E-book
7.88
drukowana A5
68.22
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 7


Objętość:
445 str.
ISBN:
978-83-8369-263-0
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 68.22

Rozdział osiemdziesiąty drugi

Długi sygnał oczekującego połączenia przeniósł Izę w czasy początku klasy maturalnej, kiedy to, po upojnych wakacjach spędzonych z Michałem w Korytkowie i jego wyjeździe do Siedlec, wieczorami dzwoniła do niego, a on coraz częściej nie odbierał. W ciągu kilku sekund w jej pamięci odżyła mroczna atmosfera tamtych dni, ból i strach, jaki wówczas ściskał jej serce wraz z rosnącym przeświadczeniem, że coś się skończyło… że skończyło się jej szczęście i cały jej świat… piękny lecz złudny świat bajkowych marzeń, który zaledwie kilka tygodni później ostatecznie rozpadł się na milion kawałków. Jak wiele przeszła przez te niespełna pięć lat, które upłynęły od tamtej pory! Jakże daleka była dziś od tamtych emocji! Mimo że przecież to była ta sama ona… ta sama, a jednak już zupełnie inna.

— Słucham? — podszyty niepokojem głos Michała w słuchawce telefonu wyrwał ją natychmiast z tych nieprzyjemnych wspomnień. — Iza?

— Tak, Misiu, to ja — odparła spokojnym, opanowanym tonem. — Dzwonię, żeby uprzedzić cię o zmianie planów. Niestety muszę odwołać nasze niedzielne spotkanie, wypadło mi coś pilnego i nie będę mogła przyjść na siedemnastą do Old Pubu. Moglibyśmy przełożyć to na jakiś inny termin?

W słuchawce na chwilę zapanowała cisza.

— Okej… rozumiem — odparł w końcu Michał głosem, w którym zabrzmiało niezadowolenie i rozczarowanie, mimo że niewątpliwie starał się je ukryć. — Jak zobaczyłem, że dzwonisz, to od razu pomyślałem, że to pewnie w tej sprawie. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało? — dodał ostrożnie.

— Nie, nic z tych rzeczy — zapewniła go szybko Iza. — Po prostu w niedzielę wieczorem muszę być w pracy. Mam do wykonania ważne zadanie… właściwie misję — uśmiechnęła się do siebie — i nie mogę tego zlecić nikomu innemu, a tak się złożyło, że dopiero dziś rano się o tym dowiedziałam. Wybacz, awaryjna sytuacja. Za to w następną niedzielę, trzydziestego pierwszego, mogę zarezerwować termin spotkania już na sztywno. Oczywiście jeśli tobie będzie pasowało.

— Trzydziestego pierwszego? — powtórzył z zawahaniem Michał. — A wcześniej się nie da?

— Czyli nie pasuje ci? — upewniła się Iza.

— Nie no… pasuje, czemu nie? — zdecydował się nagle, jakby w obawie, żeby nie wycofała się z tej propozycji. — Może być następna niedziela, spoko. W tym samym miejscu i o tej samej porze, tak?

— Aha, jak najbardziej.

— Okej… niech będzie. Jutro przełożę rezerwację w pubie.

— To już ją zrobiłeś? — zdziwiła się uprzejmie.

— Zrobiłem od razu — zapewnił ją Michał. — Ale to nie problem, zadzwonię i przesunę na następny tydzień. Siedemnasta?

— Tak, siedemnasta — potwierdziła rzeczowo Iza. — Wszystko zostaje tak, jak się umawialiśmy, zmienia się tylko dzień.

— No dobra — westchnął. — Nie powiem, żebym był tym zachwycony, ale jeśli w tę niedzielę naprawdę nie możesz, to trudno, muszę się dostosować. A skoro już dzwonisz, Izulka — dodał ciszej — to powiedz mi przynajmniej… co tam u ciebie?

Jego głos zabrzmiał miękko, ciepło… w szczególności gdy wymawiał to znaczące zdrobnienie jej imienia. Jak w dawnych czasach, przed pamiętnymi wakacjami w Korytkowie, kiedy całymi wieczorami rozmawiali przez telefon w niecierpliwym oczekiwaniu na dzień, w którym wreszcie będą mogli spotkać się osobiście. Kolejny sentymentalny powrót do przeszłości… Cóż tak ją dzisiaj wzięło na wspomnienia?

— U mnie po staremu — odparła pogodnie. — Sam pomyśl, Misiu, co mogło się zmienić przez tych parę dni? Tyle że nawaliło mi się trochę więcej obowiązków niż zwykle, ale to się przecież czasem zdarza.

— Mówisz o tej niedzieli? — zapytał czujnie Michał.

— Między innymi — przyznała spokojnie. — Ale nie tylko, cały tydzień mam już szczelnie zapełniony. Niedziela na posterunku akurat wypadła mi zupełnie ekstra, a nie mogłam odmówić, to dla mnie sprawa najwyższej wagi. A u ciebie jak? Wszystko w porządku? — zapytała grzecznie, uznając, że wypada jej odwzajemnić zainteresowanie.

— Tak, wszystko gra — odparł smętnie. — Nawet nie mam za bardzo o czym opowiadać. Wolałbym pogadać z tobą na żywo, bo przez telefon to tak średnio, nie?

— Jasne — podchwyciła Iza. — W takim razie widzimy się w następną niedzielę i wtedy porozmawiamy sobie na spokojnie.

— Znaczy… nie to miałem na myśli — zaprotestował Michał. — Po prostu…

— Tak czy inaczej jesteśmy umówieni — skonkludowała, nie zważając na jego wtręt. — A teraz rozłączam się i nie będę już ci przeszkadzać, na pewno jesteś zajęty. Zresztą ja sama też mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, a potem muszę iść spać, bo ostatnio narobiłam sobie w tym zaległości. Trzymaj się i do zobaczenia trzydziestego pierwszego!

— Jasne… trzymaj się, Iza — zdążył wydukać niepewnym głosem Michał, zanim Iza przerwała połączenie.

„Uff!” — odetchnęła, odkładając telefon na biurko i sięgając po szczotkę, by rozczesać sobie świeżo umyte włosy. — „Z Misiem załatwione. Swoją drogą chyba mocno go zaskoczyłam, bo jakoś nie bardzo chciało mu się gadać. No cóż, trudno. Pomyślę o tym po weekendzie, na razie muszę uzupełnić listę.”

Wolną ręką sięgnęła na biurko po luźną kartkę, na której spisała sobie wstępne menu na urodziny Majka, obok każdego dania wynotowując potrzebne składniki. Należało je zakupić jak najszybciej, żeby w sobotę kucharki mogły już pod jej nadzorem zająć się realizacją przepisów na francuską tartę i zapiekane przystawki oraz desery, spośród których Iza postanowiła wyróżnić przede wszystkim profesjonalnie wykonaną crème brûlée.

„Jutro trzeba będzie zrobić przegląd naczyń w kuchni” — pomyślała, analizując listę, na którą od czasu do czasu skapywały kropelki wody z rozczesywanych mokrych kosmyków włosów. — „Do zapiekania crème brûlée przydałyby się takie małe szklane miseczki, a coś mi się wydaje, że nie mamy takich na stanie. Ale to nic, w czwartek albo w piątek podjadę do marketu i kupię parę kompletów, byle mieć pewność, że akurat takich nam brakuje. No i wino… hmm, o tym muszę jeszcze trochę więcej poczytać, wypisać sobie kilka odmian z appellation d’origine contrôlée i poszukać jakiegoś porządnego sklepu, gdzie da się dostać takie rzeczy…”

Zatrzymała się na chwilę, bowiem myśl ta skojarzyła jej się z Victorem i licznymi lampkami najlepszego francuskiego wina, które pili razem zarówno w Lublinie, jak i w Bressoux. Zwłaszcza na balu w Liège, kiedy, tańcząc w jego ramionach, w takim właśnie winie szukała zapomnienia w związku z zaręczynami Michała i Sylwii. Wzdrygnęła się i stanowczo odsunęła od siebie ten wątek. Nie, nie będzie się przejmować takimi analogiami! Skoro Majk urządzał imprezę à la française po to, by odczarować sobie kontekst powiązany z Anią, to i ona przy okazji odczaruje sobie skojarzenie z Victorem. A co do Michała… Stop, wystarczy. Teraz nie ma czasu na myślenie o Michale, zajmie się tym po weekendzie.

„Trzeba będzie zdobyć dla pani Wiesi dokładny przepis na ciasto do tarty” — podjęła przerwany wątek kulinarny, odkładając szczotkę do włosów na brzeg biurka. — „Bo to pod żadnym pozorem nie może być tandetna podróba francuskiego ciasta, tylko musi wyjść takie prawdziwe, warstwowe, na najbardziej jakościowym maśle. Ech, coś czuję, że jutro będzie pracowity dzień!”


— Ja wam mówię, że coś w tym jest! — mówiła przyciszonym głosem Klaudia do Wiktorii, Kamili, Oli, Gosi i Elizy, które stały wraz z nią stłoczone przy wejściu do szatni kelnerek. — Nie wiem, z czyjej strony bardziej, mam wrażenie, że to głównie szef jest utopiony… ewentualnie oboje, tylko dobrze się kamuflują… ale ja ich obserwuję już od dawna i mówię wam, że to nie jest takie nic a nic!

— Ale, Klaudziu, to się przecież kupy nie trzyma — pokręciła głową Wiktoria ze sceptyczną miną. — Szef to nie przedszkolak, myślisz, że gdyby coś było, to by się z tym krył? Ja wiem, że Iza jest w zespole, ale myślisz, że on by się tym przejmował? On? Nie wierzę w to. Każdą zasadę da się złamać, zwłaszcza w takich sprawach.

— Jak umawiał się z tymi tapetowanymi laskami, to nie krył się ani trochę — przyznała z zastanowieniem Ola. — Ale one jednak były z zewnątrz…

— One były tylko dla zabawy — wtrąciła stanowczo Gosia. — Co by nie mówić o szefie, to jest jednak facet z olejem w głowie, myślicie, że zadawałby się z takimi lafiryndami na poważnie? Tak jak ta cała Wercia, co znowu tu była ostatnio. Krótszej spódnicy to już chyba nie da się założyć, żeby ludziom tyłkiem nie świecić po oczach. Ja bym takich dziewczyn nawet nie porównywała z Izą.

— Szef w ogóle nie chciał z nią gadać — oznajmiła Wiktoria. — Mówię o tej Werci. Z tamtych lasek to w sumie tylko ona tu się kręci ostatnio… Prosił mnie, żeby przekazać jej, że nie ma dla niej czasu i że nie będzie go miał co najmniej do Bożego Narodzenia.

Dziewczyny prychnęły śmiechem.

— Fakt, że to było trochę nieuprzejme — przyznała wesoło Wiktoria. — Ale nie dyskutowałam, tylko przekazałam jej co do słowa. No i chyba się obraziła.

— A jemu pewnie właśnie o to chodziło — pokiwała głową Kamila.

— Już dawno wam mówiłam, że szef pali mosty — podjęła Klaudia, wzruszając ramionami. — Za to z Izą pełna komitywa. A już to, co odwalili przedwczoraj, to dla mnie oczywisty znak na plus dla mojej teorii. Słyszałyście, co mówił Antek, nie? Szef po tej awanturze wrócił do lokalu po niecałych dwóch godzinach, spokojny i wesoły, jakby nic się nie stało. A kto go sprowadził z powrotem? Kto go tak szybko udobruchał? Oczywiście Iza. Myślicie, że komukolwiek innemu to by się udało?

— Ale przecież od dawna wiadomo, że Iza ma na szefa dobry wpływ — zauważyła Gosia. — To było widać jeszcze w czasach, kiedy pracowała Basia. No i co z tego? Dogadują się na planie biznesowym, Iza super ogarnia firmę, odwala za szefa masę roboty, zwłaszcza tej papierkowej, której on nienawidzi… więc normalne, że nie chce jej do siebie zrażać. Ja bym tu nie szukała drugiego dna.

— Ja też — zgodziła się Wiktoria. — Zwłaszcza od strony Izy. Ona w ogóle jest pod tym względem trochę dziwna… Dobra, powiem wam coś o niej, bo kiedyś poruszyłam z nią dokładnie ten temat. Tylko nie rozgadajcie tego, okej?

Dziewczyny skwapliwie pokiwały głowami, przyglądając jej się w pełnym zaintrygowania oczekiwaniu.

— Kiedyś, na samym początku, ostrzegałam ją, żeby przypadkiem nie zakochała się w szefie — podjęła Wiktoria. — Mówiłam jej to oczywiście pół żartem, ale w sumie nie do końca, bo ci, co pracują tu dłużej, wiedzą, jak zawsze u szefa kończyły się takie akcje.

— No? I co ci odpowiedziała? — zaciekawiła się Eliza.

— Odpowiedziała mi, że dziękuje za radę, ale, po pierwsze, nigdy nie myślała o szefie w tych kategoriach, chociaż obiektywnie przyznaje, że to bardzo atrakcyjny facet, a po drugie u niej to i tak odpada, bo ma zajęte serce. I zrobiła przy tym taką minę, że aż bałam się dalej o cokolwiek pytać. Zrozumiałam to tak, że ona od dawna w kimś się kocha, ale to nie jest spełnione uczucie. Być może dalej na tę osobę czeka… I to by nawet do niej pasowało, bo zauważcie, że ona w ogóle nie zadaje się z facetami. Jedynym wyjątkiem był ten Belg.

— Belg już poszedł w kanał — pokręciła głową Klaudia. — Chyba nie macie co do tego wątpliwości? Podwalał się do niej na maksa, to wiadomo, ale ja się jej dobrze przyglądałam przy tej akcji i po jej minie od razu widziałam, że z tego nic nie będzie.

— Belg odpadł — przyznała Wiktoria. — Ale to tym bardziej potwierdza to, co powiedziałam. Iza nie ma nikogo, a już szefa to na pewno bym z tego wykluczyła. Ona go bardzo lubi, on ją też, to fakt, ale przecież jej ogólnie trudno jest nie lubić! Poza tym ona ma w sobie coś takiego, że mężczyźni strasznie lubią z nią rozmawiać. Pamiętacie Krawczyka? Nawet on wyraźnie preferował Izę, zawsze życzył sobie, żeby to właśnie ona go obsługiwała, a chyba nie powiecie, że uderzał do niej na planie damsko-męskim, co? W taką bajkę to chyba nawet Klaudzia nie uwierzy! — zaśmiała się, puszczając oko do Klaudii, która słuchała jej z nieprzekonaną miną. — Tom też… jak coś chce, to zaraz leci do Izy, z nikim innym nie chce gadać. Ona ma ewidentny dar do rozmowy z facetami, lgną do niej jak misie do miodu. Więc co się dziwić szefowi? Zwłaszcza że Iza naprawdę bardzo mu pomaga w prowadzeniu firmy. Ale czy w tym od razu musi być głębszy podtekst?

— Ja też bym tu była ostrożna — przyznała Ola. — Szef ostatnio zachowywał się tak okropnie, że nawet Iza nic nie mogła zrobić, ją zresztą też to wkurzało. Gadałam z nią któregoś razu, była na serio zniesmaczona jego zachowaniem. Gdyby między nimi coś było, to przecież inaczej by to wyglądało.

— No właśnie — przyznała Kamila. — Tym bardziej, że szef nie od dziś ma takie fazy. Chociaż ostatnio to już naprawdę był szczyt szczytów. Najpierw przez parę tygodni zachowywał się jak potłuczony, a wczoraj nagle, z dnia na dzień, zmiana o sto osiemdziesiąt stopni.

— Fakt — pokiwała głową Gosia. — Jak tylko przyszedł, przeprosił Chudego, Zuzkę i Karolę za to, co nawyprawiał, a potem cały wieczór robił za kelnera, chodził po lokalu rozkoszny jak aniołek, zagadywał klientów i sypał żarcikami jak z rękawa. Moim zdaniem, to musi być u niego jakiś głębszy problem.

— Kryzys wieku średniego — orzekła z przekonaniem Ola. — Co zrobić? Każdego może dopaść, a mężczyzn podobno dopada częściej niż kobiety. Takie burze emocji jak u szefa to wtedy standard, więc cóż… będziemy musieli jakoś to przetrzymać.

— A ja wam powtarzam, że między nim i Izą coś jest — oznajmiła z uporem Klaudia, przybierając pełną urazy minę. — Nie wiem co i do jakiego stopnia, ale mówię wam, że jest! Wy mi teraz nie wierzycie, ale poczekajcie trochę… jeszcze wyjdzie na moje!

Dziewczyny roześmiały się, na co Klaudia wzruszyła ramionami z jeszcze bardziej urażoną miną i chciała coś odpowiedzieć, kiedy przez drzwi prowadzące na salę wpadła Zuzia i podbiegła do nich jak wicher.

— Pani Iza pyta, gdzie panie są — zwróciła się lekko zdyszanym głosem do Wiktorii i Kamili. — Bo na barze pełno klientów i ona sama musiała zająć się obsługą.

— A niech to! — złapała się za głowę Wiktoria, natychmiast ruszając w stronę wyjścia z zaplecza. — Faktycznie, bar! Ale się zagadałyśmy… Kama, chodź szybko, trzeba natychmiast zwolnić Izę!

Grupka kelnerek również natychmiast się rozproszyła i dziewczyny, z minami wyrażającymi zmieszanie i wyrzuty sumienia, rzuciły się na salę, by podjąć przerwaną pracę. Było po osiemnastej, tłum klientów powoli zaczynał już gęstnieć.


— Izunia… mogłabyś do mnie przyjechać? — drżący, złamany głos Lodzi w telefonie przeszył serce Izy jak sztylet. — Teraz, jak najszybciej. Błagam cię… zwariuję tutaj sama…

Dziewczyna milczała przez chwilę, gorączkowo analizując sytuację. Telefon od Lodzi, który odebrała przed chwilą, nie zdziwił jej ani trochę, zważywszy, że było już po osiemnastej, a właśnie w tym czasie Pablo, Majk i Chudy udali się na konfrontacyjne spotkanie z Krawczykiem. Lodzia zatem wiedziała już o wszystkim i niewątpliwie przeżywała z tego powodu psychiczne katusze… potrzebowała jej wsparcia… Tylko czy ona, Iza, będzie mogła jej go udzielić? Dwie godziny wcześniej, aby móc towarzyszyć Pablowi, Majk przekazał w jej ręce nadzór nad Anabellą, prosząc ją, by do jego powrotu wszystkiego dopilnowała osobiście. Do tego za pół godziny miała omawiać z kucharkami szczegóły przepisów do francuskiego menu na niedzielę — a rzecz była przecież bardzo pilna! Jak by na to nie spojrzeć, wyjście z pracy akurat teraz było bardzo trudne, prawie niemożliwe.

Jednak z drugiej strony telefon od Lodzi i emocje zawarte w jej głosie podpowiadały jej, że musi potraktować jej prośbę priorytetowo. Czy Majk będzie miał jej za złe, jeśli na dwie godziny zostawi Anabellę w rękach Antka i Wiktorii, a sama pojedzie wesprzeć roztrzęsioną przyjaciółkę? Nie, na pewno nie. Zrozumie to przecież i przyzna jej rację. No bo jak w takiej podłej sytuacji mogłaby odmówić prośbie Lodzi?

— Wiesz przecież wszystko, prawda? — mówiła dalej załamującym się głosem Lodzia. — Pablo mówił mi, że wiesz…

— Tak, wiem — potwierdziła cicho.

— Godzinę temu odwiózł mnie z Edikiem do rodziców na Czeremchową i zabronił ruszać się stąd choćby na krok — ciągnęła Lodzia. — Nie pozwolił mi też nikomu o tym mówić, nawet Juli, więc nie mogę jej tu sprowadzić, chociaż mieszka niedaleko. Zostałaś mi tylko ty… Edik bawi się z moją mamą, tatą i ciocią, a ja nie umiem udawać do tego stopnia, żeby nic przed nimi nie zdradzić, więc zamknęłam się w pokoju pod pretekstem bólu głowy, żeby nie martwić ich moją miną. Czekam teraz na wieści od Pabla, bo on już tam poszedł… i chyba powoli zaczynam wariować… Tak się boję o niego, Iza! Nie wytrzymam tego napięcia! Wiem, że jesteś w pracy, wiem, że masz obowiązki, ale proszę cię, przyjedź do mnie, bo oszaleję!

Cierpienie i strach w jej głosie zaalarmowały Izę. Nawet przez telefon czuć było, że Lodzia przeżywa naprawdę ciężkie chwile.

— Już do ciebie jadę, Lodziu — zapewniła ją szybko. — Muszę mieć tylko kilka minut na przekazanie obowiązków kolegom, a potem natychmiast wsiadam w samochód i wyjeżdżam. Powtórz mi tylko… gdzie to jest?

— Czeremchowa osiem. Jadąc od was z Zamkowej, najpierw musisz…

— Nie tłumacz mi, i tak nie zapamiętam — przerwała jej stanowczo Iza. — Włączę sobie nawigację w telefonie. Powtórz tylko jeszcze raz adres. Czeremchowa osiem?

— Tak. Właśnie tak.

— Okej, już się zbieram. Czekaj na mnie i nie stresuj się tak, biedactwo — dodała łagodniej. — Wszystko będzie dobrze. Pablo jest bezpieczny, pojechał tam z Majkiem i z jednym z naszych ochroniarzy. To silny chłopak, zna kilka sztuk walki, we trzech dadzą sobie radę w każdej sytuacji. Naprawdę, nie martw się, kochanie.

Pomimo tych uspokajających słów skierowanych do Lodzi, która, podziękowawszy jej drżącym głosikiem, przerwała połączenie, Iza sama również nie umiała opanować niepokoju. Obawy związane z nieobliczalnym zachowaniem Krawczyka, dotąd uśpione przez wykazujących kamienny spokój Pabla i Majka, odezwały się w niej teraz na nowo. A jeśli Krawczyk na widok Pabla faktycznie dostanie szału? Jeśli zrobi coś nieprzewidzianego? Trudno ręczyć za stan jego umysłu, a do tego przecież nie wiadomo, kogo zabrał ze sobą na spotkanie. Za takim bogatym i wysoko postawionym człowiekiem jak on ochrona włóczy się zapewne dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli dojdzie do jakiegoś ostrzejszego spięcia, a w konsekwencji do bójki…

„Biedna Lodzia” — myślała, kiedy, po wydaniu kilku niezbędnych poleceń pracującym na sali kolegom oraz wysłaniu informacyjnego smsa do Majka, śpieszyła do dyżurki kelnerek po swoją torebkę i buty. — „Ja na jej miejscu też dostawałabym pomieszania zmysłów. Ale trzeba wierzyć, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Pablo przecież wie, co robi, Majk i Łukasz też…”

Nagle wyobraźnia podsunęła jej przed oczy straszny obraz krwawej bójki, w której Pablo, Majk i Chudy stają naprzeciwko dwu- albo trzykrotnie liczniejszej grupy goryli Krawczyka i zbierają od nich bolesne manto. Czy nie mogło tak być? Oczywiście, że mogło! Niby Krawczyk nie miał powodu zabierać ze sobą tak silnej ochrony na spotkanie z drobniutką i delikatną Lodzią, ale kto wie, co planował na tę okoliczność? A jeśli, dajmy na to, miał zamiar użyć wobec niej siły? Może nawet porwać ją?

„Nie, teraz to już przeginam po całości” — skarciła się z niesmakiem, wsiadając do auta i zapinając pas na fotelu kierowcy. — „Bez przesady. Krawczyk to psychol, ale nawet on nie ważyłby się posunąć aż tak daleko. Zresztą w rozmowie ze mną sam wykluczał taką możliwość. Chyba że od tamtej pory już kompletnie uderzyło mu na mózg…”

Z westchnieniem uruchomiła silnik i w statywie na przedniej szybie umocowała telefon z włączoną nawigacją, która wyświetlała nazwę docelowej lokalizacji: Lublin, Czeremchowa 8. Po chwili srebrny peugeot wytoczył się ostrożnie z placyku na tyłach kamienicy i ruszył ulicą w stronę wyjazdu z centrum.


— Zaza! — wykrzyknął radośnie trzymany na rękach przez dziadka mały Edzio na widok Izy, kiedy ta stanęła w drzwiach rodzinnego domu Lodzi.

Ponieważ była tu pierwszy raz i czuła się dość niepewnie, widok znajomego malucha ucieszył ją i dodał jej pewności siebie. W mężczyźnie, który otworzył jej drzwi, natychmiast rozpoznała ojca Lodzi — to po nim dziewczyna odziedziczyła łagodny wyraz błękitnych oczu, choć jej tęczówki miały o wiele bardziej wyrazisty i nasycony kolor.

— Dzień dobry — przywitała się grzecznie Iza, jednocześnie uśmiechając się do Edzia. — Cześć, szkrabie! Ależ ty znowu urosłeś! Gdzie twoja mama?

— Mama — powtórzył niepewnie Edzio, oglądając się za siebie. — Mama!

— O, jesteś, dziecino! — ucieszyła się matka Lodzi, która w tejże chwili wychynęła zza ramienia męża. — Chodź, chodź, wejdź do środka, nie krępuj się… Lodzieńka już czeka na ciebie na górze, prosiła, żeby zawołać cię, jak tylko przyjdziesz. Dzisiaj nie za dobrze się czuje — dodała z troską, zniżając głos. — Głowa ją boli i taka jakaś bledziutka… A Pawełek zostawił ją tu z Edziem i zaraz musiał gdzieś jechać — pokręciła głową z dezaprobatą. — Nawet nie zdążyliśmy porozmawiać.

— Jak wróci, to zaprosimy go na herbatkę — włączyła się do rozmowy kolejna kobieta, którą Iza widziała przelotnie na chrzcinach Edzia i która, jak zapamiętała, była ciotką Lodzi mieszkającą od lat z jej rodzicami. — Właśnie wyjęłam z piekarnika świeżutki makowiec, przecież jak już nas odwiedzili, to nie mogą nie zjeść po kawałku!

— Zaza! — zaśmiał się znowu Edzio, wyciągając rączkę w stronę Izy.

Dziewczyna, choć serce wyrywało jej się do Lodzi, uznała, że w spotkaniu z jej rodziną musi zachować należyte konwenanse i poczekać, aż sami ją do niej zaprowadzą. Z uśmiechem podała zatem palec chłopcu, ten zaś natychmiast chwycił go i ścisnął z całej siły, drugą rączką próbując sięgnąć do jej włosów.

— A o tobie to my ciągle słyszymy jak najlepsze rzeczy — podjęła matka Lodzi, przyglądając jej się z zaciekawieniem. — I od Lodzieńki, i od Pawełka, i od pana Michała… Aż żałuję, że tylko przez chwilę widziałyśmy się na chrzcinach Edziulka.

— Przecież teraz możemy to nadrobić, Zosiu — zauważyła znacząco ciotka. — Mamy makowiec, zrobi się herbatkę, zaprosimy wszystkich do salonu…

— Iza? — z góry schodów dobiegł słaby głos, który natychmiast postawił do pionu całe towarzystwo zebrane w przedpokoju.

— Tak, Lodzieńko, Iza już przyjechała! — zawołała skwapliwie matka, dając Izie znak, żeby weszła po schodach, na co ta pośpiesznie ruszyła we wskazanym kierunku. — Już do ciebie idzie. Powiedz, jak ty się czujesz, dziecino? Lepiej ci już?

— Zostaw ją, Zosiu — zatrzymała ją pełnym wyrzutu tonem ciotka. — Słyszysz chyba po głosie, że jeszcze nie jest w formie. Niech sobie jeszcze odpocznie, porozmawia z koleżanką… Może lepiej jej się zrobi do czasu, aż Pawełek wróci. Razem wypiliby z nami herbatkę… Iza też by z nimi została, porozmawialibyśmy sobie…

— A ty, Lucy, myślisz tylko o makowcu i herbacie! — odparowała jej matka Lodzi. — Ja tu o zdrowie pytam, a ty…

— Przecież dla mnie zdrowie Lodzieńki jest tak samo ważne! — obruszyła się ciotka.

— Zaza! — zapiszczał tymczasem mały Edzio tonem protestu. — Mama!

— Nie, Edziulku, mamusi teraz nie wolno przeszkadzać — odezwał się łagodnym, perswazyjnym tonem ojciec Lodzi, który nadal trzymał chłopca na rękach. — Boli ją główka i musi sobie odpocząć, wiesz? Chodź, powyglądamy sobie przez okno, zobaczymy, czy przejeżdżają jakieś samochody, dobrze?

— Mareczku, najpierw przynieś Edzia do mnie! — zakomenderowała matka Lodzi. — Trzeba mu wytrzeć buzię, zobacz, jak mu ślina leci! I pieluszkę trzeba mu już zmienić!

Iza nie słuchała już tych nakładających się na siebie wypowiedzi, które męczyły zmysły niczym jazgot przekupek na jarmarku, lecz pośpiesznie wspięła się po schodach na piętro domu, gdzie w półmroku majaczyła skulona sylwetka Lodzi. Dziewczyna natychmiast podbiegła do niej, gorączkowym gestem złapała ją za rękę i wciągnęła do jednego z pokojów, zamykając za sobą drzwi. Była to przestrzeń umeblowana i zaaranżowana w typowym stylu spokojnej acz nieco staromodnej nastolatki, dlatego Iza od razu domyśliła się, że musiał to być panieński pokój Lodzi.

— Siadaj, Izunia — poleciła jej tym samym złamanym głosem, który niespełna pół godziny wcześniej wybrzmiał w telefonie. — Tu jest najwygodniej.

Iza posłusznie usiadła na wskazanym miejscu na dużym łóżku pod ścianą, zaś Lodzia opadła tuż obok niej i gorączkowym gestem złapała ją za rękę. W dziennym świetle padającym przez okno można było zauważyć, że jej oczy były mocno zaczerwienione, a twarz lśniła od świeżo wylanych łez.

— Dziękuję ci, że przyjechałaś, kochana — powiedziała cichym, drżącym od emocji głosikiem, mocno ściskając jej dłoń. — Wiem, że to był dla ciebie nie lada kłopot, żeby wyrwać się z pracy, wyobrażam sobie, co tam macie o tej porze. Dlatego tym bardziej ci dziękuję… Ale musiałam cię o to poprosić… musiałam, Iza!

— Wiem, Lodziu… wiem — odparła ciepło Iza, ogarniając ją ramieniem i troskliwym gestem przytulając do siebie, przy czym wyczuła, że dziewczyna drży całym ciałem. — Niepotrzebnie mi się tłumaczysz, przecież wiem, co możesz czuć w takiej chwili. Musiałabym być kamieniem, żeby odmówić twojej prośbie. Przyjechałam tak szybko, jak tylko mogłam, a do tego jeszcze musiałam przywitać się z twoją rodziną na dole.

