestej trzeciej, przy czym ja spałem od pięciu godzin (w zasadzie to przez trzy godziny, później obudziłem się i przez kolejne dwie patrzyłem w sufit i rozmyślałem o moim życiu i znowu zasnąłem). Mama nie miała mi za złe, że wczoraj ich tak szybko opuściłem.
— Naprawdę, nic się nie stało. — zapewniała mnie. — To był twój dzień, a wyprawa na ryby mogła cię zmęczyć.
Przynajmniej tę kwestię można było zostawić w spokoju. Nikt nie miał mi za złe, że nie było mnie na własnej „imprezie” urodzinowej. Czyli ogólnie nie byłem im tam potrzebny.
Nie lubię niedzieli, tego dnia kompletnie nic się nie dzieje. Na ulicach panują pustki, a w telewizji nie ma żadnych konkretnych programów. Jest to zdecydowanie najnudniejszy dzień w tygodniu, ale przecież nuda i rutyna goszczą (jeśli nie mieszkają) u mnie codziennie.
Tradycyjnie ostatni dzień weekendu spędziłem na czytaniu książki, oglądaniu filmów i oblężaniu internetu. Nie miałem pojęcia, że ŻYCIE może się znudzić, ale przecież wszystko jest możliwe.
Poniedziałek… Największy wróg wszystkich ludzi. Praca, szkoła, szkoła, praca… Chyba nikt nie lubi poniedziałków, no może z moim wyjątkiem. Dla mnie poniedziałek i szkoła są ratunkiem przed nudą, która nieustanie mnie prześladuje. Szkoła jest miejscem, w którym mogę być sobą, chociaż cały czas muszę udawać, że wszystko jest okay. Jestem świetnym aktorem, a wszyscy inni się na to nabierają. Ale tam cały czas coś się dzieje: nowe afery, nowi ludzie i tam rutyny nie ma, dlatego tak bardzo lubię chodzić do szkoły.
Tego dnia wstałem bardzo wcześnie, chciałem jak najszybciej znaleźć się w szkole. Jednak czas jak na złość płynął powoli, przecież to normalne. Zjadłem moje ukochane płatki, ubrałem się i bez słowa wyszedłem z domu. Do szkoły miałem blisko mogłem wyjść kilka minut przed dzwonkiem, mimo to jakoś zawsze wolałem wyjść wcześniej, żeby w pustej szkole robić to, co potrafię najbardziej… Myśleć.
Zająłem mój ulubiony parapet i wyjrzałem przez okno, od razu tego pożałowałem. Przed szkołą zauważyłem „słodką” parę, która się namiętnie przytulała. Moja głowa automatycznie zmieniła kierunek obserwacji.
Gdy tak raptownie przekręciłem głowę to w ułamku sekundy wydało mi się, że ktoś wyjrzał z za ściany. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś uczeń, ale w tym ułamku sekundy wydawało mi się, że ta osoba jest jakoś dziwnie ubrana. Pewnie mi się tylko przewidziało. Po chwili znowu zauważyłem, że ktoś zerka. Gdy spojrzałem w tamto miejsce, to ten ktoś wysunął rękę i gestem wskazał, żebym do niego przyszedł. Przyznam, że to mi się wydało bardzo dziwne, ale dla świętego spokoju postanowiłem sprawdzić o co chodzi.
Gdy tylko poszedłem za ścianę, wydobył się ze mnie głośny śmiech. Przede mną stał jakiś chłopak, który najwyraźniej grał w jakimś przedstawieniu. Był przebrany za „anioła” i wszystko wyglądałoby bardzo fajnie gdyby tylko nie buty kowboja, biała szata związana czarnym pasem karate. Dodatkowo na głowie miał tandetną aureolę na drucie i sztuczne skrzydła. Sam on był dość wysokiej budowy no i w ogóle był rosły.
— Naprawdę myślisz, że anioły noszą kowbojskie buty, a w wolnych chwilach trenują karate? — Miałem niezły ubaw. — I mógłbyś mi powiedzieć po co mnie wołałeś?
