E-book
17.64
drukowana A5
38.92
Andzia, świąt nie będzie

Bezpłatny fragment - Andzia, świąt nie będzie


Objętość:
136 str.
ISBN:
978-83-8369-046-9
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 38.92

„Wszechogarniający pośpiech, kłótnie i przedświąteczna gorączka… A wśród nich Andzia ze swoją awersją do świąt.

Zapewniam Was, że ta bohaterka dostarczy Wam emocji, wzruszeń i uśmiechu. Autorka przygotowała ciepłą, choć nieco zadziorną, zabawną i bardzo prawdziwą opowieść ze świętami w tle. Spędziłam z książką naprawdę przyjemne chwile — to doskonała odskocznia od codziennego pośpiechu.”

@librariada

„Kinga Pitra niczym Święty Mikołaj, w te święta rozdaje emocje: porządna dawka dobrego humoru, uśmiech na twarzy, ciepło w sercu i… rumieńce na policzkach!

Tego nie może zabraknąć i u was! Andzia i jej perypetie, w świątecznym klimacie.”

@do_przeczyt_ania

Ta historia to prawdziwa perełka! Pełna emocji, humoru i nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Przeniesie Cię w świat, w którym święta nabierają zupełnie nowego znaczenia. To historia, która poruszy Twoje serce i sprawi, że nie będziesz mogła się oderwać od jej fascynującej fabuły. Czytanie tej książki to czysta przyjemność, gorąco polecam.”

@moja_niele

„Fenomenalna! Zachwycająca historia o Andzi poprawi Wam humor, przyprawi o rumieńce na Waszych twarzach i wprowadzi w świąteczny klimat, mimo że sama Andzia nie przepada za Świętami.”

@ksiazki_w_obiektywie_ewy

„Świąteczny klimat, duża dawka antyświątecznej Andzi, garść humoru, szczypta romansu i łyżeczka niefortunnych zdarzeń to idealny przepis na świąteczną historię, a raczej katastrofę, która wciągnie was bez pamięci. Polecam!”

@ksiazka_sercem_w_dloni

„Andzia, świąt nie będzie” to realnie szalona historia kobiety, która myślała, że wszystko co dobre ma juz za sobą. Tymczasem jeden niefortunny wypadek, udowodnił, że w najmniej oczekiwanym momencie wszystko może się zmienić. Wystarczy tylko dać temu szanse …”

@aneriskowo

„Już dawno tak dobrze się nie bawiłam! Andzia wzbudziła moją sympatię od pierwszych stron książki, a jej perypetie doprowadzały do niepohamowanych wybuchów śmiechu. To naprawdę świetna historia. Polecam!”

@kasienkaj7

„Choć uwielbiam Święta Bożego Narodzenia, a główna bohaterka wręcz przeciwnie, to nie mogłam oderwać się od tej historii. Jest urokliwa, zabawna, romantyczna i zdecydowanie poprawia humor.”

@siedzewksiazkach

„Andzie, to pełna humoru, zabawnych sytuacji, gorących scen opowieść, która skradnie Wasze serca i sprawi, że uwierzycie w magię świąt.”

@evie_czyta_uk

„Andzia i jej przygoda niejednokrotnie wywołają uśmiech na waszej twarzy a pikantne sceny sprawią, że zapłoną wam policzki.”

@zaczytana40latka

— Biegniesz biała drogo, nie wiadomo jak

Jeszcze tylko jebanego śniegu brakowało. Ja wiem, że za trzy tygodnie są święta, i wszyscy fanatycy tego białego gówna, tylko wyczekiwali opadów, ale czemu akurat teraz, kiedy muszę pojechać kilkanaście kilometrów za miasto. Jechałabym powoli, ale inni kierujący na autostradzie zapewne dostaliby szału. Nie należę do dobrych kierowców. Nie wiem jakim cudem zdałam egzamin. Mój egzaminator chyba miał gorszy dzień, bo przysypiał podczas jazdy, a potem jakoś tak, bez żadnych emocji, podbił mi wszystko jako zaliczone. Mój brat do dziś śmieje się, że prawko to znalazłam w jajku niespodziance. Może się nie czuję pewnie za kierownicą, ale nigdy nie miałam stłuczki, ani mandatu za szybką jazdę. A on miał. Ostrożnie zmieniam pas ruchu wymijając jakąś ciężarówkę i widzę, że za mną mknie już jakiś wariat w srebrnym mercedesie. Niech jedzie, szerokiej drogi. Mnie się nie śpieszy.

— Mamo, niech Mikołaj dam mi pograć — odzywa się z za moich pleców mój młodszy syn.

— Miki, daj mu pograć.

— To moja gra — odpowiada, i widzę w tylnym lusterku, że nawet nie oderwał wzroku od elektronicznej zabawki. Szczepan zaczyna wyć. Nie płacze, tylko normalnie wyje, niczym syrena. Ostatnio odkrył, że to świetny sposób na osiągnięcie celu. Można by pomyśleć, że jest już na tyle duży, że nie stosuje takich sztuczek, ale jednak wyje. Jako wprawiony rodzic, powinnam to zachowanie ukrócić ignorując je i pokazać tym samym, że to kompletnie na mnie nie działa, ale teraz naprawdę muszę się skupić na drodze.

— Mikołaj, proszę cię. Daj mu na moment tę grę — błagam starszego syna. Mikołaj podnosi na mnie wzrok i ustępuje. Mądre z niego dziecko. Wręcza grę bratu, a ten natychmiast, niczym za pomocą czarodziejskiej różdżki przestaje wyć. Manipulant mały.

Mam dwóch wspaniałych synów. Mikołaj, skóra zdjęta z ojca, ma niemal piętnaście lat. Jest chłopcem bezproblemowym, spokojnym, opanowanym i diabelnie inteligentnym. Zapowiedział już w przedszkolu, że zostanie lekarzem i coś czuję, że tak będzie. Ma wielkie ambicje. Szczepan jest od niego pięć lat młodszy i stanowi całkowite przeciwieństwo brata. Urwis jakich mało. Niechętny do nauki, a pierwszy do rozrabiania. Moi synowie są efektem krótkiego małżeństwa z panem Michałem. Poznałam go kiedy kończyłam technikum, starszy ode mnie o dziesięć lat, przystojny, pociągający. Która nastolatka by się nie zauroczyła? Ja tak. To była historia niczym z bajki. Wracałam późnym wieczorem z dyskoteki, jakiś kilku chłopców mnie zaczepiało i zjawił się on. Książe z bajki w czerwonym citroenie. Przepadłam. Po dwóch spotkaniach przedstawiłam go rodzicom. Po czwartym byłam już w ciąży, a na szóstym spotkaniu planowaliśmy ślub. Szybka akcja. Samo moje małżeństwo nie było złe. Michał mieszkał w domu rodzinnym. O dziwo teściowie byli naprawdę sympatyczni. Dzięki nim zrobiłam zaocznie studia licencjackie. Pilnowali Mikołaja. Mój mąż jeździł w tamtym czasie do Norwegii. Odkładaliśmy na własny dom. Widywałam go co drugi tydzień na weekend. Wyczekiwałam tych momentów z utęsknieniem. Kiedy na świecie pojawił się Mikołaj a potem Szczepan, zdawało mi się, że jestem najszczęśliwszą mężatką na świecie. Niczego mi nie brakowało, na nic nie mogłam narzekać. Miałam wsparcie teściów. Co poszło nie tak? Michał znalazł pracę w kraju, nasz dom się budował, dzieciaki rosły. Ja też poszłam do pracy. Codzienna rutyna, mnie zdawała się czymś zupełnie normalnym. Wstawaliśmy rano, jedliśmy wspólnie śniadanie. Mikołaja zawoziliśmy do przedszkola, a Szczepana zabierali dziadkowie. Michał podwoził mnie do pracy. Pracowałam na kasie w dużym supermarkecie. On jechał do siebie. Pracował w firmie przewozowej. Dziadkowie odbierali Mikołaja. Kiedy wracaliśmy do domu, zwykle mieliśmy obiad na stole. Spędzaliśmy ze sobą trochę czasu, a potem wieczorny rytuał przed snem. On czytał chłopcom książkę na dobranoc, a ja szykowałam obiad na jutro. Było naprawdę dobrze.

— Daleko jeszcze? — zapytał Szczepan. Już się znudził graniem i oddał konsole bratu.

— Jeszcze z dziesięć minut i będziemy na miejscu — powiedziałam.

— Mam nadzieję, że babcia zrobiła pomidorową — westchnął. Sama bym zjadła pomidorową teściowej, nikt inny takiej nie potrafił zrobić. Państwo Kowalczyk są naprawdę wspaniałymi ludźmi. Mieszkają w wielkim piętrowym domu w centrum wsi. Oboje niegdyś pracowali w kolejach, Bogdan był maszynistą, a Małgorzata zapowiadała pociągi. Tam się poznali i od czterdziestu pięciu lat są małżeństwem. Tylko synek im nie wyszedł. Zwolniłam, aby nie przegapić zjazdu. Zawsze się obawiałam, że minę to miejsce. Już czułam jak kierowca ciężarówki za mną wyklina mnie od najgorszych. Płatki śniegu opadające na przednią szybę, robiły się coraz większe. Kiedy stykały się z powierzchnią samochodu, roztapiały się.