— No tak — przyznała z cieniem bladego uśmiechu na spłakanej twarzyczce. — Specjalnie wyszłam na schody, żeby szybciej przeciągnąć cię przez tę barykadę. I tak cieszmy się, że nie ma babci, pojechała na dwa miesiące do sanatorium… bo gdyby były we trzy, to dopiero zobaczyłabyś, co potrafią. Mama i ciocia świętego by zamęczyły, zanim by go przepuściły w dalszą drogę do nieba… tak zawsze mówi Pablo…

Na wzmiankę o mężu jej głos znów w jednej sekundzie się załamał, a z oczu popłynęła kolejna kaskada łez. Iza w pełnej współczucia reakcji jeszcze mocniej przytuliła ją do siebie, a Lodzia kurczowo odwzajemniła jej uścisk.

— Tak się o niego boję! — wyszeptała przez łzy. — Mój kochany bandziorek… Jeśli coś mu się stanie przez tego potwora, to ja… ja nie wiem, co zrobię!…

Przy ostatnich słowach rozszlochała się na dobre. Iza pokręciła głową, przejęta współczuciem lecz jednocześnie głębokim pragnieniem uspokojenia zrozpaczonej dziewczyny, której strach, co doskonale rozumiała, musiały podsycać również nieuzasadnione aczkolwiek naturalne w tej sytuacji wyrzuty sumienia. Ona sama z całego serca chciała wierzyć, że Lodzia wyolbrzymia problem… Dlatego, podobnie jak robiła to nieraz w ostatnich tygodniach, kiedy sama wpadała w chwilową panikę w związku z Krawczykiem, siłą woli przywołała sobie przed oczy spokojną twarz Pabla i opanowany, rzeczowy ton, jakim zawsze mówił o tej sprawie. On przecież najlepiej wiedział, co robi.

— Przestań, Lodziu! — skarciła szlochającą dziewczynę stanowczym tonem, pod którym ukryła własny mimowolny niepokój. — Nie gadaj takich głupot! Słyszysz? Nic mu się nie stanie! Mówiłam ci, że ma obstawę, poza tym poszedł tam doskonale przygotowany. Pracował nad tą sprawą od półtora miesiąca i dobrze wie, jak to rozegrać. Musimy zaufać jego wiedzy i doświadczeniu. Może to marne pocieszenie, ale obiektywnie nikt lepiej nie nadaje się do takich akcji niż on. Odwagi, jak sama wiesz, też mu nie brakuje…

— To tym gorzej! — przerwała jej żarliwie Lodzia. — Przecież wiesz, jaki jest Pablo… jak potrafi go ponieść w takich sytuacjach… Już nie mówiąc o tym, jakim psychopatą jest tamten! Skąd można wiedzieć, jak zareaguje, kiedy zamiast mnie zobaczy jego? To jest przecież nieobliczalny świr!

— Spokojnie, kochanie — powiedziała łagodnie Iza, tuląc ją do siebie i gładząc po włosach jak zwykle splecionych w piękny, gruby warkocz. — Nic złego się nie zdarzy. Krawczyk to szuja, drań i degenerat, to wiadomo, ale znam go trochę i zapewniam cię, że nawet on nie przekracza pewnych granic. Poza tym to nie jest tak, że Pablo poszedł dziś na to spotkanie na hurra, o to się nie bój. Owszem, w pierwszej chwili, kiedy dowiedział się o tym, co knuje Krawczyk, trudno mu było opanować emocje, ale to przecież normalne. A teraz ma już nad tym pełną kontrolę. Myślał o tym od sześciu tygodni, nastawiał się mentalnie na tę rozmowę, przygotował się pod każdym względem jak do ważnej rozprawy w sądzie. Dopracowali z Majkiem każdy szczegół i teraz są tam razem. Chudy, nasz ochroniarz, też jest z nimi, Majk nie wtajemniczał go w szczegóły, bo po co, ale to lojalny chłopak, przy którym można czuć się w pełni bezpiecznie. Naprawdę, nie martw się, Pablowi nic nie grozi. Co najwyżej to, że straci trochę nerwów, bo rozmowa z tym psycholem to żadna przyjemność… ale fizycznie jest bezpieczny. Słyszysz, Lodziu? Jest bezpieczny. Daję ci na to słowo.

Choć sama nie była wcale pewna tego, co mówi, wiedziała, że za wszelką cenę musi pokazać roztrzęsionej Lodzi spokój i pewność siebie, pod żadnym pozorem nie dolewać oliwy do ognia. Postarać się ukoić jej nerwy poprzez opanowane i stanowcze zachowanie, tłumiąc w sobie niepokój, od którego i ona przecież nie była wolna. Na szczęście strategia ta w ciągu kilku minut przyniosła spodziewany skutek, bowiem Lodzia stopniowo zaczęła się uspokajać, przestała szlochać i trząść się jak liść osiki, słuchała tylko w skupieniu jej słów, wciąż ściskając ją za rękę.

— Ale powiedz mi, Iza… a propos Krawczyka — odezwała się w końcu nieco bardziej opanowanym głosem. — On naprawdę tak się na mnie zawziął? Czy tylko Pablo tak to interpretuje? Przecież to absurd, żeby w taki sposób załatwiać tego typu sprawy!

— Absurd — przyznała z westchnieniem Iza. — To oczywiste, że nikt normalny tak by się nie zachowywał. A to tylko potwierdza moją teorię, że Krawczyk ma coś z głową. Już dawno ci mówiłam, że to psychol… do tego zblazowany, rozkapryszony i przyzwyczajony do tego, że każda jego zachcianka musi być natychmiast spełniona.

— Drań! — wycedziła przez zęby Lodzia. — Łajdak z piekła rodem!

— Trudno zaprzeczyć — zgodziła się. — W każdym razie to jest człowiek, który nie akceptuje porażek, wydaje mu się, że jak czegoś chce, to musi to mieć i koniec dyskusji. Aż tu nagle okazało się, że jednak czegoś mieć nie może, więc zawziął się, jak to ujęłaś. Bo niestety, w tym względzie nie mogę cię pocieszyć — dodała smutno. — On naprawdę ma na twoim punkcie obsesję, tego nie da się nazwać inaczej.

— A ja, głupia, myślałam, że to się już skończyło — szepnęła z bólem Lodzia, kryjąc twarz w nadal lekko drżących dłoniach. — Łudziłam się, że mamy to już za sobą…

— Wybacz mi, Lodziu, że nic ci o tym nie wspomniałam przez tyle czasu — podjęła przepraszającym tonem Iza. — Ale nie mogłam, Pablo mi zabronił. Chciał powiedzieć ci o tym sam, w odpowiednim czasie.

— Powiedział mi to dopiero dzisiaj — odparła cicho Lodzia, wyciągając chusteczkę z kieszeni dżinsów i wycierając sobie oczy i nos. — Zabrał mnie i Edzia do domu na Lipniaku, schował mój samochód do garażu i zapowiedział, że zawiezie mnie do rodziców swoim, bo dziś nie mogę zostać na Milenijnej. Z początku myślałam, że to żarty, że wykombinował jakąś nową intrygę albo niespodziankę, jak to on… choć nie mogłam załapać, z jakiej niby okazji… Ale po jego minie szybko się zorientowałam, że to z żartami nie ma nic wspólnego. Usiedliśmy sobie na górze na schodach… bo tam nadal trwa remont i nie ma żadnych mebli… i opowiedział mi wszystko. Edzio spał w foteliku… a ja nie mogłam w to uwierzyć… Do tej pory to jeszcze do mnie do końca nie dotarło. Bo to jest po prostu nie do pojęcia! — ścisnęła nagle dłonie w pięści, mnąc w jednej z nich mokrą chusteczkę, a jej błękitne oczy cisnęły iskry oburzenia. — Jak ten drań w ogóle śmie wyskakiwać z czymś takim! I jeszcze posuwać się do szantażu!

— Niestety — westchnęła smutno Iza. — Tacy jak on nie mają skrupułów, Lodziu. Zwłaszcza że z taką kasą na koncie mogą robić, co chcą, bezkarnie działać nawet poza prawem. Jedyne, co go hamuje, to własny wizerunek w środowisku, nic więcej. Do pewnych rzeczy nie może się posunąć, bo byłby spalony towarzysko, a na to bądź co bądź nie może sobie pozwolić. Chyba żeby już kompletnie mu odbiło i przekroczyłby kolejną granicę… ale mam nadzieję, że tego nie zrobi — dokończyła szybko, czując, że dłoń Lodzi zadrżała mocniej na te słowa. — Tym bardziej że ty nie jesteś towarem, który może sobie kupić w ramach swoich szemranych in-te-re-si-ków — wyskandowała, naśladując z przekąsem ton Krawczyka — tylko osobą, która ma wolną wolę. A to nawet taki śmieć jak on musi uszanować.

— Trzeba mieć naprawdę nierówno pod sufitem, żeby liczyć na cokolwiek z mojej strony! — prychnęła z oburzeniem Lodzia. — Przecież powiedziałam mu prosto w oczy, co o tym myślę! Jak można do tego stopnia nie mieć umiaru? Ja tego nie pojmuję… I jeszcze wmieszał w to ciebie! Za wszelką cenę chciał z ciebie zrobić swoją wspólniczkę, jak nie prośbą, to groźbą… zmusić, żebyś działała przeciwko mnie i Pablowi… Nie do uwierzenia! — pokręciła głową. — Jaki trzeba mieć tupet!

— Tupet to on ma, tego nie można mu odmówić — przyznała Iza, krzywiąc się z niechęcią. — Ale przeliczył się tym razem i mam nadzieję, że po dzisiejszym spotkaniu z Pablem wreszcie to do niego jasno dotrze.

— Opowiedz mi, jak to było z tym szantażem, Izunia, dobrze? — poprosiła nagle Lodzia, znów łapiąc ją za rękę. — On chyba wplątał w to nawet twoją rodzinę, tak? Pablo przedstawił mi to bardzo dokładnie, dużo mówił o tobie, ale byłam tak zszokowana, że chyba nie wszystko do mnie trafiło. Kiedy powiedział mi, że dzisiaj idzie na to spotkanie zamiast mnie i że zrobi z draniem porządek, tak się przeraziłam, że już nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Powiedz, dobrze zrozumiałam, że to bydlę śmiało wmieszać w to twoją siostrę? I nawet Kacpra?

— Aha — skinęła głową Iza. — Niestety. Nie mówiąc już o tym, że szantaż związany z moją siostrą ma jeszcze drugie, bardzo nieprzyjemne dno.

Uznawszy, że do czasu powrotu Pabla należy jak najskuteczniej zająć uwagę Lodzi, by złagodzić jej męczarnię oczekiwania, opowiedziała jej w szczegółach o kwietniowym spotkaniu z Krawczykiem i jego propozycji nie do odrzucenia, a także o porażającej dla niej wówczas informacji na temat jego współpracy z ojcem Michała.

— Pablo zabezpieczył nas prawnie przed ich knuciem za pośrednictwem swojego kolegi z Radzynia, mecenasa Bartosza Giziaka. Tego samego, który zajmuje się alimentami Agnieszki — relacjonowała Lodzi, na co ta pokiwała głową na znak, że wie o kim mowa. — Ale to jest tylko ta oficjalna strona sprawy, a dla mnie gorsza jest ta druga, stricte prywatna. Zwłaszcza że Mela i Robert nie wiedzą nic a nic na temat mojej aktualnej relacji z Misiem. Nawet im do głowy nie przyjdzie, że ja nadal o nim myślę i że w dodatku postanowiłam dać mu tę drugą szansę.

— Ach! Czyli jednak? — podchwyciła Lodzia, patrząc na nią z zaintrygowaniem, które zdawało się na chwilę przysłonić nawet jej strach o Pabla. — Zdecydowałaś się?

— Taaak — odparła z wahaniem. — Niby tak… Odnowiłam z nim kontakt, tak jak mi radziłaś, w ostatnich dniach już dwa razy rozmawialiśmy przez telefon, a ostatniego maja mamy spotkać się osobiście w knajpie na starówce. Ale widzisz, ja nadal nie jestem pewna, czy dobrze robię, Lodziu — westchnęła. — Niby wiem, że powinnam spróbować… no okej, próbuję. Jestem dla niego miła i w ogóle… Tylko że z drugiej strony, jak pomyślę o tym, że prawdopodobnie on znowu tylko zwodzi mnie i oszukuje… że chce mnie urobić tylko po to, żeby załatwić sprawę ziemi… Jak do tego przypomnę sobie to, co nagadała mi jego matka… i dodam fakt, że jego ojciec kręci wałki z Krawczykiem… ech! — pokręciła głową ze sceptyczną miną. — W takich chwilach to ja już sama nie wiem, czy to ma sens.

Lodzia przyglądała jej się w napięciu.

— No, ale… chyba nadal go kochasz? — zapytała z niepokojem. — Prawda?

Iza powoli pokiwała głową twierdząco, podświadomie czując, że odpowiedź na to proste pytanie wcale nie jest taka prosta, jak mogłoby się wydawać. A przynajmniej nie tak prosta jak kiedyś — jak chociażby jeszcze rok temu.

— A powiedz mi, jak on teraz reaguje? — zapytała ostrożnie Lodzia, przyglądając jej się spod oka. — Nadal pokazuje, że zależy mu na tej drugiej szansie?

— Chyba tak — odparła z zastanowieniem Iza. — Na pewno zależy mu na spotkaniu ze mną, tu nie mam wątpliwości, bo ciągle to powtarza i naciska, żeby to było jak najszybciej. Ale jaki jest prawdziwy cel tego spotkania? Tego nie wiem… nie mogę mieć pewności, że naprawdę chodzi mu o mnie, a nie o interesy. Ja po prostu już nie mogę mu ufać, Lodziu — dodała smutno. — Po tym jak tyle razy mnie oszukał…

— Rozumiem — skinęła głową Lodzia, której uwaga, jak się wydawało, była teraz na tyle pochłonięta sprawą Izy i Michała, że przestała panicznie skupiać się na Pablu i jego trwającym spotkaniu z Krawczykiem. — Ale nie możesz też mieć pewności, że nie jest odwrotnie.

— Nie mogę — przyznała.

— Dlatego musisz sprawdzić, jakie są jego prawdziwe intencje — podjęła stanowczym tonem Lodzia. — Choć oczywiście powinnaś zrobić to bardzo ostrożnie. Na razie nie decydować się na nic, nie pozwalać mu na zbyt wiele, tylko poobserwować go, zachowując odpowiedni dystans.

— Dokładnie tak planowałam zrobić — uśmiechnęła się leciutko. — Czytasz w moich myślach. Ten dystans musi być, nie mogę z niego zrezygnować ani na sekundę, inaczej on zawładnie mną w ciągu pięciu minut. To akurat wiem na pewno. Mimo wszystko nadal na mnie działa… i to bardzo — dodała z lekkim zawstydzeniem, przypominając sobie piorunujący dreszcz, jaki przeszył ją podczas niedawnej rozmowy telefonicznej z Michałem. — Bardziej, niż myślałam jeszcze miesiąc temu.

— Mówisz o takim niepokonanym magnesie damsko-męskim? — zapytała Lodzia, odwzajemniając jej bledziutki, porozumiewawczy uśmiech. — W sensie pociągu fizycznego?

— Aha — skinęła głową Iza, zadowolona, że Lodzia sama porusza ów delikatny temat, który czasami snuł jej się po głowie, zawsze pozostawiając po sobie poczucie niespójności i nieokreślonego niedosytu. — W sumie nawet nie wiem, jak to się stało, ale to coś… ten dziwny ogień, jaki czuję, kiedy myślę o nim, nie tylko nie wygasł od czasu, kiedy się rozstaliśmy, ale wręcz mam wrażenie, że jeszcze bardziej się wzmógł. Nie, źle mówię! — poprawiła się stanowczo. — Tak naprawdę to zaczęłam go czuć dopiero po rozstaniu, i to nawet nie tak dawno… jak już przyjechałam do Lublina. Wcześniej tego nie czułam, albo czułam tylko połowicznie. To jest trochę dziwne, bo właśnie w tym czasie niewiele się widywaliśmy, ale wystarczyło, że o nim myślałam, albo że po prostu coś mi się z nim skojarzyło, i już leciałam w kosmos. Wiesz, o czym mówię, prawda?

— O tak… wiem — szepnęła w rozmarzeniu Lodzia, przymykając na chwilę oczy. — Jeśli to jest to samo, co ja czuję przy Pablu…

Zadrżała nagle i spoważniała, zapewne przypomniawszy sobie o będącym w toku spotkaniu męża z Krawczykiem i związanych z tym obawach.

— Na pewno to jest to samo — przyznała Iza. — Nie mogę tylko zrozumieć, dlaczego czuję to dopiero teraz… i dlaczego nie czułam tego wtedy… tamtej nocy w motelu, kiedy byłam z nim najbliżej. Wtedy bardziej bałam się i stresowałam, niż czułam prawdziwą przyjemność. Za to teraz, kiedy to mnie dopada, a to się dzieje zawsze przy skojarzeniach z nim, to działa mocniej niż kiedykolwiek wcześniej… tak mocno, że czasem aż się tego boję.

— Boisz się, bo mu nie ufasz — zauważyła ze znawstwem Lodzia, której uwaga znów skupiła się na słowach Izy. — Gdybyś mu ufała i wiedziała, że możesz się temu poddać bez przeszkód i barier, nie bałabyś się ani trochę. Byłabyś szczęśliwa jak w niebie.

Iza uśmiechnęła się, czując delikatny, ciepły prąd biegnący jej po plecach niczym słabe echo wrażeń, o których rozmawiały. Wystarczyło kilka słów na ten temat i wspomnienie tej dziwnej, nieuchwytnej słodyczy odżywało w niej na samą myśl o tym, że mogłaby przeżyć to naprawdę — nie w marzeniach, nie w skojarzeniach, nie w mętnych wizjach, ale naprawdę! Poczuć na sobie dotyk ukochanych dłoni… smak płomiennych pocałunków, pośród których jedność dusz splatałaby się w pełni z jednością ciał… Nie tak jak wtedy, w motelu, na siłę i bez przekonania… inaczej… z prawdziwą radością, ufnością, pełnym oddaniem… wreszcie tak, jak powinno się to przeżywać…

— Ja jestem pewna, że coś takiego można poczuć tylko z osobą, którą naprawdę się kocha i której ufa się bez granic — ciągnęła z przekonaniem Lodzia. — Z tą jedną, jedyną osobą na świecie. I jeśli czujesz coś takiego, to, moim zdaniem, to jest znak, że twoje uczucia trafiły pod dobry adres. Czyli że to jest ta właściwa osoba. Teraz musi tylko odzyskać twoje zaufanie. A że wcześniej tego nie czułaś? Cóż… pewnie wtedy byłaś jeszcze za młoda, niegotowa… do tego mocno wystraszona, bo sama mówiłaś, że cię tym zaskoczył. I dopiero teraz zaczyna ci tego brakować.

— Chyba tak — zgodziła się w zamyśleniu Iza. — Pewnie masz rację, Lodziu… Tak czy inaczej to jest coś, nad czym trudno mi zapanować, dlatego trochę boję się spotkania z nim sam na sam. Boję się, że nie wytrzymam i zmięknę, rozpłynę się jak kostka cukru na deszczu. Więc do czasu spotkania muszę wymyślić jakąś strategię, żeby tak nie było.

— Czyli spotykasz się z nim dopiero pod koniec maja? — upewniła się Lodzia.

— Aha — skinęła głową. — Byliśmy wstępnie umówieni już na tę niedzielę, ale, jak wiesz, Majk akurat wtedy robi przyjęcie urodzinowe, więc…

— Ach, no tak! — podchwyciła żywo Lodzia. — Faktycznie, ty też musisz tam być! Majk zapraszał nas na imprezę i wspominał, że pomagasz mu w organizacji. Patrz, prawie o tym zapomniałam! Wszystko przez tego łajdaka…

Jej lśniące oczy znów przygasły i napełniły się niepokojem.

— Zobacz, już prawie dwudziesta — dodała z nagłą trwogą, zerkając na zegarek. — A Pablo nie wraca… Jednak boję się o niego, Iza. Boję się…

— Ciii — szepnęła Iza, otulając ją ramieniem. — Spokojnie, Lodziu. No co ty? Jeszcze nie minęły nawet dwie godziny. Nie martw się, wszystko będzie dobrze… Poczekaj — przypomniała sobie, wyciągając telefon z odłożonej na łóżko torebki. — Przed wyjazdem z pracy wysłałam Majkowi smsa, że jadę do ciebie na Czeremchową, zobaczymy, czy coś odpowiedział.

Na te słowa Lodzia natychmiast ożywiła się i obie pochyliły głowy nad wyświetlaczem telefonu Izy. Rzeczywiście, na pulpicie powiadomień czekała informacja o smsie, jaki nadszedł ponad godzinę wcześniej z prywatnego numeru Majka zapisanego pod nazwą Michaś. Wiadomość zawierała tylko jedno krótkie słowo: okej.

— Pewnie nie miał czasu ani okazji bardziej się rozpisywać — skomentowała to Iza, wygaszając i chowając telefon. — Ale gdyby coś było nie tak, to przecież dałby znać.

— Też mam taką nadzieję — szepnęła pobladłymi ustami Lodzia.

Obie zamilkły, tuląc się do siebie w pełnym obaw milczeniu, bowiem Iza, choć starała się stwarzać pozory, w duchu również nie umiała być w pełni spokojna. Czy na pewno na spotkaniu z Krawczykiem wszystko poszło zgodnie z planem? Dwie godziny to w końcu wcale nie tak mało. Dlaczego ani Pablo, ani Majk nie odzywali się ani słowem? Czyżby akcja jeszcze się nie zakończyła? Lodzia chyba myślała o tym samym, bo Iza znów zarejestrowała, że zaczyna coraz mocniej drżeć całym ciałem, a jej oddech staje się cięższy. Przez okno, które wychodziło na tył domu i rozpościerający się za nim ogród, wpadały pomarańczowo-złote promienie chylącego się ku zachodowi słońca…

W tym momencie z dołu dobiegł do ich uszu szmer ożywionej rozmowy i przytłumiony odgłos zatrzaskiwania drzwi. Obie dziewczyny natychmiast poderwały się na równe nogi i spojrzały po sobie w napięciu, po czym jak na komendę rzuciły się do wyjścia z pokoju. Uchyliwszy drzwi, ostrożnie wysunęły się na korytarz pierwszego piętra, z biciem serca zerkając w stronę schodów. Wystarczyło jeszcze kilka sekund i serce Izy zabiło radośnie, bowiem wśród przekrzykujących się na dole rozmówców wyraźnie rozpoznała spokojny, niski głos Pabla, któremu po chwili zawtórował niemożliwy do pomylenia z żadnym innym śmiech Majka zagadującego coś do małego Edzia.

Obie z Lodzią spojrzały po sobie z nagłą ulgą, która sprawiła, że i pod jedną, i pod drugą mimowolnie ugięły się kolana.

— Oczywiście, zjemy makowiec, ale najpierw muszę porozmawiać z Leą — dobiegł do ich uszu stanowczy, coraz bardziej zbliżający się głos Pabla, co świadczyło o tym, że mężczyzna, mówiąc to, wspina się po schodach. — Iza też tam jest?… Dobra, super, dzięki!

Jeszcze chwila i jego sylwetka pojawiła się w świetle schodów, na co Lodzia natychmiast podbiegła i bez słowa, gorączkowym gestem wtuliła się w jego ramiona. Stojąca cichutko w półmroku korytarza Iza pochwyciła przy tym poważne spojrzenie, które Pablo rzucił w jej kierunku ponad głową Lodzi, i z jego miny domyśliła się w lot, że spotkanie z Krawczykiem nie przyniosło takich efektów, jakich oczekiwał. Serce zalała jej się nowa fala niepokoju, jednak nie był to czas, żeby o cokolwiek dopytywać.

— Już dobrze, moja gwiazdeczko — mówił cicho Pablo, tuląc do siebie żonę i gładząc ją po włosach. — Jestem z powrotem… jestem, skarbie kochany… Nie denerwuj się już, proszę… mój Boże, przecież ty cała drżysz… Już okej, perełko…

Na schodach znów zaszemrały kroki, stłumione przez leżący tam dywanik, i na podeście pierwszego piętra pojawił się Majk ubrany w luźną, szarą bluzę z kapturem. Wymieniwszy szybkie, znaczące spojrzenia z Pablem, odszukał wzrokiem w półmroku postać Izy i stanowczym ruchem ręki dał jej znak, żeby poszła za nim. Nie pytając o nic, dziewczyna posłusznie cofnęła się do pokoju Lodzi po swoją torebkę i po kilkunastu sekundach stanęła w gotowości przy schodach.

— Pablo, my z Izą już spadamy — rzucił półgłosem Majk, zerkając ze współczuciem na Lodzię wtuloną w ramiona męża tak mocno, że prawie w nich zniknęła. — Cześć, stary, trzymaj się… i ty, Lodziu… Pogadamy później.

Pablo pokiwał tylko głową, podniósł na chwilę dłoń w geście pozdrowienia, po czym, łagodnie odsunąwszy Lodzię od swojej piersi, objął ją ramieniem i poprowadził do jej pokoju, tłumacząc jej coś przy tym uspokajającym szeptem. Tymczasem Majk raz jeszcze skinął na Izę i oboje w milczeniu zeszli na dół, gdzie czekała zaintrygowana i zniecierpliwiona rodzina Lodzi. Mały Edzio, którego nadal trzymał na rękach ojciec Lodzi, zaśmiał się na widok Majka, wyciągając w jego stronę tłuściutki paluszek.

— Maka! Maka! — zawołał, co Iza z mimowolnym rozbawieniem odczytała jako zniekształconą formę jego imienia, po czym spojrzał również na nią i dodał radośnie: — Zaza!

— Panie Michale, wy też zostaniecie na herbatkę z kawałkiem makowca, prawda? — zagadnęła słodko do Majka ciotka Lodzi. — Tak dawno pana u nas nie było… A Iza to jeszcze nigdy!

— Właśnie! — przytaknęła skwapliwie matka Lodzi. — Pawełek zaraz zejdzie z Lodzieńką na dół, mam nadzieję, że już lepiej się czuje, biedactwo… Usiądziemy sobie w salonie i porozmawiamy troszkę razem, co?

— Przykro mi, ale nie możemy — pokręcił głową Majk, przybierając poważną minę. — Musimy z Izą pilnie wracać do firmy, robota czeka. Bardzo paniom dziękujemy za zaproszenie, ale niestety będziemy musieli przełożyć to na inną okazję.

Kończąc te słowa, uśmiechnął się do przyglądającego mu się Edzia, przechylił się w jego stronę i żartobliwym gestem poczochrał go po główce. Zachwycony Edzio zapiszczał z radości i wyciągnął rękę, by chwycić go za włosy, jednak Majk był szybszy i w ostatniej chwili zdążył zrobić unik głową, przez co paluszki Edzia zacisnęły się w próżni.

— Makaaaaa! — zapiszczał z niezadowoleniem. — Da!

— A nie, nie dam! — zaśmiał się Majk, grożąc mu wesoło palcem. — Nie tym razem, mały frajerze! Dzisiaj nie będzie skalpowania wujka!

— Da! — upierał się Edzio, wychylając się ku niemu z ramion dziadka, który, jak zauważyła mimochodem Iza, wykazywał się wobec niego iście anielską cierpliwością. — Daaaa!

— Naprawdę, panie Michałku? — zapytała tymczasem z żalem ciotka. — Tak bardzo się śpieszycie? Nie możecie zostać nawet na mały kwadransik?

— Nawet na mały kwadransik — odparł stanowczo Majk. — Proszę wybaczyć, ale już mamy kolosalne opóźnienie, nie możemy pozwolić sobie nawet na chwilę zwłoki. Iza, lecimy! — dodał nakazująco, zerkając na dziewczynę, która natychmiast ruszyła w stronę drzwi. — Do widzenia państwu. Pa, Edek!

— Makaaaaa! — zaprotestował Edzio.

— Do widzenia — ukłoniła się w locie Iza. — Było mi bardzo miło.

— Ale przecież parę minut nikogo nie zbawi… Panie Michale…

— Daaaa!

Kiedy, stawiwszy skuteczny opór wobec kolejnej próby zatrzymania ich na makowcową ucztę, Iza i Majk wreszcie zdołali wyjść na zewnątrz przy wtórze niezadowolonego pisku Edzia, oboje jak na komendę odetchnęli z ulgą. Choć w każdej innej sytuacji ta zgodna reakcja stałaby się powodem do śmiechu, twarz Majka, teraz równie poważna jak mina Pabla sprzed paru minut, nie nastrajała Izy do żartów. Doskonale rozumiała, że obaj przyjaciele robili przed rodziną Lodzi dobrą minę do złej gry i że spotkanie z Krawczykiem przyniosło jakieś nowe komplikacje, być może również dla niej. Na myśl o tym serce ściskało jej się coraz mocniej, a ze stresu aż robiło jej się niedobrze.

W milczeniu wyszli przez furtkę na ulicę, gdzie stał zaparkowany srebrny peugeot Izy, a tuż za nim czarny volkswagen Pabla, którym ów przyjechał tu z Majkiem.

— Zostawiłem opla Chudemu i kazałem mu wracać do firmy — wyjaśnił Majk. — A sam przyjechałem z Pablem, żeby jeszcze parę minut pogadać z nim po drodze, a potem zabrać się z tobą.

Iza, której z nerwów zaczęło się robić słabo, drżącą ręką sięgnęła do torebki po kluczyki do auta i podała mu.

— Będziesz prowadził? — zapytała prosząco.

— Jasne — skinął głową, przejmując z jej ręki kluczyki i odblokowując zamek w drzwiach. — Wsiadaj, elfiku. Dzięki, że podjechałaś do Lodzi — dodał, kiedy oboje zasiedli już w samochodzie. — To był dzisiaj absolutny priorytet, Pablo mówił, że ona jednak zareagowała na to bardzo źle.

— Bardzo źle — przyznała Iza. — Zadzwoniła do mnie cała roztrzęsiona i prosiła, żebym przyjechała. Nie mogłam jej odmówić.

— Słusznie — pochwalił ją, odsuwając do tyłu fotel kierowcy i ustawiając go sobie na odpowiednią odległość. — Pablo bardzo się ucieszył, kiedy powiedziałem mu, że pojechałaś do Lodzi i wspierasz ją psychicznie. Niestety na jej rodzinę nie można w tym względzie liczyć, wręcz trzeba udawać przed nimi, że wszystko gra, inaczej skutek jest dokładnie odwrotny do zamierzonego. Tak czy inaczej, dobra robota. Dzięki, elfiku.

