E-book
7.35
drukowana A5
62.61
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 10


Objętość:
388 str.
ISBN:
978-83-8384-392-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.61

Rozdział sto dwudziesty pierwszy

Oświetlone sierpniowym słońcem wiejskie pejzaże, zdominowane przez zaorane pola, ścierniska i rozległe łąki, migały za oknem pociągu pędzącego w stronę Radzynia. Zamyślona Iza, z głową opartą o ścianę przedziału tuż przy szybie, od pół godziny starała się przestawić tor myśli z lubelskiej rzeczywistości na realia Korytkowa, w którym miała znaleźć się już za około godzinę, lecz jeszcze nie umiała do końca się w to wczuć. Szczególną troską ogarniała dziś myśli o Michale, który mniej więcej o tej porze wybierał się do Poznania na swój zjazd hotelarzy, lecz w niedzielę miał wrócić — wrócić do niej.

„Spotkamy się w naszym nowym magicznym miejscu” — myślała leniwie, przymykając powieki, gdyż pociąg wjechał właśnie w niewielki lasek i przeświecające przez gałęzie drzew promyki słońca zaczęły mocno migać przez oczami. — „Przestanę przed nim uciekać i wszystko będzie jak kiedyś… nie, nie jak kiedyś! O wiele lepiej. Będzie cudownie…”

Siłą woli wyłowiła z pamięci obraz twarzy Michała i jego błękitnych tęczówek. Błękitnych jak pogodne niebo, jak Lodzine niezapominajki… błękitnych aż do bólu serca… Co prawda serce jakoś jej dzisiaj nie bolało, ale to tym lepiej. Może wreszcie wszystko ułoży się na tyle, że ta nieprzyjemna dolegliwość ustąpi całkowicie? Człowieka szczęśliwego nie boli przecież serce, a ona miała zamiar być szczęśliwa. O tak, wreszcie mogła sobie na to pozwolić! Wręcz miała taki obowiązek! Bo skoro szczęście, to jedno, jedyne, wymarzone od lat szczęście w kolorze błękitnych męskich oczu samo do niej przychodziło, czy miała prawo je odrzucić? Zresztą co za pomysł…

Jeśli los da nam niespodziewanie drugą szansę, to czy mamy prawo ją odrzucić? — zaszemrały jej w uszach dawne słowa Majka. Kiedy je wypowiedział?… Ach, wtedy gdy oboje stali nad grobem pana Szczepana, a on zaczynał mówić o nadziei… Od tego czasu sporo się zmieniło, wprawdzie bardziej u niej niż u niego, ale… Dobrze, wystarczy. To nie był ten wątek. Dziś powinna myśleć o czym innym.

„Nie będę już go odpychać” — wróciła myślą do postaci Michała, którą znów wyciągnęła z pamięci jak z szarawej mgły. — „Poddam się chwili i zapłacę mu ten okup, którego tak się domaga. Chcę tego. Tak, chcę. Chcę, żeby mnie pocałował, przytulił… żeby było jak dawniej… Chcę…”

Zmęczonym gestem odchyliła głowę do tyłu i oparła ją o zagłówek kolejowego fotela. Siedząca naprzeciw niej kobieta, kątem oka wyczuwając ten ruch, odruchowo podniosła na nią oczy znad przeglądanego czasopisma, lecz po chwili straciła zainteresowanie współpasażerką i znów zajęła się czytaniem.

„Wystarczy tylko przekroczyć tę niewidzialną barierę” — tłumaczyła sobie dalej Iza. — „Powiedzieć tak i po prostu rzucić się w ten wir. Tylko tyle i aż tyle. Pierwszy krok jest najtrudniejszy, ale kiedyś przecież muszę go wykonać.”

Myśl znów odpłynęła jej gdzieś w dal, tym razem ustępując miejsca obrazkowi z dzisiejszego poranka. Zalana słońcem kuchnia w mieszkaniu Majka i apetyczny zapach jajecznicy… Była pyszna, jak zawsze, a Majk odkrył dziś przed nią kolejną tajemnicę i pokazał jej, jakich przypraw używa, by uzyskać ten niepowtarzalny smak.

„Muszę spróbować usmażyć ją na śniadanie dla Robcia i Meli” — uśmiechnęła się do siebie. — „Ciekawe, czy im posmakuje. Jeśli zrobię ją w stu procentach zgodnie z przepisem, to na pewno… ale czy to mi się uda tak z pamięci? W takim zestawie przypraw może się liczyć każdy najdrobniejszy szczegół…”

Zaraz, zaraz, stop. Przecież nie o tym miała myśleć. Teraz miała na głowie o wiele ważniejsze sprawy niż smażenie jajecznicy.

„Z Misiem po prostu muszę pójść na żywioł” — podsumowała stanowczo, otwierając oczy i znów wpatrując się w wiejskie krajobrazy przesuwające się za oknem pociągu. — „Do niedzieli i tak niczego nowego nie wymyślę. Teraz trzeba skupić się na chrzcie Klarci. Ciekawe, czy bardzo urosła przez te trzy tygodnie” — uśmiechnęła się. — „Moja mała księżniczka… moja princesse…”

I znów kolejny obraz w pamięci. Śliczna buzia Tosi i jej kokieteryjna minka, gdy obłapia za szyję swego ulubionego polskiego wujka. Podoba ci się moja sukienka? A w odpowiedzi wesoły głos Majka: Wyglądasz w niej rewelacyjnie, princesse!… Kto jest najpiękniejszą księżniczką na świecie?

Niepohamowany uśmiech rozjaśnił twarz Izy, a jej myśli spontanicznie skierowały się w stronę innej porannej sceny, która dziś tak skutecznie rozładowała początkowo napiętą atmosferę. Rano bowiem obojgu było trochę wstyd po nocnej terapii — Majkowi za to, że w tak niekontrolowany sposób odurzył się mieszaniną wódki i burgunda, a jej… jej za to, do czego nie miała zamiaru się przed nim przyznać i o czym sama też wolałaby zapomnieć. Na szczęście wspólnie usmażona jajecznica, rozmowa przy śniadaniu i przygotowania Izy do wyjazdu na dworzec pozwoliły opuścić na te niewygodne kwestie zgodną zasłonę milczenia.

Proszę, to te — powiedział wówczas Majk, podając jej dwa stare zdjęcia, które wyjął ze swojej magicznej szuflady ze skarbami, w istocie pełnej różnych jego pamiątek z dzieciństwa i czasów nastoletnich. Stare zabawki, zasuszone kasztany, legitymacje szkolne, bilety do kina sprzed dwudziestu lat… istna kopalnia sentymentalizmów!

Fotografie przedstawiały jego samego jako niespełna dwuletniego chłopca stojącego na tle wiosennego parku w towarzystwie swojej mamy. Piękna kobieta o długich blond włosach, do której podobieństwo syna dopiero teraz, w jego dorosłym wieku, stało się uderzające, podtrzymywała z uśmiechem dziecko przykucnięta przy nim w parkowej alejce. Jeden rzut oka wystarczył, by postacie obojga na zawsze wryły się w pamięć Izy. Mały Majk w istocie wyglądał jak cherubinek, do złudzenia podobny do aniołka z małowolskiego fresku — teraz już nie dziwiła się temu skojarzeniu. Prześliczna chłopięca buzia z roześmianymi oczkami, a na głowie burza złocistych loczków, które z biegiem czasu trochę się rozprostowały i dość mocno przyciemniały, jednak nadal zachowały swą pierwotną ponadprzeciętną objętość.

Ach! — zaśmiała się, z sympatią wpatrując się w zdjęcie. — Tak jak myślałam! Prawdziwy aniołek! A te włosy… ech, szefie! Gdybyś urodził się dziewczynką, wszystkie twoje koleżanki zzieleniałyby z zazdrości!

Ta ostatnia uwaga szczerze rozbawiła Majka, który na jej kanwie, przegryzając jajecznicę, rozpoczął snucie zabawnych wizji siebie w alternatywnym życiu dziewczynki. Iza, która uwielbiała styl jego żartów, zaśmiewała się z tego do łez i nawet teraz ledwo mogła powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Ten poranek był taki fajny, taki wesoły! Nic dziwnego, że trudno jej było teraz przestawić się na tryb Korytkowa!

Jednak powoli znajome krajobrazy rodzinnych stron wprowadziły ją w klimat powrotu do domu i kiedy na parkingu przed radzyńskim dworcem dostrzegła sylwetkę Roberta, który czekał na nią przy swoim czarnym audi, jej myśli wreszcie zdołały skupić się na tym, co czekało ją w ten weekend.

— Ależ tego napakowałaś, siostra! — sapnął z rozbawieniem Robert, ładując do bagażnika jej przepełnioną, wyjątkowo ciężką dziś walizkę. — Jak ty w ogóle dałaś radę zataszczyć to na dworzec?

Uśmiechnęła się na wspomnienie obrazka sprzed niespełna półtorej godziny. Lubelski dworzec, podjeżdżający z hukiem pociąg i Majk wnoszący do środka jej walizkę, po którą kilkadziesiąt minut wcześniej podjechali na stancję.

 Pieruńsko ciężkie… Jakieś kamienie tam wieziesz, elfiku? Złoto? Diamenty?

 Nie, tylko trochę francuskich przysmaków. Chcę je zaserwować na chrzcinach Klarci. No co? I tak dobrze, że nie kupiłam wina, byłoby jeszcze ciężej!

Cisza, a w odpowiedzi tylko jego komicznie wykrzywiona mina, na widok której wybuchnęła głośnym śmiechem. Teraz na samo wspomnienie znowu zachciało jej się śmiać!

— Miałam pomoc — zapewniła wesoło Roberta. — Mój szef podwiózł mnie na dworzec. Akurat miał chwilę czasu przed pracą i pomógł mi to załadować.

— O, to miło z jego strony — przyznał, zerkając na złoto-pomarańczowo-czerwony bukiet kwiatów, który trzymała w dłoni. — A te kwiatki to dla kogo?

— Te kwiatki są moje — oznajmiła mu z dumą. — Dostałam je wczoraj na urodziny, koledzy z pracy urządzili mi imprezę-niespodziankę.

— Ach, no tak! — uśmiechnął się Robert, zatrzaskując bagażnik i wskazując jej, by wsiadała już do środka. — Widać, że bardzo cię tam lubią i doceniają. Zresztą nie ma się co dziwić. No cóż, nie będę zdradzał szczegółów, ale Mela też szykuje małe co nieco z tej okazji. Chrzciny chrzcinami, ale o siostrzyczce i o jej urodzinach nigdy by nie zapomniała! No, wsiadaj, Iza… połóż sobie te kwiatki tu z tyłu, okej? No. I jedziemy prosto na obiad!


— Moja princesse — szeptała z zachwytem Iza, tuląc w ramionach dziecko owinięte w różowy kocyk. — Jesteś taka śliczna!… No wiesz co! To aż nieprzyzwoite być takim słodziakiem!… Melu, Robciu, ja uważam, że buzia naprawdę bardzo jej się zmieniła. Wypiękniała, że aż strach, i nawet ma inny kolor. Dosłownie jak brzoskwinka!

— A, to tak — zgodziła się z uśmiechem Amelia. — Nabrała już trochę tłuszczyku i nie ma takiej czerwonej noworodkowej skóry jak na samym początku. Dłużej też czuwa z otwartymi oczkami, wcześniej głównie spała, a teraz często patrzy i się rozgląda. Nasza mała panna ciekawska! Teraz tylko czekamy, aż zacznie się uśmiechać!

Utulone w ramionach Izy niemowlę patrzyło na nią rezolutnie szeroko otwartymi granatowo-brązowymi oczkami, które coraz bardziej przypominały z kształtu i koloru ciemne oczy Amelii, podobne również do oczu Izy, obie bowiem odziedziczyły je po swoim ojcu. Jednak w jej rysach i minkach, jakie stroiła, wyraźnie odbijało się podobieństwo do Roberta, co Iza skonstatowała na wpół z fascynacją, na wpół z rozbawieniem. Przez trzy tygodnie, podczas których nie widziała siostrzenicy, łatwiej niż jej rodzice mogła postrzec zmiany, jakie zaszły w fizjonomii i zachowaniu dziecka, a były to zdecydowanie zmiany na plus, szczególnie w kwestii jego nieporównywalnie większej niż wcześniej kontaktowości i zainteresowania światem.

— Ale teraz siadaj już, Izunia, i pij tę kawę, bo ci wystygnie — zdyscyplinowała ją Amelia. — I zjedz chociaż kawałek ciasta… Niczego jeszcze nie ruszyłaś.

— Właśnie — podchwycił Robert, podchodząc do niej i wyciągając ręce po córkę. — Daj mi moją rozbójniczkę, a sama siadaj i jedz. No już — dodał znacząco, zniżając głos do szeptu. — Żeby Meli nie było przykro.

— Jasne — ocknęła się Iza, z trudem odrywając oczy od Klary i oddając mu ją niechętnie. — Przepraszam, po prostu nie mogę się napatrzeć na to wasze cudeńko. Aż trudno uwierzyć, że tyle lat jej tu nie było, a teraz nagle jest! Cud… po prostu cud! Mama tak by się cieszyła… i zresztą na pewno się cieszy — sprostowała z uśmiechem. — Musi być zachwycona, że jej mała wnuczka-imienniczka będzie mieszkać w jej dawnym pokoju.

— Będzie — podkreśliła z przekąsem Amelia. — Bo na razie ani jej się śni spać samej, łóżeczko dalej stoi u nas. Muszę być obok niej przez całą noc, jakimś szóstym zmysłem wyczuwa moją obecność i jak tylko na sekundę zostaje sama, to zaraz budzi się i płacze.

— Taka z nas cwaniara, co? — uśmiechnął się do małej Robert, przechadzając się z nią po pokoju. — Towarzyska dusza? No i co się tak patrzysz na tatę? Nie udawaj niewiniątka, o tobie mowa! Ach, ty rozbójnico jedna… mała ancymonko!

Amelia ze wzruszonym uśmiechem śledziła postać męża, przysłuchując się jego rozmowie z dzieckiem. Jej twarz, choć rozjaśniona blaskiem cichego szczęścia, nosiła jednak wyraźne ślady zmęczenia, co zaraz po przyjeździe z dworca nie umknęło uwadze Izy.

„Taka jest cena za cud nowego życia” — pomyślała z melancholią, sięgając po przygotowaną dla niej filiżankę z kawą. — „Jak dla mnie wcale nie taka wygórowana, trochę zmęczenia, wysiłku, nieprzespanych nocy… Przecież za to dostaje się najpiękniejszą nagrodę! Ileż ja bym dała, żeby kiedyś móc mieć taką własną Klarcię…”

Przed oczami mignęła jej twarz Michała z czasów podstawówki. Niebieskooki blondynek, któremu jako siedmioletnia dziewczynka na zawsze oddała swe serce. Ona też już wtedy miała szósty zmysł, którym wyczuwała, że kiedyś… kiedyś… właśnie z nim…

— Mmm… pyszny ten biszkopt, Melu — pochwaliła siostrę, kosztując nieruszonej dotąd porcji ciasta, które Amelia upiekła z okazji jej urodzin. — Te maliny to czysta poezja, a w połączeniu z kawą to już w ogóle kosmos! Skąd wzięłaś taki genialny przepis?

— Od Dorotki — odpowiedziała mile połechtana komplementem Amelia. — Cieszę się, że ci smakuje, szczerze mówiąc, liczyłam na to, bo wiem, jak lubisz maliny. Przyniosła nam je Zosia, wiesz? Zebrała u siebie w ogródku… ech, biedactwo! — dodała, nagle smutniejąc. — Szkoda mi jej strasznie, to takie dobre stworzenie! Czekam tylko, kiedy te wakacje się skończą, może wtedy chociaż trochę odżyje.

— A co z nią? — zaniepokoiła się Iza, w duchu od razu domyślając się, o co chodziło.

— No a co, jak myślisz? — wzruszyła ramionami Amelia. — To samo co wcześniej. Blada, oczy wiecznie podkrążone, zapłakane… snuje się jak cień, o ściany obija… Niestety, wygląda na to, że nadal nie zapomniała o tamtym chłopaku, mam wrażenie, że dalej na niego czeka i po cichu liczy na to, że on tu jeszcze wróci. Biedna, naiwna Zosieńka… No, ale co zrobić, Izunia? Na takie sprawy może podziałać tylko czas, a tu dopiero minął miesiąc.

— No tak — przyznała smutno Iza, przepełniona szczerym współczuciem dla Zosi, sama wiedziała bowiem doskonale, co to znaczy czekać z szaloną nadzieją na coś, co prawdopodobnie nigdy się nie zdarzy.

— Cóż, takie jest życie — orzekła filozoficznym tonem Amelia. — Mam nadzieję, że to jej samo powoli przejdzie, my niestety nic na to nie poradzimy. Ale teraz zostawmy już te smęty, Iza — dodała energicznie. — To jest twoje przyjęcie urodzinowe i będziemy rozmawiać o tobie! Opowiedz nam, co tam u ciebie w Lublinie. Jak ci idzie remont w mieszkaniu?

— Idzie świetnie — zapewniła ją Iza, nabierając na widelczyk nową porcję ciasta. — W przyszłym tygodniu kładziemy podłogę, już jestem umówiona z fachowcami, na początku września wymiana drzwi i będę mogła wstawiać meble. Ale mniejsza o mnie, Melu, to raczej wy opowiedzcie mi, jak idą przygotowania do chrzcin. I przede wszystkim w czym będę mogła wam pomóc.

— O tym pogadamy później — odparła Amelia. — O pomoc oczywiście cię poproszę, bo faktycznie będzie dużo przygotowań, ale to dopiero od jutra. Dzisiaj jeszcze o tym nie myślmy, dobrze? Ledwo przyjechałaś, a ja chciałabym, żebyś chociaż ten jeden wieczór miała dla siebie. Zwłaszcza że dzisiaj z opóźnieniem świętujemy twoje urodziny.

— Dobrze, Melciu — pokiwała posłusznie głową. — Skoro tak, to dzisiaj załatwię moje sprawy, przejdę się na chwilę na cmentarz, spotkam się z Agą tak, jak obiecałam… a od jutra jestem do twojej pełnej dyspozycji.

— Super, umowa stoi. Dorotka też będzie, więc jak we trzy zabierzemy się do gotowania i pieczenia, to pójdzie piorunem. A co do Agi, to właśnie miałam ci mówić, że dzwoniła rano i pytała o ciebie.

— Tak, wiem — uśmiechnęła się Iza. — Już jestem z nią w kontakcie. Wysłała mi smsa, że zostawia Pepcia w szpitalu z Piotrkiem i dzisiaj wieczorem przyjeżdża do rodziców. Zaraz dam jej znać, że koło dziewiętnastej możemy się spotkać.

— A ktoś ją przywiezie z tego Radzynia? — zainteresował się nagle Robert. — Bo jakby trzeba było skoczyć po nią…

— Nie, Robciu, Szymek Siwiec ma się tym zająć — przerwała mu Amelia.

— Ach, Szym! — pokiwał głową uspokojony. — No, proszę… bardzo dobry pomysł.

— Piotrek już dawno zapowiedział, że poprosi go o tę przysługę — wyjaśniła mu. — Nie chciał, żeby tłukła się dzisiaj z Radzynia autobusem. Ona i tak ciągle jest zmęczona, w tym szpitalu nie ma jak odpocząć, a przecież siedzą tam z Pepciem już bite pięć tygodni.

— Jasne. Hmm… a jak myślisz, kochanie? — zagadnął z namysłem Robert. — Skoro Szym dzisiaj będzie w Korytkowie, to może zaprosiłbym go, żeby wpadł do nas na godzinkę? Dawno go nie widziałem, a to przecież mój stary kumpel. Oczywiście nie będziemy w żaden sposób zawracać wam głowy — zaznaczył. — Usiądziemy sobie tylko w salonie przy jakimś małym piwku i chwilę pogadamy. Hmm? Pozwolisz?

— Ach! — roześmiała się Amelia. — Ależ oczywiście! No co ty, Robi, nie wygłupiaj się z pytaniem mnie o takie rzeczy! Widzisz, Iza? — zwróciła się wesoło do siostry. — Popatrz tylko, jak mój przewrotny mąż świetnie udaje, że na wszystko musi mieć moje pozwolenie!

— A nie muszę? — zdziwił się Robert, podnosząc w górę brwi, na co obie siostry wybuchły jeszcze większym śmiechem. — No to ładnie! Czego to ja się dowiaduję po dwóch latach małżeństwa! No, ale dobra, tym lepiej. W takim razie oddaję wam tego okrucha — podszedł do Izy, przekazując jej z powrotem zawiniętą w kocyk Klarę — a sam idę dzwonić do Szyma. Aha, moment… najpierw jeszcze trzeba wstawić piwo do lodówki!


— Zostaję u mamy do niedzieli — oznajmiła Agnieszka, odpowiadając na pytanie Izy. — Chciałam przyjechać dopiero jutro, żeby nie zostawiać tam Pepunia na tak długo, ale Piotrek namówił mnie, żebym pojechała do Korytkowa już dzisiaj. Fakt, że z nim nie boję się zostawić dziecka, a tak bardzo chciałam spotkać się z tobą… Amelia mówiła, że tobie jutro może nie pasować.

— Jutro pomagam Meli w kuchni — przyznała Iza. — Będzie jeszcze Dorota, ale i tak roboty będzie po pachy, więc…

— To może i ja bym wam pomogła? — zaoferowała się nieśmiało Agnieszka. — Co będę robić przez całą wolną sobotę u rodziców? Tata i tak krzywo na mnie patrzy, a u was przynajmniej do czegoś bym się przydała.

— Zapytam Melę — obiecała Iza, sięgając po źdźbło wysokiej trawy i usiłując przełamać je na pół. — Jeśli uzna, że zmieścimy się w kuchni we cztery, to w sumie czemu nie?

— Dzięki, Iza — szepnęła Agnieszka.

Obie od pół godziny siedziały na miedzy dzielącej pole Klimków i pamiętną łąkę, z którą Iza wiązała swe najpiękniejsze wizje z dawnych lat. Dziś, umówiwszy się z przybyłą do Korytkowa Agnieszką na spacer i rozmowę, specjalnie przyprowadziła ją właśnie tutaj i usadziła wśród wysokich, od dawna niekoszonych traw, udając, że trafiły w to miejsce zupełnie przypadkowo. Sama już dawno tu nie przychodziła, dziś jednak wyjątkowo mocno czuła taką potrzebę — potrzebę odświeżenia symbolicznych wspomnień związanych z Michałem i poruszenia nimi owych najsłodszych strun na dnie serca, na których ostatnio jakoś nie za bardzo umiała grać.

Już wcześniej, kiedy po obiedzie zmierzała na cmentarz z tradycyjną wizytą do rodziców, podsycała w sercu owe wspomnienia, spoglądając na mijany po drodze hotel Krzemińskich, a w nim okno pokoju Michała ozdobione białą firanką. Dziś go tam nie było, późnym popołudniem dojechał już bowiem do Poznania, o czym powiadomił ją krótkim acz ciepło brzmiącym smsmem.

Dojechałem już na miejsce, kochanie. Myślę o tobie i tęsknię. M.

Ona zaś odpisała mu: Super, Misiu, dziękuję za wiadomość. Udanego zjazdu! Czekam na Ciebie w niedzielę, Iza. Odpisała mu tak od razu, a teraz po cichu zastanawiała się, czy ów sms nie zabrzmiał zbyt chłodno i czy nie powinna była jednak dodać czegoś więcej. Może należało jakoś wyraźniej i bardziej otwarcie zapewnić go o swoim uczuciu? Chociażby zaznaczyć, że i ona tęskni…

Łąka skąpana w promieniach zachodzącego już powoli słońca niezbyt przypominała pamiętną scenerię sprzed lat, kwiatów na niej prawie już nie było, a trawa wydawała się dziwnie zaniedbana, jakby zdziczała. Nawet brzęk owadów był jakiś inny, cichszy… jak blade odbicie tamtego obrazu… Jak to było? Blade odbicie w mętnym lustrze… Ech, bzdura. To pewnie tylko dlatego, że tamten obraz pochodził z pełni lata, a teraz był już prawie koniec sierpnia i w powietrzu czuć było przedsmak zbliżającej się jesieni.

— Iza, a możesz mi powiedzieć, o co chodziło z tym doktorem Szymkiewiczem? — głos Agnieszki wyrwał ją gwałtownie z tych wspomnień, natychmiast sprowadzając na ziemię. — Czy ty się z nim… no nie wiem… pokłóciłaś albo co?

— Mhm — odparła wymijająco, szarpiąc źdźbło, które wreszcie z trudem dało się przełamać. — Poniekąd. Dlaczego pytasz?

— No bo… sorry, nie gniewaj się, ale od twojego wyjazdu do Lublina ten człowiek strasznie się zmienił, więc pomyślałam, że to pewnie miało jakiś związek z tobą. No i ten sms, który wtedy mi wysłałaś…

— W jakim sensie się zmienił? — zaniepokoiła się Iza. — Robił wam jakieś kłopoty?

— Trochę — westchnęła Agnieszka.

Iza aż podskoczyła.

— Trochę? To znaczy?

Agnieszka pokręciła głową, zerkając spod oka na jej wzburzoną minę.

— Nie chciałam ci o tym mówić — odparła oględnie. — Ale chyba muszę, bo, jak widzę, dobrze podejrzewałam, że to miało jakiś związek z tobą. Ujmę to tak: jak ten facet wcześniej nam pomagał, tak teraz zatruwa nam życie, ile tylko może. Jakby się za coś mścił. Gdyby nie taka jedna miła pani doktor z pediatrii, która go nie znosi… i gdyby nie Piotrek… to ja nie wiem, jak bym tam wytrzymała psychicznie przez ostatnie trzy tygodnie.

— O Boże — pokręciła głową zmrożona tą wiadomością i szarpnięta wyrzutami sumienia Iza. — Ale co on wam robi?

— Po prostu nas prześladuje — odparła smutno Agnieszka. — Na różne sposoby. Zaraz po twoim wyjeździe bardzo zmienił się w kontakcie, przestał być miły, a stał się jakiś taki zimny. Zimny i nieuprzejmy, nieraz nawet chamski. Potem powoli nastawił do mnie negatywnie wszystkie pielęgniarki, a ten rehabilitant, który zajmuje się Pepciem, teraz już praktycznie się do mnie nie odzywa. Ledwo toleruje moją obecność, kiedy ćwiczy z małym, ale trudno… ja muszę być przy tej rehabilitacji — zastrzegła stanowczo. — Nie zostawię mojego dziecka z nikim z nich sam na sam, choćby nie wiem jak im się to nie podobało.

— Oczywiście — zgodziła się natychmiast Iza.

— Albo ja, albo Piotrek. Tylko jemu ufam, jeśli chodzi o Pepunia.

— Jasne. W takiej sytuacji rzeczywiście lepiej dmuchać na zimne. Ale aż nie mogę uwierzyć, że ten gnojek śmie wam robić coś takiego! — dodała w nowym przypływie oburzenia. — Mówiłaś o tym mojej Meli? Albo Robertowi?

— Nie — pokręciła głową Agnieszka. — Ani twoim, ani mojej mamie, ani nikomu. Nie chciałam nikogo denerwować, niech myślą, że w szpitalu jest nam dobrze i spokojnie, zwłaszcza że zostało już tylko kilka tygodni. Dwa, może trzy i powinni wypuścić Pepunia do domu. Jakoś to wytrzymam.

— Ale Piotrek wie?

— Wie — westchnęła. — Oczywiście, że wie, jak by miał nie wiedzieć? Przecież jest tam z nami w każdej wolnej chwili. Tylko że ja przez niego tym bardziej siedzę jak na szpilkach.

— Bo? — zdziwiła się Iza.

