E-book
7.35
drukowana A5
65.95
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 9


Objętość:
422 str.
ISBN:
978-83-8369-603-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 65.95

Rozdział sto ósmy

Srebrny peugeot dynamicznie ruszył ze skrzyżowania i w towarzystwie innych samochodów pomknął dwupasmówką w stronę osiedla Majka. Szczegółowo ustalony plan na dziś należało realizować punkt po punkcie, nie przekraczając narzuconych limitów czasowych, w przeciwnym razie doba mogła okazać się za krótka. Pierwszym punktem na liście, już wykonanym, były poranne zakupy w pobliskim sklepie i przygotowanie dla pana Stanisława szybkiego obiadu, który ów miał odgrzać sobie pod jej nieobecność. Kolejnym zadaniem, do którego Iza przystępowała właśnie teraz, była wizyta w mieszkaniu Majka i podlanie kwiatów, na co jej harmonogram przewidywał nie więcej niż pół godziny, ponieważ przed pracą czekały ją jeszcze zakupy w specjalistycznym sklepie z alkoholem, gdzie, jako znawczyni wina, miała zamiar osobiście wybrać odpowiednie gatunki w celu uzupełnienia wyczerpujących się zapasów Wiktorii. Na to również przewidziała maksymalnie godzinę wraz z dojazdem i ładunkiem, w którym miał jej pomóc Chudy, a ponieważ umówiła się już z nim telefonicznie na parkingu pod Anabellą, skąd kilka minut wcześniej zabrała peugeota, zależało jej na tym, by podlewanie kwiatów u Majka załatwić jak najszybciej i jak najsprawniej.

Zaparkowawszy samochód na pustawym o tej porze parkingu przed jego blokiem, ruszyła znajomym chodnikiem w stronę wejścia na klatkę schodową, po drodze wygrzebując z kieszeni klucze.

„Nie zdążyłam wczoraj pogadać z Tomkiem” — przypomniała sobie nagle, z żalem wspominając wyjątkowo wczoraj przygaszoną twarz ochroniarza. — „A niech to… dzisiaj koniecznie muszę to nadrobić!”

Szarpnięta wyrzutami sumienia postanowiła, że tym razem potraktuje tę sprawę priorytetowo, choćby miała przez to zaniedbać jakieś inne obowiązki.

„Ale wczoraj byłam tak zrąbana, że nie miałam już głowy do niczego” — usprawiedliwiała się w myślach, wspinając się po schodach na trzecie piętro. — „A jak mnie te nogi bolały! Bez procha na noc nie zasnęłabym do rana, to pewne. Dobrze, że dzisiaj już mnie prawie nie bolą, bo będą mi potrzebne… Ta dniówka wcale nie zapowiada się na łatwiejszą niż wczorajsza!”

Znalazłszy się pod drzwiami mieszkania Majka, wybrała odpowiedni klucz i starając się nie hałasować, gdyż każdy najlżejszy dźwięk niósł się echem po pustej klatce schodowej, otworzyła, weszła do środka i cichutko przymknęła za sobą drzwi. Znajomy przedpokój wyłożony ciemnym drewnem wywołał na jej ustach mimowolny uśmiech. Jakże lubiła to miejsce! Zawsze czuła się tutaj tak mile widziana, że nawet teraz, pod nieobecność gospodarza, w metafizyczny sposób odbierała z powietrza ową bezwarunkową życzliwość i miała wrażenie, jakby była u siebie. Odłożyła klucze i torebkę na szafkę w przedpokoju i zsunęła ze stóp buty, nie chcąc brudzić podłogi, po czym w pierwszej kolejności zajrzała do kuchni, gdzie, jak pamiętała z opisu Majka, na parapecie miały stać fiołki alpejskie od jego babci.

W kuchni panował idealny porządek, jednak powietrze, przez kilka dni nagrzane w szczelnie zamkniętym pomieszczeniu, było ciężkie i jakby pozbawione tlenu. Nie zastanawiając się ani chwili, Iza podeszła do okna i otworzyła na oścież jedno z jego skrzydeł, odgarniając na bok krótką kuchenną firankę. Fala świeżego powietrza owionęła przyjemnie jej twarz i w mgnieniu oka wypełniła całe pomieszczenie. Rzut oka na fiołki, które rzeczywiście stały na środku parapetu, potwierdził, że bardzo potrzebowały już wody.

„Przestawię je tutaj, żeby słońce tak ich nie paliło” — pomyślała stanowczo, przenosząc doniczki z kwiatami na kuchenny stół. — „Co prawda kuchnia wychodzi na wschód i tak mocno świeci tutaj tylko rano, ale to jednak trzecie piętro, a teraz jeszcze są upały…”

Podlawszy troskliwie oba kwiaty, z kolejną szklanką wody w ręce udała się do salonu, gdzie miała się znajdować ostatnia wymagająca podlewania roślina, o której wspominał Majk. Niezidentyfikowany kwiat w kremowej doniczce, z ostro zakończonymi liśćmi przypominającymi morską trawę, stał na środku stołu, a nie na parapecie okna wychodzącego na południe, co świadczyło o tym, że gospodarz pokierował się tu takim samym tokiem rozumowania jak ona przed chwilą.

„Słusznie, szefie” — uśmiechnęła się, ostrożnie wlewając do doniczki wodę, która natychmiast wsiąkła w mocno już wyschniętą ziemię. — „Na parapecie od południa spaliłby się na wiór. Ciekawe, co to za kwiatek… hmm… nie znam takiego. Jakaś lilia? Po samych liściach trudno się domyślić… Będzie widać dopiero, jak zakwitnie.”

Podlawszy kwiat, odsunęła firanki i otworzyła okno również w salonie, by przewietrzyć całe mieszkanie, do którego, jak się spodziewała, następnym razem będzie mogła zajrzeć dopiero w weekend. Pokój, podobnie jak kuchnia, był wysprzątany na błysk, a różne drobiazgi, jakie zazwyczaj zalegały na półkach regału, były poukładane tak równiutko, że aż pedantycznie. Iza uśmiechnęła się, zastanawiając się, kiedy skrajnie zabiegany Majk znalazł czas na tak gruntowne sprzątanie, bowiem, choć w jego domu zawsze panował względny porządek, nigdy nie przywiązywał wagi do aż tak dokładnego układania każdego drobiazgu.

„Pewnie rozłożył to sobie na raty i przez dwa tygodnie sprzątał w wolnych chwilach, żeby przygotować chatę do wyjazdu” — pomyślała, z uznaniem konstatując, że również szyby w oknach były krystalicznie czyste. — „Nawet okna umył. Że też mu się chciało przy takim obłożeniu robotą w firmie! No chyba że… chyba że ktoś mu w tym pomógł.”

Ostatnia myśl uderzyła ją jak olśniewający strumień światła, porażając ją swoją oczywistością. No tak! Majk przecież nie miał czasu, żeby tak idealnie posprzątać w mieszkaniu, zwłaszcza pod jej nieobecność w firmie, kiedy wszystko było na jego głowie. Musiał to zrobić ktoś inny. Czy był to ktoś wynajęty w tym celu? Raczej nie. Prędzej ktoś zaufany… ktoś, kto dobrze znał jego zwyczaje i wiedział, co gdzie położyć, żeby było na swoim miejscu.

„Babcia?” — pomyślała, z nagle ściśniętym sercem odsuwając od siebie podświadomy impuls, którego nie chciała werbalizować nawet połowicznie. — „Nie… babcia przecież prawie do ostatniej chwili nie wiedziała o jego wyjeździe, a potem na cito pakowała samą siebie. Poza tym to starsza kobieta, Majk nigdy by jej nie pozwolił na mycie okien… nie ma takiej opcji. A zresztą… co mnie to obchodzi? To jego sprawa, kto pomaga mu w porządkach, ja mam tylko podlewać mu kwiatki.”

Zerknęła znów na stojący na środku stołu kwiat i serce ścisnęło jej się jeszcze mocniej. Skąd Majk miał tego kwiatka? Nie widziała go tu nigdy wcześniej, mogłaby dać głowę, że ostatnim razem go tu nie było. Na pewno nie dostał go od babci, bo wspomniałby o tym. Od babci były tylko tamte dwa fiołki w kuchni, które stały tam już od dawna. Więc skąd ten trzeci? Sam go sobie kupił? Może i tak… Ale czy to ważne? To nie powinno w żadnym razie jej interesować. A jednak nieprzyjemny impuls, który narastał w jej duszy, wzmógł się teraz na tyle, że jeszcze chwila i nie zdoła go utrzymać w ryzach… przeniknie do jej świadomości i zepsuje jej humor na cały dzień…

Czym prędzej odepchnęła od siebie świtającą w głowie myśl i chwyciwszy ze stołu pustą szklankę, skoczyła w stronę drzwi, by odnieść ją do kuchni. Przechodząc obok regału z witryną, zatrzymała się jednak, bowiem jej wzrok przykuły ustawione równiutko za szybą kieliszki z napisem Anabella. Było ich sześć.

„To te nowe” — pomyślała. — „Te, z których piliśmy wódkę po akcji z Victorem.”

Odruchowo, nie myśląc nad tym, co robi, odstawiła szklankę na półkę, otworzyła drzwi witryny i z najwyższą ostrożnością sięgnęła po pierwszy z brzegu kieliszek, podnosząc go do światła. Był nowiutki, idealnie czysty, a wygrawerowany na nim delikatną czcionką napis załamywał strumień światła, rozbijając je na lśniącą wiązkę najpiękniejszych kolorów. Iza przymrużyła oczy i jak zaczarowana wpatrzyła się w migoczące w słońcu barwy.

„Znak nadziei i nowego rozdania” — pomyślała. — „Symbol drugiej szansy…”

W tej samej sekundzie metafizyczny impuls, przed którym broniła się od kilku minut, pokonał barierę jej świadomości i przed jej oczami, niejako prześwitując przez rozszczepioną w szkle kieliszka wiązkę światła, wyświetliła jej się znajoma twarz… znów ta sama, którą już raz, całkiem niedawno widziała w wyobraźni — okolona ciemnymi włosami twarz łącząca w sobie piękne rysy Ani Magnon i Werci.

Iza drgnęła, a kieliszek omal nie wypadł jej z palców. Wystraszona tym incydentem czym prędzej odstawiła naczynie na półkę i zamknęła drzwiczki witryny.

„Jeszcze tylko tego brakowało, żebym stłukła mu kolejny!” — pomyślała ze zgrozą. — „I po co pchasz łapy gdzie nie trzeba, Iza? Miałaś tylko podlać kwiatki!”

Zła na siebie, z nadal ściśniętym sercem chwyciła z półki pozostawioną tam szklankę i energicznym krokiem odniosła ją do kuchni. Ponieważ pomieszczenie wystarczająco już się przewietrzyło, zamknęła okno i zasłoniła je z powrotem firanką, a następnie, uznając, że jak już wietrzy całe mieszkanie, to powinna to zrobić konsekwentnie, udała się do sypialni Majka, by tam również otworzyć okno.

Ku jej zdziwieniu sypialnia nie była już tak idealnie wysprzątana jak reszta mieszkania. Kolorowa kapa na łóżku była niedbale, jakby pośpiesznie zarzucona na wystającą spod spodu pościel, na fotelu leżała zmięta i wywrócona na lewą stronę koszulka, a na nocnej szafce stała półlitrowa butelka z niedopitą wodą gazowaną. Ponieważ ciemnozielone zasłony w oknach były zaciągnięte, w pokoju panował nastrojowy półmrok, który, nie wiedzieć czemu, wzmagał wrażenie lekkiego nieładu typowego dla pośpiesznie opuszczonego pomieszczenia. Zapewne Majk, w niedzielę z samego rana wybierając się na urlop, a wcześniej po babcię, musiał trochę zaspać i nie zdążył już posprzątać tych kilku drobiazgów.

Iza podeszła do okna i stanowczym gestem rozsunęła zasłony, dzięki czemu do pokoju natychmiast wlało się wesołe światło słonecznego przedpołudnia. Rzut oka z wysokości trzeciego piętra na znajdujący się naprzeciw plac zabaw, po którym biegało kilkoro kolorowo ubranych maluchów, wywołał na jej twarzy uśmiech. Jakże dobrze znała ten widok! Bywała tu tyle razy, że znała w tym domu wszystko, niemal każdy zakamarek, zwłaszcza w sypialni — oczywiście tylko z wierzchu, poza zawartością szaf i mebli, których nigdy, będąc u Majka, nie próbowała samowolnie otwierać. Z uśmiechem odsunęła firankę i otworzyła okno, przez które natychmiast, wraz ze świeżym powietrzem, dotarł aż tutaj gwar i śmiechy dzieci bawiących się na dole w piaskownicy.

Wycofała się w głąb pomieszczenia, odruchowo poprawiając zagięty brzeg kolorowej kapy na łóżku. Ile razy już tu spała? Trzy? Cztery? Sama już nie pamiętała, ale jedno było pewne — to było jedno z najwygodniejszych łóżek, w jakich kiedykolwiek zdarzyło jej się spać. Równie wygodne było może tylko jedno — łóżko w pokoju gościnnym w Bressoux u Ani i Jean-Pierre’a. O tak… tam to dopiero było luksusowo!

Jakimś dziwnym torem skojarzeń jej myśli pobiegły teraz w stronę wspaniale wyposażonego gabinetu w korytkowskim hotelu Michała oraz leżących na lakierowanym blacie biurka planów domu pod wierzbami. Niewątpliwie umeblowanie tego domu będzie co najmniej tak luksusowe jak u belgijskich przyjaciół, a kto wie, czy nie jeszcze bardziej wystawne. Ważne jednak, żeby Michał uniknął w tym kiczu i zachował podobną równowagę oraz poczucie smaku, jakie charakteryzowało wyposażenie domu państwa Magnon. Zdecydowanie, będzie musiała jakoś tego dopilnować! To zresztą nie będzie trudne, bo Michał na pewno sam poprosi ją o radę.

W jej wyobraźni ukazała się nagle zalana słońcem przestrzeń nowo wybudowanego, przestronnego domu w Polanach. Jasne podłogi i ściany, podobne do tych, które w mikro-skali znajdowały się w jej mieszkanku na Bernardyńskiej. O tak, zdecydowanie, takie barwy lubiła najbardziej. Słońce padające ukosem przez wysokie okna, a za szybami okien sypialni migoczące w promieniach poranka, delikatnie szumiące zielone witki wierzb… W środku gustowne jasne meble, wygodne łóżko, jeszcze wygodniejsze niż to u Majka, choć to akurat trudno sobie wyobrazić… I ona jako pani tego domu witająca w jego progu wracającego po pracy Michała. Czy to nie była czarująca i inspirująca wizja? O tak… tak… bardzo inspirująca, niewątpliwie.

Zamyślona Iza, na chwilę zapominając, po co tu przyszła, powolnym krokiem podeszła do fotela, tego samego, na którym siedziała kiedyś, po przygodzie z brandy, popijając zaparzoną jej przez Majka miętę. Było jej wtedy tak dobrze… tak błogo… do tej pory pamiętała to cudowne uczucie ulgi, jakie ogarnia człowieka wyzdrowiałego z silnego bólu głowy. To było tutaj, właśnie tutaj, już prawie rok temu. Ach, jak ten czas leci!

Siadając w fotelu, natrafiła dłonią na rzuconą na podłokietnik wymiętą i zwiniętą w kłębek koszulkę Majka. Podniosła ją odruchowo i rozwinęła, starając się na powrót przywołać przed oczy kuszącą wizję pięknego domu w Polanach. To przecież o tym powinna teraz myśleć dniem i nocą, a jakoś ostatnio ciągle wylatywało jej z pamięci. Fakt, że jeszcze będzie na to czas, ale skoro już była na fali tej wizji…

Salon, jak wynikało z planów przedstawionych jej przez Michała, miał być ogromny i zajmować niemal cały parter. Wysokie okna, od południowej strony wypełniające praktycznie całą przestrzeń ściany, będą wpuszczać do środka lawiny słonecznego światła, odbijając się w lśniącej nowością podłodze. Tak, podłoga koniecznie musi być błyszcząca, ale czy lepszy byłby lakierowany parkiet czy raczej eleganckie marmurowe płyty? Jakoś nie mogła się zdecydować… Rozsiadła się głębiej w fotelu i przymknęła oczy, by lepiej zwizualizować sobie ową podłogę, która w obu wersjach wydawała jej się równie piękna. Jednocześnie, zupełnie o tym nie myśląc, podniosła do twarzy trzymaną w ręce koszulkę i zanurzyła w niej twarz. Pachniała lekko potem i wodą kolońską…

Nagle zakręciło jej się w głowie, a wizja przestronnego salonu w Polanach zawirowała jej przed oczami, zamieniając się w obraz zupełnie innego, lecz doskonale znanego jej pomieszczenia. Był to oświetlony tylko rozproszonym światłem nocnej lampki pokój w małowolskim motelu Krzemińskich, ten sam, w którym pięć lat temu, pamiętnej sierpniowej nocy tydzień po swych osiemnastych urodzinach oddała Michałowi całą siebie. Ach, teraz znów tam jest! Czuje na ciele dotyk jego dłoni, a na ustach i szyi gorące pocałunki, które oszałamiają ją aż do odrętwienia… Krew w jej żyłach zaczyna szybciej krążyć… dziwnie płonąć… Czy właśnie to czuła tamtej nocy? Nie, chyba nie… wtedy czuła raczej napięcie i stres… bała się tego, czego z drugiej strony nie umiała mu odmówić. Ale teraz to już przeszłość. Teraz, w przyszłym domu pod wierzbami będzie inaczej niż wtedy… cudowniej, rozkoszniej, bardziej namiętnie… Czyż nie chciała tego? Ależ tak… tak! Z całego serca chciała poczuć to naprawdę, nie tylko w wyobraźni! Poczuć namiętny dotyk ukochanych ust i dłoni… odpowiedzieć mu tym samym… wsunąć palce w te jego obłędnie miękkie, gęste włosy… oddychać jego zapachem… oddychać nim już zawsze… zawsze…

Znów zakręciło jej się w głowie, tym razem tak mocno, że aż poderwała się na miejscu, otwierając oczy, by nie stracić równowagi.

„Zwariowałam” — pomyślała z niezadowoleniem, odkładając koszulkę Majka na podłokietnik fotela i podnosząc się do pionu. — „Nie ma teraz czasu na jakieś dzikie akcje w wyobraźni, jeszcze przez to się spóźnię i Łukasz bez sensu będzie na mnie czekał. Ciekawe, która godzina?”

Ponieważ nie miała zegarka, a telefon wraz z torebką został w przedpokoju, wyjrzała na chwilę z sypialni, by sprawdzić godzinę na zegarze wiszącym na ścianie. Była już dziesiąta piętnaście, do spotkania z Chudym został jej tylko kwadrans. W popłochu pobiegła do okna, zamknęła je, zaciągając tylko firankę, a następnie równie pośpiesznie udała się do salonu, by i tam zamknąć okno. Powietrze w mieszkaniu było teraz świeże i rześkie, co potęgowało efekt panującego tu ogólnie porządku i czystości.

Iza sięgnęła po torebkę i właśnie miała zamiar wsunąć stopy w buty, kiedy uświadomiła sobie, że w międzyczasie kompletnie zaschło jej w gardle i że ani w torebce, ani w samochodzie nie ma ani kropli wody. Natychmiast przypomniała sobie butelkę z niedopitą wodą gazowaną stojącą na szafce przy łóżku Majka i uznała, że ów chyba nie będzie się gniewał, jeśli z niej skorzysta, o ile w ogóle będzie pamiętał, że ją tam zostawił. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, wróciła do sypialni i sięgnęła po butelkę, zza której, potrącony przez nią, wypadł jakiś niewielki przedmiot i bezszelestnie upadł za szafkę na podłogę pod łóżkiem.

— Ups, cholera! — mruknęła ze zniecierpliwieniem, schylając się, by go podnieść.

Jednak ponieważ podłoga była pokryta miękkim dywanem, a pod łóżkiem było dość ciemno, jej wysiłki nie przyniosły rezultatu — zaginiony drobiazg zniknął bez śladu i nie była w stanie go odszukać, nawet kiedy uklękła na dywanie i wsunęła głowę pod łóżko. Po kilkudziesięciu sekundach bezowocnych prób poddała się, machnęła ręką i podniósłszy się do pionu, wróciła do przedpokoju, by założyć buty.

„Mam nadzieję, że to nic ważnego” — pomyślała, z niepokojem zerkając na zegar, który wskazywał już dziesiątą dwadzieścia dwie. — „Zresztą gdzieś tam leży, w przyrodzie nic nie ginie, trzeba będzie tylko poodsuwać meble i poszukać głębiej, bo pewnie wpadło w jakiś zakamarek. Poszukam tego następnym razem, jak tu będę… a teraz trzeba lecieć, bo już jestem spóźniona. A niech to szlag, Chudy mnie zabije!”

Nerwowym gestem chwyciła klucze i wyszedłszy na korytarz, pośpiesznie zamknęła mieszkanie, tym razem nie zawracając sobie głowy tym, by zrobić to po cichu. W chwili, gdy miała już zbiec po schodach, przeciwległe drzwi uchyliły się i wychyliła się przez nie głowa starszej kobiety. Iza ukłoniła jej się grzecznie, intuicyjnie odgadując w jej osobie wścibską sąsiadkę, o której opowiadała jej swego czasu pani Lewicka.

— Dzień dobry, dzień dobry! — odpowiedziała natychmiast kobieta.

Wydawało się przy tym, że chce coś dodać, bowiem otworzyła szerzej drzwi, by wyjść na korytarz, jednak Iza, mając już tylko dziesięć minut na powrót do Anabelli, gdzie o wpół do jedenastej miał na nią czekać Chudy, uśmiechnęła się tylko do niej uprzejmie i czym prędzej czmychnęła schodami w dół, zestresowana wizją, że sąsiadka mogłaby ją zatrzymać na czasochłonną pogawędkę. Na szczęście, ku jej ogromnej uldze, kobieta nie zawołała jej, co pozwoliło jej bez przeszkód zejść na dół i opuścić blok.

Ponieważ nie oglądała się za siebie, nie mogła zauważyć, że w okienku klatki schodowej między drugim i trzecim piętrem pojawiła się teraz twarz spotkanej przed chwilą starszej pani, która z wielką uwagą obserwowała, jak dziewczyna pośpiesznym krokiem podąża alejką w stronę zaparkowanego przed blokiem srebrnego samochodu, popijając po drodze wodę z plastikowej butelki, po czym, zgniótłszy ją, wyrzuca do mijanego osiedlowego śmietnika, wsiada do auta, rzuca torebkę na siedzenie pasażera i natychmiast odjeżdża, dopiero po kilku metrach zapalając światła.


— Siadaj sobie tutaj, Tomciu — powiedziała ciepło Iza, wskazując Tomowi kozetkę w gabinecie szefa. — Napijesz się czegoś?

— No, chętnie — skinął głową ochroniarz. — W gębie już mi zaschło jak cholera, a nie było nawet kiedy pójść się napić. A co masz?

— Wodę albo piwko — odpowiedziała wesoło, wyciągając zza biurka i stawiając na blat przygotowaną tam wcześniej półlitrową butelkę z jasnym piwem. — Specjalnie dla ciebie wzięłam od Wiki. Chcesz?

— Ba! — uśmiechnął się Tom.

Chętnie zajął wskazane miejsce na kozetce, a jego przygnębiona twarz rozjaśniła się na widok pieniącego się, bursztynowego płynu, który Iza zręcznym gestem doświadczonej kelnerki przelała do wysokiej szklanki, również zawczasu przygotowanej na tę okoliczność. Pomna swego postanowienia, że dziś musi koniecznie dotrzymać obietnicy i porozmawiać z kolegą, umówiła się z nim na wykorzystanie w tym celu pierwszego wolniejszego pasma, jednak, jako że w Anabelli tego wieczoru również było tłoczno, owo „wolniejsze pasmo” znalazło się dopiero w okolicach godziny drugiej nad ranem, czyli już po zamknięciu lokalu. Na szczęście Tomowi późna pora w niczym nie przeszkadzała i chętnie zgodził się na rozmowę, choć oboje byli tak zmęczeni, że aż słaniali się na nogach.

Znając już co nieco typowe męskie upodobania, Iza wyposażyła się wcześniej w butelkę piwa, słusznie przekonana, że ta niewinna porcja lekkiego alkoholu, w dodatku wypita już po zakończeniu pracy, ma szansę choć odrobinę poprawić koledze humor. Podawszy mu zatem szklankę z piwem, z której mężczyzna natychmiast z przyjemnością pociągnął kilka długich łyków, sama nalała sobie wody i usiadła obok niego na kozetce.

— No dobra, Tomek, to mów — zażądała stanowczo. — Bez owijania w bawełnę. Co się dzieje?

Tom westchnął tylko ciężko i pokręcił głową, wpatrując się tępo w trzymaną w dłoni, do połowy opróżnioną szklankę z piwem.

— Pewnie Daria się do ciebie odezwała? — domyśliła się.

— No — skinął głową, zagryzając wargi. — Odezwała się… raz.

— Sama z siebie?

— Nieee… sama to nie. Ale odebrała jeden mój telefon i pogadaliśmy chwilę. Krótko, w sumie może z pięć minut.

— I to z tego powodu jesteś taki zdołowany?

— No… z tego — westchnął.

— Coś złego ci powiedziała?

— Złego? — zastanowił się. — Nie… złego to niby nie… ale właściwie to tak. Sam nie wiem, Iza. Ja już nie mam do tego głowy.

— Okej — podjęła cierpliwie, widząc, że jak zwykle będzie musiała ciągnąć go za język. — Wyjaśniła ci przynajmniej, dlaczego tak zniknęła i przez tyle czasu się nie odzywała?

— Niby tak — odparł ponuro Tom. — Wyjaśniła. Powiedziała, że musiała się uczyć do egzaminów i że na ten czas chciała mieć święty spokój.

— A ty co jej odpowiedziałeś?

— No… że w porządku, ja wszystko rozumiem i dla mnie nie ma sprawy, tylko że mogła napisać chociaż jednego smsa, żebym się nie martwił. A ona mi na to, że nic nie musiała, bo przecież już nie jest moją dziewczyną i nie musi się przede mną tłumaczyć. Ale że dziękuje mi za telefon i w ogóle to fajnie, że zadzwoniłem, bo w sumie to już się za mną stęskniła… ech! — pokręcił głową, podnosząc do ust szklankę i popijając z niej kolejnego długiego łyka piwa. — Żebyś ty wiedziała, Iza, jak to mnie rozwaliło… Do tej pory nie mogę dojść do siebie.

Iza pokiwała smętnie głową i wsunąwszy jedną rękę pod jego muskularne ramię, drugą dłonią pogłaskała je po przyjacielsku na znak solidarności.

— Kiedy to było? — zapytała rzeczowo.

— Co?

— No ta rozmowa przez telefon.

— Aaa… jedenastego lipca — odparł bez wahania. — To już prawie cztery tygodnie.

— Aha, wiem — przyznała. — Dokładnie jedenastego urodziła się moja siostrzenica, niedługo skończy miesiąc… I co, od tamtej pory Daria już się nie odezwała?

Tom pokręcił głową przecząco.

— A ty próbowałeś do niej dzwonić?

— Nie — westchnął, przechylając w dłoni szklankę z resztką piwa i wpatrując się w ulatniające się z niego bąbelki. — Ona mi zresztą tego zabroniła.

— Zabroniła?

— No. Powiedziała, że mam nie dzwonić, dopóki… — zawahał się i nagle podniósł do ust szklankę, wychylając z niej jednym haustem całą pozostałą zawartość.

— Dopóki?

— Dopóki się nie ogarnę — odparł cicho, spuszczając głowę. — I nie zmienię się wreszcie tak, jak ona by chciała. Pewnie dalej jestem dla niej za mało… no wiesz…

— Romantyczny? — skrzywiła się Iza.

— No. Właśnie — westchnął. — Ale nie ma szans… ja po prostu tak nie umiem i ona dobrze o tym wie. To już w ogóle jest stracona sprawa, Iza — dodał zrezygnowanym tonem podszytym nutą rozpaczy. — Koniec i tyle, ja to wiem. Tylko, kurde… tak mi ciężko sobie z tym poradzić… pogodzić się… ech, głupi jestem! — pokręcił głową, obracając w wielkiej dłoni pustą szklankę po piwie. — Pamiętam, co mi mówiłaś i radziłaś… i starałem się tak robić, udawać, że to mnie nie obchodzi… Ale w końcu pękłem i zadzwoniłem do niej, a teraz sam już nie wiem, czy nie lepiej było tego nie ruszać. Zrobiłem tylko z siebie idiotę.

— Hmm — mruknęła Iza, nie chcąc zaprzeczać tej interpretacji, z którą sama niestety również się zgadzała.

— Wiem, wiem — powtórzył z rezygnacją. — Dureń ze mnie i tyle.

— Wcale nie, Tomciu — zaprzeczyła łagodnie, znów ostrożnie gładząc jego ramię, którego twarde mięśnie były dobrze wyczuwalne przez rękaw czarnej ochroniarskiej koszulki. — Nie mów tak i nawet tak nie myśl. Nie jesteś durniem tylko wrażliwym facetem, który potraktował sprawę bardzo poważnie i naprawdę się zakochał. A że Daria nie jest i od początku nie była tego warta, to już inna rzecz. Powiedz mi, ale tak szczerze… co masz zamiar teraz zrobić?

— Nie wiem — westchnął, kręcąc głową. — Naprawdę nie wiem, Iza. I myślałem, że może ty mi coś poradzisz. Bo tylko z tobą da się o tym gadać tak normalnie.

— A gadałeś z kimś jeszcze? — zaciekawiła się, zerkając z zastanowieniem na pustą szklankę, którą ciągle trzymał w dłoni. — Mam na myśli kogoś innego niż Daria… Czekaj! — przerwała nagle samej sobie, wyciągnęła rękę spod jego ramienia i zerwawszy się z kozetki, ruszyła w stronę drzwi. — Siedź tu, nie ruszaj, się! Zaraz wracam!