Oboje zapięli pasy bezpieczeństwa, po czym silnik zamruczał cicho, a samochód stoczył się z chodnika i ruszył wąską uliczką Czeremchową między domkami jednorodzinnymi ukrytymi wśród ukwieconych ogrodów. Iza milczała, nie śmiejąc pytać o Krawczyka, i z mocno ściśniętym gardłem czekała, aż Majk sam zacznie temat. Po chwili wyjechali na nieco szerszą osiedlową ulicę, w głębi której znajdował się kościół usytuowany na granicy dużego parku. Ku zdziwieniu Izy Majk niespodziewanie skręcił w tamtą stronę i zatrzymał samochód na przykościelnym parkingu, w cieniu kilku ogromnych klonów, które rosły przy żeliwnym parkanie.

— Okej — powiedział, wyłączając silnik. — Nie śpieszymy się aż tak bardzo, ale musiałem stamtąd odjechać, bo zamęczyliby nas na śmierć tym makowcem. A dzisiaj, szczerze mówiąc, ciężko byłoby mi zmusić się do wesołej pogawędki przy herbatce i szczerzenia zębów do teściowej Pabla. Współczuję mu, że jeszcze będzie musiał przez to przejść, ale cóż… pan pantofel sam się w to wpakował, więc teraz musi cierpieć — uśmiechnął się lekko, na chwilę przybierając smutno-żartobliwy ton. — Nikt nam zresztą nie obiecywał, że w życiu zawsze będzie łatwo. No dobra, do rzeczy — podjął, zerkając na bladą i zaniepokojoną twarz Izy. — Jak już na pewno się domyśliłaś, z Krawczykiem to jeszcze nie koniec kłopotów, a być może dopiero początek poważniejszych komplikacji. Zwłaszcza dla Pabla.

— Co się stało? — wydusiła z siebie Iza.

— Tak naprawdę to nie wiemy — odparł z poważną miną. — Dopiero przed chwilą dostaliśmy pozwolenie na to, żeby odjechać i wrócić do domu.

— Pozwolenie? — zdziwiła się. — Od kogo?

— Od policji. Spisali nasze dane i jeśli potwierdzą się złe hipotezy, będziemy wzywani na przesłuchanie. To jest na razie tylko opcja, ale obaj z Pablem obawiamy się, że niestety najbardziej prawdopodobna.

Iza patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

— Nic nie rozumiem. Czyli wezwaliście policję… To znaczy, że Krawczyk był agresywny?

— Nie — pokręcił głową Majk. — Opowiem ci od początku. Jak wiesz, plan był taki, że ja i Chudy będziemy w tej knajpie wcześniej, żeby obczaić teren. No i tak było. Ubraliśmy się dla niepoznaki w te hip-hopowe bluzy — wskazał na swój nietypowy strój — zakapturzyliśmy się obaj elegancko, zaszyliśmy się w kącie nad jakąś coca-colą i czekaliśmy na frajera Krawczyka. Chcieliśmy zobaczyć, czy przyjdzie sam czy z obstawą. Mieliśmy przy tym na oku takich dwóch ciemnych typów parę stolików dalej, Chudy skojarzył z gęby jednego z nich, więc podejrzewaliśmy, że to mogą być goryle pana Sebastiana. I potem okazało się, że mieliśmy rację.

— Więc jednak — szepnęła Iza.

— Tak, miał zabezpieczone zaplecze. Pełna profeska. W dodatku tamci przyszli wcześniej niż my, siedzieli tam już co najmniej godzinę przed spotkaniem. Podejrzewam, że mieli rysopis Lodzi, Krawczyk pewnie kazał im zwracać uwagę, czy ona gdzieś się tam nie kręci. Wszystko sobie przygotował, a jakże.

Skrzywił się lekko, opierając się ramieniem o kierownicę peugeota.

— Trochę się bałem, żeby tamci nas nie rozpoznali — podjął po chwili. — Albo mnie, albo Chudego, mimo wszystko obaj jesteśmy dość charakterystyczni… Ale na szczęście nie zwrócili na nas uwagi. Krawczyk chyba nie spodziewał się, że na spotkanie może przyjść ktokolwiek inny niż Lodzia. Bardziej mógł się nastawiać na to, że ona w ogóle nie przyjdzie.

— No tak — wtrąciła słuchająca go w napięciu Iza.

— W końcu, za dziesięć osiemnasta, doczekaliśmy się frajera — ciągnął Majk. — Przyszedł, od razu podszedł do umówionego stolika i tylko po drodze wymienił spojrzenia z tamtymi. Pokręcili głowami, że Lodzi jeszcze nie było, a my z Chudym od tego momentu mieliśmy potwierdzenie, że ci dwaj to faktycznie jego ochrona. No i zaczęło się to najgorsze czekanie. Krawczyk czekał, tamci czekali, my z Chudym też… Napięcie było niezłe, nie powiem. Dobrze, że w knajpie byli też inni ludzie, bo dzięki temu ani Krawczyk, ani jego goryle nie zwracali na nas uwagi.

— Ale jak Pablo musiał się stresować… — zauważyła ze współczuciem Iza.

— Oj tak — przyznał posępnie Majk. — Tego, co ten chłopak dzisiaj przeżył, nie życzyłbym najgorszemu wrogowi. Owszem, jest twardy i na zewnątrz potrafi trzymać fason, ale tutaj to była wyjątkowo hardkorowa sytuacja.

— I co było dalej?

— Czekaliśmy na Pabla… znaczy ja i Chudy, bo reszta frajerów w swojej naiwności myślała, że czeka na Lodzię. Przy okazji zwróciłem uwagę na to, że Krawczyk wygląda bardzo źle, jeszcze gorzej niż wtedy, w kwietniu, kiedy wpadłem na niego u nas w lokalu. Owszem, odwalił się jak na obiad u prezydenta — skrzywił się znowu — ale ta jego gęba i ogólnie cała sylwetka… bardziej kojarzył mi się z jakąś kostuchą z przedstawienia jasełkowego niż z romantycznym Valentino, jakiego pewnie planował zagrać przed Lodzią. W każdym razie wyglądał dość niefajnie… no, ale mniejsza o to — machnął ręką. — A więc, jak wspomniałem, czekaliśmy w napięciu, aż w końcu nastąpił pierwszy punkt kulminacyjny, bo parę minut po osiemnastej przyszedł Pablo.

— I jak zareagował Krawczyk? — zapytała z nieposkromioną ciekawością Iza.

— A jak myślisz? — uśmiechnął się lekko Majk. — Nawet gdybym próbował, to nie opiszę ci jego miny. Szok, niedowierzanie, przerażenie i wściekłość w jednym. Zatkało go po prostu. Zerwał się od stołu, a ci jego goryle w drugim kącie też zaczęli się podnosić, ale dał im znak, że mają zostać i warować. Więc usiedli, a my z Chudym też zluzowaliśmy mięśnie, bo już byliśmy zwarci i gotowi na ostrą nawalankę. Ale nie… Co by nie powiedzieć o Krawczyku, frajer potrafi się opanować — zaznaczył z nutką uznania w głosie. — Jest w tym równie dobry jak Pablo, a przecież dzisiaj był w dużo gorszej sytuacji niż on, bo został kompletnie zaskoczony.

— Co zrobił?

— Właściwie nic. Szybko ogarnął twarz, poczekał, aż Pablo podejdzie, i pozwolił mu mówić. Jak możesz się domyślić, Pablo miał z góry przygotowaną każdą kwestię tej rozmowy, ale wiadomo, że w takich sytuacjach i tak do pewnego stopnia trzeba improwizować. Oczywiście my z Chudym nie słyszeliśmy ani słowa, bo siedzieliśmy ładnych kilka metrów dalej, a do tego w lokalu grała muzyka. Obserwowaliśmy ich tylko spod kapturów, tamci z drugiego kąta robili to samo. Cały czas byliśmy w pełnej gotowości do akcji na wypadek, gdyby coś mocniejszego zaczęło się dziać. Ale nie działo się. Rozmowa ogólnie przebiegała dość spokojnie, chociaż chwilami Pablo podnosił głos, owszem… zresztą szkoda, żeby tego nie robił. Ja i tak go podziwiam, że tak pięknie panował nad sobą i z miejsca nie dał bydlakowi w mordę. Tak między nami, to ja się od półtora miesiąca tego obawiałem.

— A Krawczyk? — zapytała z zaintrygowaniem Iza. — Rozmawiał z nim… tak po prostu?

— Krawczyk głównie słuchał — sprostował Majk. — Ale było po nim widać, że nerwy ostro go telepią i czuje się jak w pułapce. Trzymał się jakoś co prawda, ale nie dało się nie zauważyć, że balansuje na granicy wytrzymałości nerwowej. Był moment, bardzo ważny zresztą, kiedy chyba chciał pokazać Pablowi, jaki to on jest wyluzowany, więc wziął ze stolika szklankę i upił trochę wody mineralnej. I tak mu się przy tym łapy zatrzęsły, że aż ochlapał sobie garniturek. To akurat niedziwne — wzruszył ramionami. — Rozmowa w cztery oczy z mężem kobiety, którą chciało się uwieść, raczej nie należy do największych życiowych przyjemności.

— Cóż, sam sobie to zrobił — zauważyła Iza, w duchu pełna podziwu dla odwagi i opanowania Pabla. — Jak się pcha brudne paluchy w cudze drzwi, to trzeba się liczyć z tym, że ktoś nam je przytnie.

— Otóż to — zgodził się Majk. — W każdym razie, nawet nie słysząc słów, po samych ich minach ślepy by się domyślił, że tam się toczy jakaś ostra gra i w każdej chwili może pójść na noże. No i w końcu się zaczęło. W którymś momencie Krawczyk też podniósł głos, a Pablo z całej siły huknął pięścią w stół, aż szklanka podskoczyła. Wtedy wszyscy w lokalu odwrócili się w tamtą stronę, bo to wyglądało na początek burdy. Goryle Krawczyka podnieśli do połowy tyłki z krzeseł, my z Chudym też siedzieliśmy jak na szpilkach i tylko czekaliśmy na sygnał… I wtedy nastąpił drugi punkt kulminacyjny.

Przerwał sobie na chwilę i zagryzł wargi, jakby na nowo przeżywał wydarzenia sprzed dwóch godzin.

— Czyli? — szepnęła Iza, czując, że ze stresu zaczyna jej się kręcić w głowie.

— Krawczyk zemdlał — odparł rzeczowo Majk.

— Co takiego?! — wytrzeszczyła na niego zdumione oczy.

— No mówię… zemdlał — powtórzył ponuro. — Wolę tak to nazywać, bo tak naprawdę nie wiadomo, co mu się stało. Po prostu stracił przytomność. To było zaraz po tym, jak Pablo walnął pięścią w stół. Tamten zaczął dalej coś wykrzykiwać, poderwał się od stolika i nagle, ni stąd, ni zowąd, runął na glebę jak długi. Aż podłoga jęknęła.

— Nie do wiary — wyszeptała oszołomiona.

— To była sekunda, może nawet pół. Nikt nie zdążyłby nawet okiem mrugnąć, a co dopiero go złapać. Pablo był w totalnym szoku, ale pierwszy skoczył mu na pomoc… i za chwilę mało co nie oberwał w zęby od jego ochroniarzy. Bo oni oczywiście też się zerwali i rzucili się Krawczykowi na ratunek. Ja i Chudy zresztą też. To był impuls, odruch bezwarunkowy.

— O Boże — pokręciła głową zszokowana Iza. — I co z nim? Odzyskał przytomność?

— No właśnie w tym problem, że nie — odparł z posępną miną Majk. — Leżał nieprzytomny, wyciągnięty na podłodze, wyglądał jak trup. Jego ochrona cuda odstawiała, klepali go, lali zimną wodą… i nic. Ludzie, którzy byli w lokalu, zaczęli panikować, uciekać, jakieś dziewczyny piszczały ze strachu… mówię ci, Armagedon. Ja w międzyczasie wolałem nie czekać nie wiadomo na co i zadzwoniłem po pogotowie. Ogólnie wszyscy byliśmy zdrowo wystraszeni, a do tego, zanim przyjechała ta cholerna karetka, zaczęła się dzika awantura. Jeden z tych goryli od Krawczyka dostał szału, skoczył do Pabla z mordą i chciał go bić, musieliśmy go przytrzymać. Chudy założył mu nelsona. Drugi na szczęście skupił się na reanimowaniu Krawczyka i nie był agresywny. Niemniej zrobiło się gorąco… Zaczęły padać oskarżenia, że to na pewno Pablo zrobił coś Krawczykowi, bo był najbliżej i wszyscy widzieli, jak się kłócą…

— O Matko Święta! — szepnęła przerażona Iza.

— A najgorsze, że to rzeczywiście mogło tak wyglądać — ciągnął ponuro Majk. — Nikt inny poza Pablem nie zbliżał się do niego na odległość bliższą niż dwa metry, więc jeśli coś poważnego mu się stało… a tego nadal nie wiemy… to podejrzenie o zrobienie mu krzywdy pada głównie na Pabla. Zwłaszcza że motyw miał aż nadto wystarczający.

— Ale jak to… nie wiecie, co się stało Krawczykowi? — zapytała oszołomiona. — Lekarz z pogotowia nie ustalił, co mu jest? Nie docucili go?

— Nie — pokręcił głową Majk. — Długo próbowali, ale nie udało się. Na szczęście stwierdzili przynajmniej, że żyje i oddycha samodzielnie. Walnęli mu jakiś zastrzyk, wpakowali go na nosze, podłączyli do kroplówki i zanieśli do karetki. No i pojechał prosto do szpitala z jednym z tych swoich goryli.

— Boże drogi… to straszne… — wyszeptała Iza.

— Nie mamy żadnych wiadomości na temat jego stanu zdrowia — zaznaczył Majk. — Możemy tylko się modlić, żeby nie odwinął kity, bo wtedy to już w ogóle będzie jazda. W każdym razie w czasie, jak ratownicy z karetki reanimowali Krawczyka, przyjechała policja. Bo kiedy ten jego ochroniarz darł ryja i rzucał oskarżenia na Pabla, to między innymi wyryczał, żeby ktoś wezwał policję. Więc właścicielka knajpy wezwała… normalka zresztą, sam bym tak zrobił na jej miejscu — przyznał lojalnie. — Kobieta też się nieźle wystraszyła.

— Ale co mu się mogło stać? — zastanawiała się wstrząśnięta do szpiku kości Iza. — Może to była jakaś reakcja nerwowa? Albo ze stresu dostał zawału serca?

— Nie wiadomo — westchnął ciężko Majk. — Pablo ma wtyki u medyków z paru szpitali, spróbuje uruchomić kontakty i może czegoś po cichu się dowie. Tak czy inaczej lepiej by było dla niego, gdyby to, co się stało z Krawczykiem, miało przyczynę naturalną. Nerwy, zawał… to jeszcze by było pół biedy. Ale jeśli w grę weszło coś innego…

— To znaczy? — zapytała z przestrachem Iza, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — Co mogło być innego, Majk? Przecież to oczywiste, że Pablo nic mu nie zrobił. Tamci mogą go oskarżać, to normalne, ale my wiemy, że nic mu nie zrobił!

— Oczywiście, że nic mu nie zrobił — zapewnił ją łagodnie. — Nawet go nie dotknął. Siedział po drugiej stronie stolika, bez jednej sekundy kontaktu fizycznego. Tylko co z tego? Kluczowe jest to, co się stało Krawczykowi, bo jeśli… dajmy na to… ktoś go załatwił z daleka, korzystając z okazji, że ma pod ręką jelenia, na którego padnie podejrzenie, to sama rozumiesz, że trudno mu będzie się wybronić. Świadkowie widzieli i potwierdzą, że tylko on jeden był przy nim odpowiednio blisko. Sam zresztą potem przyznał, że niepotrzebnie jako pierwszy skoczył mu na pomoc. To była kolejna ewentualna okazja do zrobienia mu czegoś złego, nie? Jak by na to nie spojrzeć, w razie kłopotów, dla niego to będzie okoliczność obciążająca.

— A niech to! — pokręciła głową Iza. — Ale się narobiło…

— Poza tym jest jeszcze kwestia tej szklanki z wodą, z której Krawczyk upił jednego łyka i oblał sobie garnitur — ciągnął Majk. — Jego goryl od razu zasugerował, że nie wiadomo, co w niej było. Oczywiście oskarżył Pabla, że pewnie czegoś mu dosypał. Zarzut z gatunku science fiction, bo niby kiedy Pablo miałby to zrobić? Bez sensu. Ale jeśli w tej wodzie rzeczywiście coś było… a policja na wszelki wypadek zabezpieczyła tę nieszczęsną szklankę Krawczyka… to Pablo będzie musiał dobrze się nagimnastykować, żeby udowodnić, że nie jest wielbłądem.

— Masakra — wyszeptała zdruzgotana Iza. — Biedny Pablo! Lodzia się załamie…

— Tak czy inaczej policja wylegitymowała nas wszystkich, spisali nasze dane, a Pabla dodatkowo przeszukali — dokończył ponuro Majk. — Podobno tylko pod kątem ewentualnego posiadania broni… dobre, co? — prychnął. — No i puścili nas, bo nie mieli wystarczającej podstawy prawnej do zatrzymania. Jednak jeśli tamtemu frajerowi stało się coś poważnego, to jutro możemy się spodziewać dalszego ciągu tej ekscytującej przygody. Jutro albo nawet dziś w nocy.

— Boże drogi…

— Nie martw się, będziemy się bronić, elfiku — zapewnił ją uspokajająco. — Pablo musiał zrobić to, co zrobił, pogadać z łajdakiem i zakończyć wreszcie sprawę jego podchodów do Lodzi. Racja jest przecież po jego stronie. Tyle że nikt z nas nie mógł się spodziewać, że to się tak potoczy… no serio, takiego scenariusza nie mogliśmy przewidzieć. A sytuacja jest o tyle nieciekawa, że ktoś inny mógł zamoczyć w tym swoje niegrzeczne paluszki, żeby, korzystając z tej okazji, wyrównać jakieś porachunki z panem Sebastianem. Wcale by mnie to nie zdziwiło, frajer na pewno ma od cholery wrogów. Pięciu groszy bym nie dał nawet za tych jego ochroniarzy… Oczywiście nie chcę nikogo oskarżać — zaznaczył. — I mam nadzieję, że to się dobrze skończy, również dla Krawczyka. Mimo wszystko, chociaż jest śmierdzącą szują i skończonym bydlakiem, życzę mu pełnego powrotu do zdrowia.

— Ja też — przyznała Iza. — Nie można życzyć nikomu zła, nawet jak jest takim draniem. Czyli teraz musimy po prostu czekać na jakieś dalsze wieści? — zapytała, zerkając na niego niepewnie.

— Tak — skinął głową. — Pablo spróbuje czegoś się dowiedzieć, tylko najpierw musi ogarnąć Lodzię. Sama widziałaś, w jakim ona jest stanie. Myśleliśmy, że przyjmie to dużo spokojniej, ale niestety, rozkleiła się na całej linii. Niepotrzebnie obwinia o to siebie, przecież nie miała na to wpływu.

— Ona przede wszystkim bała się o bezpieczeństwo Pabla — sprostowała Iza. — Powiem szczerze, że ja trochę też. Przez cały czas starałam się pocieszać ją i uspokajać, odwracać jej uwagę, ale sama wcale nie czułam się komfortowo. Martwiłam się o Pabla tak samo jak ona. O was wszystkich trzech zresztą.

— Kochane dziewczyny — uśmiechnął się Majk, sięgając po jej dłoń i ściskając ją w obu swoich. — I jak tu przecenić takie dobre duszyczki? Jaki rycerz, idąc do walki, nie chciałby mieć w domu takiej uroczej białogłowy, która martwiłaby się o niego i czekała, aż wróci? — dodał żartobliwie. — Tak czy inaczej, faktem jest, że dzisiaj to duchowe wsparcie było bardzo potrzebne, zwłaszcza Pablowi, bo… no co tu kryć, ciężko było. A teraz posłuchaj, Izulka — zniżył głos, wciąż nie puszczając jej dłoni. — Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę na ten wieczór.

— Tak?

— Zawiozę cię teraz do firmy i znowu oddam ją pod twoją pełną kontrolę, dobrze? Sam wezmę od Chudego opla i muszę skoczyć na chwilę do domu, zmienić ten kretyński strój, a potem jeszcze raz pojechać do Pabla. Umówiliśmy się na Milenijnej po dwudziestej drugiej, jak już wrócą z Lodzią do domu. Musimy obgadać strategię dalszego działania, a poza tym… chcę przy nim dzisiaj pobyć. Miał naprawdę potwornie ciężki dzień.

— Jasne — odparła skwapliwie Iza. — To dzisiaj najważniejsze. Zawieź mnie tylko na Zamkową, weź opla i jedź dalej, a ja już wszystko ogarnę aż do zamknięcia.

— Dziękuję, elfiku. Na ciebie zawsze można liczyć.

— Nie ma sprawy. Ale… Majk? — dodała z niepokojem.

— Hmm?

— Jeśli będziesz cokolwiek wiedział… o Krawczyku i w ogóle… to powiesz mi? — poprosiła nieśmiało. — Wystarczy jakiś krótki sms, bylebym wiedziała, jak wygląda sytuacja.

— Oczywiście — zapewnił ją spokojnie, puszczając jej dłoń, odwracając się do kierownicy i uruchomiając silnik. — Nie bój się, Izula, o wszystkim będę cię informował na bieżąco. Jesteś przecież jednym z najważniejszych graczy w tej grze, w dodatku bardzo dzielnym i odważnym — uśmiechnął się do niej. — I musisz wszystko wiedzieć, zwłaszcza że teraz nie da się przewidzieć, jak dalej potoczą się sprawy, również te związane z tobą i z twoją rodziną. Chociaż mam nadzieję, że to się jednak jakoś sensownie rozwiąże.

— Ja też — westchnęła Iza. — Straszne to wszystko… Ale okej, nie myślmy o tym teraz, tylko jedźmy już i działajmy. Szkoda każdej minuty.

Majk pokiwał głową w zafrasowaniu, posłusznie wrzucając wsteczny bieg. Samochód wycofał spod parkanu, po czym wyjechał z parkingu na ulicę i wśród zapadających już powoli ciemności pomknął w stronę centrum miasta.

Rozdział osiemdziesiąty trzeci

Ciężkie drzwi w głębi sali widzeń otworzyły się z głuchym szczękiem i ubrany na czarno strażnik więzienny wprowadził do środka Kacpra. Stojący w miejscu wskazanym przez woźnego Iza i pan Stanisław aż podskoczyli z radości na jego widok. Również Kacper, który dziś wyglądał bardzo dobrze i zdawał się wręcz tryskać energią, rozpromienił się natychmiast i pośpiesznym krokiem podszedł do nich, wyciągając obie ręce. Tuż przed nimi zatrzymał się jednak i zawahał, jakby zastanawiał się, z kim przywitać się najpierw, dlatego Iza, widząc to, cofnęła się o krok, by umożliwić mu najpierw uściśnięcie stryja.

— Ech, szczylu kochany! — cieszył się pan Stanisław, ściskając go i czochrając po krótko ściętych włosach. — A niech cię, ależ się za tobą stęskniłem!

— Ja za tobą też, stary capie! — zapewnił go wesoło Kacper, klepiąc go po plecach. — Siedzę tu i siedzę, i nie ma mi kto, kurde, kazań prawić! Serio, stryj, żebyś ty wiedział, jak już mi brakuje tego twojego opieprzania, wymądrzania się i trucia za uszami…

Puścił go i zerknął na Izę, która przyglądała im się z uśmiechem.

— Izy ochrzanów też mi brakuje! — dodał z radością, otwierając ku niej ramiona. — Chodź no tu, mała! Na ciebie to czekałem jak, kurde, Sahara na deszcz!

Iza ze śmiechem wtuliła się w jego objęcia, na co Kacper, wtórując jej swym dawnym tubalnym rechotem, podniósł ją do góry i okręcił wokół siebie w szalonym pląsie po sali widzeń. Widok ten rozśmieszył nie tylko pana Stanisława, ale nawet stojącego pod ścianą strażnika, który, pomimo służbowej powagi, wydawał się miłym i sympatycznym człowiekiem. Obaj panowie wymienili rozbawione spojrzenia.

— Kacper, puszczaj! — zaśmiała się Iza, obejmując go za szyję, by nie stracić równowagi. — Nie szalej tak! No, no! Widzę, że energia aż cię rozpiera!

— A jak! — zawołał radośnie Kacper, stawiając ją z powrotem na podłodze i znów tuląc w objęciach. — Taki mam pałer, że mógłbym góry przenosić! No chodź do mnie, Iza, nie uciekaj, przytul się… Kurna, jak ja za tym tęskniłem, mówię ci… Jakbym od roku chleba nie jadł! Mmm… — zamruczał, wtulając twarz w jej włosy i głośno wdychając powietrze. — Co za zapach! Aż mi się we łbie kręci… Prawdziwy zapach kobiety! I to ciepełko, ta mięciutka, aksamitna skórka… — kontynuował, schylając się i przejeżdżając nosem po jej policzku i szyi. — Ja pierniczę, Iza… odlatuję!

— Kacper, przestań! — śmiała się Iza, odpychając go żartobliwie od siebie. — Świntuchu jeden!

Jej protest był jednak tylko symboliczny, wiedziała bowiem, jak bardzo musiało mu brakować kontaktu z drugim człowiekiem, a zwłaszcza z kobietą, i nie chciała pozbawiać go tej drobnej przyjemności. W końcu nic jej to nie kosztowało, a jemu sprawiało taką radość! Choć od wczoraj prawie nie zmrużyła oka, podenerwowana sprawą Pabla i Krawczyka, o którego stanie zdrowia ani ona, ani Majk wciąż nie mieli żadnych wieści, z całego serca cieszyła się, że widzi Kacpra, w dodatku w tak dobrej formie fizycznej i psychicznej. Albowiem to był znowu tamten dawny Kacper, którego znała i którego w swoim czasie zdążyła już tak bardzo polubić!

— No co? — rzucił butnie, nie pozwalając jej się odepchnąć. — Przecież świńskiego nic nie robię, tylko trochę się przytulam i wącham zapach kobiecego ciałka. Nic się nie bój, mała! Zapomniałaś, że ja człowiek honoru jestem?!

Iza roześmiała się, podniosła obie dłonie i ująwszy w nie twarz Kacpra, pogładziła go delikatnie po policzkach, szorstkich i kłujących od mocnego zarostu. Zachwycony tym gestem chłopak z rozkoszy aż przymknął oczy.

— O kurde… życie jest piękne! — zamruczał. — Ja cię kręcę… Jak człowiek na głodzie, to go każdy okruszek chleba cieszy! I to podwójnie! No jeszcze, jeszcze… proszę… Iza, ty normalnie życie we mnie wlewasz!

Obserwujący scenę pan Stanisław i strażnik Kacpra teraz już jawnie śmiali się z jego niepohamowanego wybuchu emocji, po czym strażnik dał znak, że może zostawić ich samych, i cicho wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą ciężkie drzwi. Kacper nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.

— Ja już dawno wiedziałem, że życie bez kobiety to żadne życie — ciągnął filozoficznym tonem, tuląc się do Izy, która teraz dla odmiany podniosła rękę wyżej, by pogładzić go po włosach. — Ale w pudle to dociera do człowieka siedem razy bardziej… O, jak super!… Ja pierniczę, jak mi tego brakowało! Jak tlenu!

Uniesiona swą humanitarną misją Iza jeszcze przez dłuższą chwilę gładziła go po krótko ściętych włosach, w duchu zdziwiona ich twardą, szorstką fakturą, zupełnie inną niż miękkie, kłębiące się przyjemnie w dłoni włosy Majka. To były zupełnie inne włosy… grube, sztywne, jakby toporne… zupełnie niepasujące do jej palców…

— No już! — uśmiechnęła się, ostatni raz przejeżdżając dłonią po nieogolonym policzku Kacpra i odsuwając się od niego. — Wystarczy tych pieszczot, Kacperku, teraz musimy trochę porozmawiać! Pan Stasio czeka.

— Okej — westchnął z żalem Kacper, ale posłusznie puścił ją i zajął miejsce na krześle przy stoliku wyznaczonym do dzisiejszego widzenia. — Siadaj, stryj, co tak będziesz sterczał? Ona ma rację, mamy przecież tylko godzinę, a wy koniecznie musicie mi opowiedzieć, co tam u was ciekawego.

— Najpierw ty powiedz co u ciebie — zastrzegł pan Stanisław, siadając wraz z Izą naprzeciwko niego. — No gadaj, Kacper… dobrze ci tu? Zadowolony jesteś z warunków?

— Spoko, jest super — skinął głową Kacper, kładąc obie ręce przed sobą na stoliku i splatając palce. — Na początku trochę się wkurzyłem, bo myślałem, że przeniosą mnie gdzieś zaraz po wyroku, a tu przez dwa tygodnie nic się nie działo, jakby o mnie zapomnieli. Wiadomo, i tak byłem zachwycony, że mam ten wyrok i że tylko do września będę siedział. Aż się żyć zachciało! A potem okazało się, że ta obsuwa to dlatego, że na prośbę pana mecenasa szukali dla mnie odpowiedniego współlokatora do celi. Bo, jak to mówił pan Maciek, nie chcieli mnie zamknąć z jakimś recydywistą albo psychopatą.

— Tak — potwierdziła Iza. — To było najważniejsze kryterium.

— Nie no… ja tam z każdym dałbym sobie radę! — machnął lekceważąco ręką Kacper. — Mnie nie tak łatwo przerobić, a złamać też bym się tak szybko nie dał. Ale fakt, że z tym Jaśkiem, co teraz siedzę, to w sumie fajnie jest. Skumplowaliśmy się nawet nieźle, chociaż on to taki trochę, że tak powiem, mięczak i fujara… ale w sumie spoko gość — zaznaczył lojalnie. — Da się z nim pogadać, a to najważniejsze.

— No to opowiedz nam coś więcej o tym Jaśku — zaciekawiła się Iza, a pan Stanisław pokiwał głową na znak, że popiera jej prośbę. — Długo już tu siedzi?

— Rok i cztery miechy — odparł rzeczowo Kacper. — I posiedzi dłużej ode mnie, bo ma wyrok do stycznia, bez szansy na wcześniejsze wyjście.

— To ostro musiał narozrabiać — zauważył pan Stanisław.