— Bo on aż kipi, żeby stłuc Szymkiewiczowi gębę — wyjaśniła jej ponuro. — A ja bez przerwy muszę go moderować i tłumaczyć, że nie może tego zrobić, bo wtedy to już będzie totalna katastrofa. Ale mniejsza o to, Iza… Proszę cię, powiedz mi tylko, o co w tym wszystkim chodzi? O co ten człowiek tak śmiertelnie się na ciebie obraził, że aż mści się na nas?

— O nic wielkiego — wzruszyła ramionami Iza, siląc się na obojętność, choć oburzenie nadal aż zatykało jej oddech. — Po prostu chciał mnie przelecieć i mu się nie udało.

— Co takiego? — wytrzeszczyła na nią oczy Agnieszka.

Iza odetchnęła, starając się uspokoić przyśpieszony z emocji oddech.

— Sorry, Aga — odparła ze skruchą, ujmując ją za rękę. — To moja wina. Przepraszam cię, że tak wyszło. Niepotrzebnie się w to wtrąciłam, chciałam dobrze… Skąd mogłam wiedzieć, że ta jego pomoc z założenia nie będzie bezinteresowna?

— Ale… mówisz serio? — nie mogła uwierzyć Agnieszka. — On chciał?…

— Tak — westchnęła. — Wiem, że to cię dziwi, mnie samej by do głowy nie przyszło… ale niestety tak to wyglądało.

W zwięzłych słowach, jak zaledwie kilkanaście godzin wcześniej Majkowi, opowiedziała jej o podchodach Szymkiewicza i tym, jak się one skończyły. Mimo że z początku próbowała nadać swej relacji podobnie humorystyczny ton jak przy Majku, z Agnieszką jakoś jej to nie wychodziło. Jak bowiem miała żartować i ironizować przy kimś, kto na własnej skórze odczuł konsekwencje tej niezręcznej, absurdalnej sytuacji? Wyrzuty sumienia, jakie obudziła w niej świadomość, że przyczyniła się do dołożenia kłopotów i tak już poturbowanej przez los przyjaciółce, były wprost nie do zniesienia! A wszystko przez to, że znów była tak żałośnie naiwna i że znowu zbyt łatwo komuś zaufała.

— No to teraz już rozumiem — pokiwała głową Agnieszka, kiedy Iza skończyła mówić. — Niezłe bydlę, nie ma co. Póki wszystko szło po jego myśli, był milutki i słodziutki, a jak dostał kopa, to wpadł w szał i z dnia na dzień zmienił się nie do poznania. I skąd ja to znam? Jakbym go widziała na własne oczy!

— Kogo? — szepnęła z rezygnacją Iza.

— No a kogo? Rafała! — rzuciła przez zaciśnięte zęby Agnieszka. — Taki sam gnojek jak ten! Identyczny! Też był dla mnie mega miły, póki było luźno i fajnie, ale jak tylko pojawiły się kłopoty, to tak samo wpadł w szał i dał mi pięścią w twarz. Nigdy nie zapomnę tego szoku… nigdy. I już nigdy nie zaufam żadnemu facetowi. Boże, Iza, gdybyś ty wiedziała, jak ja nienawidzę takich typów!

— Ja też — zapewniła ją Iza. — A najgorsze jest to, że wszędzie takich pełno. Aguś, moje ty biedactwo… przepraszam cię — dodała, z troską obejmując ją ramieniem. — To wszystko przeze mnie. Naprawdę nie mogę pojąć, dlaczego w przypadku Szymkiewicza to się musiało skrupić akurat na tobie? I to jeszcze teraz, kiedy najbardziej potrzebujesz spokoju!

Agnieszka, nadal wzburzona swym spontanicznym skojarzeniem z Rafałem, natychmiast odwzajemniła jej gest, odwracając się do niej i przytulając jak dziecko.

— Spoko, Iza, już wszystko dobrze — zapewniła ją cicho. — Moja kochana… Przede wszystkim dziękuję, że mi o tym szczerze powiedziałaś. I nie miej żadnych wyrzutów sumienia, bo naprawdę świetnie go załatwiłaś, a co do mnie to… spokojnie. Jeśli to, co się teraz odwala w tym szpitalu, to ma być jakaś pokuta za te wszystkie krzywdy, które ci wyrządziłam, to ja ją przyjmuję z radością.

— Przestań — pokręciła głową Iza. — Jaka pokuta? Nie opowiadaj takich głupot, Aga. Odpokutowałaś już wystarczająco za wszystko, a ten kretyn Szymkiewicz rzeczywiście powinien dostać za to w zęby. Tu akurat Piotrek ma rację.

— Może i ma — westchnęła Agnieszka, odsuwając się od niej i wyciągając wygodniej nogi w trawie. — Ale tym by tylko pogorszył sytuację, bo wtedy już w ogóle nie dałoby się tam wytrzymać. Nie mówiąc już o tym, że po takiej akcji na bank wydałyby się te nasze przekręty w papierach.

— Aha, czyli nie zorientowali się jeszcze, że on nie jest ojcem Pepcia? — zaciekawiła się.

— Nie. Nikt tego nie drąży, wszyscy wierzą mu na słowo, ale jakby zrobił jakiś numer i ktoś zacząłby to sprawdzać, to już tak lajtowo by nie było. Ja i tak się boję, że to się kiedyś wyda i oboje bekniemy za fałszowanie dokumentów.

— E tam — machnęła lekceważąco ręką Iza. — Nie przesadzaj. Jakie fałszowanie? To była potrzeba chwili, każdy normalny człowiek to zrozumie. Poza tym niedługo Pepcio wyjdzie ze szpitala i wszystko się rozmyje, nikt nie będzie już o tym pamiętał.

— Na szczęście — mruknęła Agnieszka.

Iza zerknęła na nią spod oka, w jej tonie wyczuwając lekką nutkę irytacji.

— Piotrek bardzo ci pomaga w tym szpitalu, prawda? — zapytała ostrożnie.

— Bardzo — przyznała lakonicznie.

— Ale po twojej minie widzę, że to ci się chyba zbytnio nie podoba?

— Ech… przestań, Iza! — szepnęła Agnieszka.

— Okej — odszepnęła posłusznie i na długą chwilę zapadła cisza.

Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi i na łące zaczynało się robić chłodno. Może czas był już stąd iść? Co prawda zaraz na początku spotkania Agnieszka zapowiedziała jej, że ma do niej trzy ważne sprawy, a na razie, oprócz standardowej rozmowy na temat stanu Pepusia i chrzcin Klary, zdążyła zapytać ją jedynie o Szymkiewicza. Jednak pozostałe dwie mogą omówić w drodze do domu, bo jeśli zaraz się ściemni i na trawę spadnie rosa… O tak, wystarczy już tych sentymentalnych wycieczek po zaczarowanych łąkach, jeszcze przez to obie się przeziębią! Trzeba się zebrać, wstać i…

— Ty sobie nawet nie wyobrażasz, jakie to jest powalone, Iza — odezwała się nagle Agnieszka.

— Słucham? — zdziwiła się, na nowo rozluźniając mięśnie, które już zaczęła spinać, by podnieść się z trawy.

— No ta cała sytuacja — wyjaśniła jej smętnie. — Nie gniewaj się, że tak to ucięłam, akurat tobie powinnam powiedzieć wszystko. I dobra, powiem. Widzisz… ja się czuję w tym szpitalu jak w pułapce.

— No, to akurat mogę sobie wyobrazić — zapewniła ją ze współczuciem.

— Ale to nie chodzi o kretyna Szymkiewicza — zastrzegła szybko Agnieszka. — Jego i te jego żałosne zemsty to ja mam daleko gdzieś, zwłaszcza teraz, jak już wiem, co naodwalał z tobą. Owszem, napsuł mi ostatnio nerwów, ale już nie będę się nim przejmować… nie warto. I powiem ci, że nawet wolę badziewną atmosferę tam, w szpitalu, niż w moim własnym domu, gdzie rodzony ojciec traktuje mnie jak wroga. Nie, to nie o to chodzi, Iza.

— A o co? — zapytała cicho.

— O Piotrka — odparła równie cicho Agnieszka.

— O Piotrka?

— Aha. Sama nie wiem, jak to ująć… jak ci to wyjaśnić, żebyś nie pomyślała, że jestem jakąś niewdzięcznicą albo egoistką.

— Przecież tak nie myślę — zapewniła ją łagodnie Iza.

— Bo ja mu jestem naprawdę bardzo wdzięczna za to, co dla nas robi — zaznaczyła żywo Agnieszka. — Gdyby nie on, to ja bym tam już chyba z dziesięć razy zwariowała! Nikt mnie tak nie wspiera jak on, nikt tyle nie robi dla Pepunia… Jest tam z nami w każdej wolnej chwili, jak tylko kończy pracę, przyjeżdża i zajmuje się małym, a że nikt go nie wygania, to czasem wraca do siebie dopiero przed północą. A przecież z Radzynia do Małowoli ma prawie trzydzieści kilometrów! To jest dla mnie wielka pomoc, Iza.

— Na pewno — szepnęła, przepełniona szczerym uznaniem dla Piotrka i na nowo wzruszona jego niezwykłym, niemal metafizycznym przywiązaniem do małego Pepusia.

— Ja zwykle wieczorami jestem już padnięta po całym dniu — ciągnęła Agnieszka — a wtedy on przyjeżdża i bawi się z Pepciem, robi z nim w kółko te ćwiczenia, gada do niego, nosi go na rękach… Przywozi nam wszystko, o co go poproszę, zawsze jest pod telefonem. A teraz… wiesz na pewno, że Robert zaprosił go na chrzciny Klaruni? Ale on nie przyjedzie, bo w ten weekend zostanie z Pepim w szpitalu, żebym ja mogła u was być.

— Wiem, słyszałam — pokiwała głową Iza. — To bardzo szlachetne z jego strony.

— Szlachetne… tak. On dobrze wie, że ja Pepusia nie zostawiłabym tam z nikim innym, że tylko jemu ufam. Dlatego zaoferował się, że z nim zostanie, zanim zdążyłam powiedzieć na ten temat jedno słowo. Jestem mu za to tak niesamowicie wdzięczna!… Tylko to jest właśnie ta pułapka, Iza — dodała innym, przygaszonym tonem. — Bo ja nie chcę, żeby on aż tak się angażował, nie chcę takiego długu wdzięczności, to mnie przytłacza. A z drugiej strony potrzebuję tej jego pomocy, przynajmniej do czasu, kiedy jesteśmy z Pepciem w szpitalu. Samej byłoby mi strasznie ciężko… Rozumiesz mnie, prawda?

Iza powoli pokiwała głową.

— Rozumiem — odparła łagodnie. — Może to dziwnie zabrzmi, ale rozumiem, o jaki rodzaj pułapki ci chodzi. Taki duchowy, trudny do opisania. I wiem też, jakie to jest męczące.

— Bardzo męczące — szepnęła Agnieszka.

— Ale widzisz, Aga — podjęła ostrożnie — akurat w przypadku Piotrka chyba niepotrzebnie tym się dręczysz. Znam go trochę, rozmawiałam z nim nieraz na ten temat. On przecież nie robi tego dla ciebie, tylko dla Pepusia.

— Ach, wiem, wiem! — podchwyciła skwapliwie Agnieszka. — Ale to tym gorzej, Iza, to mi jeszcze bardziej wiąże ręce! Gdyby robił to dla mnie, to nie miałabym problemu, po prostu nie przyjęłabym pomocy i sprawa załatwiona. Zwłaszcza że z Piotrkiem do niedawna ostro mieliśmy na pieńku. Ale on to właśnie robi dla Pepunia! Dla dobra mojego synka! Jak ja bym miała pozbawić Pepcia czegoś, co dobrze na niego wpływa? Nie mam serca! Widzę przecież, jak on lubi Piotrka, jak się cieszy na jego widok… aż piszczy z radości! Obaj za sobą przepadają i wiem, że gdyby Piotrek nie pomagał nam w tej rehabilitacji, to Pepcio nie zrobiłby tak szybko takich dużych postępów. Do tych ćwiczeń, żeby tak je w kółko powtarzać i robić to naprawdę prawidłowo, trzeba mieć dużo siły, no wiesz, takiej zwykłej, fizycznej. Ja robię, co mogę, ale mam swoje granice, praca z rehabilitantem to też tylko dwie czy trzy godziny dziennie, więc pomoc Piotrka jest nieoceniona. Powiedz, jak ja bym mogła odmówić tego mojemu dziecku?

— Nie możesz — uśmiechnęła się Iza. — I nawet o tym nie myśl, Aga. Piotrek pomaga wam z własnej woli, chce to robić i zależy mu na zdrowiu Pepusia, więc po prostu pozwól mu działać. On przecież nie oczekuje od ciebie wdzięczności.

— Nie, nie oczekuje — pokręciła głową. — Ale obiektywnie ten dług wdzięczności przecież jest i ciągle rośnie. Wiem, że nie mogę być egoistką i dla własnej satysfakcji działać na szkodę mojego dziecka, to nie wchodzi w grę i jak widzisz, nie robię tego mimo tych wszystkich rozterek i wątpliwości. Dobro mojego synka jest najważniejsze, z tym nie ma dyskusji. Poza tym obiecałam Piotrkowi, że nigdy nie odetnę go od kontaktu z Pepciem, i słowa nie złamię. Ale… no właśnie dlatego czuję się jak w pułapce. Mam potworne wyrzuty sumienia, bo jak ja mu się mogę za to wszystko odwdzięczyć? Nie mam jak.

— Wiem, o co ci chodzi — przyznała w zamyśleniu Iza. — Dług wdzięczności, którego nie ma się możliwości spłacić, czasem jest jak kamień u szyi.

— Dokładnie! — zawołała żarliwie Agnieszka, łapiąc ją za rękę. — Jak to dobrze, że mnie rozumiesz, Iza! Uwierz, to mnie naprawdę coraz bardziej męczy. Im więcej Piotrek robi dla Pepcia, tym bardziej czuję się, jakbym go wykorzystywała, żerowała na nim… Bo co z tego, że on go bardzo lubi? To przecież moje dziecko… moje i tylko moje, więc zobowiązanie i dług wdzięczności za pomoc też są moje. A Piotrek poświęca nam nie tylko swój czas, ale też pieniądze, dojazdy z Małowoli do Radzynia swoje kosztują, paliwo to nie woda… Zresztą kasa to kasa, jeszcze jakoś da się ją policzyć i oddać, ale ta cała reszta?

Zamilkła na chwilę, jakby zabrakło jej tchu. Skąpana w zachodzącym słońcu łąka szumiała trawą pod podmuchem wieczornego wiatru… zupełnie tak jak tam, na końcu świata. Czy tam też wiatr szumiał w rozłożystych gałęziach wielkiego dębu na wzgórzu?…

— Źle się z tym czuję, Iza — kontynuowała ciszej Agnieszka po chwili milczenia. — Z tym długiem wdzięczności jak Himalaje, nie do spłacenia, jak mówisz… ale najbardziej chyba z tym, że tak bardzo myliłam się co do niego. Sama nie mogę uwierzyć, że zachowywałam się tak, jak się zachowywałam, kiedy on tak bardzo mi pomagał i jeszcze wcześniej, kiedyś… no wiesz. Wtedy przecież skrzywdziłam go słowem tak samo jak ciebie… rozsiałam głupie, nieprawdziwe plotki na wasz temat… Tak mi wstyd! Zasłużyłam na jak najgorszą karę, a wy mi to wybaczyliście. Oboje jesteście aniołami.

— Mówiłaś mu o tych plotkach? — zapytała cicho Iza. — Bo ja raz z nim o tym rozmawiałam i on wprawdzie słyszał o nich, ale nie wiedział, skąd się wzięły.

— Tak, powiedziałam mu — pokiwała smętnie głową Agnieszka. — Przyznałam się, że to ja, i przeprosiłam go. Nie mogłabym dłużej nosić tego na sumieniu.

— A co on na to? — zaciekawiła się.

— Zdziwił się trochę, w pierwszej chwili aż zaniemówił, ale potem machnął ręką i powiedział, że się nie gniewa. I żebyśmy o tym zapomnieli. Jednak myślę, że tak głęboko, w środku, gardzi mną za tę akcję… cóż, nic dziwnego. W tej sprawie faktycznie zasługuję na najwyższą pogardę.

— E tam, przestań, Aga — zaprotestowała Iza. — Przesadzasz.

— Nie przesadzam. Ja wiem, co go najbardziej w tym wszystkim ubodło, głupia nie jestem. Nie to, że w ogóle zrobiłam coś takiego, ale powód dla którego to zrobiłam. Powód i… pewna osoba. Tylko że o tym to już lepiej nie będę mówić — zaznaczyła ostrożnie, zerkając na nią spod oka. — To nie jest wygodny temat.

Iza nie odpowiedziała. Aluzja do Michała i tego, że to on był stawką w dawnej nieczystej grze Agnieszki, sprawiła, że, owszem, zrobiło jej się przykro — ale tylko trochę. Bo przecież wszystko było do odzyskania! Michał bardzo zmienił się od tamtej pory, Agnieszka zrozumiała swoje błędy, a Piotrek… Jego niechęć do Michała była w tym wszystkim chyba najbardziej przykra, ale wynikała przecież z innych zaszłych spraw niż tamto. Obaj panowie, dawni kumple od piwa i dyskotek, spięli się przecież głównie na planie zawodowo-finansowym, zresztą nie bez udziału starego Krzemińskiego. Więc chyba jakoś da się to naprawić…

— Tak czy inaczej myliłam się co do Piotrka — podjęła smutno Agnieszka. — Ja zresztą ciągle mylę się co do ludzi. Najpierw tamten… głupoty, które przez niego robiłam jak w jakimś pijackim transie… potem Rafał, gnojek jeden… potem to, jak chamsko odrzuciłam Pepcia… Boże! Moje niewinne, kochane słoneczko… ech, Iza! Ciągle tylko wstyd i wstyd! Niekończące się pomyłki, albo w jedną, albo w drugą stronę!

— Nie mów tak, Aga — szepnęła Iza. — Każdy w życiu popełnia jakieś pomyłki.

— Wiem, ale nie tyle co ja! — wybuchnęła Agnieszka. — Moja norma to jest jakiś kosmos! Ludzie uczą się na błędach, a ja przez swoją głupotę ciągle wszystko psuję! Wszystko po kolei! I właśnie teraz nie chcę znowu czegoś zepsuć — dodała stanowczo. — A zwłaszcza zrobić czegoś, co mogłoby zaszkodzić Pepuniowi. Niech chociaż on będzie szczęśliwy, niech ma chociaż trochę lepiej ode mnie… mój mały skarb…

W jej głosie zabrzmiała tkliwa czułość, którą Iza kiedyś tak bardzo chciała w nim usłyszeć i która w jej odczuciu wynagradzała wszystkie winy, jakie kiedykolwiek popełniła Agnieszka. Co prawda rozumiała jej wyrzuty sumienia, na jej miejscu pewnie czułaby się tak samo, jednak z drugiej strony to chyba nie do końca było tak…

— Boję się, że znowu zrobię jakiś błąd — mówiła dalej Agnieszka. — Dlatego nie mam odwagi nic ruszać i dla dobra Pepunia męczę się w tej pułapce, a mój dług bez przerwy rośnie. I to mnie coraz bardziej przytłacza. No bo sama powiedz, Iza — dodała ciszej — ile w człowieku może być dobroci?… ile cierpliwości, wyrozumiałości?… Jakie w ogóle trzeba mieć serce, żeby takim być?

— Mówisz o Piotrku? — uśmiechnęła się.

— Aha. On może czasem jest narwany i uparty, czasem wkurzający, ale to, co dla nas zrobił od czasu wypadku… Powiedz, jak ja mam mu się za to wszystko odwdzięczyć? No jak?

— Nie wiem — odparła łagodnie Iza. — Ale popatrz na to inaczej, Aga. Może to nie ty powinnaś mu się odwdzięczać? On to robi dla Pepcia, więc może kiedyś to Pepcio jakoś spłaci ten dług? Nie myślałaś o tym nigdy w taki sposób?

Agnieszka spojrzała na nią zdziwiona.

— Nie — pokręciła powoli głową. — Przecież Pepi jest jeszcze malutki…

— No tak, teraz jest malutki, ale kiedyś będzie duży. Wyzdrowieje, wyrośnie na silnego, obrotnego faceta i kto wie, jakie będzie miał możliwości? Idę o zakład, że o wiele większe niż twoje. A skąd wiesz, jakiej pomocy w przyszłości będzie potrzebował Piotrek i co będzie mógł dla niego zrobić Pepik? Nie wiesz tego. Dlatego proszę cię, Aga, nie martw się tym teraz. Po prostu zostaw tę sprawę Piotrkowi, pozwól mu działać i potraktuj to jak układ między nimi dwoma.

— Hmm — mruknęła Agnieszka. — Może i racja, nie pomyślałam o tym. Ale to mi jednak wygląda na obchodzenie problemu i usypianie sumienia. A ja tak nie chcę, Iza.

— Ale przecież i tak nie masz innego wyjścia — zauważyła pogodnie. — Chodzi tylko o nastawienie psychiczne. Po prostu zostaw to czasowi… losowi… Bogu… Nie bierz wszystkiego na siebie i nie stresuj się czymś, z czym i tak nie możesz nic zrobić. Zobaczysz, że to się w pewnym momencie samo wyrówna. Ja wierzę, że w życiu wszystko jest po coś, więc to na pewno też, tylko na razie nie widzisz jeszcze tego, co cię czeka za zakrętem. Ciebie czy Pepusia. Dlatego moja rada jest taka. Jeśli boisz się, żeby znowu czegoś nie zepsuć, to po prostu zostaw to w spokoju i nie psuj. Tylko tyle.

Agnieszka pokiwała powoli głową, wpatrując się w kępę wysokiej trawy, która rosła przed nimi, a obecnie tonęła w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca.

— Okej, Iza — odparła cicho. — Posłucham twojej rady, przynajmniej się postaram. I bardzo ci dziękuję, że mnie wysłuchałaś. Od razu mi lepiej. Już samo to, że mogłam to z siebie wywalić, bo przecież z nikim innym niż z tobą nie mogłam o tym gadać… A ty zawsze tak umiesz zrozumieć i pocieszyć! Masz wielki talent do stawiania człowieka psychicznie do pionu, wiesz? — uśmiechnęła się, zerkając na nią spod oka. — Powinnaś była studiować nie romanistykę, tylko psychologię. Serio mówię. Byłabyś najlepszą psycholożką-terapeutką po tej stronie Wisły.

Iza uśmiechnęła się leciutko. Jak to kiedyś powiedział Majk? Dwie minuty przy tobie i już jest inaczej. Nawet jak nie lepiej, to inaczej. Moja terapeutko… mała sanitariuszko… dobra wróżko z krainy złamanych serc… Może faktycznie jej najważniejszym życiowym powołaniem była rola dobrej wróżki?

— Zrobię tak, jak mówisz — ciągnęła Agnieszka. — Zostawię to losowi i spróbuję się tym nie przejmować. Ale to nie znaczy, że nie powalczę o niezależność — zaznaczyła. — Na razie, kiedy Pepcio jest w szpitalu, ciężko by mi było bez pomocy Piotrka, ale jak tylko wrócimy do Korytkowa, postaram się w jak największym stopniu radzić sobie sama. Coś wykombinuję, zwłaszcza że mam teraz trochę kasy z tej powypadkowej zrzutki od ludzi… I właśnie, Iza — dodała stanowczo. — To jest kolejna sprawa, o której chciałam z tobą pomówić.

— No? — zaciekawiła się Iza. — Nie wiedziałam, że Mela i Dorcia przekazały ci już te pieniądze, ale skoro tak, to super. Bardzo mnie to cieszy.

— Przekazały — pokiwała głową Agnieszka. — Czyste szaleństwo, prawie dwadzieścia koła, wiesz? Dla mnie to był szok. Nie spodziewałam się takiej solidarności ze strony sąsiadów, przecież jeszcze niedawno tak mnie obmawiali, co drugi psy na mnie wieszał, aż mama płakała po kątach… ech, szkoda słów! — wzdrygnęła się. — Nawet z początku wahałam się, czy to wziąć, ale Dorota wytłumaczyła mi, że to by było nieładnie, bo daru serca się nie odrzuca. Więc wzięłam. I nie ukrywam, że cieszę się z tej kasy, bo sprawa o alimenty jeszcze pewnie długo się pociągnie, a bieżące wydatki są ogromne. Te pieniądze bardzo ułatwią mi życie, jak Pepcio wróci do domu.

— I o to właśnie chodziło — uśmiechnęła się Iza.

— Wprawdzie to jest jeszcze jeden dług wdzięczności, ale trochę inny… z tym jakoś nie mam problemu, pomoc od tłumu przyjmuje się dużo łatwiej. Ale jednego nie mogę przyjąć, Iza — zaznaczyła stanowczo. — I właśnie o tym chcę z tobą pomówić.

— O czym? — zdziwiła się.

Agnieszka sięgnęła za siebie po odłożony na miedzę podręczny plecak, który zabrała na spacer z domu, i wygrzebawszy z niego jakiś przedmiot, wymownym gestem wyciągnęła go na dłoni w jej stronę.

— O tym — odpowiedziała, zagryzając wargi.

Izie wystarczył jeden rzut oka, by rozpoznać ów przedmiot — był to zawinięty w papier i białą folię pakunek z banknotami, który kilka tygodni wcześniej dostała od Zbyszka z prośbą o przekazanie Agnieszce. Obecnie opakowanie było naruszone i poklejone taśmą, jednak bez wątpienia była to ta sama paczka.

— Wiesz, co to jest, prawda? — zapytała Agnieszka, na co Iza w milczeniu pokiwała głową. — No właśnie. Amelia mówiła mi, że pośredniczyłaś z tamtymi. Dziękuję ci za to, Iza, ale ja tego nie przyjmę. I właśnie chcę cię prosić, żebyś zabrała to ode mnie i zwróciła temu chłopakowi.

Iza patrzyła nieruchomo na pakunek, wspominając pełne skruchy słowa Zbyszka i złożoną mu wówczas obietnicę pośrednictwa. Następnie przed oczami mignęła jej scena tuż po wypadku, dudniące muzyką białe BMW i nieruchome ciałko Pepusia leżące w trawie. Jak by na to nie spojrzeć, w tej sprawie to Agnieszka miała ostatnie słowo i należało uszanować jej decyzję, nawet jeśli ona sama nie do końca się z nią zgadzała.

— Czyli… nie chcesz od nich pieniędzy? — zapytała cicho.

— Nie — odparła stanowczo Agnieszka. — Nie chcę. Od sąsiadów to co innego, ale od tamtych nie. Rozmawiałam o tym zresztą z mecenasem Giziakiem, on też jest zdania, że nie powinnam niczego od nich brać poza protokołem. Jeśli sąd zasądzi nam odszkodowanie, to wtedy tak, ale w tej formule nie ma mowy.

— Rozumiem — pokiwała głową Iza. — Oczywiście, Aga, to twoja decyzja, a skoro mecenas też mówi, że lepiej tego nie brać, to już w ogóle nie ma dyskusji. Przepraszam cię — dodała ze skruchą. — Pewnie nie powinnam była zgadzać się na pośrednictwo i brać od Zbyszka tej kasy, ale uwierz, chciałam dobrze. Pomyślałam, że skoro żałują i dla spokoju sumienia chcą ci coś odpalić, to dlaczego nie? Są z dzianych rodzin, więc dla nich to nic takiego, a tobie przecież każdy grosz się przyda. Za taką krzywdę nie ma sumy, która by ci się nie należała… A w ogóle to dużo tego dali? — wskazała ruchem głowy na paczkę.

