E-book
7.88
drukowana A5
66.84
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 8


Objętość:
431 str.
ISBN:
978-83-8369-336-1
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 66.84

Rozdział dziewięćdziesiąty piąty

— Iza, szykuj wszystko, okej? — rzucił podenerwowany Robert, kierując się w stronę wyjścia z sypialni. — Torba z rzeczami i dokumenty! Ja lecę po samochód. Na razie siedź spokojnie, Mel, podjadę pod same drzwi i ruszamy!

Siedząca na łóżku, ubrana już w wyjściową sukienkę Amelia pokiwała głową, starając się uśmiechnąć, jednak w tym samym momencie bolesny skurcz sprawił, że musiała w pełni skupić się na oddychaniu i opanowaniu bólu.

— Zaraz pomogę ci wstać, kochanie — zapewniła ją Iza, zajęta zwinnym zbieraniem na jedno miejsce potrzebnych rzeczy. — Powiesz mi, kiedy będzie najlepszy moment, dobrze? Spróbujemy zdążyć do samochodu przed następnym skurczem.

Była trzecia nad ranem i właśnie rozpoczynała się na dobre akcja porodowa. Iza, która dopiero co przyjechała do Korytkowa i spędzała tu pierwszą noc urlopu, już wieczorem z troską zauważyła, że Amelia nie wygląda najlepiej, ta zaś potwierdziła, że w istocie czuje się trochę dziwnie i zaczyna odczuwać delikatny ból. Mimo to, jako że do oficjalnego terminu porodu został jej jeszcze pełny tydzień, położyła to na karb zmęczenia i emocji z powodu przyjazdu ukochanej siostry, prosząc, by rodzina na razie nie podnosiła niepotrzebnego alarmu. Iza i Robert zgodzili się zatem, żeby jak najszybciej położyła się do łóżka i wypoczęła, a kiedy niebawem rzeczywiście spokojnie zasnęła, odetchnęli z ulgą i sprzątając po kolacji, pogawędzili sobie jeszcze we dwójkę o bieżących sprawach prawie do północy. Jednak kiedy dwie godziny później okazało się, że wieczorny ból, jaki odczuwała Amelia, nie tylko nie przeszedł, ale teraz z każdym kwadransem wręcz coraz bardziej się nasilał, nie było już wątpliwości, że to nie było żadne zmęczenie czy emocje, a po prostu mała Klara prosiła się na świat.

Wybudzona przez zaniepokojonego Roberta z głębokiego snu, w który dopiero co zapadła, Iza natychmiast poderwała się z łóżka i przystąpiła do działania, pomagając siostrze ubrać się i pozbierać rzeczy potrzebne do szpitala. Na szczęście zarówno ona, jak i Robert, pomimo naturalnego zdenerwowania, zachowali pełnię przytomności i racjonalnego panowania nad sytuacją, dzięki czemu już kilkanaście minut później zgięta wpół i oddychająca w kontrolowany sposób Amelia została wyprowadzona na podwórko i znalazła się w samochodzie.

— Jedź z Melą, Robciu, i niczym się nie martw, ja tu już wszystko ogarnę! — zapewniła szwagra Iza. — Sklep, chłopaków i wszystko… damy sobie radę. Daj mi tylko znać, czy wszystko okej, dobrze? Bo będę się martwiła.

— Jasne, Iza — skinął głową Robert, pośpiesznie zajmując miejsce za kierownicą. — Wyślę smsa. Dzięki, siostra!

Ostatnie słowa częściowo zagłuszyło silne trzaśnięcie drzwiami i czarne audi Roberta, które zakupił zaledwie miesiąc wcześniej i które wczoraj Iza miała okazję zobaczyć po raz pierwszy, wyjechało na drogę i z impetem ruszyło w stronę Radzynia Podlaskiego. Wciąż oszołomiona nocną akcją dziewczyna jak w transie wróciła do pustego domu i zebrawszy po drodze z podłogi w ganku kilka rozrzuconych w pośpiechu drobiazgów, powoli przeszła do salonu i opadła na fotel.

„Za kilkanaście minut powinni być na miejscu” — myślała, wizualizując sobie dobrze znaną drogę do Radzynia, którą w liceum codziennie jeździła do szkoły. — „Oby tylko wszystko było w porządku! Trzymaj się, moja dzielna Melciu… Boże, spraw, żeby wszystko poszło dobrze!”

Oparła głowę o fotel i przymknęła oczy, starając się myśleć pozytywnie. Jednak niepokój o siostrę nie dawał stłumić się do końca, dlatego po kilku minutach, uznając, że tej nocy i tak już nie zaśnie, zerwała się z miejsca, przebrała się i zakasawszy rękawy zabrała się za sprzątanie wszystkiego, co w idealnie wysprzątanym domu Amelii jeszcze dało się posprzątać. Wkrótce za oknami zaczęło się przejaśniać. Dopiero wtedy zaaferowana Iza przypomniała sobie o telefonie, który został w torebce w jej pokoju, a na który przecież w każdej chwili mógł przyjść ważny sms od Roberta. Chwyciła szybko aparat i zerknęła na pulpit powiadomień — owszem, była tam wyświetlona informacja o jednej nieodczytanej wiadomości, ale pochodziła ona z poprzedniego wieczoru i była od Michała.

Sorry, że tak późno się odzywam, mam nadzieję, że jeszcze nie śpisz? Jutro w Małowoli jest impreza, o której wspominałem, sprawdziłem, sprawa aktualna, od 19.00 można się meldować u Mańczaka. To co, mała? Jedziemy?

Iza westchnęła i zniecierpliwionym gestem wygasiła telefon. Jasne, nie miała czym się teraz zajmować, tylko dyskoteką w Małowoli! W tym momencie przyszedł kolejny sms, tym razem ten wyczekiwany, od Roberta.

Jesteśmy na oddziale, na razie wszystko gra, ale do końca jeszcze daleko. Trzymaj kciuki za Melę i zorganizuj sklep, a Piotrek niech zajmie się sprawami na budowie, okej? Dam znać, jak będzie po wszystkim. Robert.

Uspokojona Iza z uśmiechem wklepała wiadomość zwrotną.

Jasne, Robciu, dziękuję za wiadomość. Dbaj o Melcię, ja wszystkim się zajmę. Cały czas o Was myślę i czuwam nad sytuacją. Powodzenia, kochani! Iza.


Konieczność zajęcia się organizacją dnia w firmie państwa Staweckich, a w szczególności otwarcia sklepu o godzinie szóstej trzydzieści, skutecznie zajęło Izie męczący czas oczekiwania na wieści od Roberta. Kilka minut po szóstej na miejscu zameldowała się Agnieszka z Pepusiem półleżącym w lekkiej spacerówce. Ponieważ poprzedniego dnia Amelia dała ekspedientkom wolne i wcześniej zamknęła sklep, by świętować przyjazd siostry, Iza nie miała jeszcze okazji zobaczyć się z dawną przyjaciółką. Widok chrześniaka, który od ostatniego razu, kiedy go widziała, urósł niemal dwa razy tyle, sprawił jej najszczerszą radość, zwłaszcza gdy patrzący na nią z ciekawością z perspektywy wózka chłopiec niespodziewanie obdarzył ją szerokim, bezzębnym uśmiechem.

— Ach, jaki on jest uroczy! Cześć, Pepuniu! Prześliczny jesteś! — zawołała, schylając się nad dzieckiem, by ucałować je w czółko, a następnie podbiegła do równie ucieszonej jej widokiem Agnieszki i uścisnęła ją serdecznie. — Hej, Aga, ciebie też tak dawno nie widziałam… Wyglądasz wspaniale! A jak włosy ci urosły!

Rzeczywiście, w porównaniu z wyglądem z czasów końca ciąży, a nawet z chrztu Pepusia sprzed dwóch miesięcy, Agnieszka prezentowała się wyjątkowo korzystnie. Jej dotąd blada, lekko zielonkawa cera nabrała obecnie zdrowszego odcienia, błękitne oczy nie były już podkrążone na sino-czerwono, a jasne, kręcone włosy, w ostatnim roku zaniedbane i zazwyczaj zwinięte w niedbały kłębek na karku, wydłużyły się o kilka dobrych centymetrów, jednocześnie odzyskując dawny połysk i sprężystość.

— Cześć, Izunia — odpowiedziała, z radością odwzajemniając jej uścisk. — Tak się cieszę, że cię widzę! Nie sądziłam, że od samego rana będziesz w sklepie, przecież jesteś na urlopie. Amelia mówiła, że… a właśnie, gdzie ona jest?

— W Radzyniu — uśmiechnęła się tajemniczo Iza.

Agnieszka wytrzeszczyła na nią oczy.

— To znaczy, że?…

— Aha. Pojechała już z Robciem do szpitala. Ale na razie jeszcze…

— Hej, dziewczyny! — odezwał się znajomy głos i do sklepu od strony zaplecza zajrzał Piotrek Siwiec. — Jesteście już? O, cześć, Iza! — ucieszył się, wchodząc szybko do środka. — Słyszałem, że miałaś przyjechać, chyba nawet wczoraj, nie? Siema, szkrabie! — zawołał wesoło do Pepusia, który na jego widok zaśmiał się radośnie w głos i zamachał w powietrzu maleńkimi rączkami. — Jak tam, wyspałeś się? Widać, widać! Energia aż nas rozpiera, co? A, i Zosia już jest! — dodał, wskazując ruchem głowy na nieśmiało zaglądającą do środka drugą ekspedientkę. — No to co? Robota czeka. Nie ma jeszcze Roberta? — zerknął zdziwiony na Izę. — Nie widziałem jego samochodu, pojechał po towar?

— Jakbyś tak nie mielił jęzorem na prawo i lewo, to już byś wszystko wiedział — upomniała go z urazą Agnieszka. — Nie dasz Izie dojść do słowa.

— A co się dzieje? — zaniepokoił się chłopak, wyprostowując się nad wózkiem Pepusia, z którym właśnie żartobliwie przybijał piątkę.

Wiadomość o tym, że Amelia pojechała w nocy na porodówkę, zelektryzowała nowo przybyłych pracowników, którzy pod nieobecność szefostwa natychmiast karnie poddali się pod jurysdykcję Izy. Nim minęło dziesięć minut, sklep został przygotowany pod otwarcie dla klientów, zaś Piotrek, decyzją Roberta ustanowiony na dzisiejszy dzień tymczasowym kierownikiem budowy na działce od Andrzejczakowej, z niecierpliwością wydzwaniał do pozostałych dwóch pracowników (tak jak on pochodzących z Małowoli), którzy jak zwykle rano spóźniali się do pracy.

— Dobra, Wojtek i Konrad już się ogarnęli i jadą, będą za dziesięć minut — zameldował Izie zajętą uruchamianiem kas fiskalnych na dziale spożywczym, gdzie dziś miała pracować wraz z Zosią. — Jakby Robert dzwonił, to powiedz mu, że wszystko ogarnę na luzie, on niech zajmuje się swoimi dziewczynami i niczym więcej — zastrzegł. — Jak mała się urodzi, to on i tak pewnie przez dwa dni będzie nieprzytomny. Daj mi go, wniosę ci na górę — dodał do Agnieszki, stanowczym gestem przejmując z jej rąk wózek z Pepusiem. — No co ty wyprawiasz, kobieto? Tyle razy mówiłem ci, żebyś sama tego nie robiła, nie? Jeszcze spadniesz z nim ze schodów!

Agnieszka wzruszyła tylko obojętnie ramionami i posłusznie cofnęła się o krok, pozwalając mu zająć się dzieckiem.

— Pepik już jest pewnie całkiem ciężki, co? — zauważyła z uśmiechem Iza, zerkając na leżącego grzecznie chłopca, którego Piotrek właśnie zaczął wnosić razem z wózkiem na pierwsze piętro, gdzie znajdował się obsługiwany przez Agnieszkę dział przemysłowy. — I już prawie umie sam siedzieć!

— Aha — mruknęła Agnieszka. — Umie już siedzieć z podparciem i bardzo to lubi, bo wtedy dobrze widzi wszystko dookoła, ale w tym wieku nie może tak siedzieć za długo, to jest jednak spore obciążenie dla kręgosłupa. Więc kładę go na razie w pozycji półleżącej i tylko czasem podciągam wyżej. Na szczęście w spacerówce łatwiej go wozić, z tym głębokim wózkiem to był obłęd, mówię ci. Zwłaszcza jak popadało i trzeba było brnąć tym koromysłem przez błoto i kałuże.

— Wyobrażam sobie — pokiwała głową Iza, zerkając na nią spod oka. — Ale czas szybko leci, niedługo Pepuś nauczy się chodzić i będziesz mogła prowadzić go za rączkę. Karmisz go jeszcze piersią? — dodała z zaciekawieniem.

— Już prawie wcale — odparła stoicko Agnieszka. — Tylko trochę w nocy, bo tak mi łatwiej, nie chce mi się chodzić do kuchni podgrzewać mleka. Poza tym on się do tego tak przyzwyczaił, że nie wiem, jak dam radę go odstawić — skrzywiła się z niechęcią. — Mógłby już zacząć przesypiać cięgiem całą noc i nie kwękać wiecznie o to mleko… Smoczka uspokajacza w nocy nie chce, wypluwa i wrzeszczy, a jak tylko dam mu possać pierś, to niewiele zje, ale za to zaraz potem śpi do rana jak zabity.

— Widocznie chce się przytulić do mamy — zauważyła z łagodnym smutkiem Iza, widząc, że, wbrew jej cichym nadziejom, w stosunku Agnieszki do dziecka nadal nic się nie zmieniło. — Dla takiego maluszka to jest jeszcze ważniejsze niż jedzenie.

— Dobra, lecę na górę — przerwała jej z lekkim zniecierpliwieniem Agnieszka, ruszając w ślad za Piotrkiem i Pepusiem, którzy zniknęli już za podestem pierwszego piętra. — Trzeba przygotować obsługę, zaraz nawali się klientów z wiochy i z hotelu… Iza? — zatrzymała się na najniższym stopniu schodów i spojrzała na nią niepewnie. — Mogłybyśmy potem trochę dłużej pogadać na osobności? Nie mówię, że koniecznie dzisiaj, bo wiadomo, jaki jest kocioł, i pewnie stresujesz się Amelią. Ale jakoś na dniach?

— Jasne, Aga, nie ma sprawy — zapewniła ją ciepło Iza. — Jestem tu przecież całe trzy tygodnie, jeszcze zdążymy nagadać się do woli. Ja sama też chcę cię zapytać o parę rzeczy, mam poza tym parę upominków dla Pepusia, bo przecież chrzestna nie mogła przyjechać z gołymi rękami — uśmiechnęła się. — Więc ja też będę naciskać, żeby…

Przerwał jej hałas silnika samochodu zajeżdżającego na placyk przed sklepem.

— Oho, Konrad z Wojtkiem już są! — zauważyła Agnieszka, odwracając się czym prędzej i wspinając się po schodach na górę. — Dzięki, Iza… Piotrek! Chłopaki już są! Złaź szybko… No zostaw go, człowieku, po jakiego diabła wyciągasz go z wózka? — dobiegł z piętra jej poirytowany głos. — Tyle razy cię prosiłam, żebyś chociaż rano mi tego nie robił! Potem przez pół dnia będzie mi ryczał, że nie chce siedzieć w wózku!

— Nie będzie, prawda, Pep? — odpowiedział jej wesoły głos Piotrka. — Jak się umawiamy, że jesteśmy grzeczni, to jesteśmy, nie? No, trzymaj się, młody, przybij z wujkiem Piotrkiem piątaka i do wieczorka! Pa!

Po czym szeroko uśmiechnięty zbiegł po schodach i wypadł ze sklepu, po drodze gestem dłoni pozdrawiając Izę i Zosię, które zajęły już miejsca za ladą w oczekiwaniu na pierwszych klientów.


Przez sklep państwa Staweckich przewijały się całe tabuny klientów, wśród których, jak zauważyła Iza, więcej było nieznajomych gości hotelu Krzemińskich niż znajomych mieszkańców Korytkowa. Ci ostatni, w większości należący do grona stałych klientów Amelii, witali się życzliwie z dawno niewidzianą Izą, a niektóre panie zostawały dłużej, by pogawędzić, bowiem po wiosce lotem ptaka rozniosła się już wieść, że właścicielka sklepu pojechała w nocy do Radzynia rodzić córeczkę. Choć w głębi duszy Iza szalała z niepokoju, gdyż godziny mijały, a Robert nie odezwał się dotąd ani słowem, z anielską cierpliwością odpowiadała na pytania sąsiadek, obsługując je z życzliwym, służbowym uśmiechem.

Około godziny jedenastej do sklepu wpadła Dorota, przyjaciółka od serca Amelii.

— Cześć, kochanie! — rzuciła, bez wahania wchodząc za ladę, by wyściskać Izę i ucałować ją na powitanie. — Ślicznie wyglądasz, za każdym razem coraz śliczniej. Masz jakieś nowe wieści od Meli? Właśnie dowiedziałam się od Marczukowej, że sprawa w toku, więc od razu się przebrałam i biegnę do ciebie zapytać, czy już coś wiadomo.

— Jeszcze nic — pokręciła głową Iza, dla pewności zerkając na wyświetlacz telefonu. — Robert pisał dwadzieścia po piątej, że jeszcze daleko do końca, i od tamtej pory już się nie odzywał. Szczerze mówiąc, sama już się martwię.

— Będzie dobrze — zapewniła ją szybko Dorota. — Pierwszy poród trwa długo, więc to nic dziwnego, musimy po prostu cierpliwie poczekać. Mela jest dzielna, znakomicie da sobie radę, zobaczysz. Mam do ciebie tylko małą prośbę, Izunia… daj mi znać od razu, jak czegoś się dowiesz, dobrze? Robert może nie pamiętać o mnie, Mela nie będzie miała siły, a ja sama nie chcę się do niej dobijać. To byłoby nieludzkie i niekulturalne w takiej chwili.

— Jasne, Dorciu — uśmiechnęła się Iza. — Wyślę ci smsa, jak tylko czegoś się dowiem. Podaj mi tylko swój numer telefonu, dobrze? Chyba nie mam go zapisanego.

Obie pochyliły się nad telefonem, w który Iza wpisała nowy kontakt, po czym Dorota, poprosiwszy o zważenie kilkunastu deko wędliny i kilku pomidorów, miała już zapłacić i wychodzić, kiedy do sklepu z głośnym hukiem i śmiechem wpadła grupa kilku młodych mężczyzn, którzy bez wahania skierowali się do stanowiska obsługiwanego przez Zosię. Wylewne powitania z młodziutką ekspedientką, która na widok przybyłych z miejsca oblała się purpurowym rumieńcem, wskazywały na to, że już nieźle się znają, zaś kiedy Iza podniosła głowę, by spojrzeć w ich stronę, z zaskoczeniem odkryła, że dwóch z pięciu hałaśliwych chłopaków było jej doskonale znanych — byli to bowiem jej koledzy z roku, Zbyszek i Kuba. Ponieważ Dorota, którą obsługiwała, chwilowo zasłaniała jej sylwetkę za drugą ladą sklepu, przybysze nie zauważyli jej, skupiając się na rozmowie z Zosią, która uwijała się po stoisku, podając na ich polecenie świeże bułki, masło i coca-colę.

— A to bydło to z hotelu od Krzemińskich — poinformowała ją konspiracyjnym półgłosem Dorota, przechylając się nad ladą w jej stronę i dyskretnym ruchem głowy wskazując na stłoczonych tyłem do nich chłopaków. — Koledzy młodego, sprowadził ich na początku lipca z Lublina i niby u niego pracują, ale jaka to praca… Ja to ich ciągle widzę na drodze, jak włóczą się, palą papierochy i nic nie robią. Albo jeżdżą tym białym autem i muzykę puszczają na cały regulator. A jeden to od tygodnia naszą Zośkę podrywa — dodała. — O ten, wysoki w zielonej koszulce… widzisz? — wskazała na Zbyszka, który rzeczywiście, ku uciesze pozostałych towarzyszy, wiódł prym w rozmowie z Zosią. — Meli to się wcale nie podoba, nawet się zastanawiała, czy nie ostrzec Kowalikowej, żeby ten gagatek córki jej nie zbałamucił.

Iza, której mimowolnie zrobiło się wstyd za chłopaków i w pierwszej chwili chciała wycofać się na zaplecze, by nie dać im się zauważyć, po namyśle zrezygnowała z tego pomysłu, uznając, że jej znajomość ze Zbyszkiem i Kubą i tak się nie ukryje.

— Ja go znam — odparła z westchnieniem.

— Znasz go? — zdziwiła się Dorota. — Tego w zielonym? Skąd?

— Z Lublina, ze studiów. Jest ze mną na roku. I ten drugi też… ten mały chudy — wskazała na Kubę. — Reszty nie kojarzę, pierwszy raz ich widzę. Swoją drogą od początku po cichu podejrzewałam, że to ich zatrudnienie w hotelu u Krzemińskich to będzie tylko pretekst do poobijania się na wakacjach — uśmiechnęła się z pobłażaniem. — Ciężka praca to nie jest styl Zbyszka.

— Hmm — mruknęła Dorota, przyglądając jej się podejrzliwie. — No to ci powiem, że mnie zaskoczyłaś, Iza. Nie wiedziałam, że to twoi znajomi.

W tym momencie stojący najbardziej z boku Kuba zerknął przypadkowo w tył na rozmawiające przy drugiej ladzie kobiety i aż podskoczył.

— Iza! — zawołał radośnie, na co pozostali natychmiast odwrócili się w ich stronę.

Rozpromieniony Zbyszek, porzucając w pół słowa rozmowę z Zosią, podszedł szybko i jako pierwszy wyciągnął rękę do dziewczyny.

— Nooo… jesteś! — zawołał z satysfakcją. — Cześć, księżniczko, dawaj no mi łapkę! Michu mówił, że miałaś przyjechać wczoraj, ale nie byliśmy pewni, czy już jesteś na miejscu. Super! Jedziesz dzisiaj z nami na disco?

Iza pokręciła głową przecząco, pozwalając mu uścisnąć sobie dłoń.

— Cześć, Zbysiu — odpowiedziała spokojnie. — Nie, nigdzie nie jadę, mam dzisiaj ważne zobowiązania w rodzinie.

— E… szkoda — zmartwił się Zbyszek. — Serio nie możesz?

— Nie mogę. Poza tym nawet nie mam ochoty na imprezy przy muzyce — dodała tym samym spokojnym tonem Iza, podając przelotnie dłoń również Kubie. — Mam to na co dzień w pracy, więc na urlop przyjechałam posłuchać trochę ciszy. Ale co tam ja, ważne, żebyście wy dobrze się bawili. Jak tam wakacje? — zmieniła zgrabnie temat. — Jesteście tu już chyba dosyć długo, o ile dobrze kojarzę. Co myślicie o naszej okolicy?

— Jest super! — zapewnił ją żywo Kuba. — Mega lokacja na lato, full nowych fajnych ludzi, w Małowoli impreza za imprezą… Nawet nie myślałem, że na takim… hmm…

— Zadupiu — podpowiedział mu uprzejmie jeden z kolegów.

— No weź, Jacek, nie bądź cham, chciałem być dyplomatyczny! — zaśmiał się Kuba. — No ale okej… wiadomo, o co chodzi, nie, Iza? Nawet nie myślałem, że w takim miejscu może być tak fajnie!

— A jakie dziewczyny! — westchnął Zbyszek, przybierając komicznie romantyczną minę. — Pierwsza klasa! Aż chce się człowiekowi żyć!

Mówiąc to, zerknął w stronę pakującej zamówione zakupy Zosi i puścił do niej szelmowskie oko, na co dziewczyna natychmiast zarumieniła się aż po końcówki jasnoblond włosów. Towarzysze Zbyszka, widząc to, zarechotali tubalnym barytonem, co sprawiło, że Zosia zarumieniła się i zmieszała jeszcze bardziej. Iza spojrzała na Dorotę i napotkawszy jej pełne dezaprobaty spojrzenie, rozłożyła dyskretnie ręce za ladą na znak bezradności.

— Aha, czekaj, Iza, ty jeszcze chyba nie znasz chłopaków? — ocknął się Kuba. — To jest Jacek, a to Bartek i Krystian — wskazał na kolegów, którzy po kolei podali rękę dziewczynie, przyglądając jej się z ciekawością. — A to jest właśnie Iza, znacie ją już z naszych opowieści.

Iza grzecznie podała wszystkim po kolei rękę.

— Czyli nie jedziesz dzisiaj z nami? — upewnił się Zbyszek, na co dziewczyna znów stanowczo pokręciła głową na znak odmowy. — No trudno… Michu nie będzie zachwycony, ale co zrobić? Może następnym razem?

W tym momencie drzwi sklepu otworzyły się i do środka weszła para klientów, która ustawiła się w kolejce do stanowiska Zosi. Zmusiło to chłopaków do powrotu do lady i dokończenia zakupów, przy czym Zbyszek, który płacił w imieniu wszystkich, nie omieszkał wynegocjować z Zosią wieczornego wyjazdu do Małowoli na dyskotekę z perspektywą wspólnej zabawy. Po gorących namowach całej piątki dziewczyna wstępnie się zgodziła, zaznaczając jednak, że niczego nie obiecuje na sto procent. Mimo to jej odpowiedź usatysfakcjonowała Zbyszka, który niespodziewanie przechylił się przez kontuar, chwycił Zosię za rękę i w komicznie teatralnym geście, wśród aplauzu rozbawionych do łez kolegów, ucałował z namaszczeniem jej dłoń, wywołując tym na jej twarzyczce kolejny silny rumieniec.

— No i widziałaś? — pokiwała z dezaprobatą głową Dorota, kiedy hałaśliwa grupka opuściła sklep i ze śmiechem zaczęła się ładować do zaparkowanego nieopodal białego BMW. — Nie mają co robić, tylko auto, balanga i dyskoteka im w głowie! Zośka już kupiona, oby tylko źle się to dla niej nie skończyło. I nawet ciebie namawiali! — dodała z nutką oburzenia. — Jak przecież wszyscy wiedzą, jaki masz tu zachrzan!

— Niestety — westchnęła Iza, po raz tysięczny zerkając na telefon w nadziei, że może za chwilę przyjdzie upragniona wiadomość od Roberta. — Oni są, jacy są, widać, że praca to nie ich żywioł, przyjechali tutaj tylko po to, żeby się pobawić i tyle. To nadziane towarzystwo, Zbyszkowi nigdy pieniędzy nie brakowało. Ale ja umiem odmawiać, Dorciu — uśmiechnęła się. — A jeśli chodzi o dyskoteki, to w ogóle już chyba trochę z tego wyrosłam.

Dorota popatrzyła spod oka na jej zamyśloną twarz i całą sylwetkę. Ubrana jak zawsze skromnie lecz elegancko młodsza siostra Amelii miała w sobie coś, co już dawno zauważyła niejedna osoba, jak choćby Agnieszka — wrodzoną dystynkcję i wewnętrzny urok, który, dawniej przytłumiony ciężkim życiem w korytkowskim zaścianku, w ostatnich dwóch latach rozkwitł w pełni, czyniąc z niej wyróżniającą się na tle otoczenia, atrakcyjną i pewną siebie kobietę. Jakże dalece nie pasowała do towarzystwa owych pięciu szpanujących białym BMW chłopaków, którzy właśnie odjeżdżali spod sklepu z wizgiem opon i muzyką włączoną na cały regulator! W istocie, to była inna rasa, dziewczyna z innego świata… Amelia mogła być naprawdę dumna z takiej siostry!

— I bardzo dobrze, że się z nimi nie zadajesz — przyznała z satysfakcją, zbierając swoje zakupy z lady i kładąc na niej pieniądze. — Za mądra jesteś na takich cymbałów. Ale powiedz mi, Izunia… czy ja dobrze zrozumiałam, że ten chłopak wspomniał coś o młodym Krzemińskim? Że on mówił im o twoim przyjeździe? Niby skąd miałby to wiedzieć? Ty masz z nim jakiś kontakt?

W jej głosie zabrzmiało pełne podejrzliwości zdziwienie. Iza poczuła, jak mocniej bije jej serce. Od wielu dni przygotowywała się mentalnie na tego rodzaju próby, wiedząc, że jej odnowiony kontakt z Michałem wzbudzi w Korytkowie mieszane uczucia, zwłaszcza wśród najżyczliwszych jej osób. Co prawda spodziewała się, że jako pierwsza dowie się o tym Amelia, ale czy to będzie Amelia, czy Dorota… w sumie wychodziło na jedno, bo przyjaciółki niczego przed sobą nie kryły. Jednego była pewna — nie wolno jej było dłużej uciekać przed takimi pytaniami, lecz odpowiadać na nie wprost i niczego się nie bać.

— Mam — skinęła głową, przyjmując pieniądze i wydając kilka monet reszty. — Proszę, Dorciu, reszta, trzy pięćdziesiąt pięć. Mam z nim kontakt, bo studiujemy w Lublinie na jednej uczelni, do tego okazało się, że od dawna znają się ze Zbyszkiem, a Zbyszek, jak mówiłam, jest ze mną na roku. Cóż, świat jest mały — uśmiechnęła się swobodnie. — Zresztą kiedy człowiek dorośleje, to też trochę się zmienia… czasem nawet bardzo.

Dorota patrzyła na nią nadal podejrzliwym wzrokiem, jednak na jej ostatnie słowa jakby się ocknęła i pokiwała głową, zbierając pieniądze do portmonetki.

— Co fakt, to fakt — przyznała. — Ten cały Zbyszek i jego koledzy to gołym okiem widać, że jeszcze siano w głowie, ale akurat o młodym Krzemińskim to ja mam ostatnio coraz lepsze zdanie. Mówiłam nawet Meli i Robertowi, że z tego chłopaka jeszcze będą ludzie. Mela też zauważyła, że zaczął się zachowywać inaczej niż kiedyś, uprzejmy się zrobił, dzień dobry grzecznie człowiekowi powie… Może życie trochę go poukładało? Stary Krzemiński znowu szwankuje na zdrowiu, więc młody w firmie wszystkim musi się zająć sam, zapracowany od rana do nocy, sama nieraz widzę, jakie ma urwanie głowy. Masz rację, ludzie się zmieniają, a jak na dobre, to tylko się cieszyć. No ale nic, Izunia, będę lecieć — dodała energicznie, zbierając z lady siatkę z zakupami. — Jakbyś coś wiedziała o Meli, to pamiętaj, od razu daj mi znać, dobrze?

— Jasne, Dorciu — uśmiechnęła się Iza. — Mam nadzieję, że to już długo nie potrwa.

— Trzymaj się, kochana!