— No — przyznał Kacper. — Narozrabiał, dużo gorzej niż ja, a jest prawie trzy lata młodszy. Dilerka, jakieś napady rabunkowe, rozboje… ale nie sam, tylko w zorganizowanej grupie — zaznaczył. — Mieli wtopę i prawie wszystkich od nich zwinęli, razem z szefem bandy. Dostali wyroki i siedzą… a jak wyjdą, to pewnie będą robić to samo — dodał z niesmakiem. — Jasiek pewnie też. Tyle że on to akurat na gangstera nadaje się jak, kurde, ja na mnicha… Przez czystą głupotę w to wszedł. Sam mówi, że z początku nie do końca kapował, na czym to polega i co za to grozi, a potem to już go za każdym razem tak zastraszali i szantażowali, że musiał robić to dalej. Bilet w jedną stronę, nie? Jak już raz się do takiej bandy wejdzie, to nie da się wycofać.

— No to po co w ogóle w to wchodził? — zdziwił się pan Stanisław.

— A jak myślisz, stryj, po co? — pokiwał głową z pobłażaniem Kacper. — No przecież dla kasy! Chłopak z matką tylko mieszkał, ojca to nigdy nawet nie na oczy nie widział. W domu się nie przelewało, a on chciał sobie telefon kupić, jakiś sprzęt do muzy, komputer… Takie podstawowe rzeczy, nie? Ale nawet na to nie miał kasy, potem ze szkoły go wylali za nieobecności, do pracy nikt go nie chciał przyjąć… no to znalazł sobie łatwy sposób na zarobek. I tak się wkręcił.

— Przykre — zauważyła smutno Iza.

— Ja to bym nigdy w takie bagno nie poszedł — zaznaczył stanowczo Kacper. — Może ze mnie nie jest jakiś gigant, ale aż takim bezmózgiem nie jestem, żeby pakować się w bandycki półświatek dla jakiegoś, kurna, głupiego telefonu! — skrzywił się z niesmakiem. — Ja człowiek honoru jestem i jak sam na coś nie zarobię, to na cudzej krzywdzie żerował nie będę. Co to, to nie! Powiedziałem to Jaśkowi i on się ze mną zgadza, mówi, że jakby jeszcze raz miał wybór, to by nigdy w to nie wdepnął. Jego matka przez to miała zawał serca — dodał ciszej. — Dowiedziała się, że działał w tej bandzie, dopiero jak go aresztowali. Wcześniej cieszyła się, że synuś taki obrotny, że forsę do domu przynosi… Strasznie to przeżyła — westchnął. — O wiele gorzej niż moi starzy.

— Twoi przecież wiedzą, że nie zrobiłeś tego specjalnie — wtrącił szybko pan Stanisław. — Ja sam im powtarzam, że z ciebie dobry chłopak, a tamto to był tylko błąd… błąd młodości! Każdemu może się zdarzyć.

— Dzięki, stryj — uśmiechnął się lekko Kacper. — Kiedyś to bym nawet nie pomyślał, że na ciebie będzie można tak liczyć, stary capie. I w sądzie, i ogólnie… ja tego nie zapomnę, zobaczysz! — zapewnił go, wyciągając rękę i poklepując go lekko po przedramieniu. — Jeszcze się przekonasz. Ale u Jaśka to też był błąd młodości — zaznaczył lojalnie, wracając do tematu. — Może trochę inny, bo ja zrobiłem głupotę tylko raz, a on wszedł w recydywę i zabrnął w tym za daleko… sam to zresztą rozumie… ale tak czy siak u niego to był bardziej brak pomysłu na życie, a nie zło z natury. Zwłaszcza że, tak jak mówię, on się do takiej brudnej roboty kompletnie nie nadaje, taka trochę łajza z niego… zahukany dzieciak, ale w sumie dobry chłopak… I serio, cieszę się, że pan mecenas załatwił mi celę właśnie z nim, a nie z jakimś nadętym dupkiem czy mięśniakiem bez mózgu.

— No właśnie — zgodziła się Iza, tłumiąc w sercu niepokój, jaki ogarniał ją na nowo za każdym razem, kiedy słyszała wzmiankę o Pablu. — Dzięki temu masz przynajmniej spokój w celi i komfort psychiczny.

— Ja to się w ogóle panu mecenasowi do końca życia nie wypłacę — pokręcił głową Kacper. — Co ten facet dla mnie zrobił, to się w pale nie mieści… i ty, Iza, też — dodał z powagą. — On zawsze mówi, że pomaga mi ze względu na ciebie, ale to tym bardziej… A ja umiem się odwdzięczyć i choćbym miał sobie łapy urobić po łokcie, jak wyjdę z pudła, to rozliczę się z nim sprawiedliwie. O takim, kurde, adwokacie, to rzadko kto tutaj może sobie pomarzyć… Jakby Jasiek miał takiego, to pewnie też by o połowę krócej siedział.

Iza uśmiechnęła się z dumą przemieszaną ze smutkiem. Czy obecne kłopoty Pabla z Krawczykiem nie były w pewnym sensie ironią losu?

„Chociaż to i tak szczęście w nieszczęściu, że jest doświadczonym prawnikiem” — pomyślała. — „W razie czego sam najlepiej będzie wiedział, jak się bronić.”

— Czyli porozumiałeś się z Jaśkiem — podsumował z zadowoleniem pan Stanisław.

— No porozumiałem się, co miałem się nie porozumieć — przyznał Kacper. — Tylko że jak o kobitkach chcę sobie z nim pogadać, to słabo nam to idzie. W tym się za cholerę nie dogadujemy… No, ale co zrobić? — dodał, rozkładając ręce. — Różnica poglądów to różnica poglądów, każdy ma prawo do swoich. Ja nikomu moich na siłę nie będę narzucał, człowiek honoru jestem, nie?

— A na czym polega ta wasza różnica poglądów? — zapytała z zaciekawieniem Iza.

— No po prostu… Jasiek to jest sztywny monogamista — skrzywił się z niesmakiem Kacper, na co Iza i pan Stanisław wymienili znaczące spojrzenia. — Ja go nie rozumiem. Dziewczyna kopnęła go w tyłek, kazała mu się nigdy więcej do siebie nie odzywać, a on, zamiast dać jej spokój i poszukać towaru na innym straganie, dalej za nią wzdycha i jeszcze jakieś liściki miłosne do niej wypisuje. I to żeby jeszcze umiał pisać! — zaznaczył z pobłażaniem. — Ja co prawda też mam ciężką łapę do pisania, ale żeby takie ortografy sadzić jak on, to serio… trzeba mieć talent. Kocham przez samo ha! No toż przecież nawet największy cymbał wie, że to się pisze przez ce-ha! Jak raz dał mi przeczytać, żebym sprawdził, czy przekonująco wyszło, to mi, kurde, włosy na łbie dęba stanęły! Jakbym był dziewczyną, to po takim liście zdyskwalifikowałbym go na amen. Co by nie mówić — dodał tonem znawcy — jak chce się gadać z kobietami, to trzeba zachować chociaż minimalną klasę, nie?

— Oj, Kacper! — pokręciła głową Iza, starannie kryjąc rozbawienie. — Ty się lepiej tak nie wymądrzaj… Czyli, jak rozumiem, Jasiek miał dziewczynę, ale jak trafił do więzienia, to ona go rzuciła, tak?

— No, dokładnie — potwierdził Kacper. — Powiedziała mu, że z kryminalistą nie będzie się wiązać i kazała mu spadać na szczaw. A ten pajac, zamiast cieszyć się, że znowu jest wolny i rozejrzeć się za jakimś innym fajnym lądowiskiem — tu popukał się wymownie po głowie — uparł się na nią jak głupi i bez przerwy powtarza mi, że albo ona, albo żadna. Ona i ona! Pokazywał mi zdjęcie, nawet niezła sztuka, chociaż jak na mój gust to trochę za chuda. Chyba ma na imię Ala… — zastanowił się, marszcząc czoło. — Albo Ola. Ewentualnie Ela… kurde, muszę go dopytać, bo już mi ze łba wyleciało… no, nieważne! — machnął ręką. — W każdym razie wkręcił się w nią po uszy i przez cały czas ma nadzieję, że jak wyjdzie, to ją odzyska. A ja mu tłumaczę, żeby dał sobie spokój, bo tego kwiatu jest pół światu i czy to będzie Ala, czy Ola czy Ela, to różnicy wielkiej nie robi.

— Głupiś, Kacper — mruknął z dezaprobatą pan Stanisław. — Jednak nic się nie zmieniłeś i nic nie zrozumiałeś. Ale jeszcze kiedyś zobaczysz…

— A stryj to co? — zaśmiał się dobrodusznie Kacper. — Kazanko już dla mnie szykuje? No gadaj sobie, gadaj, stary capie, ja to nawet lubię. I tak mnie nie przekonasz, że jedna kobitka może wystarczyć na całe życie! A jak tylko wyjdę z pudła, to pójdę w takie tango, że mnie stryj przez dwa tygodnie na chacie nie zobaczy! No co? — zmieszał się nieco na widok zniesmaczonej miny Izy. — Nie patrz tak na mnie, mała, przecież od dawna wiesz, że ja się na monogamistę nie nadaję. No dobra… przyznaję, że na początku, jak trafiłem tutaj, to psychicznie trochę pękłem — zgodził się pojednawczo. — Niefajnie się czułem, zwłaszcza jak sobie pomyślałem, że żadna z tych moich już nawet o mnie nie pamięta… ani Baśka, ani Jolka, ani Renia… Bożenka też nie… Julitka albo Judytka… Iwonka… ech! — westchnął z melancholią. — Bo jak mnie wtedy przymknęli, to prawda, że żadna z nich się tym nie przejęła, żadna o mnie nie zapytała, jakby mnie w ogóle nie znały. To mnie trochę zdołowało, nie powiem. Ale teraz? — zaśmiał się beztrosko. — Teraz to co innego! Jak mam wyrok i zostało mi tylko trzy i pół miecha do końca odsiadki, to ja nowy człowiek jestem! Od razu inaczej patrzę na życie i już się nie mogę doczekać, kiedy wyjdę na wolność. Wtedy to ja dopiero sobie odbiję! Ha! Żadnej nie przepuszczę!

— Wstydziłbyś się, Kacper — westchnął pan Stanisław. — A ja już miałem nadzieję, że ty się trochę zmienisz, przemyślisz coś, a jak stąd wyjdziesz, to wreszcie się ustatkujesz. Przecież Ziutka sama mówiła…

— Jasne, stryjenka Ziuta! — prychnął pobłażliwie Kacper, wywracając oczami. — A stryj oczywiście dalej wierzy w te sny i zabobony! Bo co, może znowu się stryjowi przyśniła? — dodał kpiącym tonem. — I do tego pewnie gadała o mnie?

— A żebyś wiedział! — zawołał surowo pan Stanisław. — Przyśniła mi się, nawet jakoś niedawno, parę dni temu… I rzeczywiście mówiła o tobie! Nie tylko o tobie, ale o tobie też!

— No? I co mówiła? — zapytał z rozbawieniem Kacper.

— To samo co wtedy — odparł nieco urażonym głosem pan Stanisław. — Że się zmienisz i ustatkujesz… i że to się już zaczęło, bo jesteś teraz na dobrej drodze. I że masz nią iść.

Iza zadrżała na te słowa, przypominając sobie charakterystyczne słowa „cyganki”, które słyszała już wielokrotnie i w różnych okolicznościach. A zatem symbol dobrej drogi odnosił się i do Kacpra…

— Tylko ja nadal nie wiem, co niby w tym jest dobrego — pokręcił z zafrasowaniem głową mężczyzna. — Jak to rozumieć, kiedy ty się nadal nic a nic nie zmieniłeś, w głowie ciągle masz te same świństwa i głupoty… I ty się, Kacper, z tego nie śmiej, bo to nie są żarty! — pogroził mu ostrzegawczo palcem, widząc, że bratanek z komicznym grymasem wykrzywia wargi. — Ja Ziutce wierzę, ona by mnie nie kłamała.

— No dobra, stryj, dajmy już temu spokój — przerwał mu pojednawczym tonem Kacper. — Nie chcę się z tobą kłócić, nie widziałem cię dwa miesiące, a teraz mam się z tobą pożreć o stryjenkę Ziutę? Bez jaj… Zwidziała ci się, to jej problem, a gadać, to niech sobie gada co chce, mnie to nie przeszkadza.

— Kacper, a przeczytałeś książkę, którą ci dałam? — zmieniła na wszelki wypadek temat Iza, widząc zniesmaczoną, niezadowoloną minę pana Stanisława.

— Przeczytałem! — ożywił się natychmiast Kacper. — Super była! Ten Monte Christo to był niezły zadymiarz, na początku trochę mnie wkurzał, bo straszny był z niego naiwniak… ale potem w pudle się wyrobił i tak dawał czadu, że do samego końca trzymałem za niego kciuki. Fajnie się czytało, aż żałowałem, że to już koniec. A teraz namawiam Jaśka, żeby też przeczytał, ale on do czytania to kompletnie nie ma melodii… No, ale wystarczy o mnie — zreflektował się nagle, zerkając na zegar ścienny wiszący w głębi sali widzeń. — Czas leci, teraz wy opowiadajcie co tam u was!

Choć Iza i pan Stanisław woleliby dalej wypytywać Kacpra o szczegóły pobytu w więzieniu, przychylili się do jego prośby i opowiedzieli mu różne nowinki ze swojego życia — pan Stanisław o wnukach i licznych rozmowach telefonicznych z rodziną, w tym również z rodzicami Kacpra, którym od początku na bieżąco relacjonował postępy w jego sprawie, zaś Iza o rozpoczynającym się właśnie gorącym okresie zaliczeń na uczelni, zdanym egzaminie na prawo jazdy oraz doświadczeniu, jakie stopniowo zdobywała za kierownicą nowego firmowego auta.

— A jak tam sprawy z szefem? — mrugnął do niej znacząco Kacper. — Nadal leczy cię z inwersji? Czy już po drodze zmieniłaś lekarza?

— Ech, Kacper! — roześmiała się Iza, przypomniawszy sobie jego dawne aluzje. — Nie wygaduj głupot! Mówiłam ci już dawno, że nie mam żadnego lekarza. A co do mojej awersji, to rozczaruję cię, ale ona nadal ma się bardzo dobrze — zaznaczyła wesoło. — I póki co, nie mam zamiaru tego zmieniać!

— Jasne, już w to wierzę! — pokiwał pobłażliwie głową Kacper. — Nie ze mną taka ściema, młoda… Ale spoko, nie będę dopytywał — dodał lojalnie. — Nie chcesz sama mówić, to nie, w końcu to jest prywatna sprawa i ja to szanuję. Człowiek honoru, kurde, jestem, nie?

— Właśnie — zgodziła się Iza. — A człowiek honoru nie wmawia nikomu hipotez, których nie jest pewien, prawda? Jak mówię, że nic takiego nie ma, to nie ma i już. Dlatego zostawmy to już, Kacperku, i wróćmy jeszcze na chwilę do ciebie i twoich warunków w więzieniu — zmieniła zgrabnie temat. — O Jaśku już wiemy, że jest okej, a teraz powiedz coś o innych rzeczach. Jaką macie celę i w ogóle co robicie na co dzień… Jest tu jakiś sztywny rozkład dnia?

— Jest — skrzywił się Kacper. — Ale dla nas od przyszłego tygodnia to się zmieni, bo wzięli nas z Jaśkiem jako ochotników do roboty. Szkoda tylko, że nie do tej, co bym chciał.

— Do roboty? — zdziwił się pan Stanisław. — Jak to?

— No tak — wzruszył ramionami Kacper. — Była taka możliwość… oczywiście nie dla wszystkich, ale akurat dla nas z Jaśkiem tak… żeby zgłaszać się do pracy. Świeża sprawa, sprzed paru dni. No wiecie, aktywizacja zawodowa osadzonych, czy jak to się tam nazywa… zamiast siedzieć bezczynnie, można coś zrobić, zmienić klimat, popracować, a do tego nawet coś tam płacą. No to się zgłosiliśmy. Była opcja, że będziemy pracować na budowie, a przecież ja akurat na tym znam się najlepiej, mam doświadczenie i w ogóle… Byłem pewien, że wezmą mnie do właśnie tego, już się cieszyłem, że chociaż na parę godzin dziennie wyjdę z tego pudła, pooddycham sobie świeżym powietrzem, zwłaszcza że teraz wiosna i takie fajne słońce świeci…

— I co? — zapytała Iza. — Nie przydzielili cię na budowę?

— No właśnie nie — westchnął z niezadowoleniem Kacper. — Prawie wszyscy inni jadą, tylko ja, decyzją naczelnika, mam zostać tutaj i pomagać przy dostawach do kuchni. A z kolei Jasiek będzie pomagał w pralni, bo tam też trzeba jakieś graty nosić. Nie wiem, dlaczego akurat nas wrobili w taką głupią robotę — skrzywił się znowu. — Mnie to może dlatego, że jestem świeżo po wyroku, okej… ale Jaśka? Nie kapuję… Trochę mnie to wkurzyło, no ale… żeby nie było, że narzekam — zastrzegł, zwracając się do Izy i podnosząc w górę palec. — I tak jest super, a z tą robotą to jeszcze się zobaczy. Na razie przydział do kuchni i pralni mamy tylko na miesiąc, pod koniec czerwca będzie opcja zmiany i może wtedy już pojedziemy na tę budowę.

— Wiesz co, Kacperku? — odparła z wahaniem Iza. — Spróbuję pogadać w tej sprawie z mecenasem Lewickim, oczywiście jeśli trafi mi się dogodna okazja. Problem w tym, że u niego pewne sprawy trochę się pokomplikowały i jest teraz bardzo zajęty, więc na ten moment niczego niestety nie mogę ci obiecać.

— No co ty, Iza! — obruszył się Kacper. — Nic mu nie mów, nawet nie próbuj zawracać mu głowy taką pierdołą! Ty myślisz, że ja jestem jakaś, kurde, księżniczka na ziarnku grochu? Nie ma problemu, jak trzeba, to popracuję i w kuchni. Wiadomo, że wolałbym cięższą robotę, bo parę skrzynek z kartoflami przenieść czy jakieś inne paczki wyładować z dostawczaka, to przecież żaden wysiłek. Ale i tak jest dobrze. Za miesiąc może wrobią w to kogoś innego, a nas przesuną na budowę, a jakby nawet nie, to przecież ja tu siedzę tylko do piętnastego września. Nie ma o co robić dymu, daj spokój.

— No dobrze — pokiwała głową Iza. — Może i masz rację.

— Pewnie, że ma rację, pani Izo — przyznał pan Stanisław. — Nie ma co rozpieszczać gówniarza, niech robi, co mu każą. Ważne, że przynajmniej do czegoś się przyda, a nie będzie siedział i lenił się całymi dniami.

— Ty to, stryj, nawet pojęcia nie masz, jak ja bym chciał już móc przestać się lenić — zapewnił go Kacper. — Myślisz, że nie tęskni mi się za robotą? Tęskni się jak cholera! Już bym tak coś sensownego porobił, przypomniał sobie, jak mięśnie pracują… Niby codziennie ćwiczę sobie w celi, żeby kondycji nie stracić, ale jednak robota to robota, wtedy jest w tym jakiś cel, nie? Dlatego mówię, dobra i ta kuchnia — zaznaczył z powagą. — Ja tam nie narzekam i narzekać nie będę.

— Czyli zaczynasz od poniedziałku? — upewniła się Iza.

— No — skinął głową. — Od poniedziałku.

— I dobrze — ocenił z satysfakcją pan Stanisław. — To mi się podoba.

Drzwi sali widzeń uchyliły się i pojawiła się w nich postać strażnika. Kacper, Iza i pan Stanisław jak jeden mąż zerknęli na zegar ścienny, z żalem konstatując, że w istocie upłynęła już zaplanowana godzina wizyty. Wszyscy troje, ociągając się, podnieśli się od stolika i popatrzyli po sobie, jakby trudno przychodziły im słowa pożegnania.

— Tu masz kilka drobiazgów, Kacperku — powiedziała Iza, podając mu torbę z prezentami, które dla niego przynieśli. — Trochę od pana Stasia, trochę od twoich rodziców, a trochę ode mnie. Jakieś smakołyki do jedzenia, trochę nowych ubrań… i nowa książka — mrugnęła do niego porozumiewawczo.

— O, książka! — ucieszył się Kacper, chętnie biorąc torbę z jej rąk. — Jaka?

— Zobaczysz — uśmiechnęła się tajemniczo. — Ale znowu coś z literatury francuskiej. Powinno ci się podobać, taką mam nadzieję. Jak przyjdziemy do ciebie następnym razem… a teraz będziemy cię odwiedzać o wiele częściej, bo co trzy tygodnie… to opowiesz mi swoje wrażenia z lektury, okej? To już niedługo.

— Następne widzenie ma być w połowie czerwca — doprecyzował pan Stanisław.

— Tak, wiem — skinął głową Kacper. — Będę czekał. I dzięki za prezenty, miło z waszej strony. No to co, kochani… trzymajcie się.

Odłożył torbę na stolik, wyciągnął rękę do stryja i obaj uścisnęli się serdecznie, po czym chwycił w objęcia Izę i przez kilkanaście długich sekund tulił ją mocno do siebie w milczeniu, jakby chciał naprzytulać się na zapas. Iza bez najmniejszego oporu poddała się temu gestowi, mimo że siła jego uścisku znacząco utrudniała jej oddech.

„Trzymaj się, Kacperku” — myślała ciepło. — „Najgorsze już za tobą, wytrzymasz jeszcze parę miesięcy i zaczniesz życie na nowo. Oby tylko mądrzej, bo co do tego trudno nie mieć wątpliwości…”

— On się jednak wcale nie zmienił, pani Izo — zagadnął po wyjściu na ulicę pan Stanisław, jakby czytając w jej myślach. — A ja już myślałem, że jak trochę posiedzi, to coś mu się wreszcie w głowie przestawi. I niestety! Dopóki nie miał wyroku, to jeszcze jakoś go odrobinę na myślenie brało, ale teraz, kiedy wie, że wyjdzie za trzy i pół miesiąca, to już się w nim stara natura odzywa! Daremny trud. Ech! — pokręcił głową. — A Ziutka przecież wyraźnie mówiła…


„Trzeba będzie znowu porządnie przysiąść do literatury” — myślała z niechęcią Iza, zmierzając do domu z uczelni po zakończonych zajęciach i tradycyjnym pożegnaniu się z Martą na skrzyżowaniu ulic. — „Nie ma żartów, zaległości nazbierało mi się tyle, że teraz pierwszą połowę czerwca muszę przesiedzieć w książkach. Trzeba będzie wstawać trochę wcześniej i codziennie wkuwać chociaż trochę według planu.”

Był już piątek, tydzień zajęć na uczelni zakończył się i na weekend pozostały jej tylko obowiązki w pracy. Jednak od przedwczorajszego wieczoru, czyli od spotkania Pabla z Krawczykiem i wynikłych z tego komplikacji, również na tym polu tkwiła w niepewności i zawieszeniu, nie wiedząc, czy ma dalej angażować się w przygotowanie dla Majka urodzinowego przyjęcia à la française, które po środowych wydarzeniach stanęło pod znakiem zapytania. Sam Majk również nie wiedział, co ma zrobić, a choć na razie nie zdecydował się na odwołanie imprezy, jasno zapowiedział jej, że jeśli sprawa do soboty się nie wyjaśni, lub jeśli wyjaśni się w sposób niekorzystny dla Pabla, to ani on, ani nikt z przyjaciół nie będzie miał ochoty na świętowanie i przyjęcie urodzinowe trzeba będzie anulować. W pełni przyznając mu rację, Iza nie zaprzestała jednak działać w tym kierunku i przygotowania na wszelki wypadek trwały w tle, choć niepewność i obawa co do dalszego rozwoju wydarzeń zatruwały jej każdą minutę i nie pozwalały skupić się na niczym, a zwłaszcza na nauce do zbliżającego się zaliczenia i egzaminu z literatury.

Po obiedzie oraz krótkim odpoczynku przy kawie i francuskiej muzyce wybrała się na wieczorną zmianę w pracy z mocnym postanowieniem, że po weekendzie, bez względu na to, jak rozwinie się sprawa Krawczyka, usiądzie już systematycznie do nauki, a przynajmniej ułoży sobie plan działania na czerwiec.

„Jednak do poniedziałku nie ma mowy, żebym cokolwiek ruszyła” — myślała z zafrasowaniem, pośpiesznym krokiem zmierzając w stronę ulicy Zamkowej. — „Nie mam do tego głowy, to czekanie na wieści jest nie do zniesienia! Biedna Lodzia, co ona musi przeżywać… Z drugiej strony brak wiadomości o Krawczyku to może dobry znak? Gdyby coś naprawdę złego mu się stało, to Pablo raczej już by o tym wiedział.”

Z racji rozpoczynającego się weekendu na sali było już dużo osób planujących spędzić wieczór w klubie, zwłaszcza że od dwudziestej w Anabelli tradycyjnie zaplanowano dyskotekę. Przy drzwiach jak zawsze krążył Tom, którego postawna, budząca respekt sylwetka od pierwszego rzutu oka wyróżniała się na tle innych osób, a kilka metrów dalej stali Tymek z Antkiem i, pochyleni się nad dużym, rozmontowanym głośnikiem, z którego sterczały przewody, naradzali się nad ułożeniem wewnątrz wiązki kolorowych kabelków. Iza pozdrowiła po kolei wszystkich trzech kolegów, którzy przywitali się z nią z daleka przyjaznymi ruchami dłoni, i przemknęła w stronę zaplecza, po drodze witając uśmiechem kilkoro znajomych stałych klientów. Nieopodal baru wpadła na niosącą tacę Olę.

— O, Iza, jesteś! — ucieszyła się koleżanka, zatrzymując się na jej widok. — Słuchaj, mam taką sprawę, mała zmiana w grafiku. Zamieniłam się z Klaudią na końcówkę zmiany, muszę wyjść godzinkę wcześniej, odrobię ją jutro od szesnastej. Klaudzia właśnie przyszła, teraz się przebiera i za chwilę mnie zmieni, okej?

— Jasne, Olciu, nie ma sprawy — odparła Iza. — Żaden problem. Skoro Klaudia jest, a tobie wypadło coś pilnego…

— No, wypadło — przyznała z tajemniczą miną Ola. — Idziemy z moim facetem w takie jedno fajne miejsce i prosił, żebym wyszła z pracy wcześniej, bo inaczej nie załapię się na niespodziankę. Ciekawe, co to będzie… Dobrze, że Klaudia zgodziła się i zdążyła przyjść, bo Maciek ma po mnie przyjechać dosłownie za parę minut.

— Maciek? — zdziwiła się Iza. — Myślałam, że twój facet ma na imię Kuba…

— No co ty, z Kubą to już przeszłość! — wzruszyła lekceważąco ramionami Ola. — Skończyłam wreszcie ten chory związek, pod koniec więcej się kłóciliśmy, niż gadaliśmy normalnie. Aż się dziwię, że tyle z nim wytrzymałam. Teraz wreszcie zaczynam czuć, że żyję! Ale lecę, Iza, muszę zanieść ostatnie zamówienie — zreflektowała się. — Wpisz nam tylko za pamięci tę zmianę, dobrze? Wiem, że lubisz mieć porządek w grafiku. No, dzięki, kochana, nie zatrzymuję cię już!

Iza pokiwała głową, zapisując w pamięci rzeczoną zmianę, a choć z pragmatycznego punktu widzenia była ona nieistotna, ekipa Anabelli wiedziała, że dla porządku należy zgłaszać jej nawet takie. W tym względzie Iza była już znana z sumienności i wręcz drobiazgowości, doświadczenie nauczyło ją bowiem, że w prowadzeniu firmy lepiej zadbać o sto mało ważnych szczegółów, niż nie dopilnować jednego, który w pewnym momencie może okazać się kluczowy. Nawet Majk, choć czasem żartował sobie z tego, nazywając ją „służbistką”, skrupulatnie stosował się do wprowadzonych przez nią zasad, w duchu niewątpliwie doceniając ich skuteczność.

„Skończyła z Kubą i wreszcie zaczyna żyć” — powtórzyła w myślach słowa Oli, przechodząc obok baru i wymieniając powitalne uśmiechy z obsługującymi tam gości Wiktorią i Kamilą. — „To jest chyba normalne, najbardziej prawidłowe myślenie… Tylko dlaczego ja się do tego nie nadaję?”

Z westchnieniem udała się do szatni kelnerek, w drzwiach mijając się z Klaudią, gotową już do przejęcia obowiązków Oli. Dziewczyny pozdrowiły się w biegu, po czym Iza przebrała się w wygodniejsze buty, zabrała z wieszaka swój biały kelnerski fartuszek i udała się do kuchni, by upewnić się, czy wszystko jest tam w porządku, a następnie skierowała kroki do gabinetu z zamiarem rutynowego sprawdzenia, czy nie czekają na nią jakieś nowe faktury i polecenia od szefa.

Uchylając drzwi, omal nie uderzyła nimi Chudego, który właśnie stamtąd wychodził, mówiąc jeszcze coś do siedzącego przy biurku Majka.

— Ach… przepraszam! — zawołała dziewczyna, cofając się o krok.

— Spoko — uśmiechnął się Chudy, po czym usunął się nieco na bok, by odsłonić jej wejście. — Cześć, Iza, dobrze, że jesteś, właśnie o tobie mówiliśmy.

Na jej widok Majk poderwał się od biurka, nonszalanckim gestem dłoni odgarniając sobie włosy z czoła.

— Wchodź, Iza — rzucił ciepło. — A ty, Chudy, wracaj do roboty i pamiętaj tylko… gęba na kłódkę! — zastrzegł, podnosząc palec w ostrzegawczym geście.

— Jasne, szefie — skrzywił się lekko Chudy. — Nic nie wychlapię, szef nie pęka.

— Jesteśmy rozliczeni — dodał Majk, podchodząc do nich bliżej. — Gratyfikacja za zadanie specjalne wpłynie ci na konto w poniedziałek.

— Szef da spokój — pokręcił głową Chudy. — Takie rzeczy to ja przecież nie dla kasy.

— Wiem — odparł z powagą Majk, klepiąc go po ramieniu. — Wiem, Chudy, i dziękuję ci za to. Ale ja też muszę przecież jakoś wyrazić swoją wdzięczność. Więc nie dyskutujemy już o tym, okej?

— Okej — uśmiechnął się Chudy. — Dzięki, szefie. Jestem zawsze do dyspozycji jakby co. No, ale dobra, lecę już i dłużej nie przeszkadzam — dodał, zerkając na przysłuchującą im się w milczeniu Izę. — Robota czeka.