— Trzydzieści tysięcy — odpowiedziała rzeczowo Agnieszka. — Kupa kasy, jeszcze nigdy w życiu nie miałam w rękach takiej kwoty, aż się boję nosić to przy sobie. Paczka jest z tej strony trochę naderwana, bo Amelia i Dorota musiały przeliczyć te pieniądze, ale posklejałam ją po wierzchu i daję gwarancję, że niczego nie brakuje. Niech zresztą sami sobie sprawdzą. Oddasz im to, Iza, okej?

— Okej — westchnęła, niechętnym gestem przejmując paczkę z jej rąk. — Oddam. Zbyszek będzie załamany, bardzo mu zależało na tym, żeby ci to dać… ale trudno. Ja ci się wcale nie dziwię. Sama pewnie też podjęłabym taką decyzję.

— Tylko proszę, Iza, nie bierz tego przypadkiem do siebie — zaniepokoiła się Agnieszka. — Wiem, że chciałaś dobrze, i nie mam do ciebie żadnych pretensji, nawet tak nie myśl. Jestem ci naprawdę bardzo wdzięczna. Zdaję też sobie sprawę z tego, że stawiam cię w niezręcznej sytuacji, ale nie mam innego wyjścia. Muszę cię prosić o tę przysługę. Po prostu chcę się tego jak najszybciej pozbyć.

— Rozumiem — powtórzyła Iza. — Jesteś honorową kobietą, zawsze cię za to szanowałam i chociaż wolałabym, żebyś wzięła te pieniądze, bo wiem, jak bardzo by ci się przydały, w pewnym sensie cieszę się, że podjęłaś właśnie taką decyzję. Zrobię, o co prosisz. Co prawda nie wiem, kiedy będę się widziała ze Zbyszkiem, planowo to miało być dopiero na początku października, jak zacznie się nowy rok akademicki… Ale po powrocie do Lublina spróbuję do niego zadzwonić i jeśli tylko będzie na miejscu, spotkam się z nim od razu i oddam mu to do rąk własnych.

— Dzięki — odparła z powagą Agnieszka.

Znów na dłuższą chwilę zapadło milczenie. Wieczorny wiaterek coraz mocniej dmuchał wśród traw i zaczynało się robić chłodno. Trzeba było już wstać i wracać powoli do domu, gdzie na Izę czekała rodzinna kolacja, w której przygotowaniu chciała choć trochę pomóc Amelii.

— Zjesz z nami kolację, Aga? — zapytała, kiedy, opuściwszy łakę, ruszyły drogą w stronę zabudowań Korytkowa. — Mela kazała ci przekazać, że zaprasza.

— Ach… dziękuję — szepnęła zaskoczona Agnieszka. — Bardzo chętnie… Ale czy na pewno nie sprawię wam kłopotu?

— No co ty? — uśmiechnęła się Iza. — Przecież mówię ci, że Mela zaprasza! Pomożesz nam przygotować stół, okej? Dzisiaj jemy kolację w większym gronie, oprócz ciebie ma być też Dorotka, a kto wie, czy Szymek Siwiec nie siedzi jeszcze z Robim przy piwie, więc i on pewnie do nas dołączy. Poza tym Mela chce mieć z pierwszej ręki najnowsze wieści o Pepusiu, więc tym bardziej nie możesz nam odmówić!

— Nie odmówię — odparła cicho Agnieszka. — I chętnie wam we wszystkim pomogę, i dzisiaj, i jutro, i w niedzielę. Dziękuję, Iza. To mi ratuje cały wieczór. U was zawsze jest tak miło, a ja mam w domu taką atmosferę, że siekierę można by powiesić.

— Wiem — westchnęła ze współczuciem.

— Gdybym jeszcze była tu z Pepciem, to bym miała się czym zająć, a tak… wiesz? Chciałabym kiedyś mieć taki dom jak wasz. Taki, do którego chciałoby się wracać i w którym można by odpocząć po robocie, zrelaksować się psychicznie i nie czuć się w nim intruzem. Oczywiście nie to, że narzekam — zastrzegła szybko. — Bo gdybym nie mogła mieszkać u mamy, to w ogóle nie miałabym gdzie się podziać z moim Pepciem. Ale takie po prostu mam marzenie. Własny kąt.

Iza zerknęła w stronę wioski i jasno już oświetlonego o tej porze hotelu Krzemińskich, który, dobrze widoczny w oddali nawet z tego miejsca, wyróżniał się przepychem na tle skromnych i ciemniejszych sąsiedzkich zabudowań. W jego tle, na działce należącej wcześniej do Matyldy Andrzejczakowej, majaczyła w pełni już wybudowana bryła nowej „hali” Roberta. Ekipa Waldka musiała ostatnio popracować pełną parą, gdyż okna były już wstawione, ściany otynkowane, a do zamknięcia stanu surowego brakowało tylko dachu, który umówieni dekarze mieli zamontować w najbliższych dniach. Następne w kolejności były instalacje, z których zresztą część już była położona, i można będzie wykańczać wnętrza — w tym owo niewielkie dwupokojowe mieszkanko, które Robert wygospodarował na pierwszym piętrze nad kuchnią, a o którym Agnieszka jeszcze nie wiedziała.

— Nie martw się, Aga — odparła z uśmiechem, poprawiając sobie niesioną w prawej ręce paczkę z pieniędzmi od Zbyszka. — Jako wróżka jasnowidzka przepowiadam ci, że za jakiś czas będziesz miała własny kąt i będziesz mogła tam sobie gospodarzyć po swojemu. No co? Chcesz się założyć? — zaśmiała się, widząc jej skrzywioną minę. — Zobaczysz! Jeszcze nieraz będziemy wpadać do was z Klarcią na kinderparty u Pepusia!

Agnieszka parsknęła śmiechem i nie zatrzymując się, wyciągnęła ramię, by ją objąć — zupełnie jak kiedyś, w podstawówce, gdy obie, niczym papużki nierozłączki, chodziły przytulone w ten sposób po szkolnych korytarzach. Iza chętnie odwzajemniła jej ten gest, odnajdując w nim szczerą radość i poczucie, jakby to, co od tamtych czasów wydarzyło się między nimi złego, zbladło i zamazało się jak znaki pisane na piasku. Ach, wybaczyć i mieć serce całkowicie wolne od dawnego żalu — jakież to było przyjemne uczucie!

Po wschodniej stronie nieba, wciąż jeszcze rozświetlonego przeciwległą łuną zachodzącego słońca, pojawiła się blada tarcza księżyca, z jednej strony uszczknięta jak nadgryziona bułeczka. Ucieszona jego widokiem Iza mrugnęła do niego figlarnie, mocniej obejmując ramieniem Agnieszkę, przez co obie aż zatoczyły się na nierównej, piaszczystej drodze i jak na komendę wybuchnęły głośnym śmiechem.

— Jesteś taka kochana, Izunia — powiedziała cicho Agnieszka, kiedy wyrównały krok, wchodząc już powoli między zabudowania wioski. — Najlepsza na świecie. A ja obiecuję, że już nigdy tego nie zmarnuję. Nigdy więcej nie zawiodę twojego zaufania, przysięgam.

Iza przytuliła ją tylko mocniej w odpowiedzi, nie odrywając uśmiechniętych oczu od księżyca. Jak miło było go widzieć! Ciekawe, czy w Lublinie też było go dziś widać tak dobrze jak tutaj? I czy ktoś akurat na niego patrzył? Hmm… dziś niebo było pogodne i księżyc pewnie był widoczny wszędzie — nie tylko w Lublinie, ale i w Poznaniu. Tak… Michał był już pewnie na tej swojej kolacji integracyjnej w gronie biznesmenów hotelarzy z całej Polski, oczami wyobraźni widziała go jak, elegancko ubrany, obraca się w wykwintnym towarzystwie z lampką szampana w dłoni. Rasowy biznesmen, który dziś nie miał czasu ani możliwości patrzeć w niebo na jakiś tam księżyc. A zresztą, nawet gdyby jakimś przypadkiem na niego popatrzył — czy pomyślałby przy tym o niej? Wszak księżycowy kod znają tylko księżycowe dusze…

— Mogę cię o coś zapytać? — zagadnęła ostrożnie Agnieszka.

— Pewnie, pytaj, o co chcesz — odparła wesoło.

— Trochę mi głupio — podjęła z wahaniem — ale wolę zapytać, bo chciałabym wiedzieć, jak mam się zachować w niedzielę, kiedy siądziemy do stołu na przyjęciu. Słyszałam, że Amelia zaprosiła też Krzemińskich… to prawda?

— Tak — potwierdziła Iza, natychmiast poważniejąc.

— Ale Michała nie będzie?

— Nie. Jest w Poznaniu w interesach, wraca dopiero w niedzielę w nocy.

— Okej — odparła cicho Agnieszka. — Tak słyszałam, ale wolałam się upewnić. Bo słuchaj… mimo wszystko chyba trochę głupio by było, gdybyśmy wszyscy znaleźli się przy jednym stole, nie?

Iza zluźniła uścisk i obie odsunęły się od siebie, nieco zwalniając kroku.

— Nie gniewaj się — ciągnęła Agnieszka, starannie i ostrożnie dobierając słowa. — Ja wiem, że to trudny temat, ale wolę wiedzieć, jaka jest sytuacja. Wolę dowiedzieć się tego bezpośrednio od ciebie, żeby potem nie popełnić jakiejś głupiej gafy.

Iza szła coraz wolniej, ze wzrokiem wbitym w sfatygowany asfalt drogi, która prowadziła teraz prosto w stronę hotelu Krzemińskich oraz jej domu.

— Jasne, Aga — odpowiedziała po chwili ciszy. — Masz rację. Nie martw się, ja nie boję się o tym rozmawiać, to zresztą nieuniknione. Możesz pytać, o co chcesz.

— Chodzi mi o Krzemińskich — wyjaśniła jej niepewnym tonem Agnieszka. — Skoro Michała nie będzie, to i tak Bogu dzięki… że tak powiem — zreflektowała się, zerkając na nią dyskretnie. — Tylko proszę, nie bądź na mnie zła, Iza… serio nie wiem, jak ugryźć ten temat, żeby niechcący nie nadepnąć na jakiś odcisk. Okej, Michała nie będzie, ale będą jego rodzice, a oni, mówiąc delikatnie, niezbyt pasują do reszty towarzystwa. Wiesz, co mam na myśli. Przecież będzie Marczukowa, a one z Krzemińską nie znoszą się jak ogień i woda! I Andrzejczakowa…

— Andrzejczakowej nie będzie — odparła spokojnie Iza. — Przepraszała Melę, że nie może, bo w ten weekend ma jakieś od dawna planowane zabiegi w sanatorium czy coś takiego i w ogóle jej nie będzie w Korytkowie. Nie wiem, może to jest tylko pretekst, żeby nie widzieć się z Romanem Krzemińskim — skrzywiła się — ale w to już nie chcę wnikać.

— No właśnie — westchnęła Agnieszka. — Sama widzisz. To nie jest najlepszy dobór towarzystwa i trochę się boję, że to zepsuje atmosferę na przyjęciu.

— Ja też się tego boję — zapewniła ją stoicko Iza. — Ale wszyscy musimy jakoś to wytrzymać i po prostu nie dolewać oliwy do ognia.

— Tak, oczywiście! — podchwyciła skwapliwie. — Jeśli chodzi o mnie, to nie martw się, będę dla wszystkich miła i uprzejma, a jakby trzeba było pomóc gasić jakiś pożar, to też pomogę. Możesz na mnie liczyć. Chciałabym tylko wiedzieć, na czym stoimy. Bo oczywiście rozumiem, co było powodem tego zaproszenia… rozumiem, chociaż chyba wolałabym nie rozumieć… Nie gniewaj się, Iza, że zapytam tak wprost. Czy to już tak… na poważnie?

Iza uśmiechnęła się leciutko, wciąż nie odrywając oczu od asfaltu pod nogami.

— Nie wiem, Aga — odparła pogodnie. — Jeśli chodzi o Misia, bo pewnie jego masz na myśli, to tak… sądzę, że tak. Przynajmniej taką mam nadzieję. Natomiast co do jego rodziców, to nie pytaj mnie, bo ja sama nie wiem, jak mam się zachować w tej dziwnej sytuacji. Mela zaprosiła ich na chrzciny, nie pytając mnie o zdanie.

— Ach… serio? — zdumiała się Agnieszka.

— Serio. Wcale nie musiała tego robić, wręcz nie powinna, biorąc pod uwagę komfort reszty gości, ale jest kochaną siostrą i zrobiła to dla mnie, bo myślała, że sprawi mi tym przyjemność. Jestem jej wdzięczna za ten gest, mimo że Romana Krzemińskiego nie trawię i chyba nie strawię nigdy. Odpycha mnie od niego na kilometr i wolałabym nie widywać go wcale, zwłaszcza w moim domu. Ale cóż — uśmiechnęła się z pobłażaniem. — Takie jest życie. Nie zawsze musi być usłane płatkami róż, a w końcu róża ma też kolce.

Agnieszka przystanęła na środku drogi, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami.

— Ale czekaj, Iza, przecież to… przecież Krzemiński… o ile oczywiście to, co myślę, jest prawdą…

Iza również zatrzymała się razem z nią.

— Jeżeli to, co myślisz, jest prawdą — podjęła spokojnie — a raczej jeśli będzie nią w przyszłości, bo na razie jeszcze nie jest — podkreśliła — to Roman Krzemiński stanie się członkiem mojej bliskiej rodziny. Wiem o tym, Aga. I co z tego? To nie zmienia faktu, że nie trawię tego człowieka, jego żony zresztą też. Trudno — wzruszyła ramionami. — Nic na to nie poradzę.

Agnieszka patrzyła na nią z niedowierzaniem.

— O Boże — szepnęła w końcu. — Ale przypał… Nie wiem, co powiedzieć…

— Jak nie wiesz, co powiedzieć, to najlepiej nic nie mów — odparła lekko Iza, pod rozbawioną miną starając się ukryć to, co naprawdę czuła w tym momencie. — No co się tak dziwisz? To przecież naturalna kolej rzeczy. Słyszałaś te wszystkie dowcipy o teściowych, które zatruwają życie swoim zięciom i synowym? Myślisz, że to się bierze znikąd?

— Czyli jednak — wyszeptała Agnieszka, nie odrywając od niej zdumionego wzroku. — Ty to mówisz całkiem serio…

— Mówię serio — wzruszyła ramionami Iza. — Ale oczywiście to zostaje między nami, okej? Nie chciałabym robić przykrości Meli, więc jutro będę dla państwa Krzemińskich bardzo miła i mam nadzieję, że wszyscy pozostali też. Ich obecność na przyjęciu to przecież tylko szczegół, najważniejsza jest dobra atmosfera w dniu święta mojej siostrzenicy.

— Nie o to mi chodziło — pokręciła głową Agnieszka.

— A o co?

— O niego… o Michała. Ty naprawdę chcesz to zrobić, Iza?

Iza spoważniała, po czym, nie odpowiadając, ruszyła dalej drogą w stronę bliskiego już hotelu Krzemińskich. Agnieszka rzuciła się za nią.

— Przepraszam, Izunia, nie gniewaj się — podjęła gorączkowo. — Miałam w ogóle o tym nie mówić, tak by pewnie było lepiej… Ech, głupia jestem! Przecież wiem, że to i tak nic nie zmieni…

— Nie zmieni — przyznała spokojnym tonem Iza.

— Wiem, że jesteś wierna aż do bólu — mówiła dalej Agnieszka. — Zawsze taka byłaś, a ja zawsze cię za to podziwiałam i nadal podziwiam. Z jednej strony nie mogę uwierzyć, że nadal go kochasz, ale z drugiej strony… to przecież jesteś cała ty. Przepraszam cię, Iza. Nie chciałam sprawić ci przykrości.

— Spokojnie, Aga — odparła łagodnie, znów zatrzymując się i kładąc jej dłoń na ramieniu. — Nie musisz mnie przepraszać, ja się przecież nie gniewam. Doskonale wiem, co myślisz o Misiu, nie tylko ty zresztą i to nie jest dla mnie żadna nowość. Sama też nie jestem aż tak ślepa, żeby nie widzieć jego wad, bo widzę je jak na dłoni. Tylko powiedz mi, kto nie ma wad? Przecież wszyscy je mamy. Jedni większe, drudzy mniejsze, ale jak się dobrze przyjrzeć, to nikt nie jest ideałem.

— To akurat prawda — przyznała smutno Agnieszka.

— Jeśli chodzi o mnie, to wyrosłam już z romantycznych wizji życia u boku księcia z bajki — ciągnęła lekko żartobliwym tonem Iza. — Takiego, który nie miałby żadnych wad, czytałby w moich myślach i spędzał życie na wenerowaniu mnie od rana do wieczora. Taki książę po prostu nie istnieje. I ja od Misia wcale nie oczekuję, żeby taki był.

— No tak — odparła z wahaniem. — Co do tego księcia to masz rację, zgadzam się absolutnie, mnie też życie szybko wyleczyło z takich idealistycznych wizji. Ale jednak są wady i wady, a Michał… nie, dobra, nie będę już tego ruszać — przerwała samej sobie. — To faktycznie nie ma sensu, jeszcze znowu coś się przez to zepsuje.

— Michał bardzo zmienił się od czasów, z których go pamiętasz — zapewniła ją nieco drżącym głosem Iza. — To już nie jest ten sam człowiek co kiedyś, a ja postanowiłam zapomnieć o tym, co w przeszłości było złe, i dać mu drugą szansę. Już sam fakt, że on tego chce i że mnie o to poprosił, to dla mnie znak. Bo widzisz, Aga — zniżyła głos do szeptu. — Dla mnie po prostu nie ma innej drogi… tylko ta.

— Jesteś tego pewna? — odszepnęła jej Agnieszka.

Zapadła cisza przerywana jedynie znajomym cykaniem świerszczy. Iza powoli podniosła wzrok i natychmiast natrafiła na świetlistą tarczę księżyca, która coraz mocniej odcinała się na wieczornym niebie. Gdzieś z oddali jej świadomości, jakby z jakiejś kosmicznej, metafizycznej przestrzeni dobiegł do niej głos „cyganki” o śpiewnym wschodnim akcencie. Nosisz w sercu jego imię… To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie… Z uśmiechem pokiwała głową.

— Tak — odpowiedziała cicho.

Agnieszka z zafascynowaniem patrzyła na jej natchnioną twarz, jakby oświetloną ponadnaturalnym blaskiem, które biło z wnętrza jej oczu. A może to było tylko złudzenie wywołane odbijającym się w tych oczach światłem wschodzącego księżyca? Może. Tak czy inaczej było w tym coś niezwykłego… tak niezwykłego, że z miejsca, bez użycia choćby jednego słowa zbijało wszelkie argumenty.

— Okej — skinęła głową. — Ty sama najlepiej wiesz, co powinnaś zrobić. A ja, cokolwiek bym o tym nie myślała, wierzę, że ktoś tak dobry jak ty nie może się pomylić, bo Opatrzność nad nim czuwa i nie pozwoli mu popełnić błędu. Wierzę, że wszystko dobrze się ułoży i że będziesz szczęśliwa. Chcę tego dla ciebie, Iza… bardzo chcę.

— Dziękuję, Aguniu — szepnęła ze wzruszeniem Iza i przechyliwszy się w jej stronę, delikatnie ucałowała ją w policzek. — Ja też chcę tego dla ciebie i ufam, że tak będzie. A teraz lećmy już szybko do Meli! — dodała zwyczajnym tonem, pociągając ją za rękę w stronę nieodległego już hotelu Krzemińskich. — No już, piorunem, bo jak dalej tak się będziemy guzdrać, to spóźnimy się na kolację!

Rozdział sto dwudziesty drugi

Padający przez rozsuniętą zasłonę silny promień księżyca oświetlał łóżko, na którym, oparte o poduszkę przystawioną pionowo do ściany i szczelnie okryte jedną kołdrą, siedziały przytulone do siebie dwie kobiety o długich ciemnych włosach. Przypominały trochę dwie małe dziewczynki z dawnych lat, które co prawda w międzyczasie już dorosły, ale dziś, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zdołały cofnąć się w czasie. Lunarna poświata, która odbijała się od białych ścian, tworzyła w pomieszczeniu sprzyjającą tej podróży ponadnaturalną atmosferę, a choć na policzkach obu podróżniczek jeszcze lśniły łzy, ich serca były przepełnione ulgą i spokojem.

— Gdybym to wiedziała, Izunia, nie dręczyłabym cię tak opowieściami o nich — westchnęła Amelia. — Nie powtarzałabym bezmyślnie tych wszystkich wiejskich plotek, nie komentowałabym… zrobiłabym wszystko, żeby cię chronić, a nie jeszcze podsycać ten konflikt i oczerniać go przed tobą. Cokolwiek o nim sądziłam, jakkolwiek go oceniałam, gdybym wiedziała, że nadal ci na nim zależy, wszystko robiłabym inaczej. Szanowałabym twoje uczucia.

— Wiem, Melu — odparła łagodnie Iza. — Ale dopóki to nie miało racji bytu… dopóki nie miałam żadnej nadziei, nie widziałam sensu, żeby o tym mówić. Po co miałam cię martwić? Zwłaszcza że od pewnego momentu robiłam wszystko, żeby jakoś się z tego wyleczyć, i nawet odniosłam w tym pewne sukcesy. Bo był moment, kiedy myślałam, że prawie mi się udało — uśmiechnęła się smętnie. — Ale właśnie wtedy on wrócił.

Amelia pokiwała głową z zafrasowaną miną i mocniej przytuliła ją do siebie.

— Jesteś jak tata — powiedziała cicho. — On właśnie taki był.

— To znaczy? — spojrzała na nią zdziwiona.

— Stały w uczuciach — wyjaśniła jej. — Wierny w stu procentach. Rozmawiałam kiedyś o nim z mamą, dawno temu, ty wtedy byłaś jeszcze w podstawówce. Wiesz, że rzadko o nim mówiła, ale wtedy tak ją jakoś wzięło na wspomnienia. Powiedziała, że nigdy, ani razu się na nim nie zawiodła, a tata powtarzał jej zawsze, że jest jego promyczkiem, którego nigdy nie wypuści z serca, ani nie zamieni na żaden inny. Bo, jak to mówił, on ma serce z wąskim oknem tylko w jedną stronę i jak przez to okno wpadnie jeden promyczek, to ono się zamyka raz na zawsze i już nigdy nie otworzy się na żadne inne światełko. I że to ona, jego Klarcia, jest tym właśnie promyczkiem, jedynym na całe życie.

— Ach! — szepnęła wzruszona Iza. — Jak pięknie to ujął… jak romantycznie!

— Tak… mama płakała, jak to wspominała, a mnie to mocno zapadło w pamięć, bo ja jestem taka sama jak on. A teraz widzę, że ty też.

— Nigdy mi o tym nie opowiadałaś — zauważyła Iza.

— Nie było okazji ani wystarczającego powodu, żeby do tego nawiązywać — odparła z lekkim zakłopotaniem Amelia. — Najpierw byłaś trochę za mała, żeby gadać o takich rzeczach, potem mama zachorowała i obie wiemy, jak było, a kiedy Michał cię zostawił i widziałam, że cierpisz, nie chciałam w ogóle rozmawiać na takie tematy. Chciałam, żebyś jak najszybciej się wyleczyła i zaczęła od nowa. To nie był czas na rozmowy o stałości uczuć.

Iza pokiwała smutno głową, szarpnięta wyrzutem sumienia na myśl o tym, że Amelia nie wiedziała, do jakiej cienkiej granicy doprowadziło ją wówczas tamto cierpienie, ona zaś nie mogła jej tego powiedzieć.

— No tak — westchnęła. — Chyba miałaś rację.

— Ale jeśli chodzi o mnie, to, co mama powiedziała mi wtedy o tacie, bardzo wryło mi się w serce. Bo widzisz, Izunia, ja jako mała dziewczynka, jeszcze jak tata żył, przysięgłam sobie, że jeśli się kiedyś zakocham, to to będzie tylko jeden, jedyny raz w życiu. Chyba odziedziczyłam to w genach — uśmiechnęła się — bo nikt mi tego nie podpowiedział, czułam to sama z siebie. I od tamtej rozmowy z mamą już zawsze myślałam o tym tak, jak powiedział tata… jak o tym promyczku, który tylko raz wnika do serca i zostaje tam na zawsze, a ono się zamyka. Dlatego nigdy nie miałam chłopaka, nie bawiłam się w żadne krótkie przygody jak dziewczyny z klasy… Ja czekałam cierpliwie na tego jedynego.

— Na Robcia — szepnęła Iza.

— Na mojego kochanego Robcia — uśmiechnęła się Amelia. — I wiesz? Do dzisiaj strasznie żałuję, że tak długo kazałam mu czekać. Przecież on od samego początku liceum był niedaleko mnie, próbował nawiązać ze mną bliższy kontakt, a ja najpierw go nie zauważałam, a potem celowo unikałam, bo wydawał mi się za skromny jak na księcia z bajki. Ech, głupia Mela! — pokręciła głową z dezaprobatą. — Niby miałam serce jak tata, a nic nie rozumiałam. Nie docierało do mnie, że to właśnie ten skromny, dobry Robik jest moim promyczkiem.

— Ale na szczęście zrozumiałaś to w samą porę — zauważyła ciepło Iza. — Zresztą to była tylko kwestia czasu, Robi i tak czekałby na ciebie do późnej starości, to masz jak w banku. Od początku gołym okiem było widać, że kocha się w tobie jak wariat, nie chciał żadnej innej, więc czekałby nawet sto lat, aż jego śpiąca królewna wreszcie się obudzi.

— Ach! — prychnęła cichym śmiechem Amelia. — No wiesz co?! Zrobiłaś ze mnie śpiącą królewnę?!

Iza zawtórowała jej śmiechem, po czym obie umilkły, zerkając z niepokojem na stojący przy drzwiach wózek dziecięcy. Spała w nim malutka Klara, którą Amelia zabrała ze sobą do pokoju Izy, by mieć pod ręką, gdy zbudzi się na jedzenie podczas ich nocnej siostrzanej rozmowy. Na szczęście dziecko nie poruszyło się i w pokoju dalej panowała cisza.

— Ale w sumie masz rację — podjęła cicho Amelia. — Spałam jak śpiąca królewna, a on, biedak, mógł tylko cierpliwie czekać, aż się obudzę. Mój kochany Robik… najlepszy facet na świecie.

— Twój anioł stróż — uśmiechnęła się Iza. — Mama tak bardzo marzyła, żebyśmy obie trafiły na dobrych ludzi. Pamiętasz, jak to mówiła? Miała na myśli zwłaszcza mężczyzn, z którymi kiedyś się zwiążemy, widocznie chciała, żeby byli dla nas tak dobrzy jak tata dla niej. I w twoim przypadku to się bardzo szybko spełniło.

— Tak — przyznała Amelia. — Robert jest jak tata, dobry, pracowity i tak samo stały w uczuciach jak on. Myślę, że gdyby mogli się poznać, bardzo by się polubili… Wiesz? Powiem ci coś… tylko obiecaj, że to zostanie między nami, bo to tajemnica Robcia, dobrze?

— Oczywiście, Melu — obiecała zaciekawiona.

— Tajemnica Robcia, ale tobie mogę powiedzieć, bo dotyczy naszego taty. Może to zabrzmi trochę dziwne, ale nie śmiej się, dobrze? Robert mówił mi, że niedługo po śmierci mamy, kiedy dopiero zaczynał pomagać nam w remontowaniu sklepu, przyśnił mu się nasz tata.

— Ach! — szepnęła zafascynowana Iza.