— Twierdzisz, że anioły się tak nie ubierają? A czy widziałeś kiedyś jakiegoś? — spytał.
— No nie bardzo, ale wyglądasz po prostu śmiesznie!
— Wiem, ale nie mieli lepszego kostiumu.
Ten koleś wydał mi się obłąkany. Na szczęście w porę przyszła moja koleżanka Dagmara, która mnie wyzwoliła z sytuacji.
— Cześć Paweł! — powiedziała swoim miłym tonem.
— Cześć. — odpowiedziałem, jednak miałem omylne wrażenie, że ona tego kolesia nie widzi. I dobrze, ja też bym nie chciał na to patrzeć.
— Koleś, możesz już sobie iść? — szepnąłem, gdy jeszcze Dagmara nie była zbyt blisko mnie.
Bez słowa i z uśmiechem poszedł i zniknął w małym, ciasnym korytarzu. Dziwna sytuacja.
Później jeszcze długo myślałem o tym dziwnym gościu. Kim jest i czego tak naprawdę chciał? Bo to bardzo dziwne, że ktoś kogo nie znasz cię zaczepia. Dopiero na czwartej lekcji siłą go wyrzuciłem z głowy. Niestety na marne… Gdy tak sobie siedziałem na biologii to przy tablicy znowu zjawił się ON. Stał z uśmiechem i patrzył na mnie. Niepewnie rozejrzałem się po klasie, ale wszyscy inni zajęci byli pisaniem, rysowaniem, spaniem i słuchaniem, że nie wydawali się być zaskoczenia na widok dziwoląga. Miałem wrażenie, że oni go nie widzą i to wydało mi się najbardziej prawdopodobne. Czy to oznacza, że zbzikowałem?
Opuściłem wzrok i przetarłem oczy, anioł-dziwoląg znikł.
— Paweł, czy dobrze się czujesz? — To pani profesor zadała mi to pytanie.
W tym samym czasie wszyscy na mnie dziwnie patrzyli.
— Tak. Wszystko jest w porządku. — odpowiedziałem.
Wszyscy w tym momencie wrócili do robienia tego, co robili wcześniej. Jednak ja znowu zacząłem o nim myśleć. To nie możliwe, że kogoś widzę, a nikt inny nie. W duchy nie wierzę, niczego nie brałem, więc nie wiem o co chodzi, ale i tak się dowiem! Może to tylko głupia zabawa moich kolegów i jest to tylko ukryta kamera? Nie wiem…
Dzisiejszy dzień szkolny był okropny biorąc pod uwagę, że w ogóle go nie pamiętam, wszystko dzięki przebierańcowi! Miałem nadzieję, że już nigdy go nie zobaczę.
Do domu lubię wracać bardzo powoli, bo wtedy znowu mam okazję, aby wrócić do myśli, które tak często mnie dręczą. W szkole ciągle mi ktoś przerywa i przez to ani nic nie wymyślam ani niczego się nie uczę, po prostu jestem tak w środku. Do domu mam niedaleko i zazwyczaj nikt ze szkoły nie idzie w tym samym kierunku co ja, dlatego nikogo tam nie spotykam. Tego dnia znowu miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Słyszałem za sobą kroki, ale jak się odwracałem, żeby sprawdzić kto to, to nikogo nie było. Przyśpieszyłem i o mało się nie przewróciłem. Znowu pomyślałem, że ten dziwny anioł mnie prześladuje. To się zaczyna już robić chore! Jeśli tak dalej pójdzie to wyląduję w wariatkowie!
W domu nikogo nie było i dobrze. Jestem raczej typem, który się lubi izolować od społeczeństwa. Nie miałem ochoty na obiad, więc od razu poszedłem do siebie na górę. Plecak rzuciłem gdzieś w kąt, a sam wskoczyłem na łóżko, musiałem trochę odpocząć. Pilotem włączyłem radio, z którego wypłynął miły głos Eda Sheeran’a z piosenką, która oczywiście nie mogła nie być o miłości. Czasami jest to denerwujące, że wszyscy śpiewają tylko o jednym. Jednak piosenka Photograph była naprawdę ładna i wyjątkowa.