Mówiąc to, wybiegła na korytarz i pośpiesznie, krzywiąc się z powodu bólu nóg, który dziś i tak był mniej dokuczliwy niż wczoraj, skoczyła do sąsiadującego z gabinetem magazynku, który na szczęście nie był jeszcze zamknięty na klucz. Tam zdjęła naprędce z półki dużą butelkę piwa, tym razem o pojemności trzech czwartych litra, i nim Tom zdołał ochłonąć z zaskoczenia, wróciła z nią do gabinetu.

— Poczekaj, doleję ci — powiedziała spokojnie, sięgając na biurko po pozostawiony tam otwieracz i odkapslowując butelkę. — Wiem, że to trochę niefachowe, ale sytuacja jest nadzwyczajna, a my już skończyliśmy pracę. Mam nadzieję, że nie prowadzisz samochodu?

— Nie — pokręcił głową. — Nie jeżdżę nim do pracy, po co mam zawalać parking? Mieszkam niedaleko, to chodzę na piechotę. Tak jak ty.

— I słusznie — uśmiechnęła się, siadając obok niego z odkapslowaną butelką i sięgając po szklankę, którą wciąż bezwiednie dzierżył w dłoni. — Bo dzięki temu dostaniesz jeszcze drugą porcję piwa. Daj mi to… o tak. Proszę bardzo.

Nalawszy piwa do pełna, podała mu szklankę, a butelkę z resztą zawartości odstawiła na podłogę przy swoich nogach. Wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy Tom od razu upił dużego łyka alkoholu i wierzchem drugiej dłoni wytarł sobie usta, na których pozostało nieco piwnej piany. Iza przypatrywała się przez chwilę spod oka jego twarzy, na której widniała ciągnąca się przez pół prawego policzka niewielka blizna po zadrapaniu, które wczorajszej nocy opatrywała mu Zuzia.

— No dobrze, a teraz mów dalej — podjęła ciepło. — Rozmawiałeś o tym z kimś jeszcze?

— Aha — skinął głową Tom. — Z Chudym.

— Z Chudym?

— No — skrzywił się lekko. — Zapytał mnie któregoś razu, co taki drętwy jestem, to mu powiedziałem. Jakoś tak mnie wzięło, żeby z kimś o tym pogadać, ciebie nie było, a Chudy sam zapytał, no to rozumiesz…

— Rozumiem — skinęła głową. — I co ci powiedział?

— To co zwykle — wzruszył ramionami. — Teraz żałuję, że w ogóle z nim gadałem, ale co zrobić… No, a jak myślisz, co mógł mi powiedzieć? — dodał, widząc, że Iza nadal patrzy na niego pytająco. — Nie słyszałaś, co on zwykle wygaduje na takie tematy? Remontowałaś z nami kibel w tamtym roku, to przecież słyszałaś, co mówił Kacprowi.

— Słyszałam — przyznała cierpliwie. — Ale pytam, co powiedział ci teraz, w tym konkretnym przypadku.

— No jak to co? — prychnął Tom. — Swoją starą śpiewkę. Że głupi jestem, że się w ogóle babami przejmuję. Że jak facet chce mieć święty spokój i normalne życie, to pierwsza zasada jest taka, żeby od kobiet trzymać się z daleka, a nie dawać się wkręcać w jakieś durne babskie gierki. I że jak laska mnie rzuciła, to zamiast się załamywać, powinienem właśnie się cieszyć, że mnie los oszczędził, i dziękować Panu Bogu, diabłu i komu tam się da, że cudem mi się upiekło.

— No tak — uśmiechnęła się mimo woli Iza. — Cały Łukasz, jakbym go słyszała. Chociaż mam wrażenie, że on się tylko tak zgrywa.

— Nie zgrywa się — zapewnił ją Tom, pociągnąwszy ze szklanki kolejnego łyka piwa. — On tak naprawdę myśli i stosuje to w praktyce. To jest jego, jak to kiedyś powiedział, życiowa filozofia — skrzywił się z przekąsem. — Nawet szefa kiedyś tym rozwalił.

— Szefa? — szepnęła.

— No. Kiedyś, tak ze dwa lata temu… ciebie wtedy jeszcze tu nie było, o ile pamiętam… wieźliśmy z Chudym szefa, bo nawalił się, za przeproszeniem, w cztery dupy i trzeba było odstawić go oplem na chatę. Musieliśmy być we dwóch, bo jak coś go nagle wkurzyło, to agresywny się robił, więc Chudy jechał, a ja musiałem go trzymać… no wiesz.

— Wiem — westchnęła smutno.

— No i jak już go ogarnęliśmy, wyrzygał się, zapakowaliśmy go do łóżka i trochę się uspokoił, to posiedzieliśmy z nim jeszcze do rana — podjął Tom. — I właśnie wtedy zeszło na takie tematy. No wiesz… ogólnie o kobietach. W sumie to szef zaczął. Że kobiety to same kłopoty, ale gdyby ich nie było, to życie byłoby już kompletnie do bani i bez sensu. I że to jest taka pułapka bez wyjścia. A potem gadał też o galarecie i o kotletach mielonych.

— O kotletach? — zdziwiła się Iza.

— No. Że kobieta to jest taka zabójcza broń, co nie wiadomo kiedy zamienia człowieka w galaretę i kotlety mielone. Sam się śmiał, że to jest bardzo dobre porównanie w ustach restauratora i że będzie musiał zacząć na to patrzeć od tej strony, bo na tym przynajmniej się zna. No i potem przez pół godziny nawijał jakieś bzdety, że jak z mięsa zrobi się kotleta mielonego, to ono już nigdy nie wróci do tego kawałka, co był na początku… że nawet jak się kotleta odgrzeje, to już i tak nie to samo co świeży… i takie tam. W kółko o tym gadał, aż dziwne to było. Musiał wtedy od którejś dobrze dostać po garach, że wpadł w taką fazę.

— Na pewno — zgodziła się melancholijnie Iza.

— A potem zapytał nas, co my o tym myślimy. Ja tam nie miałem zdania, bo ogólnie lubię kobiety, a wtedy jakoś jeszcze zbytnio o nich nie myślałem… po prostu nie miałem doświadczenia, to się nie odzywałem, nie? Za to Chudemu temat podszedł na maksa, bo tak się tym podjarał, że z pół godziny gadał jak nakręcony. No i właśnie wtedy przedstawił nam tę swoją filozofię.

Przerwał sobie na chwilę, by wychylić do dna resztę piwa ze szklanki, na co Iza natychmiast sięgnęła po odstawioną butelkę i dolała mu, opróżniając ją do końca.

— Dzięki — uśmiechnął się Tom. — Ty to, kurde, Iza, wiesz, czego człowiekowi trzeba. Jakbyś w myślach czytała, serio. No i… czekaj, o czym ja mówiłem?

— O filozofii Chudego — przypomniała mu, przechylając się, by odstawić pustą butelkę pod ścianę obok szafy.

— A… no właśnie — skinął głową. — Gadał nam o tym z pół godziny, byś nie uwierzyła. A ja nawet tego nie powtórzę, to już zresztą dawno było. Ogólnie chodziło o to, że w sprawie kobiet trzeba podjąć jedną konkretną decyzję… że albo w to wchodzisz na sto procent, albo wcale… i trzymać się jej całe życie, bo od tego zależy, jak to życie będzie wyglądało. I że on już dawno podjął decyzję na nie, bo chce mieć święty spokój, a poza tym ma takie zainteresowania, że żadna kobieta i tak by z nim nie wytrzymała, więc on woli w nic się nie pakować, żeby ani sobie, ani nikomu innemu nie robić kłopotów.

— Jakie to zainteresowania? — zaciekawiła się Iza.

— No… nie wiesz, czym się pasjonuje Chudy? — zdziwił się Tom. — Sztuki walki, militaria, szkoła przetrwania i… tak między nami, Iza, okej?… dzikie nawalanki po godzinach, w różnych podejrzanych miejscach, takie nawet na pograniczu prawa. On to uwielbia.

— Serio? — uśmiechnęła się. — Tego to nie wiedziałam. Masz na myśli, że specjalnie chodzi w jakieś dziwne miejsca, żeby szukać guza?

— Mhm. Tylko nic mu nie mów, że ci powiedziałem, okej? — zaniepokoił się.

— No co ty, Tomciu, wszystko zostaje między nami — zapewniła go szybko. — Nie będę przecież nadużywać twojego zaufania.

— No wiem, wiem — pokiwał głową uspokojony. — Jesteś mega fajna babka, z nikim innym tak się super nie gada jak z tobą. I jeszcze piwko człowiekowi postawisz…

— Czyli Łukasz prowadzi coś w rodzaju podwójnego życia? — podsunęła mu cierpliwie, szczerze zaciekawiona odkryciem tej strony natury Chudego.

— Można tak powiedzieć — zgodził się. — Chociaż ja bym tak tego nie nazwał, on się przecież z tym nie kryje. Tyle że nie każdemu o tym opowiada, bo po co? Po prostu lubi bijatyki, dużo bardziej niż ja, zwłaszcza że ma o wiele lepszą technikę. Zna parę sztuk walki, w jednej miał kiedyś nawet mistrzostwo Polski, już nie pamiętam, w której… a do tego jest zajebiście silny, chociaż niby nie wygląda na takiego. Ogólnie niezły jest w tym, serio. Wiem, bo parę razy zabierał mnie na te swoje nocne wypady.

— Razem prowokowaliście los? — zażartowała Iza.

— No — uśmiechnął się. — To był totalny hardcore. Łaziliśmy po jakichś dziuplach, melinach, ja pierdzielę… Raz mało nie zarobiliśmy nożem pod żebra, a innym razem tłukliśmy się we dwóch na pięciu i to z takimi typami, że myślałem, że już z tego nie wyjdziemy. Po tej ostatniej akcji podziękowałem za takie przygody i już nim nie łażę, po prostu nie widzę sensu narażać się, jak nie ma powodu, a zwłaszcza samemu prowokować. Ale dla Chudego to jest po prostu żywioł.

Iza słuchała z jednej strony zafascynowana, z drugiej szczerze zaskoczona odkryciem tego nieznanego jej dotąd oblicza Chudego. Owszem, wiedziała, że jest mistrzem w sztukach walki, już na samym początku powiedziała jej to Basia, a potem powtórzył Majk, jednak nie sądziła, że sympatyczny ochroniarz specjalnie chadza nocami w niebezpieczne miejsca w poszukiwaniu okazji do ćwiczenia swoich umiejętności.

— On po prostu uwielbia mocne strzały adrenaliny — ciągnął spokojnie Tom, teraz na tyle rozluźniony, że zdawał się nawet zapomnieć o Darii. — A najbardziej jara go efekt zaskoczenia, bo na pierwszy rzut oka nikt go nie podejrzewa o jakąś wielką siłę i technikę. Może jest wysoki, ale jakieś wielkiej masy nie ma, nie? Wszystko, co potrafi, to technika i żylaste mięśnie, a tego przecież z wierzchu nie widać. Więc jak ktoś go zaczepia, to on lubi na początku udawać głupiego, ale potem jak nie dowali… pff! — prychnął śmiechem. — Już niejeden mięśniak przeżył zdziwko swojego życia, jak się nogami nakrył po strzale od Chudego. A on ma wtedy ubaw i wielką satysfakcję.

— Czyli taki z niego gagatek… — pokiwała głową rozbawiona tym opisem Iza. — Rozumiem. I to dlatego tak unika kobiet i nie chce się z żadną wiązać?

— Aha. Właśnie dlatego. Nie chce, żeby, jak to mówi, baba się go czepiała, ograniczała mu wolność, uwiązywała na chacie i chrzaniła o jakiejś tam odpowiedzialności. Już nie mówiąc o tym, że sprzątałaby mu w mieszkaniu, a on tam ma pełno skarbów, różnej broni i tak dalej. Jakby mu coś ruszyła, przestawiła, albo, kurde, wyrzuciła, to by chyba zabił. Dlatego woli trzymać się od kobiet z daleka, żeby oszczędzić sobie przykrości.

— No okej — uśmiechnęła się Iza. — Po prostu podchodzi do tego radykalnie.

Słuchając tej relacji o Chudym, jednocześnie nie bez satysfakcji obserwowała pozytywną zmianę w zachowaniu Toma, który po dwóch piwach nie tylko odzyskał humor, ale nawet nabrał nietypowej dla siebie elokwencji.

„Alkohol genialnie rozwiązuje język” — pomyślała mimochodem. — „Nawet takiemu mrukowi jak Tomek. Co prawda picie to nigdy nie jest dobry pomysł, ale na takim mięśniaku jak on dwa piwka nie zrobią dużego wrażenia, a czasem po prostu nie ma innego wyjścia. Trzeba się napić, żeby się otworzyć…”

— Prawda — pokiwał głową Tom. — On to bierze zero-jedynkowo. Kiedyś powiedział, że lubi niebezpieczeństwo, ale tylko takie, z którym wie, że sobie poradzi. Dlatego woli nawalankę nożami z pijanym menelem niż użeranie się z kobietą, bo przynajmniej w nawalance ma jakieś szanse, a z babą to nigdy nic nie wiadomo.

— Ech! — prychnęła śmiechem Iza. — Ależ to jest aparat! Ale co tam… ważne, że ma swoje zdanie, trzyma się go i jest w tym konsekwentny.

— No. Szef też go za to szanuje, chociaż się z nim nie zgadza. Ja też. W końcu każdy ma prawo żyć tak, jak chce.

— Dokładnie. Ale wiesz co, Tomek? Ja mam wrażenie, że Łukasz, chociaż ma takie radykalne poglądy, to mimo wszystko lubi i szanuje kobiety. Sama jestem kobietą i tak to czuję… tak po prostu z własnego doświadczenia.

— No bo je lubi i szanuje — przyznał Tom. — A niektóre mu się nawet podobają.

— Serio? — zaśmiała się z niedowierzaniem.

— No, a co myślisz? — wzruszył ramionami, znów podnosząc szklankę z piwem do ust. — Że Chudy to nie facet? Nawet wtedy, co gadaliśmy z szefem do rana, to ze trzy razy powtarzał, żebyśmy przypadkiem nie pomyśleli, że on od tej strony jest jakiś… skrzywiony czy coś. Nie, nic z tych rzeczy. On jest całkiem normalny i jak każdy facet lubi sobie popatrzeć na fajną du… znaczy, na ładną kobietę — poprawił się szybko, na co Iza zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. — A czy zdarza mu się coś więcej, to nie wiem, osobiście nigdy go w takiej sytuacji nie widziałem. Myślę, że do rozładowania się wystarcza mu adrenalina z tych nawalanek, ale oczywiście głowy nie dam, bo to przecież co innego… Generalnie Chudy lubi kobiety, dopóki nie włażą mu na jego teren, ale w żadne związki się nie angażuje, a tym bardziej, jak mówi, nie ma opcji, żeby się zakochał.

— Noo… tego to niech nie będzie taki pewien — zauważyła sceptycznie Iza. — To nigdy nie jest do końca zależne od naszej woli.

— Prawda — westchnął Tom, nagle poważniejąc. — Wiem coś o tym… Zresztą wtedy szef też mu to powiedział. Ale Chudy w ogóle nie przyjmuje tego do głowy, uważa, że jego to nie dotyczy, bo umie nad sobą panować. Fakt, twardy jest, czasem go podziwiam i zazdroszczę mu takiej silnej woli, ale z drugiej strony to… ja bym nawet tak nie chciał.

Znów westchnął i ze smutną miną wbił wzrok w podłogę. Iza pokiwała głową w milczeniu, wspominając prowadzone w tym gabinecie nocne rozmowy w trybie terapii z Majkiem. Jemu też początkowo język rozwiązywał się wyłącznie po alkoholu… i to było takie smutne, takie beznadziejne! A jednak czy nie lepsze było to niż duszenie w sobie bolesnych emocji? Cierpienie związane z klęską złamanego serca mogła złagodzić tylko szczera rozmowa z zaufaną osobą, otwarcie się i wyrzucenie z siebie wszystkich dręczących myśli. Wszak właśnie po to dała dziś Tomowi to piwo, choć w głębi duszy wcale nie była z tego powodu z siebie dumna.

— Tym się różnimy z Chudym — ciągnął dalej ochroniarz. — On po prostu nie chce się zakochać, no to się nie zakochuje i tyle. Postawił sobie blokadę i tego się trzyma, nawet o tym nie myśli. Dlatego jemu jest łatwiej, bo ma to, na czym mu zależy… znaczy święty spokój. A ja jestem taki, że zawsze chciałem mieć kobietę, i wolałbym ją sto razy od świętego spokoju. Myślałem, że Daria… ech…

Głos załamał mu się i uwiązł w gardle. Iza pogładziła go łagodnie po ramieniu.

— Wiem, Tomciu. Wiem…

— Tak strasznie mi na niej zależało, Iza! — dodał z żalem Tom, odzyskując głos. — I zresztą dalej mi zależy, co się będę krył… na pewno nie przed tobą. Ja bym przecież ani trochę nie wydziwiał. Wziąłbym ją z tymi wszystkimi kłopotami, babskim czepianiem się, fochami i tak dalej. Nie stawiałbym warunków, byle tylko mnie chciała… takiego, jaki jestem… Może głupek ze mnie, ale co ja na to poradzę? Nie umiem inaczej.

— Przestań, nie jesteś głupkiem — pokręciła głową. — Już ci to mówiłam. Po prostu źle trafiłeś, bo Daria nie jest warta tego, co do niej czujesz, ale jeśli chodzi o całą resztę, to nie ma w tym nic głupiego ani naiwnego.

— Ja bym mógł odpuścić bardzo dużo rzeczy — ciągnął smutno Tom. — We wszystkim bym się dostosował, żeby miała tak, jak chce. Jakby mi powiedziała, że mam wieczorami siedzieć w domu, to bym się nie rzucał tak jak Chudy, tylko bym siedział… no bo co by mi szkodziło? To by mi nawet pasowało.

— Taką widocznie masz naturę — uśmiechnęła się Iza. — Jesteś domatorem, a Łukasz to poszukiwacz przygód. Prawda, że tutaj radykalnie się różnicie. Ale z drugiej strony on też za bardzo to wszystko upraszcza, bo wcale nie jest tak, że wszystkie kobiety lubią domatorów.

— Ja bym mógł dla niej wszystko… wszystko, co by chciała — mówił dalej z rozrzewnieniem Tom, puszczając jej uwagę mimo ucha. — Może nie umiem być… no, romantyczny… ale wszystko inne, co tylko mogę i umiem, to bym jej dał. Co by mi kazała, to bym robił, nawet bym nie pytał, po co i na co. Tylko co z tego, Iza? Co z tego, jak ona właśnie chce, żebym był romantyczny? A taki to ja, kurde, nie umiem być… za cholerę nie umiem. I to jest moje największe nieszczęście.

Westchnął ciężko, pokręcił głową i zamaszystym gestem wlał sobie do gardła resztę piwa ze szklanki.

— Nieszczęście, Tomciu, to na pewno nie — zapewniła go Iza, wyjmując mu z rąk pustą szklankę i odstawiając ją na podłogę obok butelki po piwie. — Tyle razy już ci mówiłam, że jesteś bardzo fajny chłopak, a że masz taki charakter a nie inny, to już nic się na to nie poradzi. Każdy człowiek jest, jaki jest, i jeśli Darii to nie pasuje, to… co zrobić? Nie zmienisz dla niej swojej natury, a zresztą to przecież nie o to chodzi.

— No wiem — pokiwał smutno głową. — Ale powiedz mi, Iza… myślisz tak samo jak ja, że to już jest nie do odratowania, prawda?

— Niestety tak — przyznała z westchnieniem. — Przykro mi to mówić, bo widzę, że to cię ciągle mocno trzyma, ale moje zdanie nie zmieniło się od poprzedniego razu. Daria nie jest ciebie warta, Tomek. To nieodpowiedzialna osoba, która lubi bawić się uczuciami innych i chyba ma z tego jakąś głupią satysfakcję, bo jak inaczej to wytłumaczyć? Gdyby była odpowiedzialna, to nie powinna była w ogóle tego zaczynać, a przynajmniej teraz już dać ci spokój, a nie ciągle mieszać ci w głowie.

— No — szepnął z bólem Tom. — Ja po tym telefonie czuję się jeszcze gorzej i serio żałuję, że do niej zadzwoniłem. To mnie tak cholernie rozpieprzyło…

— Sam widzisz. Dlatego ja nadal uważam, że powinieneś odpuścić i zrobić wszystko, co tylko możesz, żeby jak najszybciej się z tego wyleczyć. Zapomnieć o Darii i już nigdy więcej nie szukać z nią kontaktu. To naprawdę do niczego dobrego nie doprowadzi.

— Ech… przynajmniej konkretna odpowiedź — westchnął Tom. — Wiem, że masz rację, chociaż to tak boli, że aż mnie rozrywa. Chudy też mi radził, żebym jak najszybciej się otrząsnął, a jak już muszę się zadawać z kobietami, to żebym przynajmniej na drugi raz uważał, w co się pakuję.

— I tu całkowicie zgadzam się z Chudym — przyznała spokojnie Iza.

— Tylko powiedz mi, jak ja mam to zrobić? — jęknął ochroniarz, schylając głowę niemal do wysokości kolan i obiema rękami zakrywając twarz. — Przecież próbuję i próbuję… chciałbym zapomnieć, wyleczyć się… i nie daję rady…

— Biedaku — szepnęła ze współczuciem, podnosząc rękę i gładząc go po króciutko obciętych włosach, których ostre końcówki aż zakłuły ją w palce. — Ja przecież cię rozumiem… Wiem, jak ciężko jest z czegoś takiego wyjść, ale uwierz mi, to jest możliwe. Dasz radę, Tomek. Słyszysz? Dasz radę. Oczywiście powoli, spokojnie… nie z dnia na dzień, bo tak faktycznie się nie da. Ale na koniec dasz radę i wszystko będzie dobrze, zobaczysz. To jest tylko kwestia czasu i wewnętrznego nastawienia, a z ciebie jest silny facet, który nie da sobie w kaszę napluć. Prawda?

Tom pokiwał głową twierdząco, nie odsłaniając twarzy.

— Tak będzie, Tomciu — mówiła ciepło, wciąż gładząc go po spuszczonej głowie. — To na pewno jeszcze trochę potrwa, ale wyciągniesz się z tego i jeszcze znajdziesz swoją… swoją dobrą drogę — dokończyła ciszej. — A powiedz mi coś jeszcze. Czy te dwie dziewczyny, koleżanki Darii, nadal do nas przychodzą i podpatrują, co robisz?

Zadawszy to pytanie, cofnęła rękę i usiadła prosto, czekając na odpowiedź. Tom powoli podniósł głowę i oderwał dłonie od twarzy. Była wymięta i zaczerwieniona, ale spokojna.

— Aha. Ostatnio były dwa razy — odpowiedział rzeczowo. — Raz jakoś w połowie lipca i drugi raz pod koniec, zaraz przed tym, jak wróciłaś z urlopu.

— Zaczepiały cię?

— Nie. Ja ich też nie zaczepiałem i w ogóle udawałem, że ich nie widzę.

— Bardzo dobrze — pochwaliła go. — I dalej tak trzymaj.

— Była też ta twoja kumpela… Emilka — przypomniał sobie Tom. — Tak jakoś ze dwa tygodnie temu, zajrzała tu z chłopakiem. Nawet mi go przedstawiła.

— Aha — uśmiechnęła się Iza, przypominając sobie to, co mówiła jej niedawno Beata. — Jacek. Słyszałam o nim, chociaż jeszcze nie miałam okazji go poznać. Jest w porządku?

— No, Jacek — przyznał. — Ona już mi wcześniej o nim opowiadała. No wiesz, wtedy, co myślała, że z nią zerwał. Nie no… ogólnie spoko chłopak. Taki trochę chuchrowaty, jednym palcem bym go skosił, ale widać, że jej się podoba, no to super. Iza?

— Hmm?

— Mogę o coś zapytać przy okazji?

— Jasne, pytaj.

— Chodzi mi o tę Emilkę — wyjaśnił nieco zmieszany. — Trochę mi głupio zadawać takie pytania, bo to twoja dobra kumpela z liceum, ale od urodzin szefa to mnie strasznie męczy i w końcu muszę wiedzieć. Bo może pamiętasz, że wtedy one obie z tą drugą… już zapomniałem, jak się nazywała…

— Beata — podpowiedziała mu spokojnie Iza.

— A tak, faktycznie, Beata! — przypomniał sobie, klepiąc się dłonią w czoło. — Jasne. No to wtedy, na urodzinach szefa, one we dwie gadały z tamtymi. Z tymi koleżankami Darii, znaczy się. Nawet siedziały razem przy stoliku, a potem opowiadały nam o niej. Ty też przy tym byłaś, pamiętasz?

— Tak, pamiętam — skinęła głową. — Beti i Emi znają się z tamtymi z uczelni.

— O, i właśnie o to mi chodzi! — podchwycił z ożywieniem Tom. — Bo ja to muszę wiedzieć, Iza. Powiedz mi… czy tym dziewczynom można ufać?

— Ufać? — zdziwiła się. — W jakim sensie?

— No w takim, że nie są dogadane z tamtymi — wyjaśnił jej niepewnie Tom. — Nie wiem… ciągle mi to chodzi po głowie i mam kaca, że mogłem dać się wkręcić jak przedszkolak. Wtedy sporo gadaliśmy z Emilką… no wiesz, wtedy, co była smutna, bo myślała, że ją ten Jacek puścił w kanał… a ja też miałem doła przez Darię… i w sumie dosyć dużo jej o niej opowiedziałem. A potem, jak zobaczyłem je razem, we cztery przy jednym stoliku, jak gadały między sobą i gapiły się na mnie, to myślałem, że mnie szlag trafi. Od razu pożałowałem, że tak szczerze gadałem z tą Emilką, że tyle jej powiedziałem osobistych rzeczy… jak jakiś łatwowierny głupek.

— Aha, rozumiem — pokiwała głową Iza. — Myślałeś, że są w zmowie z tamtymi? Nie, o to się nie martw, Tomciu, nie ma takiej opcji. Emi taka nie jest, a Beti tym bardziej. To są dobre dziewczyny ze złotymi sercami, znam je od lat i mogę ci zagwarantować, że na pewno nie spiskują z nikim przeciwko tobie. Tym bardziej, że tamtych dwóch wcale nie lubią, a jeśli chodzi o Darię i ciebie, to mają takie samo zdanie jak ja.

— Gadałaś z nimi o tym? — zaniepokoił się Tom.

— Trochę — odparła ostrożnie. — Na tyle, na ile same pytały. A właściwie to tylko Beti, jak się z nią ostatnio widziałam, bo Emili wtedy nie było.

— Beata pytała o mnie i o Darię? — zdziwił się ochroniarz. — Kiedy?

— Niedawno, jak byłam u siostry. Zdaje się, że nawet dokładnie w ten weekend, kiedy widziałeś tutaj Emi z Jackiem. Spotkałyśmy się z Beatą przypadkowo pod kościołem i nawet zabrała mnie na chwilę do tej ich nowej kliniki. Bo one zakładają u siebie na wiosce klinikę dla zwierząt — dodała wyjaśniająco.

— Tak, wiem — skinął głową Tom z miną znawcy tematu.

— No właśnie. Powiem ci, że fajnie tam mają, bardzo profesjonalnie to wygląda, a Beti wszystkiego pilnuje i trzyma interes twardą ręką. Zresztą musi, bo Emila ostatnio buja w obłokach i ciągle jej nie ma, więc wszystko spada na głowę Beaty. Ale muszę przyznać, że świetna z niej gospodyni, wszystko ma rozplanowane, poukładane i zorganizowane tak, że firma będzie chodzić jak w szwajcarskim zegarku.

— Ale dlaczego pytała o mnie i o Darię? — pokręcił głową zdezorientowany Tom.

— O Darię to było tylko przy okazji — zaznaczyła Iza. — Bo głównie chodziło o ciebie.

— O mnie? — zdumiał się jeszcze bardziej.

— Aha — uśmiechnęła się, uznając, że powtórzenie Tomowi komplementów usłyszanych od Beaty nie będzie niczym zdrożnym, a wręcz może pomóc mu odrobinę podbudować nadwątlone poczucie własnej wartości. — Co w tym dziwnego? Beti jest pod ogromnym wrażeniem twojej osoby, zwłaszcza twoich mięśni, ale też, jak mówi, twojego miłego charakteru. No co? Nie patrz tak na mnie, Tomciu, przecież nie zmyślam, naprawdę tak powiedziała. Zazdrości nam, że mamy cię w zespole Anabelli, bo sama też szuka kogoś takiego do swojej kliniki. To jest bardzo konkretna dziewczyna, mówię ci! Klinika niedługo się otwiera, więc już teraz rozgląda się za pracownikami do swojej ekipy, a to wcale nie jest takie proste, bo ona koniecznie chce ją stworzyć według własnego pomysłu. Ma być tak i tak, co do joty, koniec kropka. I według tej jej wizji, w jej idealnym zespole pracowniczym jest miejsce właśnie dla kogoś takiego jak ty.

— Jak ja… — szepnął oszołomiony Tom.

— Mhm — potwierdziła, obserwując spod oka jego mile zaskoczoną minę. — Możesz być dumny, bo Beti to bardzo stanowcza i twarda dziewczyna, byle czym się nie zadowoli, a ciebie akurat przyuważyła sobie wyjątkowo. Mówi o tobie jako o przykładzie idealnego ochroniarza i męskiego pomocnika w cięższych pracach, dokładnie takiego, jakiego by potrzebowała. Nawet prosiła, żebym rozejrzała się dla niej za kimś podobnym, i powiedziała… czekaj, jak to było?… aha, że gdyby dało się sklonować Tomka, to jeden egzemplarz wzięłaby dla siebie w ciemno! — zaśmiała się. — Oczywiście wie, że my cię absolutnie z Anabelli nie puścimy, poza tym i tak nie byłoby o czym mówić, bo ta ich klinika jest sto kilometrów stąd. Więc tak tylko sobie żartowała, ale faktem jest, że chętnie widziałaby w swojej ekipie kogoś podobnego do ciebie. Tak czy inaczej możesz być pewien, że Beti jest ci w stu procentach życzliwa, a co do Emi, to ona też na pewno niczego nie przekablowała tamtym, o to możesz być spokojny. Jeśli komuś powtórzyła coś z waszej rozmowy, to ewentualnie tylko Beacie, a Beata na pewno zachowa to dla siebie.