— Może pójdziemy z tatą na sanki — ucieszył się Szczepan.

— Tylko na siebie uważajcie.

— Oczywiście — odpowiedział Mikołaj. Uśmiechnęłam się do niego szeroko. Wiedziałam, że będzie mieć rękę na pulsie.

— W torbie macie ciepłe ubrania. Nie zapomnijcie też odrobić zadań na poniedziałek — przypomniałam. Zjechałam z autostrady i odczułam ulgę, że teraz mogę bezkarnie jechać sobie swoim ślimaczym tempem. Przemierzałam znaną mi drogą, jakby nie patrzeć, przez siedem lat to był mój dom. Podobało mi się życie pod miastem. Czas leciał zupełnie inaczej niż w centrum. Kraków był duży i zatłoczony. Piękny turystycznie. To prawda, ale kiedy się tam mieszkało, dostrzegało się wiele mankamentów. Moim wielkim marzeniem był mały domek, gdzieś na wsi, blisko lasu. Sad, w którym rosłyby jabłonie, różany ogródek. Siedem lat temu sadziłam róże na działce, gdzie stał już nasz dom. Byłam szczęśliwa. Planowaliśmy, jak wykończymy pomieszczenia. Zastanawialiśmy się, czy robić kominek w salonie, a ja oczami wyobraźni, widziałam już, jak spędzamy wieczory i patrzymy w tlące się drewno. Tego samego wieczoru, do domu zapukała kobieta. Kiedy otworzyłam jej drzwi, nie miałam zielonego pojęcia o co chodzi. Była bardzo młoda, a dłoń trzymała na zaokrąglonym brzuszku. W pierwszej chwili uznałam, że chce zapytać o drogę, więc powitałam ją szerokim uśmiechem. Nie pytała o drogę. Szukała mojego męża. Tak. Mój cudowny mąż okazał się, nie taki cudowny. Julka, która nas tamtego wieczoru odwiedziła, była jedną z jego przygód na boku. Po karczemnej awanturze oznajmił, że — uwaga. Nie jest stworzony do monogamii. Wykrzykiwał jakieś dyrdymały o tym, jak wielkie ma potrzeby, że nie znosi rutyny, że się dusi. Dla mnie, to był koniec. Przy rozwodzie nie robił problemów. Skończyło się na jednej rozprawie, ustaliliśmy, jak podzielimy się opieką nad dziećmi. Budowany wspólnie dom został sprzedany, a my podzieliliśmy się pieniędzmi. Wynajęłam trzypokojowe mieszkanie w Krakowie. Znalazłam pracę.

— Wreszcie — pisnął Szczepan, widząc dom dziadków. Chłopcy uwielbiali wizyty na wsi. Przywoziłam ich tutaj, co trzeci weekend. Jakkolwiek skończył się mój związek z Michałem, to był ich ojcem. Chłopcy kochali go i nie do końca rozumieli, dlaczego już nie jesteśmy razem. Byli zbyt mali by zrozumieć, że ich tatuś prowadzi bardzo rozwiązły styl życia. Wysiadłam z samochodu, i od razu sięgnęłam po papierosa. Okropny nałóg, ale za to, ile dawał przyjemności. Zaciągnęłam się mocno i westchnęłam zadowolona. Chłopcy wyskoczyli z auta i podbiegli do bagażnika po swoje torby. Szczepan już sięgnął po śnieg, który ku mojemu przerażeniu nie topniał, tylko zaczynał tworzyć cieniutką warstwę na ziemi.

— Ale super — ucieszył się, i cisnął śnieżką w brata.

— Przestań — warknął na niego Mikołaj spoglądając błagalnie.

— Szczepan — upomniałam go.

— Moje małe urwisy — usłyszałam głos teścia. Bogdan otworzył drzwi domu i uśmiechał się szeroko do wnuków. Chłopcy biegiem ruszyli ku niemu. Dziadka chyba uwielbiali najbardziej i wcale im się nie dziwiłam. Kto by go nie lubił? Mimo, że miał już swoje lata nadal był aktywny. Wymyślał chłopcom przeróżne ciekawe zajęcia. A na wsi było co robić. Leśne wędrówki, prace w ogrodzie, spacery nad pobliski staw. Ostatnim razem, pozwolił im pomalować ich pokój. Stworzyli na ścianach abstrakcyjny obraz, na którym był sad i wielki pociąg, a na niebie smok. Gdyby zrobili coś takiego u nas w mieszkaniu, dostałabym szału.

— Wejdziesz? — zagadał mnie — Nie ma Michała — dodał.

— Tylko na moment — powiedziałam. Zgasiłam papierosa i wspięłam się po schodach na górę. Chłopcy już byli w środku i zdejmowali buty. W korytarzu unosił się cudowny zapach racuszków. Małgorzata wiedziała, jak dogodzić swoim wnukom. Zdjęłam płaszcz i buty, po czym skierowałam się do kuchni.

— Andzia, jak miło cię widzieć — powiedziała teściowa i podeszła mnie uścisnąć.

— Ciebie też — odparłam. Mikołaj i Szczepan już siedzieli przy talerzu pełnym racuchów i zajadali się nimi tak, jakbym ich głodziła od tygodnia.

— Zrobię ci kawy.

— Nie. Mam mało czasu. Muszę na jedenastą być w pracy. — powiedziałam.

— Szkoda — westchnęła. Bogdan stanął przy mnie i zerknął porozumiewawczo na żonę. Od razu wyczułam, że coś jest nie tak. Popatrzyłam na nich i wycofałam się na korytarz, a teść za mną.

— Co jest?

— Rozmawiałaś ostatnio z Michałem?

— Nie. Raczej rzadko rozmawiamy i zwykle tylko ustalamy termin przyjazdu chłopców. Co się stało? — zapytałam. Bogdan nie umiał udawać. Zmartwienie miał wypisane na twarzy. Zastanawiałam się tylko czemu jego troska dotyczy mnie.

— Michał się zaręczył — oznajmił.

— Zaskakujące — powiedziałam — Dorósł do monogamii?

— Wątpię. Powiedział, że chce się ustatkować, ale zdaje mi się, że jego obecna partnerka jest w ciąży. — burknął. Teściowie dobrze wiedzieli, jaki był powód naszego rozwodu. Nie było nawet jak tego ukrywać. Miałam wrażenie, że było im wstyd za syna. Nie rozumieli go. Nikt go chyba nie rozumiał. Jak niemal czterdziestoletni facet poświęca małżeństwo i rodzinę dla chwilowych uciech.

— Kolejna?

— Niestety tak. Tyle razy z nim rozmawiałem o tym, co robi ze swoim życiem. Tłumaczyłem, że musi postępować odpowiedzialnie. A teraz niespodziewane zaręczyny — westchnął teść.

— Mam nadzieję, że tym razem mu wyjdzie — powiedziałam.

— Naprawdę? Nie jesteś zła, że to przekreśli szanse dla was?

— Dla nas, nie ma już szans — rzekłam. Bogdan nie pierwszy raz namawiał mnie na to, bym dała Michałowi drugą szansę. Zwykle powodem były dzieci i to, że potrzebują stabilnej rodziny. Pieprzenie. Moje dzieci miały cudowną rodzinę. Kochających rodziców i dziadków. Nasze bycie razem, nie było konieczne. Nie zamierzałam dawać Michałowi żadnej szansy. Nie zasługiwał na to. Czy oni naprawdę sądzili, że przez siedem lat czekałam na moment, aż mój mężuś wreszcie dorośnie.

— Cały czas mam nadzieję, że będziecie razem — westchnął Bogdan.

— Nie ma takiej opcji. Po za tym, spotykam się z kimś — wypaliłam. Było to kompletną bzdurą. Od siedmiu lat byłam na dwóch randkach, które okazały się totalnym niewypałem. Wokół mnie nikt się nie kręcił, a ja nie byłam nikim zainteresowana. Teraz poczułam potrzebę powiedzenia, że kogoś mam. Niech mi dadzą wreszcie spokój. Michał się zaręczył, to ja też mogłam kogoś mieć.

— Nic nie mówiłaś.

— Bo nie ma o czym. Może za jakiś czas będzie, ale na razie mam chłopaka. To wszystko — kłamałam. Bogdan uśmiechnął się do mnie i pogładził po ramieniu.

— Grunt, że ci się układa. Jesteś cudowną kobietą, a mój syn to kretyn, że cię stracił i kiedyś się o tym przekona — powiedział. Odpowiedziałam mu szerokim uśmiechem. Wróciłam do kuchni pożegnać się z chłopcami i przypomnieć im, że mają być grzeczni, po czym wyszłam z domu. Śnieg sypał jeszcze mocniej, ciężkie płatki zdążyły oblepić mój samochód. Wyjechałam ostrożnie na drogę i wiedziałam, że to będzie ciężka jazda. Miałam kilkanaście minut w zapasie nim miałam być w pracy. Pracowałam w jednym z takich sklepów, gdzie jest wszystko i nic. Człowiek wstępuje tam popatrzeć i wychodzi z torbą wypchaną po brzegi różnymi bzdetami. Półeczki, wazoniki, świeczki, dywaniki, a aktualnie świąteczny szał na półkach. Kiedy poszłam tam aplikować myślałam, że to tylko na chwile nim znajdę inną lepszą pracę, ale bardzo szybko awansowali mnie na kierowniczkę, więc zostałam. Finansowo nie było tak źle, w domu dorabiałam jako księgowa i rozliczałam kilka firm jako stałe zlecenie. Stać mnie było na mieszkanie i opłaty, samochód, a czasem na jakieś przyjemności.