Po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Iza spojrzała wyczekująco na Majka, zaintrygowana i w duchu ucieszona jego spokojną, pogodną miną, jakiej od dwóch dni ani razu u niego nie widziała. Przeczucie podpowiadało jej, że to dobry znak. Zwłaszcza że obecność Chudego w gabinecie i uwaga o gratyfikacji za zadanie specjalne jasno wskazywały, iż chodzi o interesującą ich wszystkich sprawę Krawczyka.

— Chodź, elfiku, siadaj tu — powiedział Majk, ujmując ją pod łokieć i prowadząc w stronę stojącej w kącie kozetki. — Muszę z tobą pogadać.

Iza posłusznie opadła na kozetkę, nie odrywając od niego pytającego wzroku. Majk przykucnął naprzeciw niej tak, że jego twarz znalazła się na wysokości jej twarzy i ująwszy obie jej dłonie w swoje, z uśmiechem popatrzył jej w oczy. Przez głowę czekającej w napięciu Izy przebiegła ulotna myśl, że nawet w tak słabym oświetleniu, jakie obecnie panowało w gabinecie (jedynie przez niewielkie okienko pod sufitem wpadało dzienne światło z zewnątrz), jego szare tęczówki zdają się świecić wewnętrznym blaskiem, zupełnie jak srebrne oczy pamiętnego księżyca z Liège. Czy to dzięki temu wspomnieniu jej serce zalała nagle fala przyjemnego ciepła? Tak, niewątpliwie… Tylko dlaczego przez chwilę zdało jej się, że znajduje się w półmrocznym wnętrzu samochodu, za którego oknami kłębi się gęsta mgła? Mgła… a w tej mgle majaczą się niewyraźne kontury twarzy pana Szczepana i Hani ze ślubnego zdjęcia… oboje uśmiechają się do niej… powoli znikają… Z mgły wyłania się fosforyzujący blask błękitnych oczu… Nie… ach, nie! Co za bzdura! Wystarczy tych skojarzeń, czas wreszcie zacząć nad tym panować!

Otrząsnęła się szybko, siłą woli wracając do rzeczywistości.

— Domyślasz się, o czym chcę z tobą mówić, prawda? — zapytał Majk.

— Chyba tak — odparła ostrożnie. — Podejrzewam, że masz jakieś wiadomości o Krawczyku?

— Tak jest — skinął głową. — Godzinę temu gadałem z Pablem, przekazał mi najnowsze wieści z frontu. Wiemy już wystarczająco dużo, żeby móc ocenić sytuację. Co prawda nie znamy wszystkich szczegółów i pewnie ich nie poznamy — zastrzegł — ale ogólnie możemy powiedzieć, że nasze najgorsze obawy okazały się nieuzasadnione.

— Uff… Bogu dzięki! — odetchnęła z ulgą Iza. — Czyli wszystko skończyło się dobrze?

— Zależy dla kogo — odparł oględnie Majk, puszczając jej dłonie i siadając obok niej na kozetce. — Dla nas dobrze, dla Krawczyka niekoniecznie, choć nie powiem, żebym miał ochotę rozpłakać się rzewnie nad jego losem. Aż takim altruistą nie jestem — skrzywił się lekko. — Ale dobra, po kolei. Zacznę od tego, że już rano mieliśmy pierwszą dobrą wiadomość po telefonie od Wojtka. Jak wiesz, on jest prokuratorem i ma sporo prywatnych znajomości w policji, więc udało mu się dotrzeć do wyników badań laboratoryjnych tej wody ze szklanki Krawczyka.

— Aha. I co tam wyszło? — zapytała z zaciekawieniem Iza.

— Na szczęście nic. Woda jak woda, czysta mineralna, nic złego w niej nie było. Więc już na tym etapie byliśmy do przodu. Drugi plus to monitoring.

— Monitoring?

— Nagranie z monitoringu z knajpy — wyjaśnił jej Majk. — Właścicielka lokalu zabezpieczyła nagranie z kamery przemysłowej i przekazała je policji. Dla nas to akurat była świetna wiadomość, bo monitoring jasno by wykazał, że do momentu, kiedy Krawczyk zemdlał, Pablo nie dotknął go nawet czubkiem palca. Ale analiza nagrania już raczej nie będzie potrzebna. Po południu Pablo dostał poufną drogą cynk z tego szpitala, w którym leży Krawczyk, że powody jego zasłabnięcia, a ściślej zapaści, były całkowicie naturalne. Owszem, silne emocje mogły być bezpośrednim wyzwalaczem tego kryzysu, ale na pewno nie były jego podstawową przyczyną.

— Zapaść? — powtórzyła powoli Iza. — To nie brzmi dobrze.

— Brzmi nawet bardzo źle — przyznał Majk. — Z tego, co wiemy… choć oczywiście nie wiemy wszystkiego, bo informacje są naprawdę trudne do zdobycia ze względu na ochronę danych osobowych… Krawczyk do tej pory nie odzyskał przytomności. Lekarze utrzymują go w stanie śpiączki farmakologicznej i robią mu kompleksowe badania. Parametry w tych pierwszych, ogólnych, wskazują na mocny stan zapalny w organizmie, podobny jak przy raku, choć z tego, co dowiedział się Pablo, to raczej nie jest rak, bo markery nowotworowe wyszły mu negatywnie. Za to jest podejrzenie jakiejś innej poważnej choroby, prawdopodobnie autoimmunologicznej.

— O kurczę… niefajnie — pokręciła głową Iza, mimo wszystko poruszona naturalnym ludzkim współczuciem. — Czyli on musiał mieć ten problem już wcześniej?

— Zdecydowanie tak — zgodził się Majk. — Chociaż podobno nie leczył się wcale, zdaje się, że ani razu nie zgłosił się z tym do lekarza. Trochę to dziwne, bo co by nie powiedzieć o panu Sebastianie, to jest to generalnie bardzo poukładany człowiek. Wręcz urodzony pedant, któremu przeszkadza nawet najmniejszy pyłek na wymuskanym garniturku. Aż nie chce mi się wierzyć, że do tego stopnia zaniedbał tak ważną rzecz jak zdrowie.

— No właśnie, przecież on już od jakiegoś czasu wyglądał bardzo źle — zauważyła Iza. — Wcześniej to był idealnie zbudowany facet, przystojniak bez dwóch zdań… każdy musiał to przyznać, nawet ja, chociaż go nie znosiłam. A kiedy niecałe dwa miesiące temu rozmawiałam z nim w tej kawiarni, byłam w szoku, jak bardzo się zmienił. Wyglądał naprawdę okropnie, był cieniem dawnego siebie. I jeśli teraz to mu się jeszcze bardziej pogłębiło…

— Pogłębiło się — zapewnił ją Majk. — Mówiłem ci już w środę, że uderzyła mnie zmiana in minus w jego wyglądzie, a przecież widziałem go u nas ledwie miesiąc temu. Z tym że powiem ci, że jakoś nie przyjmowałem do głowy hipotezy, że może być chory. Raczej po cichu dopuszczałem opcję, powiedziałbym… romantyczną — skrzywił się z niesmakiem. — W tym sensie, że myślałem, że może jego na serio męczy to chore uczucie do Lodzi… tak bardzo, że nie je, nie śpi i przez to wygląda tak, jak wygląda.

— Aha — przyznała Iza. — Ja też kilka razy o tym pomyślałam, ale nie chciałam skupiać na tym uwagi, bo… no nie wiem sama… to była po prostu bardzo nieprzyjemna myśl.

— Dokładnie tak — pokiwał głową Majk. — Ale mimo wszystko w tym przypadku to było bardzo prawdopodobne. Oczywiście nie chciałem rozmawiać o tym z Pablem, żeby go nie dobijać, chociaż podejrzewam, że on też tego nie wykluczał. Natomiast dziś okazało się, że przyczyna tych negatywnych zmian w jego wyglądzie nie miała bezpośredniego związku z Lodzią i była jednak stricte fizyczna. Krótko mówiąc, Krawczyk jest ciężko chory — podsumował. — Jeszcze nie wiadomo na co, ale nie ma wątpliwości, że to jakaś poważna choroba, i lekarze wcale nie dają gwarancji, że uda mu się z tego wyciągnąć.

Pomimo zdecydowanie negatywnych uczuć, jakie Iza żywiła względem Krawczyka, wiadomość ta, przygnębiająca sama w sobie, sprawiła jej szczerą przykrość. Bo czyż nie był to najlepszy dowód na to, jak kruche jest życie i jak niewielką wartość w takiej sytuacji mają nawet największe pieniądze?

— Oby mu się udało! — westchnęła. — Fakt, że napsuł nam niemało krwi, ale jednak chciałabym, żeby wyzdrowiał. Może to nie rak, ale jeśli to jest coś chociaż trochę podobnego… Moja mama umarła na nowotwór — dodała smutno, wpatrując się w przeciwległą ścianę zastawioną regałem z klaserami. — I pod koniec tak bardzo cierpiała… Czegoś takiego nie życzyłabym nawet takiej szui jak Krawczyk.

Majk zerknął na nią spod oka, po czym, przeciągnąwszy sobie dłonią po włosach, przysunął się bliżej i ostrożnie objął ją ramieniem.

— Wiem, Izulka — odpowiedział cicho. — Wiem. Dobre z ciebie stworzenie. Znam cię już na tyle, że po cichu podejrzewałem, że właśnie tak zareagujesz na tę informację. Ja tak nie umiem, ale ty to co innego… Jesteś wcieleniem dobroci. Prawdziwym aniołem.

Zmieszana tym niespodziewanym komplementem Iza pokręciła głową i swoim zwyczajem przytuliła policzek do jego ramienia.

— Nie… przeceniasz mnie — zaprzeczyła z powagą. — Nie zawsze umiem być dobra i wyrozumiała. Ale akurat w tym przypadku wiem, co może znaczyć taka choroba, i nie miałabym serca życzyć jej nawet najgorszemu wrogowi. Sam przecież dobrze wiesz, że o Krawczyku mam jak najgorsze zdanie, ale jednak… pomyśl tylko… to przecież jeszcze młody facet…

— Prawda — przyznał w zamyśleniu. — Dopiero czterdzieści jeden lat. Miałem nieraz wgląd w jego dane i zarejestrowałem w pamięci, że jest ode mnie starszy o niecałe osiem lat. Masz rację… młody człowiek. Choć póki co są szanse, że jednak z tego wyjdzie — zaznaczył. — Nie spisujmy go jeszcze na straty. Pan Sebastian nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a do tego pamiętaj, że kiedy wyzdrowieje, nadal może być dla nas niebezpieczny.

— No tak! — westchnęła. — My go teraz żałujemy, a on potem wróci do zdrowia i dalej będzie nas prześladował. Racja, to bardzo możliwe. Swoją drogą trudno nie zauważyć, że w tym, co mu się przydarzyło, mimo wszystko jest jakaś sprawiedliwość.

— Tak, Pablo też to podkreśla — podchwycił Majk. — On jest generalnie bardzo wyczulony na kwestię sprawiedliwości, i to nie tylko tej ludzkiej, ale również tej wyższej, metafizycznej. Jak by na to nie spojrzeć, w tamtej środowej scenie w knajpie, kiedy Krawczyk grzmotnął jak długi na podłogę, była pewna symbolika… wbrew pozorom pozytywna, bo przywracająca wiarę w to, że nikt w swoich łajdactwach nie jest do końca bezkarny.

Iza pokiwała głową i oboje zamilkli na dłuższą chwilę, siedząc nieruchomo na kozetce, każde zatopione w swoich myślach. Do świadomości Izy dopiero teraz powoli docierał fakt, że dręcząca ją od prawie dwóch miesięcy sprawa szantażu Krawczyka nagle sama się rozwiązała, a przynajmniej czasowo zneutralizowała. Mimo naturalnego współczucia, jakie odczuwała względem chorego milionera, był to dla niej kolejny kamień z serca… dla Lodzi też… i dla Pabla… Myśl o tym, że bez względu na to, jak będzie ewoluował stan zdrowia Krawczyka, w najbliższym czasie nikt z nich nie będzie już musiał obawiać się jego knowań i szantaży, a współpraca z Romanem Krzemińskim zostanie przymusowo zawieszona, była mimo wszystko kojąca… ba, na swój sposób przyjemna! Czy z tego powodu powinna czuć wyrzuty sumienia? Ech, bez przesady! Majk miał rację, w przypadku takiego człowieka jak Krawczyk nawet altruizm miał swoje granice.

— Czyli rozumiem, że skoro on zasłabł z powodu choroby, to policja umorzy Pablowi tę sprawę? — zapytała po kilku minutach ciszy, podnosząc oczy na Majka.

Mężczyzna ocknął się z zamyślenia i pokiwał głową.

— Tak. Choć właściwie to tam nie ma czego umarzać — zaznaczył spokojnie. — Na razie tylko wyjaśniali sytuację, badali tę wodę ze szklanki i czekali na diagnozę lekarzy. Musieli to zrobić po tych absurdalnych oskarżeniach ochroniarza, ale teraz już nie ma podstaw, żeby nadawać sprawie dalszy bieg. Jedyną osobą, która nadal ma problem, jest pan Sebastian. No cóż… na to już nikt nie ma wpływu. Mam tylko cichą nadzieję, że ta choroba zmieni mu myślenie i facet definitywnie da sobie spokój. I z Lodzią, i z ewentualną zemstą na nas wszystkich. Oczywiście to są tylko moje pobożne życzenia — dodał oględnie. — Ale kto wie? Trzeba dać mu szansę. Ogólnie to jest inteligentny człowiek, więc może przemyśli sprawę i zrozumie sugestię, jaką dostał od losu.

— Oby — przyznała Iza. — Ja też mam taką nadzieję.

— Na razie i tak musi skupić się na swoim zdrowiu — stwierdził Majk. — A najpierw w ogóle wyjść z tej zapaści i odzyskać przytomność. Sama pomyśl, facet od dwóch dni leży w śpiączce drętwy jak kłoda i nie wie, co się z nim dzieje. Aż się dziwię, że tak to spieprzył, może gdyby wcześniej zgłosił się do lekarza, nie doprowadziłby się do takiej ruiny… no, ale to już nie nasza sprawa. Dla nas ważne jest, że chwilowo mamy z nim spokój. Pablo wreszcie odżyje, Lodzia się uspokoi, a ty też będziesz miała jeden problem mniej na tej biednej, kochanej główce.

Mówiąc to, podniósł rękę i delikatnie pogładził ją po włosach, ostrożnie odgarniając z jej twarzy długi kosmyk włosów. Jego oczy zajaśniały przy tym jedynym w swoim rodzaju blaskiem. Iza jednak nie patrzyła na niego, gdyż instynktownie przymknęła oczy pod dotykiem jego dłoni, delektując się myślą, którą właśnie wypowiedział — że teraz, przynajmniej przez jakiś czas, będzie miała względny spokój. Ach, spokój! Wreszcie spokój, niebiański stan, za którym tęskniła jej dusza…

Korzystając z tego, że dziewczyna przymknęła oczy, Majk wpatrzył się w jej twarz roziskrzonym wzrokiem, szczególną uwagę skupiając na jej ustach, a następnie na łabędziej linii szyi wychylającej się zza rozpiętego kołnierzyka białej bluzki. Odchylona dość mocno w tej pozycji poła dekoltu odsłaniała początek drogi wiodącej w wymarzoną krainę cudów… Przez dłoń mężczyzny, podobnie jak przez całe jego ciało, przeszedł mocny prąd. Natychmiast cofnął ramię i odsunął się od niej.

— Tak czy inaczej chwilowo możemy wrócić do normalności — powiedział neutralnym tonem.

Iza otworzyła oczy i wyprostowała się na swoim miejscu, traktując to jako sygnał do służbowej odprawy. Prawda, że czas był już wracać na salę.

— A dla ciebie i Lodzi to będzie szczególnie ważne, bo teraz macie sesję na uczelni — ciągnął Majk, nie patrząc na nią. — Dobrze mówię?

— Tak — przyznała. — Chociaż w tym kontekście to nie jest aż takie ważne. Przyzwyczaiłam się już… i myślę, że Lodzia też… do zaliczeń i egzaminów w nawet najbardziej niesprzyjających warunkach. To jest po prostu kolejne zadanie, które trzeba wykonać i już.

Zerknęła na Majka, który teraz pochylił się do przodu i wsparł łokcie na kolanach, przez co bujna czupryna opadła mu na czoło, częściowo przysłaniając twarz. Przez głowę przebiegła jej niepewna myśl, że pewnie jest bardzo zmęczony, w końcu od paru dni on też mocno stresował się sprawą Krawczyka i nie wiadomo, ile spał.

— Ale studiami i tak zajmiemy się dopiero po weekendzie — ciągnęła, przyglądając mu się spod oka. — Zwłaszcza ja. Bo teraz najważniejsza jest nasza niedzielna impreza… czyli twoje urodziny — doprecyzowała ostrożnie. — Powiedz, Majk. Zdecydowałeś już, co z tym robimy?

Podniósł głowę i popatrzył na nią z uśmiechem.

— Oczywiście — odparł spokojnie, wracając do wyprostowanej pozycji siedzącej. — Niczego nie odwołujemy. W obecnej sytuacji nie będę cofał zaproszeń, przeciwnie, myślę, że po tej zwariowanej akcji Pablowi i Lodzi wręcz dobrze zrobi, jak przyjdą i pobawią się w większym towarzystwie.

— Racja — przyznała Iza.

— Nie wiem tylko, na ile wypali ta twoja oprawa francuska — dodał niepewnie. — To oczywiście moja wina. Wybacz, elfiku. Nie dość, że dałem ci tak mało czasu na ogarnięcie tematu, to jeszcze na dwa dni zaburzyłem ci przygotowania, bo…

— Wcale ich nie zaburzyłeś — przerwała mu Iza.

— Nie? — zdziwił się.

— Nie. Na wszelki wypadek nie przerywałam ich, bo nie miałam pewności, jak sprawa się potoczy, no i… właściwie wszystko już jest gotowe — zapewniła go z uśmiechem. — Albo prawie wszystko. Tak czy inaczej na dopięcie przygotowań zostaje nam przecież jeszcze cała sobota i pół niedzieli.

— Hmm… mój elfik to prawdziwy strateg — pokiwał głową Majk, a w tonie jego głosu zabrzmiało szczere uznanie. — Czyli jednak dacie sobie radę w kuchni z tymi wszystkimi tartami, deserami i innymi bajerami francuskimi?

— Wszystko jest już przećwiczone i przygotowane — odparła nie bez satysfakcji Iza. — Ale nie będę ci mówić, co dokładnie podamy, bo dla ciebie to również ma być niespodzianka. Musisz mi zaufać.

— No, jeśli chodzi tylko o to… — uśmiechnął się.

Przerwało mu głośne pukanie do drzwi, w których, nie czekając na odpowiedź, pojawiła się głowa Antka.

— Szefie, mogę na chwilę?

— Co jest, Antonio?

— Przyszedł jakiś facet i chce gadać z szefem. Mówi, że w sprawie cateringu.

— A tak! — przypomniał sobie Majk, podnosząc dłoń do czoła. — Faktycznie, miał się zgłosić dzisiaj. W porządku, dzięki, Antek, już do niego idę. Posadź go tymczasem przy jakimś wolnym stoliku, okej? I poproś do nas którąś z dziewczyn do obsługi, poczęstujemy go czymś do picia na czas rozmowy.

— Tak jest — skinął głową Antek.

— Nie, Antoś, zostaw dziewczyny w spokoju — zatrzymała go Iza, zrywając się z miejsca i wygładzając na sobie biały fartuszek. — Ja się tym zajmę.

— Tym lepiej — zgodził się z zadowoleniem Majk. — Dobry pomysł, Iza. Przedstawię ci go i razem ustalimy kilka szczegółów technicznych.

On również podniósł się z kozetki, przejechał sobie dłonią po włosach, dał Antkowi znak, że może już iść, po czym, sięgnąwszy na biurko po swój telefon, zerknął na pulpit powiadomień, wygasił go i schował sobie do kieszeni spodni.

— No to co, elfiku? — zagadnął ciepło do czekającej już w gotowości Izy. — Wracamy do roboty. Krawczyk czy nie Krawczyk, zadania, jak sama powiedziałaś, muszą być wykonane i już.

— Dokładnie tak, szefie — uśmiechnęła się Iza. — Powiedzieć Wice, żeby przelała już dla ciebie espresso?

Majk parsknął śmiechem, otwierając przed nią drzwi na korytarz.

— Czyta pani w moich myślach, pani Izabello! — odpowiedział wesoło. — Właśnie wahałem się między espresso a małym piwkiem i zastanawiałem się, co lepiej pomoże mi dotrwać do końca dniówki. Zaczynałem już po cichu skłaniać się w stronę piwka, ale skoro pani mówi, że lepsze będzie espresso, to cóż… nie będę się spierał!

Oboje roześmiali się i w jak najlepszych humorach, teraz już zupełnie zapominając o Krawczyku, udali się na salę.

Rozdział osiemdziesiąty czwarty

— Iza, Antek prosił, żebyś zajrzała do niego na chwilę — powiedziała Gosia, wchodząc do kuchni, gdzie Iza w towarzystwie trzech kucharek pochylała się właśnie nad próbką zapieczonej w szklanej miseczce i świeżo wystudzonej crème brûlée. — Chce konsultacji w sprawie muzy. Szykuje playlistę na całą imprezę i potem nie chce już zawracać ci głowy.

— Jasne, Gosik, już do niego idę! — zapewniła ją Iza, nabierając odrobinę deseru na czubek łyżeczki i kosztując go ze skupieniem. — Mmm… pani Wiesiu, wyszło świetnie! Lizka, ty też skosztuj! Pycha, co?

— Pycha — przyznała Eliza, odkładając łyżeczkę i uśmiechając się z uznaniem do pani Wiesi. — Coś czuję, że to będzie hit dzisiejszego wieczoru!

— A ja mogę spróbować? — zgłosiła się natychmiast zaciekawiona Gosia. — Nie bądźcie nieużytki, dajcie trochę. Macie takie miny, że aż mi ślinka leci!

— Pewnie, Gosia! — zaśmiała się Iza. — Masz tu czystą łyżeczkę i skosztuj sobie. Crème brûlée według oryginalnego francuskiego przepisu w wykonaniu naszej mistrzyni pani Wiesi! Co powiesz?

— Faktycznie, pani Wiesiu, przepyszne! — zachwyciła się Gosia.

— To nie tylko moja zasługa — zaznaczyła skromnie pani Wiesia. — Pani Izunia dała mi taki dokładny przepis, że wystarczyło wykonać go co do literki.

Wszystkie dziewczyny, z Izą na czele, chórem wydały przeczący okrzyk.

— Przepis przepisem, pani Wiesiu, ale sama pani wie, że liczy się wykonanie! — odparła ciepło Iza. — A my wiemy, że nikt nie zrobi tego lepiej od pani!

— Właśnie! — zgodziła się Dorota. — W proporcjach cukru pani zawsze jest bezkonkurencyjna, tego nikt nie zakwestionuje. Nasi cukiernicy mogliby się uczyć od pani! A ten deser, nie dość, że ma idealny stopień dosłodzenia, to jeszcze rozpływa się w ustach!

— No, przyznam, że dzisiaj włożyłam w to wyjątkowo dużo serca — uśmiechnęła się starsza kucharka, z satysfakcją zerkając na opróżnioną miseczkę. — W końcu to na urodziny pana Michała… a raczej to już będą ostatnie w mojej karierze przed emeryturą. I powiem wam, że to najlepszy szef, jakiego w życiu miałam, a możecie się domyślić, że od młodości przeszłam przez niejedną kuchnię.

Młodsze kucharki z respektem pokiwały głowami, wymieniając uśmiechy z Izą i Gosią.

— Aha, miałam iść do Antka! — przypomniała sobie Iza. — Dorciu, wpadnę tu jeszcze potem i pogadamy o tych przystawkach, dobrze? Klaudia i Ola na razie nakrywają stół, ale za kwadrans będzie można poustawiać już wszystko, co podajemy na zimno… Tak, Gosia, nie patrz tak na mnie, już biegnę!

Anabelli rozpoczęło się właśnie pracowite niedzielne popołudnie. Bezpośrednie przygotowania do przyjęcia urodzinowego Majka trwały już od kilku godzin, w związku z czym nadzorująca wszystko Iza dwoiła się i troiła, sprawdzała każdy szczegół, pomagała kucharkom i wydawała instrukcje co do sposobu podawania tej czy innej potrawy, temperatury wina czy innych tajników francuskiej kuchni. Zważywszy na odpowiedzialność, jaka spoczywała na niej w związku z organizacją imprezy, od wczoraj właściwie myślała tylko i wyłącznie o tym. W nocy nawet śniły jej się koszmary, w których wyrafinowane dania podczas podawania na stół przemieniały się w jakieś dziwne potrawy, takie jak niedosmażone kotlety schabowe czy ziemniaki z podejrzanie pachnącym bigosem, co sprawiało, że kilka razy budziła się wystraszona i zlana zimnym potem. Dlatego, niespokojna o efekt swoich działań, w pracy zameldowała się ponad dwie godziny przed oficjalnym otwarciem lokalu, by osobiście dopilnować każdego detalu przygotowań.

Teraz jednak, kiedy owe przygotowania szły sprawnie i zgodnie z planem, była już w pełni spokojna i wręcz przyjemnie podekscytowana na myśl o niespodziance, jaką Majk, dzięki jej przyjęciu à la française, będzie mógł sprawić zaproszonym przyjaciołom. Zresztą nie tylko ona, ale również cały zespół Anabelli dokładał wszelkich starań do tego, by wszystko się udało i by szef, który po pamiętnej awanturze z udziałem Chudego, Karoliny i Zuzi znów był dawnym, życzliwym i uśmiechniętym sobą, mógł wypaść przed swoimi gośćmi jak najlepiej.

Sam Majk miał przyjechać do lokalu dopiero na siedemnastą trzydzieści, tuż przed przyjęciem, którego początek był zaplanowany na godzinę osiemnastą. Iza celowo poprosiła go o to, by zajął się jedynie powitaniem gości i nie podpatrywał przygotowań, aranżacja imprezy miała bowiem stanowić częściową niespodziankę również dla niego. Majk bez dyskusji podporządkował się jej prośbie, obiecując jej solennie, że przy tej okazji wyśpi się po wszystkie czasy i na urodziny przyjedzie w pełni wypoczęty. Wcześniej, korzystając z rzadkiej sposobności posiadania dłuższego pasma wolnego czasu, planował odwiedzić swoją babcię, zawieźć ją do kościoła i spędzić z nią niedzielne popołudnie.

Już samo to, że będę miał wolny dzień, jest dla mnie wspaniałym prezentem urodzinowym — zapewnił ją ciepło. — Babcia jest zachwycona, że zostanę u niej na obiad, zwłaszcza że ostatnio krótko u niej bywam. Bardzo ci za to dziękuję, elfiku.

Zadowolona z faktu, że choć w tym jednym dniu może odciążyć go od obowiązków w firmie, podekscytowana swoją misją Iza wykazywała dziś zatem niespożytą energię i dosłownie fruwała po całym lokalu, doglądając każdego drobiazgu. Biegnąc do Antka, w duchu napawała się sukcesem kulinarnym pani Wiesi, której crème brûlée smakowała idealnie tak samo jak ta, jaką Ania poczęstowała Izę w Bressoux, a którą wykonywał profesjonalny cukiernik wyspecjalizowany w najbardziej wyrafinowanych przepisach francuskich.

„Taki deser nie może nie smakować!” — myślała z satysfakcją. — „Teraz trzeba przypilnować serów i szambrowania wina… Ale to za moment, najpierw muzyka!”

Zastała Antka siedzącego przed komputerem wraz z Karoliną, która od jakiegoś czasu etatowo pomagała mu przy tworzeniu playlist dyskotekowych. Jej tradycjonalistyczny gust muzyczny tak dalece odpowiadał szefowi, że ów jakiś czas temu z ufnością powierzył jej zadanie czuwania nad repertuarem utworów granych w Anabelli i, jak sam podkreślał, jeszcze ani razu się nie zawiódł. Antek, którego w przeszłości Majk nieraz dyscyplinował za nieodpowiedni (czyli niezgodny z jego wizją) dobór utworów, odetchnął dzięki temu z ulgą i z pokorą poddawał się każdej sugestii Karoliny, zachwycony faktem, że może współpracować właśnie z nią.

Na widok Izy oboje podnieśli głowy znad komputera.

— O, Iza, dobrze, że jesteś! — ucieszyła się Karolina. — Chodź, zobacz, co tu nawklejaliśmy, i powiedz, czy tak może być. Ja nie za bardzo znam się na francuskiej muzyce, wybrałam sporo takich klasycznych kawałków, ale na pewno brakuje czegoś, co ty byś chciała wrzucić.

— Okej, zerknę — uśmiechnęła się z Iza, z zaciekawieniem pochylając się nad laptopem, by odczytać wyświetloną playlistę.

— Ta jest do tła — zaznaczył Antek. — Do tańca mamy drugą.

— Aha. Zaraz zerknę na obie.

Przeglądanie playlisty i dyskusja z Karoliną oraz odsłuchiwanie fragmentów nieznanych jej utworów wpisanych do repertuaru wciągnęły ją na ponad pół godziny, co sprawiło, że kiedy zerknęła z daleka na zegar zawieszony nad barem, okazało się, że jest już prawie siedemnasta. Z niepokojem poderwała się sprzed komputera.

— O kurczę, ale późno! — złapała się za głowę. — Sorry, Karola, muszę uciekać! Wracam do kuchni, a potem jeszcze powinnam się przebrać… ależ ten czas leci! W każdym razie playlisty są super — zapewniła oboje kolegów, kładąc dłoń na ramieniu nadal siedzącego przed laptopem Antka. — Jak najbardziej tak może być, dzięki wielkie!

— Iza, czekaj! — zatrzymał ją Antek. — Sekunda… Karolinko, miałaś ją zapytać o ten ostatni numer na koniec dyskoteki.

— A tak! — przypomniała sobie Karolina. — Na sam koniec chcemy dać coś fajnego, ostatni numer zawsze jest ważny, zapada ludziom w pamięć. A dzisiaj wieczór francuski, więc to musi być coś francuskiego, nie? Dlatego pomyśleliśmy z Antkiem, że można by wstawić ten utwór… no wiesz… — zerknęła na nią z wahaniem. — Ten twój.

— Ten, co Victor śpiewał dla ciebie w kwietniu — pomógł jej Antek, również przyglądając się spod oka Izie, której twarz, wbrew przewidywaniom obojga, wyrażała idealny, kamienny spokój. — Joe Dassin.

