National Geographic
Oczywiście najlepiej będzie, jeśli zacznę od „dzieckiem w kolebce, już śniłem o Angkorze”. Tylko, że to by była klasyczna trzecia prawda księdza Tischnera, nic więcej. Tym niemniej, jak w Radiu Erewań, czyli w zupełnie innych okolicznościach, ale Angkor pojawił się w moim życiu i jak się okazało pozostał na zawsze.
Moja Matka całe życie zawodowe poświęciła geografii. Pamiętam, gdy pisała pracę magisterską o Sierra Leone, w domu pełno było map, zdjęć i tekstów o kraju, którego wyobrażenie było dla mnie zbyt trudne by miejsce to uczynić realnym. „Podróżowałem” palcem po mapie leżącej na stole w „salonie” naszego małego mieszkanka i wyobrażałem sobie jak wygląda Afryka. Że wygląda inaczej dowiedziałem się znacznie później.
Gdy byłem już nieco starszy, pewnego dnia przyniosła z pracy, jak co miesiąc, nowy numer National Geographic. Nie, nie było wtedy w telewizji kanału National Geographic HD, bo też w ogóle go nie było, nawet bez HD. No, ale do rzeczy. Ze wszystkich zeszytów, które przeglądałem, w pamięci pozostał mi właśnie tylko ten. Tematem miesiąca było Królestwo Angkoru. Zdjęcia zamieszczone w National Geographic zabrały mnie w podróż poza zwykły wymiar. Nie pamiętam nic równie tajemniczego, mistycznego i egzotycznego jak owe ruiny zaginionego królestwa, wydarte puszczy po wiekach zapomnienia. Nic tak nie wyglądało, nic nie było owiane tak wielką tajemnicą, jak majestatyczne budowle wielkiej i zaginionej cywilizacji, która zrodziła się i upadła wieki temu, a potem nawet pamięć o niej zabrała dżungla. I gdy po wiekach znów Angkor „odkryto” nie było w świecie nic, z czym można by to było porównać. Tym bardziej dla polskiego nastolatka we wczesnych latach siedemdziesiątych ubiegłego już wieku. Takie rzeczy do tej pory tylko w bajkach, Angkor natomiast był prawdziwy, ale za to całkowicie nierealny. Nie było takiej możliwości, żebym mógł go zobaczyć, na zawsze miał pozostać jedynie marzeniem.
To doświadczenie, pozostawione gdzieś w podświadomości, tak długo kroplą drążyło skałę, aż eksplodowało zimą Roku Pańskiego 2007. Ale o tym za chwilę. Na razie chciałbym tylko powtórzyć „oczywistą oczywistość”, że marzenia czasem się spełniają, gdy się czegoś naprawdę chce, bywa i tak, że w końcu udaje się to osiągnąć. Tak było ze mną i Królestwem Angkoru. Nadszedł w końcu dzień, gdy marzenia piętnastolatka o zaginionym w dżungli tajemniczym królestwie stały się rzeczywistością. I właśnie o tym jest ta książka.
Zamiast wstępu, czyli historia spełnionego marzenia
Był rok 2007, po dekadzie wyjazdów do Afryki Północnej, zwykle na wakacje z dzieciakami, po raz pierwszy wybieraliśmy się do Azji.
Przed urlopem na powtarzające się ciągle pytania „Gdzie jedziesz?”, czasem dla draki odpowiadałem „do Kambodży”, co zawsze wywoływało efekt srającego kota. To znaczy, że interlokutor miał oczy jak srający kot- wielkie i pełne zdziwienia. „Gdzie?”, to wszystko, na co było zwykle go stać. „Człowieku, przecież tam nic nie ma, jest niebezpiecznie, malaria, wojna i cholera”. A dziś ni mniej ni więcej tylko naprawdę, jak dobrze pójdzie, wieczorem będziemy w samym środku tego kraju. Właśnie wyruszamy z Bangkoku na trzydniową wyprawę do Kambodży. Jesteśmy na zorganizowanej wycieczce, mamy opiekuna i zaczynamy podróż standardowym, (czyli bardzo porządnym) tajskim autobusem do Aranyaprathet.