— To robimy dziś babski wypad? — zagadnęła Pati, kiedy już po godzinie pracy wyszłyśmy na papierosa. Patrycję znałam jeszcze ze studiów. Dałam jej znać, że potrzebujemy pracownicy, kiedy nie mogła sobie znaleźć zajęcia. Po pół roku uznała, że to praca jej marzeń. Lubiłam ją z wielu powodów. Po pierwsze, tak jak ja była rozwódką, z tym, że jej małżeństwo trwało zaledwie rok i nie było w nim dzieci. Po drugie, była energiczna i bezpośrednia, a to bardzo ceniłam u ludzi, którymi się otaczałam.

— Możemy gdzieś wyjść — powiedziałam spokojnie.

— Będzie super — ucieszyła się. Z całą pewnością. Każdy nasz taki wypad, był intensywną eskapadą po krakowskich lokalach podających dobry alkohol. Może nie byłyśmy młódkami, ale potrafiłyśmy się bawić. Celebrowałam te moje wolne soboty i starałam się brać z nich jak najwięcej. Pati zwykle namawiała mnie, do jakiegoś niezobowiązującego podrywu. Nie byłam jednak w tym dobra. Na samą myśl, że mogłabym poderwać jakiegoś gościa w barze i zaprosić go na noc do domu, czułam obrzydzenie do samej siebie. Patrycja nie miała z tym problemów. Ona, po tych naszych wyjściach budziła się u boku nieznajomego, a ja z kacem gigantem. Co poradzić. Zgasiłam papierosa i wróciłyśmy na sklep. Jak to przy sobocie, były tłumy. W alejce ze świątecznymi dekoracjami był kocioł, już dwa razy donosiłam te paskudne dziadki do orzechów.

— Armagedon — westchnęła Inga, spoglądając, jak dwie kobiety kłócą się o pozytywkę w kształcie domku z piernika.

— Powiesz im, że mamy takie na zapleczu?

— Poczekam, aż się pobiją — westchnęła. Roześmiałam się. Inga była młodsza i pracowała z nami od kilku miesięcy. Należała do pokolenia osób, którym na niczym nie zależało. Pracowała, ale w sumie nie potrzebowała pracy, żyła sobie z dnia na dzień, nie rozmyślała o przyszłości, nie miała planów. Jak to często powtarzała, miała wywalone. Inga wreszcie ruszyła ku kobietom i poinformowała, że przyniesie domki z zaplecza. Obie odłożyły obiekt sporu na półkę i czekały, aż pojawią się nowe. Ludzie naprawdę dostawali szału przed świętami. Po ilości sprzedanych ozdób stwierdziłam, że to czysty obłęd. Ostatnio, jakaś kobieta kupiła piętnaście opakowań brokatowych bombek. Tak z głupia zagadałam czy to do jakiejś szkoły, a ona, że ma w domu trzy choinki. Na cholerę komuś w domu trzy choinki? Ja z jedną miałam kłopot. Obiecałam chłopcom, że gdy przyjadą jutro wieczorem, będą mogli ubrać drzewko. Trzeba je tylko kupić. Oczywiście, musiała być żywa choinka, a nie sztuczna. Wolałabym sztuczną, bo w naszym mieszkaniu było ciepło i zaraz zaczną się z niej sypać igły. Wieczny syf. Wczoraj wybrałam dwa opakowania bombek i jakiś łańcuch, a resztę ozdób zamierzałam przynieść z piwnicy, gdzie je upchnęłam w zeszłym roku. Nienawidziłam świąt. Kiedy wszyscy wpadali w ten głupawy nastrój Bożego Narodzenia, ja patrzyłam na to jakby z boku. Nie uczestniczyłam w tym. Nie kręciło mnie to w żadnym aspekcie. Święta musiałam po prostu przetrwać. Tradycyjnie na wigilie, jechałam do rodziców, gdzie wysłuchiwałam tych co zawsze rozmów na temat jakie to smutne, że nadal jestem sama i nie mogę sobie ułożyć życia po rozwodzie. Barszcz zawsze był zbyt słony, a karp miał w cholerę ości, bo mama go nie filetowała. Pod choinką czekał na mnie szalik. Zawsze dostawałam szal, którego nigdy nie zakładałam, bo był kompletnie nie w moim stylu. W zeszłym roku był taki w wielkie pomarańczowe kwiaty. Patrycji się spodobał, więc oddałam jej go z przyjemnością. Pierwszy dzień świąt spędzałam z chłopcami, a drugiego dnia zabierał ich ojciec. Spędzałam więc ten dzień samotnie, oglądając powtórki Kevina w telewizji i zjadając resztki zapiekanki rybnej. Przy kasie zrobiło się tłoczno, wiec poszłam otworzyć drugą, aby rozładować kolejkę. Druga kasjerka spojrzała na mnie błagalnie. Miała dość. Kiedy uporałyśmy się z klientami, kazałam jej iść na przerwę. Zostałam na kasie do końca zmiany. Ludzie przewijali się tłumnie i wydawali się być tacy szczęśliwi. Niektórzy już żegnali się mówiąc wesołych świąt mimo, że to dopiero za trzy tygodnie. Odpowiadałam im głupim uśmiechem. Nawiedzeni jacyś. Kiedy zbliżała się godzina zamknięcia, miałam ochotę odtańczyć jakiś taniec zwycięstwa. Zamknęłam sklep tuż przed dwudziestą. Miałam około godzinę, aby dotrzeć do mieszkania i przygotować się do wyjścia. Nie zamierzałam się jakoś szczególnie stroić. Nie należałam do kobiet przesadnie dbających o wygląd. Miałam wyjątkowo ładną cerę i mało zmarszczek, jak na mój wiek. Włosy miały naturalny słomiany kolor, a ja delikatnie rozjaśniałam je, by nadać im ładny blond odcień. Zawsze byłam szczupła i nawet po urodzeniu dwójki dzieci, nie miałam problemów z nadwagą. Oczywiście, moje ciało nie było już idealne. Biust nie tak jędrny jakbym chciała, cellulit, rozstępy. Wszystko to, jednak dawało się ukryć. Założyłam zdecydowanie zbyt obcisłe jeansy i bluzkę z wielkim dekoltem, a cycki upchnęłam w push up, w którym się czułam jak w zbroi. Włosy rozpuściłam i przeczesałam palcami. Poprawiłam makijaż oczu na trochę mocniejszy i byłam gotowa. Spotkałam się z Pati i Ingą w jednej z naszych ulubionych miejscówek przy rynku. Mały pub, był wyjątkowo przytulny i lubiłyśmy od tego miejsca zaczynać nasze eskapady. Zajęłyśmy lożę w kąciku, a młodziutki barman przyniósł nam drinki. Inga wodziła za nim wzrokiem i wcale się jej nie dziwiłam. Był naprawdę interesujący, z tymi ciemnymi włosami opadającymi na czoło.

— Chyba trochę za młody, nawet jak na ciebie — zaśmiała się Patrycja. Inga uśmiechnęła się.

— Właściciel jest w moim wieku — powiedziała, i wskazała w kierunku baru, gdzie stał właśnie on. Nie wyglądał na wiele starszego. Jasne włosy miał nastroszone w chłopięcy sposób. Nalewał piwo i rozmawiał z kimś siedzącym przy barze.

— Szymon ma żonę — powiedziała Patrycja.

— A ty skąd wiesz? — zapytałam.

— Rozmawiałam z nim kiedyś. Fajny chłopak — wyjaśniła szybko Patrycja.

— Jest w moim typie — stwierdziła Inga.

— Dobra, dajcie spokój. Nasze zdrowie — powiedziałam wznosząc toast Dziewczyny roześmiały się. Tak zaczynał się każdy nasz wypad. Kilka szybkich drinków i zmieniałyśmy lokal na inny. Ostatecznie, trafiałyśmy na jakąś dyskotekę gdzie było ciemno i tłoczno. Nikt nie zwracał uwagi na to, że nie mam dwudziestu lat. Uwielbiałam tańczyć. Na parkiecie czułam się jak ryba w wodzie. Przepadałam poddając się rytmowi muzyki. Zwykle wtedy pojawiali się przy nas faceci. Szkoda, że najczęściej byli to napaleni studenci. Nie byłam zainteresowana młodszymi facetami. Mogłam z nimi potańczyć, ale na nic więcej nie mogli z mojej strony liczyć. Nie raz i nie dwa usłyszałam od nich jaka jestem gorąca. Nie powiem, żeby mi się to nie podobało. W pewien sposób, kiedy patrzyli na mnie w pożądliwy sposób, prawili komplementy i rzucali propozycje, budowali moje poczucie własnej wartości. Nadal byłam gorącym towarem. Nie wypadłam z obiegu. Mogłam się podobać. Mimo to, do mieszkania wracałam sama. Czasem żałowałam. Wyobrażałam sobie, że daje się uwieść któremuś z tych chłopaków i idę na całość. Nie patrzę na to, że może to jest niewłaściwe. Ale to były tylko fantazje.

