Moim i wszystkim dzieciakom książkę tę dedykuję...
Będąc małym chłopcem marzyłem o tym, aby podróżować w czasie. Czekałem, aż jakiś mądry naukowiec z okularami na nosie, wymyśli wreszcie maszynę czasu. Czekałem i czekałem, czas pędził do przodu, a mojej maszyny jak nie było, tak nie było. Mając trzynaście lat zrozumiałem, że takie urządzenie chyba szybko nie powstanie. Postanowiłem już dłużej nie czekać. Wymyśliłem sobie swój własny sposób na podróże w czasie — książki historyczne. Czytałem jedną za drugą. Siadałem gdzieś w kącie pokoju lub na tapczanie i podróżowałem. Raz, byłem rycerzem walczącym z krzyżakami, innym razem biednym pastuszkiem. Czasem bogatym kupcem lub żołnierzem. Właśnie te wszystkie książki stały się moją dziecięcą maszyną czasu.
Jeśli macie ochotę przenieść się w czasie i być świadkami ciekawych i tajemniczych momentów w historii naszego miasta, to zapraszam was do lektury tej książki. Cofnijcie się w czasie, razem z Anią i Bartkiem i zobaczcie, jak to w tych naszych Tychach dawniej bywało.
Wojciech Walter
Wstęp - Rodzeństwo
Ania i Bartek są rodzeństwem. Ania ma osiem lat, a Bartek jest od niej o rok starszy.
Jak to zwykle pomiędzy rodzeństwem bywa, czasami spędzali całe popołudnia bawiąc się razem. Oglądali filmy, grali w gry, wychodzili na osiedlowy plac zabaw. Zdarzały się też momenty, kiedy kłócili się o byle bzdury, dąsali się na siebie, czy robili sobie różne psikusy. Na szczęście, tych gorszych dni mieli zdecydowanie mniej. Starali się postępować zgodnie z tym, co kiedyś powiedział im dziadek. „Kłóćcie się przez cały dzień ile chcecie, ale wieczorem macie iść spać jak najlepsi przyjaciele.”
Ich rodzice pracują w szkole. Mama uczy języka polskiego, a tata jest nauczycielem historii. Mieszkają na osiemnastym piętrze, jednego z najwyższych bloków w Tychach. Z okien ich mieszkania roztacza się wspaniały widok na miasto i okolicę.
Kiedy patrzą na południe, ich oczom ukazuje się, otoczone starą Puszczą Pszczyńską, Jezioro Paprocańskie.
— Widzicie tam w oddali takie najwyższe wzgórze, a na nim biały punkt? To Klemesowa Górka i kościół stojący na jej szczycie. To jedno z najstarszych miejsc na Górnym Śląsku. Do tego bardzo tajemnicze — tłumaczył im tata. Jeżeli spojrzą przez okna wychodzące na zachodnią stronę mogą dojrzeć las Żwakowski, a za nim, na horyzoncie Wzgórza Mikołowskie.
— Spójrzcie trochę w prawo — mówił tata. — To wzniesienie to Gronie. Stamtąd tyski browar już od wieków czerpie wodę do produkcji swojego piwa. Dzieciaki bardzo lubiły siadać obok okna i z ogromnej wysokości patrzeć na otaczający je świat. Czasami, przy dobrej pogodzie mogły dostrzec góry — Beskidy.
Właśnie nadszedł wieczór. Ania i Bartuś po dniu pełnym nauki i zabawy leżeli zmęczeni w swoich łóżkach, czekając na mamę, aby przeczytała im bajkę na dobranoc. Uwielbiały słuchać historii o groźnych smokach, pięknych księżniczkach i dzielnych rycerzach. Za każdym razem, kiedy mama kończyła czytać kolejną bajkę, zamykały oczy i jeszcze przez chwilkę, zanim zasnęły, wyobrażały sobie, jakby to było fajnie wskoczyć do takiej opowieści. Bartek chciał być rycerzem w lśniącej zbroi, wygrywać rycerskie turnieje i walczyć ze strasznymi smokami. Ania chciała być piękną księżniczką i tańczyć na wielkim balu w przepięknej złotej sukni. Wyobrażała sobie, jak przystojny królewicz albo chociaż książę, przyjeżdża na jeden z takich balów. Tańczą razem na środku ogromnej sali. Po zakończonym balu odjeżdżają złotą karetą do zamku na szklanej górze.
— Mamo, przyjdziesz poczytać nam na dobranoc? — Ania zawołała do mamy krzątającej się w kuchni.
— Wiecie co, bardzo was przepraszam, ale dzisiaj nie mam już siły. Miałam ciężki dzień i strasznie boli mnie głowa — odpowiedziała mama.
Ania posmutniała, a Bartek już, już miał zgasić nocną lampkę, kiedy do pokoju wszedł tata.