No dobra, ale skąd wzięliśmy się w Bangkoku? Z Warszawy, to będzie odpowiedź najprostsza i prawdziwa, ale nie o to w pytaniu chodzi. Był to okres w naszym turystycznym życiu zwany „Triadą”. Tak nazywało się jedno z największych biur turystycznych w Polsce a my dość często z jego usług korzystaliśmy. Nigdy jednak nie jeździliśmy tak daleko. Z najprostszej przyczyny, na Azję nie było nas stać. Zmieniło się, gdy w skrzynce na listy znalazłem katalog Triady Zima 2007. Tajlandia i Kambodża w 16 dni i to w naprawdę promocyjnej cenie. A w środku zdjęcia, między innymi z Angkoru. Tego samego dnia mieliśmy zarezerwowane miejsca i wyglądało na to, że niemożliwe nagle stało się możliwe, wystarczyło wpłacić zaliczkę za pomocą Master Card. I co? Reklamy kłamią?
Kilka dni wcześniej wylądowaliśmy na świeżo oddanym do użytku lotnisku Suvarnabhumi w Bangkoku i pod opieką przewodnika Triady „objeżdżaliśmy” Tajlandię. Celowo nie piszę, że poznawaliśmy, bo gdy w końcu Tajlandię jako tako poznaliśmy, okazało się, że znacząco różni się ona od tego co zapamiętaliśmy z wycieczki. Nie chcę w czambuł potępiać zwiedzania świata na takich wycieczkach, ale ta była naszą ostatnią zorganizowaną imprezą i dziś nikt mnie na taką opcję nie namówi.
Dlatego też naszą pierwszą podróż do Angkoru traktuje jako coś w rodzaju „trailera”, owszem byliśmy, Angkor Wat widzieliśmy, łza w oku się kręciła, ale już wtedy wiedziałem, że muszę tu wrócić i Angkor zobaczyć a nie „przelecieć”. Dlatego też w pierwszej części pozwolę sobie ten wyjazd opisać tak jak to było, czyli „Kambodża w trzy dni”. Próbować można, ale efekt marny.
Granica
Przejście graniczne Tajlandii z Kambodżą w okolicach Aranyaprathet to atrakcja turystyczna sama w sobie, zwłaszcza gdy nie ma masz wizy, co przytrafiło się na szczęście nie tylko nam, ale połowie wycieczki. Dobrze, gdy jest się uczestnikiem wycieczki, bo pilot wszystko załatwi, gorzej, a na pewno drożej, jak się to załatwia indywidualnie. Stanowczo zalecam zaopatrzenie się w wizę wcześniej, taniej i o całe godziny krócej. Nasz przewodnik zebrał paszporty i pieniądze, po 1300 BHT, i poszedł sprawy załatwiać. My zostaliśmy w knajpie; tu jedna dygresja, już się zorientowałem, że w Tajlandii, gdzie by się nie poszło do knajpy się trafi. Ja zawzięcie konsumowałem kolejne „niejadalne” według mojej towarzyszki życia potrawy, a rzeczona udała się na eksplorację … bazaru.
Otóż jest tam chyba największy bazar, jaki kiedykolwiek wcześniej i później widzieliśmy; w każdym razie sięgał na pewno poza horyzont. Okolice przejścia granicznego to mekka wszelkiej maści handlarzy i przemytników. Po obydwu stronach obraca się nieprawdopodobnymi ilościami towarów w cenach „okazyjnych” oczywiście. I tak na przykład tajskie papierosy po khmerskiej stronie są 5 krotnie tańsze. Wszędzie pełno „markowych” ciuchów, szytych oczywiście w Kambodży za psie grosze. Tam można poznać rzeczywistą wartość tego, za co nasi celebryci płacą setki i tysiące złotych. Na rzeczonym bazarze rzadko jest to złotych kilkadziesiąt. Ja się najadłem, żona obkupiła, przewodnik wrócił z wizami w paszportach i przekraczamy granicę.