Mówiąc to, podniosła się na chwilę z kozetki, by sięgnąć po odstawioną na krzesło szklankę z wodą, i aż syknęła z bólu, jaki sprawiły jej zablokowane w jednej pozycji nogi.

— A niech to, ależ mnie te nogi nawalają! — mruknęła, siadając z powrotem obok znieruchomiałego jak posąg Toma. — Zasiedziałam się i teraz ciężko się ruszyć, chociaż dzisiaj i tak jest trochę lepiej, wczoraj myślałam, że do domu nie dojdę. Czekaj, która godzina?

Podniosła się raz jeszcze, tym razem ostrożniej, i sięgnęła po leżący na blacie biurka telefon, by sprawdzić godzinę.

— Cholera, trzecia dwadzieścia — pokręciła głową z dezaprobatą, znów opadając na swoje miejsce i wyciągając przed siebie obolałe nogi. — Czas już chyba się zbierać, co, Tomciu? Fajnie się gada, ale zanim dowleczemy się do domu, będzie czwarta i jutro się nie wyśpimy.

Tom nie odpowiedział, jakby zupełnie jej nie słuchał, i dalej siedział nieruchomo, wpatrując się w czubki swoich wielkich czarnych glanów.

— Tomek! — szturchnęła go łokciem. — Mówię do ciebie.

— Co? A tak — ocknął się. — Sorry, Iza… Co mówiłaś?

— Mówiłam, że czas zbierać się do domu — powtórzyła cierpliwie. — Jest dwadzieścia po trzeciej, a musimy jeszcze zamknąć lokal.

— Jasne — pokiwał głową, podnosząc się ciężko z kozetki. — Uch… ale mnie giry bolą! Już lecimy, Iza, w ogóle to sorry, że tyle cię tu zatrzymałem. Pomogę ci pozamykać i podprowadzę cię na chatę, żeby żaden zbir cię nie napadł o tej porze. Wielkie dzięki za rozmowę i za piwko — dodał z powagą. — To mnie dzisiaj niesamowicie postawiło do pionu, zupełnie inaczej się czuję. Jesteś super babka, serio.

Iza uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo i schyliła się, żeby podnieść z podłogi pustą butelkę i szklankę po piwie.

— Pamiętaj, że jeśli tylko mogę pomóc ci rozmową, to zawsze chętnie to zrobię — zapewniła go, odstawiając naczynia na biurko i kierując się w stronę wyjścia z gabinetu. — Tylko następnym razem spróbujemy bez piwa, okej? Teraz jesteś po dwóch, więc masz lepszy humor, ale nie ma gwarancji, że to będzie trwałe.

— Będzie — odparł spokojnie Tom, otwierając i przytrzymując przed nią drzwi. — A na pewno starczy mi na ładnych parę dni. Już dawno z nikim tak się nie wygadałem, czuję się, jakbym ważył dwadzieścia kilo mniej. Dzięki, Iza.

— Dwadzieścia kilo mniej? — uśmiechnęła się z przekąsem, taksując wzrokiem jego ogromną sylwetkę. — Jak na ciebie to mało. Następnym razem powalczymy o czterdzieści!

Roześmiali się oboje i zgodnie ruszyli na salę, żeby powyłączać ostatnie światła i sprawdzić, czy na pewno zostały zamknięte główne drzwi wejściowe.

Rozdział sto dziewiąty

— Tak, Izunia — mówiła wesoło Amelia w telefonie. — U nas wszystko w porządku, Klarcia rośnie jak na drożdżach, prześlę ci mmsem parę zdjęć, to sama zobaczysz. Nie chciałam dzwonić przed weekendem, żeby ci nie przeszkadzać, wiem przecież, ile masz spraw na głowie. Chociaż dla ciebie w restauracji w weekend pewnie tyle samo pracy co na tygodniu, albo i więcej… Powiedz, jak sobie radzisz na tym odpowiedzialnym stanowisku?

— Całkiem nieźle — zapewniła ją równie wesołym tonem Iza. — Pracy rzeczywiście jest dużo, bo teraz wszystkie decyzje są na mojej głowie, ale już wpadłam w rytm i jest mi łatwiej, a przy tym ile się uczę! Kupiłam też sobie fajny krem na bolące nogi, bo to był ostatnio mój największy problem, i powiem ci, że świetnie działa.

— Krem na bolące nogi? — zdziwiła się Amelia. — Aż tak? Hmm… racja, ty tam pewnie całe dni na nogach…

— Tak to czasem bywa — odparła beztrosko. — Ostatnio w knajpie mamy tłumy, więc muszę pomagać w obsłudze, do tego jeżdżę ciągle po urzędach, sklepach, spotykam się z dostawcami, w międzyczasie remontuję moje mieszkanko, więc bez przerwy biegam, skaczę i wspinam się po schodach… wiesz jak to jest. Wystarczy raz przeciążyć mięśnie i masz kłopot. Ale już jest dobrze, nie martw się o to.

— No okej… mam nadzieję — odparła sceptycznie Amelia. — A powiedz, jak w ogóle ten twój remont? Chyba nie masz teraz na to za dużo czasu, co?

— Nie mam — przyznała. — Ale i tak staram się codziennie zajrzeć tam chociaż na godzinkę, żeby coś porobić. I efekty są. Łazienkę mam już prawie w całości zafugowaną, jutro biorę się za kuchnię, a potem, jak skończę, trzeba będzie przygotować je pod malowanie. Powoli to idzie, ale jakoś idzie… W połowie miesiąca jestem umówiona z fachowcami na dokończenie elektryki, a potem na kładzenie parkietu, co prawda to się może przesunąć na wrzesień, ale mam nadzieję, że dużej obsuwy nie będzie. No i meble… te po Szczepciu ciągle czekają w magazynie u renowatora, a do kuchni chcę zamówić nowe na wymiar, więc to też trochę czasu zajmie. Dlatego nie mogę go tracić i codziennie muszę choć odrobinę pchnąć robotę do przodu. Bardzo mi zależy, żeby przeprowadzić się na Bernardyńską przed początkiem roku akademickiego, bo potem to już zupełnie na nic nie będę miała czasu.

— Biedactwo! — westchnęła Amelia. — Ależ ty masz tam zachrzan! A my z Robciem ciągle nie możemy sobie darować, że miałaś w tym roku taki słaby urlop, niewiele wypoczęłaś, za to naharowałaś się za troje. Do tego ten wypadek Agi…

— A właśnie, co u Agi? — podchwyciła Iza, nie chcąc rozwijać tematu straconego urlopu, który rzeczywiście musiał Amelii leżeć kamieniem na sercu, skoro wracała do niego w każdej rozmowie. — Jak Pepciowi idzie rehabilitacja?

— Z tego, co wiem, to bardzo dobrze. Podobno robi postępy, bardzo powolutku, ale robi. Tak mówi Piotrek, więc chyba można mu wierzyć, bo jest u nich codziennie i widzi to na własne oczy. Ale jednak nie wypuszczą małego ze szpitala w połowie sierpnia, wiesz?

— Nie? — zmartwiła się. — To ile jeszcze będą ich tam trzymać?

— Agę puszczą — sprostowała Amelia. — Niedługo mają ją wypisać, może nawet w przyszłym tygodniu. Ale Pepik będzie musiał jeszcze trochę zostać, prawdopodobnie do końca sierpnia, a może i dłużej.

— Ale dlaczego? Skoro wszystko jest w porządku i robi postępy…

— Nie wiem dlaczego, Izunia, po prostu taka jest decyzja lekarzy. Aga mówi, że była narada na temat Pepunia i zdecydowali, że muszą go jeszcze trochę poobserwować i rehabilitować na miejscu. Ona zresztą z tym nie dyskutuje, bo, jak mówi, najważniejsze jest dobro Pepcia. Poza tym ona i tak nawet po wypisie może przy nim być jako rodzic, więc tak naprawdę nie będzie wracać do domu ze szpitala, dopóki i malucha nie wypiszą.

— Dzielna Aga — westchnęła Iza. — Ale ja bym zrobiła tak samo.

— Ja też — zgodziła się Amelia. — Aga będzie przy nim non stop, załatwi sobie płatne łóżko obok niego na sali, już orientowała się, że jest taka możliwość. Mówiła mi, że rozważa tylko jeden przyjazd do Korytkowa, dwudziestego trzeciego, bo chciałaby być na chrzcie naszej Klaruni, a przy okazji chociaż na chwilę zobaczyć się z tobą.

— No tak — odparła cicho Iza. — Przed wyjazdem nie zdążyłam już do niej zajrzeć, a teraz też będę na krótko, więc ciężko by mi było podjechać do Radzynia… Dobrze, Melu. Powiedz jej, że z radością się z nią zobaczę, zresztą chyba zaprosimy ją na chrzciny, co?

— Oczywiście — odparła ciepło Amelia. — Już nawet to zrobiłam.

Iza pokiwała głową, szarpnięta wyrzutami sumienia, że w ostatnich dniach swojego pobytu w Korytkowie nie mogła odwiedzić Agnieszki, mimo że tuż po wypadku obiecywała jej regularne wizyty. Nie chciała jednak rozwlekać sprawy Szymkiewicza i tłumaczyć komukolwiek, dlaczego wykluczała wizyty w radzyńskim szpitalu, gdzie ryzyko wpadnięcia na bezczelnego lekarza było zbyt duże. W tym kontekście, o ile wiadomość o przedłużającym się pobycie Pepcia w placówce mocno ją zmartwiła, o tyle perspektywa spotkania się z Agnieszką na chrzcie Klary sprawiła jej względną ulgę.

— To super — oceniła z wdzięcznością. — Czytasz w moich myślach, Melu.

— No co ty, Iza? To się przecież samo narzuca — odpowiedziała tonem oczywistym Amelia. — Skoro Aga będzie tego dnia w Korytkowie, to przecież musi być na chrzcinach Klarci. Już umówiła się z Piotrkiem, że on w tym czasie posiedzi z Pepciem w szpitalu, obiecał jej zarezerwować sobie na to całą niedzielę. Zaprosiłam też… państwa Krzemińskich — dodała ciszej, zatrzymując się na ułamek sekundy przed wypowiedzeniem tego nazwiska, jakby z trudem przeszło jej przez usta. — I ich syna.

Iza milczała, zbyt zaskoczona tą informacją, żeby zareagować w choćby minimalnie przemyślany sposób. To, co właśnie usłyszała z ust Amelii, było jak sen… dziwny, niezwykły, niewiarygodny… niemal absurdalny. Oto znalazła się w sytuacji, o której jeszcze pół roku temu nie śmiałaby marzyć i która nawet teraz nie mieściła jej się w głowie, mimo że po ostatnich wydarzeniach w Korytkowie w jakimś stopniu mogła się jej spodziewać. A jednak nie spodziewała się… i może to dlatego nagle zrobiło jej się jakoś tak… niedobrze?

— Jak wiesz, w weekend byliśmy u nich na obiedzie — ciągnęła Amelia, nie doczekawszy się odpowiedzi. — Było całkiem… miło, nie powiem, że nie. A ponieważ zeszło na temat chrztu Klarci i zaczęliśmy rozmawiać o szczegółach, to po prostu nie wypadało ich nie zaprosić… wiesz, jak to jest. Mam nadzieję, że dobrze zrobiłam, co, Izunia?

W jej ostatnich słowach zabrzmiała nutka niepokoju, która natychmiast otrzeźwiła Izę.

— Ależ dobrze, bardzo dobrze, Melciu! — zapewniła ją żywo. — Przepraszam, że nic nie mówiłam, po prostu trochę mnie zaskoczyłaś, nie spodziewałam się tego. Ale… dziękuję ci — dokończyła cicho. — Bo wiem, że zrobiłaś to ze względu na mnie.

Tym razem to Amelia zamilkła na kilkanaście długich sekund, jakby nie wiedziała, co odpowiedzieć.

— Tak… — podjęła w końcu ostrożnie. — Nie chciałam cię o nic dopytywać, ale rzeczywiście pomyślałam, że pewnie zależałoby ci na tym… Tak to odczytuję… chociaż oczywiście mogę się mylić.

Iza pokiwała smutno głową, zażenowana tą nienaturalną blokadą, jaka ostatnio wyrosła w rozmowach z siostrą, gdy tylko pojawiał się w nich wątek Michała. A przecież nie powinno tak być! Amelia była jej jedyną, najukochańszą siostrą i najlepszą przyjaciółką, od zawsze i na zawsze! Czy nie było nielojalnością ukrywać przed nią to, czego przecież i tak się domyślała? Oszukiwać ją i zbywać w tak kluczowej sprawie? Kiedyś przecież tyle razem przeszły i nigdy nie miały przed sobą tajemnic…

Pod wpływem tego impulsu, w odruchu determinacji Iza nagle podjęła decyzję, której bała się od lat. Powiedzieć wszystko Amelii! Odkryć przed nią wszystkie swoje myśli i najgłębsze zakamarki serca, podzielić się z nią tym, co czuła do Michała, dłużej już tego nie ukrywać! Wyrzucić to z siebie, odsłonić duszę przed najdroższą siostrą, która przecież zawsze tak dobrze ją rozumiała i jeszcze nigdy jej nie potępiła! Może to był zresztą ten krok, który musiała wykonać, żeby wszystko ostatecznie się ułożyło? Może to właśnie dzięki temu w końcu opadnie mgła i droga… dobra droga… całkowicie się przed nią odsłoni?

— Nie, nie mylisz się, Melu — odpowiedziała łagodnie. — Za dobrze mnie znasz, żeby się mylić. Czytasz w moich myślach jak w otwartej książce, już ci to mówiłam. Dlatego posłuchaj, kochana… ja nie chcę niczego przed tobą kryć. Porozmawiamy o tym wszystkim, jak przyjadę na chrzciny Klarci, dobrze? Nie przez telefon. Obiecuję, że to będzie bardzo szczera rozmowa… tylko ty i ja… Siądziemy sobie na jednym łóżku, przykryjemy się jedną kołdrą i opowiem ci po ciemku wszystkie moje tajemnice. Tak jak kiedyś… pamiętasz?

— Pewnie, że pamiętam, Izunia — odparła ze wzruszeniem w głosie Amelia. — Jak mogłabym nie pamiętać? Tak bardzo za tym tęskniłam… Moja ty kochana… maleńka…

Głos załamał jej się teraz i Izie zdało się, że po drugiej stronie słuchawki słyszy ciche chlipnięcie. Serce ścisnęło jej się mocno, boleśnie… Jednak Amelia bardzo szybko opanowała emocje, jakby wiedziała, że taka niekontrolowana reakcja może tylko niepotrzebnie sprawić siostrze przykrość.

— Zrobimy tak, jak mówisz — kontynuowała po chwili dużo spokojniejszym tonem. — Przyjedziesz za dwa tygodnie na chrzciny Klaruni, a ja już wszystko zorganizuję tak, żebyśmy mogły spokojnie sobie pogadać. Będę na to bardzo czekać, Iza… bardzo. I dziękuję ci, kochanie, to jest dla mnie niesamowicie ważne.

— Dla mnie też, Melciu — zapewniła ją ciepło Iza. — I to ja ci dziękuję… za wszystko. A teraz opowiedz mi jeszcze, co u was nowego, dobrze? — zmieniła zgrabnie temat. — Jak Robciowi idzie praca na budowie? Dokończyli już stawiać ściany?

— Jeszcze nie, ale już kończą — odpowiedziała Amelia, posłusznie przechodząc na neutralny grunt rozmowy. — Do połowy miesiąca może nie zdążą, ale do chrzcin Klarci powinni na pewno, zwłaszcza że Waldek z chłopakami zostanie u nas, dopóki nie skończą. Tak się umówili z Krzemińskimi, bo im ta ekipa nie jest podobno teraz tak bardzo potrzebna, a Robik jest z Waldka bardzo zadowolony i ogólnie bardzo się polubili. Tak więc na razie wszystko idzie zgodnie z planem.

— A dach?

— Dekarze są zamówieni na ostatni tydzień sierpnia. Oby tylko była pogoda! To jest właściwie nasze jedyne zmartwienie, bo ściany do tego czasu będą gotowe, kasa też jest, ale pogody nigdy nie przewidzisz.

Rozmowa potoczyła się dalej, jednak do końca trwania połączenia dało się odczuć napięcie wynikające z zawieszonego w powietrzu tematu Michała i jego rodziców. W odczuciu Izy, zaproszenie Krzemińskich na chrzciny Klary było ze strony Amelii tak brawurowym i zahaczającym o heroizm gestem, że aż zrobiło jej się z tego powodu głupio. Owszem, doceniała to, bardzo doceniała… ale chyba jednak wolałaby, żeby Amelia wcześniej zapytała ją o zdanie.

„Mela działa na oślep dla mojego dobra” — myślała po zakończeniu rozmowy, wyjmując z szafy ubrania, w których miała zamiar pójść na nocną zmianę w pracy. — „Zna mnie na wylot, więc wszystkiego się domyśla i jak na razie trafia w dziesiątkę… albo prawie… ale na przyszłość lepiej by było, gdybyśmy jednak działały w porozumieniu. Tak, czas już jej o wszystkim powiedzieć. To się przecież i tak nie ukryje.”

Z westchnieniem rozłożyła na łóżku przygotowane ubrania i sięgnęła po telefon, aby za pamięci schować go do torebki. W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę, panie Stasiu! — rzuciła życzliwie, wiedząc, że nie mógł to być nikt inny niż gospodarz. — Jest otwarte!

Rzeczywiście, był to pan Stanisław, który ostrożnie uchylił drzwi i wsunął się przez nie z zakłopotaną miną.

— Przepraszam, że przeszkadzam, pani Izo — powiedział szybko. — Wiem, że pani się śpieszy do roboty, ale mam pilną sprawę.

— Coś się stało? — zaniepokoiła się.

— Nie, gdzież tam… co by się miało stać? Tylko że pan Maciej właśnie dzwonił i pytał, czy na tym widzeniu, co mam być u Kacpra we wtorek, to i pani chce ze mną być, czy pójdę sam. Bo ostatnio sam byłem, a on musi do dzisiaj podać nazwiska.

— Ach… widzenie z Kacprem! — pochwyciła żywo Iza. — Bardzo chętnie bym poszła, tylko nie wiem, czy dam radę. Mówi pan, że we wtorek? O której dokładnie?

— O czternastej. Wcześniej nie może być, bo Kacper pomaga w kuchni i puszczą go dopiero, jak obiad będzie wydany. Więc o czternastej pierwszy termin, ale pan Maciej mówił, że jakby co, to może porozmawiać z kierownikiem, żeby było trochę później. Na przykład o piętnastej albo o szesnastej.

— Hmm — zastanowiła się Iza, na szybko kalkulując w głowie zadania przewidziane na najbliższy wtorek. — Nie, lepiej niech zostanie ta czternasta, dla mnie będzie w sam raz. Zorganizuję się tak, żeby z panem pójść, już tak dawno nie widziałam Kacpra… Wiem, że on już za miesiąc wychodzi, ale jednak chciałabym go zobaczyć. Ciekawa jestem, czy przeczytał te dwie książki, które dałam mu w czerwcu?

— Eee… wątpię — skrzywił się sceptycznie pan Stanisław. — Gdzie tam on by książki czytał? Gówniarz przecie ostatnio do niczego nie ma głowy, tylko za tą kucharką lata jak wariat, aż się tam z niego wszyscy śmieją.

— Za Kasieńką? — uśmiechnęła się.

— No a za kim? Za Kasieńką. A cała kuchnia i strażnicy ubaw z niego mają po pachy. Wiem od pana Macieja, bo nawet do niego doszły słuchy o tych Kacpra amorach. Mówią, że się zachowuje, jakby się szaleju najadł! Ech, ja pani mówię, że z tego jeszcze będą jakie kłopoty… — pokręcił głową z zafrasowaniem.

— E tam, dlaczego od razu kłopoty, panie Stasiu? Przecież wiemy, jaki jest Kacper, on zawsze działa impulsywnie, ale taki słomiany ogień długo się nie pali. Wyjdzie na wolność, to się uspokoi, zobaczy pan.

— A ja właśnie myślę, że się nie uspokoi, tylko jeszcze gorzej będzie — westchnął gospodarz. — I już z dwojga złego to chyba wolałem, jak taki załamany siedział, bo przynajmniej gadał do rzeczy, coś zaczynał myśleć i kojarzyć… A teraz? — machnął ręką z rezygnacją. — Szkoda słów! Zresztą sama pani zobaczy. Jak na moje oko, to z tego szczyla nie ma już co zbierać.


Sobotni wieczór w Anabelli zaczynał się wyjątkowo spokojnie, choć ekipa pracująca na sali nie miała wątpliwości, że w okolicach dwudziestej przybędą tabuny młodych ludzi żądnych tanecznej zabawy i tłum znowu zgęstnieje na tyle, że trzeba będzie włączyć tryb działania na pełnych obrotach. Na razie jednak na sali znajdowały się głównie grupki osób w średnim i starszym wieku, które zazwyczaj przychodziły do restauracji na spóźniony obiad lub pogawędkę przy kawie i około dziewiętnastej opuszczały lokal, ustępując miejsca bardziej hałaśliwej młodzieży. Wtedy też zmieniał się profil sprzedawanych towarów, kucharki miały mniej pracy z przygotowywaniem skomplikowanych dań z menu, za to skokowo zwiększała się sprzedaż przekąsek, piwa i mocnego alkoholu.

Iza, która właśnie skończyła pracę papierkową w gabinecie, wróciła na salę, by skontrolować jej stan, a w razie czego również pomóc koleżankom w realizacji zamówień. Jednak, zważywszy na to, że obecni na sali goście w większości kończyli swoje posiłki i domawiali co najwyżej dodatkowe napoje, a nowych przychodziło niewielu, sytuacja była na tyle stabilna, że jej wsparcie na razie nie było potrzebne. Korzystając z tego czasu względnego spokoju przystanęła zatem przy barze, żeby pogawędzić z Wiktorią i Kamilą. Pierwsza z nich była dziś ostatni dzień w pracy przed urlopem, natomiast druga właśnie wróciła z wakacji i od jutra miała zastąpić koleżankę na barze. Perspektywa ta stresowała ją już teraz, jako że po raz pierwszy miała pracować na tym stanowisku całkowicie samodzielnie, a nie tylko asystować bardziej doświadczonej Wiktorii.

— Spokojnie, Kama, dasz radę — zapewniła ją wesoło Iza. — Nie stresuj się, bo jeszcze potłuczesz nam szklanki! Przecież w razie czego zawsze ktoś podskoczy i ci pomoże. Ja sama z góry zgłaszam się jako odsiecz, rzucasz tylko sygnał i staję z tobą na bar, jaki problem?

— No właśnie — wzruszyła ramionami Wiktoria. — Poradzisz sobie śpiewająco, o to się nie boję. Pamiętaj tylko o naszych procedurach — mrugnęła do niej porozumiewawczo. — Zwłaszcza o odsyłaniu szkła do mycia w odpowiedniej chwili, bo jak narobisz sobie zaległości, to potem ciężko z tego wyjść, a dziewczyny nie mają nieograniczonych rezerw na zapleczu.

— No wiem — westchnęła Kamila, zestawiając na blat świeżo umyte szklanki przyniesione kilka minut wcześniej z kuchni przez Lidię. — Zwłaszcza że podobno znowu schrzaniła im się któraś zmywarka.

— To już jest załatwione — zaznaczyła Iza. — Zięba będzie jutro rano i naprawi, dzisiaj jakoś musimy sobie dać radę z dwiema. Swoją drogą, to ja nie wiem, co się dzieje z tymi zmywarkami, serio. Przynajmniej raz w miesiącu awaria, jak nie jedna padnie, to druga. Jakieś błędne koło.

— Jadą na okrągło, to co się dziwić, że padają? — zauważyła stoicko Wiktoria. — Za to ta nowa, co szef kupił w tamtym roku, jest genialna, Dorota mówi, że myje najlepiej i jeszcze ani razu się nie zepsuła.

— To prawda — zgodziła się Iza. — Pozostałe dwie też trzeba będzie wymienić, już się zamortyzowały. Pogadam o tym z szefem, jak tylko wróci.

— Na ekspres do kawy też niedługo przyjdzie czas — stwierdziła Wiktoria, ruchem głowy wskazując na wielką maszynę w głębi baru. — Na razie jeszcze chodzi, ale już widzę, że zaczyna szwankować, woda podcieka i z temperaturą coraz gorzej.

— Fakt — przyznała Kamila. — Właśnie miałam pytać, czy to tylko mnie się tak zdawało, czy…

— Hej, dziewczyny, co to za ploty? — zapytała wesoło Gosia, podchodząc do nich z pustą tacą z głębi sali. — Można się dołączyć?

— Pewnie! — zaśmiała się Iza. — Oczywiście jeśli nie masz zamówienia w toku.

— Nie, akurat teraz jest spokój. A Zuzka z Lidzią ogarnęły wszystkie nowe stoliki, zanim zdążyłam się obejrzeć. Wyobrażacie sobie? Nic dla mnie nie zostawiły!

— Zuzka i Lidzia to są po prostu tytanki pracy — przyznała Wiktoria. — Lidka działa jak maszyna, ja nie wiem, jak ona to robi, że w ogóle się nie męczy.

— Ja też nie mam pojęcia — westchnęła Gosia. — I serio jej zazdroszczę.

Iza zerknęła na koleżankę, odczytując w jej postaci dyskretne oznaki zmęczenia. Mimo że pora była jeszcze wczesna, pamiętała, że Gosia pracowała dziś już drugą zmianę w zastępstwie Klaudii, która wieczorem umówiła się na romantyczną kolację ze swoim nowo poznanym ideałem. Czym prędzej sięgnęła po jedno ze stojących pod ścianą krzeseł i podstawiła jej zachęcającym gestem.

— Siadaj na chwilę, Gosia. Ściągnij buty i daj sobie nogi do góry, trzeba korzystać, póki nie ma nowych klientów. Ja sama ostatnio parę razy przegięłam i musiałam w nocy brać tabletki przeciwbólowe, tak mi mięśnie nawalały. A co do Lidzi, to macie rację — przyznała, śledząc wzrokiem przechodzącą właśnie w tle pomiędzy stolikami sylwetkę rudowłosej kelnerki. — Ona jest po prostu nie do zdarcia!

— No — mruknęła Gosia, siadając na krześle i zgodnie z instrukcją opierając nogi o bar.

— A wiecie, że Lidia ma cichego wielbiciela? — zagadnęła zniżonym głosem Wiktoria.

Dziewczyny spojrzały na nią zaskoczone.

— Serio? — podchwyciła żywo Gosia. — Lidia? Wielbiciela? Co ty mówisz, ja nic nie wiem!

— Ale kto to jest? — dodała zdziwiona Kamila. — Nic nie zauważyłam. Jakiś nasz klient?

— Aha — uśmiechnęła się Wiktoria, wyraźnie usatysfakcjonowana wywołanym efektem. — Nikt poza mną do tej pory nic nie zauważył, a ja zorientowałam się tylko dlatego, że on mnie o nią kilka razy podpytywał. Widać, że strasznie mu wpadła w oko. Nawet nie wiem, czy sama Lidzia o tym wie! — zaśmiała się. — Tylko ciiiicho… okej? To ma zostać między nami, na razie mówiłam tylko Klaudii.

— Ale co to za facet? Który to? — dopytywała zaintrygowana Gosia, odruchowo rozglądając się po sali. — Jest teraz u nas?

— Nie, teraz nie. Nie wiem, czy go kojarzycie, pewnie nie. Taki bardzo niepozorny gostek, dosyć niski szatyn, krótko ścięty, lekko pod czterdziestkę… nawet nie wiem, jak wam go opisać, jest totalnie niecharakterystyczny. Tyle że ubiera się jak jakiś stary dziadek i to może właśnie jest w nim najciekawsze… Musiałabym wam go pokazać, jak tu przyjdzie.

— Aha — pokiwała głową Iza. — Tylko kiedy, skoro od jutra jesteś na urlopie?

— No właśnie! — zmartwiła się Gosia.

— Oj tam, bez przesady, wytrzymacie! — machnęła ręką Wiktoria. — A poza tym jak już was uprzedziłam, to pewnie same go przyuważycie. Siada zwykle w sektorze A, o tam, pod ścianą — wskazała dyskretnym ruchem głowy. — Najczęściej na A pięć albo sześć.

— No tak, A najczęściej obsługuje Lidzia — przyznała Gosia. — Właściwie to rzadko jest gdzie indziej, chyba że musi komuś pomóc.

— Dokładnie — uśmiechnęła się Wiktoria. — Gostek obczaił już kwadrat, zapamiętał też, kiedy ona najczęściej pracuje i w tych pasmach wbija na stolik. Zamawia u niej wodę albo czarną kawę, gapi się na nią przez jakąś godzinę jak wół w malowane wrota, a potem sobie idzie. Kilka razy tak było, że szef zmienił jej sektor albo, co gorsza, przerzucił na inną zmianę, to wtedy tamten wchodzi, a tu zonk… Lidki nie ma! — zaśmiała się. — No i w takich sytuacjach przyłazi do mnie i podpytuje o nią. Za pierwszym razem musiał mi ją opisać, bo nawet nie wiedział, jak ma na imię, w sumie to ja mu je podałam z rozpędu… żebyście widziały, jaki był zachwycony!

Dziewczyny roześmiały się, obserwując z daleka sylwetkę Lidii, która przechadzała się powoli między stolikami w sektorze A, dopytując siedzących tam klientów, czy jeszcze czegoś im nie trzeba.

— Ale jej nic nie mówiłaś? — zdziwiła się Kamila. — Nie pytałaś ją o tego typa?