Kiedy Dorota wyszła, w drzwiach mijając się z kolejną kobietą, Iza zajęła się obsługą klientki z duszą lekką jak motyl i radością w sercu. Pozytywne słowa wypowiedziane przez zaufaną przyjaciółkę Amelii na temat Michała zabrzmiały w jej uszach jak najpiękniejsza muzyka, tym bardziej że zupełnie się ich dziś nie spodziewała. Jakże miło było usłyszeć na jego temat kilka cieplejszych uwag! Pracowity, grzeczny, uprzejmy… Czy Dorota naprawdę mówiła to o Michale Krzemińskim, o którym obie z Amelią od dawna miały jak najgorsze zdanie? Już sam fakt, że przeciwstawiała go Zbyszkowi i spółce, nie wiążąc z nimi jego osoby i nie ustawiając go z nimi w jednej linii, był taki znaczący!

Okoliczność ta sprawiła, że i jej ciepłe myśli pobiegły w jego stronę. Ciepłe i pełne wdzięczności… prawie tak czułe jak kiedyś… Wystarczyło kilka słów Doroty i Michał odzyskał w jej oczach co najmniej połowę dawnej wartości i wiarygodności, bowiem w jego zachowaniu względem ludzi ze środowiska państwa Staweckich jasno dostrzegła pracę nad spełnieniem obietnicy o naprawie zerwanych stosunków. Obiecał jej to przecież w czasie majowej rozmowy w Old Pubie i tym razem nie rzucił słów na wiatr! A może to nie było tylko to? Może ta pozytywna zmiana Michała była dużo głębsza i prawdziwsza? Ach, to tym lepiej! Może wreszcie, po raz pierwszy od tak dawna, nie będzie musiała kryć się przed rodziną z tym, co do niego czuła, a nawet będzie mogła być z niego dumna? Czy nie o tym właśnie marzyła od lat?

Po obsłużeniu klientki jej dusza znów popłynęła w przestworza naznaczone błękitem oczu Michała. Widziała go teraz w wyobraźni takiego, jakim zawsze chciała go widzieć — odpowiedzialnego, pracowitego mężczyznę z klasą, cenionego przez otoczenie, budzącego wokół respekt, podziw i zaufanie. Zaraz… czy nie znała już kogoś takiego? Majk. Oczywiście że Majk. Gdyby Michał mógł być taki jak Majk… Czy wtedy nie byłby już absolutnym ideałem?

Uśmiechnęła się, odkładając na półkę paczkę ciasteczek, z której podczas zakupów zrezygnowała klientka. Gdyby Michał mógł być taki jak Majk…

„Nie odpowiedziałam mu na smsa!” — przypomniała sobie nagle, odsuwając rodzącą się w głowie smutną myśl, że takie podobieństwo to jednak hipoteza z gatunku niemożliwych. — „Nieładnie. Muszę natychmiast to nadrobić!”

Sięgnęła po telefon i otworzywszy wczorajszego smsa od Michała, wpisała w okienko edycji wiadomość zwrotną.

Dzisiaj nie będę mogła, wybacz, Misiu. Moja siostra właśnie rodzi, jestem potrzebna w sklepie. Życzę wam dobrej zabawy wieczorem. Pozdrawiam. Iza.

Na odpowiedź nie musiała długo czekać.

Okej, w takim razie olać dyskotekę. Jeśli ty nie jedziesz do Mańczaka, to ja też nie. Ale bardzo chciałbym cię zobaczyć. Spotkamy się na jakimś spacerze, jak będziesz miała chwilę czasu? M.

Iza uśmiechnęła się, odczytując te słowa, przepełniona dziwnym uczuciem ma wpół radości, na wpół niedowierzania. Michał z jej powodu rezygnował z wieczornej dyskoteki w Małowoli? Tak szybko i bez zastanowienia? On, pierwszy imprezowicz Korytkowa! Wszak w czasie, kiedy była jego oficjalną dziewczyną, nigdy nie przepuszczał okazji do zabawy — z nią czy bez niej! A teraz? Zrezygnował z takiej okazji do odstresowania się po pracy tylko dlatego, że ona nie jechała? Czy świat się kończył? Czy on naprawdę aż tak bardzo się zmienił? Musiała to sprawdzić. Spotkać się z nim i porozmawiać… tak. Czy nie to właśnie podpowiadał jej głos serca, o którym ostatnio mówił Majk?

Dobrze, Misiu — odpisała. — Odezwę się, jak tylko będę miała wolniejsze pasmo.

Super, będę czekał. Miłego dnia, Izulka. Michał.

Po chwili przyszła jeszcze jedna wiadomość. PS. Trzymam kciuki za twoją siostrę.

Niemal w tym samym momencie w skrzynce odbiorczej pojawiła się wiadomość od Roberta. Iza zadrżała całym ciałem i otworzyła ją ze ściśniętym sercem.

Klara już na świecie. 3150 gram, zdrowa i śliczna. Mela bardzo zmęczona, ale ogólnie wszystko ok. Prosi, żeby Cię pozdrowić. Wieczorem przyjadę do domu, to wszystko Ci opowiem. Dumny Tata.

— Bogu dzięki! — szepnęła Iza, czując, jak fala radości zalewa jej serce. — Robciu, Melu… jaki to dla was szczęśliwy dzień!

Korzystając z tego, że w sklepie akurat nie było klientów, napisała zwrotnego smsa z gratulacjami do szwagra, a także obiecaną wiadomość do Doroty, po czym z dumą ruszyła obwieścić wspaniałą wiadomość Zosi i Agnieszce.


Wieczorny zefirek, przynoszący ulgę po dniu uciążliwego upału, rozwiewał włosy Izy, która lekkim krokiem, z radością w sercu zmierzała na cmentarz z niewielką wiązką nagietków i astrów naprędce zerwanych w ogródku Amelii. Po zakończonym ciężkim dniu pracy i odesłaniu Zosi i Agnieszki do domu, a także inspekcji na budowie hali, gdzie dzisiejszego dnia dowodził Piotrek i gdzie prace nad murowaniem południowej ściany w zadowalającym tempie posunęły się do przodu, zdążyła odetchnąć pół godziny w oczekiwaniu na powrót Roberta, którego czarne audi podjechało pod dom dopiero około godziny dziewiętnastej trzydzieści.

Promieniejący dumą i radością świeżo upieczony ojciec opowiedział w skrócie kipiącej z ciekawości szwagierce wydarzenia emocjonującego dnia, prezentując jej zrobione telefonem zdjęcia córeczki. Mała Klara przyszła na świat niemal równo w południe i została oceniona przez lekarzy jako całkowicie zdrowy noworodek, co po długim i trudnym porodzie przyniosło młodym rodzicom wielką ulgę i szczęście. Wymęczona i obolała Amelia nie miała już tego popołudnia siły na osobisty kontakt z siostrą, kazała tylko mężowi uściskać ją serdecznie i zaprosić do odwiedzenia nazajutrz w szpitalu jej oraz świeżo narodzonej siostrzenicy. Zachwycona tą perspektywą Iza, widząc potworne zmęczenie Roberta, który w ciągu ostatniej półtorej doby nie zdążył przespać więcej niż czterech godzin, a do tego nastresował się za dwóch, podała mu kolację i czym prędzej zagoniła do łóżka, by pomimo mocnych wrażeń postarał się choć częściowo odespać zaległości.

Kiedy naczynia po kolacji zostały umyte, ostrożnie zajrzała do sypialni państwa Staweckich, by z satysfakcją stwierdzić, że, choć nie minęła jeszcze godzina dwudziesta pierwsza i na dworze nadal było jasno, wykończony ciężkim dniem Robert zasnął głęboko jak dziecko, zwinięty w kłębek, z ramieniem podłożonym pod głowę i nieogolonym policzkiem wtulonym w poduszkę.

„Śpij, biedaku” — pomyślała czule, podchodząc cichutko, by poprawić kołdrę, która zsunęła mu się z ramienia. — „Tak dzielnie towarzyszyłeś dzisiaj Meli… zawsze na posterunku, taki dobry i wierny… Śpij, nasz kochany aniele stróżu. Aniołowie też przecież muszą się czasem wyspać!”

Zamknąwszy bezszelestnie drzwi i oddaliwszy się na palcach spod sypialni, rozemocjonowana radosnymi wieściami dziewczyna uznała, że ona sama przed zmrokiem na pewno nie da rady usnąć, a ponieważ w domu nie było już niczego więcej do roboty, w spontanicznym odruchu serca postanowiła udać się na cmentarz, by choć na kilka minut odwiedzić grób rodziców i podzielić się z nimi rodzinnym szczęściem. Co prawda było już relatywnie późno na takie wizyty, jednak szybkie tempo, w jakim się wybrała, oraz pragnienie zmęczenia się do końca, by później móc łatwiej zasnąć, tym bardziej zachęciły ją do realizacji pomysłu. Lipcowe dni były zresztą bardzo długie, a wieczorny chłodek tak przyjemny, że, dochodząc do bramy cmentarza, nie czuła ani odrobiny zmęczenia i w duchu gratulowała sobie tej nieplanowanej przechadzki.

Grób państwa Wodnickich ozdobiony był nieco już podwiędłymi kwiatami, o których wymianę dotąd regularnie dbała Amelia. Dwa upalne dni sprawiły, że woda w wazonach wyschła, w związku z czym Iza zmuszona była uporządkować nagrobek, wyrzucić zeschłe resztki i przynieść z nieodległego cmentarnego ujęcia świeżą wodę, by móc wstawić do niej przyniesione kwiaty. Dopiero wtedy, odmówiwszy rutynowo modlitwę za zmarłych, mogła skupić się na tym, co w swym zwyczajowym rytuale kochała najbardziej, czyli na duchowej rozmowie z rodzicami.

— Mała Klarcia już jest z nami! — oznajmiła im radosnym szeptem, wpatrując się w coraz słabiej majaczące w zapadającym zmroku porcelanowe fotografie ich twarzy. — Zostaliście babcią i dziadkiem! Ha! Co ty na to, tatku? — uśmiechnęła się do zdjęcia ojca. — Na pewno jesteś dumny z Meli, prawda? I ty, mamo — przeniosła wzrok na twarz matki, której wygrawerowane obok imię miało przez całe życie nosić nowo narodzone dziecko. — Urodziła twoją imienniczkę! Oczywiście wy już pewnie sami o tym wiecie, bo wszystko widzicie z góry, ale ja musiałam tu przyjść i podzielić się z wami tą cudowną nowiną. Takimi rzeczami zawsze trzeba dzielić się z najbliższymi i najważniejszymi osobami na świecie, prawda?

Jak zawsze, kiedy do nich mówiła, zdało jej się, że rodzice odpowiadają jej łagodnym uśmiechem, który niby i tak był obecny na ich porcelanowych fotografiach, ale w takich chwilach, podobnie jak ich oczy, zdawał się jakby ożywać i nabierać światła. Dziś takie wrażenie sprawiły na niej zwłaszcza oczy ojca, które patrzyły na nią uważnie i zdawały się odpowiadać jej pytaniem na pytanie. Czy na pewno powiedziałaś o tym wszystkim najważniejszym osobom na świecie? Ze wszystkimi podzieliłaś się wieścią o narodzinach małej Klary? Iza drgnęła, tknięta przeczuciem, że w istocie do kogoś jeszcze powinna się odezwać.

„Majk!” — błysnęło jej w głowie.

Zerknęła na niknącą już powoli w mroku twarz ojca, którego uśmiech zdawał się potwierdzać, że właśnie o to chodziło. Ech, nie… to zapewne było tylko złudzenie, jedno z wielu, jakie nieraz miewała w tym niezwykłym miejscu. A jednak owa spontanicznie zrodzona myśl wymagała zdecydowanej reakcji. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, sięgnęła do kieszeni po telefon i wybrała z kontaktów numer Majka. Michaś. Uśmiechnęła się do siebie na widok tej kombinacji liter, która nieraz już pojawiała się na wyświetlaczu jej telefonu, zarówno w dobrych, jak i w trudnych chwilach, po czym na ekranie, aż rażącym światłem wśród zapadających ciemności, wklepała szybko smsa.

Dobry wieczór, szefie. Piszę, żeby się pochwalić. Dziś w południe przyszła na świat moja mała siostrzenica, Klara. Mam nadzieję, że w firmie wszystko okej? Iza.

Wysławszy wiadomość, ocknęła się nagle, jakby dopiero teraz zorientowała się, że w międzyczasie zrobiło się prawie zupełnie ciemno. Tak ciemno, że ledwie widziała tabliczki z nazwiskami rodziców na nagrobku z białego marmuru… Rozejrzała się zaniepokojona, bowiem przebywanie o tej porze na cmentarzu mimo wszystko nie należało do przyjemności. Zdecydowanie należało już wracać.

Pozdrowiła jeszcze raz w myśli rodziców z obietnicą, że na dniach wróci tu na dłużej, po czym szybkim krokiem skierowała się ku wyjściu, siłą woli odpychając nasuwający się na pamięć obraz sprzed ponad roku, kiedy to w tym samym miejscu spotkała czarnooką nieznajomą. Dziś również miała podskórne przeświadczenie, że pani Ziuta była blisko, choć z jakiegoś powodu (a może po prostu z delikatności?) nie chciała jej się pokazywać. Co prawda nie ulegało wątpliwości, że dusza „cyganki” była jej w pełni życzliwa, jednak sama myśl o spotkaniu jej tutaj sprawiła, że po plecach przebiegł jej lodowaty dreszcz, a serce zabiło jak dzwon w nagłym ataku przestrachu. Jeszcze bardziej przyśpieszyła więc kroku, ostatnie metry terenu cmentarza pokonując niemal biegiem.

W chwili gdy mijała żeliwną bramę osłoniętą dwoma wielkimi modrzewiami i ciągnącym się wzdłuż całego ogrodzenia szpalerem gęstych tuj, z kieszeni dobiegł do jej uszu przyciszony sygnał przychodzącego smsa. Dźwięk ten zabrzmiał tak przyjaźnie i kojąco, jakby Majk (domyśliła się bowiem natychmiast, że to wiadomość zwrotna od niego) był tu przy niej i w jakiś niewytłumaczalny sposób zapewniał jej bezpieczeństwo. Zupełnie jak tam, na końcu świata, gdzie surowa natura mogłaby wzbudzać jej niepokój, gdyby była sama, lecz przy nim niczego nie musiała się bać. Teraz też, choć w tych bądź co bądź niezbyt komfortowych okolicznościach mogło się to zdać więcej niż dziwne, Iza uspokoiła się zupełnie, bicie serca wróciło do normalnego rytmu, a poczucie metafizycznej obecności „cyganki” opuściło ją jak ulatniająca się kamfora. Nie bała się już niczego, zwłaszcza że po wyjściu z cmentarza, znalazłszy się na prostej drodze wśród rozległych pól i łąk, widząc przed sobą zabudowania Korytkowa z zapalającymi się coraz liczniej światłami w oknach, znów była u siebie, spokojna i przepełniona wewnętrzną radością.

Kiedy oddaliła się od cmentarza na odległość kilkudziesięciu metrów, wyjęła z kieszeni telefon, by odebrać wiadomość od Majka.

Gratulacje dla siostry, szwagra i dla Ciebie! Niech mała księżniczka chowa się zdrowo! W firmie wszystko gra, stary sternik trzyma kurs na łajbie, tylko strasznie pusto mu na pokładzie bez głównej nawigatorki. Ale nie takie rzeczy się wytrzymywało. Odpoczywaj, ile wlezie, mały elfie. Majk.

Zatrzymała się na środku drogi, by odpisać.

Dziękuję, Michasiu. Główna nawigatorka zbiera siły, żeby w sierpniu po raz pierwszy samodzielnie przejąć ster i odesłać starego sternika na zasłużony odpoczynek. Spokojnego, szerokiego morza, kapitanie!

Wcisnęła Wyślij i znów dziarskim krokiem ruszyła w stronę Korytkowa, mijając po lewej pamiętną łąkę, obecnie spowitą w ciemności, pokrytą wysoką, niezżętą trawą, spośród której dobiegało cichutkie cykanie świerszczy. Jak wtedy… jak kiedyś, w czasach mitycznego szczęścia sprzed całych pięciu lat… i jak całkiem niedawno, bo zaledwie przedwczoraj, na samym końcu świata…

A oto zza niewielkiej chmury, która nie wiedzieć skąd znalazła się na pogodnym niebie, wychynął blady księżyc, dokładnie ten sam co dwa dni temu, może tylko odrobinę grubszy, był bowiem ciągle w fazie zbliżania się do pełni. Serce zabiło jej słodko, radośnie… Ach, cóż to był za wieczór! Było jej dziś tak dobrze, tak błogo! Jakim tandetnym pomysłem byłoby spędzić te chwile na hałaśliwej dyskotece w Małowoli! Bogu dzięki, że nie przyszło jej do głowy ulec namowom Michała i Zbyszka! Inni, owszem, skoro to lubią, niech bawią się do upadłego w tej puszce sardynek u Mańczaka, ale ona? Ona wolała spokój… i chyba była już za stara na te małowolskie imprezy, skoro do szczęścia wystarczała jej ciemna przestrzeń pól, powiew wieczornego wiatru we włosach i blade światło księżyca… oraz kilka ciepłych słów od najdroższego sercu przyjaciela…

Kolejny dźwięk powiadomienia o nowej wiadomości. Na pulpicie znów ciąg liter, na widok którego usta same układają się w ciepły uśmiech. Michaś.

Kapitan żegluje na otwartych wodach i nie boi się, że zboczy z drogi, bo płynie w świetle nocnego księżyca. Mgły za burtą nie ma. Co porabia moja terapeutka? Kładzie się już grzecznie spać?

Przystanąwszy po raz kolejny na środku drogi, wysłała mu natychmiastową odpowiedź.

Nie, idę drogą przez pola, wracam z cmentarza od mamy i taty, a nade mną właśnie świeci taki nocny księżyc. Dokładnie taki, o jakim piszesz. Jesteś niesamowity! Skąd to Ci przyszło do głowy?

Wiadomość zwrotna przyszła po niecałej minucie, zanim zdążyła zrobić kilkadziesiąt kroków do przodu.

Jestem na podwórku przy Zamkowej, właśnie dojechałem do firmy i smsuję z Tobą spod drzwi do kuchni. Widzę tego księżycowego frajera tak samo jak Ty. Uśmiechniesz się do mnie przez niego?

Odczytując ostatnie słowa, Iza parsknęła śmiechem, lecz posłusznie zatrzymała się na drodze niedaleko wejścia między zabudowania Korytkowa, podniosła głowę i spojrzała prosto w księżyc, uśmiechając się do niego najcieplej i najsłodziej, jak tylko potrafiła. Szalona absurdalność tego pomysłu, podbita radością przepełniającą dziś po brzegi jej serce, nadała tej chwili tak niezwykłego uroku, że nagle i niespodziewanie ogarnęło ją przemożne pragnienie tańca. Ach, zatańczyć jak elf… jak prawdziwy nocny elf w promieniach księżyca!…

Wyciągnąwszy w górę oba ramiona, z rozświetlonym telefonem w prawej dłoni, pofrunęła lekkim krokiem po piaszczystej drodze, obracając się zwiewnie jak motyl wokół własnej osi, z głową zadartą w górę i roześmianymi oczami utkwionymi w srebrnej, niepełnej tarczy księżyca. Ach, wspaniała zabawa! Milion razy lepsza od tej oklepanej dyskoteki w Małowoli! Spontaniczny taniec elfa w księżycowym blasku, wśród cichego cykania świerszczy…

Przerwał jej kolejny sms.

Dziękuję ci, nocny elfie. Lecę do roboty. A Ty śpij dzisiaj dobrze. M.

Znów przeniosła wzrok na księżyc, który, podobnie jak pół roku temu w Liège, zdawał się mieć oczy… napełnione srebrnym blaskiem stalowoszare oczy Majka…

— Iza? — rozległ się wśród ciemności znajomy, przyciszony głos.

Podskoczyła jak oparzona i natychmiast odwróciła się w tamtą stronę, na wpół przestraszona, na wpół zawstydzona faktem, że jej zwariowany taniec w blasku księżyca miał niewygodnego świadka.

— Misiu? — odparła z zaskoczeniem, odruchowo wygaszając telefon i chowając go do kieszeni dżinsowych spodenek. — Co ty tu robisz?

W istocie, na tle pierwszych budynków Korytkowa, w miejscu, gdzie asfaltowa szosa kończyła się, przechodząc w piaszczystą drogę prowadzącą na cmentarz, majaczyła znajoma sylwetka Michała. Był dziś ubrany na ciemno, przez co Iza nie mogła dostrzec go wcześniej, mimo że, jak się zdawało, od początku nie krył się pomiędzy zabudowaniami, lecz stał na otwartym terenie, obserwując ją z daleka. Jego obecność tutaj, podobnie jak trzy miesiące wcześniej, gdy rozmawiali praktycznie w tym samym miejscu, nie mogła nie zrobić na niej wrażenia, zwłaszcza że nie widziała go na żywo od całych sześciu tygodni. Serce zabiło jej mocniej i pomimo efektu zaskoczenia w niezręcznej sytuacji, który nieco zepsuł jej szampański humor, nowe, ciepłe uczucia, jakie rozwinęła względem niego od czasu porannej rozmowy z Dorotą, sprawiły, że owo nieplanowane spotkanie odebrała tym razem całkowicie pozytywnie.

— Czekam na ciebie — odparł łagodnym tonem Michał.

— Ach! — zdziwiła się, podchodząc do niego bliżej. — Naprawdę?

— Naprawdę. Przyuważyłem cię z okna w hotelu, jak szłaś z kwiatkami w stronę cmentarza. To już chyba taka tradycja. Od wczoraj miałem oko na drogę, spodziewałem się, że prędzej czy później wybierzesz się na groby. Widzisz? — mrugnął do niej. — Coraz lepiej znam twoje zwyczaje.

— Rzeczywiście — przyznała z uśmiechem. — Pomyślałam, że skoczę jeszcze na chwilę do mamy i taty, dzisiaj urodziła mi się siostrzenica.

— Słyszałem — odparł ciepło. — Gratulacje.

— Dzięki — skinęła głową, ruszając powoli dalej. — No i właśnie byłam odwiedzić rodziców, a teraz muszę już biec z powrotem i kłaść się spać, bo nie śpię od trzeciej nad ranem i już zaczyna mnie morzyć. Dlatego jeśli chodzi o tę dyskotekę, na którą mnie zapraszałeś — dodała z zakłopotaniem — to wybacz, ale…

— Spokojnie, nic się nie stało — przerwał jej tym samym, ciepłym i łagodnym tonem. — Mnie też niezbyt chciało się jechać, mam teraz takie urwanie jaj, że bajka. Oczywiście gdybyś ty jechała, to co innego — zaznaczył. — Ale kiedy napisałaś mi, że nie możesz, to sam też chętnie zrezygnowałem. Bez ciebie to żadna zabawa, zresztą wolę pogadać na spokojnie tutaj, sam na sam. Podprowadzę cię na chatę, okej?

— Jasne — szepnęła.

Ruszyli szybszym krokiem, skręcając po chwili w nitkę asfaltu prowadzącą w stronę hotelu Krzemińskich i domu Izy. Wokół panowały głębokie ciemności, które dopiero w oddali rozjaśniała łuna bijąca od oświetlenia hotelu. I on był obok. On… ten, za którym jeszcze rok temu skoczyłaby w najstraszliwszą, ziejącą ogniem piekielną czeluść, byle tylko chciał z nią być… Był. Znów przyszedł do niej sam z siebie, szukając jej towarzystwa. Czy to nie było miłe i znaczące? Owszem. A jednak ten księżyc, który świecił nad nimi i romantyczną poświatą oblewał okolicę, nie był jego księżycem. Ktoś inny był jego właścicielem… kapitanem i sternikiem żeglującym w księżycowym blasku w poszukiwaniu dobrej drogi…

— Patrzyłem na ciebie, jak idziesz z cmentarza — podjął ostrożnie Michał. — I myślałem, że już nie dojdziesz, co chwila zatrzymywałaś się i grzebałaś w telefonie.

— Smsowałam — wyjaśniła mu zdawkowo.

— Pewnie z koleżanką? — domyślił się.

Nie odpowiedziała, uznając, że informacja o adresacie wiadomości wysyłanych z zalanej księżycem drogi, mogłaby tylko niepotrzebnie go zirytować i popsuć atmosferę dopiero co rozpoczętej rozmowy. Rozmowy, której przecież i ona chciała. Chyba.

— Chciałeś ze mną pogadać — przypomniała mu wymijająco. — O czymś konkretnym?

Michał przyglądał się przez moment jej profilowi, ledwo widocznemu w księżycowym blasku, a wnioskując z jej zachowania, że nie otrzyma odpowiedzi na zadane pytanie, westchnął bezgłośnie i pokiwał głową.

— I tak, i nie — odpowiedział. — Mam rzeczywiście jedną bardzo konkretną sprawę, właściwie nawet nie do ciebie, tylko do Roberta, ale skoro już tu jesteśmy i gadamy, to chyba mogę przekazać ją tobie?

— Oczywiście — odparła skwapliwie, aż przystając na drodze i zerkając na niego z mimowolnym niepokojem. — Do Roberta? O co chodzi?

Michał również zatrzymał się.

— O moją ekipę budowlaną — wyjaśnił jej rzeczowo. — Jakiś czas temu była taka wstępna umowa, może nie do końca dogadana, bo to Waldek załatwiał, nie ja, ale jednak… że będę mógł na parę dni pożyczyć Robertowi chłopaków, żeby podgonili robotę. Wiesz, na tej waszej budowie.

— Aha… tak, słyszałam — przyznała ostrożnie Iza. — Mela wspominała mi o tej opcji.

— No i właśnie dzisiaj widziałem, że tylko trzech u was pracowało — ciągnął z lekkim zakłopotaniem Michał. — Piotrek Siwiec i tych dwóch z Małowoli. Potem dowiedziałem się, że Robert musiał jechać na poród córki i dlatego go nie było, a wiadomo, że jak jeden z ekipy odpada, to i robota wolniej idzie. Zresztą co to jest czterech ludzi na taki budynek? Żart! Więc pomyślałem, że może da się trochę pomóc, nie? Stawiają ściany, sam wiem, jak to jest, chciałoby się jak najszybciej przykryć to dachem i zamknąć stan surowy. A teraz akurat jest ładna pogoda, potem nie wiadomo, jak będzie… Rozumiesz. Krótko mówiąc, jeśli Robert by chciał, to ja od poniedziałku mogę podesłać mu do pomocy sześciu albo siedmiu chłopa — podsumował. — Stanęliby w dziesięciu i w parę dni pchnęliby mu kupę tych ścian. Nie wiem, co tam stawiacie, nie wnikam w to — zaznaczył wymownie — ale rozumiem, że wyżej niż do pierwszego piętra ta budowa nie pójdzie?

— Nie — pokręciła głową Iza, uznając, że tej informacji może udzielić mu bezpiecznie. — To ma być budynek jednopiętrowy.

— Tak właśnie pomyślałem — uśmiechnął się nie bez satysfakcji. — Widać po konstrukcji tego, co już zbudowali. Więc nie wiem, Iza… — podjął niepewnie. — Coś trzeba by ustalić. Widziałem, że Robert wrócił już z Radzynia, jego auto stoi u was pod domem, ale czy będzie chciał ze mną gadać o tej porze?

— Robcio teraz śpi — oznajmiła mu Iza, znów powolnym krokiem ruszając w stronę domu. — Jest wykończony po trudnym dniu, więc nie ma mowy, żeby go teraz budzić. Za nic w świecie na to nie pozwolę.

— Jasna sprawa — zgodził się skwapliwie.

— Ale jutro z samego rana przekażę mu twoją propozycję — obiecała. — I dziękuję ci za nią, Misiu, to miło z twojej strony. Co prawda nie chcę arbitralnie wypowiadać się za Roberta, ale myślę, że nie będzie miał nic przeciwko temu, żeby skorzystać z pomocy twojej ekipy. Rozważał to już dawno, bo bardzo zależy mu na czasie, ładna pogoda, jak mówisz, nie potrwa przecież wiecznie. Dlatego tym bardziej dziękuję ci w jego imieniu. On zresztą, o ile wiem, ma telefon bezpośrednio do pana Waldka, więc jakby co powoła się na ciebie i sam sobie z nim wszystko załatwi.

— Okej.

Znów zapadła cisza, przerywana jedynie dźwiękiem ich zgodnych kroków na asfalcie. Iza mimochodem zerknęła w dół na ubrane w ciemne dżinsy i obute w sportowe adidasy nogi Michała. Szedł prężnym krokiem świadczącym o niespożytych pokładach energii i siły młodości, którą mimowolnie podziwiała już kilka tygodni temu na lubelskiej starówce i której efektu dopełniało obecnie również jego coraz dojrzalsze i coraz bardziej odpowiedzialne zachowanie. Nawet sam fakt, że oto sam z siebie, nie pytając o własne korzyści, zaproponował pomoc dla Roberta, był dla niej znakiem ogromnej pozytywnej ewolucji, jaką przeszedł w ostatnim czasie. Zmieniał się… ewidentnie zmieniał się na lepsze! Czy to nie była zapowiedź stopniowego spełniania się słów pani Ziuty? Tak… pewnie tak…

— Jak idzie interes? — zagadnęła po kilkudziesięciu sekundach ciszy, uznając, że wypada podtrzymać rozmowę. — Słyszałam, że twój tata nadal ma kłopoty ze zdrowiem?

— Aha, cienko z nim było ostatnio — przyznał tonem wskazującym na to, że nie o tym chciałby rozmawiać. — Ale wyciąga się powoli i pod koniec lipca powinien już wrócić do gry. Jak by na to nie spojrzeć, twardy z niego staruszek… Iza?

— Hmm? — spojrzała na niego spod oka.

Jego oświetlona księżycem twarz, tak przystojna i pociągająca jak chyba jeszcze nigdy, wyrażała jednocześnie czułość i niepewność.

— Tęskniłem za tobą — powiedział cicho. — I tak strasznie się cieszę, że dzisiaj wreszcie mogę cię zobaczyć.

Tych kilka prostych słów, brzmiących w jego ustach wyjątkowo szczerze, zalało dawnym ciepłem wrażliwe serce Izy. Czy i ona cieszyła się, że go widzi? Ależ oczywiście! Jakże miałaby się nie cieszyć! Zwłaszcza po tym, co dziś rano powiedziała jej o nim Dorota… Czy tęskniła za nim? Niewątpliwie… tak, oczywiście że tak!

— Ja też, Misiu — odparła z przekonaniem.