„Cambodian Border” to jest coś, co samo w sobie jest pierwszej klasy turystyczną atrakcją. Najpierw żegnamy się z Tajlandią w schludnym budynku, gdzie dokonujemy odprawy paszportowej, wychodzimy na zewnątrz, a przed nami … zupełnie inny świat. Pomiędzy budkami granicznymi jest kilometr „ziemi niczyjej”, gdzie zbudowano kasyna i luksusowe hotele. Drogą, nawet niewybrukowaną, poruszają się tam i z powrotem „mrówki” przenoszące, przeciągające i przewożące jakieś nieprawdopodobne ilości towarów wszelakiego rodzaju.
Po bokach drogi widać podjazdy pięciogwiazdkowych hoteli z kasynami w środku. I ten kilometr trzeba przejść samemu, więc idziemy. Na szczęście bagaże dostały „mrówki” i można mieć nadzieję, że dostaniemy je po drugiej stronie- w końcu nadzieja umiera ostatnia. Jak komu Tajlandia nie była dość azjatycka to tu „tchnienie orientu” trafi każdego. Na końcu tego obłędu jest graniczna budka, gdzie Panowie Oficerowie dysponując porządnym sprzętem sprawdzają nasze facjaty ze zdjęciami w paszporcie, taka niespodzianka.
Za budką „pierdolnik”, jakiego w życiu nie widziałem. Asfalt tajskich dróg został daleko za nami, kurz, smród i ubóstwo wokół, gdyby nie przewodnik to byśmy się pewnie pogubili. Ładują nas do „border shuttle”, czyli starego busa, który wiezie nas na parking jakiś kilometr dalej. Tam czeka już nasz autobus z lat sześćdziesiątych, wsiadamy i jedziemy do Siem Reap.
Piekielna droga
Droga z Poi Pet, bo tak nazywa się ta mieścina, do Siem Reap jest zdecydowanie w pierwszej dziesiątce najgorszych dróg świata i naprawdę warta jest legend, jakie o niej krążą. Mamy przed sobą 180 km i przejedziemy je, w jakie 6 do 8 godzin, jak dobrze pójdzie. Dodam tylko, że po drodze nie ma żadnych gór, a jedynie płaska jak stół równina. Ale drogi też w zasadzie nie ma. Jest coś, co od biedy drogę przypomina; tak pewnie wyglądały starożytne autostrady. Walec po tym pewnie jechał z rok temu i na tym się skończyło. Kurz jest taki, że kierowca nic nie widzi i jedzie naprawdę na ślepo. Jak w coś trafi to … trudno. Przy nas, zaraz po wyjeździe z Poi Pet była czołówka. Trochę pomaga klakson, tak jak statkom we mgle. Wiesz przynajmniej, że coś jedzie, ale gdzie to nie zobaczysz.
I tak mamy fart, że jest pora sucha, bo w porze deszczowej potrafi zabrać kawał drogi albo most i trzeba trzy dni koczować aż naprawią. Most, to zresztą sprawa umowna, bo to prawie wyłącznie same kratownice z deskami, które można w zasadzie postawić w każdym miejscu, kompletna prowizorka. Po 10 minutach mimo „klimatyzacji” autokar zapełnia się pyłem i wszyscy kaszlą. Po 3 godzinach i przejechaniu mniej więcej połowy drogi stajemy na popas. To znaczy, że kierowca musi wypłukać filtr powietrza, bo dalej nie pojedziemy. Używa tu się tylko filtrów stożkowych, bo tradycyjne nie dałyby rady.
Jesteśmy w Sisophon, niby w knajpie. Wkoło nędza jak w … Kambodży i pełno żebrzących dzieci; tego się właśnie obawiałem i źle to znoszę. Ale cóż, sam świata nie zmienię. Po popasie” jeszcze tylko następne 3 godziny i jesteśmy na miejscu.