Iza wahała się tylko pół sekundy. Choć w pierwszej chwili bunt szarpnął jej duszą na pomysł, by finalnym punktem repertuaru uczynić piosenkę, z którą łączyły się dla niej tak bolesne wspomnienia, natychmiast siłą woli opanowała ten odruch. Bo niby dlaczego miałaby unikać słuchania tego utworu? To przecież od zawsze była jej ukochana piosenka, to ona przed laty zainspirowała ją do nauki francuskiego… Czy już na zawsze miała powiązać ją z falstartem Victora, a przez to wykluczyć ją z repertuaru swojej ulubionej muzyki? Nie, za nic w świecie! Musiała koniecznie ją odczarować, zmazać z niej to niefortunne skojarzenie z Victorem, choćby miała to zrobić na siłę. A teraz właśnie nadarzała się okazja! Poza tym… skoro sam Majk poprosił ją o przyjęcie à la française, by w ramach walki z romantycznym sentymentalizmem odczarować sobie klimat od wielu lat kojarzący mu się z Anią, to jak ona miała nie podjąć tej walki w kontekście świeżego wspomnienia związanego z Victorem? Jej zadanie było wszak o wiele łatwiejsze.

— Oczywiście — zgodziła się spokojnie. — Bardzo dobry pomysł, Karolciu, jak najbardziej możecie wrzucić to na koniec. A teraz wybaczcie, naprawdę muszę już lecieć do dziewczyn do kuchni…

Kończąc te słowa, uśmiechnęła się do nich przepraszająco i pośpiesznym krokiem udała się na zaplecze. Antek i Karolina patrzyli za nią w zaintrygowaniu.

— No i widzisz? — zauważył Antek z nutką triumfu w głosie. — Dobrze, że ją o to zapytaliśmy, nie trzeba było się krępować. Mówiłem ci przecież, że ten Belg w ogóle jej nie ruszył.

— Fakt… nie ruszył — przyznała z lekkim zdziwieniem Karolina. — Wika i Klaudia mówiły to samo. I miały rację, chociaż trochę mnie to dziwi… Iza w ogóle jest dziwna…

— Jest, to prawda — zgodził się pogodnie Antek. — Ale co nam to przeszkadza? W organizacji pracy jest najlepsza, zaraz drugie miejsce po szefie. Nawet bym powiedział, że w niektórych rzeczach go przewyższa, w robocie papierkowej to na pewno.

— W ogarnianiu dostawców i klientów też jest dobra — zauważyła Karolina. — Szef już parę razy nawalił, jak miał gorszy humor, i gdyby nie ona, to wszystko by się posypało.

— Właśnie. Nawet szefowi zdarzają się wpadki i zauważ, jak Iza wtedy go kryje. Zresztą on ją też, jak zdarzy jej się w czymś pomylić.

— Ja to nawet na początku myślałam, że szef coś z nią kręci na planie osobistym — uśmiechnęła się lekko Karolina. — Ale pomyliłam się, to były tylko pozory. Oni po prostu mają taką specyficzną relację… No dobra, słuchaj, to co? Chyba zamykamy listę i zabieraj się za próbę nagłośnienia, przecież już siedemnasta!


„Nie, jednak dam sobie spokój z tą spinką” — postanowiła Iza, odkładając do torebki szeroką spinkę, której miała zamiar użyć dziś do upięcia włosów w kok. — „Nie mam do tego cierpliwości, a poza tym szkoda czasu!”

Sięgnęła po szczotkę i pośpiesznym ruchem przejechała nią kilka razy po włosach, które znów opadły jej na ramiona równą, lśniącą kaskadą. Choć była to jej zwyczajna fryzura, nie wpływało to na fakt, że dziś wyglądała inaczej, wyjątkowo odświętnie jak na skromny styl ubioru, jaki zazwyczaj prezentowała w pracy. Miała bowiem na sobie tę samą obcisłą, pomarańczowo-rudą sukienkę, w której ponad rok temu wystąpiła na imprezie u boku Daniela, a która dziś leżała na niej jeszcze lepiej niż wtedy, zważywszy że obecnie jej sylwetka nie była już tak przesadnie chuda — przeciwnie, od tamtej pory nabrała wreszcie prawidłowych, wręcz idealnych proporcji. Choć Iza sama nie była w stanie tego ocenić, ani nawet się nad tym nie zastanawiała, linie jej ciała, zwłaszcza biustu, talii i bioder, podkreślone i wyeksponowane przez połyskującą, jaskrawą sukienkę, były teraz odzwierciedleniem prototypowego ideału kobiecej figury, na co dzień słabo dostrzegalnej pod jej prostym i skromnym ubraniem.

Jako że na przyjęciu urodzinowym Majka miała wystąpić w roli głównej gospodyni, uznała, że z tej okazji musi ubrać się elegancko, by w ten sposób okazać szacunek zarówno solenizantowi, jak i jego gościom. Przy wczorajszej analizie garderoby jej wybór padł na tę właśnie sukienkę, którą, jak dotąd, miała okazję założyć tylko raz, właśnie na pamiętną imprezę z Danielem. Na ową niezapomnianą imprezę, na której przypadkowo wpadła na Michała… Jednak nie to, a jedynie elegancki krój sukienki był powodem, dla którego na dzisiejszy wieczór postanowiła wybrać właśnie ją. Przebrała się w nią zresztą dopiero teraz, po kilku godzinach nadzorowania przygotowań do przyjęcia i tuż przed jego oficjalnym początkiem, by przypadkiem nie pobrudzić jej podczas pracy w kuchni. Znalazła nawet kilka chwil na to, by wykonać sobie prosty, dyskretny makijaż, przesuwając delikatnie po powiekach złoto-rudym cieniem, który swym połyskiem nawiązywał do sukienki i w korzystny sposób ocieplał jej bladawą cerę.

„No dobra, tak już może być” — oceniła, chowając do torebki szczotkę do włosów i niewielką kosmetyczkę. — „Jeszcze tylko buty.”

Mimo że w pracy zawsze nosiła niskie pantofle, w których wygodnie jej było godzinami obsługiwać klientów, dziś, zważywszy na elegancki strój, postanowiła założyć buty z lekkiej skóry na wysokim obcasie, które kupiła sobie na niezapomnianą randkę z Michałem sprzed roku i które od tamtej pory nosiła bardzo rzadko. Efekt całości był tak spektakularny, że zmierzające do kuchni po zamówienia Klaudia, Gosia i Ola, na które Iza wpadła w korytarzu zaraz po wyjściu z pokoju kelnerek, aż przystanęły z wrażenia i zgodnie wydały chóralny okrzyk podziwu.

— Łaaaał! Iza, no weź! Ale się odwaliłaś!

— Super kiecka! — oceniła z uznaniem Ola. — Ja bym się nie odważyła wbić w taki pomarańcz, ten kolor pogrubia, a ja mam za dużo ciałka tu i ówdzie… ale tobie pasuje rewelacyjnie!

— Iza jest taka szczupła, że może sobie na to pozwolić — przyznała Klaudia, taksując Izę zaciekawionym spojrzeniem. — O… a jakie masz super buty!

— Przestańcie już, dziewczyny, bo aż mi głupio! — zaśmiała się Iza. — Czuję się jak manekin na pokazie mody!

— No dobra — odparła wesoło Gosia. — Tak czy siak masz rację, że tak się ubrałaś, dzisiaj poniekąd jest twój dzień, chociaż niby urodziny szefa… A właśnie! — dodała, zniżając głos. — Jak tylko szef przyjdzie, to trzeba będzie zwabić go jakoś do szatni chłopaków, okej? Wręczymy mu prezent!

— Aha, jasne! — podchwyciła Iza. — Ja się tym zajmę, nie martwcie się. A mogłabym zobaczyć, jak to wyszło? Jestem strasznie ciekawa!

— Pewnie, chodź ze mną! — odparła Gosia, wskazując jej drogę w stronę męskiej szatni.

Iza dała znak Oli i Klaudii, że mogą wracać do obsługi klientów, sama zaś podążyła za koleżanką, by zobaczyć prezent urodzinowy dla szefa zamówiony przez ekipę Anabelli. Od jakiegoś czasu w zespole trwały negocjacje na ten temat i w końcu zgodnie postawiono na spersonalizowany prezent w postaci trzech t-shirtów w różnych kolorach opatrzonych na piersi dyskretnym nadrukiem z logo Anabelli oraz, jako uzupełnienie kompletu, trzy odpowiadające im kolorem kubki z napisem Najlepszy szef na świecie. Iza z satysfakcją obejrzała efektownie prezentujące się koszulki z najwyższej jakości bawełny i dobre jakościowo nadruki, które w imieniu zespołu zamawiała Gosia.

„Jak dobrze, że problem z Krawczykiem sam się rozwiązał” — pomyślała, pomagając koleżance z powrotem zapakować prezent. — „Szkoda by było, gdyby te urodziny się nie odbyły, to dla Majka zawsze jakaś milsza okazja do poświętowania. Jest taki zapracowany, od lat ani tygodnia urlopu… A zasługiwałby na to jak rzadko kto! To się naprawdę w końcu musi zmienić!”

Po wyjściu z męskiej szatni Gosia udała się do kuchni, zaś Iza postanowiła jeszcze na chwilę zajrzeć do gabinetu, żeby posprzątać na biurku, gdzie po południu w pośpiechu zostawiła rozłożone grafiki kelnerek i otwartego laptopa. Wszak w trakcie imprezy Majk mógłby chcieć zaprosić tam kogoś z gości na pogawędkę na osobności, a taki bałagan nie byłby dla niego dobrą wizytówką. W chwili, gdy dochodziła już do drzwi gabinetu, na korytarz zaplecza od strony sali wszedł tryskający szampańskim humorem Majk. Na widok oddalającej się w głąb korytarza znajomej postaci, jaskrawo ubranej w pomarańczowo-rudą sukienkę i eleganckie buty na wysokim obcasie, zatrzymał się na moment jak wryty, a jego oczy błysnęły jak podsycony podmuchem wiatru płomień ogniska. Jednak w następnej sekundzie ocknął się i pośpiesznie ruszył za nią korytarzem, z daleka taksując wzrokiem jej zgrabną, dziś wyjątkowo kusząco wyeksponowaną sylwetkę.

— Iza!

Dziewczyna odwróciła się z uśmiechem.

— Ach, jesteś już, szefie! — ucieszyła się. — To świetnie! O… i jak się wystroiłeś! — dodała wesoło, zerkając na jego strój. — Bardzo fajna koszula!

W istocie Majk, podobnie jak ona, był dziś ubrany bardziej elegancko niż zwykle, choć z zachowaniem swego charakterystycznego luźnego stylu. Miał zatem na sobie jedną ze swoich skórzanych czarnych kurtek, odpowiednio lekką ze względu na porę roku, lecz pod spód, oprócz nowiutko wyglądających czarnych sztruksów, założył nienagannie skrojoną, jasnoszarą płócienną koszulę, której splot był wzbogacony jedwabnymi nitkami o srebrzystym połysku. Gdzieś na dnie podświadomości Izy zaszemrała myśl, jak wspaniale owa kolorystyka koszuli podkreślała kolor jego oczu, jednak bardziej zwróciła uwagę na nietypowość jej stylu utrzymanego raczej w duchu retro. Co by nie mówić, w takiej odsłonie widziała go po raz pierwszy.

— A tak! — pokiwał głową nieco skonfundowany tą uwagą Majk. — To koszula od babci, trochę kaszaniasta, ale obiecałem jej, że dzisiaj założę ją na imprezę, i musiałem dotrzymać słowa. A co? — dodał niepewnie. — Chciałaś zasugerować, że wyglądam w niej jak kretyn?

— Ależ skąd! — roześmiała się, kładąc mu na chwilę dłoń na przedramieniu. — Przeciwnie, sugeruję właśnie, że wyglądasz świetnie! Kreacja w sam raz na wieczór francuski!

— Jasne! — prychnął śmiechem. — Dyplomatyczne pocieszenie, dziękuję pani. Ale za to ty naprawdę wyglądasz rewelacyjnie, elfiku — zaznaczył, poważniejąc. — Piękna sukienka, idealnie w twoim kolorze. Dlaczego nie powiedziałaś mi, że tak się ubierzesz? Zamówiłbym dla ciebie jakieś pomarańczowe kwiatki do kompletu.

— Nie wygłupiaj się, przecież to są twoje urodziny, nie moje! — pokręciła głową Iza. — Niemniej dziękuję ci za komplement, to miłe… Słuchaj, Majk — dodała tonem organizatora. — Ja teraz muszę jeszcze szybko posprzątać na biurku w gabinecie, ale za chwilę będziemy mieć do ciebie taką jedną zbiorową sprawę…

— Tak, szef już jest! — rozległ się nagle za nimi donośny głos Antka. — Chodźcie szybko!

Jeszcze chwila i korytarz zaplecza zapełnił się nadciągającymi na jego zew kolegami i koleżankami, którzy na kilka minut porzucili swoje obowiązki na sali i w kuchni, by wspólnie wręczyć szefowi prezent urodzinowy. Iza uśmiechnęła się na ten widok.

— Okej, jednak punkt drugi będzie punktem pierwszym — stwierdziła, ujmując pod łokieć zaskoczonego tym spędem Majka i nakazującym gestem kierując go w stronę wejścia do męskiej szatni. — Proszę, szefie, tędy. Prowadzę wam naszego zakładnika! — dodała wesoło do zebranej w korytarzu ekipy, która skwitowała te słowa głośnym wybuchem śmiechu, po czym znów żartobliwie surowym tonem zwróciła się do Majka. — No już, idziemy, panie Błaszczak! Bez dyskusji! Ma pan prawo milczeć i uprzedzam, że wszelki opór jest bezcelowy!

Majk roześmiał się wraz z resztą kolegów, rozłożył ręce w geście bezradności i przy wtórze entuzjastycznej owacji zespołu Anabelli posłusznie dał się poprowadzić we wskazanym kierunku.


Powitanie zaproszonych na przyjęcie gości wprowadziło wielkie zamieszanie w tej części sali, gdzie ustawiony był pięknie nakryty stół urodzinowy.

— Majk, ale masz ekstra koszulę! — zawołała z uznaniem Dominika, ściskając serdecznie solenizanta i całując go w oba policzki. — No żesz… taki z ciebie przystojniak, że dziewczyny z całej sali nie będą mogły dzisiaj oderwać oczu!

— I dobrze! — zauważyła wesoło Justyna, wspinając się na palcach, by przyjacielskim gestem poczochrać Majka po czuprynie. — Może wreszcie jakaś go upoluje, bo to wstyd, żeby taka dorodna sztuka przez tyle lat wymykała się myśliwym spod strzału! Pokaż no te kudły, młody… noooo! Melduję, że jeszcze nie siwieje, ani nie łysieje! — dodała wesoło do przyjaciółek, które chórem roześmiały się na te słowa. — Towar nadal pełnowartościowy, przynajmniej tak wygląda z wierzchu!

Słowa te skwitował kolejny wybuch śmiechu kobiet, jak i towarzyszących im panów, którzy wymienili pobłażliwe spojrzenia nie tylko ze sobą, ale również z rozbawionym tymi uwagami Majkiem.

— Do czasu, Justysiu, do czasu! — zauważyła z żartobliwym przekąsem Asia. — Od pewnego momentu degradacja postępuje bardzo szybko. Patrzcie na Pabla, ile już ma siwych włosów, a jest tylko o miesiąc starszy od Majka!

— Wypraszam sobie! — zaśmiał się Pablo, przeciągając sobie dłonią po skroni, na której rzeczywiście odznaczały się dość liczne pasemka siwych włosów. — Proszę mi nie wypominać mojego wciąż młodego wieku! A co do włosów, to cóż… — tu zerknął przekornie na zaśmiewającą się z tej rozmowy Lodzię. — Wszystko jest kwestią środowiska, w jakim się żyje. Jak myślicie, od czego najbardziej siwieją faceci?

Towarzystwo gruchnęło śmiechem.

— Już dawno udowodniono, że taki los czeka każdego, kto dostanie się pod babski pantofel — stwierdził stoicko Wojtek, mrugając żartobliwie do Lodzi. — Nasz kolega Pablo tylko potwierdza tę regułę.

— Aha, akurat! — prychnęła Justyna. — Raczej już dawno udowodniono, że żonaci faceci są spokojniejsi, szczęśliwsi i mają mniejszą podatność na stres!

— Jaaaaasne! — zaśmiali się pobłażliwie panowie. — Jak cholera!

— Nie słuchaj ich, Majk! — ostrzegł wesoło kolegę Kajtek. — To tylko taka podpucha na zachętę! Kobiety są perfidne! Najpierw trzepią zalotnie rzęsami i obiecują ci wielkie szczęście, a potem rozwalają ci samochód, ciągną kasę na kosmetyki i zamiast dać odpocząć i napić się piwka, każą ci tańczyć walca!

Przy ostatnich słowa skrzywił się komicznie, na co wszyscy zebrani znowu wybuchli gromkim śmiechem na wspomnienie tanecznej wpadki Kajtka z kwietniowych urodzin Pabla i Lodzi.

— A właśnie, tłuściochu! — zawołała Dominika. — Skoro tak się domagasz, to bardzo proszę! Dzisiaj będziesz miał okazję się zrehabilitować! Po toaście zamawiam specjalnego zbiorowego walca na cześć naszego solenizanta! Słyszysz, Majk? Będziemy tańczyć dla ciebie, tylko musisz załatwić nam muzykę!

— Nie ma sprawy — ukłonił jej się uprzejmie Majk. — Tylko że…

Kajtek teatralnym gestem złapał się za głowę.

— Ratunku! — jęknął ku uciesze damskiej części towarzystwa. — Tylko nie to! Majk, nie zgadzaj się! Dlaczego mi to robisz?!

— Bo sam zacząłeś! — zgromił go Wojtek, zerkając z niepokojem na Justynę. — Zamknąłbyś tę niewyparzoną gębę, co? Ktoś ci kazał wspominać o tym cholernym walcu?

Towarzystwo odpowiedziało na to kolejną salwą śmiechu.

— Świetny pomysł! — podchwyciła złośliwym tonem Justyna. — Po toaście zamawiamy walca i wszyscy razem tańczymy dla solenizanta! Brawo, Dominisiu, postanowione! Nie wymówicie się, panowie!

— Ja wcale nie mam zamiaru się wymawiać — zaznaczył Pablo, obejmując ramieniem żonę, która na te słowa podniosła na niego oczy i obdarzyła go uroczym uśmiechem.

— A ja tak! — zaprotestował stanowczo Kajtek.

— Nic z tego, kochanie! — zapowiedziała mu słodko ale stanowczo Dominika. — Nie daruję ci! Będziesz tańczył, choćbyś miał dzisiaj całkowicie osiwieć!

— Litości! — zajęczał Kajtek.

— Nie ma litości! — zaśmiała Asia. — No co? Nie zatańczycie dla Majka? Chyba nie odmówicie koledze części artystycznej w zbiorowym wykonaniu gości?

— Oczywiście, że nie odmówią, to nawet nie wypada! — zaznaczyła Justyna. — Rzecz postanowiona, nie ma dyskusji! Majk, załatw to tylko z tym swoim Antkiem, okej?

— I widzisz, Majk? — pokiwał z rezygnacją głową Wojtek, zwracając się do przysłuchującego im się z rozbawieniem solenizanta. — Tak właśnie wygląda to obiecane szczęście i statystycznie mniejsza podatność na stres!

Wszyscy znów roześmiali się.

— Okej, załatwię wam tego walca — zgodził się Majk, który od kilku replik cierpliwie czekał na możliwość dojścia do głosu. — Ale to będzie tylko jeden taki utwór… jeden i w trybie wyjątkowym, bo dzisiaj mamy trochę inny plan.

Na te słowa towarzystwo zgodnie podniosło na niego wzrok i na moment aż znieruchomiało z zaintrygowania.

— Jaki plan? — zapytała z zaciekawieniem Dominika.

— Zaraz wszystkiego się dowiecie — uśmiechnął się tajemniczo Majk, dając z daleka znak Antkowi, żeby podszedł do niego. — Muszę tylko posłać po Izę, bo bez niej dzisiaj się nie obędziemy.

— Ach, właśnie, Iza! — zawołała Lodzia, rozglądając się wokół. — Jeszcze jej nie widzieliśmy!

— Patrzcie, jak on się wysługuje tą Izą! — zaśmiała się Asia. — Bez niej sam nie wie, co się dzieje w jego własnej firmie!

Wszyscy z pełnym sympatii uśmiechem popatrzyli na Majka, który właśnie odszedł kilka kroków dalej i przyciszonym głosem udzielał jakichś instrukcji Antkowi.

— Serio aż tak? — zdziwił się Wojtek.

— Aha, Iza to jego oficjalna zastępczyni, prawa ręka od logistyki i finansów — wyjaśnił mu spokojnie Pablo. — Frajer wreszcie to sformalizował, nadał jej pełnomocnictwo i mam nadzieję, że dzięki temu trochę odetchnie, bo zawsze wszystko załatwiał sam. W biznesie dobrze jest mieć w odwodzie taką zaufaną osobę, która może zastąpić przełożonego w podbramkowej sytuacji.

— Jasna sprawa — zgodził się Maciek. — Majk już od dawna o tym myślał, a właściwie to chodził i jęczał, że nie może znaleźć odpowiedniego człowieka. A teraz, o ile wiem, jest bardzo zadowolony z pracy Izy.

— A co ma nie być! — prychnął Pablo. — Zwalił przecież na nią całą papierologię w firmie!

— No tak! — roześmiała się Justyna. — On tego serdecznie nie znosi!

— Widzicie, jaki cwaniak? — pokiwał głową Kajtek.

— Na starość już mu się nie chce, to zwala co tylko może na młodych — przyznała Dominika. — Ale tak właśnie powinno być, przywilej szefa firmy, jego święte prawo. W końcu płaci za to ludziom pieniądze, a sam wystarczająco napracował się przez tyle lat.

— A ja mogę tylko potwierdzić, że Iza to znakomity wybór — zaznaczył Pablo, zerkając na Lodzię, która z uśmiechem pokiwała potwierdzająco głową. — To bardzo sumienna i pracowita osoba, na którą zawsze można liczyć.

— To widać — zgodziła się Asia. — A powiedz, Pablo, tak przy okazji… Co z tym Belgiem? No wiesz, z tym Victorem? Z tym, co śpiewał dla niej na waszych urodzinach?

— Właśnie! — podchwyciła z zaciekawieniem Dominika. — On ewidentnie do niej uderzał! Coś w końcu z tego wyszło?

— No… — zawahał się Pablo, znów spoglądając na żonę, która dała mu dyskretny znak, żeby nie mówił za dużo. — Z tego, co wiem, to niewiele. Ale ja generalnie nie mieszam się w takie delikatne sprawy — zaznaczył wymijająco.

— No okej — uśmiechnęła się z pobłażaniem Justyna. — Dominisiu, zapomniałaś, że Pabla nie pyta się o takie rzeczy? Pan mecenas dyplomata zawsze nabiera wody w usta! Zresztą od tamtej pory minął dopiero miesiąc, więc dajmy im czas, wszystko pewnie się okaże, jak znowu przyjadą nasi Belgowie. No dobra, to powiedz chociaż co tam nowego u Ani? — dodała, zwracając się do Pabla. — Kiedy planuje znowu nas odwiedzić?

Ponieważ Majk, wciąż rozmawiając w konspiracyjnym trybie z Antkiem, odszedł z nim na bok o kolejnych kilka kroków, towarzystwo chwilowo zapomniało o nich i zajęło się rozmową na temat Ani oraz wspomnieniami z kwietniowej wizyty belgijskiej ekipy. Tymczasem na salę napływały coraz liczniejsze grupki klientów, jak zwykle głównie w wieku studenckim, zajmując stoliki i zamawiając picie i przekąski, przez co krążące po sali kelnerki musiały podwoić tempo pracy i zawezwać z zaplecza posiłki w postaci rozpoczynających właśnie swoją zmianę Lidii i Zuzi.

Wśród nowo przybyłych klientów znajdował się młody mężczyzna ubrany w czarną bawełnianą bluzę z szerokim kapturem na głowie, który wszedł na salę dość niepewnym i ostrożnym krokiem, po czym natychmiast, jakby z góry wiedział, co ma robić, skręcił w stronę sektora A, gdzie pod samą ścianą, w najbardziej mrocznej części lokalu, stało kilka wolnych niewielkich stolików dla dwóch osób. Usiadłszy przy jednym z nich, nie zdejmując z głowy kaptura, rozejrzał się dyskretnie po sali, a kiedy zauważył nakryty nieopodal baru stół z przygotowanym przyjęciem i stojące obok niego rozgadane towarzystwo, jego uwaga skupiła się trwale tylko na nich.

Ponieważ poprzednim razem zdążył już przyjrzeć im się dokładnie, bez problemu rozpoznał ludzi, w otoczeniu których wówczas przewijała się Iza, zwłaszcza charakterystyczną blondynkę z długim warkoczem. Co prawda dziś, ku jego podświadomej uldze, część z nich, w tym Victor, była nieobecna, jednak nie ulegało wątpliwości, że rozpoczynająca się właśnie impreza była owym tajemniczym powodem, dla którego Iza musiała być dziś w pracy i nie mogła spotkać się z nim w Old Pubie. A zatem to nie była z jej strony tylko wymówka. Mówiła prawdę.

Stwierdzenie tego faktu było dla Michała wystarczające i właściwie wyczerpywało cel jego dzisiejszej wizyty incognito w nielubianym lokalu. Choć nigdy dotąd nie miał powodu, by wątpić w słowa Izy, jakieś niejasne podejrzenie i obawa, że konieczność stawienia się dziś w pracy była dla niej tylko wygodnym pretekstem do odsunięcia w czasie spotkania z nim, nie dawały mu spokoju. Od kilku dni myśli te dręczyły go na tyle, że dziś postanowił osobiście udać się do Anabelli i dyskretnie sprawdzić jej alibi. Cóż, sprawdził… sprawa wydawała się jasna… Właściwie mógł już wyjść, żeby nie narażać się na zdemaskowanie, bo gdyby Iza dowiedziała się, że przyszedł ją szpiegować, konsekwencje tego faktu mogłyby być dla niego więcej niż niekorzystne.

Jednak Michał postanowił, że poczeka jeszcze kilka minut do czasu, aż zobaczy ją na własne oczy. Samo przyjęcie nie stanowiło przecież dowodu na to, że Iza była w pracy! Poza tym na salę napływało coraz więcej osób, a sektor, w którym siedział, jak zdążył zauważyć, obsługiwała jakaś inna kelnerka, więc wiele nie ryzykował, w takim otoczeniu łatwo będzie szybko zniknąć w tłumie. Tak, trzeba było poczekać, przekonać się naocznie, że ona rzeczywiście tu jest. A poza tym — zobaczyć ją! Zobaczyć choć na chwilę i z daleka…

Jego życzenie spełniło się już w następnej minucie, gdy z okolic zaplecza i baru nadszedł szeroko uśmiechnięty szef Anabelli, prowadząc ze sobą Izę ubraną w jaskrawo pomarańczową sukienkę. Zebrane tam towarzystwo powitało ich owacją, a po gestach, zwłaszcza tych, które wykonywały kobiety, widać było, że witają się z nią serdecznie i komplementują jej odświętny strój. Majk powiedział do nich kilka zdań, których wysłuchali z uwagą, kwitując je kolejnym okrzykiem zdziwienia i entuzjazmu, po czym tym bardziej stłoczyli się wokół Izy, dopytując ją o coś i przekrzykując się wzajemnie.

Michał nie mógł nie docenić faktu, że, wizualnie rzecz biorąc, Iza prezentowała się dziś wspaniale, tak pięknie, że trudno mu było oderwać od niej oczy. Jednak świadomość ta jakoś nie sprawiała mu przyjemności. Również owe jawne oznaki sympatii ze strony ludzi, którym miesiąc wcześniej towarzyszył śpiewający Belg i wśród których dziewczyna zdawała się czuć jak ryba w wodzie, nie wiedzieć czemu niezbyt mu się podobały. Irytowała go też atencja, z jaką traktował ją szef lokalu, stawiając ją w centrum uwagi towarzystwa, a zwłaszcza bijąca z całej jego postawy duma i radość, której nie ukrywał, kiedy inni ją chwalili. Co prawda można to było interpretować jak rodzaj dumy ojcowskiej, która charakteryzuje każdego przełożonego chwalącego się przed światem swoim dobrym pracownikiem, jednak Michałowi i tak to się nie podobało. Z chmurną miną przyglądał im się zatem spod swojego czarnego kaptura i ocknął się dopiero, kiedy tuż nad nim rozległ się głos kelnerki Lidii, która uprzejmie pytała go, czy chciałby coś zamówić.

— A tak… małą wodę mineralną — rzucił, sięgając do kieszeni po portfel. — Gazowaną. Mogę od razu zapłacić? Wpadłem tylko na chwilę, zaraz będę wychodził.

— Oczywiście — odpowiedziała grzecznie Lidia. — Trzy pięćdziesiąt. Zaraz panu przyniosę.

Michał wyszukał w portfelu odliczoną kwotę i wręczył jej, ruchem głowy wskazując od niechcenia w stronę obserwowanego towarzystwa.

— Tam chyba jakaś impreza się szykuje, tak? — zapytał niedbale.

— Tak, urodziny naszego szefa — odpowiedziała z uśmiechem Lidia, inkasując pieniądze. — Dziękuję, za chwilę podam wodę.

Michał skinął głową, nie zatrzymując jej dłużej, a jego wciąż starannie ukryta pod kapturem twarz wyrażała teraz jeszcze większe niezadowolenie. Informacja o tym, że przygotowywana impreza jest przyjęciem urodzinowym szefa lokalu z niewiadomych względów nie spodobała mu się jeszcze bardziej niż to, co sam zaobserwował. Niby nie było w tym nic nadzwyczajnego, jednak… W jego pamięci odżyły rzucone mimochodem słowa Izy w telefonie. W niedzielę wieczorem muszę być w pracy. Mam do wykonania ważne zadanie… właściwie misję… To dla mnie sprawa najwyższej wagi. Czy na pewno było to tylko standardowe zaangażowanie sumiennego pracownika?