— Tak… Rozpoznał go od razu, bo nieraz widział to zdjęcie ślubne naszych rodziców, co wisi nad komodą w salonie. Mówi, że to było tak realne, jakby to nie był sen tylko odwiedziny na jawie, bo widział go w szczegółach, jakby naprawdę przed nim stał. Tata był starszy niż na tamtym zdjęciu, prosiłam Robcia, żeby opisał mi go, i wydaje mi się, że ukazał mu się w postaci sprzed samej śmierci. Nawet koszulę miał tę samą co na ostatniej kolacji, którą jedliśmy we czwórkę z nim i z mamą.

— Aha, wiem którą! — pokiwała głową Iza, łapiąc ją za rękę. — Taką niebieską z podwiniętymi rękawami. Ja też pamiętam tę kolację, tata był wtedy strasznie zmęczony… Miałam osiem lat, ale pamiętam to bardzo wyraźnie.

— Kochana Izunia — szepnęła Amelia, tuląc ją do siebie. — Maleńka siostrzyczka… Tak, ja też to pamiętam. To moje ostatnie wspomnienie taty i on właśnie tak ubrany przyszedł we śnie do Roberta. Zdumiało mnie to, bo przecież Robi nie znał go osobiście, a już na pewno nie mógł wiedzieć o tej koszuli, nigdy mu o niej nie mówiłam. Wtedy jeszcze nie byliśmy w zbyt bliskiej relacji, po prostu pomagał nam w sklepie. Niesamowite, prawda?

— Niesamowite — uśmiechnęła się wzruszona Iza. — Ale ja w to wierzę, z doświadczenia wiem, że takie rzeczy się zdarzają. Robcio miał po prostu metafizyczny kontakt z tamtym światem. To najczęściej dzieje się we śnie… choć nie tylko — zaznaczyła, wspominając czarne oczy „cyganki”. — Tak czy inaczej jestem pewna, że tata wtedy naprawdę go odwiedził.

— On właśnie tak to odebrał — przyznała Amelia. — Cieszę się, że przyjmujesz to tak normalnie, wcześniej nie mówiliśmy ci o tym, bo to brzmi dość dziwnie… głupio o tym mówić z ludźmi. Ale widzę, że rozumiesz. Robertowi zdarzyło się to tylko ten jeden, jedyny raz, ale jest pewien, że tata wtedy u niego był. Fizycznie, duchowo… trudno powiedzieć jak, ale był, bo chciał mu przekazać wiadomość.

— Jaką? — podchwyciła z zaintrygowaniem.

— Powiedział mu mniej więcej tak. Liczę na ciebie, Robert. Opiekuj się nią i obiecaj, że nigdy jej nie zawiedziesz. I tylko tyle. Robik mówi, że najbardziej uderzyło go to, że zwrócił się do niego po imieniu, chociaż się nie znali, wiedział też od razu, że chodziło o mnie. Zdążył jeszcze tylko odpowiedzieć obiecuję i sen się skończył… coś go wybudziło, jakiś hałas w domu. Był tym niepocieszony, ale mówi, że po tym śnie skrzydła wyrosły mu u ramion, bo odebrał to jako błogosławieństwo od mojego taty.

— I tak było — uśmiechnęła się Iza, której na tę opowieść w oczach aż zaszkliły się łzy. — To oczywiste, Melu. Tata oddał cię pod opiekę Robertowi, bo wiedział, że może mu zaufać. Wiedział, jaki z niego dobry człowiek i że będziesz z nim szczęśliwa. Oni tam, po drugiej stronie, wiedzą wszystko. Kiedy Robik ci o tym opowiedział?

— Dopiero jakiś czas po ślubie. Wiesz, jaki on jest racjonalny, niełatwo mu mówić o takich rzeczach. Długo bił się z myślami, czy w ogóle z kimś się tym dzielić, ale uznał, że przede mną nie powinien mieć tajemnic. I bardzo się ucieszył, że przyjęłam to dobrze… tak naturalnie jak ty teraz. Nie zobowiązywał mnie do milczenia i nieopowiadania o tym nikomu, ale ja i tak milczałam, bo to nie jest temat do pogaduszek przy herbatce, tylko coś, co trzyma się głęboko na dnie serca. Nawet tobie o tym nie mówiłam, aż do dziś. Ale skoro teraz rozmawiamy tak szczerze i zeszło na tatę, to uznałam, że powinnaś to wiedzieć. To przecież dla nas ewidentny znak, że oni tam po drugiej stronie nadal żyją.

— Ani przez sekundę w to nie wątpiłam, Melu — zapewniła ją z uśmiechem Iza. — Żyją i czuwają nad nami. Ja też bardzo mocno czuję ich opiekę, zwłaszcza taty. Do tej pory pamiętam jego głos i zapach.

— Zapach? — szepnęła Amelia.

— Mhm. Używał francuskiej wody kolońskiej, pamiętam ten zapach doskonale i uwielbiam go. Kiedy czuję go u kogoś, zawsze w jakiś sposób kojarzy mi się z tatą. Z tą jego siłą, dobrocią, z poczuciem bezpieczeństwa, jakie nam dawał…

— Tak… o tak… — szeptała Amelia, ocierając łzy, które ze wzruszenia pociekły jej z oczu.

— A mama przecież też była taka jak on — ciągnęła równie wzruszona Iza. — Kochała go do końca, po jego śmierci nawet do głowy jej nie przyszło, żeby związać się z kimś innym, chociaż wtedy była jeszcze młoda i ciagle bardzo ładna.

— To prawda. To u niej nie wchodziło w grę. Był nawet taki jeden, co ostro próbował… Nie wiem, czy go pamiętasz, taki Zawisławski, co potem przeprowadził się do Suchej.

— Pamiętam — skinęła głową.

— No to właśnie on. Całkiem w porządku facet, miał wtedy niewiele ponad czterdziestkę, przystojny, pracowity, w dodatku dziany… Jedno słowo mamy i raz na zawsze skończyłyby się nasze problemy finansowe. Z tego, co wiem, Marczukowa i Andrzejczakowa bardzo ją na niego namawiały, bo to był porządny, uczciwy człowiek, ale mama szybko je uświadomiła, że nie jest zainteresowana. I odesłała go z kwitkiem. No bo jak inaczej? Przecież to tata był jej promyczkiem, tym jedynym na całe życie, tak jak ona jego…

Głos jej załamał się i obie z Izą utonęły we łzach, tuląc się do siebie i pochlipując ze wzruszenia. Tak dawno już nie rozmawiały w taki sposób! Wspólne wspomnienie rodziców, tak intymne i tak szczere, jeszcze bardziej wzmocniło siostrzaną więź, która, choć nigdy nie osłabła, ostatnio z powodu miliona niedopowiedzień jakby odrobinę przykurzyła się i straciła na wyrazistości. Tej nocy odrabiały wszystkie zaległości, otwierając jedna przed drugą głębię swych wrażliwych serc.

— A wracając do Michała Krzemińskiego — podjęła Amelia, kiedy obie już trochę się uspokoiły — to będę z tobą całkiem szczera, Iza. To, że nadal go kochasz, wcale mnie nie dziwi, bo znam cię i wiem, jakie masz serce. Takie jak mama i tata, jak ja i jak Robik, wierne od początku do końca. Więc nie dziwi mnie to ani trochę, ale przyznam, że po tamtym… po tym, jak on się zachował parę lat temu, kiedy zostawił cię w takim trudnym czasie i poleciał za innymi… miałam ogromną nadzieję, że jednak o nim zapomnisz. Wierzyłam mocno, że to była pomyłka, falstart, błąd młodości, i że tak to potraktujesz, a w przyszłości trafisz na kogoś, kto rzeczywiście będzie ci przeznaczony. I kto będzie na ciebie zasługiwał. A potem, jak obserwowałam jego kolejne poczynania, aż do tego ostatniego, w Sylwestra, kiedy nie wypaliły jego zaręczyny z tą Sylwią czy jak jej tam, to za każdym razem dziękowałam Bogu, że ciebie to już nie dotyczy. Naprawdę w to wierzyłam, Izunia. Z całego serca ufałam, że to jednak była pomyłka i że to nie on jest twoim jedynym promyczkiem.

Iza uśmiechnęła się smutno i mocniej ścisnęła dłoń siostry, którą od kilkunastu minut trzymała w obu swoich.

— Ale teraz wiem, że jest inaczej — ciągnęła łagodnym tonem Amelia. — I tak prawdę mówiąc, to już od jakiegoś czasu się tego domyślałam, a od kilku tygodni byłam tego prawie pewna. Skłamałabym, gdybym powiedziała ci, że to mnie cieszy, bo niestety nadal mu nie ufam, ale obiecuję, że nie będę żywić do niego uprzedzeń i dam mu szansę na naprawę tego, co zniszczył. Skoro ty mu ją dałaś, to ja też, kochanie… Niech mnie do siebie przekona, niech udowodni, że traktuje moją małą siostrzyczkę poważnie i że jest w stanie dać jej szczęście. Ja od człowieka, z którym zdecydujesz się związać, nie żądam niczego poza tym, żeby dał ci szczęście, a przynajmniej, w wersji minumum, żebyś nie była z nim nieszczęśliwa. I uprzedzam, że w tym względzie będę dla Michała bardzo surowym sędzią — zaznaczyła. — Jeśli znowu nawali i będziesz przez niego cierpiała, zyska we mnie i w Robercie swoich największych wrogów, natomiast jeśli zda ten egzamin, będzie mile widziany w naszej rodzinie. Wtedy przyjmiemy go jak swojego, o to bądź spokojna.

— Dziękuję ci, Melu — odparła cicho Iza. — To mi wystarczy.

— Jak wiesz, nie mogę powiedzieć, że przepadam za nim, a tym bardziej za jego rodzicami — zastrzegła Amelia. — Ale obiecuję, że zawsze będę stała za tobą murem i jeśli ty będziesz żyła z nimi w zgodzie, to ja też. Tym zaproszeniem ich na niedzielę chciałam pokazać… i tobie, i im… że dla ciebie jestem gotowa przełamać największe lody. Nie ukrywam też, że w ten sposób chciałam skłonić cię do podjęcia tego tematu, bo co innego się domyślać, a co innego mieć pewność. Chciałam usłyszeć z twoich ust, że nadal go kochasz.

— Tak, wiem — szepnęła wzruszona Iza. — Domyśliłam się tego, Melu.

— No to powiedz. Nadal go kochasz?

— Przecież mówiłam to już tyle razy… — uśmiechnęła się blado.

— Nie, nieprawda — pokręciła głową Amelia. — Ani razu nie powiedziałaś tego wprost. Przez cały czas to ja to mówię, a ty tylko mi przytakujesz albo używasz zamienników. A dla mnie to nie to samo, Izunia. Ja chcę usłyszeć jasno z twoich ust: nadal kocham Michała Krzemińskiego. To on jest moim promyczkiem. Po prostu chcę to wiedzieć na sto procent.

— Okej — odparła Iza, poważniejąc. — Nie chciałam używać przy tobie zbyt mocnych słów, bo wiem, że ciągle masz o Misiu nienajlepsze zdanie, ale skoro taka z ciebie formalistka, to bardzo proszę. Nadal…

Przerwał jej gwałtowny pisk Klary, która w tym właśnie momencie przebudziła się w swoim wózeczku i zaczęła intensywnie machać rączkami i nóżkami. Obie siostry poderwały się na miejscu jak oparzone.

— Siedź, Melu, ja ci ją przyniosę, jestem z brzegu! — zawołała szybko Iza, wyskakując z łóżka i biegnąc do dziecka. — Już, kochanie… zgłodniałaś, co? No już, chodź… pójdziemy do mamusi na jedzonko…

Troskliwymi gestami otuliła niemowlę w kocyk, ostrożnie podniosła z wózka i pokwękujące cichutko zaniosła do łóżka, gdzie przekazała je matce, z uśmiechem przyglądając się uroczemu obrazkowi nocnego karmienia. Księżyc świecił dziś tak jasno, że nie trzeba było nawet zapalać lampki.

On jest moim promyczkiem” — powtórzyła w myślach słowa Amelii, których nie zdążyła wypowiedzieć na głos. — „Promyczkiem, który, jak raz zaświeci prosto w serce, to ono się zamyka i nie wpuszcza już nikogo innego…”

Jej myśli pobiegły w stronę zmarłego pana Szczepana, dla którego takim jedynym promyczkiem była Hania. Ten to dopiero udowodnił całym swoim życiem głębię tego słowa! A Majk? Nadal kocham Anabellę… i będę ją kochał zawsze… do końca życia… Serce zabiło jej mocniej i ścisnęło się nagłym smutkiem. Jak zaczarowana podniosła oczy na przeświecający przez firanki księżyc, który powoli przechodził już na zachodnią stronę nieba i był widoczny tylko w jednym rogu okna.

„Promyczku” — pomyślało jej się w głowie, spontanicznie i bezwiednie, jakby bez udziału woli. — „Mój promyczku… nie uciekaj…”

— Zasnęła — szepnęła Amelia, otulając ściślej kocykiem małą Klarę, która właśnie skończyła jeść. — Ale na razie niech zostanie ze mną, żeby się nie wybudziła. Chodź do nas, Izunia, i przykryj się, bo zimno ci się zrobi.

Iza oderwała oczy od księżyca i chętnie wsunęła się z powrotem pod ciepłą kołdrę.

— O czym to mówiłyśmy? — podjęła cichym półgłosem Amelia. — Aha, o Michale i o tej drugiej szansie, którą mu dałaś. Powiem ci tak, kochanie. Ja wierzę, że to się ułoży. Przede wszystkim cieszę się, że znam prawdę, bo przez ostatnie lata nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się w sobie zamykasz i nikogo do siebie nie dopuszczasz. Oczywiście w to, że nikt się nie interesuje taką dziewczyną jak ty, nie wierzyłam ani przez chwilę… ani ja, ani Robik. Wiedziałam, że blokada jest po twojej stronie i czekałam na kogoś, kto w końcu ją złamie. Przez moment miałam cichą nadzieję, że może ten Belg, ale tak jasno postawiłaś sprawę, że szybko przestałam się tym łudzić. A tak a propos, powiedz mi, co z nim? — dodała ostrożnie. — Dalej masz z nim kontakt?

— Nie — odparła z ciężkim sercem Iza.

— Nic ostatnio o nim nie mówiłaś… A on myślał o tobie poważnie, prawda?

— Tak… niestety tak. I to właśnie przez to wszystko się skończyło.

— Tak myślałam — westchnęła Amelia. — Pewnie chciał od ciebie więcej, niż mogłaś mu dać. Rozumiem to. I w sumie nie żałuję, bo gdyby miał ci się oświadczyć i wywieźć do tej Belgii, a przez to miałabyś nas odwiedzać tylko raz na kilka lat, to ja dziękuję za taki interes. Chociaż oczywiście i tak najważniejsze byłoby twoje szczęście — zaznaczyła. — Ale teraz, jak o tym myślę, to w sumie cieszę się, że to się nie udało, bo dzięki temu zostaniesz tutaj. Nawet całkiem niedaleko… Polany są tylko kilka kilometrów stąd.

— Przestań, Melu — skrzywiła się Iza. — Nie uprzedzaj faktów, bo zapeszysz. Na razie nie dostałam propozycji zamieszkania w Polanach i dopóki jej nie dostanę, nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, proszę cię.

— Dobrze, Izunia, nie gniewaj się — zmieszała się Amelia. — Przepraszam cię za tę niedelikatność, ale to już jest właściwie przesądzone. Matka Michała jasno dała mi do zrozumienia, że on ma wobec ciebie poważne plany. Podobno powiedział im, że albo ta, albo żadna inna… „ta” czyli ty, jak zrozumiałam… i ma zamiar do wiosny wybudować ten dom w Polanach. Zasugerowała, że to się ze sobą ściśle łączy. Zirytowało mnie to, nie powiem, zwłaszcza ton, jakim to mówiła, ale teraz, po tym, co mi powiedziałaś, myślę, że to dobry znak. Oboje z Robciem widzimy przecież, jak Michał się zmienił, w ostatnich miesiącach to po prostu inny człowiek. Trudno też nie zauważyć, że zależy mu na tobie, to jego grzeczne zachowanie, te przeprosiny Krzemińskich, nawet ten numer z podpłaceniem Waldka… Bo mów, co chcesz, ale ja nadal jestem przekonana, że to jego sprawka i że zrobił to dla ciebie — zaznaczyła. — Co prawda po tych jego wcześniejszych akcjach dużo wody upłynie, zanim faktycznie mu zaufam i będę o ciebie spokojna, ale chcę wierzyć, że to, co robił wcześniej, to były tylko głupie błędy młodości, a teraz wreszcie się opamiętał. I że w końcu zrozumiał, ile jesteś warta.

Iza milczała, starając się odgonić z pamięci słowa, które usłyszała wczoraj z ust Majka i które obijały się o jej świadomość jak natrętne ptaki.

Nie wierzę w żadną jego cudowną przemianę… On cię nigdy nie szanował, Iza. A tacy ludzie się nie zmieniają

— W wieku osiemnastu czy dwudziestu lat jeszcze ma się prawo popełniać błędy — ciągnęła z przekonaniem Amelia. — Zwłaszcza mając takich rodziców, jakich ma on. Jednak wierzę, że pod twoim wpływem on się trwale zmieni i nie będzie już więcej robił takich numerów jak choćby ten z Agnieszką. Nie gniewaj się, Iza, wiem, że to stare dzieje, ale ja ciągle nie mogę o tym zapomnieć. Robert nigdy by czegoś takiego nie zrobił… to jest tak skrajnie inny typ człowieka… Ale wiadomo, że ludzie są różni — dodała oględnie. — A dla mnie najważniejsze jest, żebyś była z nim szczęśliwa. Wiesz? Ja sobie to tłumaczę tak, że skoro już go wybrałaś i wpuściłaś do serca, to widocznie tak chciał los. A ponieważ ktoś taki jak ty zasługuje na szczęście, to musisz być z nim szczęśliwa. Musisz i już.

Iza pokręciła głową z zafrasowaniem.

— Nie wiem, Melu — szepnęła. — Ale ja też wierzę, że tak będzie, a nie przekonam się, dopóki tego nie sprawdzę.

— No tak — przyznała Amelia, poprawiając sobie dziecko w ramionach. — Nie ma innej drogi, niż przekonać się na własnej skórze. Patrz, jak śpi to moje szczęście… jak zabita. Odłożysz ją do wózka? Nie powinna się obudzić.

— Jasne! — odparła Iza, podrywając się z łóżka, by przejąć od niej śpiącą Klarę. — Najadła się po uszy, to teraz będzie spać do rana. Ach, jaka jest cieplutka… no daj, trzymam ją mocno.

Ułożywszy maleństwo w wózku, wróciła do Amelii, która osunęła się teraz na poduszkę i zrobiwszy jej miejsce, okryła się wraz z nią kołdrą aż pod brodę. Obie parsknęły śmiechem i zamilkły jak na komendę, bowiem dokładnie w tej samej sekundzie światło księżyca, który najwidoczniej schował się już za mur domu, nagle zgasło jak zdmuchnięta świeca i w pokoju zapanowała ciemność.

— Dziękuję ci za tę rozmowę, Izunia — powiedziała cicho Amelia. — Zaraz muszę iść, zabiorę Klarcię i wracam po cichutku do Robika. Ale przytul się do mnie jeszcze, dobrze? Tak się cieszę, że powiedziałyśmy sobie to wszystko! To jest dla mnie jak nowy oddech, jak nowe życie… Tak czy inaczej pamiętaj, kochanie, że zawsze, ale to zawsze, cokolwiek się zdarzy, bez względu na wszystko, jestem z tobą i będę cię wspierać. Zawsze. Ja i Robik też. No chodź, przytul się… Moja ty mała, kochana siostrzyczko…


Kiedy drzwi pokoju zamknęły się za Amelią, która cichutko wyprowadziła wózek ze śpiącą córeczką i na palcach przemknęła z nią do swojej sypialni, Iza owinęła się w wymiętą kołdrę i wygodniej ułożyła głowę na poduszce. A zatem miała za sobą tę trudną rozmowę z siostrą, której tak się bała, a która okazała się łatwiejsza, niż sądziła, i przerodziła się w jedne z najpiękniejszych wspólnych chwil od lat. Czy wszystko inne ułoży się niebawem w równie magiczny sposób? O tak, niewątpliwie! Oto za nią był kolejny etap naprawy tego, co kiedyś się zepsuło, wspólne wysiłki jej i Michała powoli przynosiły efekty, stopniowo oczyszczały atmosferę i przygotowywały teren pod to, co niebawem się wydarzy. Co prawda nie powiedziała Amelii wszystkiego, jednak to, co najważniejsze, zostało wyartykułowane, a resztę niech dopowie sobie dobre serce siostry.

Tak… powiedziała to. Wyjaśniła trwające latami nieporozumienie i otworzyła drzwi prowadzące wprost do pełni szczęścia. Teraz już wszystko było na dobrej drodze. Czyż nie powinna czuć z tego powodu uskrzydlającej radości, a przynajmniej satysfakcji? Powinna, zdecydowanie. Dlaczego zatem, leżąc w ciemnym pokoju z policzkiem przytulonym do poduszki, czuła się tylko zmęczona? Pora jak na nią nie była jeszcze zbyt późna, mogło być dopiero około drugiej w nocy, ona zaś czuła się całkowicie wyzuta z sił, jakby wypalona od środka. Jakże ciężką walkę musiało toczyć przez lata jej zakochane serce, skoro dziś, kiedy była tak blisko mety, nagle tak niespodziewanie traciła całą energię!

„Daj mi jakiś znak, tato” — pomyślała na pograniczu jawy i snu, przywołując na pamięć zmęczoną, zatroskaną twarz ojca z ostatniego dnia przed śmiercią. — „Proszę… Daj go mnie albo jemu… tak jak Robikowi oddałeś we śnie Melę… Ja też chcę takie błogosławieństwo… o ile łatwiej byłoby mi żyć…”

Nim się obejrzała, znalazła się w miejscu, które, zda się, skądś znała. Oto przed nią roztacza się buzująca wiosenną zielenią natura i parkowe alejki wysypane żwirem, który chrzęści pod nogami podobnie jak tamten… ten, po którym kiedyś biegła do Michała. Ptaki śpiewają, w tle śmieją się dzieci… czy w okolicy jest jakiś plac zabaw? Iza tego nie wie, bo choć miejsce to wydaje jej się dziwnie znajome, ma pewność, że dziś jest tam po raz pierwszy. Parkowa alejka przemienia się powoli w rozległe pole z lasem w tle… pole, na które prowadzi ścieżka za stodołą Kulikowej w Korytkowie… Tak! To tam! Miejsce, w którym niebawem spotkają się z Michałem… miejsce, które oboje zaczarują, by stało się ich nową magiczną krainą… Gdzie jest Michał? Czy czeka już tam na nią?

Ku leniwemu, sennemu zaskoczeniu Izy na drodze pojawia się jednak zupełnie inna postać — ubrana na różowo sylwetka kilkuletniej ciemnowłosej dziewczynki. Czy to Klara? Czy tak będzie wyglądać za kilka lat? Ach… ale przecież tam są dwie dziewczynki! Idą ku niej po trawie, trzymając się za ręce, beztrosko roześmiane, jak to dzieci. Ta druga, ubrana na biało-żółto, jest mniejsza, ledwo stawia kroki… ma prześliczne bujne loki, dokładnie w kolorze dojrzałej pszenicy, obok której właśnie przechodzą. A więc jest już późne lato… Iza uśmiecha się, wyciąga do nich ręce…

Sen urwał się nagle jak pęknięta struna, równie gwałtownie, jak się zaczął. Iza otworzyła oczy, ze zdumieniem konstatując, że już jest ranek i przez okno do pokoju leją się promienie sierpniowego słońca. Leniwym gestem sięgnęła po telefon i aż podskoczyła. Było wpół do dziewiątej.

— Cholera jasna! — mruknęła z niezadowoleniem, czym prędzej podrywając się z łóżka na równe nogi. — Wybacz, Melu… zaspałam! No tak, oczywiście. Zapomniałam wczoraj nastawić budzik!


— Klaro Izabello, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego.

Króciutki skrzek niemowlęcia zdziwionego mokrym dotykiem wody święconej na główce zaświadczył tłumnie zebranym w kościele, że sakrament został dopełniony. Zainstalowane strategicznie w pierwszych rzędach sąsiadki, w tym Krzemińska, Maliniakowa i Zielińska, z zaciekawieniem przyglądały się siostrom Wodnickim, które po zakończeniu obrzędu, z troską pochylone nad dzieckiem, zakładały mu na główkę i wiązały pod brodą białą welurową czapeczkę. Obie były ubrane w jasne sukienki, Amelia w eleganckim odcieniu ecru, Iza w kolorze złotej moreli, który niezwykle korzystnie ocieplał jej bladawą cerę, jednocześnie eksponując zdrowy blask ciemnych, długich, równo uczesanych włosów.

Stojący za nimi Robert Stawecki w roli dumnego ojca oraz jego kuzyn spod Małowoli, którego za sugestią teściowej Amelii poproszono na ojca chrzestnego Klary, wyglądali przy nich tak niepozornie, że niemal znikali w tle — tak przynajmniej odbierały to panie z Korytkowa, które tuż po wyjściu z kościoła, skupiwszy się w zacienionym miejscu pod parkaniem, natychmiast przystąpiły do wymiany uwag na temat obu sióstr.

— Po Staweckiej to nic a nic nie widać, że dopiero co urodziła dziecko — zauważyła pani Kulikowa, obserwując spod oka wychodzącą dopiero teraz z kościoła rodzinę z nowo ochrzczonym niemowlęciem. — Szczupła taka, jak była, i ja bym nawet powiedziała, że teraz wygląda ładniej niż wcześniej. Chyba że to przez tę sukienkę.

— Śliczna sukienka — odezwała się z uznaniem stojąca obok matki Małgosia Zielińska. — I jak na niej leży! Ja bym w taki kolor się nie wbiła, za jasny dla mnie, niestety.

— No, ładnie, ładnie wygląda — przyznała pani Kulikowa. — Zresztą zawsze ładna z niej dziewczyna była, do matki podobna. Młodsza Wodnicka to raczej do ojca i już takiej ślicznej buzi nie ma, ale trzeba przyznać, że z klasą jest dziewczyna, co, pani Jadziu?

— Z klasą — przyznała pani Klimkowa, do której skierowane było to pytanie. — I elegancka jak z katalogu, za tę sukienkę to z pięćset złotych musiała dać… albo i więcej!

— A ja to słyszałam, że młody Krzemiński chce się z nią żenić — zniżyła głos Kulikowa, zerkając badawczo na milczącą dotąd Zielińską i stojącą obok niej Maliniakową. — Może to po tym, jak mu z tą niedoszłą narzeczoną z Lublina nie wyszło? Tak skakał z kwiatka na kwiatek, skakał, co jedna to ładniejsza, a teraz nagle mu się uwidziało, że akurat z tą Izabelką… A podobno rzecz poważna, bo słyszałam, że pan Roman pierwszy poszedł do Staweckich, żeby się pogodzić. Prawda to, pani Teresko?

— Prawda — skinęła głową Maliniakowa, wymieniając znaczące spojrzenia z Zielińską. — No bo co miał zrobić, pani kochana? Pogodził się, bo musiał, syn go pod ścianą postawił, a chłopak charakter ma twardy, taki sam jak ojciec albo i lepiej. Pogodził się, a dzisiaj do Staweckich na chrzciny idą… bo chyba wiecie, że dostali zaproszenie?

Wszystkie panie jak na komendę znów przeniosły wzrok ku wejściu do kościoła, przed którym stała grupka osób z ochrzczonym dzieckiem, szykując się do udania się razem do domu Amelii na przyjęcie chrzcielne. Wśród zebranych łatwo można było dostrzec państwa Krzemińskich, zwłaszcza wystrojoną w czerwoną sukienkę i obwieszoną biżuterią matkę Michała.