Siem Reap osiągamy po zmierzchu. Kilka kilometrów przed miastem pojawia się asfalt, a za nim przepiękne miasteczko gęsto pokryte hotelami od jednej do pięciu gwiazdek. Kontrast po tym, co widzieliśmy po drodze jest szalony. Siem Reap to najbogatsze miasto Kambodży, tyle daje się „wyciągnąć” z Angkoru. Obsługa i zabezpieczenie ruchu turystycznego na bardzo wysokim poziomie, łącznie z czterema nowoczesnymi szpitalami. Hotel trzygwiazdkowy, piękny, we francuskim stylu, z restauracją bez ścian na ostatnim piętrze. Pokój wielki i pięknie urządzony, łazienka też. Nawet kapcie i szlafroki oraz TV Cable 305 kanałów.
Zawsze, gdy spotykam takie kontrasty, powracają myśli, czy dobrze robimy pławiąc się w tym, jak na miejsce gdzie jesteśmy, luksusie, gdy wokół tyle biedy. Ale turystyka to przemysł jak każdy inny i dochody z niej pozwalają miejscowym na polepszenie ich bytu. Taką odpowiedź dostawałem zawsze, gdy ich pytałem, co o tym sądzą, oni z tego żyją po prostu. Im my tam więcej wydamy tym lepiej, czasem jest trudno, ale trzeba to jakoś zaakceptować. Zresztą sam to zobaczyłem, gdy wróciłem do Siem Reap po trzech latach, zmiany były ogromne, na lepsze oczywiście. Poszliśmy jeszcze na Francuski Bazar tuż koło hotelu, polecam, jest klimatycznie i tanio. Potem kolacja w knajpie na Walking Street, pyszna oczywiście i idziemy spać. Jutro wielki dzień, przynajmniej dla mnie.
Dzień, gdy sen się spełnił
Napisałem we wstępie, jak ważne dla mnie było odwiedzenie tego właśnie miejsca i skąd to się wzięło w moim życiu. Marzyłem całe dziesięciolecia żeby je zobaczyć, żeby tego „dotknąć” moimi zmysłami, i 30 stycznia 2007 roku sen się spełnił. Nie opiszę Wam świątyni Angkoru, nie tym razem, bo …, co przeżyłem tego dnia opisać nie potrafię. Spełnione sny są czymś tak wyjątkowych, tak intymnym, że nie sposób się nimi podzielić. Ale, wierzcie mi, to było warte nie tylko pieniędzy, które zapłaciłem, było warte też czekania przez 40 lat.
Tak mnie walnęło, że … wróciłem za dwa lata prawie na tydzień, żeby zobaczyć więcej, ale to już osobna historia, którą opiszę innym razem, a Ty, drogi czytelniku znajdziesz ją w następnym rozdziale tej książki. Na razie niech to, co zdarzyło się tego dnia pozostanie między mną a Zaginionym Królestwem Angkoru.
Oczywiście zdjęcie w National Geographic było nieporównywalnie lepsze, ale było na nim dokładnie to samo, co na tym, wykonanym przeze mnie pierwszą w życiu cyfrówką. Ale to jest właśnie Angkor Wat, a ja tu jestem naprawdę.
Poranek w Siem Reap
Rano miało być tak. Wycieczka pojechała fakultatywnie oglądać farmę krokodyli, czyli kolejna „cepeliada”, a my spokojnie wstaliśmy koło ósmej, żona jeszcze się szykowała a ja poszedłem na balkon posiedzieć troszku i popatrzeć. Pod nami rozkręcało się codzienne życie miasteczka, ludzie, rowery, skutery, wózki i co jeszcze może się ruszać przepływało w każdym możliwym kierunku.
Zapamiętałem tylko samotną uczennicę w mundurku jadącą na rowerze, pewnie do szkoły. Na głowie miała ten słynny kapelusz i gdy mijała nasz hotel spojrzała w górę, na mnie. Tego uśmiechu nie zapomnę nigdy, to taki drobiazg, zdarza nam się codziennie, ale ten właśnie pozostał głęboko w mojej pamięci, podczas gdy miliony innych odeszło we mgły zapomnienia. Nigdy nie wiemy, kiedy jest ta ulotna chwila, gdy wszystko jest tak jak powinno być, tu i teraz i nic już nie trzeba zmieniać. A potem było, minęło, zostaje tylko obrazek wyryty gdzieś w nas głęboko na zawsze.
Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć jak wygląda Siem Reap w czasie dnia, bo poprzednio widzieliśmy je tylko w nocy. Mieszkaliśmy tuż koło starego francuskiego bazaru i tam zostawiłem żonę a ja postanowiłem połazić gdzieś dalej, umówiliśmy się na jedenastą w hotelu, bo wyjazd miał być w samo południe. Ledwo mi się udało odejść kilkaset metrów, gdy spotkałem naszego przewodnika na skuterze. Jeszcze dziesiątej nie było a oni już wrócili, walizki spakowali do autokaru i znów cała wycieczka na nas czekała. Zakupy żony i mój spacer szlag jasny trafił. Po raz kolejny, nie masz to jak objazdówka i to jeszcze z Triadą; nie jest to, chyba, najlepsza metoda nie tylko wypoczynku, o którym nawet mowy nie ma, ale jako zwiedzanie też się nie sprawdza. I ta konstatacja miała potem dalekosiężne skutki.
Nigdy więcej nie pojechaliśmy na „objazdówkę” i nie zanosi się, żebyśmy to kiedykolwiek zrobili. Tak jak już wcześniej wspomniałem, to nie jest dobry pomysł na poznanie czegokolwiek. Pomysł na „Angkor w jeden dzień” należy z pewnością do najgłupszych z możliwych, ale ponad 90% odwiedzających Kambodżę dokładnie tak robi. Dla mnie tego dnia skończył się pomysł na „zaliczanie”, za to zrodziła się potrzeba „zobaczenia”, o poznaniu nawet nie wspomnę. I tak trzy lata później, gdy już się z Azją „otrzaskaliśmy” przyszła pora, gdy los nas znów zaprowadził do Siem Reap, tym razem na tydzień, więc mogłem ten Angkor wreszcie naprawdę zobaczyć.
W królestwie Angkoru
Kambodża to najmniejszy kraj w Indochinach, wciśnięty pomiędzy Tajlandię, Laos i Wietnam, kraj, o którym nikt pewnie by nie pamiętał, gdyby nie dwa fakty historyczne. Ten bliższy nam, czyli bezprzykładne rządy Czerwonych Khmerów, którzy wcielając swoje utopijne poglądy wymordowali jedną czwartą własnego narodu a cały kraj zamienili w jedną wielką wioskę niszcząc cały dorobek tysiąca lat historii narodu. W ten sposób przeszli do historii stygmatyzując własny kraj na długo. Ten straszny epizod w dziejach Kambodży jest już na szczęście wyłącznie historią i każdy rok, jaki mija od tych strasznych wydarzeń, otwiera nową stronę w przywracaniu tam normalności. Myślę, że już czas, aby to, co się stało przestało rzutować na nasze widzenie tego małego, ale pięknego kraju. I tu dochodzimy do drugiego historycznego faktu determinującego nasze postrzeganie Kambodży. Otóż w okresie od IX do XV w. istniało tu jedno z najpotężniejszych królestw w dziejach ludzkości. W szczytowym okresie swojego rozkwitu Królestwo Khmerów obejmowało prawie całe Indochiny, od Birmy po Wietnam a stołeczne miasto Angkor i jego okolice zamieszkiwało podobno prawie milion ludzi. W tym czasie Londyn miał około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. I wszystko to na obszarze większym od współczesnego Paryża. W wieku XV Królestwo, jak wiele innych przedtem i potem, podupadło, a w końcu splądrowane przez sąsiadów, popadło w całkowite zapomnienie i zarosło dżunglą. Przez prawie 400 lat pozostawało w kompletnym zapomnieniu, choć, jak się później okazało, największy kompleks świątynny Angkor Wat był cały czas użytkowany. Dopiero w latach 60. XIX w. kiedy francuski podróżnik Henri Monuhit opublikował relacje ze swoich