Szli dalej w milczeniu, ale było to już inne milczenie niż wcześniej… było to milczenie budujące i naprawcze. Jakby powoli wszystko, co było rozprute, na powrót się zszywało, chociaż obojgu nadal brakowało odpowiednich słów, by wyrazić to i skomentować. Fascynująca poświata księżyca nadawała otoczeniu romantyczny klimat, kojarząc się z otwartym nocnym oceanem, po którym można by żeglować bez końca… byle mieć dobrego sternika i odpowiedzialnego kapitana. Iza instynktownie podniosła głowę i nieśmiało spojrzała na księżyc, a on natychmiast uśmiechnął się do niej. Tak, uśmiechnął się, przecież nie zwariowała! Uśmiechnął się srebrnymi oczami, które nadal zdawały się lśnić na jego niepełnej tarczy…

Nagle poczuła miękki dotyk dłoni Michała, który ostrożnym gestem ujął w marszu jej dłoń. Zupełnie jak dawniej… jak kiedyś… w czasach idealnego szczęścia… Pod tym dotykiem, delikatnym, czułym i jakby nieco nieśmiałym, z wrażenia aż zakręciło jej się w głowie. W pierwszej sekundzie spięła mięśnie palców i już miała cofnąć rękę, kiedy pomyślała, że przecież nie ma powodu uciekać… że właśnie tak trzeba… Tak. To była przecież jej droga. Jej droga, ta upragniona od lat, a teraz rysująca się się przed nią coraz jaśniej i wyraźniej. Co prawda metafizyczna mgła nadal spowijała ją swym mleczno-białym woalem, ale to przecież tylko kwestia czasu i wszystko się unormuje… mgła powoli opadnie i odsłoni obraz jej przyszłego szczęścia… A może warto było jej w tym nawet odrobinę pomóc? Tylko trochę, na próbę, choćby po to, żeby sprawdzić samą siebie. Bo czy nie to właśnie podpowiadało jej serce? Czy nie o tym szeptał jej do ucha ów tajemniczy głos, w który w ramach terapii kazał jej się wsłuchiwać Majk?

Majk, ach, Majk… ciekawe, co teraz robi? Jest już w Anabelli, więc pewnie rutynowo ustawia pracę na sali i zabawia rozmową stałych klientów… ewentualnie pomaga Antkowi i Chudemu w organizacji parkietu pod codzienną dyskotekę… a może siedzi w gabinecie i męczy się z opisywaniem faktur, których tak nienawidzi? Ach, biedak! Nikt nie może mu w tym pomóc, bo oprócz niego tylko ona się na tym zna, a ona przecież teraz jest tu… Tak, jest tu. Z Michałem, który idzie tuż przy niej i coraz śmielej tuli w swojej dłoni jej dłoń… A zatem… na czym to stanęliśmy? Aha, głos serca. Co podpowiada jej ów głos? Ba… to nie takie proste! Im mocniej Michał ściska ją za rękę, tym trudniej jej się wsłuchać w samą siebie. A może wcale jeszcze nie przyszedł na to czas?

No dobrze. Na dziś chyba już wystarczy. Mgła mimo wszystko jeszcze nie opadła i nadal należało zachowywać ostrożność.

— Widziałam dzisiaj Zbyszka i Kubę — powiedziała, powolutku, najdelikatniej, jak tylko mogła, wycofując rękę. — Z jeszcze jakimiś trzema. Rano byli u mnie w sklepie, a potem jeździli po całym Korytkowie takim białym wypasionym BMW.

Michał posłusznie puścił jej rękę.

— No wiem — przyznał spokojnie. — Chłopaki się bawią.

— A podobno mieli pracować — zauważyła z przekorą. — Mówiłeś, że tak ich pogonisz do roboty, że nie będą mieli czasu na nic innego.

Na tę uwagę przez twarz Michała przemknął wyraz niechęci.

— Ech, daj spokój, Iza — machnął niecierpliwie ręką. — Na to szkoda zachodu. Oni do niczego się nie nadają, dwie lewe ręce to mało powiedziane, więcej napsują i naprzeszkadzają, niż zrobią coś z sensem. Nie sądziłem, że tak to będzie wyglądało, chociaż w sumie mogłem się domyślić. Ale co zrobić? Nie mam czasu użerać się z nimi, tłumaczyć, pilnować… poza tym nie chcę się kłócić, w końcu sam ich tutaj zaprosiłem, nie?

— No tak — przyznała oględnie. — Teraz to już nawet nie wypada. Czyli co? Chyba trochę zrobiłeś się w konia?

— Trochę! — prychnął. — Totalnie! Ty wiesz, co mi powiedział Krystek? Że myśleli, że z tą robotą w hotelu to był tylko taki głupi żart i że chyba nie mam mózgu, jeśli myślę, że oni w wakacje będą wstawać o szóstej. Wyobrażasz to sobie? A niech ich!… Ale trudno — machnął znów ręką. — Przynajmniej mam nauczkę na przyszłość. Już sobie powiedziałem, że to jest pierwszy i ostatni taki numer. Zostają u mnie jeszcze dwa tygodnie, a potem szlaban, nie chcę ich tu nigdy więcej widzieć.

— Nie dziwię ci się — westchnęła Iza, zerkając na niego z mimowolnym współczuciem. — Akurat teraz, kiedy masz sezon i przydałoby ci się parę osób do pomocy…

— No, przydałoby się — zgodził się Michał. — Ale z nimi szkoda czasu i nerwów, prędzej bym osiwiał, niż coś miał z tej współpracy. Nawet tej francuskiej reklamy nie potrafili mi zrobić. Zbychu uznał, że tekst jest za trudny i on woli tego nie tłumaczyć, żeby czegoś nie przekłamać, a do tego, jak mówi, gramatyka francuska leży u niego i kwiczy. No to po co, kurde, obiecywał, jak z góry wiedział, że nie da rady? Żenada i tyle.

— Żenada — przyznała smutno Iza. — Trudno ująć to inaczej. Fakt, że jeśli chodzi o kompetencje gramatyczne Zbyszka, to on naprawdę ich nie posiada, obiektywnie to potwierdzam. Kuba w sumie tak samo… Więc może jednak lepiej dla ciebie, że się z tego wycofali?

— Może i tak — westchnął z rezygnacją Michał. — W każdym razie nie mam już do tego nerwów. Dlatego odpuściłem i dałem im wolną rękę, byle mi się po hotelu nie plątali i nie włazili w szkodę. Wiem, że całymi dniami włóczą się po okolicy beemką Jacka i robią mi oborę, ale co ja na to mogę, Iza? Tyle spraw do załatwienia, jeszcze ich mam pilnować?

— Nie no… jasne — pokiwała głową. — To już nie są dzieci.

— Z tobą to zupełnie inaczej by się pracowało — dodał Michał, zerkając na nią znacząco. — I mam nadzieję, że jeszcze będę miał do tego okazję. We dwoje, z naszym doświadczeniem, moglibyśmy stworzyć niezły biznesowy team, co nie, mała? Trzeba będzie kiedyś konkretniej o tym pogadać.

— Pogadamy — odparła wymijająco, nieco przyśpieszając kroku.

— Ale to oczywiście dopiero za jakiś czas — dodał szybko. — Na razie się nie pali, wiadomo, zwłaszcza że każdy póki co ma co robić na bieżąco. Słyszałem, że dowodzisz teraz w sklepie w zastępstwie siostry? — zagadnął. — Długo będziesz to miała na głowie?

Iza pokręciła głową z rozbawieniem, jak zawsze zafascynowana tempem, w jakim wszelkie plotki roznoszą się po Korytkowie.

— Parę dni na pewno — odparła rzeczowo. — A może nawet całe trzy tygodnie? Mela ma teraz ważniejsze sprawy na głowie, przede wszystkim musi dojść do siebie i zorganizować się w nowej sytuacji, a ja będę jej pomagać tak długo, jak będę mogła. W końcu po to tu jestem — uśmiechnęła się.

— Ale chyba też po to, żeby sama odpocząć, co? — zauważył Michał. — Wiadomo, że jak trzeba pomóc rodzinie, to trzeba, ale jednak… nie szkoda ci urlopu?

— Nie szkoda — zapewniła go spokojnie. — Jestem szczęśliwa za każdym razem, kiedy mogę pomóc Meli, a w takich okolicznościach jak teraz uważam to wręcz za przyjemność, a nie obowiązek.

— Hmm — mruknął z niedowierzaniem Michał. — To jesteś dużo lepsza ode mnie, bo dla mnie robota to nigdy nie jest przyjemność. Trzeba ją odwalić, to okej, odwalam… ale przyjemność to ja rozumiem zupełnie inaczej.

Mówiąc to, zatrzymał się, zastępując jej drogę, przez co ona również musiała przystanąć. Światło księżyca padło jej na twarz, odbijając się w jej wielkich oczach. Uśmiechnęła się do niego na wpół przekornie, na wpół kokieteryjnie.

— Czyli jak? — zapytała niewinnie.

Michał również uśmiechnął się, po czym przybliżył się do niej i sięgnął dłonią, by odsunąć kosmyk włosów z jej policzka. Zachwycony, że pozwoliła mu na to bez protestu, wsunął głębiej palce w jej włosy za uchem.

— Nie wiesz? — szepnął, schylając się do niej mocniej. — Czy tylko udajesz?

Był teraz tak blisko, że poczuła przytłumiony, niezbyt silny dziś zapach jego korzennych perfum. Tych samych co pięć lat temu… dokładnie tych samych! Ciekawe, czy nadal używał ich regularnie, czy po prostu trwale przesiąknęły nim jego ubrania? A może to było tylko złudzenie olfaktyczne, któremu ulegały jej zmysły? W każdym razie był to zapach, którym dawniej karmiła się jej dusza… pamiętny, upragniony, najdroższy… A jednak dziś wolałaby chyba, żeby ów zapach był delikatniejszy i bardziej stonowany, nie taki agresywny. Znała taki jeden…

— Nie wiem — odparła z przekorą, żartobliwym gestem odpychając go od siebie i cofając się o krok. — Skąd miałabym wiedzieć? Ja się przecież na tym nie znam!

Michał pokręcił głową, wpatrując się roziskrzonymi oczami w jej figlarnie uśmiechniętą twarz, która w świetle księżyca zdawała się być piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. I ten uroczy flircik, którego nawet się nie spodziewał, a który w kilka sekund rozpalił mu zmysły niczym ogień. Znów podszedł bliżej, redukując do minimum dystans, który ich dzielił, i położył obie dłonie na jej ramionach przykrytych jedynie dwoma cienkimi paskami letniej bluzeczki. Na ich delikatnej skórze wyczuł leciutką gęsią skórkę, która raczej nie miała nic wspólnego z temperaturą powietrza… Jak bowiem mogło jej się zrobić zimno w czasie tak gorącej lipcowej nocy?

— Znasz się — szepnął, przyciągając ją do siebie. — Doskonale się znasz, mała…

Ogarnął ją ramionami i schylił się, by sięgnąć ustami do jej ust. Jednak w tym momencie dziewczyna ze śmiechem wywinęła się z jego objęć i znów odepchnąwszy go żartobliwie, ominęła go i swobodnym krokiem ruszyła w stronę rozświetlonej bryły hotelu. Zaskoczony, ale i urzeczony tym przekornym gestem Michał przez chwilę patrzył za nią jak zaczarowany, po czym rzucił się, żeby ją dogonić.

— Wybacz, Misiu, muszę już wracać do domu — oznajmiła mu spokojnym, neutralnym tonem Iza, jeszcze bardziej przyśpieszając kroku. — Jeśli chodzi o dzisiejszy dzień, to dla mnie największą przyjemnością będzie w końcu załadować się do łóżka i przespać się trochę. Na szczęście jutro jest niedziela i nie trzeba będzie zrywać się o piątej trzydzieści, ale zważywszy na to, że mam sporo zaległości… — zawiesiła znacząco głos.

— Jasna sprawa — odparł Michał równie neutralnym tonem. — Dzisiaj nie będę cię zatrzymywał, ale musisz mi obiecać, że spotkamy się któregoś wieczoru na dłużej, okej? Mam z tobą kilka spraw do omówienia, no i przede wszystkim chciałbym się umówić na ten wyjazd do Polan — zaznaczył. — Miałaś obejrzeć naszą nową działkę.

Słowo naszą delikatnie podkreślił, choć tak znaczące sformułowanie i tak nie umknęłoby uwadze Izy, której od skrywanych emocji zaczynało się już odrobinę kręcić w głowie.

— Obejrzę — obiecała. — Pogadamy o tym na tygodniu, dobrze? Wolałabym niczego nie planować, dopóki Mela nie wróci z malutką ze szpitala, mam nadzieję, że za kilka dni ją puszczą, ale to na razie nic pewnego.

— Okej — skinął głową Michał. — Możemy też wybrać się w końcu do Mańczaka, grają co drugi dzień, ale taka najlepsza impra jest zawsze w sobotę. Cała okolica zwala się do niego, można naprawdę super się wybawić. Dzisiaj nam nie wyszło, bo wiadomo… ale może za tydzień? Co, Izulka? — dodał, obejmując ją lekko ramieniem. — Zarezerwujesz sobie wstępnie przyszłą sobotę?

Dochodzili już do budynku hotelu, stopniowo wkraczając w krąg światła bijącego od dziedzińca i okien budynku, co dało Izie pretekst do odsunięcia się od niego. Mimo wszystko za wcześnie jeszcze było na publiczne obnoszenie się z czymś, co dopiero zaczynało się odbudowywać, a w Korytkowie każda ściana miała oczy i uszy.

— Pomyślę o tym — odpowiedziała spokojnie.

— W końcu urlop ma się tylko raz w roku, nie? — ciągnął Michał, posłusznie odsuwając się od niej na neutralny dystans. — I głupio by było, gdybyś…

— O, dobrze, że wreszcie pana widzę! — zawołał z ulgą starszy mężczyzna, który nagle wyłonił się zza rogu budynku i podszedł do nich szybkim krokiem. — Szukamy pana już chyba z pół godziny, a pan jak kamień w wodę!

Michał przystanął, a przez jego twarz przebiegł wyraz zniecierpliwienia i niechęci, który jednak szybko przykrył lodowato uprzejmą miną.

— Co się stało? — zapytał chłodnym tonem, w którym zabrzmiała nuta znana Izie ze sposobu mówienia starego Krzemińskiego. — Jakiś problem?

— No problem, problem! — pokiwał głową mężczyzna. — A co! Od dwóch godzin w łazienkach nie ma ciepłej wody!

— Właśnie! — dodała zawinięta w orientalny szlafrok i ubrana w klapki kobieta w średnim wieku, która w tym momencie w towarzystwie kilku innych osób również wychynęła z podcieni budynku. — Ani włosów umyć, ani dzieci wykąpać… Tylko zimna leci!

— Podobno w kotłowni coś nawaliło, ale nikt nam oficjalnie informacji nie udziela — dodał inny mężczyzna. — Kazali gadać bezpośrednio z panem.

Michał westchnął i zerknął na Izę, która odruchowo przystanęła razem z nim, jednak teraz, wobec zasłyszanej rozmowy, natychmiast cofnęła się o kilka kroków.

— To ja już pójdę — powiedziała szybko. — Nie będę przeszkadzać, widzę, że jest pilny problem do rozwiązania… Dobry wieczór państwu — uśmiechnęła się grzecznie, widząc, że wszystkie spojrzenia skupiły się teraz na niej.

— A dobry wieczór, dobry wieczór! — odezwało się kilka życzliwych głosów. — No co, nie poznajecie? To ta pani ze sklepu!

— Ach, rzeczywiście! Dobry wieczór pani!

Iza odwzajemniła pozdrowienia, uśmiechając się grzecznie do hotelowych gości Michała, po czym, dawszy mu znak, żeby nie przejmował się nią i zajął się załatwianiem swojej sprawy, powolutku wycofała się z kręgu tłoczących się wokół niego ludzi i ruszyła w stronę domu. Z daleka dobiegały jeszcze do jej uszu gorączkowe przekrzykiwania się gości, którzy zdawali właścicielowi hotelu relację z zaistniałej awarii, przy czym po natężeniu gwaru miała wrażenie, że schodzi się ich w to miejsce coraz więcej. Nie chciała jednak odwracać się, dopóki znajdowała się w oświetlonym miejscu, i dopiero kiedy odeszła w głąb ciemnej drogi, dyskretnie rzuciwszy okiem przed ramię, zauważyła, że wokół Michała zebrał się już co najmniej dwa razy większy tłum niż wcześniej.

„Biedny Misio” — pomyślała ze szczerym współczuciem. — „Już prawie dwudziesta druga, a on jeszcze długo nie położy się spać. Ale co zrobić? Takie są właśnie uroki dowodzenia firmą, o każdej porze dnia i nocy znajdzie się coś do roboty. Tak się zdobywa uprawnienia sternika…”

Uśmiechnęła się do siebie i lekkim krokiem podeszła do furtki swojego domu, odseparowanej kawałkiem żywopłotu od znajdującego się za rogiem wejścia do sklepu i dyskretnie ukrytej w cieniu wielkiego klonu. Wokół było ciemno i cicho, tylko spod odległego o około sto metrów hotelu Krzemińskich wciąż dobiegały odgłosy ożywionej rozmowy, która zresztą też stopniowo przycichała, jako że grupa interweniujących gości zmierzała już wraz z Michałem w stronę wejścia do budynku.

Iza zamknęła za sobą furtkę, przeszła przez podwórko i bezszelestnie weszła do domu. Wszędzie było cicho i ciemno, Robert spał spokojnie w sypialni, w salonie słychać było tylko tykanie starego zegara. Tak, czas było już iść spać. Wykąpała się zatem szybko, starając się jak najmniej hałasować, w czym zresztą, mieszkając na stancji, miała już ogromne doświadczenie, i na palcach przemknęła do swojego pokoju. Nie minęło pięć minut, jak leżała już pod kołdrą z głową wygodnie wtuloną w poduszkę i w przedsennym błogostanie uwalniała powolutku tłumione dotąd myśli, a właściwie nawet nie myśli lecz leniwe, przyjemne przebłyski świadomości, które w łagodny sposób kołysały ją do snu.

Było jej tak dobrze… tak przyjemnie i błogo… Ani trochę nie ściskało się jej serce, nie sprawiało tych kłopotów, z którymi tak niedawno zameldowała się u kardiologa, przeciwnie — było lekkie i spokojne, biło równo i miarowo, jakby nigdy nic mu nie dolegało. A do tego to cudowne uczucie nadziei… wrażenie, że choć była już na dnie, teraz znów wszystko jest możliwe… Czy to był przedsmak prawdziwego szczęścia? A jeśli tak, to czy brał się z dzisiejszej rozmowy z Michałem? Z dotyku jego dłoni na ciemnej drodze zalanej bladym światłem księżyca? Tak… na pewno… Oto na jej oczach zmieniał się dotychczasowy bieg wydarzeń, wszystko nagle zaczynało się naprawiać i układać…

Błękitna poświata promieniująca z tęczówek jego oczu rozjaśnia ciemną przestrzeń ponadnaturalnym blaskiem… Stopniowo blednie i nabiera srebrzystego pobłysku… wokół jest teraz tak pięknie… pachnie lato, ukwiecona łąka… a ona tańczy! Tańczy jak motyl w promieniu księżyca, jak najprawdziwszy nocny elf!

Cichutkie odgłosy zasypiającej wioski powoli oddalają się i wygasają. Tuż przy swoim uchu zapadająca w sen Iza słyszy cichy szept… znajomy, kojący, dający poczucie siły i bezwzględnego bezpieczeństwa. Spójrz w głąb siebie… powoli, bez pośpiechu… posłuchaj, co powie ci serce… W zawrotnym tańcu powoli ogarniają ją męskie ramiona… te jedyne, te najbardziej upragnione, wytęsknione… Przez całe jej ciało przebiega słodki dreszcz, a w oszołomionej burzą zmysłów głowie kręci się jak na karuzeli. W nozdrzach czuje najcudowniejszy na świecie zapach połączony z żarem rozgrzanego ciała… Jest jej tak dobrze… tak cudownie… tak rozkosznie…

W ciemnym dotąd pokoju nagle zrobiło się jaśniej, jako że przez niezasłonięte okno do środka wpadł silny promień księżyca, który właśnie wychylił się zza chmury. Promień ów padł ukosem na twarz leżącej na wznak dziewczyny, która spała głęboko z ciemnymi włosami rozrzuconymi na poduszce, uśmiechając się łagodnie do swych najpiękniejszych snów.

Rozdział dziewięćdziesiąty szósty

— Prześliczna! — szepnęła z zachwytem Iza, schylając się nad szpitalnym łóżeczkiem dla noworodków, w którym spała zawinięta w biało-różowy becik maleńka Klara. — Jaką ma słodziutką buzię… i paluszki… Cud!

— Cud — zgodził się Robert, wymieniając pełne dumy spojrzenia z leżącą obok na łóżku Amelią. — Całe trzy kilo cudu we własnej osobie.

— I od razu widać, że to dziewczynka — dodała oczarowana Iza. — Ma takie delikatne rysy! Widziałam już dwóch małych chłopców, Pepcia i Edzia, synka mojej przyjaciółki Lodzi. Zwłaszcza Edi był wtedy krótko po narodzinach i był ślicznym noworodkiem, ale jednak nie aż tak… Miał od razu męskie rysy buzi i był dużo większy od tej naszej kruszynki. Melu, jak się obudzi, będę mogła na chwilę wziąć ją na ręce? — dodała proszącym tonem.

Amelia, której blada z wysiłku i niewyspania twarz promieniała blaskiem matczynego szczęścia, pokiwała głową z uśmiechem.

— Pewnie, Izunia. To przecież twoja rodzona siostrzenica.

— Moja siostrzenica — wyszeptała Iza, znów pochylając się nad łóżeczkiem i ostrożnie dotykając maleńkiej, zwiniętej w piąstkę dłoni dziewczynki. — Moja mała śliczna Klarcia…

Niedzielne odwiedziny w szpitalu u Amelii i Klary były centralnym punktem wolnego dnia zarówno Izy, jak i Roberta, którzy, wybrawszy się z rana do kościoła, zjedli wczesny obiad i stawili się w Radzyniu dokładnie o godzinie, kiedy na oddziale położniczo-noworodkowym zaczynało się pasmo dozwolonych odwiedzin. Maleńka Klara od pierwszego spojrzenia skradła serce świeżo upieczonej cioci, a kolejną fazę zachwytu wywołał moment, gdy obudziła się i otworzyła oczka. Dwie godziny odwiedzin, podczas których Iza mogła wreszcie porozmawiać z siostrą na temat wydarzeń sobotniego poranka i ponosić na rękach siostrzenicę, napełniły ją radosną energią na resztę dnia, osładzając jej perspektywę zapowiadającego się ciężkiego tygodnia pracy w sklepie.

— Wiesz co, siostra? — zagadnął Robert, kiedy, wróciwszy do domu, wspólnie zjedli podwieczorek i usiedli w salonie przy świeżo zaparzonej kawie. — Ja bym ci radził odpocząć sobie dzisiaj na maksa, pospacerować do samego wieczora i wylenić się, żebyś miała chociaż odrobinę relaksu na tym niby urlopie. Oboje z Melą mamy straszne wyrzuty sumienia, że przez nas tracisz wakacje, a z drugiej strony nie da się ukryć, że bez twojej pomocy byłoby nam naprawdę niełatwo.

— Przestań, Robciu — pokręciła głową Iza. — No co ty? To są jedne z najpiękniejszych dni w naszym rodzinnym życiu, a ja zawsze jestem szczęśliwa, kiedy mogę wam się do czegoś przydać. Nie martw się o mój odpoczynek, dla mnie najważniejszy jest komfort psychiczny, a na fizyczną regenerację też jeszcze będę miała czas. Spokojnie… Zresztą, jak mówisz, dzisiaj sobie odpocznę. Jak tylko skończę tę kawę, lecę na spacer, najlepiej w stronę lasu, bo tam jest najmniej ludzi.

— A kolacją się nie przejmuj — zastrzegł Robert. — Zjem sobie coś sam i chyba zresztą znowu pójdę wcześniej spać, żeby jutro z rana zacząć działać na pełnych obrotach. Więc nie zawracaj sobie mną głowy, jesteśmy niezależni.

— Okej — uśmiechnęła się. — W takim razie chyba rzeczywiście przejdę się gdzieś dalej. Może aż do kapliczki za lasem? Już bardzo dawno tam nie byłam, a kiedyś często chodziłyśmy tam z mamą i z babcią. Dzięki, Robciu. A co do jutrzejszego dnia… — dodała ostrożnie. — Bierzesz w końcu na budowę tego Waldka z ekipą?

— Biorę — skinął głową, odstawiając filiżankę po wypitej kawie na środek stołu i podnosząc się z miejsca. — Zaczekaj chwilę, Iza, okej? Przyniosę sobie tylko jedno małe piwko z lodówki. Napijesz się ze mną?

— Nie, dziękuję — pokręciła głową z rozbawieniem. — Jeszcze nie nauczyłam się pić piwa i ani trochę nie mam na nie ochoty.

— Jasne! — zaśmiał się od progu. — Tym lepiej, będzie więcej dla mnie!

Wyszedł na chwilę do kuchni, skąd wrócił z puszką piwa i czystą szklanką, do której, usiadłszy z powrotem przy stole, z namaszczeniem nalał sobie bursztynowego płynu.

— Biorę Waldka, pewnie — podjął spokojnie. — Już do niego dzwoniłem i jesteśmy dogadani na jutro na siódmą. Powiem ci, że miałem trochę wątpliwości — dodał oględnie. — Zwłaszcza że Piotrek ciągle mnie przestrzega przed jakąkolwiek współpracą z Krzemińskimi. Ale sytuacja naprawdę wymaga przyśpieszenia prac nad stawianiem ścian, póki mamy pogodę, a w sumie Waldek to przecież Waldek, a nie Krzemiński. No bo co to on, niewolnik jakiś? Robotę zrobi u mnie tak samo jak i u niego, a rozliczać będziemy się bezpośrednio. To co? — uśmiechnął się, podnosząc szklankę z piwem. — Zdrowie moich kochanych dziewczyn! Teraz już trzech!

— I zdrowie młodego tatusia! — zaśmiała się Iza, podnosząc w analogicznym geście swoją filiżankę z kawą. — Jedynego męskiego rodzynka w tym gronie!

Oboje uroczyście stuknęli się naczyniami i w symbolicznym geście podnieśli je do ust, po czym ze śmiechem odstawili na stół.

— Tak czy inaczej od jutra Waldek pracuje u mnie co najmniej do końca tygodnia — wrócił do tematu Robert. — I mówi, że będą do dyspozycji nawet do początku sierpnia, tak się umówił z młodym Krzemińskim, więc kto wie, czy nie pociągniemy współpracy i dalej? To są w końcu doświadczeni fachowcy, a na takich teraz najbardziej mi zależy. A swoją drogą, wbrew temu, co mówi Piotrek, ja ostatnio doceniam zachowanie młodego Krzemińskiego — dodał w zamyśleniu, znów podnosząc szklankę i zanurzając usta w piwie. — Ze starym nie ma co gadać, to jest niereformowalny beton i pospolita szuja, ale ten młody jakby powoli zaczynał wyrastać na człowieka. Nie wiem… może to tylko taka chwilowa faza albo jakaś kombinacja z jego strony? W każdym razie ja ostatnio odbieram go całkiem pozytywnie.

Iza uśmiechnęła się tylko, pociągając ostatniego łyka kawy z dna filiżanki.

— Zresztą przestało mnie już obchodzić, czy i co Krzemińscy wiedzą o moich inwestycjach — mówił dalej Robert. — Nie będę się krył ze wszystkim jak szczur, wyrosłem już z tego. Ze starym nie mam zamiaru gadać, a młody sam chyba rozumie, że z racji sąsiedztwa współpraca będzie lepszym rozwiązaniem dla obu stron niż konflikt. Ja też to rozumiem i do pewnego stopnia tego nie wykluczam. Oczywiście nie mówię o aktywnej współpracy — zastrzegł. — Raczej o współistnieniu na zasadzie wzajemnej tolerancji i pokojowego niewłażenia sobie w drogę. Ale to już i tak dużo, prawda?

— To bardzo dużo — przyznała z powagą Iza. — Masz rację, Robciu. Ja sama w pewnym momencie też straciłam cierpliwość i nie utrzymałam nerwów na wodzy, ale w głębi serca też uważam, że takie konflikty są niepotrzebne i szkodliwe dla wszystkich. W końcu Korytkowo jest małe, jesteśmy tu jedną społecznością i powinniśmy wzajemnie się wspierać, zamiast kłócić się ze sobą o byle co.

— Z drugiej strony trzeba zachować ostrożność i nie ufać byle komu — zaznaczył z przekonaniem Robert. — Zwłaszcza takim typom jak Krzemińscy. Po nich wszystkiego można się spodziewać, nawet tego, że prowadzą jakąś fałszywą grę. No ale dobra, nie chcę snuć teorii spiskowych — machnął ręką. — Tak czy inaczej z takimi jak oni lepiej zbytnio się nie spoufalać i tego będę się trzymał, co nie znaczy, że jestem zamknięty na pewne ocieplenie stosunków. Jak by nie było, ten młody ostatnio już kilka razy miło mnie zaskoczył. Co prawda ci jego hotelowi kumple z beemki podpadli już chyba wszystkim w Korytkowie — dodał, krzywiąc się z niesmakiem. — Zachowują się tak jak wcześniej on sam, czyli jak niewychowane bydło, a wiadomo, że zawsze jest tak, że swój do swojego ciągnie. Ale nie jestem takim radykalistą jak Piotrek i mimo wszystko tego Michała ostatnio odbieram na plus.

Znów sięgnął po piwo i z przyjemnością pociągnął długiego łyka ze szklanki, wychylając płyn do dna, po czym dolał sobie z puszki kolejną porcję.

— A jeśli chodzi o naszą halę — podjął spokojnie — to przy wsparciu Waldka ściany na parterze powinny stanąć w całości najdalej do wtorku. Potem zabieramy się za strop, na szczęście filary już wyschły i można będzie na nich kłaść. Jak dobrze pójdzie, do końca lipca postawimy całość. Bez dachu oczywiście.

— Szybko — zauważyła z uznaniem Iza.

— Mhm — uśmiechnął się. — Pewnie że szybko, tutaj nie ma co się cackać. Parter już prawie stoi, zostanie góra, tyle że tam będzie trochę więcej ścian działowych. Chcę tam zrobić dwa mieszkania służbowe, jedno dla Agnieszki, a drugie na zapas, ewentualnie do podnajmowania jako prywatne zaplecze w czasie większych imprez.

— Aha — podchwyciła Iza. — Czyli na górze jednak docelowo nie będzie drugiej sali?

— Nie. Przemyśleliśmy to z Melą i w razie czego będziemy rozwijać salę poprzez zabudowę tarasu, chociaż nie sądzę, żeby to było konieczne. Bardziej zależy nam na jakości i klimacie niż na powierzchni lokalu, a liczy się też kwestia kosztów utrzymania.

Iza pokiwała głową, odsuwając na środek stołu pustą filiżankę po kawie.