Usłyszałem, że drzwi do domu się otwierają, zdziwiłem się, bo rodzice pracują do osiemnastej, siostra wraca o piętnastej, a jest czternasta trzydzieści trzy. Tylko jedna osoba przyszła mi do głowy… Złodziej!
Poderwałem się jakby ktoś podpalił mi łóżko. Rozejrzałem się po pokoju, aby znaleźć przedmiot, którym mógłbym się bronić. Wziąłem kij choć nie mam pojęcia skąd się wziął w moim pokoju. Wiem, że nie jest to odpowiedni przyrząd do obrony, bo złodziej może mieć pistolet czy coś.
Robiąc małe kroczki wyszedłem z pokoju, a serce waliło mi jak oszalałe. Najpierw sprawdziłem pokój siostry, nikogo nie było. Pokój rodziców, pusto. Podobnie było w łazience. Zszedłem na dół, ale tam też nikogo nie było. Zacząłem się poważnie zastanawiać nad pójściem do lekarza…
Do pokoju wróciłem z wielką ulgą, kij rzuciłem gdzieś po drodze. Wszystko wydawałoby się być normalne, gdyby nie zaświecona lampka na biurku. Nie przypominam sobie, żebym ją włączył.
— Cześć! — usłyszałem.
Przestałem oddychać, serce mi zamarło, podskoczyłem i wszystko inne co się dzieje gdy człowiek bardzo się przestraszy. W ułamku sekundy także się odwróciłem gotowy do walki na gołe pięści.
Spodziewałbym się każdego, naprawdę nawet Świętego Mikołaja, ale nie przebierańca ze szkoły!
Przede mną stał ten sam koleś, który cały czas prześladował mnie w szkole, był w tym samym śmiesznym kostiumie.
— Mogę wiedzieć skąd się tutaj wziąłeś? — spytałem. — Łazisz za mną cały dzień, a teraz nachodzisz mnie w MOIM własnym domu!
— No tak. — powiedział spokojnym głosem. — Chodzę za tobą, bo próbuję ci coś wyjaśnić, ale ciągle nam ktoś przeszkadza.
— Ale to niczego nie tłumaczy…
— Nie wiem jak ci to wytłumaczyć…
— Może powiesz mi jak się nazywasz? — zaproponowałem.
— A tak. — zaczął niepewnie i poddał się chwili zamysłu. — Nazywam się Jack Aingeru, ewentualnie możesz mi mówić Melek.
— Trochę dziwnie się nazywasz. — podałem mu rękę a on podał mi swoją. Niestety, ale on jest… Duchem! Moja ręka przeszła przez jego. — Ja jestem…
— Wiem kim jesteś Paweł. — przerwał mi.
— A możesz mi wyjaśnić skąd wiesz?
Nie odpowiedział tylko opuścił wzrok. Przekręcił się i niezdarnie usiadł na fotel. Ponownie zaczął się nad czymś zastanawiać.
— No nie wiem jak to zrobię, ale z pewnością mi nie uwierzysz.
— Sprawdźmy to.
— Okay. No więc pamiętasz jak kilka dni temu prosiłeś o miłość? Ja jestem twoim aniołem stróżem, który ma za zadanie pomóc ci spełnić twoje wielkie marzenie.
Nie zabrzmiało to dla mnie poważnie.
— Wiem, że mi nie wierzysz i słusznie, ale jak wytłumaczysz to, że wiem trochę o tobie chociaż mi o tym nigdy nie mówiłeś…
— Nikomu o tym nie mówiłem… — przerwałem mu.
— No właśnie!
Tym razem to ja nie wiedziałem, co powiedzieć. Trochę to dziwne, ale rzeczywiście skąd mógłby wiedzieć o moim najskrytszym marzeniu.
— Załóżmy, że ci wierzę i co dalej?
— Przecież ci już mówiłem. Moim zadaniem jest pomóc ci znaleźć dziewczynę.
— W jaki sposób masz mi niby pomóc? — zapytałem.