— Nie martwcie się, ja wam dzisiaj poczytam — powiedział i usiadł na brzegu łóżka Ani. Tata ostatnio rzadko miał czas na czytanie dzieciom bajek. Od kilku miesięcy pracował nad swoją pierwszą książką i każdą wolną chwilę poświęcał na pisanie.
— Wybrałyście już bajkę?
— Tak, „O księżniczce z kryształowego pałacu” — powiedziała szybko Ania.
— Dobrze… — zaczął tata, lecz Bartek przerwał mu w pół zdania.
— Ja nie chcę o żadnej księżniczce.
— Ale przecież się zgodziłeś!? — zdziwiła się Ania.
— Wiem, ale już nie chcę. Przeczytaj nam o „Czarnym rycerzu z czarnego zamku” — prosił chłopak.
— Ale ja się boję tej bajki — szybko wtrąciła Ania.
— Nie chcę jej słuchać. Chcę o księżniczce.
— Tato, bardzo, bardzo, bardzo proszę, o księżniczce — słodziutkim głosikiem Ania próbowała przekonać tatę. Kłótnia wisiała na włosku. Tata złapał się za głowę, a po chwili zatkał palcami swoje uszy, aby nie słyszeć, jak dzieciaki się sprzeczają.
— Co tam się dzieje?! — zawołała zdenerwowanym głosem mama.
— Chwili spokoju człowiek nie ma. Głowa mi już zaraz pęknie!
— Spokój dzieciaki — przerwał te hałasy tata.
— A poczytasz o księżniczce? — spytała Ania.
— Nie — odparł tata.
— A o rycerzu? — chciał wiedzieć Bartek.
— Też nie. Zdziwione rodzeństwo ucichło.
— To o czym?
— Nie będę wam dzisiaj nic czytał, ale za to coś wam opowiem. Zamknijcie oczy i posłuchajcie. Zaciekawione dzieciaki ucichły. Zapomniały nawet o niedokończonej kłótni. Ania przytuliła się do poduszki, a Bartek zgasił nocną lampkę. W pokoju zrobiło się ciemno. Przez szparę pomiędzy zaciągniętymi w oknach zasłonami wpadało srebrzyste światło księżyca. Tata rozpoczął swą opowieść.
— Dawno, dawno temu, jakieś siedemset lat wstecz, na terenie, na którym później powstało nasze miasto Tychy, rozpościerała się pradawna puszcza. W koronach jej drzew ptaki wiły swoje gniazda, a w gęstwinach mieszkały dziki, lisy, borsuki i groźne wilki. Bagna i małe rzeczki zamieszkiwały bobry. Las był gęsty i tylko gdzieniegdzie pośród drzew można było dostrzec jakąś polanę. W jednym miejscu, strumień przecinający małą dolinę wpadał do stawu. Tutaj nie rosły żadne drzewa, a polana była dużo większa. Nagle bocian, spacerujący wśród trzcin porastających brzeg strumienia wystraszony podniósł wysoko głowę. Przechylił ją do tyłu i zaklekotał. Z lasu wyłoniły się wozy, a na nich jacyś ludzie. Czegoś takiego bocian nigdy jeszcze w tych okolicach nie widział. Zaklekotał raz jeszcze i poderwał się do lotu. Po chwili zniknął za drzewami. Drewniane koła wozów skrzypiały miarowo, skrzyp, skrzyp, skrzyp. Tata opowiadał, a dzieci zasnęły…
Sen Pierwszy — Tychy
Zmęczone woły szły noga za nogą, z trudem ciągnąc ciężkie wozy. Ich drewniane koła obracały się powoli, żłobiąc głębokie bruzdy w podmokłej łące. W pewnym momencie zwierzęta przyspieszyły. Poczuły zapach wody i świeżej trawy. Szarpnęły wozem.
— Auć, to boli! — Bartek rozmasowywał sobie czoło, którym uderzył się w podskakujący wóz.
Ania usiadła, przecierając zaspane oczy. Przez dłuższą chwilę oboje rozglądali się wokół siebie. Byli ogromnie zdziwieni tym, co widzieli.
— Gdzie my jesteśmy? — pierwsza odezwała się Ania i spojrzała na starszego brata.
— Jak ty wyglądasz? — zdziwiła się. Włosy masz długie jak dziewczyna, a to ubranie? Jak worek na kartofle u babci w piwnicy — dodała. Nagle przestała mówić i spojrzała na siebie.
— Oj — westchnęła tylko. — Ja też dziwnie wyglądam.
Rzeczywiście, podobnie jak brat miała na sobie dosyć niecodzienne ubranie. Ni to sukienkę, ni to koszulę uszytą z jednego kawałka materiału, przewiązaną w pasie cienkim, skórzanym paskiem.
— Co tu się dzieje? — Bartek wreszcie odzyskał głos. Na czole miał już średniej wielkości siniaka.
— Gdzie są nasze łóżka, gdzie jest nasz dom? Dlaczego siedzimy na jakimś wozie?