niezwykłych podróży do Azji Południowo-Wschodniej, świat zainteresował się Angkorem. Przez dziesiątki lat wyrywano dżungli to, co pozostało z dumnego niegdyś Królestwa. Kolejne odkrycia szokowały współczesnych, którzy kompletnie nie zdawali sobie sprawy z ogromu i zaawansowania khmerskiej cywilizacji. Dziś wiemy już znacznie więcej, a dzięki nowoczesnej technice możemy nawet wykreślić mapy ówczesnych miast, budowli irygacyjnych, a także sieci dróg z tamtych czasów. Wiemy już dużo o kulturze i technice, a także religii i zwyczajach tej społeczności. Mimo to, a może i na szczęście, jest ona najwspanialszym we współczesnym świecie przykładem „zaginionego Królestwa”, przywróconego całkowicie z zaświatów historii. Ruiny Angkoru, ów ósmy cud świata, to nie tylko gigantyczne wykopaliska i ogromne budowle, które możemy znów oglądać. To przede wszystkim mit i tajemnica, którą możemy codziennie odkrywać na nowo. Angkor rzuca na kolana. Nie wiem, jak trzeba być niewrażliwym na piękno i monumentalność Angkor Wat, by nie pochylić się przed jednym z najbardziej znanych na ziemi widoków dumnych wież wystających z tropikalnej dżungli. Jest w nich tyleż majestatu, co i tajemnicy, idealnej mieszanki spajającej świat rzeczywisty ze światem baśni. I może dlatego to miejsce dla tak wielu, tak wiele znaczy. Znam ludzi, którzy przeszli obok tego obojętnie, ale ich nie rozumiem. Dla mnie Angkor jest najpiękniejszym miejscem, jakie w życiu widziałem, więc zgodnie z przytoczoną na początku maksymą angielskiego pisarza, skoro widziałem to żyłem naprawdę
Nowa droga do Siem Reap
Dzisiejsza Kambodża to oczywiście nie tylko miasteczko Siem Reap, w pobliżu, którego położone są pozostałości Królestwa Khmerskiego. Jeśli jednak chodzi o turystykę, to jeszcze długo a może jeszcze dłużej, ruiny Angkoru będą powodem, dla którego ciągną tu, co roku, miliony turystów. Powoli rozwija się również część nadmorska Kambodży, gdyż coraz więcej ludzi, wygonionych z Tajlandii przez tłumy turystów, szuka na miejscowych plażach ciszy i spokoju. Coraz częściej można też spotkać turystów podróżujących po całym kraju, ale Angkor na długo pozostanie najważniejszym celem turystyki. Jego wieże możemy zobaczyć nawet na narodowej fladze Kambodży.
Wybrałem się do Siem Reap po raz drugi. Teraz, pomny złych doświadczeń związanych z oglądaniem Angkoru na styl „amerykańskim”, postanowiłem, że cała wycieczka do Kambodży zajmie nam równy tydzień, a na samo zwiedzanie poświęcimy całe cztery dni na miejscu.
W roku 2010, gdy planowałem wyjazd Air Asia jeszcze nie latała do Siem Reap- gdybym dziś się tam wybierał pewnie polecielibyśmy samolotem. A tak wybrałem wariant z przejazdem busem do granicznego miasteczka Aranyaprathet, zakładając, że po przekroczeniu granicy na pewno jakiś transport do Siem Reap się znajdzie- samą granicę i tak trzeba pokonać na piechotę. Po naczytaniu się, jak „przewalają” turystów na granicy, zrezygnowałem z zakupu łączonego biletu. Uznaliśmy, że wygodnie dojedziemy do granicy i damy sobie radę sami, bez „pomagaczy”, będzie szybciej i taniej. Tym razem miałem już wizę Kambodżańska- można ją załatwić przez internet, szybko i bez wychodzenia z domu. Wystarczy wydrukować i zabrać ze sobą.