— Jeszcze nie wiem, ale na pewno mi się to uda jeśli tylko pozwolisz mi sobie pomóc.
Jack wstał, podszedł do mnie i wyciągnął rękę. — Zgadzasz się?
Zawahałem się, ale wyciągnąłem rękę.
— Zgoda. — i uścisnąłem jego dłoń.
W tym samym momencie usłyszałem warkot samochodu rodziców, odruchowo odwróciłem głowę, a gdy chciałem spojrzeć na Jacka on zniknął. Po prostu rozpłynął się w powietrzu.
rozdział trzeci
Jesienne powietrze diametralnie się zmieniło. Jeszcze kilka dni wcześniej świeciło mocne słońce, a teraz go prawie nie ma i w dodatku robi się zimno.
Zrobiłem to, co robię każdego poranka, nic nowego… Bardzo nie lubię takich zimnych dni, ale co poradzę? Z głębi szafy wyciągnąłem ciepłą kurtkę, czapkę, szalik i rękawiczki. Gdy już założyłem te wszystkie „ochronne” rzeczy, mogłem śmiało rzucić się w wir świata. Przez okno słabo oceniłem prawdziwy stan pogody, w rzeczywistości było trochę cieplej niż myślałem.
Tradycyjnie głowę miałem przepełnioną myślami, ale teraz w nich znalazło się miejsce na Jacka, którego nie widziałem już od kilku dni. Ponownie zaczynałem mieć wątpliwości czy to wydarzyło się naprawdę, czy był to tylko długi sen. Moje obawy rozpłynęły się, gdy wraz z nimi zmaterializował się żywy i prawdziwy Jack.
— Cześć! — przywitał mnie radośnie.
— Cześć. — odpowiedziałem mu. — Gdzie ty się tyle podziewałeś?
— Po prostu stwierdziłem, że chwilowo nie będę ci potrzebny, ale się myliłem. Jak mnie tutaj nie będzie to ty sam niczego nie zrobisz.
— To niby w jaki sposób mi pomożesz?
— Umówmy się, że cały dzień w szkole będe się ciebie trzymać i będziemy szukać.
— Aha. Czyli myślisz, że muszę szukać?
— No tak. Nic się samo nie wydarzy i jak ciągle będziesz siedzieć tak bezczynnie to szybciej umrzesz niż znajdziesz miłość.
— No dobra. Umowa stoi, ale staraj się nie mówić do mnie podczas lekcji, bo to będzie dziwne, że gadam sam do siebie.
— Fakt to mogłoby źle wyglądać.
I razem wybuchnęliśmy śmiechem.
Zgodnie z obietnicą Jack nie odstąpił mnie na krok i wszędzie za mną chodził. Jednak nie zrobił tego, o co go prosiłem, bo kilka razy próbował mnie zagadać na lekcji: „A co myślisz o tej?”, „A może ta?”, „Oooo… A ta ma ładne oczy.” i takie podobne komentarze pojawiały się, a ja przemierzałem całą klasę wzrokiem i zatrzymywałem się na każdej dziewczynie i myślałem o tym czy do siebie pasujemy, ile mamy wspólnego, a ile nie. Wyobrażałem sobie romantyczne kolacje, pocałunki, a nawet wybiegałem w bardzo odległą przyszłość, jednak żadna z kandydatek nie pasowała do moich marzeń.
— No, ale co myślisz o Karolinie? — spytał Jack.
— No jest fajna. — wyszeptałem na przerwie. — ale jest typem imprezowiczki, a ja nie bardzo.
— W porządku.
I tak mniej więcej wyglądała reszta dnia szkolnego. Jack co chwilę próbował zwrócić moją uwagę na jakąś dziewczynę, ale ja chyba nie potrafię tak nagle się zakochać. Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, bo takie rzeczy dzieją się tylko w filmach, a poza tym trzeba kogoś lepiej poznać.
— Nie mam pojęcia co z tobą jest nie tak! — krzyknął Melek. — Jest tyle fajnych dziewczyn, a ty nie potrafisz się zakochać! Jesteś bardzo trudnym przypadkiem i chyba dzisiaj zastanawialiśmy się nad każdą dziewczyną w twojej szkole.