— Jasne — zgodziła się. — To rozsądne podejście, chociaż ja i tak nadal uważam tę restaurację za swego rodzaju szaleństwo inwestycyjne. Co nie znaczy, że nie wierzę w jego sukces — zaznaczyła z powagą, widząc, że Robert krzywi się na te słowa. — Po prostu podziwiam wasz rozmach i odwagę. A powiedz mi, Robciu… mówiliście już o tym wszystkim Adze, czy czekacie do jesieni, tak jak ustalaliśmy?

— Czekamy do jesieni — odparł spokojnie Robert. — Nie mówiliśmy nikomu, nawet Piotrek wie tylko tyle, że tam ma być coś w rodzaju gościnnego zaplecza dla klientów, pokoi do wynajęcia itepe. Tak jak mówiłem, nie chcemy nastawiać Agnieszki, zanim inwestycja nie nabierze kształtu, to byłoby dodatkowe zobowiązanie psychiczne również dla mnie, a tego na razie chcę sobie i Meli oszczędzić.

— Jasna sprawa! — przytaknęła skwapliwie Iza. — Tak tylko zapytałam, nie gniewaj się.

— Nie gniewam się, no co ty, siostra? — uśmiechnął się, dopijając piwo. — To przecież był mój pomysł i, jak sama widzisz, konsekwentnie go realizuję. Po prostu na ten moment wolę jeszcze nie ujawniać wszystkich naszych planów i te najbardziej wrażliwe zachować w ścisłym gronie rodzinnym.

— Oczywiście, Robciu.

— Tak czy siak to kwestia co najmniej kilku miesięcy — machnął ręką. — Więc jeszcze nieraz pogadamy sobie o tym we trójkę i wszystko ustalimy. A teraz szkoda czasu, leć na swój spacer, mała. Nie chcę cię zatrzymywać, niedziela to dla ciebie jedyna okazja, żeby wyjść na powietrze i nałapać odrobinę słońca. A ja chyba jeszcze trochę się zdrzemnę — dodał, odstawiając pustą szklankę i przeciągając się leniwie na krześle. — Muszę wyspać się na zapas, bo na tygodniu będzie z tym ciężko, tym bardziej że chciałbym być do dyspozycji też w domu, jak dziewczyny wrócą ze szpitala.

— Tak jest! — podchwyciła żywo Iza, natychmiast podrywając się od stołu. — To wspaniały pomysł, Robciu! Idź uciąć sobie drzemkę po piwku, a ja pozbieram naczynia, umyję je szybko i aż do wieczora znikam z domu. Zamknę ci drzwi i furtkę, będziesz miał na kilka godzin ciszę i święty spokój. Podaj mi tę szklankę, okej? I puszkę też, wyrzucę ją… dzięki. Masz rację, musimy skorzystać z reszty niedzieli i maksymalnie odpocząć. Przed nami taki pracowity tydzień!


„Zmienił się, wydoroślał… wszyscy już to widzą” — dumała Iza, idąc powolnym krokiem dziką ścieżką wydeptaną wzdłuż miedzy dzielącej pole buraków cukrowych i łan dojrzewającej pszenicy. — „Ale czy tak po prostu, czy ze względu na mnie? Bo już sama nie wiem, co byłoby lepsze. Chyba wolałabym, żeby zmienił się tak naprawdę, sam z siebie, a nie tylko dla mnie. A z drugiej strony, jeśli jest w tym jakiś mój udział, to powinnam cieszyć się z tego i być dumna, a nie nadal szukać dziury w całym. Ech, Iza! Czego ty jeszcze chcesz? Słuchaj głosu swojego serca i idź za nim… do Misia. Czy tak trudno ci zrozumieć, że to jest i od początku była twoja droga? Innej przecież nie ma.”

Przystanęła, by zerwać kłos dojrzałej pszenicy, który wisiał pochylony nad ścieżką w trajektorii jej wzroku. Wspominając dawne zabawy z Amelią, roztarła go kilkukrotnie w dłoniach, dmuchając ostrożnie, by oddzielić ziarno od plew, po czym włożyła do ust jedno z zielonkawych ziarenek i rozgryzła je. Ach, ten smak dzieciństwa! Smak świeżego, jeszcze nie do końca dojrzałego zboża, które jako mała dziewczynka tak bardzo lubiła! Podobnie jak smak młodziutkiej kukurydzy, której niedojrzałe kolby nieraz jako dzieci podkradały z tego czy innego pola. Korytkowo z dawnych lat. Czy tutaj nadal było jej miejsce?

„Pojedziemy zobaczyć działkę w Polanach” — myślała dalej, biorąc z dłoni ziarnko po ziarnku, przegryzając je i rozkoszując się ich świeżym, zbożowym smakiem. — „Te cudowne wierzby, tak samo klimatyczne jak brzozy u Lodzi… Hmm, ciekawe co tam u niej i u Pabla? Pewnie już myślą o urlopie w Beskidach, chociaż do wyjazdu mają jeszcze dobre trzy tygodnie. Mam nadzieję, że Majk nie wywinie się z tych wakacji, nie zniechęci się… W sumie mogłam powiedzieć mu przed wyjazdem, żeby ogarnął tylko najpilniejsze papiery, a resztę zostawił mi na biurku. Przecież mogę się tym zająć na spokojnie po powrocie, a on tak potwornie nie znosi tych faktur…”

Włożyła do ust ostatnie ziarna pszenicy i otrzepała dłonie z resztek plew. O czym to myślała? Mimo wszystko faktury to chyba nie był odpowiedni temat na wakacje.

„A więc działka w Polanach” — zdyscyplinowała się, by wrócić na właściwy tor myśli. — „Pojedziemy tam z Misiem przy okazji dyskoteki, bo tym razem chyba się na to zgodzę, w końcu jestem na wakacjach, co mi szkodzi pobawić się trochę? Sobota faktycznie byłaby idealna na wieczorny wypad towarzyski do Małowoli. Swoją drogą już tak dawno nie byłam u Mańczaka…”

Zatrzymała się i na chwilę przymknęła oczy. Ach, te wiejskie dyskoteki sprzed lat! Dudniąca muzyka, roześmiany, tańczący tłum, po prawej stronie osobna altana z piwem i napojami, zachlapane stoliki, zakochane pary włóczące się wzdłuż pobliskich zarośli… I Michał. Ciepło jego ramion i dotyk jego dłoni, miękki, elektryzujący… taki sam jak wczoraj na ciemnej drodze zalanej blaskiem księżyca…

Lekki acz nieprzyjemny ścisk serca, które wczorajszego wieczoru przecież ani razu jej nie zabolało, zaalarmował ją i kazał natychmiast otworzyć oczy. Ruszyła dalej wzdłuż łanu pszenicy.

„A z drugiej strony nie wiem, czy powinnam” — rozważała z uporem. — „Wiadomo przecież, że jeśli tam z nim pojadę, to będziemy tańczyć, a w tańcu wszystko może się zdarzyć. Taniec jest podstępny, bo pozwala na bliski kontakt cielesny… a wtedy wystarczy jedna nierozsądna myśl i hamulce puszczają nie wiedzieć kiedy!”

Zadrżała mimowolnie na wspomnienie szalonego tańca z szefem przy utworze Joe Dassina. Nuty znajomej piosenki odezwały się w jej pamięci, przywołując klimat przyciemnionej sali w Anabelli. Uścisk ramion Majka, który tamtego urodzinowego wieczoru aż buzował feromonami, obtańczywszy wszystkie kobiety w lokalu… oszałamiający zapach, ciepło jego ciała… i ta słodka słabość, która na kilka minut niemal całkowicie sparaliżowała jej zmysły, odbierając rozum. Tak blisko była wtedy utraty kontroli nad sobą! Cudem powstrzymała się przed zrobieniem jakiejś nieprzewidywalnej głupoty, która przyniosłaby jej tylko wstyd i kompromitację! Tylko żelazna siła woli uchroniła ją wówczas od szaleństwa, które mogłoby na zawsze zepsuć jej relację z szefem. Wtedy naprawdę, po raz pierwszy w życiu, była na granicy zwolnienia hamulców i rzucenia się w otchłań zmysłowej rozkoszy… w teorii, tylko w teorii, wiadomo… Ale jednak.

A przecież Majk był dla niej tylko przyjacielem! Uległa wówczas szalonemu efektowi chwili! Lecz jakże oszałamiająco mocny był to efekt! Jak bardzo w głębi duszy musiała już pragnąć bliskości mężczyzny, żeby poddać się takiemu irracjonalnemu obłędowi! A skoro wtedy była o krok od utraty zmysłów, w ramionach przyjaciela, ze strony którego nie musiała obawiać się żadnych „podchodów”, to co działoby się z nią, gdyby w podobnym tańcu znalazła się w rozpalonych ramionach Michała? Ach, tego na pewno by nie wytrzymała, uległaby mu bez cienia wątpliwości! Z nim nie byłoby żartów! Obezwładniłby ją bardzo szybko… uściskiem ramion, dotykiem dłoni i ust, czułym szeptem… Upoiłby ją tym jak słodkim winem, zanim zdążyłaby dwa razy mrugnąć okiem…

Znów zatrzymała się na środku ścieżki i przymknęła oczy, próbując wyobrazić sobie taką sytuację. Ciemna sala z migającymi światełkami u Mańczaka… jak kiedyś… otulające ją czułym gestem ramiona Michała…

„Ech, nie!” — machnęła lekceważąco ręką, otwierając oczy. — „Lepiej się nie nakręcać, to się nigdy dobrze nie kończy. Jak uznam, że nadal trzeba zachować dystans względem Misia, to go zachowam, spokojnie. Mimo wszystko już kilka razy dałam sobie radę, więc dlaczego teraz miałabym nie ufać swojej silnej woli?”

Westchnęła, wychodząc zza łanu pszenicy na rozległą łąkę pod lasem, skąd już nie było widać zabudowań Korytkowa i gdzie wśród rozłożystych krzewów mieściła się niewielka kapliczka z figurką Matki Bożej w niebieskiej sukni, regularnie odwiedzana przez miejscowe gospodynie, które ozdabiały ją kwiatami i kolorowymi wstążkami. W dzieciństwie Iza i Amelia nieraz przychodziły tu z babcią od strony matki, Teresą, która umarła niedługo po ich ojcu. Babcia również przynosiła tu dość często kwiaty i kiedy, ozdobiwszy figurę, siadały we trzy na trawie u jej stóp, opowiadała im o niebie, aniołach i duszach czyśćcowych. Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem na to wspomnienie, jednak już w następnej chwili sprawiło ono, że jej wrażliwą duszę szarpnęły wyrzuty sumienia.

„Powinnam kiedyś podjechać na grób babci” — pomyślała z nutą nagany pod własnym adresem. — „Nieładnie z mojej strony, że o tym zapomniałam. Mamę i tatę odwiedzam regularnie, a u babci już tak dawno nie byłam. Wstyd!”

Choć od czasu śmierci dziadka, którego Iza nigdy osobiście nie poznała, babcia mieszkała nieopodal córki Klary w Korytkowie, pochowana została u boku męża w jednej z niewielkich wiosek za Małowolą. To stamtąd pochodziła matka Izy i Amelii, a także jej siostra Klaudyna, która od czasu wyjścia Klary za mąż nie utrzymywała kontaktów z rodziną państwa Wodnickich, a tylko raz dała się poznać siostrzenicom, kiedy łaskawie zjawiła się na pogrzebie siostry. Jednak ciotka, mimo że od dawna mieszkała gdzieś w okolicach Warszawy, najwyraźniej musiała regularnie opiekować się grobem babci i dziadka, gdyż, jak zapewniała Izę Amelia, zawsze kiedy tam zaglądała, był on wysprzątany i ogólnie zadbany. Nie zmieniało to jednak faktu, że Iza osobiście nie była tam od wielu, wielu lat.

„Odwiedzić babcię Teresę i dziadka Andrzeja, a przy okazji zajrzeć też do rodziców taty w Małowoli!” — postanowiła. — „Anastazja i Tomasz Wodniccy. Pamiętam tylko jak przez mgłę, gdzie leżeli, ale jakoś znajdę… Poproszę Robcia, żeby pożyczył mi samochód, i pojadę tam sama, żeby nikomu nie zawracać głowy. Tak, koniecznie! Nie ma miejsca na wymówki, skoro mam już prawo jazdy i nawet pewne doświadczenie na długim dystansie!”

Uśmiechnęła się do siebie, wspominając wyjazd na koniec świata sprzed kilku dni, kiedy to po raz pierwszy, na polecenie Majka, samodzielnie poprowadziła samochód na dłuższej, ponad dwudziestokilometrowej trasie.

„I teraz to doświadczenie przyda mi się jak znalazł” — pomyślała ciepło. — „Nie będę się bała jechać sama tak daleko, a Robciowi będę mogła powiedzieć, że już ćwiczyłam takie wyjazdy. Inaczej przecież nie dałby mi samochodu! Ech, szefie…” — dodała tkliwie, wizualizując sobie w pamięci twarz Majka. — „Ty to zawsze w coś mnie wkopiesz, a potem okazuje się, że to była kolejna przysługa, za którą powinnam być ci nieskończenie wdzięczna. I jestem! Co ja bym bez ciebie zrobiła…”

Jej myśli niepostrzeżenie pobiegły ku pachnącej ziołami łące na końcu świata. Była bardzo podobna do tej, na której teraz stała, z tą różnicą, że tam trawa była o wiele wyższa i bardziej dzika. A jednak było w niej coś podobnego… Wiedziona instynktem jak niewidzialnym magnesem dziewczyna podeszła jeszcze kilka kroków ku środkowi łąki i upatrzywszy sobie miejsce, gdzie trawa wydawała się wyjątkowo gęsta i miękka, usiadła na niej wśród rozkwitłych kwiatów. Przymknąwszy oczy, zwróciła twarz ku słońcu, poddając się nastrojowi migających pod powiekami kolorowych plamek, szelestu wiatru wśród zielonych źdźbeł i cichutko bzyczących owadów. Była sama… ale jakby nie do końca sama.

Oto wspomnienie sprzed pięciu lat. Kwitnąca łąka, brzęczenie owadów… głowa Michała na jej kolanach… Iza pochyla się nad nim, odgarniając własne włosy, które opadają jej na twarz, i z rozkoszą składa pocałunek na jego ustach. Jest taka szczęśliwa!

Tak… wtedy była bezgranicznie szczęśliwa i pełna najpiękniejszych nadziei. Czy to dlatego, że wówczas, przez kilka upojnych miesięcy, znajdowała na właściwej drodze swego życia? Wówczas nie miała co do tego cienia wątpliwości, nie istniała dla niej żadna inna droga. Lecz w takim razie dlaczego krótko potem została z niej zepchnięta na całe pięć lat? Czemu miał służyć ów pięcioletni epizod przymusowej samotności i cierpienia, który, pomimo młodego wieku, chyba już na zawsze wypalił bolesne piętno w jej duszy? Czy to przykre doświadczenie miało jakiś racjonalny cel? Jej droga i droga Michała, pięć lat temu siłą rozłączone przez niego samego, dopiero teraz, powoli i opornie, zbiegały się na nowo. Teraz — kiedy oboje byli już innymi ludźmi. Czy to znaczyło, że ten czas musiał upłynąć, a oni po prostu musieli do tego dorosnąć? Ech! Nawet jeśli, to czy nie mogli byli dorastać do tego razem? Naprawdę musieli się rozstawać?

Z westchnieniem, nie otwierając oczu, podniosła twarz ku niebu, chłonąc przez skórę ciepło popołudniowego słońca. Słońce… cóż takiego ciekawego słyszała ostatnio o słońcu?

Jeśli jesteśmy zaślepieni, to jaką możemy mieć pewność, że słońce, za którym tak gonimy, jest tym prawdziwym?… tym, które naprawdę daje życie i oświetla drogę?… Ona może przecież prowadzić donikąd

Ach, te znaki i symbole! Jak miała je odczytać, żeby się nie pomylić?

Posłuchaj, co powie ci serce. Nie zagłuszaj go, nie podpowiadaj mu nic, tylko słuchaj

Obraz zalanej światłem łąki… jasny blond włosów Michała, lśniących jak blacha w promieniach popołudniowego słońca… Tęskniła za nim przez tyle lat! Teraz, gdyby tylko chciała, wystarczyłby jeden jej gest i mogłaby płynnie powrócić do tamtych chwil. Nawet dziś, choćby teraz, w tej minucie, mogłaby zadzwonić do niego i poprosić, żeby przyszedł tu do niej. Żeby rzucił wszystko i przybiegł tu… żeby odnalazł ją na tej rozległej łące, tak bardzo podobnej do tamtej… Wezwać go i pozwolić mu cofnąć czas. Przyszedłby, na pewno by przyszedł, a wtedy jej marzenia znów stałyby się rzeczywistością. Mogłaby, jak wtedy, ułożyć sobie na kolanach jego głowę i schylić się, szukając ustami jego ust… o tak…

Lecz oto słoneczne światło pod jej powiekami blednie i zapisany pod nimi obraz łąki zalewa srebrna poświata księżyca. Ona jednak wciąż nie odrywa ust od jego warg… powolutku wsuwa dłoń w jego włosy… są takie miękkie… pachną… pachną wodą kolońską i spełnionym marzeniem… Ech, nie, to nie tak. Znowu coś jej się poplątało.

Natomiast słabsze światło księżyca daje możliwość spojrzenia dalej i wybrania spośród wielu dróg tej jednej, na końcu której czeka nas prawdziwe słońce. Bo kiedy zaczynasz od pozornych ciemności, łatwiej ci jest dostrzec i rozpoznać światło. Widzisz je z daleka i możesz iść w jego stronę… powoli, stopniowo, dając sobie czas… czekając, aż twój wzrok się dostosuje i zacznie widzieć niuanse, których nie dostrzegał w pełnym słońcu… z każdym krokiem nabierając pewności, że idziesz w dobrą stronę

Ach, ten głos! Głos jej terapeuty, lekarza jej duszy! Mogłaby go słuchać bez końca!…

Ogarnięta falą wewnętrznej słodyczy leniwym ruchem osunęła się na trawę i wyciągnęła się na niej na wznak. Nie chciało jej się już myśleć o niczym, niczym martwić się na zapas, niczego wymagać ani wymuszać od losu. Tak było lepiej. W ogóle nie warto za dużo myśleć i stresować się, bo od tego tylko boli serce. Trzeba po prostu, zgodnie z radą starszej pani Lewickiej i Majka, wsłuchiwać się w ów naturalny głos swej duszy, a on każdego dnia podpowie jej na bieżąco, jakie decyzje podjąć w perspektywie najbliższej przyszłości. Do tego wniosku doszła, rozmyślając podczas jazdy pociągiem do Radzynia, i od kilku dni starała się tego trzymać, w miarę możliwości odsuwając od siebie wszelkie złe myśli i wspomnienia, a skupiając się tylko na tym, co było jasne i dobre. Jak najmniej wracać do przeszłości, jak najmniej planować przyszłość, lecz zwyczajnie poddać się teraźniejszości. Pozwolić się prowadzić intuicji.

Choć wczorajsze spotkanie z Michałem siłą rzeczy wywołało w niej silne emocje, nawet ono nie zdołało zaburzyć tego spokoju, jaki od kilku dni nosiła w sobie niczym źródło żywej wody. Od kilku dni — czyli od rozmowy z Majkiem na końcu świata. Ta rozmowa była kolejnym przełomem w jej życiu, podobnie jak tamta sprzed dokładnie roku, kiedy to rozmawiali w trybie terapii przez niemal całą noc po sesji jej rozpaczliwego płaczu w magazynku Anabelli. Wtedy jednak sytuacja była zupełnie inna, znacznie gorsza. Dziś Sylwia, z powodu której wówczas tak płakała, była tylko wspomnieniem, a dom w Polanach, jaki planował niebawem postawić Michał, mógł stać się miejscem spełnienia jej marzeń. Wystarczyłoby jedno słowo, jeden bardziej zdecydowany gest… Ale na to było jeszcze za wcześnie. Wczoraj, na drodze zalanej księżycowym światłem, zrozumiała to aż nadto wyraźnie.

„Za wcześnie” — pomyślała leniwie. — „Zdecydowanie za wcześnie, Misiu. A może nawet nie za wcześnie, tylko przeciwnie… za późno?”

Skrzywiła się, aktem woli odpychając od siebie tę myśl. Za późno? Bzdura, nigdy nie jest za późno. Zawsze da się choć w pewnym stopniu nadrobić stracony czas. Przecież nawet dla Majka nie było jeszcze za późno na poukładanie sobie na nowo życia, które na własne życzenie uczynił na wiele lat pustym niczym krajobraz na końcu świata. Nawet on dopuszczał w przyszłości opcję połowicznego szczęścia… dalszego życia u boku tamtej… innej niż Ania…

Ach, nie, o tym też lepiej nie myśleć. Majk miał rację, że zdrada ideałów jednak nie jest przyjemna, zawsze sprawia ból. Dziwne tylko, że ten ból, wyrażony nieprzyjemnym ściskiem serca, odczuwał ostatnio nie tylko on, ale i ona. Odczuwała go za każdym razem, kiedy tylko zdarzało jej o tym pomyśleć… kiedy wyobrażała sobie u boku Majka tę Wercię… Piękną Wercię, może nie tak oszałamiająco piękną jak tamta Ania — Ania 3, jak zapisał ją sobie kiedyś w telefonie — ale jednak o wiele ładniejszą od innych. A na pewno ładniejszą niż ona, Iza, która przy Werci, podobnie jak przy Ani Magnon, mogła się schować ze swoją skromną, przeciętną urodą. Nie, tu nie było porównania. Nie ten świat, nie ten wymiar, nie ta galaktyka. Ona zresztą nigdy nie próbowała równać się z takimi rasowymi kobietami, dobrze znała swoje miejsce w szeregu.

A co to znowu za fałszywa skromność? Ty nawet nie wiesz, jaką piękną kobietą jesteś, Iza… Nie masz o tym pojęcia, bo nie widzisz siebie z boku

Zaraz, zaraz, stop! O czym ona myśli? Wszystko jej się dziś plącze. Jej osoba nie ma tu przecież żadnego znaczenia! Wercia… no właśnie, Wercia. Z jakiegoś powodu wybrana i gotowa dać Majkowi owo upragnione szczęście, które przez tyle lat go omijało. Szczęście połowiczne bo połowiczne, ale zawsze…

„Nie myśleć o tym!’ — nakazała sobie surowo, wyciągając się wygodniej na trawie. — „Lepiej poopalać się, odpocząć, nałapać na cały tydzień słońca…”

Słońca… hmm. Niby już bliżej zachodu niż południa, a ono nadal świeci tak mocno. Nie myśleć o niczym… o niczym…

Tylko czy ta Wercia na pewno będzie w stanie dać Majkowi choćby takie połowiczne szczęście? Czy, zakładając, że Majk zdecyduje się otworzyć na przyszłość u jej boku, będzie umiała naprawdę go wesprzeć i zrozumieć jego potrzeby? Ech, głupie pytanie! On przecież w to nie wątpił… a przynajmniej dopuszczał taką myśl… Po co w ogóle się nad tym zastanawiać? To jego życie, a jej przez to tylko znów niepotrzebnie ściska się serce. Przecież cokolwiek by się zdarzyło, Majk i tak na zawsze pozostanie jej najlepszym przyjacielem i bratnią duszą… I choć jego połamane serce może zostać uleczone tylko częściowo, to przecież dobre i to! Dzięki przyjacielskiej terapii, która trwa już półtora roku i będzie trwała dalej, powoli wróci do życia, nawet jeśli to życie nigdy nie będzie miało takiego smaku, o jakim dawniej marzył. Musi spróbować je ratować, a ona ma obowiązek mu w tym pomóc, nawet jeśli ta próba w ostatecznym rozrachunku okaże się nieudana. Wszak w tym wszystkim najważniejsze jest jego szczęście! Niech odnajdzie je wreszcie, jak mówi Lodzia. Chociaż trochę, chociaż odrobinę… chociaż kilka okruszków…

Jestem przyzwyczajony do karmienia się okruchami… Całe moje życie to chwytanie okruchów i robienie sobie z nich królewskiej uczty

Okruchy! Marne okruchy szczęścia! A gdzie jego pełnia? Czy nie powinno być tak, że każdy człowiek, bez względu na to, co mu się w życiu przydarzy, ma przeznaczoną swą drogę do pełni szczęścia i dostaje chociaż jedną realną szansę na jej odnalezienie? Ona swoją znała już od szesnastu lat i — w przeciwieństwie do Majka — powoli na nią wracała. Tylko dlaczego ta droga… jedyna, wymarzona… dziś wydawała jej się dziwnie szara, mdła i bezbarwna?… Dlaczego… skoro obiektywnie tonęła w pełnym słońcu? Wszystko wszak stopniowo się naprawiało, szło w dobrym kierunku, więc z jakiego powodu ona wciąż nie mogła się odważyć na to, by rzucić się w ten nurt i popłynąć z nim do upragnionego celu?

Nie, nie myśleć już o tym… nie myśleć! Robert ma rację, dziś, w to piękne niedzielne popołudnie, jest jedyna okazja, by odpocząć i uzupełnić zapasy energii na cały nadchodzący tydzień. Doładować baterie… zupełnie jak trzy dni temu Majk ładował swoje elfową energią pod dębem na końcu świata.

No właśnie, a propos. Na jak długo wystarczy mu tego doładowania? Miał teraz przed sobą kilka ciężkich tygodni, z brakami kadrowymi w sezonie urlopowym, z pilnymi wizytami w urzędach i bez jej pomocy przy prowadzeniu firmowej dokumentacji. Czy wystarczy mu pary na cały ten czas? Może jednak wtedy zbyt krótko głaskała go po włosach? Może nie dała mu wystarczająco ciepła, którym zawsze tak bardzo pragnęła go otulić? Ech, nie, co za absurd! Od tego przecież nic nie zależało, to były tylko żarty. Żarty w trybie terapii… Co prawda chwilami sama w nie wierzyła, albowiem w nadzwyczajnym trybie terapii nawet żart potrafił zamienić się w prawdę, ale jednak bez przesady. I w ogóle to miała już o takich rzeczach nie myśleć! Miała nie myśleć o niczym!

„W poniedziałek albo we wtorek, zanim Mela wróci z Klarcią ze szpitala, powinnam spróbować podjechać na te cmentarze do dziadków” — pomyślała, z całej mocy zmuszając swój umysł do skupienia się na bieżących sprawach. — „Potem może nie być okazji, będę jeszcze bardziej potrzebna w domu niż teraz. Miałam też porozmawiać dłużej z Agą… hmm, chyba trzeba by zorganizować jakieś odrębne spotkanie z nią i z Pepciem. Mam przecież dla niego prezenty! Może jakiś wspólny spacer, żeby maluch jak najdłużej pobył na świeżym powietrzu? To nie byłby głupi pomysł. No i te Polany… Obiecałam Misiowi, że tam pojadę, więc muszę dotrzymać słowa. Pytanie tylko, kiedy uda się to wszystko zgrać…”

Westchnęła i poprawiła sobie głowę na trawie, nadal nie otwierając oczu. Pod oświetlonymi mocnym słońcem powiekami tańczyły jej drobne złociste plamki na pomarańczowym tle. Pomarańczowym jak tamten zimowy szal i czapka, które półtora roku temu dostała w prezencie gwiazdkowym od Amelii… pomarańczowym jak jej sukienka, w której tańczyła na urodzinach Majka w Anabelli… i jak bukiet frezji, które podarował jej już dwa razy, a które tak pięknie pachniały… To było takie miłe! A Michał? Czy kiedykolwiek, choć raz w życiu dał jej choć jednego złamanego kwiatka? Ach, nie… nigdy!

Zaskoczona tym odkryciem Iza otworzyła oczy i gwałtownym ruchem podniosła się do pozycji siedzącej. Jej wzrok przez kilka długich chwil musiał przyzwyczaić się do otoczenia, przez co wydawało jej się ono jakby przyciemnione i osnute mgłą pomimo jasno świecącego słońca.

„Nigdy nie dał mi kwiatów” — pomyślała z mimowolnym żalem, dla pewności przewijając w pamięci wszystkie wspomnienia dotyczące osoby Michała. — „Ani razu, choćby symbolicznie. To już nawet Kacper raz podarował mi tulipana na Dzień Kobiet, a chłopaki z Anabelli kupili nam po trzy goździki. A Misio nigdy, przenigdy. On zresztą nikomu nie daje kwiatów, nie pamiętam ani jednej takiej sytuacji, taki gest wręcz by do niego nie pasował. Nie jego styl… Ale w sumie co tam!” — machnęła ręką. — „To przecież nic wielkiego, bez kwiatków da się żyć.”

Tak, da się żyć, to prawda. A jednak w kwiatowym geście jest coś szczególnego, nieuchwytnie miłego… coś, za czym podświadomie tęskni chyba każda kobieca dusza. Victor, pomimo swoich oczywistych wad, rozumiał to doskonale i umiejętnie stosował w praktyce. Czego by o nim nie powiedzieć, umiał wyczuć ten klimat jak rzadko kto. A Pablo? Niby taki zrównoważony, twardo stąpający po ziemi prawnik, a przecież i on znał wagę tego gestu i regularnie zasypywał ukochaną żonę kwiatami. Czy to nie między innymi w tym drobnym lecz jakże wymownym drobiazgu Iza odczytywała głębokie piękno uczucia, jakie łączyło młodych państwa Lewickich?

Tak, owszem, w tym też… jednak chyba jeszcze bardziej kryło się ono we wzroku Pabla, kiedy patrzył na Lodzię, w jego spojrzeniu pełnym tego niezwykłego światła, którego nie dało się pomylić z żadnym innym i które odbijało się jak w lustrze również w oczach jego żony. Iza zauważyła to już na samym początku, kiedy tylko poznała tych dwoje, i nie tylko zafascynowało ją to, ale nawet wzbudziło w jej sercu nutę melancholijnej zazdrości. Bo gdyby tak Michał choć raz spojrzał na nią w ten sposób… Owo światło w oczach ukochanego mężczyzny było stokroć ważniejsze od jakichkolwiek kwiatowych gestów! Przenikające na wskroś, niemal metafizyczne… podobne do blasku księżyca, który wczoraj wieczorem uśmiechał się do niej swymi srebrnymi oczami…

Nie, stop. Znowu niepotrzebnie zbacza z tematu. A właściwie to… jaki był temat? Ech, nieważne! Miała przecież nie myśleć o niczym! Powinna raczej znów wyciągnąć się na trawie, zamknąć oczy i odpocząć… nałapać słonecznego światła na kolejne dni… Tak, zdecydowanie. Odpocząć. To przyda jej się teraz najbardziej.


— Okej, Aga, zostaw mi na pół godziny kasę i nakarm sobie spokojnie małego — zarządziła Iza, wspiąwszy się po schodach na pierwsze piętro sklepu, gdzie mieściło się obsługiwane przez Agnieszkę stoisko przemysłowe. — No już, leć, staję za ciebie od ręki — dodała nalegającym szeptem. — Zosia da sobie sama radę na dole. Dzień dobry — zwróciła się ze służbowym uśmiechem do klientki, która z zastanowieniem wpatrywała się w półki po prawej stronie. — Czy w czymś mogę pani pomóc?