Urodzinowi goście zasiadali właśnie przy stole wśród wybuchów śmiechu i wesołych okrzyków. Krążąca wokół nich z wprawą kelnerki Iza sama nie zajęła miejsca, mimo że z daleka widać było, że jest do tego gorąco namawiana, za to nalegającym gestem nakazała solenizantowi usiąść na jednym z krzeseł w centralnej części stołu. Następnie pochyliła się nad nim i przez kilka chwil rozmawiali, zerkając na stół lub w stronę zaplecza, co wskazywało na to, że uzgadniają szczegóły przebiegu imprezy. I znów — choć z pozoru nie było w tym nic nadzwyczajnego, dyskomfort i niezadowolenie Michała na ten widok jeszcze bardziej się wzmogły, a niechęć, jaką od dawna czuł do szefa Anabelli, w ciągu tych kilku minut wzrosła co najmniej dziesięciokrotnie. Czy powodem tego była głęboka zażyłość wyczuwalna w drobnych, pozornie neutralnych gestach tych dwojga? Sposób, w jaki Iza na króciutką chwilę położyła dłoń na ramieniu szefa… porozumiewawcze uśmiechy, jakie wymienili… i jego dyskretne spojrzenie, które podążyło za nią, gdy, odwróciwszy się już, odchodziła na zaplecze… Niby nic, naturalne oznaki zgranego współdziałania ludzi, którzy od dawna pracują ze sobą i wspólnie dbają o to, by wszystko działało jak w zegarku. A jednak… jednak…

— Proszę, woda — zaanonsowała Lidia, zestawiając przed nim z tacy butelkę z wodą mineralną i szklankę. — Czy podać coś jeszcze?

— Nie, dzięki — pokręcił głową Michał. — To wszystko.

Mechanicznym ruchem dłoni sięgnął po butelkę, odkręcił nakrętkę i nalał sobie wody do szklanki, nie odrywając oczu od towarzystwa siedzącego przy urodzinowym stole. Izy już nie było, na dobre zniknęła na zapleczu, zapewne wykonując swoje standardowe obowiązki, łatwo było bowiem się domyślić, że dziś, jako że jej szef siedział z gośćmi przy stole, to ona, jego zastępczyni, była główną osobą nadzorującą to przyjęcie. Zapewne właśnie z tego względu nie mogła odmówić dziś przyjścia do pracy, a wytłumaczenie to wyglądało na tyle przekonująco i naturalnie, że właściwie Michał nie miał tu już nic więcej do roboty. Tak, to mu wystarczało. Tyle że skoro już zajął miejsce i zamówił wodę, to co mu szkodziło posiedzieć jeszcze kilka minut dłużej?


— Ależ pyszna jest ta tarta! — stwierdziła z uznaniem Justyna, dojadając z talerzyka resztki podanej na ciepło tarty z łososiem i szpinakiem. — Jednocześnie lekka i pożywna, a do tego znakomicie doprawiona i nie za sucha. Uwielbiam takie dania. Gratulacje, Iza!

— Gratulacje przekażę pod właściwy adres, czyli naszym kucharkom — uśmiechnęła się Iza, która na czas dania głównego dała się namówić Lodzi na zajęcie miejsca przy stole. — Zwłaszcza naszej niezrównanej pani Wiesi, bo to głównie ona wszystko piekła i doprawiała.

— Zgodnie z twoimi przepisami — zaznaczył dla porządku Majk.

— No tak — zgodziła się Iza. — Ale jednak co wykonanie, to wykonanie. A ona potrafi zrealizować każdy przepis naprawdę po mistrzowsku.

— Znakomite żarcie — przyznał Maciek, dokładając sobie tarty z półmiska stojącego na środku stołu. — Jeszcze jeden kawałek, ostatni… no, no, Majk! Nie spodziewałem się, że dzisiaj zaserwujecie nam takie smakołyki!

Majk i Iza wymienili ponad stołem porozumiewawcze, pełne satysfakcji spojrzenia.

— Ja ciągle nie mogę wyjść z podziwu nad tą zupą cebulową — powiedziała Asia, wspominając pierwsze danie na ciepło, które zostało podane na otwarcie imprezy. — Jeszcze nigdy nie jadłam czegoś tak pysznego!

— Miejmy nadzieję, że Iza nie ukryła nam w tej tarcie żadnych żab ani ślimaków — odezwał się Wojtek, na co Kajtek, Pablo i Maciek jak na komendę podnieśli głowy znad talerzy i spojrzeli na niego z minami wyrażającymi najwyższe zdegustowanie. — No spoko, chłopaki, żartowałem! — zaśmiał się na ten widok. — Jedzcie spokojnie!

— Nie, żab ani ślimaków nie ma i nie będzie — zapewniła ich szybko Iza. — Francuska kuchnia obfituje w tyle innych znakomitych dań, że nie ma powodu wprowadzać do menu tych najbardziej kontrowersyjnych.

— Chociaż okraszone dobrym winkiem mogłyby być nawet smaczne — zauważył z rozbawieniem Majk. — Kiedyś muszę spróbować, jeszcze nigdy w życiu nie miałem okazji!

— Tak czy inaczej twoja dzisiejsza biba urodzinowa będzie niezapomniana! — zapewniła go Asia. — W przypadku innych imprez może nam się z czasem pomieszać, co było kiedy, ale tej francuskiej oprawy nie da się pomylić z żadną inną.

— To mówicie, że dyskoteka też będzie w całości przy francuskiej muzyce? — zagadnęła Dominika, zerkając przekornie na męża. — Oczywiście pomijając naszego inauguracyjnego walca dla solenizanta.

Kajtek skrzywił się niemiłosiernie nad talerzykiem z tartą.

— Ja optuję za tym, żeby darować sobie walca i pozostać w stu procentach przy muzyce francuskiej — podchwycił skwapliwie Wojtek. — Skoro Iza narzuciła nam dzisiaj taką oryginalną konwencję, to powinniśmy się jej trzymać, nie?

— Nic z tego, kochanie — uśmiechnęła się słodko Justyna, zerkając na niego przez ramię. — Obiecaliśmy solenizantowi walca na jego cześć, więc teraz nie wypada już się wycofywać. Jak to by wyglądało?

— No to niech Pablo i Lodzia zatańczą sami w naszym wspólnym imieniu — zaproponował równie sceptycznie nastawiony Kajtek. — Oni przynajmniej potrafią to robić… Iza też by mogła — dodał, spoglądając wymownie na siedzącą naprzeciwko niego dziewczynę. — Świetnie tańczyła z Victorem, to niech teraz dobierze sobie kogoś z zespołu knajpy i niech zatańczą na cześć swojego szefa!

Iza uśmiechnęła się, ale pokręciła głową odmownie.

— O, to jest świetny pomysł! — podchwyciła żywo Asia, nie zważając na jej gest.

— Ja też tak myślę! — przyznała Dominika. — Ekipa Anabelli powinna wystawić swoją reprezentację do walca na cześć naczelnika! Tak, Iza, nie protestuj! To się wręcz narzuca! Ale my też tańczymy — dodała stanowczo, zwracając się do męża. — Nie wywiniesz się, tłuścioszku, nawet o tym nie myśl!

— Boże, za co mnie karzesz takim ciężkim życiem! — westchnął dramatycznie Kajtek. — Mało Ci tego obdartego lakieru na samochodzie i wizyt w warsztacie raz na trzy tygodnie?

Towarzystwo gruchnęło śmiechem, a rozbawiona Dominika pogroziła mu ostrzegawczo palcem.

— Mam pomysł! — poddała wesoło Asia. — Posadzimy Majka na honorowym miejscu na jakimś krześle przy parkiecie i poprosimy go, żeby na koniec ocenił, kto włożył w taniec najwięcej serca. Nie kto zatańczył najlepiej, bo tu wiadomo, że Pablo wygra w cuglach — zastrzegła, uśmiechając się do Pabla i Lodzi — ale kto najbardziej się starał i wykazywał zaangażowanie! Co wy na to?

— Oooo… świetny pomysł! — podchwyciły żywo panie. — Majk, słyszałeś? Będziesz arbitrem!

— Nie ma sprawy — uśmiechnął się z pobłażaniem Majk. — Jak sobie życzycie.

— Ale to jest niesprawiedliwe! — zbuntował się Kajtek, odkładając sztućce na pusty talerz. — Majk nie tańczy, ma święty spokój i jeszcze będzie nas oceniał?! Ja w to nie wchodzę!

— Wchodzisz, wchodzisz — zapewniła go spokojnie Dominika. — Majk ma urodziny, więc musi mieć jakieś przywileje, nie? A że sam nie tańczy, to cóż, trudno — tu spojrzała z dezaprobatą na gospodarza. — Ja nie będę się z nim kłócić, jeszcze znowu się obrazi tak jak kiedyś… Lepiej nie wywoływać wilka z lasu.

— Fakt — przyznała Justyna. — Ja też nie będę z nim walczyć jak z wiatrakiem, zwłaszcza w jego własne urodziny.

— No i patrzcie, ten to potrafi się urządzić! — westchnął Wojtek, spoglądając na zadowolonego z siebie Majka z mieszaniną uznania i zazdrości. — Wolny, spokojny i poza zasięgiem walcujących terrorystek! Ale nie martw się, Kajtek — dodał pocieszającym tonem do kolegi, wskazując na stojące przed nimi butelki z czerwonym winem francuskim, które Iza dzień wcześniej osobiście wybrała na tę okazję w specjalistycznym sklepie. — Zaraz obalimy za zdrowie solenizanta te procentowe specjały i zanim dziewczyny zaciągną nas na parkiet, już dawno będzie nam wszystko jedno!

Wszyscy znowu roześmiali się, po czym uwaga towarzystwa skupiła się na wniesionych właśnie przez Olę i Klaudię półmiskach z nowymi daniami à la française podawanymi na ciepło. Poproszona o komentarz Iza ze znawstwem przystąpiła do opisywania zaserwowanych dań, w tym słynnej quiche lorraine i leciutkich jak mgiełka naleśników z szynką, które szybko wzbudziły niekłamany zachwyt gości.

Ponieważ na samym początku Majk ostrzegł przyjaciół, że powinni jeść oszczędnie, by zostawić sobie miejsce na wszystkie przygotowane potrawy, na tym etapie przyjęcia nie byli jeszcze przejedzeni, jednak kosztowanie świeżo przyniesionych dań w końcu przepełniło czarę i towarzystwo zgodnie oznajmiło, że, jeśli w planie są jeszcze desery, na jakiś czas muszą zrobić sobie przerwę od jedzenia. W wyniku tej decyzji przy urodzinowym stole nastąpiło rozluźnienie — jedni wstali z krzeseł, by udać się do łazienki lub zrobić kilka kroków po sali w oczekiwaniu na godzinę dwudziestą, kiedy zgodnie z planem miała rozpocząć się dyskoteka, inni zaś skupili się w mniejszych grupkach w różnych częściach stołu, prowadząc między sobą przyciszone pogawędki na różne tematy.

Korzystając z tej okazji, Lodzia poprosiła zajętą zbieraniem naczyń Izę o chwilę rozmowy na osobności. Dziewczyna chętnie przekazała obsługę stołu pomagającej jej Klaudii i obie z Lodzią odeszły na bok, pod samą tylną ścianę sali, by spokojnie porozmawiać.

— Izunia, chciałam ci bardzo podziękować za środę — powiedziała Lodzia, serdecznie ściskając jej dłoń. — Nie umiem ci powiedzieć, ile dla mnie znaczyło to, że przyjechałaś i byłaś ze mną w tamtych strasznych chwilach. Dopiero później w pełni zdałam sobie sprawę z tego, w jakiej trudnej sytuacji cię postawiłam, miałaś przecież swoje obowiązki. Tym bardziej dziękuję, kochana. Jesteś prawdziwym aniołem.

— Nie ma sprawy, Lodziu — uśmiechnęła się Iza. — To nie był dla mnie żaden problem, zwłaszcza że Majk całkowicie mnie w tym poparł, a w firmie zawsze znajdzie się ktoś, kto chwilowo może przejąć obowiązki. Pomoc tobie była najważniejsza, przeżywałaś taki ciężki moment! I ty, i Pablo… Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Przynajmniej dla nas — dodała oględnie.

— No tak — przyznała Lodzia, poważniejąc. — My odetchnęliśmy, za to u Krawczyka sprawy już nie wyglądają tak różowo. To bardzo ciężka choroba i nie wiadomo, na ile uda mu się w ogóle z tego wyjść.

— Masz o nim jakieś nowe wiadomości? — zaciekawiła się Iza.

— Tak, Pablo rozmawiał dzisiaj rano z lekarzem, który pracuje na tym oddziale. Jakiś jego dawny klient, jak zwykle. Co prawda nie mógł zdradzić szczegółów diagnozy Krawczyka, bo obowiązuje go tajemnica lekarska, ale, jak powiedział, wesoło z nim nie jest. Jedynym plusem… dla Krawczyka oczywiście… jest to, że wczoraj wreszcie udało się wybudzić go ze śpiączki.

— Ach, jednak! — ucieszyła się mimo woli Iza. — To dobrze! Znaczy… dobrze dla niego — doprecyzowała, widząc sceptyczną minę towarzyszki.

— Tak — przyznała z wahaniem Lodzia. — Sama się sobie dziwię, ale zareagowałam bardzo podobnie jak ty. Dobrze wiesz, że nie znoszę Krawczyka na tyle, na ile tylko można kogoś nie znosić… w środę byłam wręcz przekonana, że nienawidzę go jak nikogo innego na świecie. Ale teraz już emocje trochę mi opadły i kiedy zagrożenie z jego strony minęło, widzę, że to nie jest nienawiść tylko czysta obojętność. Nawet trochę mu współczuję, tak po ludzku. Oczywiście tylko trochę — zastrzegła — bo to, ile krzywdy nam wyrządził przez ostatni rok, powinno wyeliminować jakiekolwiek współczucie. Niemniej poczułam względną ulgę, kiedy Pablo powiedział mi, że on już odzyskał przytomność.

— A jak Pablo na to reaguje? — zapytała ostrożnie Iza.

— Bardzo spokojnie — odparła w zamyśleniu Lodzia. — Aż się zdziwiłam, bo jeszcze w środę był gotowy udusić drania własnymi rękami. Jednak takie sytuacje zmieniają postrzeganie. Jeśli ktoś ma choć odrobinę sumienia, nie umie cieszyć się z czyjegoś nieszczęścia, nawet w przypadku największego wroga.

— No właśnie — przyznała Iza.

— Ani Pablo, ani ja nie chcemy już nigdy mieć nic do czynienia z tym człowiekiem — podsumowała Lodzia. — Jednak oboje, tak zwyczajnie po ludzku, życzymy mu powrotu do zdrowia. Niech sobie wyzdrowieje i idzie swoją drogą… Bo mam nadzieję, że zrozumie tę nauczkę, którą dostał — dodała z przekonaniem. — I że już nigdy więcej nie przyjdzie mu do głowy robić takich rzeczy.

— Na to niestety nie ma gwarancji — zauważyła oględnie Iza. — Ale nadzieję trzeba mieć, ja też ją mam, bo Krawczyk, jak mówi Majk, to nie jest głupi facet i powinien umieć wyciągnąć wnioski z tego, co mu się przydarzyło. W każdym razie cieszę się, że widzę was już spokojnych i w dobrym humorze — uśmiechnęła się, obejmując Lodzię ramieniem. — Gdyby nie to, dzisiejsza impreza w ogóle by się nie odbyła. Majk był już gotowy ją odwołać, bo nie umiałby świętować urodzin bez ciebie i bez Pabla.

— Wiem, słyszałam — skinęła głową Lodzia, uśmiechając się ze wzruszeniem. — Majk to prawdziwy przyjaciel, Pablo zawsze może na niego liczyć, a w tej całej aferze wspierał go od początku do końca. Zwłaszcza w środę, kiedy było najgorzej — westchnęła, poważniejąc na to wspomnienie. — W trudnych chwilach wsparcie zaufanych przyjaciół to skarb. Natomiast jeśli chodzi o imprezę — dodała weselej — to ten pomysł z francuską oprawą kulinarno-muzyczną to był po prostu strzał w dziesiątkę! Przyznaj się, ty to wymyśliłaś? — mrugnęła do niej porozumiewawczo.

— Nie — pokręciła głową Iza. — To był pomysł Majka. Chciał zaskoczyć gości i nadać przyjęciu oryginalny rys, więc wpadło mu do głowy, żeby pójść w klimat francuski. A ponieważ ja akurat trochę się na tym znam… — skromnie zawiesiła głos.

— Rozumiem! — zaśmiała się Lodzia. — Majk to stary cwaniak, wie, jak wykorzystać atuty swoich pracowników! W sumie jak dobrze pomyśleć, to taki pomysł wręcz się narzucał! Skoro ma w zespole ciebie, specjalistkę od wszelkiej maści francuszczyzny, to szkoda by było nie zrobić z tego użytku!

Tymczasem przy wejściu na salę nowo przybyłe dwie dziewczyny zaczepiły krążącego tam Toma, witając się z nim wesoło. Były to Beata i Emilia. W oczy szczególnie rzucała się zmiana, jaka od poprzedniego razu nastąpiła w postaci tej drugiej — Emilia była dziś uśmiechnięta i tryskała dobrym humorem, nie wykazując ani cienia smutku, jaki wówczas osnuwał jej twarz i całą sylwetkę.

— Jest dzisiaj Iza? — zapytała Beata, rozglądając się po sali.

— Jest — skinął głową ochroniarz, którego mina z jednej strony wyrażała lekkie onieśmielenie ich wylewnym powitaniem, a z drugiej wskazywała na to, że sprawiło mu ono przyjemność. — Ale niestety nie ma czasu, bo obsługuje urodziny szefa — wyjaśnił, ruchem głowy wskazując na stół nakryty w okolicach baru. — Wszystko jest na jej głowie, bo dzisiaj mamy imprezę w stylu francuskim, a tylko ona się na tym zna.

— Ach, w stylu francuskim! — zdziwiła się Emilia.

— No — potwierdził Tom. — Dlatego nawet muza leci po francusku, nie wiem, czy słyszycie…

Wszyscy troje zamilkli na chwilę, by wsłuchać się w odgrywany cicho w tle utwór, w którego słowach rzeczywiście łatwo było rozpoznać charakterystyczny francuski akcent.

— Faktycznie — przyznała Beata, zerkając w stronę stołu urodzinowego. — O, nawet widzę Izę, rozmawia z kimś… fajną ma sukienkę, nie, Emi?

— Aha — zgodziła się Emilia, również z daleka wyszukując wzrokiem sylwetkę Izy. — Trudno jej nie zauważyć, świeci tą kiecką z daleka! Super wygląda, no, no! A powiedz mi, będzie dzisiaj disco? — zwróciła się do Toma. — Ostatnio nie tańczyłam, bo nie miałam humoru, za to dzisiaj chętnie bym się wyszalała na parkiecie!

— Będzie — zapewnił ją z powagą Tom. — Tylko że muza też w całości po francusku.

— Serio? — skrzywiła się lekko Beata i obie z Emilią wymieniły niepewne spojrzenia. — No to nie wiem, czy jest sens tu zostawać… Da się w ogóle przy tym tańczyć? — zapytała z przekąsem, zwracając się znów do Toma.

— Nie mam pojęcia — rozłożył ręce ochroniarz. — Ale myślę, że tak, Antek wie, co robi. Zapytajcie go, jak chcecie — dodał, wskazując w stronę konsoli, gdzie Antek i Karolina przygotowywali się właśnie do uruchomienia dyskoteki. — Ja się na tym nie znam.

— Oj tam, Beti, nie wydziwiajmy! — machnęła ręką Emilia. — Co nam szkodzi, potańczymy przy tym, co zagrają. Ja zresztą jestem nawet ciekawa tej francuskiej dyskoteki, zwłaszcza że to działka Izy. Nie chce mi się już nigdzie łazić, zostajemy tutaj i już!

— Okej — zgodziła się bez większego entuzjazmu Beata. — No to chodź, poszukamy jakiegoś miejsca na sali… Dzięki, Tomek! — uśmiechnęła się do ochroniarza, który kiwnął na to głową i wycofał się pod ścianę. — O, Emi, patrz! Tam jest wolny stolik, akurat na dwa miejsca, w sam raz dla nas!

Stanąwszy znów pod ścianą, Tom przez chwilę z sympatią śledził wzrokiem zajmujące miejsca dziewczyny, jednak w następnym momencie, gdy jego spojrzenie przypadkowo padło na jeden z sąsiednich stolików, pobladł nagle jak ściana i aż zachwiał się na nogach. Siedziały tam dwie koleżanki Darii, dokładnie te same, o których kilka tygodni wcześniej rozmawiał z Izą. Na szczęście nie patrzyły na niego, lecz podobnie jak on obserwowały spod oka Beatę i Emilię. Pomny rad Izy ochroniarz natychmiast odwrócił się do ściany i najwyższą siłą woli opanował zewnętrzne oznaki wrażenia, jakie zrobiła na nim ta okoliczność, dlatego, kiedy po kilkunastu sekundach znów zwrócił się twarzą w stronę sali, jego oblicze wyrażało kamienny spokój i najdoskonalszą obojętność.

Nie znaczyło to jednak, że kątem oka nie obserwował obu dziewczyn, które po krótkiej, konspiracyjnej naradzie odwróciły się na krzesłach w stronę sąsiedniego stolika i z radosnym okrzykiem udawanego zdziwienia zaczepiły Beatę i Emilię. Dziewczyny zareagowały na to wylewne powitanie z uśmiechem, choć bez oznak wielkiego entuzjazmu, a po kilku minutach rozmowy zgodziły się, by zsunąć ich dwa niewielkie stoliki i usiąść przy nich we cztery. Pogawędka rozwinęła się teraz na nowo, przy czym od czasu do czasu dyskretne spojrzenie którejś z nich biegło w stronę krążącego przy wejściu ochroniarza, ów zaś nie musiał być mistrzem psychologii, żeby wywnioskować z tego, iż właśnie go obgadywały.

Ponieważ wiedział, że dziewczyny znają się z uczelni, ta nagła komitywa bynajmniej go nie zdziwiła, a jedyne, czego w duchu sobie gratulował, to była ostrożność, jaką poprzednim razem zachował w rozmowie z Emilią. Tak… bardzo dobrze zrobił, że wówczas nie odkrył kart przed nieznajomą osobą, która z wierzchu wydawała się bardzo miła, ale w głębi była pewnie tak samo fałszywa jak tamte i teraz mogłaby im zdradzić jego tajemnicę! Dobrze zrobił, że wtedy głównie słuchał tego, co do niego mówiła, a sam niewiele opowiadał o sobie! Oto miał przed sobą najlepszy dowód, że nikomu na tym świecie nie można ufać do końca, a już na pewno nie kobietom… Cóż, Chudy niestety miał rację — kobiety to same kłopoty i najlepiej trzymać się od nich jak najdalej!

Muskularny ochroniarz westchnął na tę myśl, pokiwał melancholijnie głową i nie patrząc już na dyskutujące przy stoliku dziewczyny, powolnym krokiem zawrócił swą umowną trajektorią w stronę drzwi wejściowych do lokalu.

Rozdział osiemdziesiąty piąty

Kiedy Iza, która od kilkunastu minut rozmawiała na osobności ze znajomą blondynką z długim warkoczem, wraz z nią udała się na zaplecze i zniknęła tam na dobre, dopijający wodę mineralną Michał uznał, że teraz już naprawdę czas się stąd wynosić. Wprawdzie postanowienie opuszczenia lokalu podejmował wielokrotnie od jakichś dwóch godzin, w trakcie których zamówił już i skonsumował trzy wody mineralne, małe piwo i paczkę paluszków, za wszystko płacąc z góry, by w każdej chwili móc wyjść bez przeszkód, jednak następnie porzucał ten zamiar i zostawał na kolejnych pięć lub dziesięć minut, które niepostrzeżenie przeciągały się o drugie tyle. Niemniej teraz chyba rzeczywiście nie miał już tutaj nic do roboty, bowiem wnioski wyciągnięte z dłuższej obserwacji zachowania Izy były na tyle zadowalające, że dalsze ryzykowanie, iż zostanie zauważony i rozpoznany, mijało się z celem.

Wnioski te były dla niego uspokajające. Przez dwie godziny, jakie minęły od początku urodzinowej imprezy szefa Anabelli, Iza niewiele czasu spędziła przy stole, a z solenizantem rozmawiała krótko tylko dwa czy trzy razy, zapewne na temat szczegółów organizacyjnych. Przez resztę czasu albo uwijała się przy obsłudze gości na równi z dwiema innymi kelnerkami, albo w ogóle jej nie było, gdyż na długie kwadranse znikała na zapleczu, niewątpliwie nadzorując tam przygotowanie kolejnych dań, a być może i ogólne działanie lokalu. Michał zauważył bowiem, że pozostali członkowie zespołu, również ci pracujący na otwartej części sali, niejednokrotnie szukali jej, by o coś zapytać, a następnie wykonywali jej zalecenia. Jej zachowanie w istocie wskazywało na rutynowy dzień w pracy, dziś wyjątkowo uciążliwy ze względu na konieczność doglądania prywatnej imprezy szefa.

Co prawda Michałowi nie podobała się ta rola dyrygentki, świadczyła bowiem o jej wysokiej (w jego odczuciu, zbyt wysokiej) pozycji w hierarchii Anabelli, co na dłuższą metę mogło przywiązać ją mentalnie do tego miejsca i przez to skutecznie zniechęcić do powrotu na stałe do Korytkowa. Jednak z drugiej strony mimo wszystko imponowała mu odpowiedzialność, jaką powierzył Izie „ten cholerny Błaszczak”, którego Michał wprawdzie osobiście nie znosił, lecz który mimo wszystko, jak sam musiał obiektywnie przyznać, był obrotnym i skutecznym biznesmenem. To, że ów człowiek oddał w ręce Izy dużą część zadań zarządczych w swojej firmie, świadczyło niezbicie o jej wartości jako pracownika oraz niewątpliwie o wrodzonym talencie, jaki miała do prowadzenia interesów. Tak, to był jej wielki i niepodważalny atut… Teraz należało tylko popracować nad tym, by ukierunkować go we właściwą stronę.

Co do szefa Anabelli, wnioski z dwugodzinnej obserwacji zachowania Izy wprawdzie znacząco uspokoiły Michała, jednak bynajmniej nie skłoniły go do ocieplenia wrogiego nastawienia względem niego. Jakimś głębokim instynktem wyczuwał w nim niebezpiecznego przeciwnika, choćby z racji hipotezy, wszak wielce prawdopodobnej, że kiedy Iza skończy studia, będzie chciał zatrzymać ją na stałe w swojej firmie. Tak, to na pewno… ale nie tylko to. Było coś jeszcze, coś, czego Michał nawet nie chciał explicite formułować w myślach, gdyż zalążek tej idei już sam w sobie doprowadzał go do szewskiej pasji. Dlatego, kiedy Iza na długie kwadranse znikała na zapleczu, jego chmurny wzrok rzucany spod kaptura skupiał się na sylwetce Majka, który przez ostatnie dwie godziny prawie nie opuszczał swego towarzystwa, rozmawiając z gośćmi wśród cyklicznych salw serdecznego śmiechu. Mimo że dla Michała, w kontekście Izy, była to okoliczność korzystna, zdecydowanie do zaliczenia na plus, nie wiedzieć czemu szampański humor szefa lokalu, którego charakterystycznie rozczochrana czupryna z daleka rzucała się w oczy przy urodzinowym stole, jakoś wyjątkowo działał mu na nerwy.

A zatem tym bardziej należało już iść. Tak, zdecydowanie, nie miał tu nic więcej do roboty, teraz naprawdę lepiej było stąd zniknąć, żeby nie prowokować losu. A z Izą porozmawia za tydzień. Tak, porozmawia z nią, podpyta o wszystko, co go dręczy, i spróbuje skierować jej uwagę na właściwe tory. Co prawda ostatnio szło mu to strasznie opornie, jak po grudzie, zupełnie inaczej niż kiedyś, kiedy to wystarczało jedno słowo, by biegła za nim ślepo, dokąd tylko chciał… Ale to nic. Odzyska to. Odzyska jej uwagę, zaufanie i uczucie, jakim darzyła go w przeszłości. Odzyska wszystko! Wpłynie na nią jak dawniej i to właśnie z nią wróci do Korytkowa prowadzić interes ojca. Z nią, z nią jedną! Wyrwie ją z tego lubelskiego kontekstu, w którym poczuła się już chyba nazbyt swobodnie, i skłoni ją do powrotu tam, gdzie było ich miejsce. Jego i jej. Głupi był, że wcześniej tego nie rozumiał! Czy naprawdę musiał prawie ją stracić, żeby wreszcie dotarła do niego ta prawda?

Powracające z zamierzchłych czasów wspomnienie zakochanej w nim bez pamięci Izy, jej wzniesionych na niego brązowych oczu przepełnionych blaskiem najczulszej i najwierniejszej miłości oraz smaku jej ust, tak bezgranicznie mu oddanych i uroczych jak żadne inne na świecie, sprawiło, że Michał zadrżał. Miał ją już przecież! Była na wyciągnięcie ręki, gotowa trwać przy nim na dobre i na złe, spędzić z nim całe życie bez względu na wszystko! Tyle razy o tym mówiła, prosząc go o zapewnienia, że on myśli tak samo… Denerwowało go to wtedy, bo czuł się przez nią skrępowany i osaczony… ech, głupiec! Ona przecież chciała tylko wzajemności, poczucia, że to, co mu daje, było dla niego ważne! Jak mógł to zmarnować? Jak mógł pobiec za innymi i zostawić ją… właśnie ją… tę, za którą teraz oddałby wszystkie inne kobiety, jakie kiedykolwiek trzymał w swoich ramionach! Gdyby mógł cofnąć czas…

No i z czego ten Błaszczak tak się głupio śmieje? Humorek mu dopisuje, nie ma co. Aha, cwaniak jeden! Tak wysoko postawił Izę w swojej firmie, dał jej pozycję, władzę, poczucie sprawczości… Niby po co to zrobił? Niewątpliwie po to, by na stałe zatrzymać ją u siebie! Chytra sztuka! Umiał skorzystać z sytuacji, wziął ją pod włos, żeby sfidelizować ją i utrudnić jej w przyszłości decyzję o opuszczeniu tej cholernej knajpy. A to znaczy, że musiało mu na tym bardzo zależeć. I oby chodziło tylko o to! Bo jeśli w tym wszystkim było drugie dno… w tym, że awansował ją tak szybko… w tym, że pozwalał innym swoim pracownikom nazywać ją szefową… wszak sama Iza przyznała, że to jest dwuznaczne! A jeśli zrobił to specjalnie? Jeśli sam chciał tej dwuznaczności? I jeszcze ta komitywa, te ich spojrzenia, uśmiechy… Ech! Potworna myśl! Nie do zniesienia!