— Nie — pokręciła głową Wiktoria. — Lidka nie cierpi takich tematów. I w ogóle ma wywalone na facetów, odkąd były zostawił ją z dwójką małych dzieci i poszedł w siną dal. Dlatego wolę nie zaczynać, po co mam ją denerwować? Ja zresztą, jak już mówiłam, nawet nie wiem, czy ona się zorientowała, że ten typo smali do niej cholewki. Bo póki co, jak na moje oko, to na razie tylko się na nią gapi.

— Zresztą ciekawe, czy on wie, z kim ma do czynienia — dodała sceptycznie Gosia. — W sensie, że ona ma za sobą nieudane małżeństwo i dwoje dzieci na utrzymaniu.

— A do tego silną alergię na facetów — dokończyła równie sceptycznie Kamila. — Nie, na pewno nie wie, bo niby skąd? A jak tylko się dowie, to sam pewnie zwinie żagiel, i to szybciej, niż go rozwinął.

— Też tak myślę — zgodziła się Wiktoria.

— Dobra, zostawmy już to — machnęła ręką Iza. — W sumie to nawet nie jest śmieszne, zwłaszcza dla Lidzi.

— Ale tego jej wielbiciela mimo wszystko spróbujemy sobie przyuważyć, co, dziewczyny? — zagadnęła Gosia. — Zwłaszcza ty, Kama, bądź czujna, i dawaj nam znać, jakby ktokolwiek dopytywał cię przy barze o Lidię. Bo to pewnie będzie on! Ja też postaram się…

Przerwało jej pojawienie się przy barze pary klientów, których obsługą zajęła się Kamila. Jednocześnie do Izy podeszła z głębi sali Zuzia, odkładając na blat baru pustą tacę.

— Ja już kończę zmianę, proszę pani — zameldowała się grzecznie. — Ale jakby trzeba było jeszcze trochę zostać, to…

— Nie, Zuza, dzisiaj nie trzeba — pokręciła głową Iza. — Na razie nie ma tłumów, ja i Gosia jesteśmy w odwodzie, a zaraz przyjdą jeszcze Ala i Ola. Jesteś wolna. Przebieraj się i biegnij do domu.

— Dziękuję pani — odparła cicho Zuzia i powolnym krokiem udała się na zaplecze.

Iza, Gosia i Wiktoria odprowadziły ją wzrokiem i spojrzały po sobie.

— Ta Zuzka jakaś dziwna ostatnio jest — zauważyła Gosia. — Jeśli chodzi o pracę, to nie powiem, wszystko robi bez pudła, ale chodzi jak poplątana i czasem tak się zawiesza, że nie słyszy, co się do niej mówi.

— Aha — mruknęła Wiktoria. — Zgadza się.

— Mam nadzieję, że nie ma jakichś kłopotów. W rodzinie albo co…

— Raczej nie — pokręciła głową Iza. — Rozmawiałam z nią ostatnio, chyba wszystko u niej dobrze, ma nawet fajne plany na rozwój osobisto-zawodowy. Ale o tym niech sama wam powie — zastrzegła z góry, widząc pytające spojrzenia koleżanek. — Zresztą na pewno niedługo to zrobi, a ja nie czuję się upoważniona, żeby rozpowiadać o tym za jej plecami.

— Rozwój osobisto-zawodowy — powtórzyła w zamyśleniu Wiktoria. — Hmm… to też by miało sens. A jak dodać do tego te jej ostatnie zmiany w wyglądzie, to już w ogóle.

— To znaczy? — spojrzała na nią podejrzliwie Iza.

— To znaczy, że mamy z Klaudią pewną teorię. No wiecie… na temat Zuzi i jej zachowania.

— Jaką teorię? — zaciekawiła się Gosia.

— Taką, że nasza Zuzieńka prawdopodobnie wpadła w ten sam kompot, co już niejedna kelnerka w Anabelli — odpowiedziała z westchnieniem Wiktoria. — A to się niestety zawsze źle kończy. Ale na razie nie chcę przesądzać, musimy z Klaudią jeszcze jej się przyjrzeć i potwierdzić to, bo sporo rzeczy nam nie pasuje… chociaż inne pasują aż za dobrze.

— Ale o co chodzi? — skrzywiła się z niezadowoleniem Gosia. — Jaki kompot? Przestań gadać szyfrem, Wika, bo ja nie mam do tego głowy!

— Kogo teraz obgadujecie? — zainteresowała się Kamila, która po obsłużeniu klientów znów dołączyła do konspirującej grupki.

— Małą Zuzkę — wyjaśniła jej Wiktoria.

— Zuzkę?

— No — skinęła głową Gosia. — Ostatnio chodzi jak nieprzytomna, nie zauważyłaś?

— Aha, zauważyłam — przyznała Kamila. — Ale to nic nowego. Ola i Klaudia też o tym mówiły, i to już dawno. Nie chciałyśmy dopytywać, bo może ma jakieś problemy w rodzinie… albo po prostu się zakochała — uśmiechnęła się.

— Właśnie tak podejrzewamy — podchwyciła Wiktoria, zerkając znacząco na Gosię.

— No okej — wzruszyła ramionami Gosia. — Też mi to przyszło do głowy, bo to w sumie najprostsze wytłumaczenie. Ale co to ma wspólnego z jakimś kompotem?

— To, że Zuza wpadła nie na zewnątrz, tylko u nas — wyjaśniła jej cierpliwie Wiktoria. — O ile oczywiście nie mylimy się z Klaudią, bo, jak powiedziałam, to jeszcze trzeba sprawdzić. A z kolei żeby sprawdzić, musimy poczekać, aż wróci szef.

Serce przysłuchującej się z rozbawieniem Izy zabiło gwałtownie.

— Szef? — zdziwiła się Gosia. — Jak to szef? Chcesz powiedzieć, że…

Zamilkła i wszystkie cztery przez chwilę patrzyły na siebie w napięciu, jakby żadna z nich nie chciała dokończyć tej rozpoczętej myśli. Wiktoria pokiwała głową twierdząco.

— Nie no… przestań, Wika — pokręciła głową Kamila. — Przecież to by był dla małej nokaut.

— Właśnie wiem — zgodziła się Wiktoria. — I nawet uprzedzałam ją o tym na samym początku. Mówiłam lojalnie, jak każdej nowej w zespole, żeby przypadkiem nie zdarzyło jej się zakochać w szefie, bo to oznacza kłopoty i na dłuższą metę pożegnanie z pracą.

— A co ona na to? — zaciekawiła się Gosia.

— Nic — wzruszyła ramionami. — Wysłuchała, przyjęła do wiadomości i tyle. Zresztą wtedy nie wydawało się, żeby cokolwiek miała do szefa. Za to teraz…

— No właśnie, co teraz? — podchwyciła Kamila.

Obie z Gosią pochyliły się jeszcze mocniej w stronę Wiktorii na znak, że czekają na dalsze elektryzujące informacje. Jako że barmanka, wspólnie z Klaudią, zawsze jako pierwsze zauważały takie rzeczy w zespole, co sprawdziło się zarówno w przypadku Antka i Karoliny, jak i w przypadku Toma i Darii, żadna z dziewczyn biorących udział w rozmowie nie próbowała kontestować spostrzeżeń Wiktorii, nie wyłączając przysłuchującej się im w milczeniu Izy.

— No właśnie już dwa razy to zauważyłam — odpowiedziała z zastanowieniem Wiktoria, zerkając spod oka na Izę. — A Klaudia raz, jak była ze mną, i raz też sama. Czyli w sumie to byłoby dopiero trzy razy, więc nie wiem, na ile można to tak interpretować, ale jednak coś w tym jest.

— Ale co? — zniecierpliwiła się Gosia. — Wika, mów szybciej, bo zaraz najdzie się klientów i nie zdążymy dokończyć!

— Właśnie! — poparła ją Kamila. — Co zauważyłyście?

— Zmiany w zachowaniu Zuzki w obecności szefa — odparła spokojnie Wiktoria. — I to takie konkretne, wiecie… jakby ją piorun strzelał. Od razu rumieniec na buziaku, widać, że w głowie jej się kręci i ledwo się trzyma na nogach. Klaudia się śmieje, że ona sama tak ma przy facetach, którzy jej się mega podobają, zresztą chyba każdy to miewa, tylko trzeba umieć nic po sobie nie pokazywać. A że nasza Zuzka młoda jeszcze jak szczaw, to nie potrafi nad sobą panować — uśmiechnęła się z pobłażaniem. — Chociaż i w tym robi postępy, bo przyglądam jej się i nie za każdym razem tak ją bierze.

— Ale zawsze przy szefie? — upewniła się Gosia.

— Aha — skinęła głową Wiktoria. — Tylko że ja to widziałam tylko dwa razy, mówię wam przecież… Raz u mnie przy barze, jak szef wrócił z Chudym i Tymkiem od dostawcy i przynieśli mi skrzynki z piwem w butelkach, a drugim razem na zapleczu, jak było to mikro zebranie, co szef zawołał nas wszystkich po instrukcje. Tak ze dwa tygodnie temu, pamiętacie?

— No — pokiwała głową Kamila. — Pamiętam. Ale ja wtedy nic nie zauważyłam.

— Ja też nie — dodała Gosia. — Co prawda nie zwracałam na Zuzę uwagi…

— No właśnie — uśmiechnęła się Wiktoria. — Jak się nie wie, na co zwracać uwagę, to się nie zwraca, ale my z Klaudią byłyśmy już obczajone, więc nam nie umknęło. A z drugiej strony… — zawiesiła głos w zastanowieniu.

— Co z drugiej strony? — podchwyciła Kamila.

— Z drugiej strony nie zawsze tak jest — dokończyła myśl Wiktoria. — Bo dzień przed tym, jak szef wyjeżdżał, gadał z nami przy barze, wygłupiał się jak zwykle i żartował, a Zuzka też tu była i specjalnie obserwowałyśmy ją obie z Klaudią. A ona nic.

— Nic? — zdziwiła się Gosia.

— No nic — rozłożyła ręce Wiktoria. — Może nauczyła się tak świetnie kamuflować, ale tym razem zachowywała się całkiem normalnie. Nawet jakby nie do końca słuchała tego, co szef gada. A mówił też o niej.

— Co mówił? — zaciekawiła się Kamila.

— Powiedział, że ta mała pchełka, jak to ujął, jest jego wyrzutem sumienia, bo powinna jeszcze chodzić do szkoły. Uczyć się, rozwijać… Dlatego teraz, jak Iza wspomniała, że Zuza ma plany rozwojowe, to zaraz mi się to skojarzyło. Niby wtedy słuchała piąte przez dziesiąte, ale pewnie to był tylko kamuflaż, bo wychodzi na to, że jednak wzięła sobie jego słowa mocno do serca.

Przysłuchująca się wciąż w milczeniu Iza przypomniała sobie zmieszaną minę Zuzi i jej stanowcze, choć wypowiedziane z zakłopotaniem słowa. Od września chcę się trochę wziąć za siebie… Muszę to zrobić… bardzo mi zależy… A jeśli Wiktoria i Klaudia miały rację? Jeśli robiła to, idąc za sugestią Majka, aby w ten sposób mu się przypodobać? Wydawało jej się to dość absurdalne, ale wcale nie niemożliwe. Szef Anabelli był wszak bardzo atrakcyjnym mężczyzną, który swoim wyglądem i zachowaniem przyciągał uwagę wielu kobiet, nie było w tym nic ani nowego, ani nadzwyczajnego, jednak myśl, że jego kolejną niezawinioną ofiarą miałaby się stać akurat Zuzia, sprawiła Izie osobistą przykrość.

„Biedna mała!” — pomyślała ze ściśniętym sercem. — „Jeśli to prawda, to czeka ją mnóstwo przykrości, na które w żaden sposób nie zasłużyła. On zresztą też… A ja? Przecież to ja ją tu ściągnęłam! Niby takich rzeczy nie da się przewidzieć, ale jednak nie jest fajnie stać się inicjatorką czyjegoś cierpienia…”

Na pamięć powróciły jej dawne słowa Majka pochodzące z początków jej pracy w Anabelli, już sprzed ponad roku. Kiedy widzę, że któraś zaczyna choć trochę się angażować, natychmiast zrywam z nią kontakt… dla jej dobra. Jeśli trzeba, mogę być przy tym wredny, niemiły, a nawet chamski. Jestem w stanie powiedzieć jej przykre, wręcz obraźliwe rzeczy, żeby tylko jak najszybciej wybiła mnie sobie z głowy. Właśnie po to, żeby jej nie skrzywdzić. Nie chcę dopuścić do tego, żeby ktokolwiek przeżywał z mojego powodu to, co ja sam przeżywam…

A potem niedawne słowa Michała, które, choć wypowiedziane z uznaniem, w tym kontekście zabrzmiały jak ponura kpina. Ty to masz nosa do zatrudnień, Izka!…

„Aha, mam nosa!” — pomyślała smutno. — „Jasne, Misiu. Chyba tylko do pakowania siebie i innych w kłopoty!”

— No i ogólnie chyba same widzicie, jaka Zuzka chodzi smętna, nie? — ciągnęła Wiktoria. — Więc jak popatrzeć na to tak, że szefa nie ma już od tygodnia, a wróci dopiero za drugie tyle, to sporo by to wyjaśniało.

— Cześć, dziewczyny! — rzuciła wesoło Alicja, która nadeszła właśnie od strony głównego wejścia na salę. — Siemanko, melduję się w robocie! A co to za klub dyskusyjny? — zdziwiła się. — Nie macie roboty na stolikach?

— No właśnie niewiele — odparła Gosia, na wszelki wypadek omiatając wzrokiem salę. — Na razie mało nowych klientów, a Lidka jak zwykle jest nadpobudliwa i ogarnia wszystko sama, więc my siedzimy sobie tutaj, lenimy się i gadamy.

— Aha! — roześmiała się Alicja. — Widzę, że wieczorna zmiana zapowiada się obiecująco! No dobra, to ja najpierw lecę się przebrać. Jest już może Ola?

— Nie, jeszcze nie — odparła rzeczowo Iza. — Ale zaraz powinna być. Ja zresztą pójdę z tobą — dodała, ruszając za Alą w stronę zaplecza. — Muszę zajrzeć do dziewczyn do kuchni, zapytać, czy im czegoś nie trzeba.

Pozostałe przy barze trzy dziewczyny odprowadziły wzrokiem znikające w drzwiach zaplecza koleżanki i popatrzyły po sobie znacząco.

— Ty, Wika, lepiej nie gadaj takich rzeczy przy Izie — powiedziała z przekąsem Gosia. — O Lidce okej, bez znaczenia, ale o szefie? Zobacz, jak ona zareagowała. Jeszcze Zuzka będzie przez to miała jakieś kłopoty.

— E tam — wzruszyła ramionami Wiktoria. — Dlaczego kłopoty? Niby jak Iza zareagowała?

— No… w sensie, że to jej się wyraźnie nie spodobało. Nic nie mówiła, nie komentowała, a teraz poszła sobie, jak tylko trafił się pretekst. Pewnie już nie chciała tego dłużej słuchać. Może nawet jest zazdrosna o szefa?

— Zazdrosna? — uśmiechnęła się z pobłażaniem Wiktoria. — Iza? O szefa? Wyluzuj, Gosia, w ten romans nikt już nie wierzy, może poza Klaudią i Antkiem, ale oni ostatnio też się przy tym nie upierają. Przecież jakby coś miało być, to już dawno by to było widać, nie?

— To prawda — przyznała Kamila.

— Zresztą jak Izie ma się podobać, że Zuzka tak się wkopuje? — ciągnęła spokojnie Wiktoria. — Mnie też to się nie podoba, bo zwyczajnie szkoda dziewczyny, przecież z góry wiadomo, jak to się skończy. A sama ją ostrzegałam… i w sumie dobrze, że Iza też wie, może pogada z nią i przemówi jej jakoś do rozumu.

— No, fakt — zgodziła się po chwili namysłu Gosia. — Może i masz rację. W sumie dla Izy taka akcja też nie jest komfortowa, to w końcu ona zatrudniała u nas Zuzę…

Urwała nagle i zamilkła, bowiem w drzwiach zaplecza pojawiła się przebrana do wyjścia do domu Zuzia z zarzuconą na ramię skromną skajową torebką. Jednocześnie przy głównym wejściu na salę rozległ się tumult wkraczającej tamtędy ze śmiechem dużej grupy młodych ludzi, którzy niczym chmara szarańczy obsiedli stoliki w sektorze B.

— Oho! — mruknęła Gosia, sięgając po tacę odłożoną na blat baru. — Koniec zabawy, dziewczyny, szykuje się robota! Gdzie ta Ala?… O, jest i Oleńka! — dodała z zadowoleniem, widząc zbliżającą się do baru sylwetkę Oli, która weszła do lokalu tuż za grupą rozkrzyczanych klientów i przywitawszy się z dyżurującym tam Tomem, pośpiesznym krokiem ruszyła w stronę zaplecza. — No, kochane! Teraz nie ma żartów, skończyła się taryfa ulgowa, wszystkie ręce na pokład!

Rzeczywiście w ciągu kolejnych minut, jako że zbliżała się dyskoteka, którą dziś po raz ostatni miał organizować Chudy w zastępstwie powracającego nazajutrz Antka, na salę zaczęły napływać kolejne hordy żądnej zabawy młodzieży, zaś starsi wiekiem i lubiący względną ciszę klienci kończyli jedzenie i picie, płacili rachunki i stopniowo opuszczali lokal. W związku z tą dynamiczną zmianą obłożenia stolików wszystkie pracujące na wieczornej zmianie kelnerki, nie wyłączając Izy, były potrzebne do obsługi rachunków i zamówień, podobnie jak obie barmanki, wokół których z minuty na minutę gęstniał tłum amatorów drinków i mocnego alkoholu. Rozpoczynał się zwyczajny wieczór w Anabelli, która mniej więcej o tej porze z klasycznej restauracji zmieniała się w tętniący życiem nocny klub.


Chłodne powietrze pogodnej sierpniowej nocy owiewało zmęczoną twarz Izy idącej jasno oświetlonym chodnikiem w stronę swojej stancji. Mimo że dni nadal były upalne, wieczory i zwłaszcza noce stawały się już coraz zimniejsze, co pracująca do późna dziewczyna odczuwała na własnej skórze. Tak jak teraz, kiedy, wyszedłszy z Anabelli, musiała narzucić na siebie sweter, a i tak wcale nie było jej za ciepło… Zarówno ze względu na tę niekomfortową temperaturę, jak i na chęć jak najszybszego położenia się spać po ciężkiej dniówce szła bardzo szybkim krokiem, w duchu zadowolona z faktu, że nogi nie bolały jej już tak mocno jak w poprzednich dniach, choć obłożenie pracą tego wieczoru wcale nie było mniejsze.

„Widocznie już się przyzwyczaiłam” — myślała, odruchowo zerkając na drugą stronę ulicy, gdzie przechadzała się kilkuosobowa grupka roześmianej i rozgadanej młodzieży, która też zapewne niedawno wyszła z któregoś z nocnych klubów. — „Albo ten mój krem tak dobrze działa. Muszę pamiętać, żeby posmarować się nim przed spaniem.”

Nauczona doświadczeniem, intencjonalnie wyrzucała teraz poza próg świadomości wszystkie trudne myśli i obrazy, skupiając uwagę na neutralnych drobiazgach po to, by przed położeniem się spać maksymalnie wyciszyć umysł i nerwy. Technika ta, stosowana przez nią coraz częściej i coraz bardziej świadomie, pozwalała jej w ciągu kilku minut zapaść w sen i odpocząć, nie męcząc głowy milionem problemów i nierozwiązanych spraw, zwłaszcza tych, które miała zaplanowane na kolejny dzień. Idąc w stronę ulicy Narutowicza, abstrahowała zatem myślami od czekającej na nią na biurku szefa góry dokumentów, które nazajutrz należało opracować, od zaplanowanego na poniedziałkowe przedpołudnie spotkania z Rogalskim i majaczącej w tle wtorkowej wizyty w ZUS-ie, do której jeszcze musiała przygotować formularze, lecz także od tego, co było dla jej nerwów dużo cięższe niż natłok firmowych obowiązków — od rozterek własnej duszy.

A rozterek tych nagromadziło się ostatnio tyle, że chwilami miała wrażenie, jakby serce aż kipiało jej od nadmiaru nieprzepracowanych dylematów, wątpliwości i emocji. I co najgorsze, wciąż nie mogła zrozumieć, co w tym wszystkim dręczyło ją najbardziej. Czy była to sprawa Michała i decyzji, które wkrótce będzie musiała podjąć w sprawie ich wspólnej przyszłości? Czy może raczej obraz Amelii i Roberta uwikłanych ze względu na nią w kontakt z Krzemińskimi, którego sami wcale nie chcieli? Do tego dochodziło jeszcze to, co koleżanki powiedziały jej dziś o Zuzi…

Teraz jednak nie chciała o tym myśleć. Nie, nie i nie. Teraz trzeba było skupić się na szczegółowym zaplanowaniu czynności, jakie będzie miała do wykonania po dotarciu do domu. Wejść cichutko, rozebrać się, wziąć szybki prysznic. Umyć zęby. Posmarować nogi kremem regenerującym, przebrać się w piżamę. Nastawić sobie budzik na siódmą trzydzieści. I chyba tyle… kiedy to zrobi, będzie mogła położyć się do łóżka i spokojnie zasnąć.

Wychodząc zza rogu ulicy, gęsto zabudowanej wysokimi kamienicami, które dotąd przysłaniały jej południową część nieba, Iza nagle zwolniła kroku, dostrzegłszy tuż przed sobą olbrzymi księżyc w fazie pierwszej kwadry. Choć jeszcze sporo brakowało mu do pełni, zadziwiał dziś swym rozmiarem, jakby był bardzo blisko Ziemi, a do tego nie świecił klasycznym srebrzystym blaskiem, lecz mienił się dziwną, czerwonawą poświatą, która wylewała się aż poza jego mgliście rozmyty kontur.

„To chyba oznacza, że będzie zmiana pogody” — pomyślała trzeźwo, za wszelką cenę starając się odsunąć od siebie wszystkie automatycznie narzucające się skojarzenia. — „Pewnie skończą się upały i przez parę dni będzie lało. Ciekawe, czy w Korytkowie też… Robik nie byłby zadowolony”.

Tak, ciekawe, czy w Korytkowie też widać ten księżyc… Może Michał też jeszcze nie śpi i akurat go widzi? Jego okno w hotelu wychodzi przecież prosto na południe, dokładnie na tę stronę nieba. Tylko czy ów księżyc, nawet jeśli go widzi, skojarzy mu się z nią? Czy patrząc nie niego, będzie myślał o niej? Nie zna przecież tego kodu, tak jak w Nowy Rok nie znał tamtego… 1-1-1

Nie, nie myśleć o tym! Nie myśleć! Znowu robi jej się tak ciężko na sercu… tak źle… Trzeba przyśpieszyć kroku i biec do domu, nie patrząc na ten księżyc… Odrzucić wszystkie skojarzenia… 1-1-1… Ależ to się do niej przyczepiło! A przecież to już nieaktualne, dziś jest dziewiąty sierpnia, godzina trzecia nad ranem… 9-8-3… Bzdura! To żaden kod, to tylko ciąg przypadkowych liczb, zupełnie bez znaczenia! A jednak… jednak tak bardzo chciałaby wiedzieć, czy ten księżyc widać dziś w Beskidach… gdzieś tam daleko, w jakiejś wiosce pod Muszyną… nie w Korytkowie, ale właśnie tam… tam i teraz…

Bolesny ścisk serca nakazał jej oderwać oczy od księżyca i przyśpieszyć kroku. Na szczęście w tym momencie znów musiała skręcić i ściana wysokiej kamienicy przysłoniła jej tę stronę nieba, pozwalając powoli uspokoić rozedrgane zmysły. A jednak było już za późno… nie umiała obronić się przed tym, czego bała się najbardziej i co teraz oto wracało do niej nieubłaganie i z pełną mocą. Był to ów nieokreślony ból egzystencjalny, ten sam, który tak mocno odczuwała tydzień temu w kościele i który, choć od tamtej pory zdążył nieco zelżeć, tlił się w niej bez przerwy jak płomyczek ognia pod przykryciem, gotowy do wybuchnięcia na nowo wraz z pierwszym mocniejszym podmuchem wiatru.

„Jutro w kościele znowu nie będę umiała się modlić” — pomyślała smutno, wsuwając się pod kołdrę po wykonaniu wszystkich zaplanowanych uprzednio czynności. — „Ciekawe, że to cholerstwo zawsze najmocniej dopada mnie w niedzielę… A niech to! Nieważne. Trzeba już spać…”

Rozdział sto dziesiąty

Dźwięk przychodzącego smsa przerwał Izie składanie ubrań, które przyniosła po praniu do swojego pokoju na stancji. Jako że miała do dyspozycji dwie wolne godziny po niedzielnym obiedzie z panem Stanisławem, postanowiła wykorzystać to pasmo na poukładanie rzeczy w szafie, w której ostatnio z braku czasu zrobił się bałagan. W chwili gdy przyszedł sms, kończyła właśnie składać przedostatni sweter, odłożyła go zatem na krzesło i sięgnęła po telefon. Wiadomość była od Michała.

Iza, mogę zadzwonić na chwilę? M.

Odczytując smsa, Iza uświadomiła sobie, że była to pierwsza wiadomość od niego od czasu, kiedy w przeddzień jej wyjazdu z Korytkowa rozmawiali przez telefon. To było już przecież ponad tydzień temu! Prawie dziewięć dni! Jak to możliwe, że w ogóle nie odczuła upływu tego czasu? Tak jakby rozmawiała z nim wczoraj… Zerknęła kontrolnie na godzinę i widząc, że do wyjścia do pracy ma jeszcze prawie godzinę, odpisała bez wahania.

Jasne, Misiu.

Sekundę później w odpowiedzi rozbrzmiał dzwonek telefonu. Odebrała natychmiast, w połowie pierwszego sygnału. Zupełnie jak kiedyś, ponad pięć lat temu, kiedy oboje chodzili do innych szkół oddalonych o sześćdziesiąt kilometrów, a on dzwonił do niej co wieczór. Wówczas czekała na te telefony jak na szpilkach i zawsze odbierała od razu, niecierpliwie, spragniona tego, by jak najszybciej go usłyszeć.

— Cześć, kochanie — jego ciepły głos brzmiał również tak samo jak wtedy, jakby w magiczny sposób cofnęła się w czasie. — Nie przeszkadzam ci?

— Nie, Misiu. Mam teraz wolne pół godziny, mogę spokojnie porozmawiać. Miło mi, że dzwonisz. Mam nadzieję, że z dobrymi wieściami?

— I tak, i nie — odparł dyplomatycznie Michał.

— To znaczy? — zaniepokoiła się.

— Nie no… ogólnie jest okej. Tylko trochę mi się plany nałożyły i właśnie dzwonię, żeby to z tobą skonsultować. Chodzi o to, że udało mi się wkręcić na takie jedno ważne spotkanie biznesowe — wyjaśnił. — A dokładniej na zjazd przedsiębiorców hotelarzy. No wiesz… to jest takie prestiżowe wydarzenie z mojej branży, można tam nawiązać ful kontaktów i w ogóle wbić na szerszy rynek.

— Ach, to świetnie! — ucieszyła się. — Moje gratulacje!

— Dzięki — odparł z satysfakcją w głosie. — Fakt, że nie każdego tam przyjmują, to dość elitarne środowisko, więc jest się z czego cieszyć. Dla mnie to jest o tyle ważne, że pojadę tam jako ja, a nie jako przedstawiciel mojego ojca, więc kontakty, które nawiążę, będą moimi własnymi kontaktami, a nie jego. Rozumiesz. Budowanie osobistych relacji w biznesie to podstawa marketingu.

— Oczywiście — zgodziła się Iza. — To dla ciebie wielka szansa na wejście w środowisko.

— Dokładnie. Dlatego muszę tam być i będę. Tyle że to się odbywa w Poznaniu, czyli trzeba będzie się kopsnąć spory kawałek samochodem.

— Ale to chyba nie problem, prawda? — zdziwiła się. — Zwłaszcza dla ciebie. Masz szybkie auto, a Poznań nie jest na końcu świata.

— Nie, to żaden problem — odparł z zakłopotaniem. — Chodzi o coś innego. Bo widzisz… ten zjazd jest zaplanowany na weekend od dwudziestego pierwszego do dwudziestego trzeciego sierpnia, a właśnie wtedy, dwudziestego trzeciego, są chrzciny twojej siostrzenicy.

— Ach… rozumiem — szepnęła Iza.

— A jak na pewno wiesz, dostałem od twojej siostry zaproszenie na tę imprezę. Moi starzy zresztą też. Chyba mówiła ci o tym?

— Tak, mówiła.

— No właśnie — westchnął. — I teraz mam problem, bo wczoraj wieczorem dostałem potwierdzenie, że przyjęli mnie na ten zjazd hotelarzy. Wcześniej kompletnie nie zajarzyłem, że to ma być akurat w te dni, ale tak czy siak głupio by się było wycofać, nie?

— Pewnie, że głupio — przyznała energicznie Iza, która, odkąd zrozumiała, o co mu chodziło, ani przez sekundę nie wahała się, jak powinna mu odpowiedzieć. — Nie ma opcji, żebyś się wycofał, Misiu, to jest przecież ważna rzecz, chodzi o przyszłość twojej firmy. Nie martw się tymi chrzcinami, Mela przecież nie pogniewa się o twoją nieobecność, a jakby co, to sama z nią porozmawiam i wszystko jej wyjaśnię.

Ostatnie słowa wypowiedziała ciszej, czując, jak na serce opada jej ogromny kamień. Rozmowa z Amelią… obiecana rozmowa, do której dołączał teraz kolejny temat, czyniąc ją tym bardziej niezbędną i nieuniknioną…

— Dzięki, Iza — odparł z ulgą Michał. — Wiedziałem, że na ciebie zawsze można liczyć. Bylebyś nie pomyślała, że szukam pretekstu, żeby zwiać z waszej imprezy dlatego, że nie chcę na niej być. Chciałbym, naprawdę. Wiadomo, że nie przepadam za towarzyskimi wyjściami z moimi starymi, ale akurat w tym przypadku chętnie bym poszedł na ten chrzest i potem do was na przyjęcie. Zwłaszcza że ty tam będziesz — dodał znacząco. — No, ale co poradzę, że tak mi się akurat powaliło z tymi terminami? A do Poznania jadę przecież nie dla przyjemności, tylko w interesach.