— Kim jest ta pani i ten pan, którzy siedzą przed nami? — wyszeptała Ania.
— I, i gdzie jest mama i tata? — dodała wystraszonym głosem.
— Prr! — siedzący na przedzie wozu mężczyzna przyciągnął lejce. Miał ubraną długą, sięgającą prawie do kolan jasną koszulę i ciemne spodnie. Na brzuchu miał szeroki skórzany pas, a na plecach brązową kamizelkę.
— Prr! No stójcie już! — ponownie pociągnął za lejce i w końcu woły stanęły posłusznie. Mężczyzna wstał, przysłonił dłonią oczy, aby nie raziło go świecące mocno słońce. Rozejrzał się wokoło. Popatrzył w prawo, gdzie brzeg doliny wznosił się delikatnie ku górze. Po swej lewej ręce miał niewielkie, ale dosyć strome wzgórze. Pomiędzy nimi staw i rzekę, której brzegi zdobiły żółte kaczeńce i wysokie liście tataraku. Zamyślił się na chwilę, jeszcze raz popatrzyła dookoła. W końcu opuścił rękę i rzekł mocnym głosem:
— Tutaj zostajemy.
Zeskoczył z wozu. Poprawił lnianą koszulę, ręką przeczesał włosy.
— A wy co tak siedzicie?! Już mi złazić z wozu. Wiadra brać i wody z rzeki nabrać. Wołom pić trzeba dać — powiedział donośnym głosem, odwracając się do rodzeństwa. Ania i Bartek popatrzyli na siebie z ogromnym zdziwieniem.
— Bartek, braciszku, zrób coś. Ja się boję — wyszeptała Ania. Bartek, chociaż był o rok starszy od siostry, też bał się nie na żarty. Przemógł jednak strach, zeskoczył z wozu i podszedł do mężczyzny.
— Przepraszam — powiedział, ale ten nie zareagował.
— Halo, przepraszam pana. Tym razem stojący obok chłopca mężczyzna spojrzał na niego.
— Kim pan jest i gdzie my właściwie jesteśmy? — spytał Bartek.
— Że co? — zdziwiony woźnica podparł się rękami pod boki i roześmiał na głos.
— Matka, słyszałaś?! — ten gagatek ojca swego nie poznaje. Chyba na wozie coś go wytrzęsło i w głowie mu się pomieszało. Jak wezmę kija, to ci zaraz pamięć wróci. Już mi tu wody z rzeki przynieść, a potem chrustu i drewna z lasu nanosić. Ogień rozpalimy i strawę ugotujemy.
Ania i Bartek wzięli dwa wiadra i bez słowa pobiegli nad rzeczkę. Zaczerpnęli wody i usiedli na brzegu. Przez kilka chwil siedzieli w całkowitej ciszy, wpatrując się w żółte płatki kaczeńców. Woda leniwie opływała niewielkie, okrągłe kamienie. Z zamyślenia wyrwał je nagły ruch tuż pod powierzchnią wody.
— Zobacz Bartek to chyba jest rak?! — Ania wskazywała ręką na ciemny podłużny ksztal poruszający się po dnie potoku.
— Rak nieborak — Bartek tylko westchnął i nawet się nie ruszył, aby sprawdzić co też pływa w wodzie.
— Hej, Brat. Co się dzieje? Pierwszy raz widziałam raka na żywo, a ty nawet nie spojrzysz?
— Aniu, muszę ci coś powiedzieć. Ja chyba wiem, co się z nami stało — Bartek w końcu oderwał wzrok od kaczeńców.
— Myśmy chyba … — rozpoczął, ale nie zdążył dokończyć zdania. Przerwał, bo nagle ktoś stanął obok nich. Ten ktoś był uśmiechniętym od ucha do ucha chłopcem w podobnym do Bartka wieku.
— A tu jesteście — powiedział chłopak.
Miał blond włosy, a w nich pełno słomy. Ubrany był podobnie jak i rodzeństwo w jasną koszulę i sięgające za kolana spodnie. Koszula nie była już nowa. To tu, to tam miała dziury i rozdarcia. Spodnie zresztą też całe były w łatach. Gołe stopy miał pokryte szarym pyłem, po prostu brudne. Ania i Bartuś niemal równocześnie spojrzeli na ziemię. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że oni też nie mają żadnych butów.
— A wy co tak patrzycie, jakbyście ducha jakiegoś zobaczyli? To ja, Kuba.
— No jasne, że Kuba — pomyślał Bartek. Kuba z 2 B. Że też go od razu nie poznałem, ale to chyba przez te długie włosy i dziwne ubranie — ucieszył się, że spotkał kolegę z tej samej szkoły.
— Sie ma Kuba. Wiesz może co tu się dzieje? Co my tu robimy i tak dalej? — Bartek spytał chłopaka. Kuba ze zdziwienia otwarł szerzej oczy.