— Tak… szukam takich zwykłych serwetek — odpowiedziała kobieta. — Ale takich naprawdę zwykłych, białych i bez nadruku.

— Oczywiście — uśmiechnęła się Iza, zerkając za Agnieszką, która posłusznie wycofała się zza lady i zniknęła w drzwiach prowadzących na górne zaplecze.

Dobiegało stamtąd cichutkie kwękanie Pepusia, który o tej porze był już głodny i wymagał nakarmienia. Ku szczeremu uznaniu Izy chłopczyk, jak już dawno zauważyła Amelia, był niezwykle grzecznym dzieckiem i nie sprawiał Agnieszce żadnych poważniejszych kłopotów. Będąc z nią w pracy, godzinami potrafił albo spać w wózku, albo bawić się zabawkami w kojcu zainstalowanym specjalnie dla niego na zapleczu, gdzie nieskończoną ilość razy przewracał się z pleców na brzuszek i odwrotnie, gaworząc sobie przy tym i witając uśmiechami każdego, kto co jakiś czas zaglądał tam na kontrolę.

Szczególną radość budził w nim widok Piotrka, który często zachodził do niego przed pracą, a wieczorem, przed powrotem do domu w Małowoli, zawsze obowiązkowo zabierał go na półgodzinny spacer, który odbywali tylko we dwóch. Jak naocznie przekonała się Iza, był to już swoisty rytuał, który dziecko doskonale znało i na który zdawało się wręcz intencjonalnie czekać, bowiem kiedy tylko postać Piotrka pojawiała się w drzwiach, chłopiec natychmiast wydawał z siebie głośny pisk radości i wyciągał do niego obie rączki, przebierając przy tym niecierpliwie nóżkami.

W ciągu dnia na zaplecze do chłopca najczęściej zaglądała Agnieszka, ta jednak nigdy nie odwzajemniała mu uśmiechu, wykonując tylko wokół niego niezbędne czynności pielęgnacyjne. Choć Iza musiała przyznać, że dziecko zawsze było schludnie ubrane i ze wszech miar zadbane, zachowanie jego matki budziło w niej niezmiennie smutek i żal, zwłaszcza że malec zdawał się zupełnie nie przejmować okazywanym mu przez nią chłodem. Za każdym razem, kiedy ją widział, obdarzał ją swym przeuroczym bezzębnym uśmiechem oraz innymi niemowlęcymi oznakami radości, takimi jak głośne gaworzenie, popiskiwanie i energiczne przebieranie nóżkami. Na czas karmienia, które odbywało się przy pomocy butelki z mlekiem, Agnieszka dla wygody brała synka na kolana, on zaś, pijąc, wtulał się w nią i po jedzeniu zasypiał ufnie w jej ramionach, co pozwalało matce po kilku minutach włożyć go do wózeczka.

Tak się przyzwyczaił — wyjaśniła któregoś dnia Izie. — Jakbym położyła go od razu z butelką do wózka, to za Chiny by nie zasnął, wierciłby się i wrzeszczał aż do skutku. Więc już nawet z nim nie walczę. Po prostu wiem, że jak poleży pięć minut u mnie na kolanach, to zaraz się uspokoi, wypije sobie to mleko i zaśnie na kamień. Dzięki temu szybciej mam go z głowy.

Przez kilka dni, jakie Iza spędziła w sklepie jako tymczasowa zastępczyni Amelii i dodatkowa sprzedawczyni, zdążyła już poznać wypracowany tam rytm dnia. Obejmował on nie tylko współpracę za ladą, która uwzględniała naprzemienną opiekę nad Pepusiem, ale również problem bieżących dostaw, nie wspominając już o rozliczeniach i kontroli nad dokumentacją. Robert, mocno implikowany w pracę na budowie, gdzie od poniedziałku pracowała z nim ekipa pana Waldka, lecz jednocześnie dbający o to, by codziennie zameldować się w Radzyniu na odwiedziny u żony i córki, z ulgą i wdzięcznością przekazał sklep pod wyłączną pieczę szwagierki. Biorąc pod uwagę tę odpowiedzialną rolę, a także to, że Iza, aby móc sprawnie sprzedawać, musiała na bieżąco opanować asortyment sklepu i ułożenie towaru na półkach, plan dnia miała napięty praktycznie od świtu do nocy. Nie pozwoliło jej to nawet w teorii pomyśleć o zaplanowanej wizycie na grobach dziadków, bowiem po pracy, kiedy tylko zjedli z Robertem kolację, oboje dosłownie padali z nóg i zasypiali z wyczerpania natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki.

W środowy poranek przyszła wreszcie oczekiwana od kilku dni wiadomość od Amelii, którą lekarze tego dnia zdecydowali się wypisać wraz z dzieckiem do domu. Dumny ojciec pojechał zatem swoim audi do Radzynia i wczesnym popołudniem przywiózł do Korytkowa młodą matkę i noworodka w specjalnie zakupionym foteliku samochodowym. Ich przyjazd do domu spowodował kolejną rewolucję logistyczną, Klara bowiem okazała się bardzo żywiołowym dzieckiem, które często budziło się na jedzenie i uwielbiało być kołysane na rękach. Mimo że młodzi rodzice przygotowali dla niej pięknie wyremontowany i umeblowany na biało pokoik, w którym jeszcze przed pięcioma laty mieszkała jej zmarła babcia-imienniczka, Robert przeniósł tymczasowo łóżeczko córki do sypialni, by Amelia mogła mieć ją stale pod ręką. On sam, choć starał się jak najwięcej pomagać przy dziecku, nocą zasypiał tak głęboko, że można by go było wynieść razem z łóżkiem, nie słyszał zatem cichego kwilenia niemowlęcia i krzątania się jego matki. Fakt ten cieszył zresztą Amelię, której bardziej zależało na odpoczynku męża niż na jego nocnej asyście, zwłaszcza że, jak przekonywała go ze śmiechem, w karmieniu małej i tak nie mógł jej zastąpić.

Iza, która z całych sił starała się pomóc młodym rodzicom, pracowała zatem na pełnych obrotach zarówno w sklepie, jak i w domu, szczęśliwa, że może przysłużyć się rodzinie w tak napiętym czasie. U Amelii i Roberta wywoływało to jednak ogromne wyrzuty sumienia na myśl, że siostra poświęca dla nich swój własny urlop, będący dla niej jedyną okazją w roku do dłuższego odpoczynku. W związku z tym, po pierwszej dobie adaptacyjnej z dzieckiem w domu, Amelia zwołała walne zebranie nie tylko rodziny, ale i całej ekipy pracującej w sklepie państwa Staweckich, by przedstawić im nowe zasady działania na najbliższe dwa tygodnie.

Zmiany polegały przede wszystkim na skróceniu od najbliższego poniedziałku godzin otwarcia sklepu: w dni robocze miał on być zamykany już o szesnastej, a nie, jak dotąd o dziewiętnastej, zaś w soboty, począwszy od najbliższej aż do końca lipca, miał być otwarty tylko między ósmą a trzynastą. Decyzja ta została potwierdzona wywieszeniem na drzwiach sklepu odnośnego ogłoszenia dla klientów wraz z informacją, że od pierwszego sierpnia normalne godziny otwarcia zostaną przywrócone. Obok zawisło drugie ogłoszenie zawiadamiające o wolnym etacie na stanowisku sprzedawczyni, z zatrudnieniem od zaraz do końca września, Amelia uznała bowiem, że tak czy inaczej przyda im się kolejna osoba do pomocy w sklepie.

To byłoby i tak nieuniknione, przecież od pierwszego sierpnia ktoś musi pomagać Zosi i Agnieszce. A co do ciebie, to nie pozwolę, żebyś na urlopie zaharowała się na śmierć — oznajmiła stanowczo Amelia, zwracając się do siostry. — Masz jak najwięcej odpoczywać, więc przynajmniej popołudnia i weekendy musisz mieć wolne. Dwa tygodnie małego spadku obrotów krzywdy nam nie zrobią, a mnie już teraz zjadają wyrzuty sumienia, że tak cię wykorzystujemy. Nie, nie ma dyskusji, Izunia. Są rzeczy ważne i ważniejsze!

Ponieważ był już piątek i — zgodnie z decyzją Amelii — nazajutrz sklep podlegał skróconym sobotnim godzinom otwarcia, Iza umówiła się z Agnieszką po zakończeniu pracy na dłuższy spacer, a następnie na wspólny obiad, który miały zjeść wraz z Robertem i Amelią. Podczas tego obiadu, uzgodnionego z góry z siostrą i szwagrem, miała zamiar wręczyć wreszcie Agnieszce przywiezione z Lublina prezenty dla Pepusia, w tym kilka zabawek edukacyjnych, które, jak się spodziewała, będą mogły w znaczący sposób umilić dziecku czas spędzany w kojcu na zapleczu sklepu.

A skoro zluzowałaś mi obowiązki w sklepie, to będę teraz miała więcej czasu na zabawę z dziećmi — oznajmiła Amelii. — Wieczorami, mogę pozajmować się Klarcią, a co drugi wieczór i Pepusiem. Tak umówiłam się z Agą. Dla mnie to będzie sama przyjemność pobawić się z chrześniakiem, a dzięki temu ona będzie mogła pobyć trochę sama i odpocząć psychicznie. No co? Muszę nacieszyć się maluchami, póki tu jestem, potem pewnie długo nie będę miała okazji ich zobaczyć!

Plan na dalszą część urlopu był zatem gotowy, a wizja spokojniejszego weekendu bardzo urządzała Izę, która, pomna zaleceń kardiologa, postanowiła przeznaczyć sobotę na zaplanowane spotkania towarzyskie, zaś niedzielę w całości wykorzystać na błogie lenistwo i bezstresowy wypoczynek.

— Proszę, serwetki stołowe bez nadruku — powiedziała uprzejmie, kładąc zdjęty z półki towar na ladzie przed klientką. — Ma pani do wyboru dwa rozmiary, większy i mniejszy.

— O, właśnie o takie mi chodziło! — ucieszyła się kobieta. — Wezmę oba, po jednej paczce z każdego!

Ledwie Iza zdążyła przyjąć pieniądze i wydać klientce paragon, na górę po schodach wbiegł zdyszany i zalany potem Piotrek.

— Uff, jesteś, Iza! — odetchnął. — Szukałem cię wszędzie, no wiesz, w sprawie decyzji, bo jest problem z dostawą od Jakubiaka. Dzwonił przed chwilą, jak już miałem wyjeżdżać po towar, że coś mu się tam w magazynie pochrzaniło i dzisiaj jednak nie będzie mógł nam wydać zamówienia. Powiedział, żebyśmy się zgłosili jutro po dziesiątej. Może tak być?

— Ech… a mamy inne wyjście? — westchnęła Iza, która słuchała tych wieści z nieskrywanym z niezadowoleniem. — Jak mówi, że dzisiaj nie wyda, to nie wyda, nie? Szkoda, bo myślałam, że jeszcze dzisiaj uda nam się przyjąć towar i ułożyć go na spokojnie, jutro będzie na to mało czasu. No, ale trudno, tak to bywa — machnęła ręką. — Co mu odpowiedziałeś?

— Na razie powiedziałem, że okej, przyjadę jutro, ale jednak wolę was zapytać — odparł lojalnie Piotrek. — Żeby potem nie było, że nic nie mówiłem.

— Jasne — uśmiechnęła się, wyciągając dłoń, by przyjaznym gestem, który podświadomie przejęła od Majka, poklepać go po ramieniu. — Dzięki, Piotrku. Jedź jutro, tylko postaraj się najwcześniej, jak się da, okej? Żebyśmy z Agą i Zosią zdążyły uporać się z tym towarem przed trzynastą.

— Okej — skinął głową. — Na jedenastą będziecie mieć wszystko na miejscu, pomogę wam rozpakować graty i przed trzynastą się ogarnie. A teraz chyba wrócę do chłopaków na budowę, nie? — zastanowił się. — Niby niedługo już kończą, ale skoro nie wyszedł mi ten wyjazd po dostawę, to jeszcze trochę im pomogę. Zajrzę tylko na sekundkę do Pepa! — oznajmił wesoło, ruszając w stronę zaplecza. — Nie wiesz, czy śpi?

— Aga właśnie go karmi — poinformowała go ściszonym głosem Iza. — Więc pewnie już zasypia, uważaj, żebyś go nie wybudził.

Piotrek pokiwał głową i ze skupioną miną uchylił drzwi na zaplecze, po czym wsunął się tam ostrożnie. Ponieważ na stoisku przemysłowym chwilowo nie było klientów, wiedziona ciekawością Iza poszła za nim i zerknęła do środka przez półotwarte drzwi. Siedząca na krześle, pochylona nad trzymanym w ramionach dzieckiem Agnieszka odstawiła już na stolik przy oknie opróżnioną butelkę i kołysała lekko usypiającego Pepusia. Na widok Piotrka zagryzła z poirytowaniem wargi i nakazującym ruchem głowy dała mu znak, żeby przypadkiem się nie zbliżał, dopóki dziecko mocniej nie zaśnie. Mężczyzna posłusznie znieruchomiał, jednak po chwili zastanowienia powolutku, bezszelestnie jak pająk, podszedł do nich na palcach i schylił się nad Pepusiem, nie zważając na mordercze spojrzenie Agnieszki.

— Już śpi — szepnął po kilkunastu sekundach obserwacji jego maleńkiej uśpionej twarzyczki. — No co? — wzruszył ramionami. — Nie bój się, teraz nic go nie zbudzi, można nim wywijać na wszystkie strony i dalej będzie spał jak suseł. Już ja go znam… Daj, pomogę ci, odłożę go do wózka.

Mówiąc to, schylił się mocniej i ostrożnie podłożył dłonie pod bawełniany kocyk, w który był zawinięty chłopiec. Agnieszka, trochę dla świętego spokoju, a trochę z obawy przed tym, że jej protest mógłby rozbudzić dopiero co uśpione dziecko, podała mu je z najwyższą ostrożnością i skupieniem. Piotrek wyprostował się z niemowlęciem w ramionach, dając zaglądającej do pomieszczenia Izie porozumiewawczy znak, że może wejść, jako że sytuacja jest już całkowicie pod kontrolą. Zachęcona dziewczyna podeszła zatem do niego i wspiąwszy się na palce, z uśmiechem spojrzała na śpiącego Pepusia.

— Słodziak — szepnęła. — Nawet jak śpi, ma taką rezolutną minkę. Ale wiecie co? — dodała zerkając na Agnieszkę, która w międzyczasie podniosła się z krzesła i sięgnęła po pustą butelkę po mleku. — Dopiero teraz widzę, jak urósł, bo jednak jest już naprawdę duży w porównaniu do naszej Klarci.

— Mhm, za moment skończy pięć miesięcy — przyznał Piotrek, również wpatrując się z uśmiechem w twarz dziecka. — Rośnie jak na drożdżach, a do tego jaki z niego spryciarz! Już kilka razy widziałem, jak sam próbował podciągać się do siadu. Jeszcze słabo mu idzie, ale, jak na moje oko, to kwestia góra kilku dni. No dobra… ja już muszę lecieć — westchnął, schylając się nad wózkiem i ostrożnie odkładając tam Pepusia. — Wpadnę jeszcze na chwilę po robocie. Trzymajcie się, dziewczyny!

Po czym, poprawiwszy jeszcze śpiącemu niemowlęciu kocyk, który nieco się rozwinął, pozdrowił ruchem ręki Izę, zerknął na odwróconą do nich plecami Agnieszkę i szybkim krokiem wyszedł z zaplecza. Agnieszka schowała butelkę po mleku do specjalnej torby z brudnymi rzeczami dziecka i ustawiwszy równo pod ścianą swoje krzesło, spojrzała na Izę.

— Okej, ja już mogę przejąć stoisko — powiedziała cicho, podchodząc bliżej i odsuwając wózek ze śpiącym synkiem od okna, by słońce nie świeciło mu w twarz. — Dzięki za pomoc, Iza, już sobie poradzę.

— Dobra, to ja w takim razie lecę na dół do Zosi — odparła energicznie Iza, zwracając się w stronę drzwi. — A towar będzie dopiero jutro koło jedenastej, Jakubiak ma jakąś blokadę w magazynie i Piotrek nie może dzisiaj go odebrać.

— Rozumiem — pokiwała głową Agnieszka. — Trudno, jutro się ogarnie. Tylko niech nie zapomni przywieźć mi pasty do zębów i mydła w płynie — zaznaczyła, kiedy obie wyszły już z zaplecza. — To jest najważniejsze, mam już tylko po kilka sztuk, a szybko schodzą, więc ledwo mi starczy na jutro.

— Jasne — rzuciła Iza, zmierzając w stronę schodów. — Miał to zapisane, ale jeszcze mu przypomnę. Dzień dobry — ukłoniła się grzecznie wspinającej się po schodach sąsiadce z Korytkowa, Zielińskiej, która właśnie mijała ją w drodze na pierwsze piętro.

W tonie jej głosu zabrzmiała nuta zdziwienia, bowiem tę sąsiadkę, bliską przyjaciółkę Krzemińskiej, widziała w sklepie Amelii po raz pierwszy w życiu. Panie z bliskiego otoczenia Krzemińskich nigdy nie zaopatrywały się u Staweckich, preferując konkurencyjny sklep po drugiej stronie Korytkowa, dokąd zresztą Zielińska miała od siebie o wiele bliżej. Iza pomyślała jednak, że najwyraźniej w tamtym sklepie nie było jakiegoś konkretnego towaru z asortymentu przemysłowego, w związku z czym przypilonej potrzebą sąsiadce pozostało udać się na stoisko Agnieszki.

— A dzień dobry, dzień dobry, pani Izabello! — odparła życzliwie kobieta, obdarzając Izę szerokim uśmiechem, co wzbudziło w niej jeszcze większe zaskoczenie. — Gratulacje dla siostry z okazji narodzin córeczki!

— Dziękuję — odparła uprzejmie, odwzajemniając jej chłodny uśmiech. — Przekażę.

Po czym, minąwszy ją, udała się na parter, by pomóc Zosi w obsłudze klientów na stoisku spożywczym.


— Uff, trochę się rozluźniło! — odetchnęła z ulgą Iza, opadając na krzesło przy wejściu na zaplecze. — Ty też siadaj, Zosia, trzeba trochę ulżyć nogom, póki jest chwila spokoju.

— Dobrze — szepnęła Zosia, posłusznie siadając na stołku za ladą.

— Ja to praktykuję od dawna w restauracji, gdzie pracuję — ciągnęła pouczającym tonem Iza. — Przy obsłudze zamówień robi się dziennie sporo kilometrów, więc wprowadziłam zasadę, że każda kelnerka co trzy godziny ma prawo do piętnastu minut odpoczynku na siedząco na zapleczu, najlepiej z nogami wyżej… o tak — zademonstrowała jej, wysuwając nogi z butów i opierając bose stopy na przeciwległym krańcu lady. — Widzisz? To bardzo pomaga.

Słuchająca jej w skupieniu Zosia również zsunęła ze stóp letnie sandałki i wzorem Izy oparła stopy o wewnętrzną ściankę lady.

— Oczywiście jeśli na sali jest tłum, to skracamy to do kilku minut — mówiła dalej Iza. — Ale to i tak wystarcza, żeby się zregenerować.

Zosia pokiwała głową i przez kilkadziesiąt sekund obie siedziały w milczeniu w przyjętych pozycjach „regeneracyjnych”. Dopiero po tym czasie młodziutka sprzedawczyni poruszyła się na swoim stołku i zerknęła na swą towarzyszkę.

— Pani Izo? — zagadnęła nieśmiało.

Iza popatrzyła na nią karcącym wzrokiem.

— Oj, Zosiu! — pokręciła głową. — Wyluzuj, jaka znowu „pani”? Mówiłam ci już przecież, żebyś mówiła mi po imieniu! Jeszcze wcale nie jestem taka stara — dodała żartobliwie. — A tak naprawdę to niewiele starsza od ciebie. No, słucham? — dodała ciepło.

— Bo ja… chciałabym zapytać o… tylko nie wiem, czy mogę… — wydukała zmieszana dziewczyna, z każdym słowem coraz mocniej oblewając się rumieńcem.

— O co? Wal śmiało, możesz mnie pytać o wszystko.

— O Zbyszka — szepnęła ledwie dosłyszalnie Zosia.

— Ach, o Zbyszka! — podchwyciła z rozbawieniem Iza, klepiąc się lekko w czoło na znak, że sama mogła się tego domyślić. — Jasne! Ale ze mnie gapa! Przecież w Korytkowie już wszyscy wiedzą, że wpadłaś mu w oko, w dodatku z wzajemnością! Hmm? — mrugnęła figlarnie do zarumienionej już teraz po same uszy dziewczyny. — Przyznaj się, Zosieńko, bo tutaj i tak nic się nie ukryje! Panie plotkary z Korytkowa czuwają przecież dwadzieścia cztery godziny na dobę!

Zosia spuściła oczy, jakby nie wiedząc, co odpowiedzieć.

— No dobrze, nie będę ci dokuczać — podjęła ciepło Iza. — Żartuję sobie tylko, bo wiem z własnego doświadczenia, jak czuje się człowiek, o którym wszyscy na wiosce plotkują jak najęci. Korytkowo jest w tym względzie liderem w skali światowej. Spokojnie, nie przejmuj się tym. No? Co chcesz wiedzieć na temat Zbyszka?

— Słyszałam, że on studiuje razem z pa… z tobą — odpowiedziała cicho Zosia, nie patrząc na nią. — Więc pewnie znasz go lepiej.

— No tak, trochę go znam — zgodziła się pogodnie. — Co prawda nie jakoś blisko i osobiście, tylko głównie z uczelni. Od dwóch lat jesteśmy na jednym roku i nawet czasem pomagam mu w gramatyce.

— Tak — uśmiechnęła się Zosia. — Mówił, że tego przedmiotu najbardziej nie lubi.

— Zdecydowanie! — zaśmiała się Iza. — Żebyś widziała go przed egzaminem! No, ale to nic dziwnego — machnęła ręką. — Każdy ma jakąś piętę Achillesa. Moją jest literatura, bo nigdy nie mam czasu, żeby do tego przysiąść, i potem muszę się stresować. Z kolei na pierwszym roku najbardziej bałam się logiki, na szczęście to już za mną i bardzo się z tego cieszę. Ale okej, wróćmy do Zbyszka. O co konkretnie chciałaś mnie zapytać?

— Właśnie nie wiem za bardzo, jak to ująć — odparła nieco śmielej Zosia, zachęcona jej swobodnym i życzliwym tonem. — Chodzi mi przede wszystkim o jego relacje… no…

— Z dziewczynami? — domyśliła się w lot Iza.

— No tak — skinęła głową Zosia, znów oblewając się rumieńcem aż po same nasady jasnych włosów. — Zwłaszcza chodzi mi o… o jego stałe związki.

Oparłszy wygodniej stopy na ladzie, Iza osunęła się nieco na krześle w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji, po czym nonszalanckim ruchem, podświadomie wzorowanym na gestykulacji Majka, skrzyżowała sobie ręce na piersiach.

— Hmm — zastanowiła się, wpatrując się w przeszklone wejście do sklepu. — Wiesz, Zosiu, to wcale nie jest łatwe pytanie. Akurat od tej strony nie znam Zbyszka za dobrze, bo nasz kontakt, jak mówiłam, ogranicza się raczej do spraw związanych ze studiami i uczelnią. Właściwie to nie słyszałam, żeby miał jakąś stałą dziewczynę — stwierdziła w zamyśleniu. — Owszem, ma bardzo dużo znajomych, często jeździ na imprezy, ja sama nieraz widywałam go w towarzystwie różnych dziewczyn, nie przeczę. Ale żeby to było coś poważnego? Nie sądzę — pokręciła głową. — Gdyby miał kogoś na stałe, to myślę, że przez dwa lata to by się przed nami, kolegami z roku, raczej nie ukryło.

— Rozumiem — szepnęła Zosia, a jej jasna, zaróżowiona ze wstydu buzia rozpromieniła się jak poranne słońce. — I dziękuję.

— Oczywiście nie daję głowy za to, co nasz Zbynio robi poza uczelnią — zastrzegła z powagą Iza. — To jest tylko ogląd z mojego ograniczonego punktu widzenia.

— Oczywiście — pokiwała głową dziewczyna.

Iza zerknęła na nią spod oka.

— Słyszałam, że już kilka razy byliście razem na dyskotekach w Małowoli? — zagadnęła neutralnym tonem. — Ja też miałam z wami pojechać w zeszłą sobotę, bo już dawno nie byłam u Mańczaka, ale z wiadomych względów nie mogłam. I co, fajnie tam jest?

— Super! — zapewniła ją z entuzjazmem Zosia. — Cała okolica tam się zjeżdża, zwłaszcza w soboty, i jest taka zabawa, że…

Urwała, gdyż charakterystyczne szarpnięcie i szczęk drzwi od sklepu oznajmiły im, że do środka właśnie wchodzi klient. Obie z Izą błyskawicznie zerwały się na równe nogi, zwinnie wsuwając stopy w buty, i w ciągu sekundy stanęły w gotowości na swoich stanowiskach. Do sklepu ostrożnym i nieco nieśmiałym krokiem weszła nieznajoma dziewczyna w wieku około osiemnastu lat, ubrana w jasną sukienkę, o ładnie opalonej śniadawej cerze i długich, ciemnych włosach, które w miękkich falach opadały jej na ramiona i plecy. Iza pomyślała, że skądś zna takie włosy… podobnie gęste, ciemne, faliste…

„Jak Wercia” — błysnęło jej w głowie, a serce natychmiast ścisnęło jej się nieprzyjemnie i jakby ścięło chłodem. — „Brakuje tylko, żeby spięła je w kok i wyglądałaby prawie dokładnie jak ona!”

W istocie, włosy dziewczyny oraz jej typ urody do złudzenia przypominał jej znaną z Anabelli towarzyszkę niezobowiązujących zabaw Majka. Niezobowiązujących… do niedawna, bo teraz wszystko się zmieniło… Wzdrygnęła się, siłą woli odsuwając od siebie tę myśl. Nie, nie warto było nad tym dywagować, to było tylko luźne skojarzenie, które niepotrzebnie jej się nasunęło. Bzdura.

— Dzień dobry — powiedziała cicho dziewczyna, podchodząc do lady i zerkając raz na Izę, raz na Zosię, jakby nie mogła się zdecydować, do której z nich powinna się zwrócić.

— Dzień dobry — odparła uprzejmie Iza. — Czym możemy służyć?

— Ja… w sprawie ogłoszenia — wyjaśniła nieśmiało dziewczyna. — Tego o pracę, co wisi na drzwiach… na stanowisko sprzedawczyni.

— Aha, dobrze — skinęła głową Iza, w duchu zadowolona, że wywieszone zaledwie wczoraj ogłoszenie tak szybko znalazło odzew. — Rzeczywiście szukamy kogoś od zaraz. Rozumiem, że pani jest zainteresowana osobiście?

— Tak — potwierdziła grzecznie dziewczyna.

— W porządku, w takim razie zapraszam na zaplecze — podjęła służbowym tonem, otwierając przed nią przejście za ladę. — Chciałabym chwilę z panią porozmawiać. Zosiu, zostawiam cię na moment samą, dobrze?

— Oczywiście — odparła skwapliwie Zosia, z ciekawością lustrując kandydatkę. — Zajmę się klientami, na razie i tak nikogo nie ma.

Po wejściu na zaplecze Iza swobodnym gestem wskazała swej towarzyszce krzesło, sama zajmując drugie, stojące naprzeciwko. W ruchach i mimice dziewczyny odczytywała wyraźne, dobrze już znane jej z doświadczenia oznaki silnego stresu, wiedziała jednak, że na razie, jako osoba przeprowadzająca rozmowę kwalifikacyjną, nie może się z nią w żaden sposób spoufalać. Kiedy dziewczyna zajmowała miejsce, schyliła się, a długie fale ciemnych włosów opadły jej na chwilę na ramiona, okalając twarz, co sprawiło, że Izę znów uderzyło nawracające skojarzenie z tamtą… z Wercią. Nie wiedzieć czemu nagle poczuła względem tej dziewczyny, wszak bardzo grzecznej i o miłym wyglądzie, jakiś rodzaj dystansu, a nawet mimowolnej niechęci. Nim jednak to na wpół świadome wrażenie zdążyło przemienić się explicite w myśl, Iza odepchnęła ją od siebie z niesmakiem, karcąc się w duchu za takie niepotrzebne i nieuzasadnione uprzedzenia wobec osoby, której przecież nie znała.

— Izabella Wodnicka — przedstawiła się, wyciągając rękę do dziewczyny, którą ta uścisnęła niepewnym gestem.

— Weronika Dyszak.

Iza drgnęła na dźwięk wymienionego imienia, poruszona tak wymownym zbiegiem okoliczności. A zatem, jak na złość, dziewczyna naprawdę nosiła właśnie to imię! Jednak… cóż było w tym złego? Nic. A w rozmowie o pracę mimo wszystko nie powinno się sugerować jakimiś przypadkowymi skojarzeniami.

— Miło mi — uśmiechnęła się, siląc się na życzliwy ton. — Zaznaczę, że właścicielką sklepu jest moja siostra, ale obecnie nie może być w pracy, więc tymczasowo w jej imieniu występuję ja.

— Tak, wiem… słyszałam — szepnęła dziewczyna.

— Skąd pani jest?

— Z Polan — odparła, na co serce Izy po raz kolejny podskoczyło aż do gardła. — To jest wieś niedaleko stąd, tak mniej więcej…

— Tak, wiem, gdzie są Polany — przerwała jej. — Niedaleko, ale jednak parę kilometrów stąd. Czyli chce pani pracować u nas jako sprzedawczyni?

— Tak — pokiwała głową dziewczyna. — Moja ciocia, która mieszka w Korytkowie… Matylda Andrzejczak… zadzwoniła wczoraj i powiedziała, że na państwa sklepie wisi ogłoszenie o pracy. Wiedziała, że od miesiąca szukam jakiegoś zatrudnienia, więc…

— Rozumiem — skinęła głową Iza, świadoma tego, że nazwisko Andrzejczakowej było najlepszą rekomendacją dla dziewczyny i że Amelia wobec tej informacji zatrudniłaby ją bez dalszych pytań. — Ma pani jakieś doświadczenie w tego typu pracy?

— No… właśnie nie — odparła cichutko kandydatka. — To by była moja pierwsza praca.

— A jak u pani z dyspozycyjnością? W naszym sklepie pracujemy od szóstej trzydzieści do dziewiętnastej i stosujemy system zmianowy. Trzy dni na rano, trzy dni na zmianę popołudniową, oczywiście można się umówić z drugą ekspedientką co do konkretnych dni.