— Oczywiście — odpowiedziała ciepło Iza. — Nie przejmuj się tym, Misiu, naprawdę nie ma o czym mówić.

— Ale jest na szczęście jedna mała furtka — kontynuował Michał. — Bo zjazd zaczyna się w piątek wieczorem kolacją, a kończy w niedzielę obiadem i potem już się rozjeżdżamy. Więc liczę na to, że jak wskoczę w samochód i dobrze depnę po garach, to koło osiemnastej albo dziewiętnastej będę z powrotem w Korytkowie i jeszcze dam radę zobaczyć się z tobą. Na chrzciny nie zdążę, to pewne, ale z tobą bardzo chciałbym się spotkać. Tak chociaż na chwilę… hmm? Co ty na to, Izulka?

— W niedzielę wieczorem? — zawahała się Iza, mimo woli zastanawiając się, jak wytłumaczy to wszystko Amelii.

— No. Tak koło dwudziestej, może dwudziestej pierwszej. Wtedy już powinienem na bank być w Korytkowie. Proszę, Iza, obiecaj mi to — dodał nalegająco. — Znowu tyle muszę na ciebie czekać… nie chciałbym, żeby przez ten mój wyjazd do Poznania całkiem uciekła nam ostatnia okazja do zobaczenia się w wakacje na żywo. Bo potem zostanie już wrzesień, jak pojadę na sesję do Lublina, ale to może być dopiero druga połowa.

— Okej — zgodziła się pogodnie. — Nie ma sprawy, Misiu.

— Stęskniłem się już za tobą — dodał Michał, zniżając głos. — Niby byłaś te trzy tygodnie w Korytkowie, ale co z tego? Ile miałem cię dla siebie? Tyle co nic. W ogóle od ładnych paru miechów to ty tylko ciągle mi uciekasz. Oczywiście nie mówię, że to wszystko twoja wina — zaznaczył — bo ostatnio to głównie ja zawalałem nasze spotkania, ale prawda jest taka, że ciągle ktoś z nas ma coś pilnego do zrobienia, a przez to nie mamy czasu dla siebie. No wiesz… na to, żeby pociągnąć nasze prywatne sprawy — wyjaśnił znacząco. — Non stop tylko praca, praca, praca, a u ciebie jeszcze pomoc innym. Pomyśl, Izka… dla innych flaki byś z siebie wypruła, a sama co z tego masz? Nic. Wiadomo, że siorze wypadało pomóc w ciężkim czasie, ale ogarnianie Agnieszki w Radzyniu to już mogłaś sobie darować, byłaś przecież na urlopie. Ja co prawda też nie jestem lepszy — przyznał lojalnie. — Mogłem odpuścić parę rzeczy, wyluzować… ale z drugiej strony sama widziałaś, jak mi się pofajdało w interesie. Takie syfy trzeba załatwiać od ręki, podstawowa zasada, nie? No to załatwiałem. I co? I dupa. Znowu mi uciekłaś. A teraz jeszcze tak pechowo wypadł mi ten Poznań, że muszę tam jechać akurat wtedy, kiedy ty przyjedziesz do Korytkowa…

Iza słuchała go w milczeniu, znajdując się w dziwnym stanie odrealnienia, które zamieniało jego słowa w odległy szum, mimo że w teorii słyszała i rozumiała każde z nich. Jedynym, co przebijało jasno do jej myśli, było przekonanie, że jeśli chodzi o ten brak czasu, to on ma całkowitą rację i że tak rzeczywiście nie powinno być. Tylko co mogła z tym zrobić? Doba trwa tylko dwadzieścia cztery godziny i nie da się jej wydłużyć… Fakt, że ciągle brakowało jej czasu — ale przecież nie tylko dla Michała, na inne ważne sprawy też! Takie już było życie, toczyło się w tak szybkim tempie, że trudno było nad wszystkim zapanować. Owszem, spotkania z Michałem teoretycznie powinny być dla niej kwestią priorytetową, dla której powinna być gotowa rzucać w kąt wszystko inne i biec do niego o każdej porze dnia i nocy, ale jednak co innego teoria, a co innego praktyka. Nie zawsze tak się dało, obowiązki to w końcu obowiązki. On zresztą też to rozumiał, miał ten sam problem i przyznawał to wprost. Poza tym czy to naprawdę był jakiś wielki problem? Na wszystko przecież jeszcze będzie czas… jeszcze zdążą się sobą nacieszyć…

— Nie martw się, Misiu, na wszystko jeszcze będzie czas — odpowiedziała mu łagodnie dopiero co pomyślaną myślą. — Przecież mamy przed sobą całe życie.

— No… niby tak — mruknął bez przekonania Michał, jakby nieco zbity z tropu. — Ale wiesz, że ja nie lubię długo czekać. I powiem ci, Iza, już tak bez ściemy, że po tym twoim urlopie mam zajebistego doła. Nie mogę przeboleć, że wszystko tak się powaliło i wyszło całkiem inaczej, niż sobie wyobrażałem. Zupełnie inaczej… mówiąc krótko, do bani.

— Aż tak? — zdziwiła się.

— No dobra, okej, może przesadzam — zreflektował się. — Fakt, że niektóre rzeczy były fajne i trochę spraw pchnęło się do przodu. Ale jak dla mnie to i tak za mało. Za mało, słyszysz? Ja tak nie mogę. I nawet nieważne, czyja to wina, moja czy twoja, trzeba coś z tym zrobić, bo normalnie szlag mnie trafi.

Iza milczała, nie wiedząc, co mu odpowiedzieć. Wyrzut w jego głosie brzmiał bardzo szczerze, tak jakby dopiero teraz odsłonił przed nią swoje prawdziwe myśli, które wcześniej krył pod maską cierpliwie czekającego adoratora. No tak, znała go przecież… Zawsze taki był, wszystko, czego pragnął, musiał mieć od razu i w całości, bez rozmieniania się na drobne. Niecierpliwy i zachłanny — czy nie właśnie takiego kochała go od lat? Ba! Ta jego niecierpliwość wręcz powinna jej pochlebiać…

— Powiedz mi, dlaczego nie możemy wrócić od razu do tego, co było kiedyś? — ciągnął Michał z żalem podszytym nutą pretensji, jakby nagle puściła mu jakaś blokada. — Niewystarczająco już mnie ukarałaś za to, jaki byłem głupi? To przecież było dawno, Iza. Dawno — powtórzył z naciskiem. — Teraz jest inaczej.

Jego nalegająco-niezadowolony ton, który tak doskonale znała i który dawniej za każdym razem skutecznie stawiał ją do pionu, teraz również wywołał w jej sercu mimowolne wyrzuty sumienia.

— Tak… wiem, Misiu — odpowiedziała cicho.

— No okej — udobruchał się natychmiast. — Sorry, może trochę za bardzo pojechałem, nie powinienem tak przez telefon. Ale to tylko dlatego, że mi zależy — dodał tonem usprawiedliwienia. — I to bardzo.

— Mnie też — szepnęła ze ściśniętym sercem.

Na dłuższą chwilę na linii zapadła cisza, jakby oboje nie wiedzieli, co dalej mówić i jak się zachować. Michał miał rację — zdecydowanie to nie była rozmowa na telefon.

— No dobra, kończę, nie trzymam cię już — podjął w końcu neutralnym tonem. — Miałem zadzwonić tylko na chwilę, żeby skonsultować z tobą sprawę Poznania, a znowu rozgadałem się jak stara baba. To co? Widzimy się dwudziestego trzeciego wieczorem w Korytkowie?

— Tak jest, Misiu — odpowiedziała skwapliwie. — Wyślesz mi z trasy smsa, kiedy dokładnie będziesz, i umówimy się konkretnie, okej?

— Jasne. Umowa stoi. A powiedz mi coś jeszcze… — dodał z wahaniem.

— Hmm?

— Widziałaś się może w Lublinie ze Zbychem?

— Nie — odparła zdziwiona. — Dlaczego miałabym się z nim widzieć? Nie utrzymuję z nim bliższych kontaktów, a zwłaszcza teraz, po tym, co się stało. Pewnie spotkamy się dopiero w październiku po powrocie na zajęcia.

— Nie no, spoko — odparł z dyskretną satysfakcją w głosie. — Tak tylko zapytałem. Dobra, nie będę ci już przeszkadzał. Wychodzisz teraz gdzieś, tak?

— Mhm. Wychodzę do pracy.

— Do pracy — mruknął z niechęcią. — Widzę, że ten upierdliwiec Błaszczak nawet w niedzielę nie daje ci pożyć?

— Akurat nie ma go w Lublinie — odpowiedziała spokojnie. — Wyjechał na dwa tygodnie, musimy radzić sobie sami.

— Ach, wyjechał… — zdziwił się lekko Michał. — No to git, tym lepiej. Trzymaj się, Izulka, dzięki za rozmowę i jesteśmy w kontakcie. Do zobaczenia za dwa tygodnie.

— Do zobaczenia, trzymaj się, Misiu.

Zakończywszy połączenie, poderwała się z miejsca, natychmiast zapominając o wszystkim, o czym przed chwilą rozmawiali. Uderzona incydentalną uwagą o Majku i jego nieobecności w Lublinie, w nagłym przebłysku świadomości przypomniała sobie o kwiatkach do podlewania w jego mieszkaniu i fakcie, że przecież była już niedziela, a ona ostatni raz była tam w środę! Od tego czasu minęły już cztery dni, które w nawale pracy przemknęły jej tak szybko, że niemal nie ich zauważyła, podobnie jak tydzień z okładem, jaki upłynął od poprzedniej rozmowy z Michałem. Był to niewątpliwie kolejny dowód na to, że narzuciła sobie zbyt szybkie tempo i już przestawała panować nad własnym czasem, to jednak nie zaprzątało jej głowy w tym momencie. Liczyło się tylko to, że po czterech dniach od ostatniego podlewania, w środku nadal upalnego lata i w szczelnie zamkniętym mieszkaniu na trzecim piętrze, kwiaty Majka były już pewnie na granicy przeżycia bez wody.

„Cholera!” — pomyślała z niepokojem, pakując szybko do torebki telefon i narzucając na siebie ubrania, które na szczęście wcześniej przygotowała sobie na poręczy krzesła. — „Cztery dni! Kiedy to zleciało? Mam wrażenie, że byłam tam wczoraj! Nieważne, muszę jechać, wpaść tam chociaż na pięć minut i podlać mu te kwiatki! Co za niedopuszczalne zaniedbanie! Oby tylko nie było za późno!”

Nie przejmując się ani trochę, czy zdąży na umówioną godzinę w pracy, zebrała szybko swoje rzeczy i pożegnawszy się z panem Stanisławem, który czytał sobie gazetę w salonie, pośpiesznie wyszła z domu. Ponieważ peugeot, z którego korzystała w takich okazjach, na stałe stacjonował pod Anabellą, a ona nie miała już wolnego czasu, by po niego iść, udała się na pobliski postój taksówek, w duchu modląc się, żeby chociaż jedna była tam do dyspozycji od ręki.

Na szczęście taksówek zastała do wyboru kilka, wskoczyła zatem w pierwszą z nich, podając szybko adres Majka. Nie pamiętała już o zakończonej przed chwilą rozmowie z Michałem, o jego wyjeździe do Poznania i nieobecności na chrzcinach Klary, na które z takim poświęceniem zaprosiła go Amelia, ani o wyrzutach, jakie jej poczynił, ani nawet o czułych słowach, które skierował do niej po raz kolejny, podkreślając, jak bardzo mu na niej zależy. W głowie miała tylko jedną myśl — żeby oddane pod jej opiekę kwiaty w mieszkaniu Majka nie zwiędły nieodwracalnie z braku wody. Jak bowiem mogłaby spojrzeć w oczy przyjacielowi, który tak jej w tym względzie zaufał? W tym — jak i we wszystkim innym. Nie mogła przecież go zawieść! Zwłaszcza że fiołki od babci miały dla niego wartość sentymentalną, a ten trzeci kwiat… trzeci kwiat być może też…

Znów przed jej oczami mignęła twarz Werci, a raczej Wercio-Ani… wciąż ta sama… Odepchnęła szybko od siebie ten obraz i nerwowym gestem otworzyła torebkę, aby sprawdzić, czy na pewno ma klucze. Były. Musiały zresztą być, przecież na stałe nosiła jej w jednej z przegródek zamkniętych na zamek błyskawiczny, żeby zawsze mieć je pod ręką.

Droga taksówką na osiedle Majka dłużyła jej się niemiłosiernie, mimo że to nie było daleko, a ulice miasta w niedzielne popołudnie były relatywnie puste.

— Chmurzy się, widziała pani? — zagadnął taksówkarz. — W nocy ma być deszcz.

— Tak — przyznała w roztargnieniu. — Wczoraj w nocy był czerwony księżyc za mgłą, a to zwykle zapowiada zmianę pogody.

— Tak pani mówi? — uśmiechnął się taksówkarz. — Nie wiem, nie widziałem… Ale że się chmury zbierają, to każdy widzi, chociaż u nas w Lublinie to czasem tak jest, że zbiera się, zbiera, a potem przechodzi bokiem. Zobaczymy. Ja to bym nawet chciał, wie pani, żeby trochę deszczu polało, bo mamy z żoną działkę i już zwariować można z tym podlewaniem roślin. Co drugi dzień trzeba tam jeździć, bo teraz sucho w powietrzu jak diabli i jak się nie podleje, to wszystko schnie na wiór.

— To prawda — odpowiedziała ponuro Iza zmrożona tymi słowami, które były tak dokładnym odzwierciedleniem jej myśli, że chyba nie mogły być do końca przypadkowe.

— Czasem wystarczy jeden dzień się spóźnić i roślina bez wody już się nie podniesie — kontynuował taksówkarz, skręcając na światłach w lewo w osiedle Majka. — Tyle dni już ten upał, sucho jak na Saharze, a w radiu mówili, wie pani, żeby do lasów nie wchodzić, bo teraz zagrożenie przeciwpożarowe.

Kiedy taksówka podjechała pod blok Majka, Iza poprosiła kierowcę, by poczekał na nią kilka minut, ponieważ będzie kontynuować kurs, i pośpiesznie udała się na górę. W mieszkaniu znów było duszno i sucho od upalnego słońca świecącego przez kilka dni przez zamknięte okna. Z niepokojem udała się do kuchni, by w pierwszej kolejności sprawdzić stan stojących na stole fiołków alpejskich, które, w jej ocenie, były delikatniejsze i bardziej wymagające od przypominającej morską trawę tajemniczej rośliny z salonu. Na szczęście kwiaty, choć ziemia w doniczkach wyschła już na wiór, a po liściach i fioletowo-białych płatkach widać było, że potrzebowały wody, nie wykazywały jeszcze żadnych oznak niebezpiecznego więdnięcia. Na ten widok Iza odetchnęła z tak wielką ulgą, że niemal usłyszała głuchy łoskot przysłowiowego kamienia spadającego jej z serca.

„Bogu dzięki!” — pomyślała uspokojona, sięgając po szklankę i nalewając do niej wody z kuchennego kranu. — „Nic im nie jest… chociaż dzisiaj to mógł być naprawdę ostatni moment. Ten facet z taryfy ma rację, przy takim suchym powietrzu jeden dzień spóźnienia i można zawalić sprawę. Uff… szefie, wybacz mi to. Na drugi raz nie będę taka głupia, żeby polegać na swojej pamięci, nastawię sobie powiadomienie w telefonie.”

Podlawszy troskliwie fiołki, z kolejną szklanką wody udała się do salonu, gdzie stał trzeci powierzony jej opiece kwiat. On również był w całkowicie dobrej formie, choć ziemia była tak samo wyschnięta i wymagająca natychmiastowego nawilżenia. Iza ostrożnie wlała wodę do doniczki i odstawiwszy pustą szklankę na stół, delikatnym gestem przejechała po brzegu jednego z długich liści.

„Skąd go masz?” — przebiegło jej przez głowę. — „Ktoś ci go dał?”

Znów ta twarz o rysach Ani połączonych z rysami Werci… Cofnęła się od stołu jak oparzona i pośpiesznie wycofała się do przedpokoju, gdzie, chwyciwszy odłożoną na szafkę torebkę, wyszła z mieszkania, zamykając drzwi na klucz. Musiała się śpieszyć, przecież czekała na nią taksówka.

„Dobrze, że postawiłam te fiołki na stole” — myślała, zbiegając po schodach. — „Gdybym zostawiła je na parapecie, różnie mogłoby być…”

Kiedy taksówka mknęła już w stronę ścisłego centrum miasta, nerwy Izy uspokoiły się powoli, a podskórne napięcie, z którym jechała do mieszkania Majka, ustąpiło miejsca uldze i poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Jako że kierowca teraz już nie zabawiał jej rozmową, mogła wyciszyć się na tych kilka minut przed pracą, patrząc przez boczną szybę auta na mijane ulice, i dopiero wtedy, niczym bumerang, wróciło do niej wspomnienie telefonicznej rozmowy z Michałem. Co ciekawe, głównym wątkiem, który tłukł jej się po głowie, nie były ani jego wyrzuty, ani nawet jej własne dylematy dotyczące jego osoby, ale myśl o obiecanej wcześniej, a teraz już nieuniknionej rozmowie z Amelią.

„Meli mimo wszystko będzie przykro” — myślała smutno. — „Tak się poświęciła, żeby zaprosić go na chrzciny razem z rodzicami, zrobiła to specjalnie dla mnie, a on się wymiksował, bo jedzie sobie do Poznania. No dobra, może to i ważne… dla niego, dla rozwoju jego firmy… okej. Ale Meli jednak będzie przykro i to ja, a nie on, będę musiała łagodzić sytuację. Boże drogi… jak ja jej o tym wszystkim powiem? Jak sobie pomyślę, że boję się rozmowy z własną siostrą, z moją ukochaną Melcią, to aż nie mogę w to uwierzyć! A jednak… Czy ja już zawsze będę musiała żyć z tym potwornym ściskiem w sercu?”

— Podjechać pani pod samą bramę? — zapytał taksówkarz.

— Tak, poproszę — ocknęła się Iza, sięgając po torebkę, gdyż taksówka zbliżała się już w okolice kamienicy przy Zamkowej sześć. — Bardzo panu dziękuję. Ile płacę?


— Jak sobie radzisz, Kami? — zapytała Iza, podchodząc do niezbyt jeszcze oblężonego baru, gdzie od dziś aż do końca urlopu Wiktorii pełną obsługę zapewniała Kamila. — Trzeba ci coś pomóc?

— Na razie nie — pokręciła głową barmanka. — Ale za godzinę, jak tak dalej pójdzie, pewnie jakaś pomoc by mi się przydała. Jeszcze nie czuję się pewnie, jak jestem bez Wiki.

— Okej, od dwudziestej stanę z tobą na bar — obiecała Iza. — Teraz zajrzę jeszcze na chwilę do Chudego, bo mam do niego sprawę, potem zerknę do kuchni… no i pogadam chwilę z Antkiem — skrzywiła się, wymieniając z Kamilą znaczące spojrzenia. — Bo z Karolą niestety się nie da, a on jak wsiąknie w ogarnianie dyskoteki, to do północy nawet nie będzie jak wymienić dwóch zdań.

— No tak — pokiwała głową Kamila. — Współczuję ci, mnie to by chyba szlag trafił, jakbym miała tak się z nimi użerać. W sumie i tak dobrze, że nie ma szefa — dodała z przekąsem. — Bo jak on by to zobaczył, to oboje mieliby przewalone, a ty może przynajmniej jakoś to załagodzisz.

Iza uśmiechnęła się smętnie i obydwie wróciły do swoich obowiązków. Tego wieczoru gorącym tematem w zespole Anabelli był głośny, żeby nie powiedzieć huczny powrót z urlopu Antka i Karoliny, którzy już od pierwszej minuty dali o sobie znać w spektakularny acz w pewnym sensie typowy dla siebie sposób. „Huczność” ich powrotu należało bowiem rozumieć w dosłownym sensie jako huk dwóch stłuczonych na ścianie filiżanek, które, wymierzone przez Karolinę w Antka, na szczęście niecelnie, tym razem były puste, to zaś znacząco ograniczyło straty, na jakie płomienna para po raz kolejny naraziła firmę Majka. Naturalnie nikt z zespołu nie miał bladego pojęcia, o co się pokłócili, gdyż stało się to jeszcze przed przybyciem do pracy, natomiast uwadze nikogo z kolegów nie mogło umknąć, że oboje zameldowali się na swoich stanowiskach w wyjątkowo podłym nastroju — Karolina wściekła jak furia, Antek przybity jak pies.

Kiedy po nieplanowanym podlewaniu kwiatów u Majka Iza przybyła do pracy z kilkoma minutami spóźnienia, trafiła wprost na burzliwą scenę rzucania filiżankami o ścianę korytarza zaplecza. To właśnie tam, ku uldze całego zespołu obawiającego się takich incydentów przy klientach, rozegrała się finałowa scena wielkiej kłótni między Antkiem i Karoliną, przy czym jej motorem była głównie ona, Antek bowiem, choć również mocno poddenerwowany, robił wszystko, żeby załagodzić sytuację. Pojawienie się na horyzoncie Izy, mimo że z wiadomych względów nie posiadało siły rażenia, jaką w tych okolicznościach miałaby obecność szefa, ostudziło emocje na tyle, że skłócona para przerwała kłótnię i z obrażonymi minami udała się do swoich obowiązków. Zważywszy, że Karolina, nadal wściekła jak osa, zignorowała polecenie Izy posprzątania korytarza zaplecza z rozbitej porcelany, zajęła się tym uczynna Zuzia, która miała już kończyć swoją popołudniową zmianę, ale w obliczu kryzysu została jeszcze pół godziny dłużej, by pomóc koleżankom w opanowaniu sytuacji.

— Karola znowu przegięła — skomentowała Ala przechodząca przez korytarz w towarzystwie Klaudii i Lidii, które uwijały się na bieżąco przy obsłudze zamówień. — A te filiżanki to już szczyt wszystkiego. Ma mega szczęście, że dzisiaj nie ma szefa. Iza przymknie oko, ale on to by się nieźle wkurzył, podejrzewam, że tym razem wyleciałaby już bez pardonu.

— I tak szef poszedł na ustępstwo, że dał im obojgu ten urlop, nie? — zauważyła Lidia, zręcznie poprawiając sobie na przedramieniu przeładowaną tacę. — Karolina nie powinna mu się tak odwdzięczać.

— Jasne, wszystko na Karolę! — skrzywiła się Klaudia. — A ta fujara Antek to co? Święty? Pewnie znowu on najbardziej namieszał, a teraz siedzi cicho i udaje niewiniątko!

Iza, która pochwyciła w przelocie ten fragment rozmowy, nie miała wątpliwości, że nie może „przymknąć oka”, lecz dla dobra firmy oraz samych zainteresowanych musi zdyscyplinować zarówno Karolinę, jak i Antka, aby nie dopuścić do kolejnych takich zachowań w przyszłości. Koleżanki miały rację — gdyby scena rozbijania filiżanek wydarzyła się przy szefie, który już raz okazał Karolinie wspaniałomyślność, przyjmując ją na powrót do pracy po poważnym akcie nielojalności, prawdopodobnie jej praca w Anabelli skończyłaby się jeszcze tego wieczoru.

„Ja to przy szefie jestem totalnym miękiszonem” — pomyślała bez cienia frustracji, a nawet z lekkim rozbawieniem. — „Wszyscy w ekipie dobrze o tym wiedzą i to ich bardzo urządza. Słuchają się mnie, bo on im tak kazał, ale w ogóle się mnie nie boją… i dobrze, nie chciałabym, żeby ktokolwiek się mnie bał! Niemniej Karolę i Antka niestety muszę opieprzyć, dla ich własnego dobra. Takie sceny w pracy są niedopuszczalne, jeśli chcą się kłócić i rzucać naczyniami, to niech robią to poza firmą, to nie jest miejsce na takie akcje!”

Choć tego wieczoru miała w planach dużo pracy papierkowej, już teraz widziała, że czas, jaki będzie musiała poświęcić na gaszenie bieżących pożarów w zespole, pochłonie całe pasmo aż do godziny rozpoczęcia dyskoteki, kiedy to miała stanąć z Kamilą do obsługi klientów przy coraz bardziej oblężonym barze. Należało zatem działać metodycznie, poczynając od spraw najpilniejszych. Zgodnie z tym założeniem, na początek udała się na poszukiwanie Chudego, który tego wieczoru pracował krócej i właśnie wychodził do domu, chciała bowiem umówić się z nim na poniedziałkowy poranek w sprawie odbioru dostawy warzyw.

Rozglądając się za kolegą, podążyła w stronę drzwi wyjściowych z lokalu w przewidywaniu, że Chudy po zakończeniu swojej zmiany mógł już pójść się przebrać do składziku przy schodach. Krążący w tych okolicach ze znudzoną miną Tom rozpromienił się na jej widok.

— No, jest w kanciapie, zbiera się do wyjścia — potwierdził jej domysły. — Tylko wchodź tam ostrożnie, bo akurat może być bez gaci. Jakiś kretyn oblał go piwem i musi przed wyjściem zmienić wszystkie ciuchy, śmierdzą jak cholera.

— Fakt, piwo na ciuchach potrafi nieźle śmierdzieć — przyznała Iza, w duchu ucieszona jego dobrym humorem, który w istocie poprawił się znacząco od czasu ich ostatniej nocnej rozmowy. — Dzięki za ostrzeżenie, Tomek, zapukam, zanim wejdę. Nie chcę narażać na zawał serca ani siebie, ani Chudego!

Roześmiali się oboje, po czym Iza, poklepawszy przyjaźnie Toma po muskularnym ramieniu, właśnie odwracała się, żeby udać się do składziku, kiedy poczuła, że ktoś dotyka dłonią jej pleców.

— Przepraszam… dobry wieczór pani! — przywitał ją damski głos, który niewątpliwie skądś już znała. — Mogę zająć minutkę?

Spojrzała szybko na stojącą przed nią blondynkę w ekskluzywnym makijażu i nogi ugięły się pod nią, jakby były z waty. Była to Ewelina, asystentka Krawczyka, jak zawsze ubrana z najwyższą elegancją i epatująca ową zimną, wyrafinowaną pięknością, którą Iza kojarzyła z plastikową urodą lalki Barbie. Od czasu zimowych wydarzeń z Pablem w roli głównej nie widziała jej już ani razu ani w Anabelli, ani nawet w jej okolicach, co po spalonym planie Krawczyka było zrozumiałe, jako że były to również bliskie okolice kancelarii mecenasa Wysockiego.

Tak czy inaczej widok asystentki Krawczyka, która stanęła przed nią niczym zmora z koszmarnej przeszłości, był tak nieprzyjemny, że aż się wzdrygnęła, nie zapominając przy tym, że jako reprezentantka firmy musiała zachować elementarną uprzejmość względem każdej przybyłej osoby, nawet jeśli była ona niemile widziana.

— Dobry wieczór — odpowiedziała chłodno. — Przepraszam, chwileczkę… muszę pilnie przekazać coś koledze, ale zaraz porozmawiamy. Zechce pani poczekać.

Mówiąc to, zerknęła za Tomem, który w międzyczasie zdążył już odejść spory kawałek dalej, gdzie zaczepił go jeden z klientów, w związku z czym trudno było w tym momencie prosić go o pośrednictwo. Rozejrzała się szybko wokół i z ulgą dostrzegła zbliżającą się Zuzię, która, przebrana już po pracy, właśnie wychodziła do domu.

— Zuzieńko, poczekaj chwilę — zatrzymała ją pośpiesznie. — Mam do ciebie pilną prośbę.

— Oczywiście, proszę pani — odpowiedziała grzecznie dziewczyna, swoim zwyczajem wyprostowując się w gotowości do przyjęcia polecenia.

— Pójdziesz do składziku przy schodach — zadysponowała Iza, ruchem ręki wskazując jej na wyjście z lokalu. — Tam jest Łukasz… tylko zapukaj, zanim wejdziesz, bo przebiera się — zaznaczyła. — Żebyś nie nakryła go na golasa. Powiesz mu, żeby na mnie poczekał, okej? Muszę z nim porozmawiać, zanim wyjdzie do domu.

Zuzia w pierwszej chwili pobladła i cofnęła się, jakby spłoszona tym poleceniem, jednak widząc stanowczą minę Izy, opanowała się szybko, pokiwała głową i bez słowa ruszyła w stronę drzwi. Zdenerwowana perspektywą rozmowy z Eweliną Iza rzuciła za nią tylko przelotne spojrzenie, po czym odwróciła się do czekającej cierpliwie przybyszki.

— Już… przepraszam, musiałam załatwić ważną sprawę — powiedziała z chłodną uprzejmością. — Słucham, czym mogę pani służyć?

— Chciałabym chwilkę z panią porozmawiać — odparła równie uprzejmie Ewelina. — I wolałabym na osobności, jeśli to nie problem.

Iza miała ochotę odpowiedzieć jej, że niestety nie ma czasu na żadne rozmowy, jednak niepokój związany z tym nagłym pojawieniem się asystentki Krawczyka nakazał jej zachować czujność i przynajmniej sprawdzić, o co chodziło, tym bardziej że sprawa, z którą przyszła Ewelina, mogła dotyczyć nie tyle jej, co firmy Majka. Zawahała się zatem, zerknęła w stronę wejścia do lokalu, za którymi chwilę wcześniej zniknęła oddelegowana do składziku Zuzia, i uznawszy, że Chudy i tak na nią poczeka, pokiwała głową.

— Dobrze — odpowiedziała Ewelinie, uprzejmym gestem wskazując jej przejście między stolikami. — Proszę tędy, porozmawiamy spokojnie na zapleczu.