— Masz ochotę na drinka — zagadnął do mnie wysoki blondyn w za ciasnej koszulce, kiedy stanęłam przy barze, aby trochę ochłonąć. Nim odpowiedziałam skinął na barmana i zamówił mi coś. Zawsze to darmowy alkohol. Usiadłam przy nim i uśmiechnęłam się.

— Daniel — przedstawił się.

— Andżelika — powiedziałam i spojrzałam na trunek, który mi podsunął. Wyglądał smakowicie i drogo. Po pierwszym łyku musiałam stwierdzić, że był pyszny.

— Sama?

— Z koleżankami — odpowiedziałam.

— Też jestem z kumplami — odpowiedział i uśmiechnął się szeroko, prezentując lśniący zgryz, niczym z reklamy pasty do zębów. Mógł uchodzić za przystojnego, z tymi jasnymi włosami i mięśniami ramion podkreślonymi ciasną koszulką. Nie był jednak w moim typie. Rozejrzałam się po sali, w poszukiwaniu swoich towarzyszek, aby w razie czego szybko do nich umknąć. — Chcesz zatańczyć? — zagadnął mnie.

— Nie koniecznie.

— To może wyjdziemy i znajdziemy sobie jakieś bardziej ustronne miejsce — powiedział przechodząc tym samym do konkretów. Spojrzałam na niego, nie tyle z oburzeniem, co z zaskoczeniem. Odstawiłam drinka, z którego upiłam jedynie łyczek. Co on sobie wyobrażał, że postawi mi drinka, a ja z wdzięczności wyjdę z nim? Kretyn.

— Widzę, że nie owijasz w bawełnę?

— Lubię jasne sytuację.

— Więc, bardzo jasno mówię, że nie — odpowiedziałam. Szeroki uśmiech Daniela zgasł. Naprawdę był pewien, że dam się namówić na to wyjście. Facetom wydaje się, że są panami sytuacji. Podchodzą do kobiety zagadają, i już jest jego? Może przy tym barze siedziały takie, które by się zgodziły, ale nie ja.

— Żałuj — powiedział spokojnie, po czym wstał i odszedł zabierając ze sobą drinka, którego mi przed chwilą postawił. Przysiadł się do jakiejś długonogiej blondynki i postawił go przed nią. Nie ta to inna. Grunt, że się facet nie poddawał. Zapewne w końcu mu się uda. Obróciłam się, by widzieć parkiet. Przyglądałam się tańczącym ludziom. Parom wijącym się ciało przy ciele. Zastanawiałam się, jak wiele z nich poznało się tu dziś przy barze, i jak wiele z nich spędzi dziś ze sobą upojną noc. Ogarnęło mnie dziwne poczucie samotności. Siedziałam w lokalu pełnym ludzi, ale byłam sama. Na własne życzenie.

— Choinko, choinko zielona

Obudziłam się z przerażającym bólem głowy. Miałam wrażenie, że ktoś wali mi w czaszkę wielkim młotem. Po jaką cholerę wczoraj piłam. Z wiekiem tolerancja na alkohol maleje. Oj przekonałam się o tym już nie raz i zawsze mówię, że kolejnego razu nie będę w siebie tyle wlewać. Wychodzę z łóżka i przechodzę do kuchni. Wypijam całą zawartość dzbanka z wodą filtrowaną i nalewam do pełna. Z szafki wyciągam dwie aspiryny. Mam nadzieje, że to wystarczy. Spoglądam na zegarek przy kuchence i z przerażeniem stwierdzam, że dochodzi jedenasta.

— No kurka wodna — warczę pod nosem. Miałam pojechać po choinkę. Obiecałam chłopcom, że kiedy przyjadą będą mogli ją ubrać. Drzewko miałam zamiar kupić na kiermaszu świątecznym. Łyknęłam aspirynę. Wzięłam prysznic. Umyłam zęby. Głowa bolała mniej, ale nadal czułam się, jakby mnie ktoś przejechał koparką. Zrobiłam pomiar alkoholu i kiedy byłam pewna, że mogę jechać, ubrałam się i wyszłam z mieszkania. Na dole kupiłam sobie kawkę w moim ulubionym sklepiku i tak zaopatrzona poszłam do samochodu. Wczorajszy śnieg dziś przymarzł i na chodnikach było ślisko. Dziękowałam służbom porządkowym za to, że powierzchnie ulic były czarne. Dobrze, że już nie sypało. Wsiadłam do samochodu i westchnęłam ciężko. Chłopcy nawet nie wiedzieli, jak bardzo się dla nich poświęcam, jadąc na jakiś przeklęty kiermasz. Na pewno będzie tam tłum fanatyków świąt. Zachwyceni tandetnymi świątecznymi piosenkami, rozpływający się nad ręcznie robionymi stroikami i bombkami ze sznurków czy z czegoś takiego. Miałam konkretny plan. Wpadam tam. Wybieram choinkę na sto pięćdziesiąt centymetrów i znikam. Nie będę tam się plątać. Oczywiście, najpierw mam cholerny problem z zaparkowaniem. Chciałabym być jak najbliżej, aby potem zanieść drzewko do bagażnika, ale nie ma na to szans. Parkuję dopiero po drugiej stronie ulicy, modląc się aby nie obić białego Audi. Chyba naprawdę powinnam się przerzucić na jazdę tramwajami, byłoby bezpieczniej dla mnie i dla innych. Wysiadam pospiesznie i przy pierwszym kroku tracę równowagę. Jest diabelnie ślisko. Łapie się drzwi swojego samochodu i oddycham z ulgą, że nie leżę na ziemi. Z ostrożnością ruszam w kierunku bramy wejściowej i od razu wypatruje stanowiska z choinkami. Tak jak się spodziewałam są tutaj tłumy ludzi, między nimi jakieś dziewczyny z czapkami Mikołaja rozdają darmowe gadżety i kuszą by zajrzeć na stanowiska. Wymijam je z premedytacją. Nie mam ochoty na degustacje miodu, czy jakiejś mamałygi z kaszą. Dostrzegam choinki. Kroczę tam pewnie i już z daleka wypatruję nie zbyt wysokie i smukłe drzewko.

— Witam panią — odzywa się starszy mężczyzna, ubrany niczym rasowy leśniczy. Ma na sobie moro spodnie i płaszcz oraz śmieszny kaszkiet.

— Witam.

— Najpiękniejsze choinki w Krakowie. Prosto z moich lasów — reklamuje. Rozglądam się badawczo. Choinka jak choinka. Najważniejsze, aby mi się zmieściła w salonie. Nie mam zamiaru wybrzydzać. Zaraz za mną pojawia się jakieś małżeństwo i mężczyzna wita ich również. Tamci już na wejściu zaczynają wybrzydzać, że musi być bardziej gęsta, ale smukła i nie za wysoka, ale znowu nie za niska. Mężczyzna prezentuje im kolejne i zerka na mnie. Przyglądam się drzewku przed sobą.

— Wezmę tą — mówię.

— Adi, spakuj pani choinkę — woła starszy mężczyzna, a z za drzewek wychodzi chłopak. Ubrany w podobny sposób z tym, że jego kurtka jest brązowa i nie ma kaszkietu, tylko zwykłą czapkę z wielkim pomponem.

— Dzień dobry — mówi grzecznie.

— Po ile ta choinka?

— Sto dziesięć — informuje. Otwieram na niego szeroko oczy. Takiej ceny się nie spodziewałam, ale nie mam zamiaru marudzić. Chłopak wyciąga choinkę i prezentuje mi ją z każdej strony. Nie jest zła.

— Ta by była idealna — piszczy tamta kobieta, wskazując na moją choinkę. — Misiu, popatrz jaka ona jest zgrabna. Idealnie będzie wyglądać obok kominka i nie jest zbyt wysoka.

— Znajdziemy taką — mówi starszy mężczyzna, ale kobieta już podchodzi do mojej choinki. Staje przy niej i głaska gałązki. Walnięta jakaś. To moje drzewko, ja je sobie wybrałam i mam zamiar kupić.

— Kupuje ją pani? — pyta kobieta błagalnie. Chłopak trzymający drzewko chyba ma zamiar się roześmiać, widząc w jaki sposób ta wariatka na mnie patrzy. Mam wrażenie, że wszyscy czekają na moją odpowiedź. Oczywiście, że mam zamiar ją kupić. Wypatrzyłam to drzewko z daleka i nie mam zamiaru odpuścić jakiejś wariatce, która spośród tylu choinek wybrała właśnie moją.

— Tak — mówię poważnie i sięgam do torebki po portfel.

— Ile ona kosztuje? — pyta wariatka chłopaka.

— Sto dziesięć.

— Dam sto trzydzieści — oznajmia. Patrzę na chłopaka z przerażeniem, a on nie wytrzymuje i wybucha śmiechem.