— No wiesz, film kręcą, czy teatr przyjechał, a może to cyrk jakiś jest? — dopytywał się Bartuś.
— Sie co? — wykrztusił Kuba, nie rozumiejąc niczego, o co pytał go Bartek.
— No, o co tu biega? — Bartek rozłożył szeroko ramiona i wskazał nimi na wozy i podróżujących na nich ludzi. Kuba stał i patrzył na nich z coraz większym zdziwieniem, wreszcie domyślił się o co pyta go Bartek i zaczął powoli wyjaśniać.
— Nikt i nic tutaj nie biega. Jedziemy już kilka tygodni i szukamy miejsca, aby zbudować naszą nową wioskę i się osiedlić — zakończył.
Ania patrzyła na chłopca nic nie rozumiejąc i tylko szeptała: „jedziemy, nową wioskę, osiedlić…” Bartek stał bez słowa i dużym palcem prawej stopy wiercił dziurę w wilgotnej ziemi.
— To ja już pójdę — Kuba złapał swoje wiadro i poszedł w stronę, gdzie stał wóz jego rodziców. Uszedł kilkanaście kroków, odwrócił się jeszcze i krzyknął:
— Aha, wasz tata nakazał aby wszyscy byli wieczorem w obozie. Będzie narada przy wielkim ogniu.
— Braciszku, co to wszystko znaczy? O jakim ogniu on mówił? — spytała Ania. Patrzyła na brata nic nie rozumiejąc. Bartek widział, że siostra się boi. Chciał ją jakoś pocieszyć, wyjaśnić co się stało, ale jedno, co mu przychodziło do głowy to…
— Wiem, co się stało, chyba wiem… — poważnym głosem odpowiedział chłopak.
— Jaką ostatnią rzecz pamiętasz z domu?
— Leżeliśmy w łóżkach, a tata opowiadał nam historię na dobranoc.
— No właśnie, a my zamknęliśmy oczy i … — tłumaczył Bartek, ale Ania mu przerwała.
— I zasnęliśmy, a to wszystko nam się śni!
— No właśnie. Śpimy i śnimy sobie ten sam sen — dodał brat.
— To trochę dziwne. Nie myślisz? — zastanawiała się Ania.
— Dziwne, ale tak chyba właśnie się stało. Jesteśmy razem w tym samym śnie…
Popatrzyli na siebie uśmiechając się. Złapali za uchwyt drewnianego wiadra i z trudem je dźwigając, ruszyli tam, gdzie pasły się ich woły.
Jeśli to tylko sen, to może być całkiem fajny — pomyślała Ania. Już się nie bała, czekała na to, co będzie działo się dalej.
Zanim wieczorem usiedli przy wielkim ognisku, musieli jeszcze dwa razy pobiec do lasu, aby nazbierać drewna. W lesie ponownie spotkali Kubę i trochę starszą od nich dziewczynkę. Jak się okazało, była to siostra Kuby — Kasia. Wszyscy wołali na nią Kachna, co trochę śmieszyło Anię. Za to Bartek patrzył na nowo poznaną koleżankę jak na kolorowy obrazek. Trzeba przyznać, że dziewczyna była ładna. Miała długie, splecione w gruby warkocz blond włosy, mały zadarty nosek i uśmiech ciągle na twarzy. Kiedy zapadł już zmierzch dorośli i dzieci usiedli wokół ogniska. Było ich wszystkich około dwudziestu osób. Nad ogniem wisiał wielki osmolony garniec, znad którego unosiła się para. Coś w nim bulgotało. Jedna z kobiet wzięła w dłoń długą, drewnianą łychę i zamieszała w garnku.
— Ciekawe, co w nim gotują? — Bartek spytał siostrę.
— Nie wiem, ale pachnie cudownie — Ania zmrużyła oczy i wciągnęła mocno powietrze nosem.
— Wiem, że to wszystko sen, ale ja naprawdę czuję głód — westchnął Bartek.
— Kiedy wreszcie dadzą coś zjeść? — zastanawiała się niemniej głodna siostra.
Nie musieli jednak zbyt długo czekać. Chwilę później podeszła do nich ich „nowa” mama i w drewnianych miskach przyniosła im gorącej ni to zupy, ni to gulaszu. Do ręki wcisnęła im po grubej pajdzie ciemnego chleba.
— Jedzcie gołąbeczki, jedzcie. Na zdrowie — uśmiechnęła się i usiadła obok.
Przez kilka chwil wszyscy jedli w milczeniu. Kiedy skończyli, pierwszy wstał ich „tata”.
— Słuchajcie wszyscy — rozpoczął mocnym głosem.