Przechodząc obok baru, minęła idącą z zamówieniem Karolinę, której ręce drżały tak mocno, że naczynia na tacy głośno szczękały, a kawa z jednej z filiżanek zaczynała już wylewać się na spodeczek. Widok ten, niekorzystny dla wizerunku firmy, z miejsca zmroził Izę, jednak, ponieważ nie mogła teraz rozmawiać z koleżanką, rzuciła jej tylko dyscyplinujące spojrzenie, które zdenerwowanej dziewczynie natychmiast skojarzyło się z surowym spojrzeniem szefa. To bynajmniej nie poprawiło sytuacji, dlatego kiedy Iza wraz ze swoim gościem zniknęła na zapleczu, Karolina zatrzymała się przed pierwszą linią stolików sektora A, po czym nagle zawróciła w stronę baru i odłożywszy tacę na blat, uciekła do szatni kelnerek, rozpływając się we łzach.

Tymczasem Iza wprowadziła Ewelinę do gabinetu szefa i uprzejmym gestem podsunęła jej krzesło, na którym kobieta usiadła z wystudiowaną gracją, zakładając nogę na nogę. Iza sięgnęła po drugie krzesło i ustawiwszy je w takiej odległości, by zachować odpowiedni dystans, z oficjalną miną zajęła na nim miejsce.

— Słucham panią.

— Dziękuję — uśmiechnęła się Ewelina. — Obiecuję, że nie zajmę dużo czasu, widzę, że jest pani zajęta. Więc do rzeczy. Raczej nie domyśla się pani, z czym przychodzę, ale na pewno może się pani domyślić w czyim imieniu… prawda?

Iza pokiwała głową twierdząco, uznając, że to wystarczy jako odpowiedź.

— Otóż pan Sebastian Krawczyk, z którego polecenia jestem dzisiaj tutaj — ciągnęła Ewelina — ma do pani pewną prośbę, którą zobowiązałam się przekazać. Jak pani niewątpliwie wie… bo raczej niemożliwe, żeby pani nie wiedziała… prezesowi przytrafiły się ostatnio dość poważne i nieprzyjemne problemy zdrowotne. Na tyle poważne, że dopiero niedawno wrócił ze szpitala i jeszcze długo nie będzie mógł podjąć swoich dawnych obowiązków. Długo… a być może nigdy. Przynajmniej w takim wymiarze, w jakim działał przed chorobą.

Tu przerwała sobie, patrząc uważnie na swą rozmówczynię, jakby analizowała jej reakcję. Iza wytrzymała to spojrzenie.

— Bardzo mi przykro — odparła chłodno. — Proszę przekazać panu Krawczykowi życzenia pełnego powrotu do zdrowia.

— Dziękuję — uśmiechnęła się słodko Ewelina. — Oczywiście przekażę, pani Izo… o ile wolno mi się tak do pani zwracać?

Iza nie poruszyła się, ani nie zareagowała w żaden inny sposób, uznając, że odmowa może zabrzmieć niegrzecznie, a przyzwolenie zbyt poufale. Ewelina pokiwała lekko głową na znak, że uznaje to za milczącą zgodę.

— Tak czy inaczej pan Krawczyk ma obecnie problem z mobilnością — kontynuowała spokojnie. — A mówiąc prościej, nie może opuszczać domu ani nawet łóżka i nie wiadomo, ile jeszcze to potrwa. Być może kilka tygodni, a być może kilka miesięcy albo nawet lat… na ten moment nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Mimo to wraca już powoli do nadzorowania spraw, które na czas jego choroby uległy zawieszeniu, a w szczególności chce uporządkować te, które są powiązane nie tyle z interesami, co ze sferą prywatną. I właśnie z tego powodu jestem tu dzisiaj u pani.

Iza milczała, nie poruszając się ani o milimetr i starając się, by jej mina nie wyrażała żadnych emocji. Mimo że słowa Eweliny, występującej w roli oficjalnej pośredniczki Krawczyka, napełniały ją głębokim niepokojem, musiała za wszelką cenę zachować kamienną twarz i (przynajmniej z pozoru) stalowe nerwy.

— Nie owijając w bawełnę — ciągnęła Ewelina — zwłaszcza że obiecałam pani nie zająć dzisiaj za dużo czasu, w imieniu pana Krawczyka chcę panią prosić o dłuższą rozmowę. Z nim oczywiście, nie ze mną — sprecyzowała. — U niego w domu, twarzą w twarz i na osobności.

Iza, której wobec wizji spotkania z Krawczykiem aż pociemniało przed oczami, zacięła wargi i stanowczym ruchem wyprostowała się na krześle.

— Niestety, proszę mi wybaczyć, ale to jest niemożliwe — oznajmiła zdecydowanym tonem. — Współczuję panu Krawczykowi choroby i problemów, jakie go w związku z tym spotkały, ale rozmawiać z nim już nigdy więcej nie chcę. Nie chcę i nie będę.

Ewelina uśmiechnęła się lekko.

— Ależ proszę nie podchodzić do tego tak radykalnie, pani Izo — odpowiedziała tonem perswazji. — W tej prośbie nie ma nic złego, a w domu pana prezesa będzie pani całkowicie bezpieczna. On sam zapewnia panią, że przyszedłby tu do pani osobiście, gdyby tylko mógł, ale niestety, będąc przykuty do łóżka, musi prosić panią o tę przysługę. Oczywiście, żeby oszczędzić pani kłopotów z dojazdem, pojechałaby tam pani ze mną, moim samochodem, w dogodnym dla pani terminie, a potem odwiozłabym panią z powrotem w dowolne, wskazane przez panią miejsce. Rozmowa potrwa co najwyżej godzinę, a pan Krawczyk gwarantuje… prosił, żebym jasno to zaznaczyła… że nie pożałuje pani tego czasu. Pod żadnym względem — uśmiechnęła się zachęcająco. — Również finansowym.

Iza skrzywiła się i pokręciła głową przecząco.

— Nie — odpowiedziała stanowczo. — Pani wybaczy, ale nie ma takiej opcji. Żadnych rozmów z panem Krawczykiem. Żadnych rozmów ani interesów, żadnych układów, zwłaszcza finansowych. Żadnych i nigdy. Mam nadzieję, że wyrażam się jasno?

Ewelina uśmiechnęła się znowu, jednym kącikiem ust, jakby z pobłażaniem.

— Zresztą nie rozumiem, na jakiej zasadzie miałabym wyświadczać mu tego rodzaju „przysługę” — ciągnęła Iza, wymawiając ostatnie słowo z celową ironią. — I dlaczego znowu ja, czego on jeszcze ode mnie chce? Ostatnim razem rozstaliśmy się w okolicznościach, o których wolałabym zapomnieć i w związku z którymi on sam, gdyby miał minimum przyzwoitości, nie powinien już nigdy więcej szukać ze mną kontaktu. Przyznam, że miałam szczerą nadzieję, że tak właśnie będzie, liczyłam na to… ale, jak widać, pomyliłam się. Pan Krawczyk przyzwoitości nie ma za grosz, zresztą, jak pani dobrze wie, nie tylko w odniesieniu do mnie. Tak czy inaczej — podsumowała z rosnącym oburzeniem, nad którym coraz trudniej jej było zapanować — proszę wybaczyć, ale propozycji spotkania z nim… i to u niego w domu, jakby tego było mało… nie tylko nie przyjmuję, ale w tej sytuacji wręcz uważam ją za potwarz, afront i bezczelność.

Ewelina skrzywiła się, jakby połknęła kawałek cytryny.

— Nie tak ostro, pani Izo — odparła z nutą zniecierpliwienia w głosie. — Okoliczności, o których pani mówi, zaistniały przed chorobą pana Sebastiana, proszę o tym pamiętać. To były, że tak powiem, inne czasy, obecnie sytuacja bardzo się zmieniła, a on sam jest na tyle chory, że ówczesne swoje… hmm, aspiracje… uważa już za sprawę zamkniętą i chce to wszystko, jak wspomniałam, uporządkować.

— Pff! — prychnęła Iza, wciąż jeszcze walcząc z buzującym w piersi oburzeniem.

— Można by to nazwać porządkowaniem sumienia — mówiła dalej Ewelina, nie zważając na jej reakcję. — Czy, jak kto woli, naprawianiem swoich dawnych błędów, zwłaszcza w sytuacji, gdy jego zdrowie nadal jest bardzo niepewne. Nie chciałam tego mówić tak wprost, ale powiem, bo widzę, że inaczej pani nie przekonam. Zdrowie pana Krawczyka nadal jest w stanie, który różnie może się rozwinąć, i to, że wyszedł ze szpitala, nie znaczy, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Dlatego proszę go zrozumieć, znaleźć w sobie odrobinę empatii… — dodała łagodniejszym tonem. — On chce tylko naprawić to, co wyrzuca mu sumienie, a pani jest jedną z osób, na których najbardziej mu zależy. W sensie naprawy relacji i ewentualnego zadośćuczynienia za poniesione… hmm, nieprzyjemności.

Iza, która zdążyła już nieco ochłonąć, przyjrzała jej się podejrzliwie, nie bardzo wierząc w taką zmianę nastawienia Krawczyka. Co prawda swego czasu zarówno ona, jak i Majk czy Lodzia sami przewidywali taką teoretyczną możliwość, jednak usłyszeć to w praktyce z ust Eweliny mimo wszystko było dla niej zaskoczeniem. Czyżby Krawczyka naprawdę ruszyło sumienie? Kto wie? Był ciężko chory, a w obliczu choroby czy wręcz niebezpieczeństwa śmierci myślenie na pewno bardzo się zmienia i wszystko, co dotąd było nieprawdopodobne, stawało się możliwe…

— Rozumiem — odpowiedziała, również nieco spuszczając z tonu. — Jeśli to, co pani mówi, jest prawdą, to tym bardziej mi przykro i proszę przekazać panu Krawczykowi, żeby moją osobą nie obciążał sobie sumienia. W zaistniałej sytuacji jestem gotowa zapomnieć o tych wszystkich… nieprzyjemnościach, jak to pani nazwała… oraz wybaczyć mu to, co z mojej strony jest do wybaczenia. Bez żadnych zadośćuczynień, tak po prostu. I w tym celu nie muszę się z nim spotykać, rozmawiać z nim osobiście ani nic takiego — zaznaczyła. — Wystarczy, że powiem to pani.

— Otóż właśnie problem w tym, że jemu to nie wystarcza — odparła spokojnie Ewelina. — Zależy mu na bezpośrednim spotkaniu z panią.

— Na to się nie zgadzam — odrzekła równie spokojnie Iza. — I nie zgodzę się bez względu na to, jakich pani użyje argumentów. Po prostu nie widzę ani możliwości, ani potrzeby, ani sensu takiego spotkania.

Mówiąc to, poruszyła się na krześle, dając jej w ten sposób dyskretny znak, że czas już kończyć rozmowę. Ewelina zrozumiała go w lot i pierwsza podniosła się z miejsca.

— Cóż, proszę to jeszcze przemyśleć — powiedziała grzecznie. — Sądzę, że argumenty, jakich użyłam, mają szansę panią przekonać… taką mam nadzieję, pani Izo. Dlatego pozwoli pani, że wrócę tu za kilka dni i wtedy umówimy się co do naszych dalszych działań. Oczywiście jeśli namyśli się pani i zechce przychylić się do prośby mojego przełożonego — zaznaczyła, widząc, że Iza, która również podniosła się do pionu, kręci głową przecząco. — Proszę potraktować to tylko jako prośbę bez zobowiązań, nikt pani do niczego nie zmusi. Myślę jednak, że warto rozważyć przyjęcie tego zaproszenia i odbycie rozmowy z panem Krawczykiem, chociażby ze względu na korzyści, jakie obie strony mogą z tego wynieść… i on, i pani. A zwłaszcza pani.

Znaczący ton, jakim podkreśliła ostatnie słowa na nowo zirytował Izę.

— Dziękuję — odparła z przekąsem, odstawiając oba krzesła pod ścianę. — Ale proszę mi nie mówić o korzyściach, dobrze? Mam już dość tego sformułowania w państwa ustach. Ja wiem, że w państwa środowisku korzyść, zwłaszcza korzyść finansowa, to jest słowo klucz, ale ja o to nie dbam i o wiele wyżej cenię inne wartości. Takie, które w mojej hierarchii są o wiele więcej warte od pieniędzy.

Ewelina uśmiechnęła się lekko.

— Cóż… o tym, jak sądzę, najlepiej by było, gdyby pani porozmawiała z panem Krawczykiem, a nie ze mną — zauważyła uprzejmie. — Ja zostałam poproszona tylko o skontaktowanie się z panią, przekazanie pani jego prośby oraz ewentualną pomoc logistyczną. I do tego, jeśli pani pozwoli, chciałabym się ograniczyć.

— Dobrze, dziękuję pani — odpowiedziała równie uprzejmie Iza. — Przyjęłam do wiadomości to, co miała mi pani do przekazania, i przedstawiłam pani, myślę, że w jasny sposób, moje stanowisko. A teraz wybaczy pani, ale muszę wracać do pracy. Wzywają mnie pilne obowiązki.

— Oczywiście — skinęła głową Ewelina, posłusznie podchodząc do drzwi i kładąc rękę na klamce. — Proszę wybaczyć, jeśli zabrałam pani zbyt dużo czasu. Już uciekam i mam nadzieję, że następnym razem, mając już podstawy do porozumienia, dojdziemy do niego o wiele szybciej niż dziś.

„A ja mam nadzieję, że następnego razu nie będzie” — pomyślała Iza, celowo przemilczając jej ostatnią uwagę. — „I że nie będziesz mi się tu włóczyć, jak Pablo wróci z gór. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby przez przypadek wpadł na ciebie…”

Odprowadziwszy Ewelinę do wyjścia z zaplecza, pożegnała się z nią chłodnym do widzenia i skierowała się w stronę baru, gdzie, jak zauważyła, panowało lekkie zamieszanie.

— Ja mogę czekać dziesięć minut, piętnaście, ale nie pół godziny! — mówił do Kamili podniesionym głosem jakiś klient. — Na zwykłe piwo? Od czego, do cholery, macie te kelnerki?!

— Przepraszam, co się stało? — wtrąciła się Iza.

— A co się stało! Piwa do stolika nie dostałem! — zawołał oburzony klient. — Pół godziny temu zamówiłem i co? Muszę sam się kopsnąć do baru, tak? Nie można było powiedzieć mi tego wcześniej?!

— Już podaję panu piwo — zapewniła go pojednawczym tonem Kamila, napełniając kufel i stawiając przed nim na blacie. — Proszę bardzo. Przepraszamy za to niedopatrzenie.

— Przepraszamy i życzymy smacznego oraz dobrej zabawy — dodała Iza. — Nic pan nie płaci. Spóźnione piwo będzie na koszt firmy.

— Aaa… to co innego — rozchmurzył się natychmiast klient, zgarniając kufel z blatu. — Chociaż tyle… dzięki.

— Kto obsługiwał tego pana? — zapytała poufnym tonem Iza, zwracając się do Kamili, kiedy usatysfakcjonowany gość odszedł z kuflem w głąb sali.

— No a kto? — westchnęła barmanka. — Oczywiście Karola. Wściekła się, olała zamówienia w toku, walnęła u mnie tacę z porozlewaną kawą i poszła sobie na zaplecze, a ja musiałam na cito ustalać, co jest czyje i do jakiego stolika trzeba to zanieść. Na szczęście Lidzia mi pomogła i wszystko ogarnęła, ale tego jednego klienta niestety przeoczyłyśmy… no i przyszedł się wykłócać.

— Dobra, dzięki, Kama — przerwała jej Iza, zagryzając wargi. — Już wiem, o co chodzi, i zaraz się tym zajmę. Karola nie wraca już dzisiaj na salę — zaznaczyła. — Pozostałe dziewczyny będą się musiały rozdwoić… a raczej roztroić — sprecyzowała, ogarniając wzrokiem coraz bardziej gęstniejący tłum. — Ja zresztą też będę wam pomagać, trochę u ciebie na barze, a trochę na stolikach, ale najpierw muszę pozałatwiać parę pilnych rzeczy. Aha… jakby ktoś mnie szukał przez najbliższych parę minut, to będę przy wejściu albo u Antka.

— Okej — skinęła głową Kamila, wydając resztę klientowi, któremu w międzyczasie, jednym uchem słuchając Izy, nalała dwa piwa. — Proszę, dla pana, dwanaście pięćdziesiąt… Słucham, co pani podać?

Tymczasem Iza, w głębi ducha wściekła na Ewelinę za cenny czas stracony na rozmowę o kolejnej fanaberii Krawczyka, pośpiesznym krokiem ruszyła przez salę, by wreszcie porozmawiać z Chudym, który prawdopodobnie nadal czekał na nią w składziku. Po drodze trafiła na kilka znajomych osób, którym musiała się ukłonić, co jeszcze bardziej zwiększyło jej opóźnienie, zaś kiedy dochodziła do drzwi, wśród napływających do środka klientów dostrzegła dwie twarze, których, podobnie jak Eweliny, wolałaby tu już nigdy nie widzieć — były to twarze dwóch koleżanek Darii. Dziewczyny weszły na salę, swoim zwyczajem chichocząc i szepcząc między sobą, po czym, rozejrzawszy się, zajęły jedne z ostatnich wolnych miejsc w sektorze B, przysiadając się do ulokowanej tuż przy wejściu grupki dziewczyn. Obserwująca je mimochodem Iza z niepokojem zerknęła w stronę rozmawiającego obecnie z parą gości Toma, który na ten moment jeszcze nie zauważył przybyszek, ale niewątpliwie prędzej czy później będzie je musiał zauważyć…

„Świetnie!” — pomyślała z niechęcią. — „Przyszły tutaj tylko po to, żeby wkurzyć mi Tomka i zepsuć mu humor na kolejnych kilka dni, jeśli nie tygodni. Ech… Ciekawe, kto jeszcze dzisiaj przylezie i co się jeszcze stanie, żeby już do końca zwalić mi ten wieczór!”

Drzwi składziku ku jej uldze nie były zamknięte na klucz, co znaczyło, że Chudy był w środku. Uznawszy, że ochroniarz dawno zdążył już się przebrać, wparowała tam bez zastanowienia i znieruchomiała z zaskoczenia na widok, który ukazał się jej oczom.

Na środku pomieszczenia, gdzie pomiędzy stosem skrzynek a półkami z zapasowymi naczyniami, sprzętem kuchennym i środkami czystości znajdował się kawałek wolnej podłogi, stali odwróceni do niej plecami Chudy i Zuzia spleceni w dziwnej, nienaturalnie wygiętej pozycji. Przypominało to coś w rodzaju figury tanecznej albo walki zapaśników, zwłaszcza ze względu na pozycję Chudego, który pochylał się dość mocno twarzą do podłogi z odciągniętym na bok prawym ramieniem. Na dźwięk otwierających się drzwi oboje natychmiast wyprostowali się i odwrócili.

— Co wy tu robicie? — zapytała zdumiona Iza.

Chudy prychnął śmiechem na widok jej skrajnie zaskoczonej miny.

— Ćwiczyliśmy podstawowe chwyty samoobrony — wyjaśnił jej z rozbawieniem, opierając się nonszalancko ręką o odstawioną pod ścianę maszynę do cięcia płytek ceramicznych.

— Chwyty samoobrony? — powtórzyła podejrzliwie.

— No — skinął głową. — Czekałem na ciebie i trochę nudno było, to zagadnąłem małą o coś tam i zeszło na jej siorę, a potem na samoobronę… czekaj, jak to było, młoda? — zwrócił się do zmieszanej, zarumienionej po uszy Zuzi, którą najwyraźniej mocno zawstydziła ta niezręczna scena w obecności Izy.

— Bo moja siostra miała ostatnio taką nieprzyjemną przygodę na ulicy, proszę pani — wyjaśniła jej szybko. — Wracała w nocy do domu i niedaleko naszej kamienicy zaczepiło ją jakichś dwóch wielkich, napitych facetów. Ledwo im uciekła… Wystraszyła się tak, że potem płakała przez dwa dni, a ja i mama też się zestresowałyśmy. Ma teraz zakaz takiego późnego wracania do domu, zwłaszcza jak jest sama. Niby u nas na dzielnicy zawsze było spokojnie, ale po tym, co się stało, to już nic nie wiadomo. Ja też przecież często wracam po nocy i teraz sama zaczynam się trochę bać.

Iza pokiwała głową ze zrozumieniem.

— I dlatego poprosiłaś Łukasza, żeby udzielił ci lekcji samoobrony w składziku? — zapytała z pobłażaniem.

— Nie, to wyszło przy okazji — sprostował spokojnie Chudy. — Sam to zaproponowałem. Mała powiedziała, że zaraz musi iść na chatę, bo im ciemniej na ulicy, tym bardziej się stresuje, no to zapytałem dlaczego, a ona opowiedziała mi o tej akcji z przypałami, co zaczepili jej siorę. Ja bym takich od razu poustawiał, ale młoda laska to wiadomo… bezbronna jak dziecko. No to powiedziałem, że na taki wypadek przydałoby jej się parę lekcji samoobrony, bo nieważne, facet czy kobieta, każdy powinien w takiej sytuacji umieć się postawić. Tobie, Iza, też by się przydało — zauważył mimochodem. — Ty też non stop łazisz po nocy, a ulice o tej porze to już inny świat niż w dzień. Wiem coś o tym — uśmiechnął się lekko.

— Jasne! — zaśmiała się Iza. — Ja i chwyty samoobrony! No, ale w sumie to nawet nie jest głupie — przyznała, uśmiechając się do wciąż zmieszanej Zuzi. — Nie wykluczam, Łukasz, nie wykluczam… ale kiedy indziej o tym pogadamy, bo teraz mam urwanie głowy i pilną sprawę do ciebie. Musimy umówić się na jutrzejszą dostawę.

— Na dostawę? — skrzywił się z niechęcią Chudy.

— Aha — potwierdziła spokojnie. — Ćwikliński zgłosił problem z transportem, trzeba będzie z rana podjechać do niego po warzywa. Ważna sprawa, bo Eliza mówi, że niektórych na zupę już brakuje, a one od rana muszą gotować. Pojedziesz, okej?

— No pojadę — westchnął. — Pewnie, że pojadę, jak trzeba, to trzeba… O której mam tam być?

— Między ósmą a dziewiątą. Im wcześniej, tym lepiej.

— Okej — pokiwał głową. — Będę. Zostaw mi tylko na wierzchu kluczyki od vana, żebym nie szukał jak głupi. Nie lubię grzebać szefowi w szufladach.

— Jasne — skinęła głową, zerkając z namysłem na Zuzię. — A ty, Zuziu, idziesz już do domu?

— Tak, proszę pani — pokiwała głową dziewczyna, która teraz już odzyskała swój normalny wygląd.

— Słuchaj… — podjęła ostrożnie Iza. — A czy mogłabyś zostać jednak jeszcze godzinkę w pracy i pomóc dziewczynom na sali? Wiem, że skończyłaś już zmianę, ale Karolina czasowo wypadła z gry, a klientów coraz więcej i przydałaby się dodatkowa para rąk.

— Ależ oczywiście, proszę pani! — Zuzia aż podskoczyła w przypływie entuzjazmu. — Pewnie, że pomogę, z miłą chęcią! Już biegnę się przebierać!

— Dzięki — uśmiechnęła się Iza. — Odliczę ci to od następnej dniówki.

Niesiona chęcią pomocy Zuzia energicznie rzuciła się do drzwi, jednak tuż przed nimi zatrzymała się, jakby coś sobie przypomniawszy, odwróciła się i ze zmieszaną miną spojrzała na Chudego, który wraz z Izą również ruszył za nią do wyjścia.

— Panie Łukaszu… — powiedziała cicho. — Dziękuję. Znaczy… za tę lekcję chwytów… Spróbuję zapamiętać, jak to się robiło, a potem nauczyć siostrę.

— Nie ma sprawy, mała — uśmiechnął się z rozbawieniem Chudy. — To była tylko taka luźna lekcja, pierwsze koty za płoty. Jak będzie trochę więcej czasu, to nauczę cię o wiele lepszych trików. Takich, że w razie czego jednym ciosem rozwalisz każdego młotka, któremu wpadnie do łba cię zaczepić.

Iza prychnęła śmiechem, wyobrażając sobie scenę z drobniutką Zuzią rozprawiającą się na ulicy z napadającymi ją zbirami.

— No co? — wzruszył ramionami Chudy. — Kobieta też powinna umieć się bronić, nie? Chętnie przeszkoliłbym was wszystkie, ale najpierw poćwiczę na niej — dodał wesoło, na chwilę obejmując Zuzię ramieniem. — Co nie, młoda? Pobawimy się w szkolenie z samoobrony, wersja lajtowa dla kobiet, kurs specjalny dla damskiej części ekipy Anabelli! Szef powinien przyznać mi za to dodatek do pensji! — zaśmiał się, zerkając znacząco na Izę. — Muszę z nim o tym pogadać, jak wróci!

Mówiąc to, puścił Zuzię, która natychmiast, na nowo oblana purpurowym rumieńcem, rzuciła się do drzwi i po chwili zniknęła za nimi, by pobiec z powrotem na salę, gdzie właśnie zaczynała się dyskoteka. Iza zerknęła za nią i pokręciła głową z zafrasowaniem.

„Wika chyba niestety ma rację” — pomyślała posępnie. — „Wystarczyło, że Łukasz wymówił słowo szef, a ona już cała w rumieńcach. Niedobrze. Z tego jeszcze będą kłopoty i nieprzyjemności…”

Myśl ta na nowo zepsuła jej odzyskany na chwilę humor, a na serce opadł ciężki, dobrze jej znany kamień. Ten sam, którego tak nienawidziła…

— A ja mam lecieć na chatę, czy też jeszcze do czegoś ci się przydam? — zagadnął Chudy, przytrzymując ramieniem drzwi od składziku, by wygodniej mogła przez nie przejść.

— Nie, ty jesteś wolny — odpowiedziała rzeczowo. — Leć do domu i wyśpij się, żebyś jutro rano wstał bez pudła i nie spóźnił się do Ćwiklińskiego.

Chudy zamknął drzwi od składziku, nonszalanckim gestem wrzucił klucze do kieszeni spodni i wyprostował się przed nią na baczność.

— Tak jest, szefowo! — zasalutował żartobliwie. — W takim razie zjeżdżam i melduję się rano. Powodzenia i udanego wieczoru!

Iza uśmiechnęła się i w ramach pożegnania wyciągnęła do niego rękę w geście zapraszającym do przybicia piątki. Chudy przybił ją z rozbawieniem i skinąwszy jej jeszcze raz dłonią, skręcił do góry na schody, które pokonał w kilku długich susach, szybko znikając jej z oczu.


— Karolciu, tak naprawdę nie może być — mówiła perswazyjnym tonem Iza do zapłakanej, skulonej na krześle Karoliny, którą w ramach rozmowy dyscyplinującej wezwała do gabinetu szefa. — Ja rozumiem, że masz dzisiaj ciężki moment i nawet nie mam zamiaru dopytywać, co się stało, bo to nie moja sprawa, ale jesteś w pracy, a tutaj obowiązują zasady, których nie wolno łamać. Pamiętasz, co mówił szef, prawda? Choćbyśmy mieli nie wiadomo jakie dołki i frustracje, nie wynosimy ich na salę do klientów. Nie robimy publicznych scen. Wiadomo, że każdy z nas ma jakieś problemy, gorsze dni, ja sama nieraz też czuję się tak, że chętnie walnęłabym filiżanką w ścianę. Ale takie rzeczy trzeba załatwiać poza pracą. Mówiliśmy to tyle razy. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, żeby wyjść na salę, to po prostu na nią nie wychodzi. Jeśli ktoś ma rozwalone nerwy, siedzi na zapleczu, dopóki ich nie opanuje, i dopiero wtedy może wrócić do roboty. Kelnerka nie może chodzić roztrzęsiona i podawać klientom porozlewanej kawy…

Przerwała, przypominając sobie własną przygodę z kawą wylaną na garnitur Krawczyka i spływającym mu po klapie kawałkiem tiramisu. Na pamięć wróciła jej stoicka mina Majka, który wówczas z trudem powstrzymał gromki wybuch śmiechu i uśmiechnęła się ciepło na to wspomnienie. Cóż, wtedy to był wypadek, nad którym przez fatalny zbieg okoliczności nie miała szans zapanować. Takie wypadki zresztą zdarzają się każdemu, zwłaszcza na początku, dlatego pracownik, któremu to się niechcący przytrafiło, zawsze mógł liczyć na wyrozumiałość szefa. Jednak w przypadku Karoliny limit wyrozumiałości został już dawno wyczerpany, a jej impulsywne, niezrównoważone zachowanie, którego dziś znowu dała pokaz, nie było już wypadkiem przy pracy, ale niepokojącą recydywą, która Majka bez wątpienia doprowadziłaby do furii.

Karolina, z której oczu płynęły całe strumienie łez, zalewając jej alabastrowo delikatną, lecz teraz mocno zaczerwienioną twarz, pokiwała głową.

— Wiem, Iza — odparła cicho. — Znowu przegięłam, naraziłam wszystkich na kłopoty i powinnam za to wylecieć z pracy. Szef mi tego nie podaruje, prawda?

— Szef na razie o niczym nie wie i się nie dowie — zapewniła ją spokojnie Iza. — Ale za tydzień wraca i jeśli przy nim zrobisz coś takiego jak dzisiaj, to wiadomo… będzie źle.

— No wiem — chlipnęła Karolina. — Wiem…

— Nic mu nie powiem, ale musisz mi obiecać, że zrobisz wszystko, żeby to się więcej nie powtórzyło. Co prawda obiecywałaś to już kilka razy i niewiele z tego wyszło… no, ale ufam, że teraz będzie lepiej. Prawda? Proszę cię, Karolciu — dodała łagodnie, widząc, że dziewczyna spuszcza głowę i kryje twarz w dłoniach. — Ja osobiście bardzo bym chciała, żebyś dalej z nami pracowała, zwłaszcza że to ja cię zatrudniałam i przez to czuję się z tobą jakoś tak… wyjątkowo związana — uśmiechnęła się. — Hmm? Mówię to szczerze. Poza tym jesteś naprawdę świetnym pracownikiem, bardzo dobrze radzisz sobie na sali, masz już spore doświadczenie, do tego znasz się na muzyce, a szef bardzo docenia twój gust. To są ogromne plusy, nie mówiąc o tym, że ciągle brakuje nam rąk do pracy. Dlatego nie chciałabym, żeby przez takie niepotrzebne akcje jak ta dzisiaj wszystko się zawaliło. Wiesz przecież, jaki jest szef.