— A co to ma być za licytacja? — oburzam się i nie zwracając uwagi na kobietę podchodzę do chłopaka i wręczam mu banknot dwustuzłotowy. Po jego minie widzę, że weźmie kasę bez gadania. Bierze pieniądze i uśmiecha się do mnie. Starszy leśniczy podchodzi do nas z zakłopotaną miną. A kobieta robi minę jakby się miała zaraz rozpłakać i spogląda na swojego partnera. W jakimś ataku szału łapie młodszego leśniczego za rękaw kurtki i chyba chce mu zabrać pieniądze.

— Misiu, zrób coś. Ja chce tą choinkę — mówi łamiącym się głosem, niczym rozpieszczony dzieciak. Mężczyzna otwiera portfel i spogląda na mnie, wyciąga dwie stówki.

— Odsprzeda ją pani? — zwraca się do mnie.

— Chce pan ode mnie kupić choinkę?

— Żonie bardzo zależy — mówi spokojnie, a kobieta nadal trzyma się leśniczego i wpatruje z uwielbieniem w choinkę. Wybucham śmiechem. To jest dopiero szaleństwo. Kobieta wygląda, jakby miała za moment zemdleć, wpatruje się teraz we mnie błagalnie. Serio, aż tak im zależy na tym głupim drzewku? Nie spodziewałam się, że trafie na takich wariatów. Bez zastanowienia sięgam po dwie stówki.

— Bierz sobie te choinkę — mówię. Starszy leśniczy odbiera drzewko. Kobieta piszczy radośnie i dosłownie podskakuje. Walnięta jakaś. Odchodzą w stronę tuby w której siatkują drzewko, a ja zostaje z chłopakiem. Trzymam w dłoni dwie stówki. Patrzy na mnie nadal rozbawiony i ładnie się uśmiecha.

— Szukamy innej choinki?

— Obojętnie jaka. Byleby nie wyższa od tamtej — mówię spokojnie. Chłopak przechodzi w głąb stanowisk, a ja ruszam za nim. Czuje się jakbym weszła do gęstego lasu, w nozdrza uderza mnie intensywny zapach jodeł.

— Takiej akcji jeszcze nie mieliśmy — komentuje.

— Pracuje w sklepie. U nas to norma. Potrafią się pokłócić o szklanki na promocji — wzdycham idąc nadal za nim. Mijane choinki są wysokie i rozłożyste. Chłopak odwraca się na mnie z uśmiechem.

— Szaleństwo — komentuje. Mierzy mnie wzrokiem z góry na dół i nadal się uśmiecha. Łapię jego spojrzenie. Musiałabym być ślepa, aby nie dostrzec jaki jest atrakcyjny, nawet w tej kurtce ubrudzonej żywicą i śmiesznej czapce. Ma idealnie prosty nos, pełne usta i zniewalające spojrzenie.

— Szaleństwo — powtarzam po nim.

— Jestem Adrian — przedstawia się grzecznie, kiedy przystajemy przy choinkach znacznie niższych i odpowiednich dla mnie.

— Andżelika — mówię. Chłopak uśmiecha się do mnie. Nie jestem głupia. Zaraz zacznie ze mną flirtować. Nie mam nic przeciwko, bo to zawsze miłe, kiedy młody chłopak mnie zagaduje, nie mając pojęcia ile mam lat. Wszyscy mówią, że wyglądam bardzo młodo, czym często zaskakuje młodzieniaszków uderzających do mnie. Kiedy taki studencik dowiaduje się, że jestem z dziesięć lat starsza zwykle robi wielkie oczy i ucieka. Najlepszym odstraszaczem takich adoratorów są jednak dzieci. Wystarczy wspomnieć, że mam piętnastoletniego syna a rozpływają się w powietrzu.

— Może ta? — prezentuje mi drzewko. Jest chyba identyczne jak poprzednie. Kiwam głową z aprobatą.

— Może być — mówię spokojnie. Adrian podnosi drzewko i otrzepuje je ze śniegu. Ponownie spogląda na mnie. Widzę jak walczy sam ze sobą i wreszcie wali prosto z mostu.

— Może masz ochotę na gorącą herbatę? — podziwiam za odwagę i bezpośredniość. Nie każdy by potrafił tak wprost zapytać. Najwidoczniej nie boi się odrzucenia.

— Niestety nie mam czasu — mówię.

— Może być innym razem — proponuje, wcale nie zniechęcony. Uśmiecha się do mnie szeroko. Zastanawiam się, ile on może mieć lat. Wygląda, jakby ledwie skończył szkołę średnią. Nie umawiam się z dzieciakami. W sumie, to nie umawiam się z nikim. Może jestem głupia. Pati ciągle mówi, że powinnam korzystać ze swojego powodzenia i chodzić na randki. Czy zaproszenie na herbatę w ogóle klasyfikuje się jako randka?

— Raczej nie — mówię dobitnie. Chłopak markotnieje i bierze moją choinkę. Odpuścił. W jakiś sposób, jest mi dziwnie przykro. To nie tak, że chciałam aby mnie dalej namawiał, bo i tak bym się nie zgodziła, ale jednak żałuje, że ta rozmowa się kończy. Podchodzimy do tuby, w której pakuje moje drzewko w siatkę. Czyżbym popełniła błąd? Staram się nigdy nie żałować swoich decyzji. Chowam wreszcie dwie stówki od tamtego gościa, a Adrian idzie do starszego leśniczego po drobne, by mi wydać resztę z pieniędzy, które nadal trzyma w dłoni. Najdziwniej zarobione dwieście złotych w moim życiu. Kiedy słyszę jak zwraca się do starszego mężczyzny tato, uzmysławiam sobie, że naprawdę jest młody i postąpiłam dobrze. Dociera do mnie także, że naprawdę miałam ochotę na tą herbatę. Chłopak wraca z resztą.

— Zanieść do samochodu?

— Dam rade — zapowiadam.

— W takim razie, miłego dnia — mówi. Biorę zasiatkowane drzewko, które się okazuje być cięższe niż się spodziewałam, w dłoni nadal mam banknoty. Przystaję i chce je wsunąć do kieszeni płaszcza. Dostrzegam, że wśród pieniędzy jest mała karteczka z numerem telefonu oraz jedno zdanie ”gdybyś zmieniła zdanie co do tej herbaty”. Uśmiecham się pod nosem. Jednak nie odpuścił. Dźwigam drzewko, robię krok i lecę na ziemię. Upaść na śliskim chodniku to jedno, ale upaść i zostać przygnieciona choinką, to już zupełnie co innego. Leże jak długa z rozłożonymi rękoma, a jebane drzewko na mnie. Czuje ból głowy, ale to nie koniec koszmaru, upadający pień mojej choinki zahacza o inną i ta również zwala się na mnie, pociągając za sobą dwie kolejne. Zwalił się na mnie cały las. Niezasiatkowane choinki smagają mnie po twarzy. Nie jestem w stanie nawet krzyczeć. Co za jebany koszmar. Obaj mężczyźni zdejmują ze mnie drzewka.

— Jest przytomna? Czemu nie zaniosłeś do samochodu?! — podnosi głos starszy mężczyzna.

— Nie chciała — tłumaczy mu syn i zdejmuje ze mnie ostatnią choinkę. Wyciąga ku mnie rękę. Przyjmuję pomoc. Kilka osób przystanęło i gapi się na nas. Co za żenująca sytuacja. Siadam i czuję ból głowy.

— Krew — mówi ktoś z tłumu. Chłopak spogląda na mnie z przerażeniem i patrzy na chodnik za mną. Na śniegu czerwieni się mała plamka krwi. No pięknie, rozwaliłam sobie czaszkę.

— Trzeba wezwać karetkę — mówi do syna.

— Nie — mówię i dotkam tyłu głowy. Na palcach mam odrobinę krwi. Cieszę się, że to nie mój mózg się wylewa. Z pomocą chłopaka wstaję. Czuje lekkie zawroty i łapie się jego ramienia.

— Zawiozę cię do szpitala. Lekarz musi to obejrzeć — mówi bezpośrednio do mnie, i zerka na ojca. Jestem lekko oszołomiona, ale na tyle świadoma, że daje się poprowadzić do samochodu. Pomaga mi usiąść i nachyla się nade mną by zapiać mi pasy. Potem sam siada za kierownicą.

— Masz w ogóle prawo jazdy? — pytam, kiedy odpala silnik.

— Mam, od sześciu lat — informuje. Przymykam oczy, kiedy tętniący ból się nasila. Musiałam mocno przywalić. Kiedyś miałam wstrząs mózgu, po tym, jak z bratem postanowiliśmy nauczyć się jeździć na deskorolce. Dobrze mi szło i postanowiłam spróbować akrobacji. Wjechałam na jakiś krawężnik i walnęłam głową o chodnik. Rodzice zabrali mnie do szpitala i spędziłam tam trzy dni na obserwacji. Brat do dziś śmieje się, że trwale uszkodziłam głowę. Sam miał uszkodzoną głowę od urodzenia. Teraz zdawało się być znacznie gorzej, bo mnie bolała no i krwawiłam.

— Jak się czujesz?

— Boli — przyznałam.

— Zaraz będziemy na miejscu — zapewnił. Przymknęłam oczy. Co za koszmarny dzień. Chciałam tylko kupić jebaną choinkę i sprawić radość moim dzieciom. No właśnie dzieci. Za kilka godzin, Michał przywiezie je do mieszkania, a ja będę pewnie w szpitalu. Zaczęłam obmacywać płaszcz w poszukiwaniu swojego telefonu, ale znalazłam jedynie klucze. Komórkę zostawiłam w samochodzie. Jęknęłam cicho. Chłopak zerknął na mnie z niepokojem chyba uznając, że tak bardzo mnie boli.