— Chyba masz rację. — odparłem krótko.
Zapadło milczenie, a ja dostałem olśnienia:
— Wiesz… Dzisiaj nie było Dagmary z mojej klasy, bo musiała gdzieś tam jechać.
Jack wyglądał na wykończonego, ale po usłyszeniu tej wiadomości jego humor nieco się poprawił:
— Ahh… Więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja!
— Wątpię… No, ale jutro zobaczymy.
— Doskonale, a teraz pozwolisz, że już znikam, bo inaczej tu oszaleję.
Nawet nie zdążyłęm powiedzieć „cześć” a on już przepadł. Kompletnie go nie rozumiem, ale właśnie takie są „anioły”.
Nazajutrz podszedłem trochę optymistycznie do dnia niż jak do tej pory bywało. Nie wiem dlaczego, ale wczoraj przed snem myślałem o Dagmarze i właściwie nie miałem żadnych uwag. Zacząłem się bać!
Melek pojawił się dokładnie o tej samej godzinie i minucie co ostatnio. Wydaje mi się, że tylko on nigdy nie zmienia swojego stroju, aczkolwiek dzisiaj na jego plecach zauważyłem dziwne, podłużne wybrzuszenie. Dziwnie się stało, bo nie wymieniliśmy żadnego słowa, tylko w ciszy dotarliśmy do szkoły. Wydaje mi się, że Jack w końcu zrozumiał, że to, co do mnie mówi, nie bardzo się przydaje i dobrze! Przynajmniej nie będę musiał szybko myśleć.
Pierwsza lekcja zaczęła się trzy minuty po dzwonku, stało się tak, ponieważ sorka od historii musiała odszukać film, który mieliśmy oglądać. Usiadłem tak jak zawsze w drugim rzędzie, a Jack usiadł na parapecie z tyłu, żeby mnie nie rozpraszać. Gdy na niego zerknąłem jakoś podejrzanie się uśmiechał, ale on w ogóle jest dziwny, więc się nie przejąłem.
Nagle w jednym momencie stało się kilka rzeczy. Sorka potknęła się przy telewizorze i znalazła się w dziwnej pozycji. Jedna z moich koleżanek roześmiała się, chociaż nie wiem czy dlatego, że pani się potknęła. Asia często się śmiała bez powodu. Ułamki sekund później do klasy wkroczyła Dagmara.
— Przepraszam za spóźnienie… Korki. — powiedziała zasapana, jej głos nawet wtedy brzmiał miło.
— Nic nie szkodzi. — powiedziała sorka wracając do właściwej postawy. — siadaj.
Dagmara nadal sapiąc ruszyła w stronę swojej ławki, która była w rzędzie obok mnie, więc powoli zbliżała się.
Nie wiem dlaczego, ale dziwnie się poczułem na myśl, że koło mnie przejdzie. Już była zaledwie kilka kroków ode mnie i wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Serce zaczęło mi bić szybciej, zrobiło mi się gorąco, sekundy zmieniły się w wieczność, świat się zatrzymał, a ludzie zniknęli. Byliśmy tylko my. Błękit jej oczu sprawił, że zapomniałem o całym świecie. I mimo że tak krótko patrzyliśmy sobie w oczy, to tyle się we mnie zdarzyło, że nie potrafię tego opisać.
Dagmara zajęła swoje miejsce, a ja zamurowany patrzyłem przed siebie, nie na ścianę, tylko na świat, który istniał pomiędzy oczami a ścianą, bo tylko on potrafił zajrzeć w głębie mojego umysłu.
Nawet nie pamiętam o czym był film, bo co chwilę zerkałem w prawą stronę. Dagmara uważnie śledziła przebieg akcji filmu, tylko czasami zerkała na zeszyt, aby nie zapaść w absolutną hipnozę.
Ja też musiałem co chwilę zerkać w inną stronę, bo ktoś jeszcze by zauważył, a w najgorszym wypadku właśnie ona.