— Aaa… no to widać już, że sprawa poważna — pokiwała głową Kulikowa. — Na takie rodzinne chrzciny to się przecie byle kogo nie zaprasza. Chociaż chłopaka to ja coś nie widzę — dodała, mrużąc oczy w sposób charakterystyczny dla krótkowidza bez okularów. — Izabelka dzisiaj chyba sama, bo ten ojciec chrzestny małej to przecie tylko kuzyn Staweckiego z Małowoli. Dobrze mówię?

— Michała nie ma, bo wyjechał w interesach — wyjaśniła jej Zielińska, ignorując ostatnie pytanie. — Ale jego rodzice idą do Staweckich na chrzciny, bo tak wypada, chociaż miło to im tam nie będzie. Widzi pani, kto tam z nimi idzie? Kmiecikówna to pal licho, ale Marczukowie! Dorota Poleszak! A jeszcze Andrzejczakowa miała być, ale nie będzie… no, sami wrogowie, pani kochana. Ja tam dzisiaj pani Krysi nie zazdroszczę.

— Ja też — zgodziła się Maliniakowa.

— A to po co było sobie tylu wrogów robić? — wzruszyła ramionami Klimkowa. — Staweccy to spokojni ludzie, tak jak wcześniej Wodniccy, Marczukowie też. Ja tam do nich nic nie mam, a moja Monisia z tą Izą i z Michałem Krzemińskim to nawet do szkoły chodziła.

— I obie po kolei się z nim zadawały — uśmiechnęła się znacząco Zielińska. — I żeby tylko one! A on na koniec i tak wybrał Wodnicką.

— A pani to se złośliwości schowa do kieszeni! — obruszyła się Klimkowa. — Wybrał! Pfi! Krzemiński! I niby co by mojej Monisi było po takim latawcu? Ona o wiele lepszego ma chłopaka, pani się nie boi!

— No spokojnie, spokojnie — wtrąciła się pojednawczym tonem Kulikowa. — Nie ma się o co kłócić, drogie panie. Tak to już jest, że młodzi się schodzą i rozchodzą, liczy się tylko, kto z kim na koniec przed ołtarzem wyląduje. Błogosławić im trzeba i tyle, a już w pary to niech się sami dobierają.

— No tak — zgodziła się ostrożnie Zielińska. — Ale powiem wam, że… tylko w tajemnicy, dobrze? — zniżyła głos, na co wszystkie panie natychmiast skwapliwie pokiwały głowami i nastawiły uszy jak króliki na łące. — Żebyście nikomu tego nie powtarzały!

— Nikomu a nikomu — obiecała zaintrygowana Klimkowa.

— I ty też, Małgosiu — zaznaczyła ostrzegawczo Zielińska, zwracając się do córki. — Żebyś przypadkiem niczego Izie Wodnickiej nie mówiła!

— Przecież nie powiem — odparła znużonym głosem Małgosia. — Przestań, mamo, ja nie z tych. Zresztą z Izą w ogóle nie mam kontaktu, nie pamiętam już nawet, kiedy z nią ostatnio rozmawiałam.

— No dobrze — skinęła głową Zielińska, znów wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Maliniakową. — To słuchajcie. Tam wcale nie ma żadnej wielkiej zgody i my z panią Tereską tak sobie myślimy, że jak się chłopak nie opamięta, to z tego prędzej czy później będzie wielka chryja. Może nawet większa niż w Sylwestra z tamtą Sylwią.

— Ale że jak? — zdziwiła się Klimkowa.

— No tak, że pani Krysia tej Wodnickiej ani trochę nie lubi — wyjaśniła jej Maliniakowa. — Tak jak pan Roman nie znosi Staweckiego. Tylko ciiii… żebyście nikomu a nikomu tego nie powtarzały! Ona wręcz nie cierpi tej Izy, między nami zawsze nazywa ją córką żebraczki i uważa, że to bezczelna manipulatorka, co już drugi raz jej syna opętała. Może nawet i jaki urok rzuciła! Ha! Mogło tak być!

— Co za bzdura — wzruszyła ramionami Małgosia.

— Żadna bzdura! — fuknęła jej matka. — Pani Krysia wie, co mówi! Michał to był przecież jedyny chłopak Wodnickiej, nigdy z nikim innym się nie zadawała. Czepiła się go jak rzep psiego ogona! I nawet jak z nią zerwał, to na krok nie odpuściła, tylko cały czas się za nim uganiała. Przez ładnych parę lat!

— Właśnie! — podjęła Maliniakowa. — Tylko że on wcześniej nie zwracał na nią uwagi, nie interesowała go. Aż do teraz. Bo teraz to, pani kochana, jakby nagle go zaczarowała! No po prostu głowę dla niej stracił! Aż go własna matka nie poznaje!

— Ach! — szepnęły naraz Kulikowa i Klimkowa, z zafascynowaniem śledząc zgrabną sylwetkę Izy oddalającej się już od kościoła w grupce gości i rodziny.

— Hej, miłe panie! — zawołał do nich Klimek stojący nieopodal wraz z kikoma innymi mężczyznami, którzy, rozmawiając we własnym gronie, czekali na swoje dyskutujące pod parkanem żony. — Może by już do domu jechać, obiad gotować, co?

— Zaraz, Grzesiu, zaraz! — uciszyła go niecierpliwym gestem ręki Klimkowa. — My tu ważne sprawy omawiamy, nie wtrącajcie się!

Panowie spojrzeli po sobie z rezygnacją i spokojnie wrócili do rozmowy.

— No i same panie powiedzcie, czy to jest normalne? — podjęła Zielińska. — Że tak się chłopakowi nagle odmieniło? Ni stąd, ni zowąd! I że akurat o niej tak poważnie zaczął myśleć? A tu przecież idzie o niemałe pieniądze, same wiecie, że on po rodzicach bierze wszystko. Tak czy siak oni teraz ze Staweckimi muszą dobrze żyć, bo Michał trzyma ich pod szantażem.

— Jak to? — szepnęła Kulikowa. — Rodziców?

— No a jak! Rodziców! Tak mu ta Wodnicka w głowie namieszała, że ojca i matki by się dla niej wyrzekł! Powiedział im… tylko pamiętajcie, że to tajemnica!… powiedział, że jak chcą go widzieć z obrączką na palcu i mieć wnuki, to muszą ją zaakceptować i przeprosić jej rodzinę, bo dla niego tylko ona wchodzi w grę. I że te wszystkie inne, nawet tamta Sylwia, co miał się z nią zaręczać, to była tylko zabawa, ale teraz żarty się skończyły. Zagroził im, że jak nie przeproszą Staweckich i nie pogodzą się z nimi, to on rzuca interes ojca, wyjeżdża z Korytkowa i będzie radził sobie sam, a z nimi zerwie kontakt raz na zawsze. Wyobraża sobie to pani? Jedyne dziecko! Taki szantaż! To co oni, biedni, mieli zrobić? Poszli i przeprosili. A do tego pani Krysia musi udawać, że lubi tę dziewczynę, zacierać złe wrażenie i przymilać się do niej, bo kto to wie, pani kochana, co ona zaraz Michałowi na nią nagada? Toć już całkiem zagięła na niego parol! Pewnie to ona nastawiła go tak przeciwko rodzicom i kazała ich zaszantażować! A on się jej we wszystkim słucha!

— Nie wierzę w to — wtrąciła się przysłuchująca jej się z niesmakiem Małgosia. — Michał może i tak, ale Iza taka nie jest.

— Nie jest, nie jest! — prychnęła z oburzeniem matka. — A bo ty się znasz? Sama mówisz, że nie masz z nią kontaktu, to co możesz wiedzieć!

— Nie wierzę w to — powtórzyła stanowczo Małgosia. — Po prostu nie wierzę.

— A to sobie nie wierz! — machnęła ręką Zielińska. — Bylebyś tylko niczego jej nie powtarzała!

— O to się nie bój — burknęła dziewczyna.

— Ale to jak oni będą razem w jednej rodzinie żyć? — zafrasowała się Kulikowa. — Już nieważne, kto kogo przeciw komu nastawia, mnie tam też nie chce się wierzyć, żeby ta Izabelka taka wyrachowana się zrobiła… toć to zawsze takie miłe i cichutkie było… Ale przecież to jedna rodzina będzie, no to jak tak żyć? W takim konflikcie? Pod szantażem?

— Ech, no właśnie! — westchnęła Maliniakowa. — Klincz, pani kochana, straszny klincz! Zwłaszcza dla Krzemińskich. Jak nie chcą syna stracić, to muszą zaakceptować Wodnicką, ze Staweckimi w interesy wejść… I to po tym, jak ta mała bezczelna pana Romana obraziła! Nie słyszały panie o tym? — zdziwiła się. — No, może i nie, pani Krysia nie chciała wszystkim rozpowiadać… Tylko pamiętajcie, tajemnica! — zastrzegła, podnosząc w górę palec, na co pozostałe panie skwapliwie pokiwały głowami. — O tę działkę od Andrzejczakowej poszło. Pan Roman osobiście poszedł do Staweckich, chciał porozmawiać jak człowiek z człowiekiem i uczciwie odkupić tę ziemię, tylko że wtedy okazało się, że właścicielką działki jest nie Stawecki, tylko Wodnicka. A ona akurat tam była, chociaż zwykle siedzi w Lublinie i rzadko tu zagląda. I wiecie, co zrobiła? Napyskowała mu w twarz! Ona jemu! Wyobrażacie sobie? Takie byle co!

Urwała na chwilę, gdyż z oburzenia aż zabrakło jej tchu.

— Więc potem, jak ich chłopak zaczął na poważnie się za nią oglądać, to pani Krysia była załamana. Raz próbowała mu przemówić do rozsądku, to jak się wściekł! Jakby jaki szatan w niego wstąpił! No, a potem to już było tylko coraz gorzej.

— Znaczy, że jak? — zaciekawiła się Klimkowa.

— No tak, że Michał już zupełnie stracił głowę. Nic a nic nie dał sobie na tę Wodnicką powiedzieć, bronił jej przed własną matką, a do tego do Staweckich coraz bardziej zaczął się uśmiechać. Aż w końcu przyszło do poważnej rozmowy z rodzicami, bo oni, biedni, też już cali w nerwach, psychicznie nie mogli tego wytrzymać… to jak na nich nie wyskoczył! Na ojca to prawie z pięściami!

— Ojoj! — pokręciła z dezaprobatą głową Kulikowa.

— No, mówię pani, pani kochana… coś strasznego! A pan Roman przecie na serce chory, po udarze, każdy stres go może zabić. Ale czy ta intrygantka Wodnicka zważa na takie rzeczy? A gdzie tam! Byle do celu, choćby po jego trupie!

— No nie… przesadza pani! — prychnęła Małgosia, po czym ze zniecierpliwieniem pociągnęła matkę za rękę. — Chodźmy, mamo, nie chce mi się już słuchać tych waszych głupich plotek. Pan sąsiad ma rację, jedźmy już lepiej do domu i gotujmy obiad! Przynajmniej zrobimy coś pożytecznego.

— I to właśnie wtedy Michał pod tym szantażem ich postawił — zaznaczyła Zielińska, nie zważając na indagację córki. — A oni co mieli zrobić, pani kochana? No przecie, że musieli się ugiąć! Dla jedynego syna honor trzeba było włożyć do kieszeni, bo wiedzą, że to twardy chłopak i jak coś powie, to nie ma z nim żartów. Przecie oni całe życie tylko dla niego pracowali… A pani Krysia tak by wnuki chciała mieć…

— No to pewnie niedługo będzie miała — zauważyła Klimkowa. — Tylko że może nie z takiej synowej, co by jej się marzyło.

— No nie z takiej… nie z takiej, niestety — westchnęła z żalem Maliniakowa. — Zawsze chciała mieć synową z jakiegoś dobrego domu, z porządnym majątkiem, a nie żeby goła panna na gotowe do rodziny jej wchodziła.

— Ale Izabelka Wodnicka to chyba taka całkiem goła nie jest — przerwała jej łagodnie Kulikowa. — Parę lat temu tak, ale teraz Staweckim interesy dobrze idą, sklep świetnie działa, a ona sama w tym Lublinie studiuje i podobno ma tam pracę.

— No tak, ale co to taka praca i taki sklep, pani kochana? — machnęła lekceważąco ręką Maliniakowa. — Jak porównać do innych, nawet do tamtej Sylwii i jej ojca, to tu w ogóle nie ma o czym mówić. Najpierw żebraczka, a teraz nuworyszka! I to jaka bezczelna, pyskata! Nie takiej synowej chciała pani Krysia… No, ale co może zrobić? — rozłożyła ręce w geście bezradności. — Nic. Musi się z tym pogodzić. I w sumie woli nawet tę Wodnicką, żeby tu z Michałem blisko zamieszkała i pomogła mu w interesach, niż żeby przez nią miał się obrazić, wyjechać i zerwać z nimi kontakt. Dziewczyna może jakaś bardzo piękna nie jest, ale wygląda zdrowo i może chociaż jednego zdrowego wnuka im urodzi.

— No właśnie — podjęła ciepło Kulikowa. — Jak urodzi im wnuka, to może też inaczej na nią spojrzą? Może ją polubią?

— No, nie wiem, nie wiem — pokręciła sceptycznie głową Zielińska. — Może jak zasłuży, to kiedyś tak… Chociaż tak po prawdzie, to pani Krysia ma nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone i że chłopak zdąży się opamiętać. W sensie, że do tego ślubu nie dojdzie — wyjaśniła, widząc pytające spojrzenie sąsiadek. — Bo już nieraz tak było, że coś się kroiło, a potem wszystko się sypało. Michał to jest taki, pani kochana, że jak się wyszaleje, to szybko mu przechodzi… no i pani Krysia trochę na to liczy. Ale póki co, jak tak ich zaszantażował tą Wodnicką, to niestety muszą się spodziewać, że tym razem postawi na swoim. Zwłaszcza że ten dom buduje, a to znaczy, że plany ma poważne. No to co tu zrobić? Trzeba im ze Staweckimi dobrze żyć, a o tej Izie też same dobre rzeczy mówić. Że to niby taka z niej wspaniała partia dla Michała, no, rozumie pani… żeby potem ludzie na nich nie gadali, jak przyjdzie co do czego. Bo wiadomo, że jak…

— No, moje drogie, teraz to już naprawdę wystarczy! — rzucił twardo Klimek, podchodząc do nich wraz z pozostałymi mężczyznami. — Jadźka, zbieraj się! Koniec plotkowania, jedziemy do domu!

I stanowczym gestem ująwszy żonę pod ramię, pociągnął ją za sobą ku niezadowoleniu pozostałych pań, które również rozproszyły się niechętnie, podążając za swoimi mężami. Jedynie na obliczu Małgosi Zielińskiej, która karnie i bez słowa ruszyła za rodzicami, malowała się ulga przemieszana z głębokim niesmakiem.


— Melu, wracaj do gości, ja się tym zajmę — powiedziała półgłosem Iza, wyciągając z szafki przygotowane tam na deser kruche babeczki z owocami i sięgając do lodówki po miskę z bitą śmietaną. — Zaraz wyjmę też crème brûlée, a ty i Dorotka pomożecie mi je tylko potem nosić, dobrze? Zawołam was, jak będzie gotowe.

Przyjęcie chrzcielne małej Klary kończyło się już, co obie siostry przyjmowały z ulgą, bowiem napięta atmosfera przy stole wszystkim mocno dawała się we znaki. Niezbyt szczęśliwy dobór gości, zwłaszcza skonfrontowanie nieznoszących się wzajemnie Krzemińskich i Marczuków, nie pozwalał na prawdziwie swobodną konwersację, przez co uczestnicy przyjęcia skupiali się głównie na jedzeniu, rozmawiając dosyć sztywno na neutralne tematy. Co prawda występujący w roli gospodarza Robert dwoił się i troił, by na bieżąco rozluźniać atmosferę, w czym Amelia, Iza i Dorota, a także włączona dyskretnie do pomocy Agnieszka starały się jak najbardziej mu pomagać, jednak była to tak ciężka praca dyplomatyczna, że po trzech godzinach wszyscy pięcioro mieli już tego serdecznie dość.

Na szczęście z biegiem czasu i wjeżdżających na stół dań, wśród których znalazły się również przygotowane przez Izę francuskie przysmaki, między gośćmi wytworzył się stabilny modus vivendi. Marczukowie rozmawiali głównie z Dorotą i Amelią, Agnieszka skupiła się na pogawędce z matką Roberta oraz jego kuzynem, ojcem chrzestnym Klary, który był mniej więcej w wieku jej i Izy, natomiast Robert wziął na siebie niewdzięczne zadanie zabawiania rozmową Krzemińskich. Krążąca między różnymi grupkami Iza, która tego dnia podjęła się zajmowania Klarą i niemal bez przerwy nosiła ją na rękach, nie mogła powstrzymać się od porównania atmosfery panującej w salonie do podobnie męczącego i ciężkiego w przebiegu przyjęcia chrzcielnego Pepusia. Agnieszka niewątpliwie również o tym myślała, wielokrotnie bowiem ich spojrzenia spotykały się znacząco.

Świadoma faktu, że ta męczarnia była poniekąd jej winą, co prawda niezależną od niej, ale jednak obciążającą sumienie, Iza starała się brać na siebie dyplomatyczne rozbrajanie jak największej ilości niezręcznych sytuacji, nie dając sobie ani chwili wytchnienia. Dopiero teraz, kiedy trafiła się okazja przygotowania deseru, zaszyła się w kuchni z miską bitej śmietany, którą należało na świeżo ozdobić babeczki, by choć przez kilka minut odetchnąć psychicznie w zbawczej samotności.

„Jeszcze jakaś godzina, maksymalnie półtorej i będzie po wszystkim” — myślała, pieczołowicie nakładając na ciastka elegancko wyprofilowane porcje bitej śmietany i ozdabiając każde z nich świeżymi malinami. — „I Bogu dzięki, bo dłużej nie zniosę umizgiwania się do mnie tej kobiety. Parę miesięcy temu utopiłaby mnie w łyżce wody, a dzisiaj mało nie zagłaszcze mnie na śmierć. Fałszywe babsko! Gdyby nie to, że jest matką Misia…”

— Mogę zająć chwilę, pani Izabello?

Męski głos, co do właściciela którego bardzo chciałaby się mylić, lecz niestety rozpoznawała go bezbłędnie, wyrwał ją z zamyślenia, brutalnie przywracając do rzeczywistości. W progu kuchni stanął Roman Krzemiński. Ręka, w której trzymała szklaną miskę z bitą śmietaną, zadrżała jej tak mocno, że omal nie wypuściła z niej naczynia, zmuszona dla bezpieczeństwa odstawić je na blat stołu.

— Chciałbym zamienić z panią kilka słów na osobności — dokończył Krzemiński.

Po czym, nie czekając na odpowiedź, wszedł głębiej do kuchni i przymknął za sobą drzwi. Zdeprymowana tą okolicznością i jeszcze bardziej wytrącona z równowagi Iza musiała włożyć nadludzki wysiłek w to, by w ciągu kilku sekund opanować drżenie kończyn i przybrać w miarę neutralną minę.

— Dobrze… oczywiście — odpowiedziała grzecznie, starając się, by jej głos zabrzmiał jak najnormalniej. — Tylko że tu chyba nie jest najlepsze miejsce do rozmowy? Właśnie szykuję deser i…

— Ależ proszę kontynuować — odparł życzliwym tonem Krzemiński. — Nie mam zamiaru przeszkadzać pani w pracy, chcę tylko o coś zapytać.

Iza pokiwała głową, w pełni już opanowanym gestem sięgając łyżką do miski z bitą śmietaną po kolejną porcję i napełniając nią aplikator do dekorowania wypieków.

— Słucham pana — odpowiedziała uprzejmie.

— Zacznę może od tego, że cieszy mnie naprawa naszych relacji — podjął dyplomatycznie ojciec Michała. — Nie jest to może jeszcze do końca to, na co liczymy, ale mam nadzieję, że czas zrobi swoje i wszystko pójdzie, że tak powiem, w takim kierunku, w jakim powinno pójść. Sprawy rodzinne i… uczuciowe — skrzywił się nieznacznie — zostawiam na boku, chociaż oczywiście chciałbym, żeby w tym względzie wszystko ułożyło się jak najkorzystniej i dla pani, i dla mojego syna. Tu zdecydowanie nie będę się wtrącał. Interesuje mnie co innego, a mianowicie sprawy zawodowe.

Iza znieruchomiała z łyżką pełną bitej śmietany w ręce i zerknęła na niego z mieszaniną zdziwienia i zaniepokojenia. Co Krzemiński mógł rozumieć przez „sprawy zawodowe”? I dlaczego, mówiąc to, robił taką tajemniczo-podstępną minę?

— Zaraz to wyjaśnię — ciągnął, w lot odczytując na jej twarzy nieme zapytanie. — Oczywiście teraz jeszcze jest za wcześnie, żeby mówić o tym wprost, bo pomimo planów i zamiarów mojego syna, o których chyba oboje wiemy — tu spojrzał na nią znacząco — formalnie nadal jesteśmy obcymi sobie ludźmi. Wiadomo, że dopóki to się nie zmieni, nasze wspólne interesy siłą rzeczy muszą pozostać w zawieszeniu, ale to nie znaczy, że nie można z góry ich planować, a przynajmniej zrobić wstępnego rozeznania.

Wróciwszy do mechanicznego ozdabiania babeczek bitą śmietaną, Iza słuchała go z uwagą i coraz większym niepokojem, tknięta nieprzyjemnym déjà vu, które narzuciło jej się natychmiast, gdy tylko wypowiedział słowo „interesy”. Czyż nie w podobnym duchu rozmawiał z nią kiedyś Krawczyk? Lecz jakież to interesy mógł chcieć ubijać z nią Krzemiński? Przecież jego firmę i tak niedługo miał w całości przejąć Michał. O co mogło mu chodzić? Wszak nie o działkę od Andrzejczakowej! Nie, niemożliwe… to w obecnej sytuacji byłoby już absurdalne!

— Pozwolę sobie być szczery na tyle, na ile mogę — mówił dalej Krzemiński, przyglądając się bez większego zainteresowania, jak Iza, z wprawą wytrawnego cukiernika, dekoruje ostatni już rządek równo ułożonych na tacy babeczek. — I powiem tak. Do tej pory, mimo tego, co mówił mi o pani Michał… w sensie, że zachwalał pani doświadczenie, zdolności do biznesu i takie tam… nie brałem pani na serio pod uwagę jako partnerki w interesach. Proszę wybaczyć, ale kiedy spojrzymy na stan majątkowy naszych rodzin czy stopień rozwinięcia biznesów, które prowadzimy… myślę tu przede wszystkim o panu Robercie, ale i o pani… to chyba łatwo zrozumieć moje stanowisko, prawda?

— Oczywiście — zgodziła się pogodnie Iza, odkładając aplikator z bitą śmietaną i sięgając po talerzyk z malinami. — Jeśli chodzi o te sprawy, to ani ja, ani moja rodzina nigdy nawet nie mieliśmy ambicji, żeby się z panem równać.

— No właśnie — potwierdził z zadowoleniem. — Cieszę się, że pani tak do tego podchodzi. Nie muszę chyba dodawać, że mój syn, jako mój następca w interesach, a w przyszłości spadkobierca całego mojego majątku, wniesie wielki wkład w rozwój swojej przyszłej rodziny i że to on zapewni jej stabilizację finansową. Pani z wiadomych względów takiego wkładu wnieść nie będzie mogła i ja zresztą wcale tego nie oczekiwałem… tak jak mówię, nie brałem tego nawet pod uwagę. Aż do wczoraj. Bo wczoraj, że tak powiem, wszystko się zmieniło.

Tu zawiesił znacząco głos, nie odrywając wzroku od jej palców, które wprawnymi ruchami umieszczały na babeczkach ostatnie maliny. Skończywszy to zadanie, Iza odłożyła na bok pusty talerzyk po owocach i zebrała z blatu miskę z resztkami bitej śmietany.

— Nie rozumiem — pokręciła głową, otwierając lodówkę i chowając do niej naczynie.

Nawiązanie do jej skromnej sytuacji majątkowej, która w istocie nie umywała się do jego własnej, było dla niej jasną wskazówką co do sposobu, w jaki postrzegali ją rodzice Michała i w jaki zamierzali postrzegać ją również w przyszłości. Właściwie to powinno ją to zaboleć, a wręcz oburzyć… dlaczego zatem było jej to tak doskonale obojętne?

— Już wyjaśniam — uśmiechnął się Krzemiński owym przebiegłym uśmieszkiem, którego Iza nie znosiła ani u niego, ani u jego żony. — A raczej wyjaśnię za chwilę, ale najpierw chciałbym pani zadać jedno pytanie.

Zamknęła lodówkę, podniosła głowę i spojrzała na niego wyczekująco, mimo woli zaciekawiona, o cóż takiego ów człowiek mógł chcieć ją zapytać.

— Zdaje się, że zna pani osobiście pana Sebastiana Krawczyka?

„Ach!” — pomyślała, z trudem tłumiąc kwaśny uśmiech. — „No jasne! Mogłam się domyślić… Ech, ty trutniu, nie udawaj, że o tym nie wiesz, przecież sam udzielałeś psycholowi informacji na mój temat!”

— Tak, znam — skinęła grzecznie głową. — Nie jest to może jakaś szczególnie bliska znajomość, ale owszem, znamy się.

— Znakomicie — uśmiechnął się z satysfakcją Krzemiński. — No to idźmy dalej. Jeśli mam być szczery, to przyznam, że wiedziałem o tym od jakiegoś czasu, bo pan Sebastian już kiedyś mi o pani wspominał, ale aż do wczoraj nie miałem pojęcia, o jaką relację tak naprawdę chodzi. Sądziłem nawet, że państwo są… hmm… może nie nazwę tego „wrogami”, ale, powiedzmy, są do siebie niezbyt przyjaźnie nastawieni. I to, przyznaję, trochę mi się nie podobało. Zwłaszcza odkąd dowiedziałem się, jakie plany ma wobec pani mój syn, bo, sama pani rozumie… rodzina rodziną, ale o interesach też trzeba myśleć, a dobra relacja z taką osobą jak pan Krawczyk, przy jego możliwościach finansowych i układach w środowisku, to coś, o co zawsze warto zadbać. Mam nadzieję, że zgodzi się pani ze mną.

Iza milczała uprzejmie, starając się zachować neutralną minę i przede wszystkim nie zapomnieć, że rozmawia z ojcem Michała, który w dodatku był dziś gościem w jej domu. Gdyby nie to, najchętniej przerwałaby już tę rozmowę, bo jeśli wspomniane „sprawy zawodowe” w jego rozumieniu miały w jakikolwiek sposób wiązać się z Krawczykiem, to w jej odczuciu nie było o czym dyskutować. Wszak jeszcze tak niedawno obaj spiskowali przeciwko jej rodzinie! Roman Krzemiński służył Krawczykowi za informatora w podłej sprawie, która, gdyby nie nagła choroba milionera, nie wiadomo, jak mogłaby się skończyć, a teraz jeszcze śmiał tak bezczelnie nawiązywać do tej znajomości!

— Otóż wczoraj miałem okazję osobiście porozmawiać z panem Sebastianem przez telefon — ciągnął poufnym tonem Krzemiński. — Na pewno wie pani, że ostatnio ma poważne problemy zdrowotne… słyszała pani o tym, prawda?

— Tak, słyszałam — potwierdziła spokojnie.

— No niestety. To go trochę ogranicza, ale na szczęście nie przeszkadza mu rozwijać interesów, a nie ukrywam, że przed jego chorobą mieliśmy kilka wspólnych, bardzo ambitnych planów. Teraz być może uda się przynajmniej część z nich zrealizować i właśnie o tym rozmawialiśmy wczoraj przez telefon. Ale nie tylko o tym — zaznaczył — bo między innymi mówiliśmy też o pani.