— Jesteśmy już w drodze od wielu tygodni. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zwierzęta też już ledwo idą. Jako że możemy się, zgodnie z obietnicą księcia osiedlić tam, gdzie nam się spodoba, tutaj zostaniemy! Mamy tu staw i rzekę, las też jest niedaleko, a ta polana jest wielka, nic tylko nowe domy budować. Tu będziemy bezpieczni. Tu będzie nasz nowy dom — mężczyzna przerwał i wnet rozległy się głosy.
— Dobrze Tych mówi!
— Dość tej wędrówki!
— Rację ma Tych, tu będzie dobrze!
— Zostańmy tu!
Tych, bo tak miał na imię przemawiający mężczyzna, stał jeszcze przez chwilę, patrzył na ciemny już o tej porze las i na wzgórze, u którego podnóża się zatrzymali.
— Aniu — szepnął Bartek — Ja chyba poznaję to miejsce. My już tu kiedyś byliśmy. To znaczy, kiedyś będziemy, w przyszłości. Oj, to wszystko jest takie dziwne i pokręcone.
Wokół było już całkiem ciemno. Na niebie błyszczały gwiazdy. Bartuś i Ania czuli, że są już bardzo zmęczeni przeżyciami dzisiejszego dnia.
— Widzisz ten staw i rzeczkę przed nami i tę małą górkę za naszymi plecami? — Bartek wskazał głową za siebie.
— Widzę Bartuś, widzę, ale nie poznaję — również szeptem odpowiedziała Ania.
— Na tej górze dzisiaj, to znaczy kiedyś w przyszłości stanie kościół na Starych Tychach — wyjaśnił Bartek.
— Ale tu jest taki wielki staw… — zastanawiała się Ania.
— Pamiętasz tę starą pocztówkę w albumie taty? Tam był kościół, a przed nim taki właśnie staw — powiedział Bartek i ziewnął szeroko otwierając usta.
— To my teraz siedzimy… — Ania spojrzała wokół — siedzimy na środku ulicy — zaśmiała się.
Tymczasem Tych kończył swoją przemowę.
— Ludzie, słuchajcie! Nadszedł koniec naszej podróży. Tu zbudujemy nasze chaty, zmienimy bagna w łąki i pola, wykarczujemy las. Tutaj będziemy bezpieczni. A naszą wioskę nazwiemy …
— Tychy — szepnęła Ania i zamknęła zmęczone oczy. Głowa opadła jej na bok, wprost na ramię śpiącego już brata.
— Pobudka. Wstawajcie szybciutko — mama weszła do pokoju Ani i Bartka.
— No co jest z wami dzieciaki, czas wstawać?
— Już, już, zaraz idziemy po wodę — zaspanym głosem odpowiedział Bartek.
— Jaka wodę? Śpicie jeszcze? — zdziwiona mama spojrzała na zaspane dzieciaki.
— A, to ty mamo. O jak to dobrze — westchnęła Ania, przeciągając się na łóżku.
— Ale miałem sen — wtrącił Bartek. — Musieliśmy z Anią nosić ciężkie wiadra z wodą i szukać drewna w lesie.
— I nasz tata miał na imię Tych, a ty miałaś taką śmieszną suknię. Na dodatek nie mieliśmy butów, za to strasznie brudne nogi — powiedziała z uśmiechem Ania.
— I musieliśmy woły karmić — dodał Bartuś.
— I Tychów jeszcze nie było, tylko duża łąka i las wokół — dokończyła Ania.
— Oj dzieci, dzieci co też wam się śni po nocach. A teraz zjedzcie szybciutko śniadanie i czas zmykać do szkoły — zarządziła mama i poszła do kuchni przygotować śniadanie. Rodzeństwo uśmiechnęło się do siebie.
— Ale fajnie nam się śniło, co nie? Dziwne tylko, że mieliśmy ten sam sen — zadumał się brat Ani.
Czas w szkole przeleciał im bardzo szybko. Bartek miał straszną ochotę opowiedzieć wszystko, co wydarzyło się w jego śnie swoim najlepszym kolegom, ale w końcu zrezygnował z tego pomysłu. Bał się zwyczajnie, że chłopaki go wyśmieją. Gdyby jeszcze wspomniał, że podróżował w czasie z młodszą siostrą, kumple mieli by ubaw do końca tygodnia. Po powrocie do domu odrobili lekcje, pobawili się trochę, pooglądali telewizję.
— Już nie mogę doczekać się wieczora — szepnęła Ania, kiedy kończyli kolację.
— Ja też — Bartek uśmiechnął się do siostry. — Myślisz, że znowu coś nam się razem przyśni?
— Bardzo bym chciała. Ciekawe tylko, co to będzie tym razem — odpowiedziała Ania. Zrobiło się już całkiem ciemno.
— No, czas już do łóżka i czas na nową bajkę — mama usiadła obok Ani.
— Przeczytam wam wasza ulubioną, o zaczarowanej górze… — rozpoczęła.
— Mamo, czy może znowu tata opowiedzieć nam jakąś historię? — spytał Bartek. Zdziwiona mama spojrzała na dzieci.