— Zostawiłam telefon, a musze zadzwonić do męża — jęknęłam. Widziałam jak zareagował na słowo mąż. Zmieszał się. Nie wiem dlaczego, nadal go tak nazywałam. To była moja głupota. Jakoś były mąż źle brzmiało i zawsze prowokowało pytania. Nie lubiłam opowiadać o swoim nieudanym małżeństwie każdemu.

— Zadzwonisz ze szpitala — powiedział. Zajechaliśmy pod budynek. Chłopak wysiadł i pomógł mi wyjść. Zawroty głowy zniknęły, ale mimo to prowadził mnie pod ramię. W rejestracji podałam swoje dane i dostałam opaskę na nadgarstek. W poczekalni o dziwo nie było ludzi i bardzo szybko zostałam wezwana na sale segregacji. Adrian nie odstępował mnie na krok. Nikt go nawet nie zapytał kim jest dla mnie, tylko pozwolili mu wejść ze mną, a potem pokierowali nas do gabinetu zabiegowego. Kiedy siedziałam na kozetce zauważyłam, że pozbył się kurtki i śmiesznej czapki. Miał na sobie szarą bluzę z kapturem, a jego jasne włosy były lekko falowane i opadały na czoło. Był uroczy. Wyglądał trochę jak anioł.

— Andżelika Janas-Kowalczyk? — odezwał się lekarz.

— Tak — odpowiedziałam.

— Nazywam się doktor Adamczyk. Co się stało? — zapytał.

— Pośliznęłam się i upadłam na chodnik. Uderzyłam głową. Nie straciłam przytomności — powiedziałam, wskazując na tył głowy. Lekarz podszedł do mnie i w pierwszej kolejności spojrzał na ranę, potem poświecił mi w oczy latareczką. Zapisał coś w karcie. Lekarz też mi się trafił zniewalająco przystojny.

— Zrobimy tomografię. Rana jest powierzchowna i obejdzie się bez szycia. To jedynie obtarcie — powiedział spokojnie. Spod ściany przyciągnął wózek. Popatrzyłam na niego krytycznie, ale uśmiechnął się i wskazał mi bym usiadła. Nie dyskutowałam nawet. Przesiadłam się na wózek. — Tomograf jest na końcu tego korytarza, proszę tam podjechać i zapukać — powiedział i wręczył mi jakąś karteczkę. Adrian stanął za moimi plecami. — Potem wrócicie tutaj. Zobaczę wyniki i podejmę decyzję, co dalej.

— Dobrze — odpowiedział Adrian. Chyba trochę zbytnio się wczuł. Wyjechał z sali pchając mój wózek.

— Możesz już iść — powiedziałam spokojnie, nawet się do niego nie odwracając.

— Nie mam zamiaru. Gdybym zaniósł tą choinkę do twojego samochodu, to by się nic nie stało.

— To nie twoja wina, że było ślisko.

— Tak czy inaczej zostanę — powiedział poważnie. Przy tomografie była kolejka zaparkował moim pojazdem i usiadł. Wyciągnął z kieszeni telefon i podał mi. — Zadzwoń do męża.

— Byłego męża — poprawiłam. Widziałam, jak te słowa na niego podziałały. W samochodzie ewidentnie nabrał dystansu, przestał mi rzucać te uwodzicielskie spojrzenia. Muszę powiedzieć, że to były urocze spojrzenia. Wybrałam numer Michała, który nadal znałam na pamięć. Odebrał niemal natychmiast.

— Michał, to ja Andzia — powiedziałam, i zobaczyłam jak mój towarzysz szeroko się uśmiecha. No tak on nie wiedział, że nikt znajomy nie używał mojego pełnego imienia. Dla wszystkich wkoło byłam Andzią. Nie przeszkadzało mi to, a wręcz wolałam to określenie. Raz omal się tak nie podpisałam w jakimś urzędzie. — Nie denerwuj się i nie mów nic chłopcom, ale jestem na SORze Upadłam na chodnik. Czekam na tomografię, ale chyba nic mi nie jest i zaraz wrócę do domu. Przywieź chłopców trochę później. Najlepiej zadzwonię do ciebie jak będę w domu.

— Z jakiego telefonu ty dzwonisz? — oburzył się.

— Od znajomego. Właśnie zostawiłam telefon w aucie, ale wszystko ogarnę i zadzwonię. Proszę cię, tylko przywieź ich później i nic im nie mów. Dobra?

— Jak chcesz — powiedział.

— W takim razie, pa — westchnęłam i rozłączyłam się. Co za burak, nawet nie zapytał mnie, co się stało, jak się czuję, czy sobie coś złamałam. Nie wiem czego ja się po nim spodziewałam, ale chyba odrobinki zainteresowania, bo w końcu jestem matką jego dzieci. Oddałam telefon Adrianowi.

— Masz dzieci? — zapytał.

— Tak. Mam dwóch synów i byłego męża — oznajmiłam. W tym momencie chłopak powinien dać sobie spokój. Zwykle każdy w tym momencie odpuszczał. Taki bagaż, odstraszał idealnie. Jednak on uśmiechnął się szeroko. W dłoni trzymał kartkę, którą dał mu lekarz ze zleceniem badania.

— Masz tylko trzydzieści dwa lata — westchnął.

— Skąd wiesz? — oburzyłam się. Pokazał na kartkę, którą natychmiast od niego zabrałam, robiąc bardzo rozgniewaną minę. Spojrzałam,, co takiego mógł z niej jeszcze wyczytać.

— Wagę też znam — zaśmiał się.

— Jesteś bezczelny — mruknęłam. Adrian pochylił się ku mnie, bo siedząca obok kobieta zaczęła się przysłuchiwać naszej wymianie zdań.

— Ja ważę osiemdziesiąt dziewięć kilo, mam metr osiemdziesiąt siedem i nie mam żony ani dzieci — powiedział spokojnie, po czym uśmiechnął się szeroko. — Teraz jesteśmy kwita.

— A ile masz lat?

— Dwadzieścia pięć — powiedział poważnie. Zmierzyłam go wzrokiem. Wyglądał nawet młodziej i coś czułam, że nie mówi mi prawdy. Na mój gust, w tym roku zdał maturę. Kolejna osoba została wezwana do gabinetu i kolejka zmniejszyła się. Kobieta obok intensywnie się nam przyglądała. Może myślała, że jestem tutaj z synem. Czy wyglądaliśmy jak matka z synem? Ta myśl mnie przerażała.

— Naprawdę, nie musisz tutaj siedzieć.

— Po pierwsze, chce się upewnić, że nic ci nie jest. Po drugie, twój samochód jest nadal na parkingu obok targu i nie masz jak wrócić do domu — powiedział bardzo spokojnie i rzeczowo.

— Mogę wezwać taksówkę.

— Ja będę twoją taksówką — rzekł. Po jego zaciętej minie wiedziałam, że nie odpuści. Z natury to ja byłam ta uparta, niczym przysłowiowy osioł, ale uznałam, że w tej sytuacji nie będę się sprzeczać. Kiedy wreszcie przyszła moja kolej do badania, chciałam wstać z tego wózka, ale pielęgniarka kategorycznie zabroniła. Badanie, jak to badanie, nic specjalnego. Po wszystkim wywiozła mnie na korytarz i przekazała Adrianowi.

— Niech pan zawiezie żonę pod sale zabiegową. Doktor was wezwie, kiedy dostanie zdjęcie. Zajmie to do pół godziny — powiedziała. Obróciłam się na rozbawionego Adriana. Sama byłam rozbawiona i szczęśliwa, że nie uznali nas za matkę i syna. Tego bym chyba nie przeżyła. Ktoś serio pomyślał, że jesteśmy parą. Kiedy usiedliśmy ponownie pod gabinetem, Adrian zadzwonił do ojca. Krótko wyjaśnił mu, że czekamy na wyniki, ale czuje się dobrze. Obiecał, że się mną zajmie.

— Tata cię pozdrawia — oznajmił, siadając ponownie obok mnie.

— To miłe — westchnęłam. Miałam powoli dość tego czekania. Czułam, że kompletnie nic mi nie jest i może w pierwszej chwili mój upadek wyglądał tragicznie, to czułam się wyśmienicie. Nawet głowa już nie bolała. Najchętniej, to bym sobie teraz zapaliła. Adrian zajął się czymś na telefonie. Widziałam jak z kimś pisze. Może z jakąś dziewczyną? Taki przystojny chłopak w jego wieku na pewno miał dziewczynę. Może nawet kilka. Zerkałam na niego raz po raz i dostrzegłam wszystkie elementy jego urody. Miał długie rzęsy co sprawiało, że to jego spojrzenie było takie szalenie zalotne. Jego usta miały wręcz idealny kształt, a kiedy skupiał się na pisaniu, delikatnie przygryzał język. To było seksowne. Podniósł na mnie spojrzenie. Nie odwróciłam się, bo nie należałam do kobiet, które odwracają wzrok, niczym niewinne kokietki.