— O mnie? — zdziwiła się uprzejmie Iza.

— Tak — skinął głową z powagą. — I muszę powiedzieć, że jak rzadko co jest mnie w stanie zaskoczyć, tak wczoraj, biorąc pod uwagę moje wcześniejsze rozmowy z panem Sebastianem, byłem naprawdę bardzo zdziwiony tym, co powiedział na pani temat.

Tu zawiesił głos, jakby czekając, aż Iza wyrazi zainteresowanie treścią słów Krawczyka, ona jednak, nie mając najmniejszego zamiaru o to dopytywać, milczała, po cichu próbując przewidzieć, do czego zmierza jej rozmówca, i z góry zastanawiając się, w jaki sposób powinna na to zareagować. Bez wątpienia musiała zachować zimną krew i wykazać się najwyższym kunsztem dyplomacyjnym, wszak miała do czynienia z ojcem Michała, więc dla dobra sprawy musiała panować nad wszelkimi emocjami. Ach, gdyby Amelia domyśliła się i zajrzała kontrolnie do kuchni, wybawiając ją od tej mordęgi!

„Ciekawe, czy Misio w ogóle wie o konszachtach swojego ojca z Krawczykiem?” — przebiegło jej przez głowę. — „Jeszcze ani razu mi o tym nie wspomniał…”

— Przyznaję, że z początku starałem się ukryć przed nim to, jak bliskie relacje łączą panią i mojego syna — ciągnął Krzemiński z lekką nutą niezadowolenia wynikającą zapewne z tego, że nie doczekał się reakcji. — Sądziłem, że to może być uznane za niezręczny konflikt interesów i niekorzystnie wpłynąć na nasze projekty, a w takich przypadkach, że tak powiem, zawsze lepiej jest rozdzielać sprawy prywatne i zawodowe. Ale, jak się szybko okazało, bardzo się myliłem. Zainteresowanie, jakie wykazał pan Krawczyk, jeśli chodzi o pani osobę, zaskoczyło mnie, a potem bardzo ucieszyło, zwłaszcza kiedy dał do zrozumienia, że jest pani dla niego kimś wyjątkowo bliskim.

Iza otworzyła szeroko oczy.

— Bliskim! — powtórzyła z niedowierzaniem. — Tak powiedział?

— Dał do zrozumienia — podkreślił Krzemiński, spoglądając na nią spod oka z porozumiewawczym uśmiechem, na widok którego z sekundy na sekundę zrobiło jej się niedobrze. — Oczywiście nie wiem, na czym ta bliskość miałaby polegać, ale nie wnikam w to i wnikać nie będę. Tym proszę się nie martwić, pani Izabello. To nie jest moja sprawa, zwłaszcza że, jeśli chodzi o interesy, jestem zdania, że rozsądek i korzystna strategia zawsze powinny brać górę nad sentymentami. Tak więc nie będę dopytywał o szczegóły tej relacji, nawet, że tak powiem, wolę o niczym nie wiedzieć. Natomiast chcę podkreślić, że ogromnie cieszy mnie to, jak wysokie mniemanie ma o pani pan Sebastian, bo to w pewnym sensie zmienia między nami układ sił. Od tej pory jestem zmuszony… nie, to złe słowo… od tej pory będę miał przyjemność traktować panią po trosze jako partnerkę w interesach.

— Ach! — wydęła wargi Iza.

— Oczywiście o szczegółach porozmawiamy sobie, jak przyjdzie na to odpowiedni czas — zaznaczył Krzemiński. — Teraz, jak wspomniałem, jest jeszcze za wcześnie, ale biorąc pod uwagę plany Michała, ten czas nadejdzie dosyć szybko. Mam nadzieję, że wtedy nie tylko będziemy mogli porozmawiać o konkretach i dogadać się w sprawach zawodowych, ale również przejść na inny poziom relacji, choćby przestać zwracać się do siebie pan czy pani. Czekam na to z niecierpliwością, pani Izabello — podkreślił znacząco. — I przyznam, że przed panem Sebastianem pozwoliłem sobie już teraz mówić o pani dosyć poufale… zwłaszcza nie ukrywać przed nim pani relacji z moim synem, której w tych okolicznościach nie tylko się nie wstydzę, ale wręcz jestem z niej dumny. W końcu tam, gdzie rodzinne koligacje nie przeszkadzają w interesach, a nawet mogą się im przysłużyć, warto z nich korzystać, prawda?

— Nie wiem, proszę pana — odparła dyplomatycznie Iza, zniesmaczona tym dyskursem aż po brzegi serca. — Proszę wybaczyć, ale… ja nie chcę o tym rozmawiać. Ani o interesach, ani o panu Krawczyku. Zwłaszcza o nim.

— Rozumiem to — odparł, zerkając na nią przenikliwym wzrokiem. — I, jak powiedziałem, nie będę wnikał w szczegóły państwa relacji, dla mnie liczy się tylko jej pozytywny wpływ na nasze wspólne sprawy zawodowe. Natomiast jeśli chodzi o Michała… bo domyślam się, że obawia się pani jego reakcji… to tym niech się pani nie martwi. Zresztą o niczym mu jeszcze nie mówiłem.

Aluzja zawarta w tych słowach była tak bezczelna, że Iza nie wierzyła własnym uszom.

— Słucham? — rzuciła, z trudem powstrzymując się, by nie odwrócić się i nie wyjść z kuchni, ostentacyjnie trzaskając drzwiami.

— To i tak bez znaczenia — zapewnił ją ciepło. — Michał może i jest w gorącej wodzie kąpany, w tym wieku to zresztą nic dziwnego, ale głowę na karku ma i nie sądzę, żeby robił głupoty tam, gdzie chodzi o poważne interesy. Nie urodził się wczoraj i wie tak samo jak ja, że zdobywanie wpływów w liczącym się środowisku finansowym ma swoją cenę, zwłaszcza że tutaj, jak rozumiem, to już jest przeszłość. Ja osobiście wyznaję starą zasadę, że cel uświęca środki i więcej warta jest skuteczność w działaniu niż jakieś tam, pff!… obyczaje. Akurat w przypadku pana Sebastiana, który, jak wiemy, jest w tej chwili ciężko chory, korzyść może być podwójna, jeśli nie potrójna. Oczywiście jeśli dobrze to pani rozegra… albo jeśli dobrze rozegramy to razem.

Nie do końca wierząc własnym uszom, oszołomiona sugestiami, których Krzemiński nawet zbytnio nie starał się zawoalować, Iza skupiła cały wysiłek woli na tym, by nie wybuchnąć niekontrolowaną lawiną emocji, lecz w jakiś względnie pokojowy sposób przerwać tę rozmowę. Przypomniawszy sobie o zapieczonej rano i odstawionej na parapet do wystygnięcia francuskiej crème brulée, którą wraz z babeczkami miały zamiar podać z Amelią na deser, wyprostowała się stanowczym gestem i wygładziła na sobie fałdy białego kuchennego fartucha narzuconego na odświętną sukienkę.

— Przepraszam — wycedziła z trudem przez zaciśnięte zęby. — Pan wybaczy, ale teraz muszę zająć się deserem.

Mówiąc to, odwróciła się do okna, sięgając po tacę ze szklanymi naczyniami żaroodpornymi, które specjalnie kupiła w Lublinie, by przygotować w nich francuski deser. Krzemiński uśmiechnął się lekko pod nosem, pokiwał głową z pobłażaniem i posłusznie wycofał się ku drzwiom.

— Oczywiście, nie przeszkadzam już i dziękuję za rozmowę — odparł życzliwym tonem. — Myślę, że się rozumiemy. A co do Michała i tych drobiazgów, że tak powiem, obyczajowych, to naprawdę proszę się tym nie przejmować, ani nie stresować. Z mojej strony może pani liczyć na pełną dyskrecję.

Po czym, ogarnąwszy uważnym wzrokiem jej odwróconą do niego bokiem i pochyloną nad parapetem sylwetkę, uśmiechnął się raz jeszcze z satysfakcją i spokojnym krokiem wrócił do salonu. W drodze minął się z Amelią i Dorotą, które, zaniepokojone długim brakiem sygnału od Izy, zmierzały właśnie do kuchni, by sprawdzić, czy deser, na który czekali goście, był już gotowy.

Rozdział sto dwudziesty trzeci

„Bezczelny drań!” — myślała z oburzeniem Iza, zmierzając nerwowym krokiem w stronę łąki za stodołą Kulikowej. — „Jak on śmiał tak do mnie mówić! Sugerować takie rzeczy! No nie wierzę… nie wierzę! A Krawczyk drugi łajdak! Ledwo uciekł grabarzowi spod łopaty, a już od nowa zaczyna swoje intrygi! I co on mu nagadał? Interesy! Ja wam dam wasze interesy… Wszystko powiem Misiowi!”

Ta ostatnia myśl wywołała w niej już tylko rozżalenie i nową falę ciepłych myśli pod adresem Michała. Popołudniowa rozmowa z jego ojcem i z trudem przełknięte upokorzenie pozostawiły w niej tak głęboki niesmak, że niemal fizycznie czuła w ustach gorycz, nie tylko ze względu na siebie, ale i ze względu na niego. Bo czy to, co powiedział między wierszami Krzemiński, nie było dowodem na to, jak niewielką wartość miało dla niego szczęście własnego syna, kiedy w grę wchodziły większe interesy? Podejrzewając ją o jakiś dawny romans z milionerem, co samo w sobie było dla niej policzkiem i byłoby nim również dla Michała, a do tego mówiąc o tym bez żenady jak o okoliczności sprzyjającej interesom, Krzemiński jasno dał znać, że jest gotów przymknąć oko na wszystko to, co dla niej było w życiu najważniejsze, byleby tylko przyniosło mu to finansową korzyść.

„Gdyby miał córkę, bez zastanowienia sprzedałby ją nawet diabłu, byle dostać za to przyzwoitą kasę” — myślała z odrazą, skręcając w trawiastą ścieżkę wiodącą w pola pod lasem. — „A Misia też traktuje instrumentalnie, bo jest mu potrzebny do kontynuowania rodzinnych interesów. Cieszy go mój niby układ z Krawczykiem i spodziewa się wyciągnąć z tego korzyści dla siebie… Boże, co za szuja! I on ma być członkiem mojej rodziny?”

Nerwowym ruchem wyszarpnęła z kieszeni telefon i zerknęła na wyświetlacz. Pulpit powiadomień nadal był pusty. Minęła już dwudziesta pierwsza i słońce zaszło całkowicie, a wieczorne niebo spowiły ciemne chmury. Przyjęcie chrzcielne Klary skończyło się już kilka godzin temu, we trzy z Amelią i Dorotą zdążyły już pozmywać naczynia, wykąpać dziecko i ułożyć je do snu, zaś Robert, wyprawiwszy swoją matkę w podróż powrotną w towarzystwie kuzyna, sam odwiózł do Radzynia Agnieszkę, która po dwóch dniach pobytu w Korytkowie miała zmienić na noc Piotrka pilnującego w szpitalu małego Pepusia.

Choć rozmowa z Krzemińskim zbulwersowała ją do żywego, Iza nie chciała dzielić się swym oburzeniem z nikim innym poza Michałem, dlatego przez cały wieczór starała się zachowywać pogodną twarz, pomagając Amelii w sprzątaniu domu po imprezie i przygotowaniu go do zasłużonego nocnego odpoczynku. Dopiero teraz, uprzedziwszy siostrę, że ma zamiar spotkać się z wracającym z Poznania Michałem i że w związku z tym może wrócić do domu późno, udała się zawczasu na umówione miejsce na łące za stodołą Kulikowej, profilaktycznie zabierając ze sobą ciepły sweter.

Co prawda pierwotnie planowała pójść tam dopiero po otrzymaniu wiadomości od Michała, który na kilkanaście minut przed dojazdem do Korytkowa miał ją o tym poinformować smsem, jednak, mając do przemyślenia sprawę Krzemińskiego i Krawczyka, uznała, że lepiej wyjść wcześniej, by przed spotkaniem przespacerować się jeszcze trochę po świeżym powietrzu dla wyciszenia emocji i ukojenia nerwów. Doszedłszy w okolice zakrzaczonej miedzy, gdzie miesiąc wcześniej nakryła na tajnej randce Zbyszka i Zosię, jeszcze raz sprawdziła telefon, bowiem, jak wynikało z jej obliczeń, Michał powinien być już niedaleko i sms od niego mógł nadejść dosłownie w każdej chwili.

„Sama nie wiem, jakim cudem powstrzymałam się, żeby nie strzelić mu z liścia po pysku” — myślała dalej z irytacją. — „Zbytek dyplomacji, Izabello. Po tym, co zasugerował i wyszczekał mi prosto w twarz, nie powinnam mieć żadnych skrupułów! Boże! Ile razy jeszcze ten człowiek będzie tak mnie wyprowadzał z równowagi? Ha! Odpowiedź jest prosta: tyle, na ile mu pozwolę. Ale nie, mowy nie ma, teraz to już koniec, proszę pana! Za chwilę Misio o wszystkim się dowie i niech się dzieje, co chce. Pewnie będzie z tego niezły dym, ale trudno, ja już nigdy więcej nie dam się tak upokorzyć!”

Jednocześnie, im bardziej była wściekła na Krzemińskiego, tym cieplej myślała o Michale, który był w tej sytuacji tak samo manipulowany jak ona. Wszak jego ojciec sam przyznał, że dotąd nic mu nie powiedział o Krawczyku! Z początku zapewne, dopóki nie było to konieczne, nie chciał wtajemniczać syna w swoje konszachty z milionerem, potem zaś, jako że jego zacieśniająca się relacja z Izą była mu w tych interesach nie na rękę, tym bardziej o niczym nie wspominał, by Michał przypadkiem nie pomieszał mu szyków. Myśli te budziły w niej wyrzuty sumienia za niesprawiedliwe oskarżenia, jakie w czasach szantażu Krawczyka wysuwała w duszy pod adresem Michała, przekonana, że musiał wiedzieć o działaniach ojca i być może nawet brał w nich udział, a ją tylko podle okłamywał. Dziś jasno zrozumiała, jak krzywdzące były to oskarżenia i wstyd jej było za nie, przez co, w świetle własnej winy, postać Michała jawiła jej się w tym czystszych i jaśniejszych barwach.

„Jak ten biedak miał się nie pogubić, jak miał nie nauczyć się kłamać i manipulować, skoro ojciec od dziecka stara się wychować go na takiego samego łajdaka jak on?” — myślała z goryczą. — „Matka tak samo… głupia baba! Choćbym na głowie stanęła, nie jestem w stanie szanować tych ludzi. Bogu dzięki, że Misio sam widzi, jacy są jego rodzice, i odcina się od nich. Nawet nie chce już mieszkać z nimi pod jednym dachem, tylko przeniósł się do hotelu i buduje własny dom. A to znaczy, że jest inny… Wybacz, Misiu, że tak cię krzywdziłam. Naprawię to. Naprawię tak samo, jak ty teraz naprawiasz swoje dawne błędy, i razem zbudujemy własny, lepszy świat. Zaczniemy już zaraz, jak tylko przyjedziesz… może nawet już za kilkanaście minut?”

Znów z niecierpliwością zerknęła na milczący telefon, jakby siłą woli chciała go zmusić do reakcji. Nadal cisza, ale to już przecież długo nie potrwa. Michał przyjedzie już niebawem, za jakiś kwadrans, może pół godziny. Niewykluczone, że — jak to on — zapomni wysłać obiecanego smsa i przyjdzie bezpośrednio tutaj, to też musiała przecież brać pod uwagę. Kto wie, może już jest w Korytkowie, tylko chce się przebrać i odświeżyć po podróży, przygotować się na spotkanie z nią? To też byłoby całkiem zrozumiałe. Tak czy inaczej wystarczy jeszcze tylko trochę poczekać, a cóż to jest tych kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt minut, skoro czekała na niego przez szesnaście długich lat?

Niebawem tu przybędzie. Wyśle smsa albo przyjdzie bez uprzedzenia — nieważne. Jeszcze parę minut i wyłoni się z tej ciemności, a ona podbiegnie do niego i jak kiedyś wtuli się w jego ramiona. Powie mu o wszystkim, co leży jej na sercu, i pozwoli mu na powrót do przeszłości, do tego wszystkiego, co było w niej najpiękniejsze. Razem zaczarują to miejsce, które od dziś stanie się ich magiczną krainą pięknych wspomnień budowanych na nowym fundamencie. Jeszcze tylko odrobinę cierpliwości.

Noc zapadła już całkowicie. Ciemne chmury szczelnie przykrywające niebo ograniczały widoczność do tego stopnia, że, o ile oświetlone zabudowania Korytkowa były stąd w miarę rozpoznawalne, o tyle znajdującej się po przeciwnej stronie ściany lasu nie sposób było dostrzec, zlewała się bowiem w jedno z czarną czeluścią bezksiężycowego nieba. Mijały kolejne minuty, telefon wciąż milczał, a na odsłoniętym polu zaczynał hulać nocny wiatr, którego zimne powiewy kazały Izie ściślej otulić się wełnianym swetrem. Gdzie był Michał? Teoretycznie powinien już być na miejscu. Dlaczego się nie odzywał?

Kiedy wyświetlacz telefonu wskazał godzinę dwudziestą drugą, cieniutka, nieprzyjemna igiełka ukłuła ją w serce. Czy na pewno wszystko było w porządku? Droga z Poznania była wszak długa, a on był zmęczony po całym dniu biznesowych spotkań towarzyskich. Oby tylko nie miał na trasie jakichś komplikacji!

„E, nie” — pomyślała uspokajająco, ruszając wzdłuż miedzy drogą, którą przyszła, by poczekać na niego bliżej wylotu ścieżki za stodołą Kulikowej. — „Po prostu jedzie ostrożnie, tak jak go prosiłam, teraz już jest ciemno, a w Warszawie mógł przecież trafić na wieczorne korki. Spokojnie, zaraz będzie na miejscu. Zresztą pewnie jest głodny po takiej długiej podróży, więc może najpierw będzie chciał coś przegryźć na kolację? Wyobrażam sobie, jak piekielnie musi być zmęczony…”

Ostatnia myśl zasiała w jej sercu wątpliwości. Im dłużej czekała, tym bardziej opadało w jej sercu wzburzenie związane ze sprawą Krawczyka i Romana Krzemińskiego, a podjęte pod wpływem emocji postanowienie opowiedzenia o tym Michałowi, choć wcześniej ją uspokajało, teraz wręcz przeciwnie — zaczęło ją niepokoić. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że Michał nie pozostawi tych informacji bez reakcji i że wystarczy jedno słowo skargi z jej strony, by, znając jego porywczy charakter, zrobił o to ojcu ostrą awanturę. Awanturę, na którą Krzemiński oczywiście w pełni sobie zasłużył, lecz czy na pewno to ona powinna ją prowokować? Zwłaszcza dziś. Zawracać Michałowi głowę i denerwować go, kiedy przyjedzie do niej wyczerpany po ciężkim dniu i długiej podróży?

„Nie jedzie do mnie po to, żeby wysłuchiwać skarg i zażaleń na swojego ojca” — pomyślała z przekąsem. — „Nie o tym mieliśmy dzisiaj rozmawiać, nie takiej atmosfery się spodziewa. To chyba jednak nie ma sensu. Jestem ostatnią osobą, która powinna wkładać kij w mrowisko i jątrzyć, zwłaszcza że to i tak nic nie da. Roman Krzemiński nigdy się nie zmieni, a Krawczyk… to jest dopiero bezczelny psychol! Jak on śmiał sugerować komukolwiek, że jest w bliskiej relacji ze mną! I po co? Gdyby jeszcze miał do tego jakiś powód!”

Znów zawróciła w stronę niewidocznego lasu, jednak po kilkunastu krokach zawahała się i zmieniła zdanie, bowiem jednolita ściana ciemności, jaka rozciągała się przed nią, nie wyglądała zbyt zachęcająco. Gdyby tak zaświecił księżyc… nawet nie tak jasno jak w noc z piątku na sobotę, kiedy rozmawiała z Amelią, ale chociaż trochę… Niestety, dziś księżyca nie było, jak na złość skrył się za gęstymi chmurami, noc była czarna jak atrament, a wzmagające się porywy chłodnego wiatru nie wróżyły dobrze co do jutrzejszej pogody.

Przystanęła zatem na środku ścieżki i zwróciła oczy w stronę zabudowań. Blada łuna światła z okien sąsiadów pozwalała rozeznać miejsce, w którym ścieżka odchodziła od asfaltowej drogi. Za chwilę tamtędy powinien nadejść Michał.

„A może Krawczyk wcale nic takiego nie sugerował?” — przyszło jej nagle na myśl. — „Jest tak ciężko chory, że aż dziwne, żeby trzymały się go takie żarty. Krzemiński pewnie źle go zrozumiał albo złośliwie nadinterpretował… hmm, to by było nawet do niego podobne. Ech, pal go licho! Niech sobie myśli, co chce, co mnie to obchodzi? Nie zależy mi na zdaniu tego człowieka i dopóki nie podburza przeciwko mnie Misia, nie ma sensu się nim przejmować. W sumie to niech sobie wierzy w moje wpływy u Krawczyka, tym lepiej, może dzięki temu mniej będzie się wymądrzał.”

Ta zmiana w myśleniu uspokoiła ją nieco i pozwoliła nabrać dystansu do rozmowy z Krzemińskim, która, choć odczuła ją jako bulwersującą i upokarzającą, obiektywnie przecież zakończyła się pokojowo. Co więcej, ojciec Michała, do cna pozbawiony moralnego szkieletu i myślący tylko o korzyściach finansowych, dzięki tej niechcianej protekcji Krawczyka nabrał względem niej respektu i wręcz zaczął o niej myśleć jak o partnerce w interesach. On, który jeszcze tak niedawno nazywał ją „gówniarą” i odgrażał się, że zniszczy ją i jej rodzinę! W tym świetle jego dzisiejsza wolta była, owszem, żałosna, ale też na swój sposób zabawna, stając się wyrazem typowej w takich przypadkach ironii losu.

„Ale jednak tego Krawczyka nie mogę tak zostawić” — myślała dalej, przemierzając w tę i z powrotem ten sam kilkunastometrowy fragment ścieżki. — „Pomijając jakiekolwiek nieporozumienia czy nadinterpretacje, psychol i tak za dużo sobie pozwala. Co to za poufałość? Bruderszaftu z nim nie piłam, żadnych umów nie podpisywałam, twardo odmówiłam wejścia w jakikolwiek in-te-re-sik” — skrzywiła się. — „A do tego ostatnim razem jasno mu wygarnęłam, co o nim myślę. Nie rozumiem, dlaczego aż tak się mnie czepił. Po tej akcji z Lodzią i Pablem powinien zamilknąć na wieki! Po co tak nalega na spotkanie ze mną? Po co w ogóle rozmawia o mnie z Krzemińskim? Ech, nie mam innego wyjścia, muszę to wyjaśnić… Teraz już widać jak na dłoni, że bez tego nieszczęsnego spotkania niestety się nie obędzie.”

Westchnęła z niechęcią i świadomie odsunęła od siebie tę myśl. Fakt był faktem, ale dziś to nie był czas na snucie nieprzyjemnych wizji spotkania z Krawczykiem. Czekała przecież na Michała, który za chwilę powinien się tu pojawić. Znów wyjęła telefon i aktywowała wyświetlacz. Zero powiadomień. Godzina dwudziesta druga dwadzieścia dwie. Cztery dwójki. Czy to nie zabawne, że spojrzała na godzinę właśnie teraz? Ta symetria liczb wyglądała jak jakiś znak, tajny kod… księżycowy kod… Nie, co za pomysł, księżyca dziś przecież nie było! Jego kod był zresztą przeznaczony tylko dla księżycowych dusz, bo tylko one umieją go odczytać.

W króciutkim ułamku sekundy, jak w błysku światła, mignął w jej pamięci obraz księżyca, który widziała przez wysokie okno podczas balu w Liège. Ów księżyc miał oczy… srebrzysto-szare oczy podobne do oczu Majka…

Ostatnia cyfra na wyświetlaczu mignęła i z dwójki zamieniła się w trójkę. Godzina dwudziesta druga dwadzieścia trzy. Prawie wpół do jedenastej! Czy z Michałem na pewno wszystko było w porządku? Powinien być już w Korytkowie, przecież miał wrócić wieczorem, a nie w środku nocy! Owszem, z miliona różnych powodów mógł zabawić w trasie dłużej, ale przecież wiedział, że ona na niego czeka, więc skoro się spóźniał, dlaczego przynajmniej nie uprzedził jej o tym smsem? A jeśli?…

Znów oczy Majka i kilka słów wyrwanych z historii, którą opowiedział jej tuż po powrocie z gór. I wtedy zza tego zakrętu wypadła taka wielka ciężarówa… Serce Izy zabiło mocniej szarpnięte nagłym niepokojem. Co się działo z Michałem? Czy był bezpieczny? Dlaczego się nie odzywał? A jeśli… jeśli coś się stało na drodze?

— Misiu, proszę, odezwij się — szepnęła błagalnie, zwracając się do milczącego, wygaszonego telefonu, którego teraz już ani na chwilę nie wypuszczała z dłoni. — Proszę… jedno słowo… jeden znak życia…

Telefon milczał uparcie. Skąd znała to milczenie? U Michała ono niby nie powinno jej dziwić, przez kilkanaście lat zdążyła już się do niego przyzwyczaić, ale tym razem było przecież inaczej! Tym razem to nie mogło być lekceważenie, wszak zależało mu na spotkaniu z nią, specjalnie dla niej jechał dziś z Poznania… ba, wspominał nawet, że będzie się śpieszył! A jeśli śpieszył się za bardzo? Jeśli wyruszył w trasę zbyt późno i próbował nadrobić czas, rozwijając nadmierną prędkość?

I znów echo słów Majka. Nie wpadło mi do pustego łba, że zyskując na trasie dwie minuty, można stracić życie

— Misiu, proszę…

Silny powiew wiatru całkowicie zagłuszył jej przepełniony niepokojem szept. Mijały kolejne minuty, w trakcie których sprawa Krawczyka zupełnie straciła znaczenie, a o rozmowie z Romanem Krzemińskim Iza praktycznie zapomniała. To było teraz tak odległe, takie nieistotne! Poczuła, że robi jej się zimno. Czy to był chłód nocnego wiatru, czy raczej strachu, który z każdą upływającą sekundą coraz mocniej chwytał ją za gardło?

Otuliła się ściślej swetrem i opuściwszy ścieżkę za stodołą Kulikowej, wyszła na asfaltową drogę, z której w oddali mogła widzieć jasno oświetlony hotel Krzemińskich. Lampy świeciły ciepłą poświatą, lecz o tej porze na przyhotelowym parkigu nie widać było żadnego ruchu. W korytkowskich domach również po kolei wygasały światła, jako że ich mieszkańcy powoli kładli się do snu. Ani śladu Michała. I ani słowa wiadomości od niego, żadnego znaku życia.

Wyświetlacz wskazywał dwudziestą trzecią osiem. Zmarznięta już od chłodnego wiatru, wystraszona teraz nie na żarty Iza z wahaniem otworzyła skrzynkę smsową. Co prawda może nie powinna przeszkadzać mu w trasie, rozkojarzać go wiadomościami, kiedy siedział za kierownicą, ale z drugiej strony jak wytrzymać w takiej niepewności? Zwłaszcza że wyrzuty sumienia stawały się coraz cięższe, coraz bardziej nieznośne — wszak to do niej śpieszył się Michał, ze względu na nią chciał zdążyć na spotkanie dziś, wiedząc, że ona jutro już wyjeżdża z Korytkowa! Jeśli coś mu się stanie w drodze, to będzie w dużym stopniu jej wina! A zatem wysłać mu smsa czy poczekać jeszcze trochę? Może za chwilę już przyjedzie? A jeśli nie? Czekała tu na niego już pełne dwie godziny…

Powoli, bez przekonania, zgrabiałymi od chłodu palcami wybrała kontakt do Michała i wystukała na klawiaturze wiadomość.