— Wiem — szepnęła żałośnie Karolina, kiwając głową.

— Jest dobry i wyrozumiały, ale ma swoje zasady — mówiła dalej Iza. — I kiedy ktoś mu nadepnie na odcisk, potrafi być bardzo stanowczy. A w twoim przypadku, jak sama doskonale wiesz, jego kredyt zaufania jest już na wyczerpaniu, nie wspominając o tym, że w jego oczach każdy problem dyscyplinarny z tobą rzutuje źle też na Antka.

Karolina aż podskoczyła na dźwięk wymienionego imienia, odjęła dłonie od twarzy, a jej piękne jasnobłękitne oczy błysnęły złowieszczo jak ślepia rozdrażnionego tygrysa.

— To mnie akurat nie obchodzi, Iza! — rzuciła z pasją. — Antek niech sobie robi, co chce!

Iza pokręciła głową z dezaprobatą.

— Nie obchodzi cię, okej — odparła stoicko. — Ale jednak ostatnim razem, kiedy szło o twoje ponowne zatrudnienie, Antek osobiście wstawił się za tobą u szefa i zaręczył za ciebie własną głową. Dlatego każda konsekwencja twojego zachowania będzie dotykać również jego. To cię naprawdę nie obchodzi?

— Nie! — załkała Karolina, zrywając się z krzesła. — Ani trochę! Nie interesuje mnie to! Niech go szef wywali, jego problem! Ja już zresztą nie chcę z nim pracować! W ogóle nie chcę go więcej widzieć! Mam tego dość!

— Karola, uspokój się! — rzuciła twardo Iza, na co Karolina posłusznie opadła na krzesło i znów rozpłynęła się we łzach. — Wystarczy. Uwierz mi, ja też mam już tego dość. Rozumiem, że pokłóciliście się z Antkiem, nie pierwszy raz zresztą… rozumiem, że jesteś na niego wkurzona, wściekła i najchętniej zatłukłabyś go filiżanką, ale bardzo cię proszę, żebyś nie urządzała mi tu kolejnych scen. Przypominam ci, że obie jesteśmy w pracy.

— Przepraszam — szepnęła Karolina.

— No dobrze — westchnęła Iza. — Posłuchaj, Karolciu. Ustalmy na szybko coś konstruktywnego, bo czas leci, a ja obiecałam Kamie, że pomogę jej na barze. Moja propozycja jest taka. Na najbliższy tydzień, aż do powrotu szefa, zrobimy tak, żebyś nie była na jednej zmianie z Antkiem. Usiądę jeszcze dzisiaj do grafika i tak go przerobię, żebyście mieli swoje pasma osobno. Okej?

— Tak, super — pokiwała skwapliwie głową Karolina. — Dziękuję, Iza.

— Tak będzie lepiej nie tylko dla was, ale też dla firmy — zaznaczyła spokojnie Iza. — I żeby było jasne… to jest zmiana tylko na ten tydzień, do czasu unormowania sytuacji, rozumiemy się? Szef wraca w sobotę i wtedy już, choćby dla twojego własnego dobra, wszystko musi działać po staremu.

Karolina westchnęła z niezadowoleniem, ale pokiwała głową na znak, że zgadza się na takie rozwiązanie.

— W piątek spotkamy się jeszcze raz we dwie na rozmowie i omówimy sobie wszystko na spokojnie — ciągnęła stanowczym tonem Iza. — Mam nadzieję, że do tego czasu emocje już trochę opadną i zanim wróci szef, uda nam się znaleźć jakiś sensowny konsensus.

— Dobrze — zgodziła się nieco uspokojona Karolina, sięgając do kieszeni fartuszka po chusteczkę i ocierając sobie oczy.

— Postaram się zarezerwować na to jakieś dłuższe pasmo — mówiła dalej Iza. — Dzisiaj i tak nic już nie zwojujemy, takich rzeczy nie załatwia się w pięć minut, ale do piątku będziemy miały wystarczająco dużo czasu, żeby to przemyśleć, wygasić niepotrzebne emocje i podejść do sprawy konstruktywnie.

„Do piątku zdążę też ustawić Antka” — pomyślała jednocześnie. — „Bo najlepiej by było, gdyby on sam naprawił to, co schrzanił. Cóż, spróbujemy. Z nim przynajmniej da się w miarę normalnie gadać…”

— Natomiast jeśli chodzi o resztę twojej dzisiejszej zmiany, to masz dwie opcje — podjęła po chwili ciszy, zwracając się do Karoliny. — Albo odpuszczasz, idziesz do domu i wracasz dopiero jutro ze spokojną głową… najlepiej na pierwszą zmianę od dwunastej, Antkowi damy wtedy wolne… albo siadasz sobie teraz jeszcze na godzinkę w szatni, uspokajasz się i od dwudziestej drugiej idziesz z nami normalnie na stoliki. Dam ci do obsługi sektor A, najdalej, jak się da, od Antka. Co wolisz? Wybieraj i kończymy sprawę.

— Zostanę — powiedziała stanowczo Karolina, podnosząc się z krzesła. — Daj mi tylko pół godziny, postaram się ogarnąć i wracam na salę. No i chętnie wezmę ten sektor A… o ile to nie problem.

— Nie problem — zapewniła ją z ulgą Iza. — Zwolnisz Zuzię, bo teraz ona pomaga tam dziewczynom, okej? Niech mała zmyka do domu, ty staniesz z Lidią na A, a Klaudia z Alą zostaną na C. Zaraz zresztą sama poprzesuwam przydziały, a Antosiowi wprost zabronię łazić na tę stronę. Tylko musisz mi obiecać, że będziesz trzymać nerwy na wodzy — zastrzegła. — Bo bez tego nie puszczę cię na salę.

— Obiecuję — odpowiedziała pokornie Karolina. — I przepraszam cię za kłopot, Iza. Wiem, że i bez tego masz urwanie głowy, a ja jeszcze dowalam ci problemów…

— Nie przejmuj się, takie jest moje zadanie — uśmiechnęła się Iza, otwierając drzwi na korytarz i drugą ręką gasząc światło w gabinecie. — Dobra, lecimy. Do twojego grafika siądę po północy, a na razie lecę do Kamy, jakby co, szukaj mnie na barze!

Rozdział sto jedenasty

„Psychol poczuł się trochę lepiej i zaczyna się aktywować” — myślała z irytacją Iza, wspominając rozmowę z Eweliną. — „Mam nadzieję, że chociaż Lodzi i Pablowi da spokój, chociaż to wcale nie jest pewne, bo jakoś nie wierzę, że czepiłby się tylko mnie. Musi mieć w tym jakiś cel i to wcale nie jest to, o czym mówiła Ewelina. Porządkowanie sumienia… pff! Jasne! Krawczyk i sumienie! Prędzej gruszki na wierzbie wyrosną, a Kacper zostanie mnichem ascetą…”

Właśnie wróciła po szybkiej kąpieli do swojego pokoju na stancji i przebrawszy się w piżamę, usiadła na łóżku, by przed snem rozczesać świeżo umyte włosy. Dochodziła już trzecia nad ranem, dlatego jej jedynym marzeniem było teraz położyć się i zasnąć, to zaś wymagało metodycznego wyciszenia buzujących w głowie myśli. Niestety, część z nich, tak jak ta o Ewelinie i Krawczyku, wciąż nawracały uporczywie i nie pozwalały się wygonić, jednak Iza nawet zbytnio z nimi nie walczyła. Z dwojga złego wolała już myśleć o Krawczyku niż o innych rzeczach, które o wiele bardziej ściskały jej serce… do tego stopnia, że w porównaniu z jej osobistymi dylematami wątek zblazowanego milionera czy kłócących się ciągle Antka i Karoliny stanowiły niemal formę psychicznego relaksu.

„Na szczęście… oczywiście na szczęście dla nas, bo dla niego na nieszczęście… leży przykuty do wyrka, więc jest relatywnie niegroźny. Przynajmniej w tym sensie” — wzdrygnęła się na wspomnienie szalonego błysku w oczach Krawczyka i jego bezczelnych umizgów do Lodzi. — „Ale w takim razie czego może chcieć ode mnie? Barbie bredziła coś o korzyściach finansowych, więc oczywiście miała na myśli jakiś zakichany in-te-re-sik… Aha, jasne, już lecę” — skrzywiła się, odkładając szczotkę do włosów na biurko. — „Niedoczekanie twoje, psycholu.”

Sięgnęła po odłożoną na krzesło torebkę, z której rutynowo wyciągnęła telefon. Na ekranie blokady znajdowało się powiadomienie o jednym nowym smsie, który przyszedł z numeru oznaczonego jako Michaś.

Iza, chciałbym pogadać. Oddzwoń w wolnej chwili. Pora bez znaczenia. Majk.

Serce Izy zabiło mocno, tak mocno, że aż zakręciło jej się w głowie — podobnie jak tydzień wcześniej, kiedy Majk niespodziewanie pojawił się w Anabelli. Jednak tym razem oprócz radości z kontaktu, którego aż do końca jego urlopu w ogóle się nie spodziewała, odczuła też niepokój. O co mogło chodzić? Przecież umowa zakładała, że Majk na dwa tygodnie całkowicie odetnie się od spraw zawodowych i skupi się na odpoczynku. Jeśli chciał rozmawiać, to musiał mieć po temu ważny powód. Oby nie chodziło o nic złego…

Zerknęła na godzinę — było kilka minut po trzeciej. To nie był czas na rozmowy. Sms pochodził z godziny dwudziestej trzeciej dwanaście, czyli nadszedł podczas jej nocnej zmiany w Anabelli, ona jednak, zajęta pracą i bezustannym rozwiązywaniem piętrzących się problemów, nie odebrała go, nie mając nawet chwili, by spojrzeć na telefon.

„A niech to!” — pomyślała z bijącym sercem. — „Teraz już za późno oddzwaniać. A z drugiej strony jasno napisał, że pora nie ma znaczenia.”

Po chwili wahania wklepała wiadomość zwrotną. Nie obudzę Cię? Minęło kilka sekund i aż podskoczyła na dźwięk dzwonka, a ekran telefonu rozświetlił się informacją o przychodzącym połączeniu. Michaś. Odebrała natychmiast.

— Wybacz, elfiku, że zawracam ci głowę — odezwał się ciepły głos Majka. — Pewnie dopiero wróciłaś z roboty?

— Aha — przyznała. — Wróciłam jakieś dwadzieścia minut temu i dopiero teraz znalazłam twojego smsa. To ty mi wybacz, bo to już nie pierwsza taka obsuwa. Mam nadzieję, że tym razem bez poważniejszych konsekwencji?

— Ech!… — prychnął śmiechem. — Nie, nie martw się, nie piję brandy, ani mi to w głowie. I w ogóle nie dzieje się nic złego — zaznaczył, jakby czytając w jej myślach. — Po prostu chciałem chwilę z tobą pogadać… powiedzmy, że na początek służbowo, w ramach kontrolnego telefonu w połowie mojego urlopu. Ale jeśli jesteś bardzo zmachana i chcesz iść spać, to nie będę teraz zajmował ci czasu, przełożymy to na jutro.

— Nie, nie! — zaprotestowała żarliwie, przepełniona ulgą, że jednak nie dzwoni z żadną złą wieścią. — Aż taka zmęczona nie jestem, bez przesady! Zresztą jak tu spać, kiedy szef robi nalot kontrolny? I tak bym nie zasnęła, ze stresu do rana nie zmrużyłabym oka!

Majk znów parsknął śmiechem.

— Okej, Izula. Z tą kontrolą oczywiście żartowałem, ufam ci w stu procentach i co najwyżej mogę zaoferować ci wsparcie doradcze na odległość. Jeśli oczywiście jest taka potrzeba — zaznaczył.

— Nie, nie ma — zapewniła go spokojnie. — W firmie wszystko gra, wiadomo, że zawsze zdarzają się jakieś zawirowania i niespodziewane sytuacje, ale nic, nad czym nie dałoby się zapanować. Jak przyjedziesz, zdam ci szczegółowy raport.

— Zawirowania i niespodziewane sytuacje? — zaniepokoił się Majk. — To znaczy?

— Nic, nad czym bym nie panowała — powtórzyła stanowczo, uznając, że na razie, póki wraz z Pablem i Lodzią byli na urlopie, nie będzie mu wspominać o wizycie Eweliny. — Chociażby nawał klientów. Nikt z nas nie spodziewał się, że w sezonie letnim będzie ich aż tylu. Od paru dni wieczorami dosłownie pękamy w szwach.

— Aha — odetchnął z ulgą. — W tym sensie…

— W czwartek musiałam sprowadzić dwie dodatkowe kelnerki na dorywcze godziny, bo nie dałybyśmy rady — relacjonowała dalej Iza. — A sama pomagam Kamie na barze, bo Wika poszła na urlop, a jedna osoba nie wyrobiłaby się z obsługą, wieczorem robi się naprawdę dziki tłum. Widziałeś kiedyś coś takiego na początku sierpnia?

— Owszem, widziałem — odparł z zastanowieniem. — Może nie co roku i nie zawsze w sierpniu, ale taki kilkudniowy wzrost obłożenia w środku wakacji faktycznie potrafi się zdarzyć. Nie wiem, od czego to zależy… I co, nadal tak jest?

— Nadal. Ja oczywiście nie narzekam, wręcz przeciwnie, przecież większe obroty to większy utarg i korzyść dla wszystkich. Po prostu melduję szefowi, że takie coś wystąpiło w ostatnich dniach i na razie się utrzymuje.

— No to trochę pech, że trafiło akurat na ciebie i twój dyżur — odparł z nutą niezadowolenia w głosie. — A ja sobie wyjechałem jak ostatni frajer… Chociaż z drugiej strony twój chrzest bojowy będzie przez to jeszcze bardziej miarodajny.

— Dokładnie — uśmiechnęła się. — Ja nie lubię łatwych zadań, więc wszystko składa się idealnie. Co to by była za przyjemność, przyjść do pracy i nie mieć nic do zrobienia? Jak jest nawał klientów, to przynajmniej nie ma opcji, żeby się nudzić! Wszystko musi działać w trybie turbo, do tego zawsze trafi się jakaś awantura albo bójka…

— Były bójki? — przerwał jej Majk.

— Aha — potwierdziła beztrosko. — Pewnie, że były. Od twojego wyjazdu Chudy, Tymek i Tomek mieli już kilka poważniejszych interwencji, po jednej nawet delikwenta zabrało pogotowie. Ale to akurat nie z powodu bójki, tylko dlatego, że się czymś najarał.

— No tak — mruknął. — Wezwałaś policję?

— Oczywiście. Znam procedurę, wszystko załatwiliśmy zgodnie z wytycznymi, przyjechał policjant, złożyliśmy z Chudym zeznania i od tamtej pory cisza. Mam nadzieję, że temu chłopakowi nic się nie stało, sprawa rozeszła się po kościach i już się nie odezwą. A nawet gdyby, to i tak nie mamy sobie nic do zarzucenia, nasze chłopaki znają swój fach i prędzej sami pozwolą się pobić, niż komuś zrobią krzywdę. Niczym się nie stresuj, szefie, naprawdę — dodała z powagą. — Czuwam nad firmą, wszystko jest pod kontrolą, papiery ogarniane na bieżąco, stare dokumenty zarchiwizowane, najważniejsze zeskanowane i zapisane w komputerze, wszystkie umowy załatwione… aha, ten Kuźnicki jak na razie sprawdza się, wiesz? Dziewczyny są bardzo zadowolone z jakości mięsa.

— Świetnie — odparł z satysfakcją. — W takim razie przetestujemy go do końca sierpnia i jeśli okaże się w porządku, to podpiszemy z nim dłuższą umowę, może nawet do końca roku.

— Aha, to by było dobre rozwiązanie. Zaoszczędziłoby nam sporo zachodu, jeśli chodzi o organizację i papierologię. Tak czy inaczej, w kwestii stanu firmy wszystko mam pod kontrolą — zapewniła go. — We wtorek pojadę tylko do ZUS-u, dzwoniłam tam w piątek i potwierdzili mi termin i godzinę. Musiałam się upewnić, bo to ty bukowałeś.

— Spokojnie, ZUS możesz odpuścić — odpowiedział Majk. — Zadzwoń tylko i przełóż rezerwację wizyty na następny tydzień, ja już to załatwię.

— Ale po co? — zdziwiła się. — Dla mnie to nie problem, przygotowałam już papiery, mam pełnomocnictwo, więc pojadę i załatwię to we wtorek, jak było umówione. Po co jeszcze ty masz się tym przejmować po powrocie z urlopu?

— Okej… dzięki — po głosie można było poznać, że się uśmiecha. — Skoro to nie problem, to chętnie ci odstąpię tę przyjemność. Ech… żelazna z ciebie dama, mały elfie! — dodał żartobliwie. — Urodzona bizneswoman. Muszę ci pogratulować, ale jeszcze bardziej gratuluję sobie, bo od razu to wyczułem!

— Może nie tak całkiem od razu — sprostowała wesoło Iza. — Na początku nie miałeś do tego podstaw, ewentualnie dopiero potem, jak nabrałam trochę doświadczenia, które zresztą zawdzięczam głównie tobie.

— Jak to nie miałem podstaw? — prychnął Majk. — Jak mówię, że wyczułem od razu, to znaczy, że tak było. Pamiętasz ten wieczór, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz na ulicy?

— Pewnie, że pamiętam — uśmiechnęła się. — Ty, ja i Szczepcio. Nieźle wtedy lało.

— Mhm, lało jak cholera, do tego cały plac na podwórku był zajęty, a Szczepek nie pozwalał mi zaparkować z towarem na chodniku. Ech, stary frajer… a niech go! — zaśmiał się. — Tak chojraczył, że w końcu wtranżolił girę do tego kanału, a ja, naiwny głupek, zamiast olać buca, jeszcze próbowałem mu pomóc. I co? W podzięce zarobiłem tylko laską po plerach, aż mi się styki w mózgu zwarły.

— Ach! — roześmiała się Iza, rozbawiona sformułowaniami, jakich użył do opisu tamtego niezapomnianego wydarzenia.

— Na szczęście zdążyłem oberwać tylko raz, bo od drugiego bata uratował mnie pewien mały nocny elfik — ciągnął wesoło Majk. — Pamiętasz, jaka byłaś stanowcza? Podbiegłaś i wyrwałaś frajerowi laskę z ręki, a ja dzięki temu miałem czas na odzyskanie terenu. To była bardzo twarda reakcja z twojej strony. Wtedy nie zwróciłem na to większej uwagi, byłem zbyt wściekły na Szczepka, ale potem, jak już zaczęłaś u mnie pracować, skojarzyłem tę akcję i pomyślałem, że nie każdy w tamtej sytuacji wykazałby się taką odwagą.

— To nie była odwaga, bardziej impuls — sprostowała skromnie. — A Szczepcio nie protestował, bo jak tylko na mnie spojrzał, zobaczył Hanię i chyba nawet nie zauważył, że zabrałam mu tę laskę.

— Może — zgodził się ciepło. — Ale to i tak nie umniejsza wartości twojego aktu odwagi. Już wtedy pokazałaś, że wbrew pozorom twarda z ciebie sztuka, i potem wiele razy udowadniałaś to ponad wszelką wątpliwość. A ja od samego początku bardzo to doceniałem.

— Miło mi, szefie — uśmiechnęła się Iza. — Tak czy inaczej w firmie wszystko gra, podlałam ci też w domu kwiatki… jak dotąd tylko dwa razy, ale z moich obserwacji wynika, że wystarcza im szklanka wody co trzy dni.

— Tak jest — przyznał z zadowoleniem. — Raz na trzy dni w upale to idealny odstęp, zapomniałem to doprecyzować. Dzięki, Iza.

— Nie ma za co, dla mnie to przyjemność. Te dwa fiołki w kuchni przestawiłam na stół, żeby nie były tak blisko okna. Niby w kuchni słońce tak bardzo nie praży, ale jak jest sucho i upał, to lepiej, żeby stały trochę w cieniu.

— Racja! — przyznał zaskoczony Majk. — A niech to… zapomniałem przestawić ich z parapetu? Miałem taki zamiar, ale pewnie coś mi odwróciło uwagę, już nie pamiętam. Za to ten z salonu na pewno postawiłem na stole — zaznaczył. — To akurat pamiętam doskonale.

— Postawiłeś — przytaknęła Iza. — I dobrze, bo na parapecie od tej strony na bank by się spalił. Nie wiem, co to za kwiat, ma takie trawiaste liście, więc pewnie jest wytrzymały, ale i tak lepiej nie ryzykować.

— Lepiej nie ryzykować — powtórzył zdecydowanym tonem Majk. — Zwłaszcza że na tym kwiatku szczególnie mi zależy.

Iza drgnęła, a serce ścisnęło jej się boleśnie. Na szczęście trwało to tylko chwilę i szybko minęło, jednak przez fakt, że nie podjęła wątku, a Majk chyba na to czekał, w telefonie na kilka długich sekund zapadła cisza.

— Czekam, aż zakwitnie — podjął cichszym głosem, w którym, jak zdało się Izie, zabrzmiała nuta wzruszenia. — Pewnie robię coś nie tak, bo to już trwa i trwa, ale co tam… akurat w czekaniu nie jestem najgorszym zawodnikiem. A może on kwitnie tylko raz do roku, jak kwiat paproci? — zażartował. — Wcale by mnie to nie zdziwiło.

Iza dalej milczała, nie wiedząc, jak podjąć temat, który najchętniej by już skończyła.

— W każdym razie dziękuję ci, Izulka, że mi go podlewasz — kontynuował spokojnie. — Tamte dwa od babci też. To dla mnie bardzo ważne. Hmm… taka słabość do kwiatków to chyba znak, że już się starzeję, co?

Iza, choć wątek kwiatka z salonu był dla niej dziwnie niekomfortowy, uznała, że tym razem już wypada się odezwać.

— Chyba tak — zgodziła się, nadając swojemu głosowi jak najweselszy, żartobliwie kąśliwy ton. — Następnym etapem tego nieodwracalnego procesu będzie hodowla rybek w akwarium, a na koniec jakiś piesek albo kotek kanapowy.

Majk roześmiał się serdecznie.

— Ech, ty!… ładnie to się tak nabijać ze staruszka? Niestety na starość pamięć szwankuje, więc rybki na pewno odpadają — zaznaczył wesoło. — Nie miałbym czasu się nimi zajmować, zapominałbym je nakarmić i w końcu zagłodziłbym je na śmierć. To już prędzej pasowałby ten kot albo pies… w sumie w sam raz jak na starokawalerskie gospodarstwo.

— Mógłbyś też hodować żółwia — zaproponowała w równie wesołym tonie Iza, zadowolona, że zmienili temat. — Łatwiej byłoby ci za nim nadążać!

Roześmiali się oboje i w tym momencie Iza przypomniała sobie, że jest przecież środek nocy, a w domu śpi pan Stanisław. Na szczęście dzielił ich pusty pokój Kacpra, a łóżko gospodarza mieściło się pod jeszcze kolejną ścianą salonu, dzięki czemu odgłos śmiechu mógł nie docierać do miejsca, gdzie spał. Niemniej należało zachować ostrożność.

— Ciii… nie mogę się tak głośno śmiać — powiedziała, zniżając głos. — Jeszcze obudzę pana Stasia…

Urwała, gdyż dokładnie w tym momencie zdało jej się, że stojący w kącie piec kaflowy, który milczał od wielu miesięcy, wydał z siebie cichy odgłos, jakby głuche mruknięcie. Znieruchomiała, odsuwając telefon od ucha, by przekonać się, czy dobrze słyszała. Nie, jednak nic. Cisza.

— Okej, jasne — odparł Majk, również odruchowo ściszając głos. — Wybacz, elfiku, wiem, że nie powinienem dzwonić o takiej zbrodniczej porze…

— Przestań, właśnie super, że dzwonisz. Ale dość już gadania o firmie i o tym, co się dzieje tutaj — dodała zdecydowanym tonem. — Teraz opowiedz mi, co tam u was w Beskidach. Jak mija urlop?

— Świetnie — zapewnił ją z ożywieniem. — Pogodę jak dotąd mamy znakomitą, teraz trochę się chmurzy, ale nie pada, więc jest okej. A ja wreszcie mam czas, żeby pobawić się z Edkiem. Gdybyś ty widziała, co to jest za gagatek! — zaśmiał się. — Potencjał łobuzerski top level, jakbym widział siebie i Pabla z dzieciństwa, w dodatku razem wziętych! Nawiązaliśmy kumpelską komitywę drugiego stopnia i stworzyliśmy zgrany team, zwłaszcza odkąd do małego frajera dotarło, że wujka Majka nie warto skalpować czy nawet targać za włosy, za to o wiele bardziej opłaca się z nim współpracować. Co prawda nasz team z najfajniejszymi aktywnościami musi kryć się przed Lodzią, żeby biedna mama, która i tak już momentami wymięka przez pomysły syna i jego nieogarniętego ojca chrzestnego, nie dostała zawału serca. Ale to tylko drobne utrudnienie, zwłaszcza że mamy z Edkiem swoje dni na wyłączność, a wtedy hulaj dusza!

— W jakim sensie na wyłączność? — zainteresowała się Iza, słuchająca tej relacji z uśmiechem na ustach.

— W takim, że podzieliliśmy się obowiązkami tak, żeby każdy mógł odpocząć i skorzystać z uroków gór — wyjaśnił jej Majk. — Edek dopiero za parę dni będzie kończył rok, więc wiadomo, że z takim szczylem nie chodzi się na forsowne wycieczki, co najwyżej na krótkie trasy w odpowiednim osprzętowaniu. Dlatego umówiliśmy się, że co drugi dzień ja zostaję z nim na kwaterze i rządzimy tam we dwóch, a Pablo bierze samochód i zabiera Lodzię na całodzienny wypad w dalsze góry. On jest maniakiem gór, zwłaszcza tych najdzikszych, i chce jej jak najwięcej pokazać, poza tym mają jakieś tam swoje zwyczaje, sekrety… więc ja chętnie biorę na siebie opiekę nad Edwardem, a oni mają wtedy wolną rękę.

— Rozumiem — pokiwała głową.

— Cieszy mnie to podwójnie, bo kiedy wracają z Pablem po takim wypadzie, widzę, że Lodzia jest jak nowo narodzona — ciągnął wesoło. — Niby zmachana, z bolącymi nogami, ale taka szczęśliwa, że aż świeci od środka. A u niej to widać szczególnie.

— To prawda — szepnęła Iza, przypominając sobie blask błękitnych oczu Lodzi.

— Widać, że oboje potrzebują takiego oddechu, a ja cieszę się, że mogę im pomóc, tym bardziej że zabawa z Edkiem to dla mnie sama przyjemność. Ogólnie są super rodziną… uwielbiam na nich patrzeć, zwłaszcza wychwytywać takie mikro-drobiazgi, które pokazują, jak dobrze im razem i jak do siebie pasują. Cieszy mnie to cholernie, głównie ze względu na Pabla — dodał ciepło. — Jak by na to nie spojrzeć, frajer jest moim najlepszym kumplem, od wczesnego dzieciństwa znamy się jak łyse konie i dla mnie to jest taka niesamowita satysfakcja widzieć, że jest szczęśliwy. Ta mała gwiazdeczka okazała się dla niego prawdziwą gwiazdką z nieba.

— O tak — uśmiechnęła się Iza. — Lodzia bardzo go kocha, to widać gołym okiem i przy każdej okazji. A do tego świetnie daje sobie radę jako pani domu.

— „Świetnie” to mało powiedziane. Ma niezwykłą intuicję, czyta frajerowi w myślach, zawsze wie, czego mu potrzeba, a do tego twardą ręką trzyma gospodarstwo i ogarnia Edka. Gadaliśmy o tym ostatnio… znaczy ja i Pablo. Lodzia usypiała młodego, a my wzięliśmy sobie zgrzewkę piwa i poszliśmy w teren. Siedliśmy sobie w trawie… tak samo jak my wtedy, na końcu świata, pamiętasz? — zniżył nagle głos.

— Pamiętam — szepnęła ze wzruszeniem.

— No. Świecił praktycznie taki sam księżyc jak wtedy, aż miałem déjà vu… z tą różnicą, że komary cięły jak diabli! — prychnął śmiechem. — Ale tylko do pewnego momentu, potem nawet one poszły spać, a my z frajerem gadaliśmy prawie do rana. W końcu mieliśmy czas porozmawiać jak ludzie… a raczej jak starzy kumple. Tak szczerze, otwarcie i na wszystkie możliwe tematy.

— A przy tym poszła cała zgrzewka piwa? — domyśliła się wesoło Iza.

— Oczywiście! — zaśmiał się. — Co to jest zgrzewka sześciu piw na dwóch, w dodatku na łonie natury? Tyle co nic. Więc pogadaliśmy trochę o życiu, o robocie, a potem, jak zwykle, zeszło na kobiety… znaczy na Lodzię — poprawił się szybko. — Ja też podkreślałem to co ty przed chwilą, czyli że mała rewelacyjnie radzi sobie jako pani domu, a ma przecież dopiero dwadzieścia jeden lat. Tutaj na pewno dużą rolę odegrało jej wychowanie, w domu rodzinnym od małego szkolono ją w prowadzeniu gospodarstwa, ale to nie zmienia faktu, że wzięła na siebie ogromne obowiązki i wywiązuje się z nich modelowo. Pablo jest jej za to cholernie wdzięczny, ma świadomość, że wkopał ją we wczesne małżeństwo i macierzyństwo, a przez to skrócił jej lata studenckiej wolności, które w sumie każdemu by się należały. Wie, że to była trochę egoistyczna zagrywka z jego strony… oczywiście ani trochę tego nie żałuje, wręcz przeciwnie, ale jednak ciągle główkuje, jak zrekompensować jej to wczesne uwiązanie przy dzieciaku i ogólnie to, że tak szybko zwalił jej na głowę tyle obowiązków.