— Oczywiście, że może, a co, moje bajki już was nudzą?
— Nie, nie, nie, tylko ty sobie poczytaj książkę i odpocznij. Masz tak mało czasu dla siebie — z niewinnym uśmieszkiem odpowiedziała Ania.
— No dobrze, już go wołam — mama powoli wyszła z pokoju.
Po chwili nadszedł tata.
— Co wy tutaj kombinujecie, co? — spytał, patrząc podejrzliwie na rodzeństwo.
— Nic tatusiu, absolutnie nic. Tylko ty tak ciekawie wczoraj opowiadałeś… Chcemy jeszcze trochę historii — wyjaśnił Bartek.
— O Tychach? — zdziwił się tata.
— Właśnie, opowiedz nam coś jeszcze o naszym mieście.
— No dobrze. Zatem posłuchajcie…
Gdzieś w połowie XV wieku, czyli prawie pięćset lat temu, pod niewielkie wzgórze obok stawu w centrum wsi Tychy zaczęły podjeżdżać wozy wyładowane drewnem…
Sen Drugi — Kościół na wzgórzu
— Gdzie się pchacie! Uciekajcie stąd! — mężczyzna w kapeluszu na głowie szarpnął lejce konia i zatrzymał wóz.
— Co wy tak nagle zza krzaków wyskakujecie jak jakieś zające, życie wam wam niemiłe? Chcecie, żeby was koń stratował?! — ze złością spojrzał na Bartka i Anię.
Rodzeństwo ze strachu odskoczyło w tył.
Popatrzyli na siebie i odeszli kawałek na bok.
— Udało się. Znowu tu jesteśmy. Poznajesz to miejsce? — spytał Bartek.
— Chyba tak. Ten sam staw i wzgórze. Tylko domy już stoją i droga jest.
— Lasu już też nie ma i pola wszędzie i łąki jakieś — chłopak rozglądał się wokół z ciekawością.
— Zobacz, wszystkie domy są z drewna i siano mają na dachu — Ania wskazała ręką na pobliskie zabudowania.
— Nie siano, ale słomę — poprawił ja brat. — Małe takie jakieś, wszędzie błoto i krzaki — komentował głośno.
— I kury łażą wszędzie. Nikt ich nie pilnuje? — zastanawiała się Ania.
Rodzeństwo odeszło jeszcze kawałek i usiadło na ogromnym pniu ściętego drzewa. Patrzyli na małe drewniane domki, na krzywe płoty, na pomalowane na biało ściany chat. Nad ich słomianymi dachami unosił się dym. Drogę przebiegły dwa psy, szczekając na siebie i płosząc stadko gęsi.
Woźnica, który ich wcześniej przepędził, robił coś przy wozie. Po chwili ogromne belki spadły z wozu wprost na trawę. Wystraszony koń szarpnął się, ale mężczyzna przytrzymał lejce i uspokoił zwierzę. Kiedy skończył wskoczył na wóz, strzelił batem i coś krzyknął na konia. Ten, zanim ruszył, odwrócił swój łeb do tyłu, spojrzał na dzieciaki, zarżał i wreszcie powoli wóz ruszył z miejsca. Po chwili skręcił i zniknął za jedną z drewnianych chałup.
Minęło kilka chwil i kolejny wóz załadowany drewnem podjechał pod wzgórze. Znowu, wielkie drewniane belki spadły z hałasem i potoczyły się po trawie.
— Co tutaj się dzieje? — zastanawiał się Bartek. — Po co im to całe drewno?
Coraz więcej wozów zjeżdżało pod wzgórze. Stosy belek ze świeżo ściętych drzew piętrzyły się przy drodze.
— Nudny ten sen — westchnęła Ania — Nic ciekawego się nie dzieje.
— Posiedzimy i popatrzymy sobie. Przynajmniej nie musimy dźwigać ciężkich wiader, ani nosić drewna z lasu — Bartek przeciągnął się leniwie jak kot. Położył się na trawie, oparł głowę o pień, a ręce skrzyżował na brzuchu. Po chwili zerwał źdźbło trawy, wsadził sobie między zęby i zaczął powoli rzuć.
— Jesteś jak ten koń — parsknęła śmiechem Ania, która miała ochotę na małą sprzeczkę. Cokolwiek, aby tylko przerwać ten nudny sen. Bartek już, już miał jej coś odpowiedzieć, kiedy nagle zauważyli, jak z pobliskich chałup zaczęli powoli wychodzić ich mieszkańcy. Po chwili już całkiem spora ich grupa zebrała się u podnóża wzgórza. Przyszli wszyscy; młodzi, starzy, mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci. Na jeden z wozów wskoczył mężczyzna. Uniósł rękę, w której trzymał kapelusz. Machał nią przez chwilę, aż wreszcie zawołał donośnym głosem:
— Słuchajcie ludzie! Jak już zapewne wiecie, dzisiaj zaczynamy budowę naszego nowego kościoła. Zgodnie z umową, między księdzem proboszczem, a naszą wioską, wszyscy muszą pracować przy jego wznoszeniu. Każdemu zostanie przydzielona praca do wykonania. Nikt nie będzie siedział i się obijał … Ej wy tam! — mężczyzna machnął ręką w stronę Bartka i Ani.