Misiu, wszystko ok? Czekam i martwię się, Iza.

Jeszcze chwila wahania i decyzja, by nacisnąć Wyślij. Poszło. Raport doręczenia i znów cisza. Długa, coraz bardziej złowieszcza, ściskająca za gardło.

„Misiu, błagam, napisz chociaż jedno słowo” — prosiła w myślach, zdjęta już nie tylko strachem o niego, ale wręcz trwogą. — „Jedno małe ok, jeden mały znak, że nic się nie stało… że jesteś bezpieczny… że po prostu się spóźnisz… Proszę…”

Znów potwornie silny podmuch zimnego wiatru, który przeszył ją aż do kości. Na policzkach poczuła wilgoć — z gęstych, spiętrzonych chmur nad głową zaczynało mżyć. Jeśli nie chciała się przeziębić, musiała natychmiast wracać do domu. Biegiem rzuciła się do swojej furtki, do ostatniej chwili kontrolując wzrokiem drogę wiodącą do Małowoli, którą powinien nadjechać Michał. Tam jednak wciąż było pusto… pusto aż po horyzont.

W domu panowała niezmącona cisza i ciemność — zmęczona po chrzcinach Klary rodzina poszła już spać, Robert i Amelia mieli bowiem w zwyczaju wstawać wcześnie rano. Dwudziesta trzecia trzydzieści osiem, nadal żadnej wiadomości od Michała. Zziębnięta i zestresowana Iza, nie chcąc hałasować, zrezygnowała z kąpieli i udała się prosto do swego pokoju, gdzie, dygocząc z zimna i niepokoju, przebrała się w piżamę. Następnie wyjęła z szafy ciepły pled, który przydawał się głównie w zimie, i rzuciwszy go na kołdrę, wsunęła się pod nią, gasząc światło i kładąc na poduszce telefon. Skulona w kłębek przymknęła oczy, które i tak nie rozpoznawały niczego w głębokiej ciemności bezksiężycowej nocy. Ciszę przerywał teraz tylko przenikliwy szum wiatru i deszczu za oknem.

Gdzie był Michał? Co się z nim działo? Dlaczego wciąż się nie odzywał? Na pewno nie dotarł na umówione miejsce na ścieżce za stodołą Kulikowej, bo nie znalazłszy jej tam, nie omieszkałby przecież sprawdzić telefonu i odpisać jej na smsa. Teraz już naprawdę się o niego bała. Nakarmiona trwogą wyobraźnia podsuwała jej przed oczy straszne obrazy wypadku drogowego, które starała się wygaszać i usuwać ze świadomości, kiedy tylko zaczynały się w niej pojawiać, lecz które nie dawały się wyeliminować, tłocząc się pod czaszką jak stado czarnych ptaków. A jeśli z jej winy Michałowi stało się coś złego? Jeśli potrzebował pomocy? Jak potworna była ta bezradność!

Pod warstwą kołdry i pledu powoli zaczęło jej się robić cieplej i cieplej, ciało wracało do swej normalnej temperatury, lecz ściśnięte serce i rozkołatane nerwy nie pozwalały jej się wyciszyć i podjąć racjonalnego myślenia. Powracająca jak bumerang opowieść Majka o jego własnym niebezpiecznym zdarzeniu na drodze niepokoiła ją właśnie tym, że wracała jej na pamięć — bo czy to nie był jakiś znak? Zły omen? Czy to, co nie spotkało wówczas Majka, dziś mogło zdarzyć się Michałowi? Obaj zawsze jej się ze sobą kojarzyli, nosili to samo imię… To jedno, jedyne imię, które kochasz nad wszystko na świecie — szepnęło z oddali echo głosu cyganki… Nie, to nie chodziło o cygankę! Ktoś inny wypowiedział to imię, wypowiedział je w samą porę, we właściwej chwili!

I wtedy usłyszałem ten głos… jego głos… Michał, wolniej! Ach, anioł stróż! Majkowy anioł stróż, który wówczas, każąc mu zdjąć nogę z gazu, uchronił go przed nieszczęściem! Czy dziś tenże dobry anioł, chociażby na mocy zbieżności imion, nie mógłby pomóc także Michałowi?

„Pomóż mu, proszę!” — zwróciła się błagalnie do nieznajomego ducha. — „Nie wiem, kim jesteś, ale wiem, że mnie słyszysz, bo skoro znasz Majka, musisz znać i mnie! Pomóż Misiowi… ochroń go i nie dopuść, żeby stało mu się coś złego… On przecież jedzie do mnie… boję się o niego… boję się…”

Niesiony wiatrem deszcz zabębnił mocniej w okno jak złowieszczy gong. Iza zmusiła się do rozwarcia powiek, by zerknąć na godzinę na uaktywnionym po omacku wyświetlaczu telefonu. Dwanaście minut po północy. Ekran zgasł, powieki same opadły… Mijały kolejne monotonne minuty, podczas których rozedrgane nerwy powoli zaczęły się uspokajać…

„Pomóż mu” — rwały jej się w głowie resztki myśli. — „Dobry aniele… pomóż… uratuj go… ochroń go tak jak Majka… mojego Michasia…”

Wydawało jej się, że straciła wątek myśli tylko na chwilę, jednak kiedy przecknęła się, za oknem już świtało. W jednym ułamku sekundy przypomniała sobie swój nocny strach i gwałtownie poderwała głowę z poduszki. Gdzie był telefon? Gdzieś musiał się zawieruszyć, bo nigdzie nie mogła go znaleźć. Dopiero po ponad minucie gorączkowego szperania w pościeli, znalazła aparat, który podczas snu ześlizgnął się po poduszce za wezgłowie łóżka. Na wyświetlaczu znajdowało się powiadomienie o nowym smsie. Wiadomość tekstowa z godziny piątej osiem wysłana z numeru Michała. Uderzenie ulgi… tak mocne, że aż zakręciło jej się w głowie.

Sorry, Iza, wczoraj nie zdążyłem. Wypadło mi coś ważnego, dopiero po śniadaniu dam radę ruszyć z Poznania. Pogadamy, jak wrócę, okej? Wpadnę do ciebie do Lublina. Całuję, kochanie. M.

Ogarnąwszy wzrokiem treść, Iza opadła z powrotem na poduszkę i zagapiła się w sufit, próbując określić stan swojego ducha. Po ciężkiej nocnej traumie i trwodze, jaką przeżyła, wiadomość o tym, że Michał wczoraj w ogóle nie wyjechał z Poznania, podziałała na nią jak nokaut, odbierając jej na kilka minut wszystkie siły w mięśniach i zdolność logicznego myślenia. Przede wszystkim chyba czuła ulgę… Bogu dzięki, że nic mu się nie stało… to było najważniejsze… tak, zdecydowanie najważniejsze. A reszta? Cóż. Lepiej zostawić to na później, teraz nie było sensu tego roztrząsać. Tak jak napisał, porozmawiają o tym, kiedy wróci. Nie dziś — za jakiś czas, gdy, zgodnie z obietnicą, odwiedzi ją w Lublinie.


Kiedy pociąg powrotny do Lublina ruszył ze stacji, a machający jej z peronu Robert został w oddali, Iza mogła wreszcie odetchnąć i usunąć przyklejony do twarzy uśmiech. Usiadłszy przy drzwiach przedziału, oparła głowę o ich przeszklenie i przymknęła zmęczone oczy. Pod powiekami przesuwały jej się leniwe obrazy z dzisiejszego poranka wypełnionego krzątaniną związaną z przygotowaniami do wyjazdu i wspomnieniami z niedzielnych chrzcin Klary oraz następującego po nich przyjęcia.

Nie było wcale tak źle, Izunia — zapewniła ją Amelia, kiedy Robert wyszedł z domu, tego dnia bowiem, pomimo niezbyt sprzyjającej pogody, dekarze mieli rozpocząć przygotowania do kładzenia dachu na nowo wybudowanej hali. — Może atmosfera nie była idealna, ale tak to już bywa na takich imprezach, nie ma się czym przejmować. Ważne, że Klarcia jest już ochrzczona, no i że z jedzeniem wszystko się udało. A te twoje francuskie dania i przekąski zrobiły prawdziwą furorę!

Ku cichej uldze Izy nikt z gości nie zauważył jej dyskretnego spięcia z Romanem Krzemińskim, który zresztą wydawał się całkiem zadowolony z odbytej w kuchni rozmowy i najwyraźniej jej pełne dystansu milczenie wziął za dobrą monetę. W o wiele większe zakłopotanie wprawiło ją nieśmiałe pytanie Amelii o to, jak udało się wieczorne spotkanie z Michałem, jednak i z tego udało jej się dyplomatycznie wybrnąć, informując, że Michał z ważnych przyczyn musiał opóźnić swój powrót z Poznania, ale niebawem spotkają się w Lublinie.

Aha, rozumiem — odparła z zastanowieniem Amelia. — W sumie dobrze zrobił, nie było sensu tłuc się po nocy w taką pogodę. Dziwne tylko, że nie słyszałam, kiedy wróciłaś do domu… Byliśmy z Robciem tacy zmęczeni, że musieliśmy zasnąć na kamień.

Iza leniwie odsunęła od siebie to wspomnienie, zastępując je o wiele przyjemniejszym obrazkiem małej Klary, która, wyspawszy się w nocy, od rana czuwała, dając się nosić na rękach i przyglądając jej się z ciekawością swoimi ślicznymi oczkami.

„Moja chrześnica” — uśmiechnęła się do siebie. — „Nasz mały rodzinny skarb… Jak następnym razem będę w Korytkowie, a to się raczej nieprędko zdarzy, to zdąży tak urosnąć i się zmienić, że pewnie jej nie poznam. Małe dzieci tak szybko…”

Urwała myśl, gdyż nagle zaswędziało ją w nosie i zebrało jej się na kichnięcie, które z trudem zdołała opanować. Szybko sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej chusteczkę higieniczną, by oczyścić nos. Od rana zdarzało się to już trzeci raz, to zaś znaczyło, że wczorajsze oczekiwanie na Michała na nocnym wietrze i chłodzie nie pozostało bez efektu i właśnie zaczynał jej się katar.

„A niech to szlag!” — pomyślała, chowając chusteczkę. — „Jak tylko dojadę, muszę nafaszerować się witaminami i cytryną, chociaż obawiam się, że i tak już jest za późno. I jak ja będę chodzić do pracy taka zasmarkana? Obsługa klientów z katarem odpada, praca na zapleczu zresztą też, bo jeszcze wszystkich pozarażam, a to by było…”

Tym razem przerwał jej dzwonek telefonu dobiegający z torebki, którą wciąż trzymała na kolanach. Wyjęła go pośpiesznie i skrzywiła się lekko na widok imienia, które widniało na wyświetlaczu. Misio. Zerknęła spod oka na współpasażerów z przedziału, którymi było siedzące naprzeciwko niej starsze małżeństwo, podniosła się i z dzwoniącym aparatem w dłoni wyszła na korytarz.

— Tak?

— Skarbie, kochanie, Izulka, nie wiem, jak cię przepraszać — rzucił jednym tchem do słuchawki Michał. — Nie dałem rady dojechać wczoraj i nawet się, kurde, nie odezwałem. Pewnie jesteś na mnie strasznie zła, co?

— Zła? — powtórzyła z zastanowieniem. — Nie wiem, Misiu… może trochę. Mogłeś mi wysłać chociaż jedną krótką wiadomość.

— Wiem, przepraszam, nie pomyślałem o tym — odparł skruszonym tonem. — Dopiero rano, jak znalazłem twojego smsa, olśniło mnie, że tak czy siak trzeba było cię uprzedzić. Zaćmiło mnie kompletnie, sorry… Wczoraj byłem nie do życia.

— Co się stało? — zapytała z niepokojem.

— Głupia sprawa — w jego głosie zabrzmiało zmieszanie. — Małe problemy zdrowotne. Ale to nic groźnego — zaznaczył szybko. — Po prostu fatalnie się wczoraj czułem, nie dałbym rady za kierownicą, zwłaszcza na takiej długiej trasie.

— Ach…

Iza poczuła, jak z serca spada jej lawina ciężkich kamieni. Dotąd nawet sama przed sobą nie chciała w pełni odsłonić tego, co czuła od momentu odczytania porannej wiadomości od Michała. Teraz wreszcie mogła przestać udawać i przyznać, że w głębi ducha od rana była na niego wściekła i czuła ogromny żal, że nie raczył poinformować jej o zmianie planów, narażając na dwie godziny nocnego czekania na chłodnym wietrze. Wieść, że wczoraj miał problemy zdrowotne i dlatego nie mógł wrócić z Poznania, usprawiedliwiała nie tylko jego nieobecność, ale również to uparte milczenie. Była jak kojący balsam wylany na jej zranione serce.

— Ale co się konkretnie stało, Misiu? — zapytała z troską. — Zatrułeś się czymś?

— Najwidoczniej — westchnął. — Nie będę opowiadał szczegółów, bo, kurde, nie wypada, ale dopowiedz sobie, co tylko chcesz, i to wszystko będzie prawda.

— Rozumiem — szepnęła przejęta współczuciem.

— Tylko nie myśl, że to był kac — zastrzegł z powagą. — Planowałem trasę za kółkiem, więc alkoholu praktycznie nie piłem… no, może poza jednym małym piwkiem w sobotę wieczorem, ale to nie mogło mi zrobić krzywdy. Nie wiem… może coś było w tym żarciu ze śniadania? — zastanowił się. — Wciągnąłem rano dwie parówy w jakimś takim dziwnym sosie i w sumie potem nic innego nie jadłem, bo obiadu już nie dałem rady.

— To pewnie od tych parówek — przyznała Iza.

— No. Raczej na bank od tego — zgodził się. — Nie mam pojęcia, co w nich było, ale tak mnie rozpieprzyło, że nie mogłem się zwlec z wyra, dopiero dzisiaj nad ranem trochę lepiej się poczułem. Dlatego proszę, nie gniewaj się na mnie, Izulka — dodał smutno. — Bardzo chciałem wczoraj przyjechać, ale sama widzisz, jakiego mam pecha… Wieczorem miałem taką fazę i tak mi łeb pękał, że nawet nie pomyślałem, żeby do ciebie pisać. Nie wiem zresztą, czy dałbym radę sięgnąć po telefon.

— Jasne, Misiu, ja się przecież nie gniewam — zapewniła go szybko. — Zwłaszcza teraz, jak już wiem, co się stało. Po prostu wczoraj trochę się o ciebie martwiłam, bałam się, że może coś złego stało ci się w trasie… Ale nie przejmuj się tym już — dodała ciepło. — Najważniejsze, że już wszystko w porządku i że dzisiaj lepiej się czujesz. Co mogłeś zrobić? Takie przypadki się zdarzają. Kiedy coś ciężkiego siądzie na żołądek i zaszkodzi, to nie da się nad tym zapanować i po prostu trzeba to odchorować.

— No to ja właśnie odchorowałem — przyznał z przekąsem Michał. — Takiego rzygania nie pamiętam od dzieciństwa. Ale co tam, już jest okej. Najbardziej męczyło mnie to, że ty się na mnie wkurzysz.

— Już o tym nie myśl — odparła łagodnie. — No co ty? Jak miałabym się na ciebie gniewać w takiej sytuacji? To przecież nie była twoja wina. Tak jak mówię, najważniejsze, że już jest okej. Kiedy wracasz do Korytkowa?

— Dzisiaj. Już jestem w połowie drogi, tylko właśnie zatrzymałem się na pół godziny, żeby dotankować i wypić coś ciepłego, bo jeszcze trochę mnie muli na żołądku. Dzwonię do ciebie ze stacji benzynowej.

— Aha — uśmiechnęła się. — Czyli już możesz prowadzić samochód… To super. Tylko proszę cię, jedź ostrożnie i nie śpiesz się, dobrze? Jeszcze nie jesteś w pełnej formie.

— Jasne, skarbie, jadę bardzo spokojnie i ostrożnie — zapewnił ją ciepło. — Właśnie kończę pić herbatę, kupiłem sobie jakąś owocową, fajnie stawia na nogi. A jak już dojadę, załaduję się na kilka godzin do wyra, odeśpię tę cholerną noc i wieczorem będę jak nowo narodzony. Co tam… najważniejsze, że ty się na mnie nie gniewasz.

— Nie gniewam się — potwierdziła, szczęśliwa, że może to powiedzieć w pełni szczerze.

Obok współczucia, jakie odczuwała na myśl o jego przygodzie z zatruciem pokarmowym i cierpieniu, przez jakie musiał przejść, jej serce przepełniała z jednej strony ulga, że wszystko dobrze się skończyło, a z drugiej wyrzuty sumienia, że była dla niego niesprawiedliwa, w duchu oskarżając go o lekceważenie. Tymczasem prawda była zupełnie inna… jakże kojąca i wyzwalająca!

— A co u ciebie? — zapytał Michał. — Wracasz już pewnie do Lublina, tak?

— Tak, właśnie jestem w pociągu, za jakieś czterdzieści minut powinnam dojechać.

— Aha… kapuję. A jak udała się impreza?

— W porządku — odparła, starając się zachować neutralny ton, mimo wspomnienia jego ojca, które na to pytanie natychmiast wróciło jej na pamięć. — Było fajnie, oczywiście na tyle, na ile może być na takich spotkaniach.

— No tak — zgodził się z przekąsem. — Ja to nienawidzę takich spędów, imprezy rodzinne to nie mój klimat, ale cieszę, że wszystko poszło dobrze. Mam tylko nadzieję, że moi starzy nie zrobili u was żadnej obory? — dodał z nutą zaniepokojenia.

— Nie, no skąd — zaprzeczyła, uznając, że o sprawie Krawczyka zdąży mu powiedzieć przy dogodniejszej okazji. — Było nam bardzo miło, że przyszli, i mam nadzieję, że oni też byli zadowoleni.

— Pff… niechby spróbowali nie być — mruknął. — Tak między nami, to trochę się bałem, czy czegoś nie odwalą, ale skoro mówisz, że nie było kwasu, to git. Szkoda tylko, że nam dwojgu nie udało się spotkać — dodał z żalem. — Bardzo na to liczyłem, tęsknię już za tobą jak diabli, no ale co zrobić, sama widzisz, jak to jest. Cholerny pech nadal mnie prześladuje i nie odpuszcza. Ale musimy jakoś to nadrobić, co?

— Nadrobimy, Misiu — zapewniła go ciepło. — Prędzej czy później pokonamy tego pecha, nie martw się. Pisałeś mi w smsie, że niedługo wpadniesz do Lublina, tak?

— Aha — podchwycił żywo. — Wpadnę, jak tylko ogarnę bieżące sprawy w Korytkowie i dowiem się, kiedy mam te moje dwie poprawki na zarządzaniu. Już przed Poznaniem zapowiedziałem staremu, że planuję wypad do Lublina na kilka dni, on teraz czuje się w miarę dobrze, więc przejmie pałeczkę w firmie, a ja pojadę zaliczać egzaminy. I wtedy byśmy się spotkali, co, kochanie?

— Jasne — uśmiechnęła się. — Daj tylko wcześniej znać, żebym mogła zarezerwować sobie na to wolne pasmo.

— Tak jest. Dam znać, a ty zarezerwuj sobie wtedy co najmniej ze dwa dni, a najlepiej całe trzy, bo jak raz cię dorwę w swoje łapy, to tak szybko nie wypuszczę! — zapewnił ją żartobliwie. — Musimy ponadrabiać nasze zaległości. Pamiętasz? Okup, disco… za tamtego Mańczaka z wakacji — podkreślił znacząco. — No i wreszcie jakaś porządna rozmowa na ważne tematy, bo już trochę się tego nazbierało, nie?

— To prawda — zgodziła się, sięgając wolną ręką do torebki po chusteczkę, gdyż znowu zaczęło ją swędzieć w nosie.

— Spędzimy sobie razem kilka dni w Lublinie, ja tylko w międzyczasie skoczę na egzaminy, ale przez resztę czasu będę do twojej dyspozycji. Połazimy sobie po mieście, nagadamy się do woli… chociaż tak szczerze, to mam nadzieję, że na gadaniu się nie skończy! — zaśmiał się. — No dobra, żarty żartami, ale tym razem naprawdę chciałbym spędzić z tobą jak najwięcej czasu. Zgoda, skarbie? — zapytał czule.

— Zgoda — szepnęła, podnosząc chusteczkę do nosa i ocierając go sobie bezgłośnie.

— No to super — podsumował z satysfakcją. — W takim razie czekaj na mój telefon, niedługo się odezwę i powiem ci, kiedy dokładnie będę w Lublinie. Tylko bez żadnych dywersji, pamiętaj! — zastrzegł z powagą. — Jak przyjadę, to przez tych kilka dni nie chcę słyszeć, że masz jakieś pilne zadania, inne spotkania albo że Błaszczak coś od ciebie chce. Jestem zaborczy i rezerwuję sobie twój czas tylko dla siebie.

— Dobrze, Misiu.

— No to co… trzymaj się, kochanie — odparł ciepło. — Przyjemnej reszty podróży, ja też wracam już do auta i jadę dalej. Będę o tobie myślał przez całą drogę. I jeszcze raz przepraszam cię za wczorajsze — dodał z zakłopotaniem. — Mimo wszystko głupio mi, że tak wyszło.

— Spokojnie, o tym już zapominamy — zapewniła go. — Nie ma tematu, Misiu, sprawa wyjaśniona i już się tym nie przejmuj. Wracaj do domu, zregeneruj się, załatw, co masz do załatwienia, i odezwij się, jak coś ustalisz. Będę czekać na sygnał od ciebie.

— Okej. To na razie, darling. Czekaj… jak to by było po francusku? — zapytał podchwytliwie.

— Chérie — uśmiechnęła się z rozbawieniem Iza. — A co, uczysz się francuskiego?

— Chciałbym, ale to chyba dla mnie za trudne! — parsknął śmiechem. — Na razie muszę przycisnąć angielski, bo z tym też u mnie nie najlepiej, a bez tego ciężko będzie się rozwijać międzynarodowo, nie? Co do francuskiego, to chcę załapać tylko kilka słówek. Tych najważniejszych, bo to podobno język miłości.

— Ach! — roześmiała się Iza i natychmiast podniosła do twarzy chusteczkę, gdyż z przepełnionego nosa wyciekła jej przy tym strużka przeźroczystej katarowej wydzieliny.

— No, a co! — odpowiedział śmiechem Michał. — Podstawa, nie? Będziesz musiała trochę mnie pouczyć! Z góry zamawiam pierwszą lekcję, od razu teoria i praktyka, okej?

— Okej — odparła wesoło, dyskretnie wycierając nos.

— To jak to było? Brzmiało jak wiśnia czy coś…

— Chérie. Chociaż są jeszcze inne, nauczę cię w swoim czasie.

— Dobra, trzymam cię za słowo! — zgodził się. — No to pa, kochanie, darlingchérie. Kurde, ale ze mnie poliglota, co? No nic, skarbie… serio, zbieram się już i walę na Warszawę, a potem na Korytkowo. Trzymaj się i dzięki za rozmowę.

— Pa, Misiu, ty też się trzymaj. Szczęśliwej drogi.

Rozłączywszy się z Michałem, schowała telefon do torebki i wyjęła świeżą chusteczkę, by wreszcie wydmuchać zapchany nos. Za oknem pociągu było szaro i pochmurno, a na horyzoncie, po stronie, w którą zmierzała, kotłowały się ciemne deszczowe chmury.

„W Lublinie pewnie leje, a ja oczywiście nie mam parasola” — pomyślała rzeczowo. — „Nie mogę dać się zmoczyć, bo wtedy ten katar rozwinie się na bank i żadne witaminy czy cytryna nie pomogą. Chyba trzeba będzie zamówić taryfę. Ech, Izabello! Koniec sierpnia, kto to widział chorować o tej porze? Ale cóż, sama jesteś sobie winna. Trzeba było wczoraj poczekać na smsa w domu, a nie włóczyć się godzinami po polach, ty bezmyślna wariatko! Hmm… koło dworca jest chyba jakaś apteka, może od razu kupię sobie krople do nosa? Trzeba powalczyć z tym katarem, zanim zdąży dobrze się rozkręcić!”


— Nie, szefie, tylko dzisiaj — powiedziała Iza do telefonu, układając się wygodniej w łóżku. — To nic takiego, tylko katar i to same początki, ale wolę nie ryzykować, że się rozwinie. Chciałabym zdusić go w zalążku. Nafaszerowałam się już witaminami, miodem i cytryną, ale przydałoby mi się już dzisiaj nigdzie nie wychodzić, tylko do jutra wygrzać się spokojnie w łóżku, zwłaszcza że sam widzisz, jak leje na dworze. Czuję, że jak dzisiaj się przemęczę albo przemoczę, to nici będą z mojego leczenia.

— Jasna sprawa, elfiku — odparł ciepło Majk. — Nie ma żadnego problemu, dzisiaj daję ci wolne, lecz się, czym tylko możesz, a jutro zadzwoń i daj znać, jak wygląda sytuacja. I będziemy się dalej dogadywać. Chociaż ja nie bardzo wierzę, że uporasz się z tym tak szybko.

— Muszę — zapewniła go stanowczo. — Mam w tym doświadczenie, już nieraz udawało mi się pozbyć kataru w jedną dobę, tylko trzeba zareagować od razu, skupić się na tym w stu procentach i przede wszystkim oszczędzać siły. To kwestia dyscypliny w leczeniu, nauczyła mnie tego moja babcia.

— No cóż, z babcinymi metodami się nie dyskutuje — odparł pogodnie. — Mam nadzieję, że faktycznie uda ci się szybko pokonać bakcyla, chociaż wcale nie musisz się z tym śpieszyć. Odkąd pracujesz u mnie, nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wzięła zwolnienie z powodu choroby, więc kiedyś musi być ten pierwszy raz, prawda? Tak czy inaczej jako nadzorca rewiru kategorycznie zabraniam zasmarkanym elfom pokazywać się w robocie, dopóki nie odzyskają pełnej formy, rozumiemy się?

— Tak jest, szefie! — parsknęła śmiechem. — Zasmarkany elf melduje, że zrozumiał polecenie. Dziękuję i obiecuję, że wszystko odrobię, jak tylko się wyleczę.

— Nie masz nic do odrabiania, Izula — odparł, poważniejąc. — Nawet o tym nie myśl. Nie pamiętasz już, kto ma wobec kogo dług nie do spłacenia? Lecz się, odpoczywaj i nie śpiesz się do pracy. Zdrowie to podstawa, a stary frajer twój szef jest na miejscu, więc łajba bez ciebie nie zatonie, damy sobie radę śpiewająco.

— Co do tego nie mam wątpliwości — uśmiechnęła się. — Dziękuję ci, Majk.

— Nie ma za co. Powiedz mi jeszcze tylko, jak tam chrzciny twojej siostrzenicy? Wszystko poszło zgodnie z planem?

— Tak, dziękuję. Miło, że pytasz… Dla mnie i tak najważniejszy był obrzęd w kościele i to, że mam chrześnicę, ale samo przyjęcie też było okej. Gościom bardzo smakowały moje francuskie dania, wiesz? Zwłaszcza nasza niezawodna crème brûlée.

— O, to super — ucieszył się. — Świetna robota, Mademoiselle. Menu na Dni Francuskie przećwiczone przed kolejną wymagającą publicznością, to mi się podoba!