— E tam — pokręciła głową Iza, wspominając różne sceny z przeszłości i rozmowy z Lodzią. — Niepotrzebne kompleksy. Dla niej rekompensatą za wszystko jest on sam… jego obecność przy niej, to, że ją kocha… no i Edzio.

— Dokładnie to mu powiedziałem — przyznał Majk. — On zresztą o tym wie i jest tak wariacko szczęśliwy, że, jak mówi, aż sam się tego boi. Edka nie zamieniłby na żadne skarby świata, oszalał na jego punkcie i tu zresztą wcale mu się nie dziwię. W każdym razie fajnie nam się gadało i w sumie nawet dla tej jednej rozmowy we dwóch, w trawie, z księżycem nad górami i z puszką piwa w ręce, warto tu było przyjechać. Obaj poczuliśmy się jak kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze nie mieliśmy przed sobą tajemnic. To było takie super uczucie… No, ale o czym ja ci truję? — zreflektował się. — Zadałaś mi jedno proste pytanie, a ja rozgadałem się jak katarynka i bredzę, co mi ślina na język przyniesie.

— I dobrze, tak ma być — zapewniła go. — Uwielbiam cię słuchać, tak fajnie o tym wszystkim opowiadasz! Bardzo się cieszę, że jesteś zadowolony z wyjazdu, mam nadzieję, że odpoczniesz pomimo zarwanych nocy. Ale czekaj, nie dokończyłeś… Co drugi dzień zajmujesz się Edziem, a Lodzia i Pablo idą wtedy w góry. A w te pozostałe dni?

— W pozostałe robimy na odwrót. Oni zostają z Edkiem, jadą sobie z nim na zakupy albo na pamiątki, ewentualnie siedzą na kwaterze i leczą zakwasy po wycieczce, a ja wtedy jestem wolny i mogę łazić, gdzie chcę.

— I łazisz?

— Oczywiście! Przecież nie po to przyjechałem w góry, żeby cały urlop przesiedzieć na tyłku!

— No tak! — zaśmiała się. — Wybacz głupie pytanie, szefie. Ja też gadam, co mi na myśl przyjdzie, zanim…

Znów urwała, zerkając na piec kaflowy, albowiem dobiegł stamtąd kolejny głuchy hałas, a zaraz po nim cichy jęk, który zabrzmiał jak świst wiatru. Zerwała się z łóżka z telefonem w dłoni. Kolejny świst — długi, przeciągły, jeszcze bardziej jękliwy…

— Iza? — zaniepokoił się Majk, którego przytłumiony głos w odjętej od ucha słuchawce dobiegał jak zza muru. — Jesteś tam?… Halo? Coś się stało?

Iza szybko podniosła rękę z aparatem i na powrót przytknęła go do ucha.

— Nie… nie wiem — odparła niepewnie. — Poczekaj chwilkę, okej? Muszę coś sprawdzić.

— Jasne — szepnął.

Ostrożnie odłożyła na biurko telefon z nieprzerwanym połączeniem i na palcach, z bijącym sercem podeszła bliżej pieca. Choć niepokój ściskał ją za gardło, czuła, że musi sprawdzić ten dźwięk, przekonać się, czy na pewno był realny i nie pochodził z wyobraźni, która akurat teraz, po ponad roku ciszy, z niewiadomych przyczyn płatałaby jej figle. Świst, choć tym razem dwa razy cichszy, powtórzył się — nie, na pewno jej się nie zdawało! Zimny dreszcz przebiegł jej po karku, a potem po plecach, wzdłuż całego kręgosłupa. Nie cofnęła się jednak, lecz odważnie postąpiła kolejny krok do przodu.

— Pani Ziuto? — szepnęła. — To pani?

Odpowiedziała jej cisza.

— Chyba nie chce mnie pani nastraszyć, prawda? — szeptała dalej. — Czy pani znowu czegoś potrzebuje? Rok temu mówiła mi pani, że już jest dobrze… ale może jednak nie?

Cisza.

— Bo jeśli jakoś mogę pani pomóc, to nie ma sprawy, tylko muszę wiedzieć jak — kontynuowała ledwie dosłyszalnym szeptem, z rodzącą się w głowie niewyraźną myślą, że gdyby ktoś zobaczył ją teraz, jak przemawia do pieca kaflowego, prawdopodobnie z miejsca odesłałby ją do wariatkowa. — Proszę dać mi jakiś znak, przez kogokolwiek… odczytam go jakoś, a przynajmniej się postaram.

Nadal głucha cisza.

— Aha… a tak przy okazji — ciągnęła niepewnie. — Skoro pani już tu jest, to chciałabym bardzo pani podziękować za pomoc w sprawie Pepusia. I za te wszystkie wskazówki dla mnie. O mgle, o dobrej drodze… Może tego nie widać, ale ja jestem za nie naprawdę bardzo wdzięczna, chociaż tak do końca ich nie rozumiem. Pani Ziuto? Niech się pani odezwie… Jest pani tu jeszcze? Pani Ziuto?

Piec kaflowy stał nieruchomo w najgłębszej ciszy, tak głębokiej, że poprzednie dźwięki teraz wydawały się niemożliwe. A może to jednak była tylko wyobraźnia? Iza odczekała jeszcze kilkanaście sekund i nie usłyszawszy już nic więcej, wróciła na łóżko, po drodze zgarniając z biurka telefon.

— Już jestem — rzuciła ze zmieszaniem do słuchawki.

— Co się stało, Izula? — zapytał zaniepokojony Majk.

— Nie wiem… chyba nic takiego — odparła skonfundowana. — Jestem u siebie na stancji, w pokoju, w który jest ten piec kaflowy… ten, o którym ci opowiadałam… no wiesz.

— No wiem — odparł bez wahania. — Miejsce manifestacji naszej cyganki, tak?

Jego głos brzmiał tak naturalnie, jakby rozmawiali o pogodzie. Iza odetchnęła z ulgą.

— Dokładnie. I właśnie miałam wrażenie, że się odezwała.

— W piecu?

— Aha. Wprawdzie nie jestem tego na sto procent pewna — zaznaczyła. — To był tylko taki świst, jakby wiatr. Fakt, że dzisiaj w nocy trochę wieje, ale przecież nieraz już wiało, pogoda bywała o wiele gorsza niż teraz, a z piecem przez ostatni rok nic się nie działo, ani razu nie słyszałam żadnych hałasów. A teraz… nie wiem, po prostu czułam, że to była ona. Tylko, jeśli tak, to dlaczego daje mi o sobie znać akurat w ten sposób? Hałasy w piecu były dobre na początek… ale teraz?

— Może z jakiegoś powodu chciała o sobie przypomnieć? — zastanowił się Majk.

— Może — pokiwała głową w zamyśleniu. — Niewykluczone, że znowu potrzebuje modlitwy. Chociaż to mi się wydaje mało prawdopodobne, bo rok temu podziękowała mi i powiedziała, że już jest dobrze, a po tamtej stronie to się chyba nie zmienia… sama nie wiem… Tak czy inaczej pójdę jutro do Świętego Pawła i zamówię za nią mszę — dodała stanowczo. — Pomoże czy nie pomoże, na pewno nie zaszkodzi. A zawsze lepiej przesadzić, niż czegoś nie dopilnować.

— Racja — zgodził się.

— A z drugiej strony ona mi wtedy obiecała, że już nie będzie mnie niepokoić — ciągnęła z zastanowieniem Iza. — I nie dotrzymała słowa, bo ciągle nawiedza moich znajomych, a ja sama też przecież widziałam ją w kościele w Korytkowie. Nie rozmawiałyśmy, ale jednak mi się ukazała… a teraz ten piec… O co jej może chodzić?

— Nawiedza twoich znajomych? — podchwycił czujnie. — Kogo jeszcze oprócz mnie?

— Pomijając pana Stasia, do którego znowu przyszła we śnie… no, ale to w końcu jej mąż, więc nic dziwnego… to kolejny raz trafiła na nią pani Jadzia. Wprawdzie nie widziała jej, ale słyszała, jak chodziła po mieszkaniu na Bernardyńskiej. A tuż przed moim wyjazdem z Korytkowa ukazała się Misiowi.

— Hmm — mruknął Majk.

— I co ciekawe, on był wtedy nie w Korytkowie, tylko w jakimś motelu pod Warszawą. Zatrzymał się tam z ojcem w drodze powrotnej, bo cały dzień załatwiali różne sprawy i jego ojciec, który jest sercowcem, źle się poczuł — tłumaczyła. — Więc Misio wynajął pokój w pierwszym lepszym motelu przy drodze, żeby ojciec mógł odpocząć, i kiedy akurat rozmawiałam z nim przez telefon, na korytarzu tego motelu zobaczył panią Ziutę… Niezły numer, co?

— Hmm… no tak — przyznał bez przekonania. — Ale czy miał pewność, że to była ona?

— Tak, miał — zapewniła go z entuzjazmem. — A jeśli nawet on nie miał, to ja ją mam, i to na sto procent. Pamiętasz, jak zapytałeś mnie o to, czy ona ukazuje się też Misiowi? To mnie wtedy tak uderzyło, że przy jakiejś okazji zagadnęłam go o to, opisałam mu ją i wprost postawiłam pytanie, czy ją zna. Najpierw z rozpędu powiedział, że nie, zresztą chyba wtedy nawet się nad tym nie zastanowił, bo był jakiś taki… wkurzony, do tej pory nie mam pojęcia o co. Ale potem przemyślał to i przypomniał sobie, że taka osoba faktycznie zatrzymała go kiedyś na ulicy w Lublinie i nie pozwalała przejść. Z opisu jej zachowania od razu wynikało, że to pani Ziuta, nie mam co do tego ani cienia wątpliwości.

— Okej — szepnął Majk.

— A teraz rozpoznał ją w tym motelu — ciągnęła Iza. — On na nią mówi „Indianka”, nie „cyganka”, ale wiadomo, że to nie ma znaczenia, a opis nie zostawia żadnych wątpliwości. Miała na sobie tę swoją kolorową chustę z frędzelkami… Przeszła obok Misia, popatrzyła na niego… nawet opisał jej oczy, jak to ujął, „czarne jak u diabła”… i nic nie powiedziała, tylko zeszła na dół schodami, a kiedy on pobiegł za nią, to już nigdzie jej nie znalazł. Zinterpretował to jako omam wzrokowy ze zmęczenia, wiesz? — zaśmiała się. — Aż mu wstyd było, bał się, że wezmę go za wariata. Ale ja jestem od tego daleka… Co prawda nie mówiłam mu, kto to jest i dlaczego tak dziwnie znikła, bo wtedy uznałby, że to ja zwariowałam, ale dla mnie ta informacja już sama w sobie jest wystarczająca.

Po drugiej stronie linii panowała cisza.

— A jeśli chodzi o panią Jadzię, to słyszała takie samo chodzenie w mieszkaniu Szczepcia jak wtedy — mówiła dalej Iza. — Ona też myśli, że to jej się tylko wydawało, ale ja wiem, że nie. Nie chcę jej straszyć, więc udaję, że to mnie ani trochę nie dziwi, i daję do zrozumienia, że pani Ziuta to moja znajoma, której udostępniam klucze. Tak czy inaczej ona ciągle krąży w moim otoczeniu i nie daje o sobie zapomnieć. Zresztą ty też ostatnio mówiłeś, że znowu ci się śniła, kiedy byłam w Korytkowie… prawda? — przypomniała sobie.

— Mhm — odparł zdawkowo Majk.

— Ale mówiła coś w tym śnie? Czy tylko patrzyła?… Oczywiście jeśli chcesz o tym mówić — zastrzegła, w jego milczeniu wyczuwając instynktownie lekki opór. — To są w końcu bardzo osobiste sprawy, nie chcę, żebyś pomyślał, że na ciebie naciskam. Po prostu to mnie ciekawi, bo chciałabym w końcu zrozumieć rolę pani Ziuty w moim życiu… ale oczywiście nie za wszelką cenę. Bez wkraczania na czyjeś osobiste terytorium.

— Nie, Izula — odparł spokojnie. — Nie mów tak. W moich sprawach, poza jednym jedynym wyjątkiem, którego natury niestety nie mogę ci wyjaśnić, nie ma nic na tyle osobistego, żebym miał to przed tobą kryć. Powiedziałem ci o sobie więcej niż komukolwiek innemu. Znasz mnie na wylot mocą bratniej księżycowej duszy.

— Tak — szepnęła wzruszona. — Tak jak ty mnie.

— Akurat Ziuta to ciężki temat, dlatego z nikim oprócz ciebie go nie poruszam — ciągnął. — Nie mówiłem o tym nawet Pablowi. Co prawda on może nie wziąłby mnie za świra, bo sam też miewał różne metafizyczne przygody, ale jednak, kiedy z nim gadam, nie umiem tego z siebie wydusić. W ogóle nie potrafię wejść na taki poziom… z nikim. Tylko z tobą mogę o tym rozmawiać tak normalnie i swobodnie.

— A ja z tobą — zapewniła go skwapliwie.

— Dlatego, jeśli chcesz, mogę ci opowiedzieć o tym śnie. Nawet jeśli Ziuta stoi teraz za tobą i podsłuchuje, o czym gadamy — zażartował.

Iza wzdrygnęła się i mimo woli obejrzała się za siebie.

— Przestań! — rzuciła z wyrzutem. — Nie strasz mnie, wariacie!

— Wybacz! — prychnął śmiechem Majk. — Czasem takie głupoty przychodzą mi do głowy, nie mogłem się powstrzymać. Ale nie ważyłbym się tak żartować, gdybym nie wiedział, że ty i tak niczego się nie boisz. A na pewno nie duchów, co?

— Nie boję się — zgodziła się, w istocie od razu uspokojona tą myślą. — Owszem, to nie jest komfortowe i czasem w takiej sytuacji zimny dreszcz przejdzie mi po karku… tak jak teraz, kiedy ty sobie żartujesz, a ja siedzę sama w ciemnościach z tym piecem za plecami… ale ja wiem, że ani pani Ziuta, ani nikt inny z tamtej strony nie zrobi mi nic złego. A swoją drogą to uważaj, bo dla niej przestrzeń nie jest problemem i może właśnie stoi za tobą! — odgryzła się żartem. — U mnie w piecu cisza, więc pewnie teraz przeniosła się do ciebie!

— Łaaaa! — zawołał Majk z udawanym przestrachem. — Okrutny elfie, natychmiast cofnij te słowa! Chcesz, żebym dostał zawału?!

Roześmiali się oboje.

— Mam nadzieję, że Ziuta nie ma nam za złe tych wygłupów — podjął Majk. — Zwłaszcza że w tym śnie, w którym przyszła do mnie niedawno, rozmawialiśmy częściowo właśnie w takim żartobliwym tonie. To było niesamowite i jednocześnie absurdalne, bo wybrała taki głupi temat do rozmowy, że do tej pory nie mogę w to uwierzyć.

— Czyli?

— Gadaliśmy o starych dokumentach z czasów, kiedy zakładałem firmę. A dokładniej o umowie za pierwsze lata dzierżawy i takich tam mniej potrzebnych papierach sprzed dziesięciu lat.

— Serio? — zdumiała się Iza. — Rozmawiała z tobą o czymś takim?

— Aha. I w dodatku to była bardzo wesoła rozmowa, pamiętam, że tryskałem w tym śnie świetnym humorem i sypałem żartami jak z rękawa, a Ziuta odpowiadała mi w podobnym tonie. Głównym motywem było to, że, jak twierdziła, frajer ze mnie i fajtłapa, który nie umie nawet porządnie poprowadzić firmy, a jako przykład podała właśnie te papiery.

— Ach! — parsknęła śmiechem Iza. — Zarzuciła ci, że nie znasz się na prowadzeniu firmy? Ty?

— No tak — potwierdził wesoło. — Tyle że mnie to w tym śnie wcale nie bulwersowało, a tylko bawiło. I nawet częściowo przyznawałem jej rację.

— Ale o co chodziło z tymi papierami? Coś z nimi było nie tak?

— Z samymi papierami nie, tylko z tym, co z nimi zrobiłem — wyjaśnił jej Majk. — A raczej z tym, czego nie zrobiłem. Bo faktycznie nigdy nie zarchiwizowałem ich jak należy, nie uporządkowałem, nie schowałem do klasera, a tylko walnąłem w jakiejś teczce na dno szafy w gabinecie. Pewnie dalej gdzieś tam są, nawet nie sprawdzałem, już ładnych parę lat nie zaglądałem na te najniższe półki. I tak prawdę mówiąc, to zupełnie zapomniałem o istnieniu tych papierów, dopiero Ziuta mi o nich przypomniała. Nie wiem, może tak działa podświadomość? W każdym razie ciekawa akcja, nie?

— Ciekawa — przyznała Iza. — Ale nie lekceważ tego, Majk. Kto wie, co ona chciała ci przez to powiedzieć? Może to znak, że trzeba będzie mimo wszystko zajrzeć do szafy i zarchiwizować te dokumenty? Do czegoś mogą się przydać.

— Też tak pomyślałem — zgodził się bez wahania. — Dlatego jak tylko wrócę z urlopu, mam plan wygrzebać wszystko z tych dwóch ostatnich półek i sprawdzić, co tam jest. Nie sprzątałem w tej szafie od wieków, nigdy mi się nie chciało, ale teraz chyba trzeba będzie. Co niepotrzebne, to się wyrzuci, potrzebne rzeczy się zostawi, a do tego zyskamy trochę dodatkowego miejsca w szafie, więc jakaś tam korzyść i tak z tego będzie. Nie mam zamiaru dyskutować z cyganką, z zaświatami wolę nie zadzierać — dodał wesoło. — Zresztą może to miał być tylko taki chytry sposób na zmuszenie mnie do porządków w gabinecie?

— Może — uśmiechnęła się Iza, zerkając z rozbawieniem na piec kaflowy, teraz już całkowicie spokojna i zrelaksowana. — Po pani Ziucie wszystkiego można się spodziewać. I trzeba przyznać, że niezła z niej figlarka.

— Tak, chociaż to była tylko jedna część naszej rozmowy — zaznaczył Majk. — Druga była już poważna i jak zwykle bardziej zagmatwana. Dotyczyła między innymi tamtej twojej prośby o modlitwę za chrześniaka i mojej reakcji na nią.

— Ach! — szepnęła. — Naprawdę?

— Tak. I wyobraź sobie, że tym razem Ziuta mnie pochwaliła! — zaśmiał się. — W końcu to ona, kiedy spotkałem ją na chodniku pod blokiem, powiedziała mi, że potrzebujesz pomocy i odesłała mnie do ciebie po wskazówki. A we śnie chyba przyszła rozliczyć mnie z wykonania misji. Powiedziała mi też kilka innych rzeczy, które tylko czas może zweryfikować, ale które bardzo podtrzymały mnie na duchu. O nich jednak wolałbym na razie nie mówić.

— Jasne — odparła szybko.

— A z kolei z tym drugim facetem gadałem we śnie o samochodach.

— Z twoim aniołem stróżem? — uśmiechnęła się.

— Aha. Skoro tak go nazywasz… Ostatnio śni mi się dosyć często i coraz bardziej zachodzę w głowę, kto to, do cholery, może być, bo ewidentnie z kimś mi się kojarzy, a nie mogę załapać z kim. Nie masz pojęcia, jakie to jest wnerwiające! Ale sam facet ogólnie jest spoko — zaznaczył. — Czuję w tych snach, że równy z niego gość, i za każdym razem mam wrażenie, że zawiązujemy coraz większą sztamę.

— Fakt! — parsknęła śmiechem Iza. — Skoro gadacie już nawet o motoryzacji!

— Właściwie to nie tyle o motoryzacji, co o technice prowadzenia samochodu — sprostował Majk. — Zwłaszcza w kontekście unikania wypadków komunikacyjnych.

— Aha… to też ciekawe.

— Podejrzewam, że to moja psycha wypluwa we śnie takie obrazy — podjął w zamyśleniu. — Po pierwsze wiadomość o tym waszym wypadku w Korytkowie naprawdę mocno wryła mi się w mózg, a po drugie, jak wiesz, mam ten dawny uraz z podróży z babcią, kiedy omal nie zmiótł nas tir. Zresztą zawsze, kiedy przejeżdżam w okolicach tamtego miejsca, czuję się nieswojo, a ponieważ sen, przynajmniej częściowo, jest projekcją tego, co obciąża naszą podświadomość, to pewnie dlatego pojawił się właśnie taki wątek rozmowy. W sumie o wiele łatwiej wytłumaczalny niż te dokumenty w szafie.

— No tak, prawda — pokiwała głową, przypominając sobie sen o Krawczyku, w który wplótł się proroczy, jak się później okazało, wątek wypadku Agnieszki. — Nad podświadomością nie da się panować, ale te senne obrazy nie biorą się przecież tak zupełnie znikąd. I co powiedział ci twój anioł stróż? — zagadnęła wesoło. — Dał ci przynajmniej jakieś sensowne rady i wskazówki?

— Rozmawialiśmy o prędkości na zakrętach. O niedostosowaniu jej do warunków pogodowych, o sile odśrodkowej i czasie, jaki kierowca ma na reakcję w krytycznej sytuacji. W sumie gadał bardzo sensownie, we śnie całkowicie się z nim zgadzałem i zresztą nadal się zgadzam. Powiedział, że czasem jedna albo dwie sekundy mogą zaważyć na biegu zdarzeń i jeśli ich zabraknie, to ceną może być życie. Cóż… sam na własnej skórze tego doświadczyłem, więc wiem, co miał na myśli.

Iza zadrżała na smutne wspomnienie z dzieciństwa, które na te słowa wróciło do niej nagle jak czarna zmora z przeszłości.

— Tak — odpowiedziała cicho. — Tobie na szczęście nic się wtedy nie stało, twojej babci też… ale na przykład mój tata rzeczywiście zginął w takim wypadku.

— Cholera — zmieszał się Majk. — Faktycznie… Wybacz mi, Izulka. Przepraszam, że gadam ci o takich rzeczach, straszny ze mnie dureń.

— Nie, wcale nie! — podjęła szybko. — Mówiłam ci już kiedyś, że nie mam problemu, żeby o tym rozmawiać. Po prostu tak mi się skojarzyło, kiedy powiedziałeś o tych brakujących sekundach. Nie znam okoliczności śmierci taty, mama nigdy nie chciała tego drążyć, ale być może u niego to była właśnie kwestia kilku takich sekund. Chodzi mi o to, że twój anioł stróż na pewno wie, co mówi.

— Też tak myślę — zgodził się. — Jeśli oczywiście to jest naprawdę mój anioł stróż, a nie tylko wytwór mojej sennej wyobraźni.

— Ja wolę myśleć, że to anioł — uśmiechnęła się Iza. — To mi się narzuca, zwłaszcza kiedy rozmawiamy na takie metafizyczne tematy. Ale i tak, kto by to nie był, widzę, że nawiązaliście niezłą nić porozumienia! W następnym śnie pewnie razem pójdziecie na piwo. Albo nawet na wódkę, żeby wypić oficjalny bruderszaft!

— A… czemu nie? — zaśmiał się Majk. — Nie miałbym nic przeciwko temu. Chętnie poznałbym jego personalia, o ile oczywiście je ma, chciałbym dowiedzieć się przynajmniej, jak ma na imię i czy kiedykolwiek spotkaliśmy się w realu. Ziutę i jej historię znam dzięki tobie, a on… mój anioł stróż… w sumie podoba mi się to określenie, wiesz?… on nadal jest dla mnie jedną wielką zagadką. Ale nie tracę nadziei, że kiedyś ją rozwiążę — podkreślił. — Podobnie zresztą jak kilka innych, które męczą mnie od lat.

— No tak — pokiwała głową. — Każdy takie ma.

— Otóż to. Całe życie składa się z zagadek i niewiadomych, a jego urok polega na szukaniu dla nich rozwiązań. Każdy nowy dzień, choćby nie wiem jak dokładnie był zaplanowany, jest jedną wielką zagadką i nigdy do końca nie można przewidzieć, co się w nim wydarzy.

— Racja — szepnęła.

— Na przykład nasza dzisiejsza rozmowa. Kto by się spodziewał, że przerwie nam ją Ziuta i że w związku z tym zejdziemy na takie zwariowane tematy? Co prawda, biorąc pod uwagę te wszystkie niesamowitości, jakie nam się przytrafiają, takie lajtowe akcje jak ta dzisiejsza z piecem już mnie nawet jakoś szczególnie nie dziwią. Ale to nie zmienia faktu, że są niezwykłe. Tak jak mówiłem, to jest możliwe tylko z tobą… z moją księżycową terapeutką, która rozumie mnie sto razy lepiej niż cała reszta ludzkości. A ja co jakiś czas potrzebuję takich osobisto-metafizycznych rozmów jak tlenu.

— I to dlatego postanowiłeś dzisiaj zadzwonić? — zapytała z uśmiechem.

— Nie — zaprzeczył spokojnie. — Akurat dzisiaj nie miałem w planach ani metafizy, ani terapii, ani nic takiego. Po prostu chciałem z tobą pogadać, tak spontanicznie i bez konkretnego pomysłu na rozmowę. Chciałem cię usłyszeć… tylko tyle.

— Bardzo się cieszę, że zadzwoniłeś — odparła ciepło Iza. — A jeszcze bardziej cieszę się z tego, że do twojego powrotu zostało już tylko kilka dni. Może to nieelegancko z mojej strony, bo powinnam życzyć ci jak najdłuższego odpoczynku na urlopie — zreflektowała się. — Ale jednak knajpa bez szefa to nie to samo, mimo że organizacyjnie radzimy sobie bez problemu. Chyba wszyscy podświadomie to zauważają, zwłaszcza stara kadra i stali klienci. Nie masz pojęcia, ile osób już o ciebie pytało! Firma bez ciebie nie ma ani duszy, ani charakteru — dodała ciszej. — Dlatego super, że wracasz już w sobotę.

— Hmm… właśnie miałem o tym mówić — odparł niepewnie Majk, jakby lekko zmieszany. — To jest chyba jedyna konkretna rzecz, którą de facto planowałem z tobą poruszyć, oczywiście oprócz sprawdzenia, czy wszystko u was okej. No i teraz zabiłaś mi klina…

— To znaczy? — zdziwiła się.

— Chodzi o tę sobotę — wyjaśnił jej rzeczowo. — Sprawa wygląda tak. Pablo i Lodzia wracają do Lublina w piątek wieczorem, ja jeszcze w czwartek będę im potrzebny, bo obiecałem zająć się Edkiem, więc zostaję do końca ich pobytu i wyjeżdżam z kwatery razem z nimi. Tyle że, jak wiesz, zanim wrócę do domu, muszę skręcić jeszcze pod Rzeszów po babcię. Będę u rodziców wczesnym wieczorem i w sumie miałbym jeszcze czas, żeby koło północy zjechać do Lublina, ale musiałbym wpaść tylko na chwilę po babcię i od razu ruszać w trasę. To mi się trochę nie zgrywa, zwłaszcza jeśli chodzi o babcię. Mówiąc wprost, nie byłbym człowiekiem tylko gburem bez serca i manier, gdybym miał ciągnąć starowinkę w nocną podróż, nie mówiąc już, że na ładowanie jej klamotów też będzie mi potrzeba trochę czasu. Co prawda ojciec na pewno mi w tym pomoże, ale jednak wolałbym nie cisnąć do oporu i wyjechać z babcią do Lublina dopiero w sobotę.

— Rozumiem — odpowiedziała Iza, w lot domyślając się, o co mu chodziło. — Masz rację, zwłaszcza że w trasę lepiej ruszać wyspanym i za dnia. A to znaczy, że trudno ci będzie wyrobić się, żeby w sobotę wieczorem jeszcze zajrzeć do firmy. Podróż trochę potrwa… zanim odwieziesz babcię, rozpakujesz samochód… poza tym będziesz zmęczony po takiej trasie… no jasne! Nie ma sprawy, Majk — uśmiechnęła się. — Poradzimy sobie bez szefa przez jeden dzień dłużej, zwłaszcza że w sobotę jest święto, więc raczej dużo klientów nie będzie. Ja zresztą zdecydowanie wolę, żebyś wrócił dopiero w niedzielę, ale za to wyspany, w formie i w dobrym humorze.

— Dziękuję ci, elfiku — odparł z powagą Majk. — Dług wdzięczności, jaki niniejszym zaciągam wobec ciebie, czyni ze mnie bankruta. Przysięgam na mój nędzny łeb, że odpracuję to podwójnie, ale na tej sobocie naprawdę mi zależy. Zmęczenie i nocna podróż z babcią to jedno, ale drugie jest równie ważne. Chodzi o wizytę u rodziców. Widzisz, odświeżyłem trochę kontakt z nimi, jakoś tak fajnie nam się gadało ostatnim razem… No i mama zaprasza, żebym pobył u nich jeszcze chociaż kilka godzin, a ja nie mam serca jej odmówić.

— Aha — pokiwała skwapliwie głową Iza, natychmiast przypominając sobie, co na temat jego relacji z rodzicami mówiła pani Lewicka. — Słusznie, Majk. Takiego zaproszenia nie wolno odrzucić. Twojej mamie byłoby przykro, gdybyś wpadł do nich tylko jak po ogień, zabrał babcię i odjechał. To zresztą nawet nie wypada.

— Też tak uważam — zgodził się. — I tak słabo wypadam w relacjach z nimi, zwłaszcza jako jedynak. Szczerze mówiąc, to mi już od dawna po cichu piłuje sumienie, czuję się jak syn marnotrawny. Myślę, że nawet mój ojciec, chociaż nic nie mówi, chciałby zatrzymać mnie przynajmniej na kolację i śniadanie, mama z kolei upiera się przy wspólnym obiedzie, a ja… skoro mam twoje słowo i nie muszę śpieszyć się do firmy, to chyba nie będę oponował. Cholernie rzadko ich widuję, bo po pierwsze odległość, a po drugie w ostatnich latach mieliśmy trochę na pieńku, zwłaszcza ze staruszkiem. Teraz to się trochę zmieniło, nie do końca, ale powiedziałbym, że… dość zauważalnie… dlatego zależy mi, żeby zostać z nimi na ten jeden piątkowy wieczór i pół soboty.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 65.95