— Rozumiem.

— Te skrócone godziny otwarcia, które aktualnie są wywieszone na drzwiach, to tylko tymczasowy grafik na najbliższe dwa tygodnie — ciągnęła spokojnie Iza. — Od sierpnia sklep wraca do normalnego trybu pracy. Dlatego ponowię pytanie: jak u pani z dyspozycyjnością?

— Jestem w stu procentach dyspozycyjna — zapewniła ją szybko dziewczyna.

— Nie będzie pani miała problemu z dojazdami rano z… z Polan?

Znaczącą nazwę miejscowości wymieniła ciszej i z podświadomym oporem.

— Nie — pokręciła głową dziewczyna.

— Busy kursują tędy bardzo rzadko.

— Tak, wiem. Nie zamierzam jeździć busem. Dzisiaj podwiózł mnie brat, czeka w samochodzie… ale ogólnie wszędzie jeżdżę rowerem.

— Hmm — mruknęła Iza.

— Naprawdę! — zapewniła ją żywo dziewczyna, widząc cień wątpliwości na jej twarzy. — Jeżdżę nim wszędzie, bez względu na pogodę i porę roku, tylko dzisiaj nie chciałam się kurzyć w tym upale. To tylko trzy i pół kilometra, więc nie ma problemu, dojadę na czas na każdą godzinę! Przywiozłabym sobie tylko tutaj trochę ubrań na zmianę, bo w razie gdyby padał deszcz, to…

— W porządku — przerwała jej Iza. — Chodzi mi tylko o to, żeby nie było spóźnień, bo tego nie akceptujemy. A pani wymagania finansowe?

— Zgadzam się w ciemno na każde warunki, jakie mi pani zaproponuje — odparła szybko dziewczyna, jakby odpowiedź miała zaplanowaną z góry. — Zależy mi na pracy i jakimkolwiek dochodzie.

— Okej — odparła powoli Iza. — W takim razie, biorąc pod uwagę, że pilnie potrzebujemy pomocy w sklepie, oraz to, że ma pani pośrednią rekomendację pani Matyldy Andrzejczakowej, a jej zdanie moja siostra bardzo sobie ceni… no dobrze. Przyjmę panią na dwutygodniowy okres próbny.

— Dziękuję! — szepnęła uszczęśliwiona dziewczyna, składając dłonie jak do modlitwy. — Tak się cieszę! Obiecuję, że będę się starała nie zawieść pani zaufania.

W całej postawie kandydatki widać było teraz taką radość i ulgę, że Iza, pomimo dziwnie niemiłych skojarzeń dotyczących jej wyglądu i imienia, poczuła względem niej mały promyk sympatii.

— Znakomicie — uśmiechnęła się cieplej. — A o warunkach zatrudnienia porozmawiamy już jutro, dobrze? Teraz mam za mało czasu, muszę pomóc koleżance w obsłudze klientów.

— Oczywiście — szepnęła dziewczyna, patrząc na nią z lekkim zdziwieniem. — Czyli to znaczy, że… mogłabym pracować już od jutra?

— Od jutra — skinęła głową Iza. — Wprawdzie jutro jest sobota i w trybie nadzwyczajnym sklep będzie otwarty tylko do trzynastej, ale na ogłoszeniu jest wyraźnie napisane, że od zaraz. A co, jutro pani nie może?

— Ależ mogę, mogę! — zapewniła ją szybko i jakby z przestrachem dziewczyna. — Nie to chciałam powiedzieć. Po prostu zdziwiłam się, że tak szybko, a nie od poniedziałku…

— Jutro akurat będziemy mieć ciężką zmianę, bo szykuje się dostawa — wyjaśniła jej Iza. — Więc każde ręce do pomocy będą nam potrzebne. Przy okazji nauczy się pani… a właściwie to nauczysz się — poprawiła się po chwili zastanowienia. — Skoro już cię zatrudniam, to przechodzimy na ty, takie mamy zasady.

— Jasne — pokiwała głową Weronika.

— Nauczysz się pracy przy odbiorze dostaw, poznasz ułożenie towaru na półkach, przeszkolisz się na kasie fiskalnej i ogólnie wdrożysz się w swoje obowiązki. Co do płacy za okres próbny, ustalę jeszcze szczegóły z siostrą, bo nie chcę decydować o sprawach finansowych bez konsultacji z nią, ale mogę cię zapewnić, że dostaniesz godną zapłatę za pracę. Jeśli oczywiście będzie wykonana prawidłowo i zgodnie z naszymi oczekiwaniami — zaznaczyła. — Lenistwa, lawiranctwa i spóźnialstwa nie tolerujemy.

— Tak jest — szepnęła dziewczyna.

— No to cóż… na dzisiaj tyle — podsumowała Iza, podnosząc się z krzesła i wyciągając do niej rękę. — Witam cię w naszym zespole, Weroniko.

— Ach, dziękuję! Dziękuję! — odparła żywo Weronika, z radością ściskając podaną jej dłoń.

Iza ruszyła do wyjścia z zaplecza, uprzejmym gestem, który również podświadomie przejęła od Majka, wskazując jej, żeby poszła przodem. W sklepie było teraz kilkoro klientów ustawionych w kolejce do stanowiska Zosi, która obsługiwała ich zwinnie, rumieniąc się przy tym po same uszy. Miała do tego powód, jako że na końcu kolejki stało pięciu znajomych chłopaków z białego BMW, w tym Zbyszek ubrany dziś w krótkie dżinsowe spodenki i kolorową koszulkę w stylu hawajskim.

— O, cześć Iza! — ucieszył się na jej widok. — Jak tam? Właśnie miałem cię zapytać, czy…

— Poczekaj, Zbysiu, za chwilę — przerwała mu stanowczo Iza, prowadząc Weronikę do wyjścia ze sklepu. — Pozwól mi dokończyć rozmowę.

Mówiąc to, podała na pożegnanie dłoń Weronice, nie zważając na zdezorientowaną minę kolegi i parsknięcia śmiechem pozostałych chłopaków, rozbawionych sposobem, w jaki został spławiony Zbyszek.

— Jutro na szóstą piętnaście — poleciła Weronice. — A najlepiej na szóstą, żebyś miała więcej czasu na wstępne przeszkolenie.

— Dobrze — pokiwała skwapliwie głową dziewczyna. — Będę punktualnie. Jeszcze raz dziękuję… i do widzenia.

— Do jutra — odparła Iza, przepuszczając ją do wyjścia.

Sama również podeszła tam i otworzyła szerzej drzwi, żeby odkleić z nich nieaktualne już ogłoszenie o pracy. Zerknęła przy tym jeszcze raz za nowo zatrudnioną dziewczyną, która właśnie wsiadała do czerwonego opla corsy zaparkowanego przed sklepem tuż obok znajomego białego BMW.

„Nie dość, że Wercia, to jeszcze z Polan” — pomyślała z nutą niechęci. — „Ale skoro z polecenia Andrzejczakowej, to nie wypadało jej nie przyjąć.”

Machnęła ręką, odpychając od siebie tę myśl. Mimo wszystko najważniejsze było to, że od jutra będą mieć w sklepie dodatkową pomoc, więc jej własne absurdalne skojarzenia i uprzedzenia musiały zejść na dalszy plan. Tym bardziej że na zdrowy rozum nie dało się ich wytłumaczyć. No bo czy to źle, że oto właśnie przyjęła do pracy przyszłą sąsiadkę Michała? Wręcz chyba tym lepiej… chyba. A że dziewczyna nosiła akurat to imię, ostatnio tak bardzo znaczące… to co z tego? Nawet powinna się przyzwyczajać, wszak za jakiś czas, jeśli wydarzenia potoczą się zgodnie z przewidywaniami, tamta Wercia… ta właściwa… wkroczy w orbitę jej stałych współpracowników i codziennie będzie ją widywać w Anabelli. Będzie tam miała wysoki status, wyższy nawet od niej samej…

Ścisk serca, silny i nieprzyjemny, przywołał ją do porządku i nakazał natychmiast przerwać zaprzątanie sobie głowy niepotrzebnymi wątkami. Pomogło. Stanąwszy za ladą, Iza ze skupieniem odblokowała kasę fiskalną i zwróciła się do klientów zebranych przy stanowisku Zosi.

— Proszę następną osobę z kolejki!

Podeszło do niej dwoje nieznajomych turystów, najpewniej z hotelu Krzemińskich, a ponieważ Zosia właśnie skończyła obsługę poprzedniej klientki, w naturalny sposób przyszła kolej na towarzystwo Zbyszka i Kuby, którzy wraz z Jackiem, Bartkiem i Krystianem skierowali się do lady młodziutkiej ekspedientki. Po chwili do uszu Izy dobiegły ich śmiechy i szepty, a potem głośny aplauz z oklaskami, bowiem w tym momencie Zbyszek, jak zdążyła zauważyć kątem oka, przechylił się przez ladę i chwyciwszy za rękę niespodziewającą się niczego Zosię, bezceremonialnie przyciągnął ją do siebie i ucałował w usta. Zmieszana dziewczyna wyrwała mu się szybko i odskoczyła od lady, oblewając się szkarłatnym rumieńcem.

— No dobra, chłopaki, a teraz kupujemy! — zaśmiał się z satysfakcją Zbyszek. — To ile tego piwa? Dwa sześciopaki starczą? Jakie bierzemy?

Wszyscy pięciu stłoczyli się teraz przy ladzie na wysokości półki z alkoholem i rozpoczęli dyskusję nad rodzajami piwa, w międzyczasie wybierając inne towary spożywcze, które Zosia, omijając ich wzrokiem, drżącymi rękami podawała i układała na blacie. Obsłużywszy swoich turystów, Iza miała zamiar udać się do niej, by pomóc jej w tej trudnej i emocjonującej sytuacji, jednak w tym samym momencie drzwi, przez które wychodzili poprzedni klienci, otworzyły się szerzej i do środka weszła para młodych ludzi odzianych z najwyższą elegancją w markowe ubrania. Jeśli dodać do tego biżuterię, jaką obwieszona była dziewczyna, w tym jej opalizujące okulary przeciwsłoneczne, a także gruby złoty łańcuch na szyi chłopaka, trudno byłoby nie zwrócić na nich uwagi nawet w największym tłumie. Co więcej, sylwetka dziewczyny, a także jej twarz, z której właśnie zdjęła ciemne okulary, wydała się Izie dziwnie znajoma. Tamtej również wystarczył jeden rzut oka.

— Iza! — zawołała radośnie, podchodząc do lady i wyciągając przez nią obie ręce.

— Ach… Monia! — odetchnęła zaskoczona Iza, rozpoznając wreszcie koleżankę ze szkolnej ławy i odwzajemniając jej uścisk. — Ależ się zmieniłaś! Nie poznałam cię!

Była to w istocie Monika Klimek, jej dawna koleżanka ze szkoły podstawowej, córka sąsiadów z Korytkowa i jedna z byłych dziewczyn Michała. Ta sama, z którą rozstał się na koniec podstawówki i która kilka lat później jako pierwsza poinformowała Izę o zdradzie Agnieszki. Dziś jednak to nie była ta sama osoba! Ubrana w najbardziej wystrzałowe ciuchy, jakie tylko można sobie wymarzyć, opalona w solarium, z profesjonalnym makijażem i manikiurem, w niczym nie przypominała dawnej Moniki, ładnej lecz skromnej dziewczyny o naturalnej urodzie.

— Ja ciebie też nie poznaję! — zaśmiała się. — Super wyglądasz, serio! Jak fajnie, że jesteś! Specjalnie tutaj wpadłam, żeby zapytać o ciebie, tak mnie coś tknęło, że może akurat będziesz w sklepie. I co? Wchodzę i kogo widzę? Iza we własnej osobie! Chodź, Darek, poznacie się — dodała, zwracając się do swojego towarzysza, który przysłuchiwał im się w milczeniu. — To jest właśnie Iza, ta koleżanka, o której dopiero co ci mówiłam. Iza, a to jest Darek… mój chłopak.

— Miło mi — uśmiechnęła się Iza, wymieniając z Darkiem konwencjonalny uścisk dłoni.

— Jesteśmy w Korytkowie przejazdem, wpadliśmy na kilka dni do moich rodziców — trajkotała dalej Monika, poprawiając sobie fałdkę bluzki przy dekolcie. — Już z rok u nich nie byłam, na święta też nie wyszło, więc uznałam, że trzeba by się pokazać raz na jakiś czas. No i zahaczyliśmy o Korytkowo, a za dwa dni lecimy na dłuższe wakacje do Portugalii. Co nie, skarbie? — uśmiechnęła się do Darka, podając mu przelotnie usta do całusa. — Na Maderę. A co tam u ciebie, Iza? — zwróciła się do koleżanki. — Słyszałam, że twoja siostra dopiero co urodziła dziecko?

— Tak — potwierdziła z dumą Iza. — Córeczkę Klarę. Ma już prawie tydzień.

— No to super, gratulacje! A ty co, pewnie pomagasz im w sklepie? Bo tak na co dzień to rozumiem, że dalej studiujesz w Lublinie? Nadal ciągniesz ten twój francuski?

— Aha — skinęła głową. — U mnie bez zmian.

— No i fajnie! — rzuciła luźno Monika, wsuwając rękę pod ramię Darka. — Widzę, że nie odpuszczasz, jak to ty! Ja na razie zatrzymałam się na licencjacie i nie wiem, czy będzie mi się chciało robić magisterkę, muszę odetchnąć ze dwa lata, od tych książek to tylko głowa pęka. A czekaj! — przypomniała sobie. — Słyszałam, że u was w sklepie pracuje też Agnieszka Kmiecik?

— Tak — potwierdziła Iza, ruchem głowy wskazując w stronę schodów wiodących na pierwsze piętro. — Obsługuje stanowisko przemysłowe na górze.

Monika zerknęła na nią spod oka, puściła ramię Darka i konspiracyjnym gestem pochyliła się ponad ladą w jej stronę.

— Serio zatrudniłaś ją u siebie? — zapytała z niedowierzaniem, zniżając głos. — Po tamtym?

— Zatrudniła ją moja siostra — sprostowała spokojnie Iza. — A ja nie miałam nic przeciwko temu, bo… właściwie dlaczego miałabym mieć?

— No w sumie… — zgodziła się po chwili zastanowienia Monika. — Tamta sprawa faktycznie nie była warta kłótni na całe życie. A powiedz mi — jeszcze bardziej zniżyła głos. — To prawda, że ona ma nieślubne dziecko? Bo słyszałam od Maliniakowej…

— Skoro słyszałaś, Moniu, to chyba wiesz, że to prawda — odparła z lekkim zniecierpliwieniem Iza. — Maliniakowa nie przekazuje przecież niesprawdzonych wieści. Poza tym Aga jest na górze, więc jeśli chcesz mieć wiadomości z pierwszej ręki, to zajrzyj tam do niej i pogadajcie sobie twarzą w twarz.

— A nie, nie! — wycofała się szybko Monika. — No co ty, nie będę wam przeszkadzać, tak tylko zapytałam. No dobra, kotku — zwróciła się do Darka. — Chyba powoli będziemy stąd spadać, co? Mama już pewnie robi kolację i będzie chciała, żebym jej pomogła. Aha, właśnie, Iza! Skoro już tu jesteśmy, to dałabyś nam jakąś butelczynę dobrego wina? Byle naprawdę dobrego! — zastrzegła. — Nie chcę żadnej pryty za pięć złotych.

Iza podeszła do półki z alkoholem i pewnym gestem zdjęła stamtąd butelkę markowego francuskiego wina.

— To mogę ci polecić bez pudła — oznajmiła, stawiając butelkę na ladzie. — Oryginalne francuskie, czerwone wytrawne, appellation d’origine contrôlée. Najdroższe, jakie mamy, kosztuje prawie sto siedemdziesiąt złotych za trzy czwarte litra.

— Sto siedemdziesiąt! — mruknęła Monika, z zaciekawieniem biorąc do ręki butelkę i oglądając ją ze wszystkich stron. — Sporo, ale może przynajmniej jest szansa, że za taką cenę będzie w miarę dobre?

— Jest znakomite — zapewniła ją Iza. — Wino z najwyższej półki, osobiście daję na nie gwarancję jakości.

— No to bierzemy! — zadecydowała Monika, pokazując Darkowi butelkę. — Okej, kotku?

— Jak sobie życzysz, skarbie — odparł mężczyzna, spokojnym gestem sięgając do kieszeni, skąd wyjął skórzany portfel, a z niego złotą kartę debetową. — Na pewno wystarczy nam jedna? Może od razu weźmiemy dwie?

Tymczasem przeszklone drzwi otworzyły się po raz kolejny i pojawiła się w nich sylwetka osoby, której Iza od pięciu lat jeszcze ani razu nie widziała w progach swego sklepu. Był to Michał Krzemiński, ubrany w białe dżinsy za kolana i intensywnie niebieską koszulkę, tę samą, w którą ubrał się na pamiętne spotkanie z nią w lubelskim Old Pubie. Koszulka ta wspaniale podkreślała kolor jego oczu, które aż fosforyzowały na niebiesko na tle pięknie opalonej twarzy, pokrytej dziś kilkudniowym, jasnym zarostem.

Na jego widok serce Izy zabiło jak szalone, najpierw z zaskoczenia, a następnie z wrażenia, choć wrażenie to było podszyte bardziej niepokojem niż radością. Wizyta Michała w sklepie państwa Staweckich była bowiem tak niecodziennym zjawiskiem, że można się było po niej spodziewać wszystkiego… i to niekoniecznie samych rzeczy pozytywnych.

Szczęknięcie drzwi przyciągnęło również uwagę Moniki, która odruchowo zerknęła w tamtą stronę i aż skamieniała, cofając się o krok z półotwartymi ustami. Iza, która dostrzegła Michała jako pierwsza i w ułamku sekundy zdążyła już ochłonąć, stłumiła rozbawiony uśmiech na widok zaskoczonej miny koleżanki. Nie dziwiła jej ona wcale, zważywszy, że takie niespodziewane spotkanie z byłym chłopakiem, w dodatku w obecności aktualnego partnera oraz drugiej „eks” Michała, czyli jej samej, siłą rzeczy musiało choć na chwilę wytrącić z równowagi nawet tak opanowaną osobę jak Monika.

Michał jednak nie tylko nie poznał tej ostatniej, ale nawet nie zwrócił na nią uwagi, bowiem jego spojrzenie natychmiast skupiło się na Izie, a jego twarz na jej widok rozpromieniła się uśmiechem. Pośpiesznym krokiem podszedł do lady i nie zwracając uwagi na przygotowującego się do płacenia kartą Darka, przechylił się przez kontuar w stronę dziewczyny.

— Hej, Iza — rzucił półgłosem, zaglądając jej w oczy. — Sorry, że przeszkadzam w robocie, ale muszę z tobą pilnie pogadać. Sekunda, okej?

Blask jego fosforyzująco niebieskich tęczówek i fala zapachu znajomych perfum sprawiły, że aż zakręciło jej się w głowie.

— Zaraz, Misiu — odparła zmieszana, odsuwając się o krok. — Obsługuję klientów. I to w dodatku szczególnych — dodała z nieco sztywnym uśmiechem, ruchem głowy wskazując na Monikę. — Zdaje się, że nie poznałeś naszej koleżanki.

Zaskoczony Michał wyprostował się i spojrzał we wskazanym kierunku.

— Ach… no cześć, Monika — rzucił obojętnie, po chwili wahania rozpoznawszy dziewczynę. — Sorry, faktycznie cię nie poznałem… zmieniłaś się trochę. Fajnie cię widzieć. Dawno już cię nie było w Korytkowie, co?

Monika, która w międzyczasie zdążyła ochłonąć z zaskoczenia, wzruszyła na to lekko ramionami, odwracając oczy.

— Cześć — odparła równie obojętnie, wsuwając rękę pod ramię Darka, a drugą podnosząc mu przed oczy butelkę z winem. — Na razie wystarczy jedno, kotku, sprawdzimy, czy dobre i najwyżej potem dokupi się drugie, okej? A teraz zapłać Izie i lecimy, szkoda czasu!

— Sto sześćdziesiąt osiem pięćdziesiąt — oznajmiła Iza, podsuwając Darkowi terminal, do którego ten pośpiesznie przytknął kartę. — I kod PIN poproszę.

Zajęta obsługą kasy, nie zwróciła uwagi ani na to, że czekający obok Michał krzywi się ze zniecierpliwieniem, ani na fakt, że Monika, korzystając z tego, iż ów nie patrzy na nią, zerka na niego z zaciekawieniem podbarwionym mimowolną fascynacją. W istocie ów szaleńczo przystojny młody mężczyzna prezentował się w dzisiejszej odsłonie zupełnie inaczej niż tamten chłopak sprzed lat… do tego stopnia inaczej, że niemal nie do porównania.

Tymczasem Iza spokojnym gestem oderwała z terminala świeżo wydrukowany paragon i wręczyła go Darkowi.

— Dziękuję.

— To co, kotku? Uciekamy! — podchwyciła szybko Monika, znów dyskretnie zerkając spod oka na Michała. — Trzymajcie się! Cześć, Iza, powodzenia! Miło cię było zobaczyć!

Mówiąc to, stanowczym ruchem zwróciła się w stronę drzwi, pociągając za sobą Darka, i po chwili oboje wyszli ze sklepu, w którym oprócz Izy i Michała nadal znajdowała się skupiona wokół stanowiska Zosi, odwrócona do nich plecami piątka chłopaków z BMW. Michał, który wyjście Moniki i Darka przyjął z manifestacyjną ulgą, popatrzył teraz na tamtych z niezadowoleniem i jakby obawą, że za chwilę również oni mogą przeszkodzić mu w rozmowie z Izą. Nie tracąc zatem czasu, znów nachylił się ku niej ponad kontuarem.

— Iza, sorry, że robię ci nalot w pracy — podjął przepraszającym tonem — ale nie chcę załatwiać tego przez smsy. Widziałem na drzwiach, że do końca lipca pracujecie krócej, a w soboty to w ogóle tylko do trzynastej, więc rozumiem, że teraz będziesz miała trochę więcej czasu?

— Aha — skinęła głową. — To prawda. Mela chce, żebym odpoczęła na urlopie, więc zadecydowała o zmianie godzin otwarcia i przez najbliższe dwa tygodnie pracujemy w skróconej formule. Zresztą nie chodzi tylko o mnie, mamy teraz w rodzinie taki zachrzan, że wszystkim nam się przyda odrobinę zwolnić tempo.

— No i racja! — podchwycił żywo. — Ja też mówiłem ci, że na urlopie powinnaś odpocząć i chociaż trochę się rozerwać. Powiedz, masz coś w planach na jutro?

— Mam — odparła ostrożnie. — Spotkanie z Agnieszką i wspólny obiad u mnie w domu. Już umówiłyśmy się na sztywno z moją siostrą i szwagrem, więc to jest nie do przełożenia — zastrzegła na wszelki wypadek.

— No… okej — skrzywił się z typowym dla siebie niezadowoleniem Michał. — Ale ile będzie trwał ten obiad? Aż do wieczora?

— Nie, do wieczora to nie — uśmiechnęła się. — Myślę, że maksymalnie do osiemnastej.

— A potem będziesz wolna? — upewnił się.

— Potem tak.

— To w takim razie zabieram cię na disco do Małowoli — oznajmił stanowczo. — Jutro ma być mega impra u Mańczaka, nie możemy tego przepuścić. Zwłaszcza że w tamtym tygodniu nam nie wyszło — dodał znacząco. — To co, Izulka? Jedziemy, prawda? Od razu mówię, że nie chcę nawet słyszeć słowa nie!

Iza zawahała się chwilę. Jego stanowczy ton, który przed laty wytrącał jej z rąk wszelkie argumenty i bezwzględnie podporządkowywał ją jego woli, nie mógł nie zrobić na niej wrażenia. Mimo wszystko… Tak czy inaczej musiała szybko zadecydować. Czy powinna pojechać z nim na tę dyskotekę? Z jednej strony to byłby duży krok naprzód w odbudowywaniu ich relacji… może nawet za duży jak na obecną sytuację? A z drugiej strony — niby dlaczego miałaby się przed tym wzbraniać? To był przecież on… on… Może ta impreza u jego boku będzie dla niej samej jakąś ważną próbą? Może pokaże jej coś, czego dotąd nie widziała, i pomoże jej rozwiać choć niektóre wątpliwości?

— Hmm — odparła z zastanowieniem. — Dziękuję ci za zaproszenie, Misiu. Skoro mówisz, że ma być fajna zabawa, a ja akurat mam wolny wieczór, to… czemu nie?

Twarz czekającego w napięciu na jej odpowiedź Michała w mgnieniu oka rozjaśniła się promiennym uśmiechem radości i satysfakcji.

— Super! — zawołał z entuzjazmem, w przypływie emocji uderzając rozwartą dłonią w blat lady. — No nareszcie, mała! Kurde… ale zajebiście się cieszę!

Hałas, jaki przy tym wywołał, zwrócił uwagę chłopaków dyskutujących od kilku minut przy ladzie Zosi nad rodzajami chipsów do piwa i zaśmiewających się z elokwencji Zbyszka, który przy tej okazji otwarcie flirtował z dziewczyną. Cała szóstka jak na komendę odwróciła się w stronę Michała i Izy.

— Michu! — zdumiał się na jego widok Jacek. — Ty tutaj?

— Właśnie miałem zagadać z Izą o tej dyskotece — dodał tonem usprawiedliwienia Zbyszek, porzucając wybieranie chipsów i podchodząc do nich. — Tylko nie zdążyłem, bo była zajęta, a my teraz kupujemy piwo i…

— Dobra, nie zawracaj gitary — skrzywił się Michał. — Ja sam to załatwię. A właściwie to już załatwiłem — poprawił się z dumą, zerkając na Izę i obdarzając ją kolejnym promiennym uśmiechem.

Odwzajemniła mu go z rozbawieniem.

— Ej, to super! — ucieszył się Zbyszek. — Iza, czyli jedziesz jutro z nami?

— Jedzie, jedzie — zapewnił go Michał, niecierpliwym ruchem dłoni dając mu znak, żeby nie przeszkadzał. — Wracaj kupować piwo, okej? Ja mam jeszcze słówko do Izy. Na osobności — podkreślił znacząco.

— Jasne! — zaśmiał się Zbyszek. — Już idę… wracam do mojej Zosieńki!

Mówiąc to, odwrócił się na pięcie, teatralnym gestem rozpostarł ramiona i ruszył w stronę lady, za którą stała nadal zarumieniona po uszy Zosia. Koledzy zawtórowali mu gromkim wybuchem śmiechu i po chwili wszyscy pięciu zgodnie skupili się na wybieraniu kolejnych towarów. Usatysfakcjonowany Michał znów zwrócił się w stronę Izy, oparł się łokciami o blat lady i popatrzył na nią z zaczepnym uśmiechem.

— To co, mała? — zagadnął. — Jutro o wpół do dziewiętnastej podjeżdżam po ciebie autem?

— Dobrze — skinęła głową. — Wyjdę przed furtkę.

— W sumie u Mańczaka wystarczy nam się zameldować na jakąś dziewiętnastą trzydzieści albo nawet na dwudziestą — ciągnął jak gdyby nigdy nic Michał. — Wcześniej nic ciekawego tam się nie będzie działo, więc skorzystamy z tej wolnej godzinki i podjedziemy do Polan zobaczyć naszą działkę, zgoda?

Iza spojrzała na niego z wahaniem.

— Okej… — odparła niepewnie. — Jak sobie życzysz, Misiu. Ale w takim razie może rozsądniej byłoby wyjechać o dziewiętnastej? — poddała po chwili namysłu. — Nie potrzeba mi aż godziny na obejrzenie działki, zwłaszcza że to jest po drodze.

— Osiemnasta trzydzieści — powtórzył stanowczo Michał. — Lepiej mieć więcej czasu i nie śpieszyć się, zawsze przecież są jakieś obsuwy. To jak, księżniczko, umowa stoi? — mrugnął do niej porozumiewawczo.

— Stoi — westchnęła bez przekonania Iza.

— Świetnie, to mi się podoba! Jutro punktualnie o osiemnastej trzydzieści pod twoją furtką. A teraz, skoro już tu jestem, to rzuć mi ze dwie butelki mineralnej, okej? Mocno gazowana, półtora litra. Upał jak cholera, nie?… Okej, dzięki. Ile płacę?

Rozdział dziewięćdziesiąty siódmy

— Dobra, to chyba koniec — odetchnęła z ulgą Iza, kiedy wszystkie towary z sobotniej dostawy, którą przywiózł Piotrek, zostały ułożone we właściwych miejscach i wprowadzone na stan sklepu. — Fajrant, dziewczyny! Ściągajcie te fartuchy i zbieramy się do domu, już dwie po czternastej!

Zosia i Weronika, które od godziny po zamknięciu sklepu wraz z Izą zajmowały się przyjęciem towaru na stanowisku spożywczym, posłusznie zdjęły z siebie fartuchy ochronne, a uczynna Weronika odniosła je na miejsce na zaplecze.

— Dzięki, Wera, dobra robota — pochwaliła ją Iza, kładąc jej dłoń na ramieniu. — Bardzo nam dzisiaj pomogłaś, jestem z ciebie naprawdę zadowolona.

— Dziękuję — szepnęła dziewczyna, wyraźnie uszczęśliwiona tą uwagą przełożonej.

— A teraz lećcie już z Zosią do domu, widzimy się w poniedziałek — zadysponowała Iza, zerkając z porozumiewawczym uśmiechem na Zosię. — Oczywiście jeśli chodzi o pracę, bo w innych okolicznościach to my z Zosieńką zobaczymy się pewnie jeszcze wieczorem w Małowoli. Jedziesz dzisiaj do Mańczaka, prawda?

— Tak — pokiwała głową Zosia, tradycyjnie oblewając się rumieńcem.

— No to super — podsumowała wesoło Iza. — Dobra, nie zatrzymuję was już, jesteście wolne. Ja pomogę jeszcze Adze na górze i my też się zbieramy. Na razie!

Po wyjściu obu ekspedientek udała się na górę, by pomóc Agnieszce w dokończeniu sprzątania na stoisku przemysłowym i zniesieniu na dół wózka z Pepusiem. Kiedy tam dotarła, Agnieszka właśnie wychodziła z zaplecza, zamykając za sobą drzwi, a przygotowana spacerówka z półleżącym w niej niemowlęciem czekała przy zejściu na schody. Na widok Izy, która schyliła się nad nim z uśmiechem i wesołymi słowami powitania, chłopiec zaśmiał się w głos i zagaworzył z radością, wpychając sobie do buzi oślinioną piąstkę.

— Już idę, Iza — rzuciła Agnieszka, zmierzając w stronę bocznego okna. — Poczekaj sekundę, zasłonię tylko wertykale.