Roześmiali się oboje, przy czym Iza, podobnie jak podczas rozmowy z Michałem w pociągu, musiała sięgnąć po chusteczkę, by wytrzeć sobie nos.

— A inne sprawy też, mam nadzieję, załatwiłaś pozytywnie? — rzucił lekkim tonem Majk, choć gdyby zajęta swoim katarem Iza uważniej wsłuchała się w tembr jego głosu, wyczułaby w nim napięcie.

— Inne? — powtórzyła z zastanowieniem, odkładając mokrą chusteczkę na biurko. — No… to zależy. Niektóre tak, niektóre nie, bo na przykład jeśli chodzi o Misia, to niestety nie udało mi się z nim spotkać. Musiał zostać trochę dłużej w Poznaniu i wczoraj nie zdążył przyjechać, dopiero dzisiaj wraca do Korytkowa. Ale może to i dobrze? — dodała beztrosko. — Z tymi chrzcinami było tyle roboty i tak potwornie mało czasu, że upychanie tysiąca zdarzeń w siedemdziesięciu dwóch godzinach to chyba jednak nie był najlepszy pomysł.

— Rzeczywiście — przytaknął ciepło. — Emocji w końcu i tak ci nie brakowało. Zresztą myślę, że jeśli chodzi o ten twój katar, to zimny wiatr na spacerze to jedno, a drugie to ten nieustanny zachrzan i stres. One też nie są bez winy, to bardzo wpływa na spadek odporności.

— Pewnie masz rację — zgodziła się. — Chociaż akurat twój przypadek tego nie potwierdza.

— Czego? — zdziwił się.

— No, tej reguły. Ty przecież non stop żyjesz w stresie, prowadzisz totalnie rozregulowany tryb życia, nie dojadasz, nie dosypiasz, potrafisz zarwać cięgiem kilka nocy, a choroby i tak się ciebie nie imają!

— Fakt — przyznał wesoło. — Pomijając kaca giganta, którego czasem nabywam na własne życzenie, odporność na wirusy i przeziębienia na razie mam, odpukać, jak koń angielskiego dorożkarza.

— Dlaczego angielskiego? — zdziwiła się Iza.

— Bo w Anglii masz deszcz, mgłę i ogólnie pogodę pod psem, taką, że zwykły koń by tego nie wytrzymał — wyjaśnił jej z powagą. — A dorożka musi jeździć w każdą pogodę. Więc może i ja nie choruję dlatego, że po prostu nie mam czasu na takie luksusy?

— No tak — westchnęła. — Ja też nie powinnam sobie na nie pozwalać. Ale tym razem niestety mnie dopadło i to w dodatku przez moją własną głupotę.

— Przestań, przecież żartuję, elfiku — odparł łagodnie Majk. — Wiadomo, że z tym różnie bywa, głupota czy nie głupota, każdego kiedyś może rozwalić. Na to nie ma mocnych. No, ale wystarczy, słyszę, jak pociągasz noskiem, więc rozłączam się już i nie przeszkadzam ci w trzymaniu dyscypliny leczniczej. Kuruj się spokojnie i jesteśmy w kontakcie, tak?

— Tak jest, szefie. Jeszcze raz ci dziękuję, odezwę się jutro.

— No to zdrówka i do usłyszenia!

Odłożywszy telefon, wyjęła z paczki kolejną chusteczkę i ostrożnie wydmuchała nos. Kochany Majk! Zawsze taki dobry i wyrozumiały… Musiała wyleczyć się jak najszybciej i wrócić do pracy, żeby nie nadużywać jego życzliwości. Poza tym niedługo do Lublina przyjedzie Michał, więc i na tę okazję powinna być już zdrowa. Tak, trzeba się wykurować w trybie pilnym, dziś zatem zero wysiłku, poleży sobie w łóżku aż do kolacji, odpocznie i posłucha francuskiego radia. Intencjonalnie nie będzie myślała o niczym nieprzyjemnym ani stresującym. Zwłaszcza o Kraw… nie, stop. Nie dziś. Dziś w planach jest tylko leczenie kataru i regeneracja sił. O tamtym pomyśli za kilka dni — jak wyzdrowieje.

Sięgnęła po telefon, podłączyła do niego słuchawki i wybrała francuską stację radiową, w której akurat leciała jakaś nastrojowa muzyka. Ach, jak dobrze, jak przyjemnie! W pokoju z kaflowym piecem było cicho i ciepło, pod kołdrą obleczoną świeżą pościelą tak miękko i przytulnie… W głębi mieszkania pan Stanisław, któremu nakazała trzymać się od siebie z dala, by nie zaraził się katarem, oglądał sobie telewizję, zaś za oknem od kilku godzin wciąż padał silny deszcz, który bardziej niż ze schyłkiem lata kojarzył się ze zbliżającą się już powoli jesienią.

Rozdział sto dwudziesty czwarty

— O, jesteś, Iza! — zagadnęła Wiktoria, kiedy koleżanka wyszła z zaplecza. — Jak zdrowie?

— A dziękuję! — uśmiechnęła się Iza. — Już dobrze, katar w odwrocie, jakieś resztki smarków mi zostały, ale sytuacja już opanowana. Właśnie wracam na posterunek.

Wiktoria zerknęła na nią spod oka.

— Szef mówił, że masz tajny patent na leczenie kataru w jeden dzień. To jakieś czary-mary?

— Nieee! — parsknęła śmiechem. — Z czarami to nie ma nic wspólnego, po prostu efekt szybkiej reakcji, nauczyła mnie tego babcia. Cytryna, miód, łóżko i dużo odpoczynku, ale trzeba to wdrożyć natychmiast. Ja niestety zareagowałam o kilka godzin za późno. Katar zaczął mi się w poniedziałek rano, ale akurat byłam w podróży, a po powrocie musiałam jeszcze skoczyć na zakupy, więc dopiero po południu mogłam zacząć porządne leczenie. To duża różnica, bo przez to z jednego dnia zrobiły się trzy.

— Ciekawe — pokiwała głową Wiktoria. — Muszę sobie zapamiętać i wdrożyć, jak mnie coś dopadnie. A propos, powinnaś sprzedać ten patent Antkowi, bo jego też już coś bierze. Jakiś sezon na przeziębienia, to chyba przez te ostatnie deszcze i różnice temperatur.

— Zdecydowanie — przyznała Iza. — Strasznie chłodna ta końcówka sierpnia, nie? Wyjątkowo. Nic dziwnego, że choróbska się panoszą. A co jest Antosiowi? — zaniepokoiła się. — Nie wiesz, czy będzie dzisiaj w pracy?

— Nie wiem. Ale wczoraj wieczorem leciało mu z nosa i mówił, że mu zimno, chociaż na sali było gorąco jak w piekle. Więc różnie może być.

— Jeśli się przeziębił, to nie powinien przychodzić do pracy — stwierdziła stanowczo. — Szef nic mi nie wspominał, może sam o tym nie wie, ale ja zaraz zadzwonię do Antka i jeśli jest nie w formie, to każę mu zostać w domu i się leczyć.

— Słusznie — zgodziła się Wiktoria, przyglądając jej się uważniej. — Czekaj, pokaż no… ale masz fajny wisiorek! — dodała, sięgając ręką i ujmując w dwa palce delikatną srebrną ozdobę na jej szyi. — Co to jest? Półksiężyc? Mhm… śliczny!

— Dziękuję — uśmiechnęła się.

— To z prawdziwego srebra?

— Aha. Srebro najlepiej pasuje do tego wzoru.

— Prawda — zgodziła się Wiktoria, puszczając wisiorek i poprawiając jej go na szyi za kołnierzykiem białej bluzki. — Bardzo ładne cacko. Kiedyś też miałam coś takiego i też w srebrze, ale to nie był księżyc tylko czterolistna koniczynka. Szkoda, że ją zgubiłam… No, ale dobra, nie zatrzymuję cię już. Nie wiesz może, kiedy będzie szef?

— Po osiemnastej — odparła rzeczowo. — Ma spotkanie z jakimiś ważnymi klientami, nie chciał powiedzieć przez telefon, o co chodzi, ale będzie na miejscu, koniecznie chce załatwić to osobiście. A ja muszę wysłać Chudego po dostawę — westchnęła, rozglądając się po sali, by wyszukać wzrokiem charakterystyczną sylwetkę ochroniarza. — I to zaraz, póki nie ma za dużo klientów. Nie wiesz, czy już przyszedł?

— Chudy? Nie mam pojęcia — rozłożyła ręce Wiktoria. — Nie widziałam go jeszcze.

— Okej, to gdyby się pojawił, powiedz, że go szukam, okej? Ja idę zadzwonić do Antka, zostawiłam telefon u szefa na biurku.

Wróciła na zaplecze po telefon służbowy, na który dosłownie kilka minut wcześniej, jakby Antek czytał w jej myślach, przyszedł sms z informacją, że nie będzie go w pracy z powodu choroby. Odpisawszy mu na wiadomość, wróciła do baru, gdzie oprócz Wiktorii stały teraz również Ola i Klaudia.

— Iza, nareszcie! — ucieszyły się, ściskając ją po kolei na powitanie. — Zdrowa już jesteś? No! Widać, że patent na szybkie leczenie zadziałał!

— Zadziałał — zgodziła się wesoło Iza. — A szef jest straszny plotkarz, wszystko wam kabluje i teraz cały zespół ma ze mnie bekę!

— Nieprawda — zapewniła ją z powagą Ola. — Żadna beka, przeciwnie, jesteśmy pełni podziwu i zazdrościmy ci takich trików. Musisz koniecznie zrobić nam z tego szkolenie… jak Chudy z samoobrony!

Na ostatnie słowa wszystkie trzy z Klaudią i Wiktorią spojrzały po sobie znacząco i jak na komendę gruchnęły głośnym śmiechem, tak zaraźliwym, że Iza również nie mogła się nie roześmiać.

— Tak, słyszałam o tym — pokiwała głową. — Szkolił już raz Zuzię i nawet miał pomysł, żeby kiedyś przeszkolić nas wszystkie.

— No, ale to już przecież jest postanowione! — zawołała Klaudia. — Nie słyszałaś?

— Jak to?

Na widok jej zdziwionej miny dziewczyny znowu wybuchły śmiechem.

— Polecenie służbowe szefa — wyjaśniła jej Wiktoria. — Nie wiem, czy to Chudy tak go urobił, czy jemu samemu ten pomysł się spodobał, w każdym razie wczoraj zwołał nas i zapowiedział, że wszystkie mamy się przeszkolić z podstawowych chwytów samoobrony. Bo bezpieczeństwo damskiej części ekipy to priorytet, który bardzo leży mu na sercu — wydeklamowała, przedrzeźniając autorytarny ton Majka.

— Jasne! — zaśmiała się Iza. — Priorytet! To ciekawe, bo jak dotąd nigdy nie było o tym mowy!

— No właśnie — pokiwała głową Ola. — Dlatego z góry wiadomo, że to jakaś sztuczka.

— Sztuczka?

— Raczej wygłup — sprostowała pobłażliwie Klaudia. — Stare konie zabawę sobie wymyśliły. Bo wiesz — wyjaśniła Izie — szkolenie ma być tu, na sali, oczywiście w godzinach, kiedy lokal będzie zamknięty. My wszystkie mamy ubrać się na sportowo, Chudy będzie robił za trenera, a szef i reszta chłopaków mają się nam przyglądać.

— Aha! — pokiwała ze śmiechem głową Iza. — Żeby się z nas nabijać?

— To na pewno — zgodziła się wesoło Ola. — Ale szef uzasadnił to dyplomatycznie tak, że cała ochrona na wypadek W powinna znać stopień naszego przeszkolenia, a poza tym on osobiście musi dbać o dobre obyczaje w zespole, więc nie może oddać nas w ręce Chudego bez żadnej kontroli.

— Jasne!

— Pewnie boi się, że Chudy wszystkie nas uwiedzie — zauważyła z powagą Wiktoria, na co koleżanki zareagowały kolejnym wybuchem śmiechu. — Wszystkie po kolei!

— Nooo… ja też się boję! — prychnęła Klaudia. — Chudy to przecież bezwzględny, seryjny uwodziciel, który tylko czeka na taką okazję!

— Nie no, szef doskonale wie, że Chudy ma totalnie wywalone na kobiety — machnęła ręką Wiktoria. — Po prostu pomysł mu się spodobał, bo wywęszył okazję, żeby naszym kosztem zrobić sobie z chłopakami widowisko.

— Wariaci! — pokręciła głową rozbawiona Iza. — A kiedy ma być to szkolenie?

— Nie wiem, jakoś we wrześniu — odparła Klaudia. — Planują kilka razy, bo jedna sesja to za mało. Ale czekaj… mówisz, że to się zaczęło od Zuzki? — spojrzała na nią spod oka. — Chudy już ją szkolił?

— Aha, nakryłam ich kiedyś w składziku, jak ćwiczyli razem. Kiedy weszłam, byli w takiej pokręconej pozycji, że aż mnie zatkało! — zaśmiała się. — Jakby jakiś balet tańczyli! Odetkało mnie dopiero, kiedy Łukasz wyjaśnił, że to tylko chwyty samoobrony.

— Aaa… no proszę! — roześmiała się Wiktoria, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z koleżankami. — Widzicie, dziewczyny? Może my go jednak nie doceniamy?

— Dobre, dobre! — przyznała Ola. — To już teraz wiem przez kogo będziemy miały na starość obowiązkowe lekcje WF!

— Tak czy inaczej miałaś rację, Klaudia — dodała z uznaniem Wiktoria. — Muszę ci przyznać, że masz nosa, rozpracowałaś to bezbłędnie.

— Ale co? — zapytała przysłuchująca się im ze zdziwieniem Iza.

— Sprawę Zuzki — wyjaśniła jej Wiktoria. — Pamiętasz, co mówiłyśmy o niej a propos szefa?

— Pamiętam — skinęła głową, poważniejąc.

— No to tamta hipoteza to jednak była pomyłka.

— Pomyłka?

— Tak. I Klaudia ją wykryła. Chodzi o to, że…

— Dzień dobry! — przerwało jej powitanie nadchodzącej z głębi sali Zuzi, na co wszystkie cztery aż podskoczyły i umilkły speszone. — O, dzień dobry pani! — ucieszyła się na widok Izy. — Już pani jest!

— Jestem, Zuzieńko — uśmiechnęła się. — Witaj, miło cię widzieć. Dopiero teraz schodzisz ze zmiany? Widziałam w grafiku, że dzisiaj miałaś być tylko do piętnastej.

— Tak, wiem, ale musiałam pomóc pani Lidii — wyjaśniła jej rezolutnie Zuzia. — Tam na końcu klienci strasznie pobrudzili stoliki jakimś tuszem czy atramentem, szorowałyśmy je we dwie chyba z pół godziny. Ale teraz już idę do domu.

— Świetnie — skinęła głową Iza. — Przebierz się i leć, widzimy się jutro. Aha, czekaj… nie wiesz, czy Chudy już przyszedł? Mam do niego sprawę.

— Nie wiem, proszę pani — odparła grzecznie Zuzia, rumieniąc się lekko. — Chyba jeszcze nie, w każdym razie ja go nie widziałam.

— Okej — machnęła ręką Iza. — Może jest w składziku, zaraz sama pójdę sprawdzić. Dzięki, Zuza, biegnij do domu, już cię nie zatrzymuję.

— Tak jest, proszę pani — odpowiedziała, czym prędzej czmychając na zaplecze.

Cztery koleżanki spojrzały po sobie znacząco.

— Uff! — odetchnęła Iza. — W samą porę. Mam nadzieję, że nie zorientowała się, że o niej plotkujemy? Trochę głupio by było. To co mówiłyście o tej pomyłce? — zniżyła głos. — Tylko szybko, bo muszę lecieć szukać Łukasza, robota mi stoi.

— A nie zorientowałaś się jeszcze? — mrugnęła do niej Klaudia. — Nawet przed chwilą to było widać jak na dłoni.

Wiktoria i Ola parsknęły śmiechem.

— Przed chwilą? — zdziwiła się Iza. — Nie rozumiem.

— Pamiętasz, podejrzewałyśmy Zuzę o to, że kocha się w szefie — wyjaśniła jej Wiktoria. — Wszystko na to wskazywało, te jej rumieńce, zmieszane minki i takie tam… Ale okazuje się, że jednak się pomyliłyśmy, a Klaudia jako pierwsza wykryła, gdzie konkretnie był błąd.

— Ach…

— No. Prosta sprawa, pomyliśmy osoby. Rzadko nam się zdarza takie pudło, ale się zdarzyło. A to wszystko przez to, że oni za często łażą razem.

— Oni? Czyli kto?

— Szef i Chudy. Ostatnio wszędzie włóczą się we dwóch. Albo razem ogarniają coś w lokalu, albo jeżdżą coś załatwiać… Jeśli chodzi o męską część ekipy, to Chudy ewidentnie wyrasta na prawą rękę szefa.

— Fakt, Antek po tej akcji z Karolą trochę u niego stracił — zgodziła się Ola. — Zresztą to już nie jest ten sam Antek co kiedyś, jakby mu ktoś wyłączył baterie. Ostatnio ze dwa razy zdarzyło mu się nawalić, a szef tego nie cierpi i woli zdać się na Chudego.

— Otóż to — zgodziła się Wiktoria. — Jak na moje oko, to Antek trzyma się już tylko na słowo honoru, ewidentnie psycha mu siadła. Ale dobra, zostawmy go w spokoju… W każdym razie, wracając do Zuzki — zwróciła się do Izy — to nasza pomyłka z szefem i Chudym polegała na tym, że punkty na rzecz jednego przypisywałyśmy drugiemu. Ja to aż się dziwiłam, że szef nie reaguje, zwykle jak działy się takie akcje, to od razu zmieniał zachowanie, a tu nic. A teraz już wiemy, dlaczego nie musiał reagować. Bo nie chodziło o niego.

— Aha! — zrozumiała wreszcie Iza. — Tylko o Łukasza?

— Dokładnie — uśmiechnęła się Klaudia. — Niniejszym meldujemy szefowej, która dotąd chyba nic nie zauważyła, że nasza mała Zuzka kocha się na zabój w Chudym.

Ola i Wiktoria parsknęły śmiechem częściowo w reakcji na żart Kaludii, a częściowo na widok zaskoczonej miny koleżanki.

— No co się tak dziwisz, Iza? — zaśmiała się Wiktoria. — To już potwierdzone, nasza szpiegowska bojówka nie próżnowała przez ostatni tydzień! Chociaż przyznasz, Klaudziu, że mała ostatnio trochę lepiej się z tym kryje, nie? — zwróciła się do Klaudii. — Nabiera coraz większej wprawy w kamuflażu.

— Może i nabiera, ale nas już nie wykiwa — uśmiechnęła się Ola. — Wystarczy, że raz odkryłyśmy jej sekret.

Iza słuchała szczerze zaskoczona, bo choć bardzo lubiła Chudego, który podobnie jak Tom imponował jej siłą swoich mięśni, nigdy nie wpadłoby jej do głowy, że akurat on mógłby stać się obiektem dziewczęcych westchnień Zuzi. Szef tak, bez wątpienia, ale Chudy? A jednak Klaudia i Wiktoria ewidentnie miały rację! Teraz, będąc już uprzedzona, w ciągu kilkunastu sekund wyciągnęła z pamięci co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście scen z Zuzią w roli głównej, które potwierdzały tezę o jej rodzącym się po cichutku uczuciu do Chudego. Zwłaszcza wymowny obrazek z wieczoru, kiedy pobity podczas interwencji ochroniarz leżał na kozetce w gabinecie szefa, a pilnująca go troskliwie Zuzia z czułością obmywała mu twarz i przykładała na podbite oko lód, kryjąc pod długą grzywką oczy pełne łez. Jej reakcje, kiedy okazywał jej uwagę, jak wtedy, gdy skaleczyła się rozbitym szkłem lub gdy bronił jej przed wściekłym szefem po stłuczeniu słoików z dżemem… Te wszystkie jej rumieńce, które, owszem, zdarzały się też w obecności szefa, ale jednak tylko wtedy, gdy w pobliżu był Chudy lub gdy była o nim mowa… Że też wcześniej tego nie zauważyła i nie skojarzyła!

Odkrycie to z jednej strony przyniosło jej wielką ulgę, głównie ze względu na Majka, nikomu bowiem nie życzyłaby przykrości, jakie w takiej sytuacji czekałyby nieuchronnie i jego, i Zuzię. Jednak, z drugiej strony, czy wybierając na obiekt swych uczuć Chudego, Zuzia miała dużo większą szansę na wzajemność?

— Chociaż ja jej na tym polu szczęścia nie wróżę — zastrzegła Wiktoria, jakby czytając w jej myślach. — Wprawdzie to lepsze niż wzdychanie do szefa, bo to już by był dla niej totalny nokaut i pewnie jak zwykle skończyłoby się własnowolnym wylotem z pracy, ale z Chudym też, moim zdaniem, nic jej nie wyjdzie. Jego te rzeczy kompletnie nie interesują.

— Też tak myślę — przyznała Ola. — Jemu w głowie tylko bójki i techniki walki. Nawet taki Tom już zdążył zgubić serce, a Chudego, jak tu pracuję, jeszcze nigdy nie widziałam oglądającego się za dziewczynami. Wręcz przeciwnie, trzyma się od nich jak najdalej. Pomijam już to, że, przynajmniej jak dla mnie, on jest kompletnie aseksualny — wzruszyła ramionami. — Jako facet w ogóle mi się nie podoba.

— Mnie też — zgodziła się Klaudia. — Za wysoki i za chudy, nomen omen. Ale wiesz, Oleńko, jak to jest… o gustach się nie dyskutuje.

— Fakt — zgodziła się Ola. — Niemniej ja bym na miejscu Zuzi i zresztą każdej z nas nie wchodziła w żadne relacje uczuciowe w pracy. Zwłaszcza że nie tylko Chudy, ale ogólnie nasi faceci z zespołu nie są jakoś szczególnie pociągający… no, może oprócz szefa, ale on jest poza zasięgiem, więc nawet go nie liczę.

— Szef wymiata — uśmiechnęła się Wiktoria. — Pamiętacie, jak tańczył na swoich urodzinach? Laski prawie mdlały z wrażenia.

Na ułamek sekundy przed oczami słuchającej tej rozmowy Izy wyświetlił się gęsty tłum szalejący w świetle kolorowych lamp dyskotekowych, a na jego tle sylwetka Majka ze spoconą, poplątaną czupryną. Po karku przebiegł jej znajomy ciepły dreszcz…

— No, wiadomo — zgodziła się stoicko Klaudia, zerkając dyskretnie na Izę. — Ale szef to szef, on od tych spraw nie stroni, chociaż jeśli chodzi o ekipę, ma swoje zasady. Natomiast Chudy to inna bajka. On jest systemowo nastawiony anty, kobiety toleruje tylko zawodowo i to też do czasu, dopóki nie włażą mu w drogę. Ja tam współczuję Zuzi. Młoda jest i jeszcze strasznie naiwna.

— Powinna poszukać kogoś na zewnątrz, tak jak my wszystkie — podjęła myśl Ola. — Muszę kiedyś pogadać z nią po przyjacielsku i uświadomić jej parę rzeczy. Po pierwsze Chudy jest dla niej za stary, dziesięć lat różnicy to przepaść, a po drugie nasza ekipa nie ma szczęścia do wsobnych związków. Zauważyłyście? Jeszcze chyba nigdy nic się u nas nie skleiło, przynajmniej odkąd ja tu jestem, a nawet jak coś się skleiło, to szybko się rozpadło. Najlepszy przykład Antek i Karola.

— To prawda — zgodziła się Wiktoria. — Więcej było z tego szkód niż zysków. A dlaczego? Bo w pracy trzeba skupiać się na pracy, a nie na amorach. Proste.

— Proste — weszła jej w słowo Iza, spoglądając w stronę drzwi wejściowych, przez które właśnie wtaczała się z hałasem jakaś spora grupka młodzieży. — I dlatego wracajmy do roboty, dziewczyny. Patrzcie, klienci już się złażą. Ja lecę szukać Chudego, muszę go natychmiast wysłać po dostawę. Na szczęście mam pewność, że amory mu w pracy nie przeszkodzą — dodała z przekąsem, na co koleżanki parsknęły śmiechem, posłusznie rozchodząc się na swoje stanowiska.


— Dobra, siadaj, wyjaśnię ci to piorunem, zanim przyjdą — powiedział szybko Majk, wskazując Izie brzeg kozetki, a sam sięgając po krzesło. — Chcę, żebyś była na spotkaniu, a potem pomogła mi podjąć decyzję.

Iza posłusznie zajęła miejsce, patrząc na niego z zaintrygowaniem. Szef opadł na krzesło i pochylił się w jej stronę, opierając łokcie o kolana. W całej jego postawie czuć było napięcie i owo specyficzne podminowanie, jakie towarzyszy grze o dużą stawkę.

— Trafia mi się okazja przejęcia w dobrej cenie wynajmu lokalu gastronomicznego na Czechowie — wyjaśnił jej rzeczowo. — Facet, który obecnie prowadzi tam knajpę, jest na granicy plajty finansowej i chyba też ogólnie życiowej, więc nie może dalej ciągnąć interesu. Co za tym idzie, musi szybko pozbyć się wynajmu, a kontrakt trzyma go na sztywno jeszcze przez trzy lata. Właściciel nie godzi się na wypowiedzenie umowy przed czasem, więc w grę wchodzi tylko polubowna zmiana wynajmującego. Od października, najpóźniej od listopada. Jak możesz się domyślić, chodziłoby o to, żebym ja to przejął.

Iza patrzyła na niego zaskoczona.

— Ty? — powtórzyła z niedowierzaniem. — Ale po co tobie lokal na Czechowie?

— W celach rozwojowych — wyjaśnił jej spokojnie. — Już od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie inwestycja w filię poza centrum miasta, a teraz proszę, okazja trafia się sama. Cena za wynajem jest bardzo korzystna, stawki umowne sprzed pięciu lat, więc czynsz nieduży, a lokal ma sto dwadzieścia metrów, z czego osiemdziesiąt to sala restauracyjna, reszta kuchnia i zaplecze. Byłem tam dzisiaj rzucić okiem, wygląda w porządku, trzeba by tylko zrobić mały remont. Wystarczyłoby odświeżyć kuchnię, łazienki i zmienić wystrój sali, reszta, zwłaszcza instalacje, nie pozostawia nic do życzenia. Lokalizacja też fajna, blisko ronda na Koncertowej, dookoła lokale handlowe i osiedla mieszkalne… To jest zresztą całkiem niedaleko od starego mieszkania Pabla.

— Aha, kojarzę okolicę — pokiwała głową Iza.

— Umowa na trzy lata, do końca tej, którą podpisał obecny najemca, warunki bez zmian — ciągnął Majk. — Zresztą poznamy je w szczegółach za chwilę, jak frajerzy przyjadą do nas na rozmowę. Mają być we dwóch, najemca i właściciel, zaproponowałem, żeby pierwsze spotkanie odbyło się u mnie, i zgodzili się. Pójdziemy z nimi na salę, siądziemy sobie kulturalnie przy którymś stoliku i podamy im kawę z ciastkiem. Zamówisz u Wiki, okej?

— Oczywiście — skinęła głową, patrząc na niego w oszołomieniu. — Ale poczekaj… zaskoczyłeś mnie. Serio chcesz otworzyć na Czechowie filię Anabelli?

— Serio — uśmiechnął się. — A co, nie wyglądam na człowieka, który nie żartuje?

— Owszem, wyglądasz. I właśnie to mnie martwi. Bo mam nadzieję, że nie podejmujesz tej decyzji w ciemno?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.61