— A wy co tak siedzicie? Już mi tu chodźcie do pomocy. Widzieliście to ludzie? Leżą i bąki zbijają! Czyje wy jesteście dzieci, co?! A zresztą nieważne. Bierzcie się do pracy jak inni — rozkazał.
Rodzeństwo posłusznie podeszło bliżej i stanęło obok pozostałych dzieci. Dzieci były brudne i rozczochrane. Żadne z nich, tak jak w poprzednim śnie nie miało na nogach butów. Niektóre miały na głowach postrzępione słomiane kapelusze.
— Ci, co mają konie, będą wciągać drewno na szczyt wzgórza — kontynuował mężczyzna. — Ci z wozami będą kamienie wozić, reszta wodę wiadrami i piasek nosić będzie.
— O mamusiu, znowu te ciężkie wiadra z wodą — Ania aż jęknęła ze strachu.
— A przed chwilą marudziłaś, że taki nudny sen nam się śni — odparł zrezygnowany Bartek.
Na szczęście mężczyzna kierujący budową ogłosił, że dzieci będą wnosić mniejsze deski i narzędzia dla pracujących na wzgórzu mężczyzn.
— No, to tym razem mamy szczęście — uśmiechnął się brat.
Po chwili konie rozpoczęły wciągać z mozołem ciężkie kłody na szczyt wzgórza. Mężczyźni popychali wyładowane kamieniami wozy. Ania z Bartkiem złapali pod pachę długą deskę i pomaszerowali do góry. Na samym szczycie wzniesienia kopacze już wcześniej wykopali rowy pod fundamenty. Teraz murarze i kamieniarze wsypywali do nich kamienie i mieszali je z zaprawą. Rodzeństwo wiele razy musiało chodzić tam i z powrotem dźwigając, to ciężkie deski, to młotki, siekiery i inne narzędzia. Nad wzgórzem słychać było stukot młotów kruszących kamienie, piły tnące długie pnie i śpiew kobiet pomagających przy budowie. Cieśle powoli układali drewniane belki budując z nich ściany kościoła. Pod koniec dnia sięgały już dzieciom prawie do czubka głowy. Wreszcie wieczorem, kiedy słońce już dotykało koron drzew, kierujący budową zarządził koniec pracy. Wszyscy usiedli obok małego ogniska i ze szczytu wzgórza patrzyli na swoją wioskę. Na pola, łąki i staw w środku wsi, po którym leniwie pływały gęsi i kaczki.
— Ale tu pięknie — rozmarzonym głosem powiedziała Ania.
— Popatrz tam — Bartek wskazał ręką wprost przed siebie.
— Gdzie? Przecież tam nic nie ma? — Ania próbowała dostrzec cokolwiek w miejscu, na które wskazywał jej brat.
— Tam daleko, za tymi łąkami.
— Nic nie widzę — dziewczynka wytężała wzrok.
— Zamknij oczy i wyobraź sobie nasze dzisiejsze Tychy — tłumaczył chłopak.
Ania zamknęła oczy. Siedziała tak przez chwilę i powoli na jej buzi zaczął pojawiać się uśmiech.
— Widzisz już? Wiesz o czym mówię? — spytał Bartek.
— Chyba tak. Tam kiedyś zbudują nasz blok, prawda?
Bartek nic nie odpowiedział. Kiwnął tylko głowa i cicho wyszeptał — Nasz dom…
Ich rozmyślania przerwała kobieta, która podeszła do nich trzymając w ręku kilka grubych kromek razowego chleba i kawałek twarogu.
— Jedźcie, moje dzieci. Ciężko dzisiaj pracowałyście, to wam się należy — uśmiechnęła się, podała im jedzenie i wróciła do stojących obok kobiet.
— To chyba jest nasza mama — Ania uśmiechnęła się na wspomnienie tego słowa.
Zrobiło się już całkiem ciemno. Wszyscy razem siedzieli przy płonącym ognisku. Mężczyźni planowali pracę na jutrzejszy, kolejny dzień budowy kościoła. Kobiety tuliły do siebie zmęczone dzieci. Czas mijał. Po wieczornym posiłku nie pozostał już ślad. Ogień dogasał. Nad Tychami zapadła noc. Mieszkańcy wioski powoli wstawali i ruszali do swoich drewnianych chat. Gdzieś z boku, oparci o pachnące żywicą pnie drzew drzemali przytuleni do siebie Ania i Bartek. Obydwoje uśmiechali się przez sen. Będą mieli o czym jutro opowiadać swoim kolegom i koleżankom w szkole. Szkoda tylko, że nikt im nie uwierzy, że kiedyś przed wiekami pomagali w budowie kościoła na Starych Tychach…
Następnego dnia przy obiedzie, rodzeństwo nie mogło spokojnie usiedzieć przy stole. Jedno przez drugie opowiadali rodzicom o najstarszym tyskim kościele.