— Chcesz coś do picia? W korytarzu widziałem automat — zagadał.

— W sumie, napiłabym się wody — westchnęłam. Chłopak podniósł się i ruszył korytarzem. Patrzyłam na jego sylwetkę, kiedy się poruszał. Był apetyczny. Tak by powiedziała Patrycja. Ona, często się oglądała za takimi młodzieniaszkami. Ja nie. Kiedyś podobali mi się starsi mężczyźni. Przecież mój były mąż był dużo starszy ode mnie. Jak się okazało, nie był przez to dojrzalszy, ale to chyba był wyjątkowo beznadziejny przypadek.

— Janas-Kowalczyk — usłyszałam swoje nazwisko i na korytarzu pojawił się tamten przystojny lekarz. Zauważył mnie i podszedł z plikiem papierów — Mam dobrą wiadomość. Tomografia nic nie wykazała. Co do otarcia na głowie, proszę delikatnie umyć i pozwolić się wygoić. Gdyby bolało, polecam paracetamol. Miała pani ogromne szczęście.

— Czyli mogę iść do domu?

— Tak — oznajmił, a ja natychmiast wstałam z tego cholernego wózka. Lekarz wręczył mi wypis i płytę z tomografii, na której miałam dowód, że posiadam mózg. Jakby ktoś miał wątpliwości. Odwróciłam się w stronę wyjścia i miałam szaloną myśl, aby teraz po prostu uciec. Adrian poszedł po coś do picia w przeciwnym kierunku. Mogłabym wymknąć się, złapać taksówkę, których zawsze było mnóstwo pod szpitalem i podjechać po mój samochód. Tylko po co? Dlaczego naszła mnie myśl o ucieczce? Przed kim ja właściwie chciałam uciekać? Przed młodym, uczynnym chłopakiem, który tracił czas na siedzenie ze mną w szpitalu? Ależ ja byłam głupia. Zamiast do wyjścia, skierowałam się w przeciwną stronę i wpadłam na niego, gdy wracał z wodą.

— A gdzie wózek?

— Jestem wolna — pomachałam mu przed twarzą wypisem. — Wychodzi na to, że mam bardzo twardą głowę i mogę sobie pójść — powiedziałam tryumfalnie. Adrian podał mi butelkę wody. Szpitalny klimat sprawił, że miałam w ustach suszę, więc z radością przyjęłam napój.

— W takim razie idziemy. Pomyślałem, że zawiozę cię do domu, a potem przyprowadzę twój samochód i choinkę — powiedział.

— Nic mi nie jest. Mogę prowadzić.

— Dla pewności — powiedział, kiedy wychodziliśmy ze szpitala. Zauważyłam, że przytrzymał mi drzwi. Niby tylko zwykła uprzejmość, ale nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś mężczyzna zdobył się na taki uroczy gest. — A co, jeśli podczas jazdy zakręci ci się w głowie? Może w badaniu nic nie wyszło, ale jednak się uderzyłaś. Dla mnie, to nie kłopot.

— Dobrze — zgodziłam się. Wsiedliśmy do jego samochodu. Podałam mu adres. Odjechaliśmy sprawnie. Ja, bym w życiu nie wyjechała z tego szpitalnego parkingu. Najpewniej zostawiłabym auto i pojechała do domu tramwajem. Kiedyś tak zrobiłam pod pracą. Ktoś mnie tak zastawił, że nie byłam w stanie wymanewrować. Wkurzona i zapłakana, ze złości na samą siebie poszłam na tramwaj. Mój brat, do dziś opowiada tą historie przy każdym rodzinnym spotkaniu. Śnieg nadal dosypywał, ale już nie tak gęsto jak wczoraj. Adrian jechał swobodnie i zgodnie z przepisami, zdawał się być rozluźniony i zadowolony. Kiedy dojechaliśmy na moje osiedle, pokazałam mu, gdzie jest moje miejsce parkingowe i podałam numer mieszkania. Zawahałam się przy kluczykach. Czy to był dobry pomysł, dawać nieznajomemu kluczyki do własnego samochodu? To zdecydowanie nie był dobry pomysł.

— Serio? — zaśmiał się.

— Nie znam cię tak właściwie. Może pojadę jednak z tobą i przyjedziemy moim samochodem? — zapytałam. W sumie nie wiem, czemu od razu na to nie wpadłam. Co ze mnie była za idiotka.

— Idź do mieszkania i zajmij się sobą. Nie wiem czy wiesz, ale masz włosy całe we krwi, a nie chciałaś aby synowie wiedzieli, że coś się stało. Ja przyprowadzę twoje auto — powiedział, po czym sięgnął po portfel i podał mi swój dowód osobisty. — W ramach zastawu. Przecież przyjadę po dokumenty. A jeśli nie przyjadę, będziesz miała moje dane, aby zgłosić kradzież na policję — zaśmiał się. Ładnie to sobie wymyślił. Dość niepewnie sięgnęłam po dokument.

— Dobra — westchnęłam. Uśmiechnął się szeroko i wrócił do samochodu, a ja poczłapałam na górę. Kiedy już byłam w swoim mieszkaniu i spojrzałam na siebie w lustrze przeraziłam się. Wyglądałam jak siedem nieszczęść, na kilku pasmach moich włosów, faktycznie była zaschnięta krew. A na policzku miałam zadrapania od cholernych gałązek. Zerknęłam na dowód trzymany w dłoni. Adrian Jasicki, faktycznie miał dwadzieścia pięć lat, na zdjęciu wyglądał nieznacznie młodziej, może był szczuplejszy i włosy miał krótsze. Odłożyłam dokument na stolik, zdjęłam płaszcz i skierowałam się do łazienki. Potrzebowałam prysznica. Delikatnie, bez użycia szamponu umyłam włosy, nie chciałam zanieczyścić ranki. Pod palcami, zdawała się być kilkoma małymi otarciami i piekły jak cholera. Założyłam na siebie beżowe leginsy i długi podkoszulek oraz grube skarpety. Włosy przesuszyłam tylko ręcznikiem i sprawdziłam czy nie widać na nich śladów po wypadku. Chciałam zadzwonić do Michała, ale zdałam sobie sprawę, że telefon mam w samochodzie. Przeszłam do kuchni i nastawiłam wodę na herbatę, po czym wyjęłam dwa kubki. Chciał herbatę, to ją dostanie. Chyba tyle byłam mu winna. Nim woda się zagotowała, przeszłam przez salon i pozbierałam porozwalane rzeczy. Nie byłam bałaganiarą, ale wczoraj zamiast posprzątać imprezowałam, a chłopcy zrobili lekki rozgardiasz, kiedy się pakowali. Zerknęłam na zegarek. Powinien już objechać. Wyjrzałam przez okno, z którego było widać moje miejsce parkingowe, ale samochodu nie było. Zapiszczał mój czajnik i podeszłam zalać herbatę. Zapach owoców leśnych podrażnił moje nozdrza. Z jakiegoś powodu, czułam się lekko poddenerwowana tym, że on zaraz się tu zjawi. Głupie, bo spędziłam w jego towarzystwie ostatnie godziny. Teraz jednak czułam taki niepokój, niczym przed randką. Spojrzałam na swój strój. Może powinnam się inaczej ubrać? Te leginsy były obcisłe i idealnie pokazywały jak niezgrabne mam nogi, a koszulka zdecydowanie wymięta i zapomniałam o staniku. Tak, powinnam założyć bieliznę, a nie prezentować obcemu facetowi moje obwisłe cycki napierające na koszulkę. Ruszyłam do swojego pokoju i gdy byłam już w progu, zadzwonił dzwonek do drzwi. No trudno. Podeszłam otworzyć i zobaczyłam nieszczęsną choinkę.

— Nie wiedziałem czy masz stojak, wiec wziąłem — oznajmił wnosząc drzewko.

— Nie mam — poinformowałam.

— Gdzie mam ją rozłożyć?

— Tam — wskazałam mu miejsce, które przygotowaliśmy jeszcze wczoraj. Mikołaj pomógł mi przesunąć komodę, aby zmieścić drzewko w salonie. Adrian ustawił stojak, a w nim moją choinkę, po czym ostrożnie rozciął siatkę, a gałęzie opadły swobodnie. Mieściła się idealnie.

— Super — powiedział Adrian, spoglądając z dumą. Przez moment, oboje patrzyliśmy na drzewko, w którym nie było zupełnie nic pięknego. Naprawdę, nie wzbudzało to we mnie żadnego zachwytu. Adrian oddał mi kluczyki oraz telefon. Tylko przelotnie zerknęłam na wyświetlacz, na którym było kilkanaście powiadomień. Wskazałam mu jego dowód leżący na stoliku.

— Masz ochotę na herbatę? — zapytałam.

— Czyli jednak będzie ta herbata — zaśmiał się. Ruszyłam w stronę kuchni i wzięłam dwa kubki. Postawiłam je na stole.

— Uznałam, że po tym wszystkim się nam przyda. Dziękuję ci — westchnęłam. Adrian przeszedł przez salon, zgarnął ze stolika swój dowód i zasiadł przy stole.

— Naprawdę nie ma za co.

— Jest. Nie musiałeś.