— Jasne, Aga, spokojnie — odparła wesoło Iza, nie odrywając oczu od Pepusia. — Ach, ty mały rozrabiako! Kto to się tak ślicznie śmieje, co? Kto jest małym łobuziakiem? Ha?

Zachwycone jej przekornym tonem dziecko zaśmiewało się perliście, chwilami aż zachłystując się powietrzem, i wymachiwało przy tym żywo rączkami oraz wierzgało nóżkami ubranymi w niebieskie bawełniane skarpetki. Iza śmiała się razem z nim, szczerze ubawiona jego sposobami na wyrażanie spontanicznej dziecięcej radości. Tymczasem, nim Agnieszka zdążyła pozasłaniać okna, drzwi na dole szczęknęły i po schodach wbiegł Piotrek, przeskakując po kilka stopni naraz. Na jego widok Pepuś aż zapiszczał z zachwytu i wyciągnął do niego obie rączki.

— Hej, zbóju! — zawołał wesoło mężczyzna, schylając się nad wózkiem. — Co tu się odstawia? Już, cwaniaku, bajerujesz kolejną kobietę, co?

— Bajeruje na całego! — zapewniła go ze śmiechem Iza. — Buzia mu się nie zamyka!

— A co! — zaśmiał się Piotrek. — Nabieramy doświadczenia od kołyski. Moja szkoła!

— Pepcio jest przeuroczy — przyznała Iza. — I taki rezolutny! Nasza Klarcia to na razie całymi dniami śpi, a taki pięciomiesięczny łobuziak już naprawdę potrafi nieźle broić!

— Potrafi, potrafi — zapewnił ją Piotrek, uśmiechając się szeroko do zachwyconego, popiskującego z radości dziecka. — No co, gagatku? Nie, teraz nie pójdziesz na ręce, najpierw zniosę cię na dół. Uwaga… hop!

Chwyciwszy wózek, dźwignął go w górę i lekkim krokiem zbiegł z nim po schodach. Rozbawiona Iza ruszyła za nim, nie oglądając się na Agnieszkę, która po zasłonięciu okien wróciła jeszcze na zaplecze po torbę z rzeczami dziecka. Wkrótce jednak i ona zeszła na parter, dołączając do tamtych dwojga, którzy kończyli właśnie wyprowadzać wózek z Pepusiem przed sklep. Korzystając z tego, że dziewczyny zatrzymały się przy drzwiach, Piotrek schylił się nad wózkiem i ostrożnie wziął na ręce domagającego się uwagi chłopca.

— No, chodź do wujka, rozbójniku — powiedział do niego z uśmiechem. — Musimy trochę się pobawić i pogadać, bo następnym razem widzimy się dopiero w poniedziałek, nie?

— Aga, już. Zamknę tylko drzwi i idziemy — oznajmiła tymczasem Iza Agnieszce, przekręcając klucz w zamku i chowając klucze do kieszeni. — To co, chyba wszystko zgodnie z planem? Przespacerujemy się trochę, pogadamy sobie na spokojnie, a o piętnastej trzydzieści meldujemy się u Meli na obiad.

— Super, dzięki, Iza — odparła cicho Agnieszka. — Fajnie, że w tym kołowrocie udało nam się w końcu znaleźć chwilkę czasu. Piotrek, włóż go do wózka! — dodała surowo, zwracając się do mężczyzny, który z uśmiechem kołysał Pepusia w ramionach. — Słyszysz? Zostaw go już. Idziemy z Izą na spacer i zabieramy go ze sobą.

— Na spacer? — podchwycił Piotrek. — No to czekaj… może zostawicie mi go na godzinkę, co? Popilnuję go, akurat do piętnastej mamy przerwę obiadową na budowie. Mam kanapki w samochodzie, wezmę Pepa, zjem i połażę z nim tu obok, a wy możecie iść na spacer same. Po co macie jeszcze ciągnąć ten wózek?

— Nie — ucięła stanowczo Agnieszka. — Zabieramy go ze sobą. Iza chce z nim trochę pobyć, a jak wiesz, jest jego matką chrzestną. Poza tym…

— Oooo, dzień dobry! — rozległ się nagle pełen entuzjazmu okrzyk za ich plecami.

Wszyscy troje odwrócili się jak na komendę i ich twarze przybrały wyraz zaskoczenia, bowiem zza rogu sklepu wypadły po kolei Zielińska, za nią Maliniakowa, a na końcu… Krzemińska we własnej osobie! Iza, którą zdziwiła już wczorajsza bytność Zielińskiej w sklepie Amelii, teraz aż zdrętwiała z zaskoczenia, a jej serce ogarnął nagły chłód, jakby w ułamku sekundy pokryła je warstwa lodu.

— Dzień dobry — odpowiedziała zimnym acz uprzejmym tonem.

— Dzień dobry — powtórzyła po niej równie chłodno Agnieszka.

Piotrek, który żadnej z pań (a zwłaszcza tej ostatniej) z założenia nie tolerował, nie zadał sobie nawet trudu odwzajemnienia pozdrowienia, tylko z ostentacyjnie obojętną miną odwrócił się do nich plecami, poprawił sobie na ramieniu Pepusia i odszedł z nim kilka kroków na bok.

— Dzień dobry, dzień dobry! — powtórzyły ze życzliwymi uśmiechami dwie pozostałe kobiety, podchodząc do Izy i Agnieszki. — A co, to już sklep zamknięty?

— Zamknięty — odparła grzecznie Iza. — Od dziś mamy skrócone godziny otwarcia, w soboty tylko do trzynastej. Ale jeśli paniom czegoś pilnie potrzeba — dodała po chwili zawahania — to mogę jeszcze otworzyć i coś sprzedać… póki tu jesteśmy.

— Ależ nie, nie, skąd znowu! — przerwała jej słodko Krzemińska. — Jak do trzynastej, to już dawno po godzinach, nie będziemy przeszkadzać! Tak tylko przechodziłyśmy obok, bo od Michałka z hotelu wracamy… no i widzimy, że tu jesteście, to przecież wypadało się przywitać z sąsiadkami.

— Miło nam — odparła chłodno Iza. — Życzymy paniom udanego popołudnia.

Stojąca obok niej Agnieszka pokiwała niecierpliwie głową na znak, że dołącza się do tych życzeń, jednak wolałaby już zakończyć rozmowę.

— A dziękujemy, dziękujemy! — uśmiechnęła się życzliwie Maliniakowa. — My też, z wzajemnością! Bardzo proszę pogratulować siostrze córeczki!

— Dziękuję — odpowiedziała Iza.

— Słyszałyśmy, że będzie nosić imię po nieboszczce waszej mamie? — zagadnęła Zielińska, na co Iza pokiwała tylko głową twierdząco. — Ach, jaki to miły gest! Babcia nie doczekała wnusi na tym świecie, ale za to w niebie na pewno się cieszy!

Iza uznała, że nie ma sensu odpowiadać na tę uwagę, milczała zatem, cierpliwie czekając, aż kobiety same pożegnają się i pójdą sobie. One jednak najwidoczniej nie miały takiego zamiaru, bo zamiast odejść, przeciwnie, podeszły jeszcze bliżej, zerkając z daleka na Pepusia, którego trzymał na rękach Piotrek.

— A jak tam się dzieciaczek chowa? — zapytała z uśmiechem Maliniakowa, zwracając się do Agnieszki. — Już taki duży urósł! Toć już z pół roku ma, prawda?

Agnieszka, która swego czasu przeszła w Korytkowie piekło plotek i obmowy napędzane głównie przez stojące przed nią trzy panie, jeszcze bardziej zesztywniała na te słowa.

— Nie, za parę dni skończy pięć miesięcy — odpowiedziała rzeczowo, zagryzając zęby. — Dziękuję, wszystko w porządku.

— Ach, jak to dzieci rosną! — zachwyciła się Krzemińska. — Ja to sama nie mogę uwierzyć, że mój chłopak już dorosły, a dopiero co był taki tyci i pieluszkach chodził…

— Tak, rzeczywiście — przerwała jej spokojnym, stanowczym tonem Iza. — Bardzo paniom dziękujemy za zainteresowanie i za tak ciekawą rozmowę, ale niestety musimy już iść. Proszę wybaczyć. Do widzenia.

Mówiąc to, chwyciła Agnieszkę za nadgarstek i pociągnęła za sobą, pozostawiając trzy sąsiadki w pół słowa na placyku pod sklepem. Poirytowana do szpiku kości fałszem, który bił od nich na odległość, nie miała najmniejszego zamiaru dłużej silić się na uprzejmość i tracić czasu przeznaczonego na rozmowę z Agnieszką, a przy tym zupełnie nie obchodziło jej, co w związku z tym pomyśli sobie o niej matka Michała.

„W maju nazwała mnie bezczelną” — pomyślała z zacięciem i czymś w rodzaju ponurej satysfakcji. — „Więc niech teraz cieszy się, że miała rację!”

Nawet nie chciała zastanawiać się nad tym, skąd wzięła się ta nagła zmiana w zachowaniu matki Michała i jej przyjaciółek. Być może — najprawdopodobniej — był to wpływ Michała, który powinna odebrać jako kolejny pozytywny sygnał, jednak nie umiała przezwyciężyć mimowolnego wstrętu, jaki wywołała w niej ta niespodziewana metamorfoza Krzemińskiej. Tak jakby tamta myślała, że kilka przymilnych słówek może wymazać z pamięci Izy to, co nagadała jej podczas poprzedniej, jakże nieprzyjemnej rozmowy!

Równie zdenerwowana Agnieszka z ulgą podążyła za Izą, łapiąc po drodze i pociągając za sobą pusty wózek Pepusia, po czym obie pośpiesznym krokiem ruszyły drogą w kierunku domu Izy i hotelu Krzemińskich, dając Piotrkowi znak, żeby wraz z dzieckiem poszedł za nimi. Krzemińska, Zielińska i Maliniakowa nie goniły ich już na szczęście, lecz zostały na placyku pod sklepem, gdzie skupiły się w konspiracyjną grupkę, rozprawiając między sobą przyciszonymi głosami i popierając swoje wywody ożywioną gestykulacją.

— Ja pierdzielę, co za głupie i fałszywe baby! — sapnął Piotrek, doganiając dziewczyny z niemowlęciem na rękach. — Jak się do was podlizywały… o szlag! Sorry, Iza, że się nie odzywałem, ale jakbym raz otworzył gębę, to na bank tama by mi puściła i mogłoby się zrobić naprawdę niefajnie.

— Okej, Piotrku, poradziłyśmy sobie — odparła wciąż jeszcze wzburzona Iza.

— Obrzydlistwo! — prychnęła Agnieszka. — Dzięki, Iza, że tak szybko to skończyłaś, bo ja już prawie się zagotowałam. Nikt w tamtym roku tak mi nie dał popalić w Korytkowie jak te trzy wiedźmy, a teraz nagle takie pytania! Wielka troska i zainteresowanie! Co im odbiło, żeby tak się do nas łasić?

Iza, która znała najbardziej prawdopodobną odpowiedź na to pytanie, odetchnęła tylko mocniej i machnęła ręką na znak, że nie ma sensu się nad tym zastanawiać.

— Nieważne, Aga — odpowiedziała spokojniejszym tonem. — Szkoda czasu. Nie będziemy przecież tracić przez to nerwów i psuć sobie weekendu, nie?

— No… prawda — przyznała z westchnieniem Agnieszka. — Ale powiem ci, że aż mi ciśnienie skoczyło. Piotrek, zostaw go żesz wreszcie! — dodała z poirytowaniem, widząc, że Piotrek nadal huśta roześmianego Pepusia na rękach i nie ma zamiaru odłożyć go do wózka. — Przecież mówiłam ci, że bierzemy go na spacer!

— Ale może jednak zostanie ze mną, co? — odparł Piotrek, poważniejąc, a w jego głosie zabrzmiała nuta prośby. — Wy sobie spokojnie pogadacie, a ja się nim zajmę. Przecież wiesz, że ze mną będzie bezpieczny.

— Nie — pokręciła głową Agnieszka. — Kładź go tutaj i już.

Piotrek westchnął z niezadowoleniem, jednak posłusznie podszedł z dzieckiem, rzucając jej pełne wyrzutu spojrzenie. Iza, która nie lubiła wtrącać się w ich przepychanki, milczała dyplomatycznie, w duchu jednak nieco współczuła Piotrkowi, Pepuś bowiem wyraźnie go uwielbiał, on zaś jasno okazywał, jak bardzo zależy mu na pobyciu z nim jeszcze odrobinę dłużej przed weekendem.

— No i co by ci szkodziło? — rzucił z niechęcią, schylając się nad wózkiem, by odłożyć do niego chłopca. — Jedna godzina cię zbawi? I tak nie będziesz się nim zajmować.

Odłożonemu do wózka niemowlęciu nie spodobało się to, a widząc, że Piotrek wycofuje ręce, kwęknęło raz i drugi na znak protestu, po czym nagle uderzyło w regularny płacz, wymachując w powietrzu rączkami.

— No i widzisz, co narobiłeś?! — fuknęła ze złością Agnieszka. — Teraz będzie się darł!

— Nie darłby się, gdybyś mi go zostawiła! — odparował jej poirytowany Piotrek.

— Jakbyś go nie wyciągał z wózka, to by nie zaczął! — sprostowała z furią, gorączkowo szukając w torbie z rzeczami dziecka smoczka uspokajacza. — Ile razy mam cię prosić?! Zawsze mi to robisz!

— Ej, słuchajcie, nie kłóćcie się — przerwała im zmęczonym tonem Iza, kładąc dłoń na przedramieniu Piotrka. — Proszę… Piotrku, daj już spokój.

— Okej — mruknął, z dezaprobatą obserwując, jak Agnieszka wkłada Pepusiowi smoczek do buzi. — No ale sama widzisz! Tylko na tyle ją stać. Zatkać mu buzię smokiem, żeby cicho siedział! To jest dla niej najważniejsze, nie?

— Przestań — szepnęła z naciskiem Iza, patrząc mu nakazująco w oczy.

Piotrek odetchnął głośno i już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, jednak w ostatnim momencie zrezygnował z tego, machnął niecierpliwie ręką i odwróciwszy się, szybkim krokiem udał się w stronę swojego samochodu, który stał zaparkowany w cieniu klonu pod domem Izy. W międzyczasie Agnieszce udało się uspokoić smoczkiem płaczące dziecko i obie ruszyły wraz z wózkiem w stronę hotelu Krzemińskich, za którym droga wiodła aż do skrzyżowania, a dalej w pola i na cmentarz. Była to ulubiona trasa spacerowa Izy.

— Aga, dlaczego ty tak ciągle zwalczasz tego Piotrka? — zapytała z westchnieniem Iza, kiedy oddaliły się o kilkadziesiąt kroków od jej domu. — Nie rozumiem tego, serio. Przecież on tyle ci pomaga, tak lubi Pepusia…

— Wiem — skinęła głową Agnieszka, zacinając usta. — I to mnie jeszcze bardziej wkurza.

— Ale dlaczego? Przecież to jest dobry chłopak. Ja sama swego czasu miałam co do niego wątpliwości, ale jak bliżej go poznałam, od razu zmieniłam zdanie. Zobacz, ile on dla was robi, nosi ci ten wózek po schodach, zawsze jest na miejscu, kiedy trzeba pomóc przy maluchu…

— Iza, przestań — przerwała jej proszącym tonem Agnieszka. — Nie rozmawiajmy już o nim, dobrze? Najpierw tamte baby, a teraz on. Ciągle tylko ktoś się wtrąca, a czas leci i znowu nie zdążymy pogadać o poważnych sprawach.

Iza zerknęła z mimowolnym smutkiem na jej zmęczoną twarz, przypominając sobie wszystko, co ostatnio mówiła o niej Amelia. Co prawda w porównaniu do analogicznego okresu z poprzednich wakacji zewnętrzny wygląd Agnieszki poprawił się o niebo, prezentowała się bowiem bardzo ładnie, znów ubierała się ze swą dawną skromną elegancją, a jej kręcone blond włosy znacząco urosły i nabrały blasku, jednak w jej zachowaniu i zgaszonym spojrzeniu niebieskich oczu widać było, że w środku nadal cierpi. Iza, która z doświadczenia wiedziała, jak bardzo takie duchowe cierpienie wzmaga się, gdy jest duszone w sobie i ukrywane przed światem, pomyślała, że być może dzisiejsza rozmowa rzeczywiście będzie dla Agnieszki czymś bardzo ważnym. Może nawet tak ważnym jak dla niej ostatnia rozmowa z Majkiem na końcu świata? Uśmiechnęła się tkliwie do tego wspomnienia i znów zerknęła ze współczuciem na swą towarzyszkę.

— Okej, masz rację — przyznała lojalnie. — Ciągle mamy taki kocioł, że od tygodnia nie ma jak się spotkać, żeby porozmawiać trochę dłużej. Nie pomaga nawet to, że pracujemy w jednym miejscu… Ale dobra, zacznijmy. O czym chciałaś ze mną pogadać? O Rafale?

— Też… w pewnym sensie — westchnęła Agnieszka, mechanicznym ruchem popychając przed sobą wózek z Pepusiem, który teraz już był spokojny i nawet zaczynał lekko podsypiać. — To akurat już jest sprawa w miarę rozwiązana, chociaż nie da się ukryć, że zjadła mi od groma nerwów. Ale bardziej chodzi mi o całokształt… no wiesz, o bilans tego mojego nieszczęsnego życia. Gdybym umiała znaleźć w nim jakiś sens…

Iza pokiwała głową ze smutkiem, nie ważąc się wyrazić myśli, która nasunęła jej się automatycznie na te słowa — że prawdziwym sensem jej życia był, a przynajmniej powinien być ten mały synek, którego pchała przed sobą w wózku, i że gdyby umiała to zrozumieć, to z dnia na dzień mogłaby poczuć się naprawdę spełniona i szczęśliwa. Wiedząc jednak, jak Agnieszka reaguje na takie sugestie i z góry znając jej odpowiedź, powstrzymała się od wyrażenia tej opinii na głos.

— No co ty, Aga? — odparła łagodnie. — Bilans? Jaki znowu bilans? Na bilans jest jeszcze za wcześnie! Masz dopiero dwadzieścia trzy lata i jeszcze dużo możesz w życiu zdziałać, rozwinąć się pod każdym względem. A jeśli chodzi ci o niedokończone studia czy tego typu rzeczy, to… po pierwsze to wcale nie jest niezbędne do szczęścia, a po drugie przecież nigdy nie jest za późno, żeby nadrobić zaległości.

— No, nie wiem — pokręciła głową Agnieszka. — Ja właśnie mam poczucie, że dla mnie już na wszystko jest za późno. Jakby mi całe życie przeszło obok nosa.

— Ech, nie mów tak! — zaprotestowała Iza, wyciągając rękę, by pogładzić ją po ramieniu. — To tylko chwilowy dołek, on za jakiś czas przejdzie, zobaczysz. Mówię ci to z własnego doświadczenia, bo ja też kiedyś…

Urwała i odwróciła głowę, gdyż tuż za nimi rozległ się nagle niepokojąco głośny warkot silnika samochodu, który, jak w ostatniej chwili zdążyła zauważyć kątem oka, był biały i zbliżał się od strony Małowoli z ogromną, wręcz zawrotną prędkością. Odniosła wrażenie, że pędzi prosto na nich. Odruchowo odskoczyła na prawo.

Aga, uważaj! — chciała krzyknąć do idącej wciąż tą samą trajektorią Agnieszki, jednak głos uwiązł jej w gardle, a i tak najprawdopodobniej nie wystarczyłoby jej czasu na wyartykułowanie z siebie choć jednej sylaby, bowiem w tym samym ułamku sekundy auto gwałtownie odbiło w lewo i rozległ się przenikliwy, przerażający pisk hamulców na asfalcie… pisk, który bodaj raz już gdzieś słyszała… Jeszcze jeden ułamek sekundy i rozpędzony samochód, ominąwszy o włos przerażoną Izę, zahaczył prawym zderzakiem o Agnieszkę, wytrącając ją z równowagi i odrzucając na pobocze, po czym z impetem uderzył w wózek z Pepusiem, który przekoziołkował nad skrajem drogi i zarył kilka metrów dalej w trawie, gubiąc po drodze dziecko.

W następnych sekundach hamujące wciąż auto efektownym ślizgiem przejechało kolejnych kilkanaście metrów, po czym odwróciło się przodem do kierunku jazdy i zatrzymało się. Dopiero wtedy zza opuszczonych szyb do uszu skamieniałej z szoku Izy dobiegła głośna muzyka i obraz w jej oczach złożył się na tyle, że rozpoznała białe BMW, w którym siedziało pięciu dobrze znanych w okolicy kolegów Michała. Był to jednak tylko przebłysk świadomości, gdyż w następnym momencie cała jej rozedrgana uwaga skupiła się na wyrzuconym z wózka dziecku, które nieruchomo, niczym kupka biało-niebieskich gałganków, leżało na trawie kilka metrów przed nią.

„Pepuś!!!” — wrzasnęło coś z rozpaczą w jej głowie. — „Boże, nie!!!”

Niesiona impulsem, który pomimo obezwładniającego szoku nakazywał jej ratować dziecko, rzuciła się w tamtą stronę i przypadła do niego, z przerażeniem odkrywając, że maluch leży bezwładnie z widmowo bladą twarzyczką i rączkami nienaturalnie rozrzuconymi na boki. Schyliła się, by przyłożyć ucho do jego maleńkiej piersi i wysłuchać, czy bije serce, jednak jej własne waliło tak mocno, że w uszach aż jej huczało, w związku z czym nie była w stanie nic usłyszeć. Nie straciła jednak przytomności umysłu — przeciwnie, w skrajnie dramatycznych okolicznościach zaczął on pracować z niespodziewaną, niezwykłą wręcz ostrością. Ni stąd, ni zowąd, praktycznie bez udziału świadomości, przed oczami przewinęły jej się z fotograficzną dokładnością slajdy z obowiązkowego kursu pierwszej pomocy, jaki półtora roku wcześniej przeszła na uczelni.

„Nie przenosić, bo można zaszkodzić! Uważać na kręgosłup!” — migało jej w głowie. — „Ułożyć w bezpiecznej pozycji! Sprawdzić, czy drogi oddechowe są drożne! Jeśli nie oddycha, wykonać masaż serca!”

— Pepciu — wyszeptała, schylając się nad dzieckiem i ostrożnie, mocno drżącymi rękami rozpinając mu niemowlęcy kaftanik. — Kochany, maleńki… poczekaj, już ci pomagam…

Kolejne slajdy kursu po kolei wyświetlały jej się w głowie, tak wyraźne, jakby widziała je wczoraj. Schylona nad dzieckiem próbowała wychwycić jakiekolwiek oznaki oddechu, jednak nie czuła go wcale. Świadoma tego, jak cenna jest teraz każda sekunda, nadludzką siłą woli, wykorzystując swe doświadczenie wytrawnej kelnerki, opanowała drżenie dłoni i ułożywszy oba kciuki na malutkiej klatce piersiowej dziecka, zaczęła ją ostrożnie uciskać, nieco nieporadnie ale wiernie naśladując ruchy prezentowane przez szkoleniowca na instruktażowych filmach z kursu.

Tymczasem oszołomiona uderzeniem Agnieszka wciąż leżała nieruchomo na boku, w pozycji, w jakiej odrzuciło ją od samochodu, i mrugała nieprzytomnie oczami jak człowiek, który po długim przebywaniu w całkowitej ciemności nagle wychodzi na pełne słońce. Pod sklepem Amelii, odległym od miejsca zdarzenia o jakieś sto metrów, rozległy się przerażone okrzyki Krzemińskiej, Zielińskiej i Maliniakowej, które, widząc z daleka, co się dzieje, natychmiast podniosły raban na pół wsi i rzuciły się biegiem w ich stronę.

— O, Jezu, wypadek!!! Niech ktoś dzwoni po pogotowie! Ratunku!!!

— Dzwońcie na policję! — krzyknął ktoś z przeciwnej strony drogi, gdyż i stamtąd nadbiegali już ludzie.

Blady jak ściana Piotrek, który w chwili zdarzenia, oparty o maskę swojego samochodu, zabierał się za odwijanie kanapki z papieru śniadaniowego, na widok hamującego z wizgiem opon BMW skamieniał jak wryty w ziemię, bezwiednie wypuszczając z dłoni bułkę. Następnie wykonał ruch, jakby chciał pobiec w tamtą stronę, jednak kolana ugięły się pod nim i nogi odmówiły mu posłuszeństwa na tyle, że przez kilka pierwszych sekund nie był w stanie zrobić ani kroku. Otrzeźwił go dopiero krzyk przebiegających obok, wymachujących rękami kobiet, które szybko dotarły na miejsce i tam rozdzieliły się — Zielińska i Krzemińska skoczyły na ratunek Agnieszce, podczas gdy Maliniakowa pobiegła dalej, w stronę Izy klęczącej nad leżącym w trawie Pepusiem.

Dopiero wtedy Piotrek odzyskał władzę w nogach i rzucił się ku nim iście olimpijskim sprintem, z miną człowieka, który ujrzał własną śmierć. Z nieodległej budowy na działce Andrzejczakowej biegł ku nim również zaalarmowany krzykami Robert, a za nim cała brygada pozostałych robotników, którzy w chwili zdarzenia, podobnie jak Piotrek, jedli kanapki lub pili napoje, korzystając z popołudniowej przerwy w pracy. Z domu wybiegła również wystraszona Amelia z Klarą w ramionach, a od strony hotelu nadciągali kolejni ludzie. Gdyby Iza spojrzała w tamtym kierunku, zauważyłaby wśród nich Michała, który, podobnie jak kilka innych osób, w locie wybierał w telefonie alarmowy numer pogotowia.

W międzyczasie Maliniakowa, która dobiegła do Izy i zerknęła na leżące bezwładnie niemowlę, złapała się za głowę i zawyła na całą okolicę:

— Jezu!!! Dziecko nie żyje!!! Matko Boska, zabili dziecko!!!

Reanimująca Pepusia Iza nie słuchała tych krzyków, w stu procentach skupiona na swoim zadaniu, jednak dla pozostałych osób, do których uszu dotarł ten ryk, była to wieść mrożąca krew w żyłach. Przerażony Piotrek, który dobiegł już do Izy, rzucił okiem na niedającego oznak życia chłopca i chwyciwszy się oburącz za głowę, zawył przenikliwie jak ranione zwierzę. Dosłownie sekundę później całą okolicę przeszył przeraźliwy, histeryczny krzyk Agnieszki, którą Zielińska i Krzemińska w międzyczasie zdołały już podnieść z ziemi i postawić na nogi. Zszokowana dziewczyna, dopiero teraz dostrzegłszy wywrócony w trawie wózek, leżącego obok synka i schyloną nad nim Izę, na słowa Maliniakowej krzyknęła rozdzierająco, wywróciła oczami i osunęła się na ziemię, z miejsca tracąc przytomność. Na szczęście obie kobiety zdołały w ostatniej chwili złapać ją i zamortyzować upadek, podnosząc przy tym jeszcze większy, paniczny jazgot.

Dudniące muzyką białe BMW nadal stało nieruchomo w tym samym miejscu, a wciąż przypięci pasami bezpieczeństwa kierowca i pasażerowie powoli dochodzili do siebie po przeżytym szoku. Nadbiegający od strony hotelu Michał, zapewniony przez dwóch innych mężczyzn, że pogotowie ze szpitala w Radzyniu zostało już wezwane, schował telefon do kieszeni i dopiero teraz dosłyszał nazwiska osób, które brały udział w wypadku. Zmrożony tą wiadomością, rozejrzał się w panice, lecz szybko dostrzegłszy z daleka sylwetkę całej i zdrowej Izy, która wykonywała dziecku sztuczne oddychanie, odetchnął z ulgą. Nie zatrzymując się, skręcił zatem w kierunku BMW, zdyszany podbiegł do samochodu i z całej pary huknął obydwiema rękami w dach.

— Wyłączcie tę muzę, debile!!! — wrzasnął z wściekłością do kolegów. — Pieprzeni kretyni, co wyście narobili!!!

Siedzący z przodu na miejscu pasażera Zbyszek jak automat sięgnął ręką i wyłączył odtwarzacz, po czym jako pierwszy otworzył drzwi, gramoląc się na zewnątrz. Tymczasem Iza mechanicznie, z rozpaczliwą determinacją kontynuowała reanimację Pepusia.

— Walcz, maleńki… — szeptała błagalnie bladymi jak ściana ustami, rytmicznie, coraz wprawniejszymi ruchami palców uciskając jego klatkę piersiową. — Proszę, Pepciu… kochany mój… aniołku najdroższy… walcz i żyj… żyj, błagam…

— O Jezu, Jezu!!! — zawodziła dalej Maliniakowa, biegająca przy nich w tę i z powrotem jak ćma wokół świecy. — Takie małe dziecko! I zabili! O Jezu Chryste!!!

— Pogotowie!!! Gdzie pogotowie?! — krzyczała Krzemińska, podpierając głowę nieprzytomnej Agnieszki. — Szybko, niech ktoś zadzwoni!!! Niech ktoś powiadomi Kmiecików!!!

Robert, który, biegnąc, z daleka zdążył już ocenić sytuację, dostrzegł, że zarówno dziecko, jak i Agnieszka mają na bieżąco udzielaną pomoc, więc nic tam było po nim. Wyjątkowo zaniepokoiła go natomiast postawa Piotrka, który od kilkudziesięciu sekund stał w tym samym miejscu nad leżącym Pepusiem, trzymając się oburącz za głowę, z palcami kurczowo wczepionymi we włosy, i chwiał się na nogach, jakby za chwilę miał upaść. Mężczyzna skierował się zatem w jego stronę, uznając, że to jemu będzie teraz najbardziej potrzebny.

Nim jednak zdążył do niego dobiec, Piotrek nagle ocknął się, podniósł głowę i spojrzał w stronę białego BMW, z którego powoli gramolili się na zewnątrz pozostali pasażerowie oraz kierowca, a jego oczy zapłonęły jak dwie pochodnie nagłą, niemal zwierzęcą furią. Niezdolny do racjonalnego myślenia, niesiony pragnieniem odwetu, ścisnął dłonie w pięści i z przeraźliwym rykiem wściekłości rzucił się w tamtą stronę.

— Zatłukę cię, skurwielu!!! — zawył, biegnąc w stronę Jacka, który dopiero co wysiadł zza kierownicy samochodu i stanął na drżących z wrażenia nogach. — Łeb urwę!!! Zabiję jak psa!!! Ty gnoju jeden!!!

Przerażony Jacek, widząc wykrzywioną w ślepej furii twarz niemal dwa razy roślejszego od niego mężczyzny, który biegł z zaciśniętymi pięściami w jego stronę, w lot zrozumiał, że, pomimo obecności innych ludzi, znajduje się w bezpośrednim, śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nadal jednak stał jak sparaliżowany, z wytrzeszczonymi oczami, nie będąc w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Robert, który był już teraz tylko dwa metry od Piotrka, widząc, że za chwilę dojdzie do linczu i jeszcze większej tragedii, skoczył za nim, próbując dogonić go i powstrzymać.