— Mamo, a wiesz, że cała wioska musiała pomagać w jego budowie? — pytała z uśmieszkiem na twarzy Ania.
— I takie grube drzewa ścinali, żeby zrobić z nich te no, te… Bartek pomóż mi. Jak to się nazywa?
— Rusztowania — podpowiedział siostrze Bartuś.
— A fundamenty, to są z takich wielkich kamieni — kontynuowała Ania. Tata z mamą ze zdziwieniem spojrzeli na siebie.
— Skąd wy to wszystko wiecie? Tatuś wam wczoraj opowiedział?
— Zasnęli tak szybko, że nawet nie zdążyłem o tym wspomnieć — wtrącił tata.
— Śniło nam się — wyjaśnił Bartek.
— Razem, obojgu? — mama nie mogła uwierzyć w wyjaśnienia dzieci.
— A razem — z uśmiechem powiedziała Ania i ze smakiem połknęła kolejną łyżkę zupy grzybowej.
— Oh dzieciaki, ależ wy macie fantazję — skomentowała mama, a tata zmrużył oczy, pomyślał przez chwilę i tylko podrapał się po głowie.
Po południu do Ani i Bartka wpadł z wizytą ich sąsiad z czwartego piętra, Wojtek. Pograli przez chwilę w nową grę Bartka, przeglądnęli kilka albumów z samochodami, ale zabawa jakoś nie chciała się kleić. Tata widząc, że dzieci nie potrafią się niczym zająć na dłużej, zaproponował.
— Słuchajcie. Mam taki stary film, jeszcze z lat sześćdziesiątych, myślę, że wam się spodoba.
— Co, taki staroć? — powątpiewał Bartek.
— Dzisiaj nikt już takich starych filmów nie ogląda — westchnęła ze zrezygnowaniem w głosie Ania.
— Jestem pewien, że ten przypadnie wam do gustu — przekonywał tata.
— A będzie tam jakąś księżniczka albo król? — chciała wiedzieć siostra Bartka.
— Pewnie jakaś czarno-biała nuda — marudził Bartek, któremu było trochę wstyd przed kolegą, że ich tata ma takie dziwne pomysły. Przecież nikt z ich znajomych takich staroci już nie ogląda.
— Stary, bo stary, ale będzie się wam podobał — z tajemniczym uśmiechem zachęcał ich tata.
— Proszę pana, a jaki jest tytuł tego starocia, ups, przepraszam tego filmu? — spytał Wojtek i troszkę się zaczerwienił, że wyrwało mu się takie słówko.
— „Krzyżacy”! — zawołała z kuchni mama, która właśnie przygotowywała coś smakowitego. Zapach pieczonego ciasta rozchodził się już po całym mieszkaniu. Tym razem tata uśmiechnął się pod nosem.
— Tatuś widział ten film już ze dwadzieścia razy i zawsze chciał wam go pokazać — dokończyła mama, a tata chyba jakoś tak troszkę się zawstydził.
— Kiedy byłem w waszym wieku, był to jeden z moich ulubionych filmów — powiedział, wkładając płytę do odtwarzacza.
— No dobrze, możemy przecież spróbować — zgodziły się dzieciaki i zasiadły wygodnie na tapczanie.
W momencie, kiedy na ekranie telewizora zaczęły pojawiać się napisy, mama wniosła do pokoju cudownie pachnące babeczki i usiadła obok. Nic już nie stało na przeszkodzie, aby rozpocząć seans.
Przez pierwsze kilka minut chłopcy uśmiechali się pod nosem i coś cicho komentowali. Ania od samego początku wpatrywała się w ekran telewizora z wielkim zainteresowaniem.
— Jakie kolorowe suknie, jakie klejnoty! Nawet księżna jest! — z iskierkami w oczach komentowała.
Chłopcy zapomnieli nawet o słodkościach i z wypiekami na twarzy obserwowali rycerzy na wielkich koniach. Ich lśniące w słońcu zbroje i długie miecze. Scena bitwy po Grunwaldem rozpaliła chłopaków do czerwoności. Z zaciśniętymi kciukami oberwowali zmagania polskich rycerzy z Krzyżakami. Kiedy wreszcie bitwa została wygrana, odetchnęli z ulgą. Przez prawie trzy godziny śledzili losy dzielnego Zbyszka z Bogdańca i Danusi. Kiedy film się skończył, wszyscy przyznali tacie rację, że jednak stare filmy też mogą być fajne. Zrobiło się już późno. Wojtek poszedł do swojego mieszkania.