— Ale chciałem — powiedział. Popatrzył na mnie w taki sposób, że poczułam ciarki na plecach. Usiadłam, mając nadzieję, że w tej pozycji nie będzie widział mojego stroju. Sięgnął po herbatę i uśmiechnął się.

— Hodujecie choinki? — zagadnęłam. Roześmiał się w głos na moje pytanie.

— Choinki się uprawia. Hoduje się zwierzęta. Tak. Tata od lat prowadzi plantacje — powiedział.

— Sądziłam, że taka choinka po prostu rośnie.

— Nie do końca. Trzeba je odpowiednio przycinać, aby nadać ładny kształt, odchwaszczać teren, nawadniać — wyjaśnił poważnie.

— Ty też przy tym pracujesz?

— Nie. Od września zaczynam pracę w szkole. Jestem nauczycielem angielskiego — powiedział. Popatrzyłam na niego chyba ze zbytnim niedowierzaniem bo roześmiał się. — Wyglądasz na zdziwioną?

— Zaskoczyłeś mnie. Dlaczego dopiero we wrześniu?

— Ciężko zaraz po studiach znaleźć prace w moim zawodzie. Znajoma taty jest dyrektorką w szkole i w tym roku jeden z jej nauczycieli przechodzi na emeryturę. Obiecała, że mnie zatrudni. Postanowiłem przeczekać ten rok. Trochę pomagam tacie, udzielam korepetycji i mam małą fuchę w szkole językowej — opowiedział z szerokim uśmiechem.

— Super.

— A ty czym się zajmujesz?

— Pracuję w sklepie. Wszystko i nic na ulicy Józefa — odpowiedziałam. Adrian zareagował pewną niepewnością. Upił spory łyk herbaty.

— Znasz Ingę? — zapytał mnie zupełnie niespodziewanie.

— Tak. Pracuje z nią.

— To była dziewczyna mojego kolegi. Nie raz odbieraliśmy ją z pracy — powiedział. Inga miała chłopaka nie tak dawno temu. Zdaje się nawet, że go nam pokazywała. Nie pamiętałam jednak, bo nie zwracałam uwagi. Możliwe, że był wtedy ze znajomymi i całkiem prawdopodobne, że był wśród nich Adrian.

— O kurka wodna, muszę zadzwonić do Michała — przypomniałam sobie nagle. Dochodziła siedemnasta i moi chłopcy już od godziny, powinni być w domu. Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer byłego męża.

— Jak tam? — zagadnął.

— Jestem w domu. Przywieź ich — poleciłam. Nawet nie odpowiedział, tylko się rozłączył. Nie umknęło to uwadze Adriana.

— Sympatyczny.

— Niczym wściekła kobra — powiedziałam, odkładając telefon na stolik. Adrian popatrzył na niego, a potem na mnie.

— Wpisałem ci mój numer — oznajmił poważnie.

— Po co?

— Sam nie wiem. Może będziesz miała ochotę jeszcze wypić ze mną herbatę, albo dać się gdzieś zaprosić.

— To nie jest dobry pomysł — westchnęłam. Adrian patrzył na mnie, w taki intensywny sposób, jakby się starał przekonać mnie, że nie mam racji. Chyba nie miałam, bo niby dlaczego miałabym się z nim jeszcze kiedyś nie spotkać. Co mi stało na drodze? Chłopak był szalenie miły, rozmawiało mi się z nim zadziwiająco swobodnie, a na dodatek był taki przystojny. Co kurde było ze mną nie tak, że na wstępie już odrzucałam taką szanse?

— Pójdę już. Dzięki za herbatę. Uwielbiam owoce leśne — powiedział i podniósł się z krzesła. Wstałam również.

— To ja ci dziękuję, za dzisiejszą pomoc — westchnęłam i ruszyłam odprowadzić go do drzwi. Nadal intensywnie się mi przyglądał. Miałam wrażenie, że nie chce wychodzić i do jasnej cholery, ja nie chciałam by sobie szedł. Chciałam jeszcze posłuchać o plantacji choinek, zapytać o tyle rzeczy. Ależ ze mnie była kretynka. Był już przy drzwiach kiedy zrozumiałam, że musze to zrobić.

— Zadzwonię przed weekendem — powiedziałam, czym wywołałam na jego twarzy szeroki uśmiech.

— I umówisz się ze mną?

— Tak.

— Hej ziemia drży

Teoretycznie byłam umówiona na randkę. Kiedy Adrian tylko wyszedł, naszły mnie wątpliwości. W sumie nie miałam się czym martwić, bo to ja miałam jego numer i byłam panią sytuacji. Miałam cały tydzień, na przemyślenie tej sprawy. Wróciłam do stołu i sięgnęłam po swój telefon. Mnóstwo wiadomości od Patrycji, która wstała przed pierwszą i chciała wiedzieć jak się czuje. Pospiesznie wystukałam jej wiadomość, w której opisałam w telegraficznym skrócie, co się stało. Pominęłam oczywiście postać Adriana, bo o tym chciałam jej już powiedzieć osobiście. Wiedziałam, że w jej opinii, powinnam była już dziś skorzystać z okazji i uwieść tego młodzieniaszka. To naprawdę nie było w moim stylu. W kwestii uwodzenia, nie byłam specjalistką. Mało tego, byłam w tym chyba beznadziejna. Zwykle kiedy szłyśmy gdzieś posiedzieć i jakiś facet zaczynał ze mną flirtować, natychmiast wpadałam w panikę. Spanikowana gadałam jakieś bzdury. Raz, opowiedziałam o wrastającym paznokciu mojego syna i tych wszystkich wizytach u specjalistów. Taki temat, był dobry na spotkania z innymi zatroskanymi mamuśkami, a nie jako wstęp do romansu. Przy mężczyznach zjadały mnie nerwy. Dziś nie byłam zdenerwowana. Adrian, zdawał się być taki swobodny i przyjacielski. A kiedy się tak uśmiechał, to czułam jak się rozpływam. Kurka wodna, on mi się naprawdę podobał. Sięgnęłam po telefon i sprawdziłam czy naprawdę się wpisał. Zobaczyłam w kontaktach jego imię. Niby czemu miałam czekać do weekendu. Mogłam do niego napisać. Tylko co miałam mu napisać? Że ledwie wyszedł, a ja już o nim rozmyślam. Odłożyłam z powrotem telefon. Westchnęłam ciężko. Upiłam ostatni łyk herbaty, a potem znowu sięgnęłam po telefon i wystukałam krótką wiadomość „Teraz też masz mój numer. Andzia”. Wysłałam. Poczułam się jak za czasów gimnazjum, kiedy niecierpliwie wyczekiwałam odpowiedzi od jakiegoś chłopaka. Ten dreszcz niepokoju. Odpisze? Jak szybko odpisze? Telefon zapiszczał i otworzyłam wiadomość” Miałem twój numer. Spisałem z telefonu, w razie gdybyś jednak się nie odezwała „Co za podstępna bestia z niego. Powinnam być zła, że grzebał w moim telefonie, ale jednak wydawało mi się to słodkie. Uparty był. W jakiś sposób mi się to podobało, sprawiało, że poczułam się adorowana. Fajne uczucie. Westchnęłam głośno. W co ja się pakowałam? Nie miałam czasu nad tym myśleć, bo zjawili się chłopcy. Zapukali, a kiedy im otworzyłam, wpadli jak szaleni do mieszkania.

— Szybko.

— Bo byliśmy już w mieście, jak zadzwoniłaś — poinformował Mikołaj.

— Ale piękna — ucieszył się Szczepan, podbiegając do drzewka. Na końcu, do mojego mieszkania wkroczył Michał. Tak, mój były mąż nie chodził, on kroczył dumnie i pewnie, z wysoko uniesioną głową. To mi się zawsze szalenie w nim podobało. Niestety, nadal robiło to na mnie wrażenie. Po za tym, Michał był przystojny. Wysoki, postawny, z perfekcyjnie ułożonymi włosami, które mimo iż już pokryte delikatną siwizną, prezentowały się znakomicie. Zawsze elegancko ubrany, jak na kierownika firmy przystało. Dziś miał na sobie bardziej swobodny strój, bo popielate spodnie i czarny sweter.

— Cześć — powiedział i położył plecaki chłopców na kanapie. — Widzę, że nic ci nie jest.

— Tylko groźnie to wyglądało — odpowiedziałam. Chłopcy byli już zajęci pudłem z ozdobami choinkowymi, wiec kompletnie mieli gdzieś, o czym rozmawiamy.

— Miałaś gościa — powiedział, wskazując na dwa kubki herbaty stojące nadal na stole.

— Uderzyłam w głowę. Facet z targu zawiózł mnie do szpitala, a potem przyprowadził mój samochód.

— Z jego telefonu dzwoniłaś?

— Tak — odpowiedziałam. Nie podobało mi się to przesłuchanie. Nic mu do tego, czy miałam gościa. Spoglądał na mnie podejrzliwie. Pod jego spojrzeniem zwykle się dosłownie rozpływałam. Był taki władczy, seksowny, mocny. Kurka wodna co ja w ogóle myślałam. — Podobno się zaręczyłeś? — zapytałam przewrotnie.

— Podobno — powtórzył po mnie, ale wcale się nie zmieszał na moje pytanie.

— Nie brzmisz na zadowolonego — westchnęłam.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 38.92