— Piotrek, nie!!! — krzyknął za nim surowo. — Stój, słyszysz?!!! Nie rób tego!!! Szybko, łap go!!! — ryknął rozkazująco, dostrzegłszy Michała, który zdążył już odbiec kilka kroków od samochodu i znalazł się dokładnie w trajektorii biegnącego jak huragan Piotrka. — Łap go, do diabła!!!

Oszołomiony Michał posłusznie wykonał polecenie, zastawiając Piotrkowi drogę i usiłując wyhamować go i przytrzymać. Udało mu się to jednak tylko w pewnym stopniu, gdyż Piotrek, którym obecnie miotała nieobliczalna, ponadludzka siła, na jego widok dostał nowego napadu szału.

— Z drogi!!! — wrzasnął, zamierzając się na niego pięścią. — Albo dobra, chodź tutaj!!! Ciebie też zatłukę, śmieciu!!!

Na szczęście ułamki sekundy, których wymagał ten manewr, wystarczyły Robertowi do tego, by dogonić Piotrka i w ostatniej chwili chwycić go za odwiniętą w tył rękę. Następnie obaj z Michałem, nie zważając na kolejne steki przekleństw, jakimi ów w przypływie szału zasypywał tego ostatniego, przytrzymali go na miejscu, z trudem stawiając opór nadludzkiej sile rozpaczy, z jaką im się wyrywał.

— Piotrek, spokój!!! — wołał surowo Robert. — Uspokój się, stary, słyszysz?! No już! Wyluzuj, chłopie!

Piotrek jednak nie słuchał go, wiedziony żądzą natychmiastowej zemsty na Jacku, a po drodze również na Michale. W momencie, kiedy wydawało się, że obaj z Robertem nie zdołają już dłużej go utrzymać, do szamoczącej się trójki dołączyli Konrad, Wojtek i robotnicy z ekipy pana Waldka, którzy skutecznie pomogli im go obezwładnić. Dysząc ciężko, nadal sypiąc przekleństwami, Piotrek próbował jeszcze się wyrywać, jednak nie miał już szans sam przeciwko całej grupie. Tymczasem w oddali odezwał się wreszcie wyczekiwany przez rozkrzyczany tłum sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia, która po chwili ukazała się w perspektywie drogi prowadzącej do Małowoli, migając niebieskimi światłami.

— Pilnować tam tych gnojków! — zawołał jednocześnie jakiś mężczyzna z grupy gości hotelowych, podbiegając do oszołomionych i mocno wystraszonych sprawców wypadku, którzy wciąż stali nieruchomo przy otwartych drzwiach BMW. — Policja też już jedzie!

Kilku innych mężczyzn ruszyło za nim, otaczając chłopaków zapobiegawczym kordonem, mimo że ci wcale nie wykazywali zamiaru ucieczki. Wśród tłumu odzywały się już zresztą coraz liczniejsze głosy potępienia pod ich adresem, dlatego pilnowanie ich rzeczywiście nie było głupim pomysłem, choćby ze względu na ich własne bezpieczeństwo.

W tym czasie Iza, która nadal, niczym zaprogramowany automat, wykonywała sztuczne oddychanie dziecka, działała jak w amoku, pomna zaleceń z kursu pierwszej pomocy nakazujących nie przerywać reanimacji aż do czasu przyjazdu fachowej ekipy ratowniczej.

— Panie Boże, ratuj go… — modliła się jednocześnie bezgłośnym, błagalnym szeptem, kontynuując rytmiczne uciski na klatce piersiowej nieprzytomnego chłopca. — Błagam, daj mu żyć… Mamo, tato, pomóżcie… Szczepciu… to przecież twój imiennik… nie zabieraj go do siebie, pomóż, proszę… pani Ziuto… na wszystko błagam, ratujcie go… Pepuniu kochany… proszę… żyj, maleńki…

Zupełnie nie zwracała przy tym uwagi na otaczający ją, krzyczący tłum gapiów, który gęstniał z każdą minutą, jako że zarówno od strony wsi, jak i z hotelu dołączały do niego kolejne osoby. Na szczęście nikt nie przeszkadzał jej w wykonywanych czynnościach, mimo że wiele osób, widząc bladą, sino-woskową twarz niemowlęcia oraz biorąc pod uwagę fakt, że nadal nie dawało ono oznak życia, coraz głośniej wyrażało opinię, że reanimacja jest już bezcelowa. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach wycie sygnału podjeżdżającej karetki pogotowia narosło, a następnie urwało się. Wciąż migający niebieskimi światłami samochód zatrzymał się i wyskoczyło z niego trzech ratowników ubranych w czerwone stroje, naprędce otwierając boczne i tylne drzwi, by powyciągać z auta niezbędny sprzęt.

— Dziecko! — krzyczeli jeden przez drugiego ludzie, tłocząc się wokół ratownika, który na piersi i plecach nosił dużą plakietkę z napisem Lekarz. — Panie doktorze, dziecko zabite! A matka nieprzytomna! Od dwudziestu minut nie można jej docucić!

Mężczyzna przechwycił od jednego ze swoich towarzyszy torbę lekarską i dał mu znak, żeby zajął się Agnieszką, po czym sam, w towarzystwie drugiego, biegiem ruszył w stronę Pepusia i wciąż rozpaczliwie reanimującej go Izy.

— Dobrze, proszę się odsunąć — rzucił do niej. — Przejmujemy reanimację.

Po czym obaj uklękli nad dzieckiem, starając się ocenić jego stan.

— Proszę się nie pchać! — huknął drugi z ratowników, zwracając się do gapiów. — Odejść mi stąd, nie robić tłumu!

Oszołomiona, roztrzęsiona Iza, posłusznie odsunąwszy się od dziecka, by umożliwić działanie załodze karetki, z trudem podniosła się do pionu, czując, że nogi drżą jej jak w febrze. Na szczęście w tej samej chwili trafiła prosto w ramiona Roberta, który zostawił wciąż wyrywającego się Piotrka pod pieczą swoich robotników i podbiegł w to miejsce, by wesprzeć szwagierkę.

— Już dobrze, mała — powiedział z uznaniem, tuląc do siebie roztrzęsioną dziewczynę. — Oni najlepiej się nim zajmą. No już, spokojnie… Jesteś cholernie dzielna, siostra. Bogu dzięki, że nic ci się nie stało, Mela by chyba zwariowała… No, nie denerwuj się, zobaczysz, wszystko będzie dobrze!

Ostatnie słowa wypowiedział z przekonaniem i nadzieją, jaka w tym momencie wlała się w serca wszystkich obserwujących akcję ratunkową, bowiem schylony nad Pepusiem lekarz podał mu jakiś zastrzyk, drugi ratownik na jego polecenie założył mu na buzię maskę tlenową, po czym obydwaj, podniósłszy go ostrożnie z trawy, biegiem ruszyli z nim w stronę karetki. Po przyglądającym się z daleka tłumie pobiegła podawana z ust do ust elektryzująca wiadomość:

— Żyje! Jednak żyje! Widzicie, zabierają go! To znaczy, że żyje!

Wzbudziło to wśród gapiów powszechne oznaki ulgi i radości, a także uznania dla Izy, która aż do czasu przybycia karetki, nie zważając na nic, reanimowała dziecko.

— Dzielna dziewczyna! — mówili między sobą ludzie. — Wiedziała, co robić! Kto wie, może to ona go uratowała? Wszyscy już na nim krzyżyk położyli…

Na szosie wiodącej do Korytkowa znów rozległ się odległy sygnał syreny i na horyzoncie ukazało się pędzące w ich stronę policyjne auto.

— Policja jedzie! — wołali ludzie.

W międzyczasie dwaj ratownicy, zainstalowawszy w karetce owiniętego w jakiś koc Pepusia, przenieśli na noszach również nieprzytomną Agnieszkę, nad którą lamentowała wniebogłosy wezwana na miejsce Kmiecikowa, i umieścili ją w środku, zostawiając tam oboje pod opieką lekarza. Następnie obaj wskoczyli do szoferki i wciąż migająca niebieskimi światłami karetka ruszyła z miejsca, wjeżdżając przednimi kołami w trawę, by zawrócić na wąskiej drodze. Przejechawszy obok sklepu państwa Staweckich, ekipa pogotowia włączyła sygnał dźwiękowy, na który po chwili nałożył się podobny sygnał nadjeżdżającego z przeciwka auta policyjnego.

Zajechało ono w pobliże miejsca wypadku, gdzie wcześniej stała karetka, i zatrzymało się. Dwaj policjanci, którzy z niego wysiedli, wysłuchali w milczeniu chaotycznej reakcji kilku przekrzykujących się osób, po czym w asyście tłumu udali się w stronę białego BMW, by spisać dane kierowcy.

Piotrek, który od chwili, gdy dotarła do niego informacja, że Pepuś jednak żyje i właśnie został zabrany do szpitala, natychmiast ochłonął i przestał się wyrywać, prosząc kolegów, którzy go przytrzymywali, o pozostawienie mu swobody ruchów. Tamci jednak, nie ufając jego zapewnieniom, że nie będzie już dążył do zlinczowania sprawcy wypadku, trzymali go aż do przyjazdu policji. Dopiero wtedy puścili go, on zaś natychmiast, nie oglądając się na nikogo, biegiem ruszył na skos przez trawę w stronę domu państwa Staweckich, gdzie stało zaparkowane jego auto.

— Cholera — mruknął Robert, śledząc go z daleka wzrokiem. — Patrz, co on wyprawia. Zaraz znowu odwali coś głupiego.

Iza, zdoławszy już opanować drżenie nóg, dzięki czemu nie musiała być dłużej podtrzymywana przez szwagra, również patrzyła z niepokojem za biegnącym Piotrkiem, który błyskawicznie dopadł do swojego samochodu, wskoczył za kierownicę i zawróciwszy z wizgiem opon, pomknął na pełnym gazie za znikającą już na horyzoncie karetką.

— Pojechał za nimi! — zawołała. — W takich nerwach! Robciu, trzeba go pilnować, jeszcze coś mu się stanie!

Oboje z Robertem poderwali się z miejsca i pośpiesznie ruszyli w tamtą stronę. Z daleka dostrzegli Amelię, która, cała zapłakana, czekała na nich w połowie drogi między domem i miejscem wypadku, tuląc w ramionach śpiącą Klarę.

— Wariat — przyznał ponuro Robert, na widok żony jeszcze bardziej przyśpieszając kroku. — Jest niepoczytalny, nie powinien prowadzić w takim stanie. Masz rację, ktoś musi trzymać rękę na pulsie. Pojadę za nim.

— Nie, ja pojadę! — odparła stanowczo Iza. — Powinnam tam być, mogę też przydać się Adze, nie wiadomo, co z nią jest. Ty powinieneś zostać tutaj i ogarnąć sytuację. Zobacz, najpierw trzeba uspokoić Melę!

Rzeczywiście, przerażona Amelia, dowiedziawszy się od sąsiadów, że jej ukochana młodsza siostra również brała udział w wypadku, doznała podobnego szoku nerwowego jak Agnieszka, a choć od razu poinformowano ją, że Izie nic się nie stało, nadal drżała na samą myśl o tym, jak to się mogło skończyć. Niewątpliwie jej reakcja była przesadna, jednak, biorąc pod uwagę labilny stan emocjonalny kobiety będącej w połogu, nie można było tego ignorować. Na szczęście, widząc na własne oczy siostrę całą i zdrową, wtuliwszy się wraz ze śpiącym dzieckiem w ramiona męża, Amelia uspokoiła się znacząco i po krótkiej analizie sytuacji sama przyznała, że Iza rzeczywiście powinna pojechać do Radzynia, by towarzyszyć w szpitalu Agnieszce, a także sprawdzić, co wyprawia Piotrek. Tym bardziej że zszokowana Kmiecikowa, która nadal lamentowała na głos w kręgu współczujących sąsiadek, nie nadawała się do żadnej interwencji wymagającej zdrowego rozsądku i opanowania.

— Wezmę twoje auto, Robciu, i pojadę za nimi — zaproponowała Iza. — Sprawdzę tylko, co się tam dzieje i szybko wrócę.

— Nie, nie pozwól jej jechać samej! — wystraszyła się na nowo Amelia, patrząc błagalnie na Roberta. — Ty ją zawieź, kochanie, nie pozwolę, żeby po takich nerwach wsiadała za kierownicę! Jeszcze nie ma doświadczenia, a po takim czymś to już w ogóle…

— Zawiozę ją — obiecał Robert. — Tak, Iza, Mel ma rację, tak będzie lepiej. Zresztą nie mogę dać ci auta, potem w każdej chwili mogę go potrzebować. Zawiozę cię pod szpital i wrócę tutaj, będziesz mogła swobodnie dysponować czasem, a jak będziesz chciała wracać do Korytkowa, to dasz mi znać smsem i podjadę po ciebie drugi raz, okej?

— Okej — zgodziła się bez wahania Iza.

Pomijając fakt, że sama też nie miała wielkiej ochoty wsiadać w emocjach za kierownicę, argument o dyspozycyjności samochodu w jej odczuciu kończył wszelką dyskusję na ten temat.

— Dobrze, to jedźmy! — rzucił tonem organizatora Robert. — Nie będę się przebierał, pojadę w roboczych ciuchach. Mam tylko nadzieję, że po drodze nie będziemy zbierać Piotrka w jakichś krzakach albo w rowie… a niech to! Mel, poczekaj w domu, skarbie, i połóż małą do łóżeczka, przecież śpi, a ciebie już na pewno bolą ręce. Ja wrócę za godzinę, najdalej za półtorej i…

— Ach, kochana, tu jesteście! — odezwał się za ich plecami pełen ulgi głos Doroty. — Bogu dzięki! Wszędzie was szukam, ale tu taki dziki tłum, że zwariować można!

Podbiegła do nich z zaaferowaną miną i uściskała serdecznie Amelię, a potem Izę.

— Słyszałam, wszystko słyszałam! Boże, co za nieszczęście! Oby wszystko dobrze się skończyło! Taka tragedia u Kmiecików… Matka Agnieszki jest w szoku, podają jej jakieś leki. O mój Boże, taki wypadek! Tych idiotów z BMW powinno się powiesić na suchej gałęzi! Przecież jak tu jeździli w kółko i wygłupiali się na drodze, to od razu można było przewidzieć, że w końcu jakieś nieszczęście z tego będzie! Iza, a ty jak? Słyszałam, że ratowałaś dziecko. Dzielna, kochana dziewczyna! Opowiedz mi szybko… jak to było? Szłyście z Agnieszką razem, prawda?

— Dorciu, wybacz, ale ja muszę teraz jechać — przerwała jej Iza, wycofując się i dając Robertowi znak, żeby się pośpieszyli.

— Jechać? — zdziwiła się Dorota. — Dokąd?

— Mel, wytłumacz jej, dobrze? — rzucił Robert, kierując się wraz z Izą w stronę furtki prowadzącej do ich domu. — Nie możemy tracić czasu.

— A, tu jest! — zawołała jakaś kobieta, podbiegając do Izy. — Niech pani idzie pokazać się policjantom! Pytają o bezpośrednich świadków!

— Jak wrócę! — zaprotestowała stanowczo Iza. — Proszę podać moje dane, złożę zeznania potem. Teraz muszę jechać do szpitala do mojej przyjaciółki!

Ostatnie słowo przeszło jej przez usta gładko, ba, wypowiedziała je z głębokim wewnętrznym przekonaniem. W obliczu kolejnego nieszczęścia, jakie niespodziewanie zwaliło się na i tak już poturbowaną przez los Agnieszkę, nie miała już co do tego wątpliwości — ona nadal była jej przyjaciółką. Była i właściwie nigdy nie przestała nią być, pomimo fatalnego błędu, jaki popełniła w przeszłości.

Kilka kolejnych osób podbiegło do niej, perswadując, że mimo wszystko powinna zgłosić się do policjantów i złożyć zeznania na miejscu. Wśród nich znalazł się także Michał, który, nakazawszy swoim kolegom z BMW w pełni poddać się policyjnym procedurom, od kilku minut biegał po zatłoczonej okolicy w poszukiwaniu Izy, ta bowiem po odjeździe pogotowia niespodziewanie zniknęła mu z oczu. Słysząc teraz, że dziewczyna wybiera się wraz ze szwagrem do Radzynia, by towarzyszyć poszkodowanym w szpitalu, przedarł się przez tłum i w ostatniej chwili zdołał dogonić ją oraz Roberta, gdy ci, uwolniwszy się wreszcie od nalegających ludzi, wchodzili już przez furtkę na podwórko swego domu.

— Iza! — rzucił zdyszany, łapiąc ją pod ramię. — Poczekaj!

Iza i Robert odwrócili się niechętnie, zniecierpliwieni kolejną przeszkodą w realizacji planu natychmiastowego wyjazdu za Piotrkiem.

— Ja zawiozę ją do Radzynia! — zadeklarował pośpiesznie Michał, zwracając się do Roberta i wymownym gestem dłoni wskazując na jego usmarowany betonem roboczy strój. — Jestem gotowy, nie muszę się przebierać, mogę jechać z buta. Wezmę tylko mój samochód spod hotelu i podwiozę ją!

Iza, choć na jego widok jak zawsze mocniej zabiło jej serce, spojrzała niepewnie na szwagra, nieprzekonana co do pomysłu, który mógł ich kosztować tylko kolejne minuty cennego czasu. Jednak Robert, którego twarz już przy pierwszych słowach Michała ścięła się, przybierając surowy, wręcz groźny wyraz, nie miał żadnych wątpliwości, jakiej odpowiedzi mu udzielić.

— Obejdzie się — odparł lodowatym tonem. — Wolę, żeby Iza dojechała bezpiecznie, nie puszczam mojej rodziny w trasę z nieodpowiedzialnymi ludźmi. A szanowny pan prezes niech raczej pilnuje swoich kumpli, żeby znowu komuś krzywdy nie zrobili.

Wypowiedziawszy te słowa, odwrócił się, ostentacyjnie zatrzaskując mu furtkę przed nosem, po czym oboje z Izą, która w duchu mimowolnie przyznawała mu rację, nie oglądając się za siebie, udali się do samochodu. Po chwili czarne audi wyjechało przez otwartą bramę na drogę i pomknęło w stronę Małowoli.

Zaskoczony tak wrogą reakcją Roberta, z którym wszak zaledwie kilka minut wcześniej wspólnie opanowywali szarpanego rozpaczą Piotrka, Michał zaniemówił i przez kilkadziesiąt sekund stał jak wryty w ziemię z miną człowieka, który nie może obudzić się ze snu. Dopiero kiedy ucichł szum odjeżdżającego auta, ocknął się z oszołomienia, ze złością uderzył rozwartą dłonią w sztachety furtki, zaklął siarczyście pod nosem i minąwszy zajęte ożywioną rozmową Amelię i Dorotę, do których w międzyczasie dołączyło jeszcze kilka innych osób, wzburzony zawrócił w stronę hotelu.

Rozdział dziewięćdziesiąty ósmy

„Niby nie jego wina” — myślała Iza, z bijącym sercem pokonując schodki przy wejściu do szpitala, pod którym zostawił ją Robert. — „On też jest ofiarą sytuacji, okej, niech będzie. Ale jednak Robi ma rację, bo gdyby nie sprowadził do Korytkowa tych idiotów, Adze i Pepusiowi nic by się nie stało! Boże, ja chyba zwariuję! Spokój, Iza, na razie spokój i opanowanie. Potem o tym pomyślimy, teraz trzeba ogarnąć się i działać!”

Drogę do Radzynia pokonali z Robertem bardzo szybko, czas potrzebny na dojazd do szpitala minął jej jak krótki sen, z którego obecnie już niewiele pamiętała. Kiedy wjeżdżali na szpitalny parking, Robert dostrzegł na jednym z miejsc przy ogrodzeniu granatowe renault Piotrka. Sprawiło im to niemałą ulgę, oznaczało bowiem, że ów bezpiecznie dojechał na miejsce, jednak stan jego nerwów i umysłu nadal pozostawał pod znakiem zapytania.

Znalazłszy się w budynku, Iza rozejrzała się po wielkim holu, czy nie dostrzeże gdzieś Piotrka, a nie widząc go nigdzie w zasięgu wzroku, skierowała się w stronę recepcji, by zapytać o nowych pacjentów przywiezionych z wypadku w Korytkowie.

— Tak, są… przyjęci na osobne oddziały — odparła służbowym tonem recepcjonistka, sprawdziwszy dane w komputerze. — Dziecko na intensywnej terapii, ma robione badania, wstęp wzbroniony. Matka na traumatologii, też na razie nie wolno odwiedzać.

— Rozumiem — westchnęła Iza. — A później?

— Proszę poczekać — odpowiedziała sucho kobieta, wskazując jej rząd siedzeń w głębi holu. — Jak będzie wolno, to będzie wolno, na razie lekarz zabronił.

— Dobrze, poczekam — zgodziła się pokornie Iza, kierując się we wskazaną stronę.

„Pepcio na intensywnej terapii” — pomyślała ze ściśniętym sercem. — „Boże, pomóż… żeby tylko udało się go uratować!”

— Ach, to pani! — usłyszała nagle tuż przed sobą obcy, a jakby skądś znany głos. — Poznaję!

Podniosła szybko głowę i ujrzała przed sobą mężczyznę w czerwonym stroju ratownika z naszytym na piersi napisem Lekarz. Po krótkiej chwili zawahania rozpoznała w nim lekarza pogotowia, który niecałą godzinę wcześniej w Korytkowie udzielał pomocy Pepusiowi.

— Nie poznaje mnie pani? — uśmiechnął się lekko. — Wracam ze zmiany w karetce pogotowia, to ja przejąłem po pani reanimację niemowlęcia po wypadku.

— Ależ tak… poznaję, panie doktorze — odpowiedziała blado Iza.

— Nie zaczepiałbym pani — zaznaczył — gdyby nie to, że jako członek zespołu ratowniczego czuję się w obowiązku pogratulować pani przytomności umysłu. Zachowała się pani prawidłowo… ba! wręcz modelowo jak na świadka wypadku. Gdyby zawsze ktoś taki trafiał się na miejscu zdarzenia, wielu ciężej poszkodowanych dostawałoby szansę na życie. Podtrzymanie krążenia jest kluczowe, pierwsze minuty po uderzeniu zawsze grożą zatrzymaniem akcji serca, u tego dziecka to mogło być decydujące. Dlatego gratuluję pani opanowania i dziękuję za efektywną pomoc — dodał, wyciągając ku niej rękę.

Iza ze zmieszaniem podała mu swoją, wciąż mocno drżącą ze zdenerwowania, i pozwoliła krótko ją uścisnąć.

— Dziękuję — szepnęła, po czym, tknięta nagłą myślą, podniosła na niego błagalny wzrok. — Panie doktorze… czy pan wie o nich coś więcej? Co im się stało? Jakie są rokowania?

Lekarz przyglądał jej się przez chwilę, jakby wahając się, czy może udzielić jej tak wrażliwych informacji.

— Pani jest z rodziny? — zapytał.

— Z takiej stricte rodziny to nie — pokręciła głową. — Ale jestem matką chrzestną małego, a jego mama jest moją bliską przyjaciółką.

Już po raz drugi słowa przyjaciółka w odniesieniu do Agnieszki użyła z pełnym przekonaniem, czystym i płynącym z głębi serca.

— Nooo… dobrze — odparł z zastanowieniem lekarz, nadal przyglądając jej się uważnie. — Powiedzmy, że ufam pani. A więc, jeśli chodzi o dziecko, sprawa wygląda dość poważnie. Nie wiem wprawdzie, co tam wyjdzie w badaniach obrazowych, tu już musiałaby się wypowiedzieć koleżanka prowadząca, ale wstępna diagnoza wskazuje niestety na uraz głowy skutkujący postępującym obrzękiem mózgu.

— O Boże! — wyszeptała wystraszona groźnie brzmiącymi terminami Iza. — Czy to jest niebezpieczne?

Lekarz spojrzał na nią z nutą pełnego sympatii politowania.

— Proszę pani, każdy uraz, który dotyczy mózgu, jest z zasady niebezpieczny. Tak jak powiedziałem, zobaczymy, co wyjdzie w badaniach, miejmy nadzieję, że uda się to zatrzymać i jakoś kontrolować, ale zagrożenie życia jest i pewnie nadal będzie. Na razie dziecko jest w narkozie, niewykluczone, że będzie potrzebna operacja. A co dalej? Jak to się mówi, jeden Pan Bóg raczy wiedzieć. Na pewno nie zaszkodzi się pomodlić — poradził jej z powagą.

— Boże drogi… — szepnęła zdruzgotana Iza.

— Natomiast jeśli chodzi o matkę — ciągnął lekarz, przyglądając jej się z coraz większym zainteresowaniem — to sytuacja jest o wiele lepsza, powinna wyjść z tego bez szwanku. Ma uraz biodra, koledzy ustalą, na ile poważny, odrapaną skórę na udzie… no i jest w ciężkim szoku.

— Odzyskała przytomność?

— Tak, chociaż dopiero na izbie przyjęć. Ciężko było nawiązać z nią racjonalny kontakt, no ale co się dziwić… Na razie ma podane silne leki uspokajające, więc pewnie będzie długo po tym spała, a koledzy w tym czasie zdiagnozują i opatrzą jej to biodro.

— A czy ja… panie doktorze, czy ja bym mogła w jakiś sposób być przy dziecku? — zapytała nieśmiało Iza. — Skoro jego mama nie może…

— Jest już przy nim ojciec — zapewnił ją spokojnie lekarz, na co Iza aż zachłysnęła się powietrzem ze zdumienia, wytrzeszczając na niego oczy. — Pani, jako osoba spoza kręgu najbliższych, nie może wejść na OIOM, zresztą on też w czasie badań musi poczekać na korytarzu. Swoją drogą, to i jemu podaliśmy mały zastrzyk na uspokojenie, bo… Co się stało? Coś jest nie tak? — przerwał sam sobie, zdziwiony jej zszokowaną miną.

Na szczęście w tym samym ułamku sekundy Iza skojarzyła wreszcie, kim był człowiek, o którym mówił lekarz, i czym prędzej skomponowała twarz, by niechcący nie zdekonspirować szalonego nadużycia Piotrka, a przez to nie narazić go na jakieś przykre konsekwencje.

— Nie, nie… dziękuję — odparła szybko. — Jestem panu bardzo wdzięczna za te wszystkie informacje, panie doktorze. Zwłaszcza że w świetle prawa na pewno nie jestem do nich upoważniona.

— Nie ma sprawy — uśmiechnął się ciepło. — Pomogła mi pani ratować malucha, więc coś się pani za to należy, prawda? No, ale dobrze — dodał, zwracając się w kierunku wejścia w przeciwległy korytarz. — Ja już schodzę ze zmiany i jadę do domu, więc wybaczy pani… Proszę się trzymać i być dobrej myśli, miejmy nadzieję, że jutro będą już dla was jakieś lepsze wiadomości.

— Dziękuję… jeszcze raz dziękuję, panie doktorze — odparła z wdzięcznością Iza.

Kiedy tylko lekarz zniknął za rogiem korytarza, zawróciła na pięcie i podbiegła do śniany, na której wisiał poglądowy plan szpitala wraz z wykazem oddziałów i ich lokalizacją.

„Wariat… no wariat po prostu!” — myślała pod adresem Piotrka, wciąż oszołomiona jego szalonym pomysłem. — „Podał się za ojca, żeby móc wejść na oddział… a niech go! Przecież to jest jawne poświadczenie nieprawdy! Jeśli to się wyda i ktoś się przyczepi, może mieć cholerne kłopoty. Ech, zwariować można! Ale co tam… oby tylko Pepcio żył… teraz tylko to się liczy!”

Po przeczytaniu instrukcji, która głosiła, że każdy wchodzący na oddział musi nałożyć jednorazowy fartuch i ochraniacze na buty, zaopatrzyła się we wspomniane środki ochronne w automacie stojącym przy ścianie, po czym znów skupiła się na planie budynku. Bez trudu zlokalizowała na nim oddział intensywnej terapii, który mieścił się na parterze, w korytarzu, z którego, jak się domyśliła, wyszedł wcześniej lekarz z karetki pogotowia, po czym skierowała się w tamtą stronę, starając się nie zwracać na siebie uwagi recepcjonistki. Ta na szczęście była akurat zajęta rozmową z dwojgiem ludzi, którzy pokazywali jej jakieś dokumenty, w związku z czym Iza zdołała przemknąć obok niezauważona, a ponieważ korytarz był niemal całkowicie pusty, udało jej się dojść bez przeszkód aż do jego załomu po drugiej stronie budynku.

Tam, w istocie, po prawej stronie niewielkiego holu, na którym stały tylko dwie donice z palmami i dwie miękkie kanapy dla oczekujących pacjentów, znajdował się oddział intensywnej terapii. Niestety, jak szybko się przekonała, o wejściu do środka mogła z góry zapomnieć, gdyż był to oddział zamknięty, który od ogólnego korytarza oddzielały podwójne, przeszklone drzwi zabezpieczone elektronicznym kodem.

„No i kicha” — pomyślała z żalem, odchodząc w stronę holu. — „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony. Zresztą racja, bo niby po co miałabym się im tam plątać? Ciekawe tylko, czy Piotrkowi udało się wejść.”

W tym momencie, jakby w odpowiedzi na tę myśl, szklane drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich sylwetka Piotrka ubranego w zielony fartuch jednorazowy, niemal na siłę wypychanego z oddziału przez starszą pielęgniarkę.

— Proszę pana, jak lekarz pozwoli, to wpuścimy — mówiła stanowczo, nie zważając na jego protesty. — Na razie trwają badania, nie może pan być przy dziecku. Proszę poczekać tutaj. Jak coś będzie wiadomo, to pani doktor do pana wyjdzie i z panem porozmawia… tak, przypomnę jej… Proszę poczekać.

Mówiąc to, wypchnęła go ostatecznie na korytarz i drzwi zamknęły się ze szczękiem, którego echo poniosło się po całym korytarzu. Piotrek stał przez chwilę nieruchomo, jakby nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, po czym odwrócił się z westchnieniem i dopiero wtedy dostrzegł stojącą naprzeciw niego dziewczynę.

— O… Iza — zdziwił się blado, podchodząc do niej.

Jego twarz, pokryta bujnym czarnym zarostem, była szara i jakby stężała, a ruchy lekko spowolnione, zapewne w wyniku działania leków uspokajających podanych mu przez personel medyczny.

— Co z małym? — zapytała cicho Iza.

Piotrek pokręcił głową z zafrasowaną miną.

— Niedobrze — odparł smutno. — Diagnozują go jeszcze, ale jest podejrzenie poważnego uszkodzenia mózgu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 66.84