Od roku 2007 nic się na granicy nie zmieniło, nawet tego kawałka drogi przez „ziemię niczyją” nie pokryli asfaltem. Tylko oficerowie khmerskiej straży granicznej mają nowe oprogramowanie, więc pieczołowicie porównują zdjęcia w paszporcie i wizie z obrazem z kamery wycelowanej w moją głowę. Wszyscy im się zgadzają, więc idziemy na przystanek autobusu przewożącego turystów z granicy do centrum Poi Pet. Lądujemy na „dworcu”, bo chyba tak to można nazwać. To ogrodzony teren, gdzie można poczekać na rejsowy autobus lub inny wcześniej zamówiony transport. Można też wynająć taksówkę albo coś większego. My wzięliśmy całego busa- trafił nam się mercedes z klimatyzacją i przyciemnianymi szybami. Można było taniej, ale i tak nam ten wydatek budżetu nie rujnował; w Kambodży dla nas wszystko jest tanie.
Po słynnej drodze z Poi Pet do Siem Reap za to nawet śladu nie zostało.
Tak jak zapowiadał nam w 2007 roku przewodnik, Tajowie położyli asfalt, zbudowali stałe mosty i zamiast sześciu godzin w pyle, wdzierającym się do środka i zatykającym wszystkie filtry samochodu, toczymy się z zawrotną prędkością max 80 km/h, jak byśmy sobie do Łowicza jechali. Tak „umarła” jedna z najbardziej znanych w świecie turystycznym dróg, szybko i bez rozgłosu. Teraz tylko czekać, jak dobudują drugą jezdnię i zrobią autostradę. Jedziemy po zupełnie płaskim terenie, wokół pola ryżowe. Jest pora deszczowa, więc wszystko jest pięknie zielone. W porze suchej tak dobrze nie jest, bo Czerwoni Khmerowie zniszczyli systemy irygacyjne, a ich odbudowa zajmie jeszcze sporo lat. Zanim dojechaliśmy na miejsce, wszyscy spali.
Jak widać na zdjęciu, Kambodża jest jeszcze na etapie uprawiania pól z pomocą zwierząt. Ale nie zdziwcie się, jak na waszym nowym smartfonie znajdziecie napis „Made in Cambodia” Kraj szybko się zmienia. Drogi asfaltowe, których cztery lata temu nie było, łączą dziś już wszystkie główne miasta.
Ale mafia Tuk Tuka pozostała. Kierowca miał przykazane zawieźć nas prosto do guesthous’u, ale to jest po prostu niemożliwe. Gdyby się odważył, to mógłby się jutro nie obudzić, przynajmniej w obecnej inkarnacji. Zgodnie z ich wewnętrznymi zasadami, zostawił nas na rogatkach miasta tuż koło czyhających już pojazdów mafii Tuk Tuk. Nam powiedział tylko tyle, że dalej jechać nie może.
Ci nawet nie pytali, gdzie chcemy jechać, tylko załadowali nasze walizki i chodu, ledwo nas zabrali. Żadna walka z nimi nie ma sensu, gdyż i tak zrobią swoje, to znaczy zawiozą Was do zaprzyjaźnionego hoteliku i jak się uda to zostawią. Mają po prostu prowizję od każdej złapanej bladej twarzy, ale tym się różnią od prawdziwych złoczyńców, że wystarczy stanowczo odmówić i grzecznie powiedzieć, gdzie mają jechać. To bardzo biedni i bardzo spokojni „piraci” — nikomu nic nie grozi, po prostu próbują zarobić na życie. Odbyliśmy więc rytuał „porwania” i w końcu trafiliśmy do Pana Menga i jego hoteliku Ta Som Guesthouse.
Siem Reap
„Pensjonat” położony jest przy głównej drodze wiodącej przez miasto. Jest trochę hałaśliwie, ale wszędzie blisko. Najważniejszy jest jednak rewelacyjny stosunek jakości do ceny. Taki pokój, jak na zdjęciu poniżej, kosztuje 15 USD za dobę ze śniadaniem. Można też, co oczywiście zrobiliśmy, wykupić jeden z pakietów turystycznych, których jest kilka rodzajów. My zdecydowaliśmy się na czterodniowy Angkor Discovery. Można też oczywiście wynegocjować swój własny, plan indywidualny.
Cena zależy przede wszystkim od liczby osób, im więcej, tym taniej wychodzi. Przy sześciu dostaliśmy jeszcze porządny rabat- tak tanio, to chyba jeszcze nie mieszkaliśmy. Pan Meng z rodziną to ludzie, których po prostu nie można nie kochać. Khmerowie z zasady są najbardziej łagodnym i cierpliwym narodem, jaki spotkałem, a rodzina Meng pewnie się jeszcze na tle innych wyróżnia.
W Ta Som Guesthouse człowiek czuje się jak w gościach u dobrych znajomych, zadbany i zaopiekowany, ale z wyczuciem pozwalającym gościom na czucie się swobodnie. Pokoje są duże i świetnie wyposażone, łazienka też ze wszystkim, co potrzeba. Cały hotel jest czysty jak sala operacyjna. Można z powodzeniem jeść na miejscu nie tylko darmowe śniadania, ale też inne posiłki- gotują proste, ale smaczne i bardzo tanie khmerskie jedzenie. Czy są jakieś wady? Nie ma, dlatego tym razem naprawdę bardzo gorąco polecam http://www.tasomguesthouse.com/ gdyby ktoś miał zamiar pójść w nasze ślady.
Dziś są moje imieniny, więc trzeba było pójść coś kupić na wieczór. Poza tym byliśmy już porządnie głodni, więc po rozpakowaniu wyruszyliśmy w kierunku centrum miasta. Daleko na szczęście nie było.
Około dwustu metrów od hotelu, na głównej ulicy prowadzącej do starego francuskiego bazaru, znaleźliśmy pierwszy w Siem Reap supermarket. Dla jednych to oznaka, że i tu dotarła cywilizacja, dla drugich objaw inwazji obcych, w tym przypadku obcych koncernów kolonizujących kolejny kraj. I jedno i drugie pewnie jest prawdziwe. Tak czy siak, supermarket w środku miasta stoi i można w nim zrobić zakupy a nawet zapłacić kartą kredytową. Całe zakupy na imieniny kosztowały mnie 24 USD, więc jak widzicie opłaca się jeździć i urządzać imprezy okolicznościowe w Kambodży.
„Przyjęcie” urządziliśmy na balkonie, Pan Meng dorzucił nam jeszcze po koszyku owoców na pokój, prawdziwym koszyku, a nie małej miseczce, jak to zwykle bywa, więc pić i jeść było do woli. O dodatkowe atrakcje postarała się moja kochana żona, nadziewając mi daktyle smażonymi karaluchami, nic więc dziwnego że kogo nie częstowałem ten odmawiał. Jak smakują nie powiem, bo myśląc, że to pestki wszystkie wyplułem, ale i tak do dziś na samo wspomnienie mam dość daktyli. A poza tym mają za dużo cukru i kalorii, tak przynajmniej mówi mój osobisty lekarz NFZ. Zanosiło się na burzę, ale nas ominęło, błyskało się gdzieś dalej poza miastem. Położyliśmy się spać nie tak późno, bo po całym dniu podróżowania jakoś chęci do nocnych szaleństw nie było. Wybraliśmy z żoną jedno z trzech podwójnych łóżek w pokoju i światło zgasło.
Zanim pójdziemy zobaczyć miasto, kilka słów o miejscowej walucie. Riel, bo o nim mowa, jest walutą w zasadzie tylko jednostronnie wymienialną a i to nie ma właściwie żadnego sensu. Przynajmniej, gdy nie oddalamy się od miejsc turystycznych. W Siem Reap obiegową walutą jest USD, a ceny w rielach podaje się dodatkowo. Można też oczywiście płacić w EU, ale mają tu zwyczajowo kurs EU-USD równy jeden, bez względu jak to wygląda aktualnie na Forexie. Można też z powodzeniem używać tajskich bahtów, więc wymiana pieniędzy nie jest właściwie potrzebna.