A z drugiej strony może to przesada? Przecież obiektywnie Iza nadal była wierna jemu, Michałowi! Sama mu to powiedziała, rok temu w Old Pubie jasno zaznaczyła, że nie chce być z nikim innym. Dlaczego miałby jej nie wierzyć? Co prawda podpadł jej mocno, a jego ojciec dodatkowo napsuł mu szyków tą idiotyczną działką od Andrzejczakowej, ale czy to tak naprawdę cokolwiek zmieniało? Obiektywne fakty były takie, że od ich rozstania sprzed pięciu lat Iza nie związała się z nikim innym, odrzuciła nawet względy bogatego, zakochanego w niej do szaleństwa Belga. Jej czyny mówiły więcej niż słowa i nawet jeśli miała do niego, Michała, uzasadniony żal, to jej serce prawdopodobnie nadal należało do niego. Przecież tyle razy powtarzała mu, że kocha tylko jego i będzie kochać już zawsze, do końca życia… a taka dziewczyna jak Iza nie rzuca słów na wiatr! Teraz trzeba tylko odzyskać jej zaufanie.

I tak będzie! O tak! Choćby miał stanąć na głowie, choćby nie wiadomo ile czasu miało mu to zająć, odzyska je! Zrobi wszystko, żeby znów ją mieć, tym razem na zawsze… Tak, tak będzie! Dopnie swego! Odzyska Izę i nie odda jej nikomu! Żaden Błaszczak ani inny cwaniak nie będzie już właził mu w drogę i śmiał mu się w twarz! Owszem, dzisiaj Błaszczak postawił na swoim, ale to się wkrótce zmieni! Już w najbliższą niedzielę to on, Michał, będzie miał swój czas i nie zmarnuje go. Ale teraz lepiej stąd iść. Nie ryzykować, że Iza nakryje go na szpiegowaniu albo że zapamięta go któraś z jej koleżanek. I przede wszystkim nie patrzeć już na tę głupio roześmianą gębę Błaszczaka! Tak, zdecydowanie… czas już się wynosić.

Powziąwszy to postanowienie, Michał jednym haustem dopił wodę ze szklanki, odstawił ją na blat, po czym, rzuciwszy jeszcze raz chmurne, wrogie spojrzenie w kierunku brylującego w towarzystwie swych gości szefa Anabelli, podniósł się od stolika i nieśpiesznie opuścił salę.


Ledwie młody mężczyzna w kapturze wyszedł z lokalu, towarzystwo z urodzinowego stołu również poderwało się ze swoich miejsc przy wtórze oklasków i przeciągłego, chóralnego okrzyku entuzjazmu. Z boku wyglądało to tak, jakby zakończyli już przyjęcie i odchodzili od stołu, jednak szybko okazało się, że tylko przenoszą się w inne miejsce, tym razem w okolice odsłoniętego parkietu, już wcześniej przygotowanego pod dyskotekę przez dwóch ochroniarzy Anabelli. Jednocześnie w drzwiach zaplecza ukazała się Iza ze swoją towarzyszką z blond warkoczem, po które została wysłana jedna z kelnerek, po czym wszystkie trzy dołączyły do przyjaciół zgrupowanych przy parkiecie. Siedzący na sali klienci również zauważyli, że chyba szykuje się początek dyskoteki, bo niektórzy zaczęli podnosić się z krzeseł i powoli przechodzić w tamtym kierunku.

Widząc to, didżej, któremu towarzyszyła jaśniutka blondynka o delikatnej urodzie, poprosił przez mikrofon o uwagę i zapowiedział, że, owszem, dyskoteka wkrótce się rozpocznie, jednak dziś będzie mieć inny charakter niż zwykle, bowiem odbędzie się wyłącznie przy wtórze muzyki francuskiej. Jego słowa powitał okrzyk zdziwienia i zdezorientowania ze strony zebranych przy parkiecie ludzi.

— Ma to związek z imprezą, jaką dziś wydajemy w lokalu z okazji jutrzejszych urodzin naszego szefa! — wyjaśnił wesoło Antek.

Wskazał przy tym na stojącego nieopodal Majka, który na te słowa postąpił krok do przodu i złożył wszystkim teatralny, komicznie przerysowany ukłon. Tłum natychmiast zareagował na to gromką owacją i okrzykami sympatii pod adresem powszechnie lubianego restauratora.

— Oczywiście nie powiem których, bo nie chcę zginąć z jego ręki! — zastrzegł Antek i roześmiał się na widok Majka, który na te słowa pogroził mu żartobliwie palcem. — Ale zapewniam, że nasz szef, jak zresztą widać gołym okiem, to bardzo młody człowiek! A ponieważ impreza odbywa się w stylu francuskim, to i muzyka musi być francuska! Może to nie jest do końca styl, w jakim od lat utrzymujemy nasze dyskoteki, ale dziś robimy wyjątek, bo specjalne życzenie szefa to dla nas absolutna świętość!

Nadal nieco zdezorientowany, ale jednocześnie coraz bardziej zaciekawiony oryginalną formułą dyskoteki tłum skwitował te słowa kolejną falą oklasków, za co Majk podziękował im szerokim uśmiechem.

— Tak czy inaczej proszę się nie martwić, bo razem z moją Karolinką — tu Antek cofnął się o krok i objął ramieniem zawstydzoną dziewczynę — wybraliśmy dla państwa najlepsze francuskie kawałki ever! To będą utwory, przy których, jak zaraz się przekonacie, nogi same rwą się do tańca!

To zapewnienie wystarczyło do tego, by klienci, wydając okrzyk entuzjazmu, zaakceptowali zaproponowaną konwencję i tym liczniej stłoczyli się przy parkiecie. Goście, którzy dotąd pozostali przy stolikach, w tym Beata, Emilia i dwie koleżanki Darii, teraz również zaczęli się podnosić i powoli podchodzić bliżej.

— Ale jeszcze nie zaczynamy! — zastrzegł Antek, wskazując na stojącą tuż obok niego paczkę przyjaciół Majka i Pabla. — Na początek specjalne zamówienie naszych gości, którzy w ramach prezentu urodzinowego chcą wykonać dla szefa układ walca wiedeńskiego!

— Ach! — roześmiała się publiczność, machając do Majka i podnoszeniem kciuków wyrażając poparcie dla tej inicjatywy. — Brawo!

— Dodam, że jest to już swego rodzaju tradycja w naszym klubie — mówił dalej Antek. — A została zapoczątkowana mniej więcej dwa lata temu przez tę oto parę! — z uśmiechem wskazał na przygotowanych do wyjścia na parkiet Pabla i Lodzię. — I to właśnie oni będą dziś prowadzić pozostałych! Chudy, światło! — dodał, zwracając się do kolegi, który w jego zastępstwie podjął się obsługi punktowego reflektora zawieszonego pod sufitem.

Uśmiechnięty Pablo wyprowadził Lodzię na środek parkietu, co zebrani powitali brawami, zaś za nimi wyszły trzy kolejne pary przyjaciół, przy czym w ich przypadku widać było, że entuzjazm do tańca wykazują jedynie panie, podczas gdy panowie wyglądają niczym posępne woły prowadzone na rzeź. Jednak nim wspomniana szóstka znalazła się na parkiecie, chętnie ustępując Pablowi i Lodzi centralnego miejsca, na które padał najsilniejszy strumień światła, jedna z pań ustawiła krzesło na skraju odsłoniętej podłogi, a następnie wraz z koleżankami stanowczymi gestami przyprowadziła i usadziła na nim Majka. Ów ze śmiechem poddał się ich rozkazom i rozłożywszy ręce w geście bezradności, bez protestu zajął wskazane miejsce. Tymczasem ta sama, elegancko ubrana kobieta o długich kasztanowych włosach podeszła do Antka i poprosiła go o przekazanie jej na chwilę mikrofonu.

— Małe dopowiedzenie i wyjaśnienie! — rzuciła dźwięcznym głosem, uśmiechając się do siedzącego na krześle Majka. — Jak już wspomniał Antek, za chwilę będziemy tańczyć walca dla naszego niezrównanego kolegi i przyjaciela Majka! — tu jej słowa na moment zagłuszył gromki okrzyk aprobaty i oklaski ze strony tłumu. — Natomiast on, jako solenizant, będzie naszym arbitrem i na koniec wybierze parę, która, jego zdaniem, najbardziej się postara i włoży w taniec najwięcej serca!

Zebrani przy parkiecie ludzie roześmiali się, zerkając na Majka, który na słowa Justyny swobodniej rozsiadł się na krześle, nonszalancko skrzyżował nogi i założył sobie w żartobliwym geście ręce na piersiach, przyjmując pozycję i minę surowego sędziego. Tymczasem Justyna pokiwała głową do Wojtka i Kajtka, którzy z daleka dawali jej porozumiewawcze znaki, i znów podniosła mikrofon do ust.

— Ale mamy jeszcze jedną małą prośbę! — ciągnęła. — A właściwie postulat, od którego nie ma wymówki! Mianowicie chcielibyśmy, żeby w walcu, który za chwilę wykonamy dla naszego solenizanta, wzięła udział przynajmniej jedna para reprezentująca Anabellę! Para wyłoniona spośród pracowników tego lokalu!

Jej słowa skwitował kolejny wybuch gromkich braw, zaś członkowie zespołu Anabelli, zajęci wykonywaniem swoich obowiązków w różnych miejscach sali, zareagowali na tę propozycję ze zdziwieniem, ale i z zaciekawieniem. Zarówno kelnerki, jak i barmanki, a także ochroniarze, poczuli się w ten sposób wywołani do uformowania zwartej grupy i dopingowania swej reprezentacji w walcu na cześć szefa, dlatego na sygnał Antka wszyscy natychmiast przerwali pracę i w ciągu kilkudziesięciu sekund zbiegli się w jedno miejsce, wysyłając naprędce na zaplecze Zuzię, by sprowadziła stamtąd również kucharki.

Iza, która zatrzymała się skromnie nieopodal Antka i Karoliny, z góry wiedziała, czym to pachnie, dlatego nie zdziwiło jej, kiedy zarówno goście Majka, jak i koleżanki oraz koledzy z zespołu natychmiast wytypowali ją do tańca w rzeczonej reprezentacji Anabelli. Karolina ze śmiechem pociągnęła ją za rękę, a Klaudia i Ola zawtórowały jej, wypychając koleżankę na parkiet.

— Z damską częścią pary nie mamy problemu! — podsumowała wesoło ich gesty Justyna. — Anabellę reprezentować będzie oczywiście Iza! Tym bardziej, że to ona jest dziś główną organizatorką naszej francuskiej imprezy! Chodź, Izunia, wyjdź na środek — zaprosiła nieprzekonaną do tej roli, ale posłusznie poddającą się jej dziewczynę. — Znamy już Izę i wiemy, że potrafi świetnie tańczyć — zaznaczyła, obejmując ją ramieniem. — A zwłaszcza walca! Więc teraz wytypujcie jeszcze spośród siebie jakiegoś pana! — dodała, zwracając się do zespołu restauracji, do którego właśnie dołączyła Zuzia i kucharki. — Tylko szybko, bo nie ma czasu… Antek, może ty?

Antek pokręcił przecząco głową, wskazując ręką na swoją konsolę na znak, że musi pilnować oprawy muzycznej, i na chwilę zapadła przerywana szeptami i śmiechami tłumu cisza, wśród której stłoczeni w ścisłej grupce członkowie ekipy Anabelli gorączkowo dyskutowali między sobą.

Tymczasem Iza zdążyła już na tyle pogodzić się z sytuacją, że postanowiła podejść do sprawy z humorem. Choć znała plan Justyny i jej przyjaciółek, dotąd miała cichą nadzieję na to, że uniknie walca, tym bardziej że zawsze tańczyła go z Victorem, on zaś, jak by na to nie spojrzeć, był naprawdę znakomitym tancerzem, jakiego próżno byłoby szukać wśród męskiej części zespołu Anabelli. Czy ktokolwiek z kolegów mógłby choć w pięćdziesięciu procentach równać się z Victorem? Nie, w żadnym wypadku, z nim nie miał szans nikt ze znajomych panów znajdujących się dziś na sali… no, może z wyjątkiem Pabla, ale on po pierwsze miał tańczyć z Lodzią, a po drugie nie należał do grona pracowników firmy. Dlatego, rozbawiona żartobliwą konwencją konkursu tanecznego, w której Majk miał zostać arbitrem, pomyślała, że skoro każą jej tańczyć, to należy nadać temu tańcowi jakąś wesołą formułę, która rzeczywiście mogłaby sprawić szefowi przyjemność i szczerze go rozśmieszyć. W skupieniu przesuwała więc wzrokiem po twarzach kolegów…

Nagle, olśniona pomysłem, który spontanicznie przyszedł jej do głowy, podbiegła do naradzającej się grupki i nie wdając się z nikim w dyskusję, złapała pod ramię Toma, którego możliwości taneczne, jak dobrze wiedziała, sytuowały się poniżej wszelkich norm. Koleżanki i koledzy, jak również Majk, paczka jego przyjaciół oraz klienci zebrani przy parkiecie zareagowali na jej gest wybuchem śmiechu i oklasków, zaś przerażony Tom cofnął się o krok i literalnie wrył się w ziemię, nie pozwalając się ruszyć w żadną stronę nawet o milimetr.

— Ja?! — wydukał z autentycznym przestrachem. — Nie, Iza, no co ty! Nie wygłupiaj się… przecież ja się do tego nie nadaję!

— Idziesz, Tomek! — zawołała wesoło Iza, z całej siły ciągnąc go za ramię. — No już! Tańczysz ze mną! No żesz, rusz się, człowieku, nie bądź taki uparty! Przecież to tylko dla żartu. Wybieram sobie na partnera ciebie i nie ma dyskusji! Słyszysz?! Idziemy! Polecenie służbowe! Będziesz tańczył ze mną dla szefa!

Aplauz, jaki wtórował jej słowom, zagłuszał je prawie całkowicie, a entuzjazm, jaki wszyscy wykazali wobec tego pomysłu, powoli skruszył opór Toma, który, choć w pierwszych sekundach miał minę, jakby zamierzał się rozpłakać, w końcu uległ i pozwolił Izie pociągnąć się na środek parkietu. Zarówno pozostali tancerze, jak i Majk, nie mówiąc już o reszcie ekipy Anabelli, skręcali się ze śmiechu na widok pary, która ustawiła się obok Pabla i Lodzi jako taneczna reprezentacja firmy. Drobna, ubrana w pomarańczową sukienkę sylwetka Izy niemal niknęła przy ogromnej, muskularnej postaci ochroniarza i jedynie jaskrawy kolor jej kreacji odrobinę łagodził tę wizualną dysproporcję.

— Nie martw się, Tomciu! — zagadnęła wesołym tonem, ustawiając się naprzeciw niego i kładąc mu dłoń na ramieniu. — No, stań w pozycji… zobacz, jak robią to inni. Nie martw się, będzie dobrze, zatańczymy jak na naszych nocnych próbach! Potraktuj to jako zabawę i prezent dla szefa! Zobacz, jak mu się podoba!

Tom zerknął niepewnie na pokładającego się na krześle, zaśmiewającego się do łez Majka i jego twarz nieco się rozjaśniła.

— No dobra — westchnął, kręcąc sceptycznie głową. — Ale serio, Iza… uprzedzam, że będzie mega kwas. Ja nie umiem tańczyć, a z tego, co ćwiczyliśmy, to już dawno wszystko zapomniałem.

— Nie przejmuj się tym! — zaśmiała się Iza, coraz bardziej ulegając atmosferze ogólnej wesołości, jaka teraz już do cna opanowała całą salę. — Będziemy improwizować!

Tymczasem zachwycona wizją szampańskiej zabawy reszta ekipy ustawiła się wzdłuż linii parkietu sąsiadującej z konsolą Antka i wszyscy naraz, klaskając w dłonie, rozpoczęli iście stadionowy doping, budząc tym jeszcze większe rozbawienie wśród zebranych gości.

— Iza-Tom! Iza-Tom! Iza-Tom! Ana-bella! Iza-Tom! Ana-bella!

Doping, któremu wtórowały napady nieopanowanego śmiechu zarówno tancerzy, jak i tłumów obserwujących przygotowania do walca, potrwały jeszcze dobrych kilka minut i dopiero po tym czasie Antek, z trudem opanowawszy rozbawienie, zapowiedział rychły początek utworu i poprosił o ciszę. Hałas stopniowo opadł, publiczność uspokajała się powoli, pozostałe pary również opanowały się i znów stanęły w gotowości do tańca. Światło na sali przygasło, tylko jego strumień padający z reflektora, którym sterował Chudy pod wodzą Karoliny, jasno oświetlał sam środek parkietu, a ściślej jego pustą przestrzeń między trzema parami stojącymi w centrum — Lodzią i Pablem, Justyną i Wojtkiem oraz Izą i Tomem. Jeszcze kilkanaście sekund, które Antek pozostawił na uciszenie się ostatnich szmerów i z głośników huknęła muzyka w rytmie walca wiedeńskiego.

Dostojna, majestatyczna muzyka, a także ciekawość publiczności co do jakości tańca w wykonaniu poszczególnych par, w tym zwłaszcza pary reprezentującej Anabellę, chwilowo wygasiły panujące na sali rozbawienie, które obecnie zamieniło się w skupienie podszyte zaintrygowaniem. Jedynie koleżanki i koledzy Izy i Toma nadal kipieli ze śmiechu, obserwując nieporadne ruchy ochroniarza, który sztywno objął dziewczynę wpół i w obawie, by nie podeptać jej po palcach, wbił wzrok w podłogę, całą uwagę koncentrując na tym, gdzie stawia swoje olbrzymie stopy. Iza, świadoma tego, że w każdej chwili któraś z jej nóg rzeczywiście może zostać zmiażdżona pod wielkim jak kajak butem Toma, bardziej skupiała się na bieżących unikach niż na trzymaniu się kroków walca, co sprawiło, że oboje pod względem jakości tańca szybko zaczęli odstawać na tle innych par, zwłaszcza w porównaniu ze znakomicie tańczącymi Pablem i Lodzią.

„Jednak nie ma to jak dobry partner do tańca” — pomyślała Iza, sztywno zakleszczona w objęciach Toma, który tańczył jak drąg z mięśniami mocno spiętymi ze stresu. — „Może Tomek to jednak nie był najlepszy pomysł? Robimy z siebie niezły cyrk… Niby to tylko zabawa, ale może jednak Chudy albo Tymek zrobiliby to lepiej? Przynajmniej nie bałabym się aż tak, że mnie nadepną…”

Obserwujący ich koledzy z zespołu nadal dopingowali ich z daleka uśmiechami i aprobującymi ruchami dłoni, jednak nawet oni zbyt wyraźnie widzieli różnicę pomiędzy tańcem Izy z Victorem, który niejednokrotnie mieli już okazję obserwować, a ową parodią walca w wykonaniu Toma. Również Majk, który na początku zaśmiewał się do rozpuku z awangardowego składu pary reprezentującej jego firmę, teraz spoważniał i z lekkim niesmakiem, a nawet zaniepokojeniem śledził niezgrabne ruchy ochroniarza, jakby sam również bał się o to, iż ów dotkliwie podepcze po nogach swą zwiewną partnerkę. Na taniec pozostałych przyjaciół praktycznie nie zwracał uwagi, mimo że wszyscy, nawet Kajtek i Dominika, tańczyli o niebo lepiej.

Z każdym krokiem Toma, choć publiczność rozumiała żartobliwą konwencję tańca, do którego zaciągnęła go Iza, wśród obserwującego ich tłumu coraz częściej zaczęły się odzywać parsknięcia śmiechem i niezbyt pochlebne uwagi podszyte ironią.

— Świetna reprezentacja klubu! — zaśmiał się ktoś na tyle głośno, że jego słowa przebiły się przez grającą głośno muzykę. — Haha! Majk, serio nie stać cię na więcej?!

Mimo że dowcipniś natychmiast został uciszony zniecierpliwionymi syknięciami swych sąsiadów, Majk, do którego uszu dotarł ten komentarz, spoważniał teraz jeszcze bardziej i w milczeniu, z zagryzionymi wargami śledził niezręczne ruchy Toma tańczącego niczym przysłowiowy słoń w składzie porcelany. Tymczasem Iza, uznając, że trzeba ratować sytuację, przypomniała sobie o zaleceniach, jakie swego czasu dała koledze w kwestii tańca z Darią, i podniosła głowę, by zbliżyć usta do jego ucha.

— A teraz skup się, Tomciu! — powiedziała do niego. — Robimy nasz numer z podnoszeniem partnerki w górę… pamiętasz?

— Aha — mruknął Tom, który teraz już do końca stracił koncentrację i jeszcze bardziej wypadł z rytmu. — Dobra… tylko powiedz mi kiedy, okej?

Jednocześnie zarzucił układ walca i położył obie dłonie na jej talii, przygotowując się do wykonania polecenia, co sprawiło, że przestał panować nad nogami i niechcący przydepnął jej palce.

— Auć… uważaj! — zdyscyplinowała go Iza, odruchowo odskakując od niego. — Dobra, najwyższy czas na naszą figurę. Poczekaj, odliczę… trzy… dwa… jeden… i…!

— Stop! — rozległ się nagle stanowczy głos Majka, który, widząc, że Tom przydepnął Izę, jak oparzony zerwał się ze swojego krzesła i dał znak Antkowi, że ma zatrzymać muzykę.

Walc urwał się w pół nuty, a zdezorientowane pary, w tym również Iza i Tom, zatrzymały się na środku parkietu.

— Co jest, stary? — rzucił z niezadowoleniem Pablo.

— Chwila! — odparł uspokajająco Majk, zmierzając w stronę Toma i Izy. — Zaraz puścimy walca od nowa, ale najpierw muszę zdjąć z parkietu tego mistrza, zanim zrobi komuś krzywdę!

Po czym, podszedłszy do Toma, stanowczym ruchem głowy wskazał mu, że ma puścić Izę i odejść na bok.

— No już! — rzucił do niego rozkazującym półgłosem. — Zjeżdżaj mi stąd, patałachu!

Choć słowa te, niedosłyszalne dla publiczności, stanowiły jawnie negatywną ocenę tańca Toma, ów przyjął decyzję szefa nie tylko bez żalu czy protestu, ale wręcz z radością i wdzięcznością, a w całej jego postawie można było dostrzec teraz przeogromną ulgę. Natychmiast zluźnił uścisk, w którym nawet po ustaniu muzyki nadal bezwiednie gniótł Izę, i odsunął od niej, a następnie czym prędzej czmychnął z parkietu, starając się wtopić w tłum. Pech chciał, że trafił wprost na miejsce, gdzie stały Beata, Emilia i dwie koleżanki Darii, co jeszcze bardziej zbiło go z tropu, jednak, na jego szczęście, rzadko kto patrzył teraz na niego, bowiem wszystkie oczy utkwione były w postaci szefa lokalu w oczekiwaniu na moment, kiedy każe wznowić walca. Ów, odprowadziwszy wzrokiem Toma, przeniósł teraz spojrzenie na Izę, która w niemej odpowiedzi uśmiechnęła się do niego bezradnie, rozłożyła ręce i również odwróciła się, by zejść z parkietu.

— Nie, ty zostajesz! — zatrzymał ją Majk.

Odwróciła się zaskoczona. Również pozostałe pary stojące na parkiecie spojrzały ze zdziwieniem na solenizanta, podobnie jak reszta zespołu Anabelli… ba, zdawać się mogło, że wszyscy zebrani na sali wstrzymali teraz oddech, jakby przeczuwali, że za chwilę nastąpi coś spektakularnego. I tak się stało. Majk szybkim, zwinnym ruchem ściągnął z siebie skórzaną kurtkę, odwrócił się i zamachnąwszy się, posłał ją w poprzek parkietu w kierunku opuszczonego krzesła arbitra. Kurtka co prawda spadła tuż obok, jednak stojąca niedaleko Klaudia natychmiast schyliła się i podniosła ją, a następnie ułożyła ją na oparciu krzesła, nie odrywając oczu od sceny rozgrywającej się na środku parkietu.

Szef lokalu, który obecnie został w szarej koszuli przetykanej połyskującą jedwabną nicią, swobodnym gestem przesunął sobie ręką po włosach i postąpiwszy w stronę zdezorientowanej Izy stojącej wciąż w tym samym miejscu, wyciągnął ku niej prawą dłoń, schylając się lekko w pełnym powagi ukłonie. Zdumiona publiczność, odgadując w tym wymownym geście zaproszenie do tańca, na chwilę zaniemówiła, po czym nagle huknęła jak wulkan gorącymi brawami i okrzykami uznania. Parom przyjaciół stojącym nieopodal na parkiecie z zaskoczenia opadły szczęki, a Pablo i Lodzia spojrzeli na siebie z mieszaniną oszołomienia i niedowierzania.

Iza patrzyła na Majka szeroko otwartymi oczami.

— Chcesz zatańczyć? — zapytała zdziwionym tonem na tle aplauzu tłumu, który prawie całkowicie zagłuszał jej przyciszony głos. — Ale… jak to? Przecież sam mówiłeś… rezerwacja sentymentalna…

Majk uśmiechał się, wciąż nie cofając dłoni wyciągniętej ku niej w nalegającym geście.

— Owszem — odparł swobodnie. — Nie pierwsza i nie ostatnia. No już… zatańcz ze mną, elfiku. Potraktuj to jako wyjątek w trybie terapii.

Oczy Izy zalśniły nagle niezmierzoną, oszałamiającą radością.

— Ach! — uśmiechnęła się, chętnie podając mu dłoń i odwzajemniając symboliczny ukłon. — Skoro tak, to co innego! Jak sobie życzysz, szefie!

Majk odpowiedział jej jeszcze promienniejszym uśmiechem, który rozświetlił jego twarz aż po głębiny oczu, po czym stanowczym gestem przyciągnął ją do siebie i obejmując ją drugą ręką wpół, zerknął przez ramię na Antka, ruchem głowy dając mu znak, że ma wznowić muzykę. Ta natychmiast popłynęła z głośników, Antek bowiem spodziewał się tej komendy i w lot czytając w myślach szefa, puścił walca nie od przerwanego miejsca, tylko od początku. Pary znów ruszyły wśród burzy oklasków, które niemal zagłuszały muzykę, bowiem nikt w lokalu jeszcze nigdy nie widział szefa Anabelli na parkiecie, a nawet jego wieloletni przyjaciele, którzy znali go z dawnych czasów, zdążyli już przyzwyczaić się do faktu, że Majk nie tańczy i że żadna, nawet nadludzka siła nie jest w stanie go do tego zmusić. Niedziwne więc, że po pierwszej fali zdumienia wszyscy, w tym również pozostałe tańczące pary, skupili wzrok właśnie na nim, by zobaczyć, jak będzie sobie radził.

A radził sobie doskonale. Pomimo długiej przerwy w trenowaniu umiejętności, którą niegdyś opanował do perfekcji, w jego ruchach i całym zachowaniu nie było widać ani cienia niepewności czy spięcia. Ba! Wręcz można było pomyśleć, że tylko czekał na to, by móc uwolnić z siebie kotłującą się od lat gdzieś we wnętrzu niespożytą energię! Nawet osoby, które znały go tylko z widzenia lub wcale, nie mogły nie dostrzec, że aż kipiał od środka pragnieniem wyzwolenia owej energii i pofrunięcia po parkiecie w rytm muzyki, pociągając za sobą dziewczynę w jaskrawej pomarańczowej sukience, której drobna i zwiewna, lekka jak motyl sylwetka zdawała się być stworzona do tańca.

Wciąż oszołomiona tym nagłym zwrotem akcji Iza, nadal nie mogąc do końca uwierzyć w to, co się dzieje, poddała się w pełni gestom Majka tak samo, jak zazwyczaj z pełnym posłuszeństwem poddawała się gestom Victora. Wystarczyło jej kilka pierwszych kroków, by z radością i uznaniem odnaleźć w nim równie znakomitego tancerza, który doskonale wie, w jaki sposób należy prowadzić partnerkę po parkiecie. Jakaż ogromna, nieopisana różnica w porównaniu ze sztywnym i niezdarnym Tomem! Oboje w mgnieniu oka dostosowali się do wspólnego rytmu i zupełnie nie zważając na kroki walca, które układały im się instynktownie same, popatrzyli sobie w oczy z niemożliwą do wysłowienia radością, która nie tylko opromieniała ich twarze, ale przejawiała się w każdym ruchu ich postaci.

Skąd w sercu Izy brała się ta szalona, niemal obezwładniająca radość? Czy tylko z samego tańca, który niósł ich po parkiecie w zgodnym rytmie, jakby wokół nie istniało nic poza tym? Nie, zdecydowanie nie. Iza nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Owa radość brała się z poczucia, że oto Majk, uwolniwszy się w ten sposób od kolejnego sentymentalizmu, który od lat pętał jego serce i duszę, zrobił kolejny krok ku światłu… kolejny mozolny krok naprzód w ich trwającej już od niemal półtora roku terapii złamanych serc! W dniu dzisiejszym był to już drugi krok, bo przecież impreza urodzinowa à la française, budząca podobne skojarzenia z Anią, również odczarowywała jeden z dręczących go od dawna sentymentalizmów. A zatem znów przekroczył samego siebie! Jednego wieczoru wykonał aż dwa kroki ku wolności! Jak lekko i szczęśliwie musiał się dziś czuć! A co najważniejsze, ona, Iza, całym sercem cieszyła się razem z nim!

O tak, cieszyła się, wreszcie się cieszyła… Minął już ten dziwny czas, kiedy myśl o jego uwolnieniu ze szpon dawnych demonów nie sprawiała jej przyjemności. Minęły dni, kiedy w głębi duszy odczuwała wobec niego jakiś absurdalny żal o to, że chciał się oderwać od dawnych idées fixes i próbował jaśniej myśleć o przyszłości. Jakież to było głupie, jakież niepotrzebne! Jak mogła być tak nieczuła i ograniczona, żeby irytować się z powodu jawnie pozytywnych zmian, jakie zachodziły w jego myśleniu i zachowaniu! Przecież dziś gołym okiem było widać, jak bardzo pomogła mu ich terapia! Przełamał się, wreszcie się przełamał! I to ona, jako jego terapeutka, była pierwszą osobą, z którą stanął na parkiecie po ponad siedmiu latach od ostatniego walca z Anią!

W pamięci frunącej w objęciach Majka dziewczyny odezwały się jego wypowiedziane smutnym głosem słowa sprzed ponad roku, kiedy to, leżąc po pijaku na podłodze w gabinecie Anabelli, zwierzał jej się z tego właśnie sentymentalizmu.

Ponad sześć lat temu… no, już prawie siedem… zatańczyliśmy razem ostatniego walca. Ostatniego dla mnie oczywiściePrzysiągłem sobie wtedy, że w takim razie to będzie ostatni taniec w moim życiu. Pożegnalny taniec z jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem… Frajerstwo i głupota, co? Wiem o tym doskonale. Ale jednak od tamtej pory nie złamałem tej przysięgi

A potem jej współczujący głos. Ale może jeszcze kiedyś ją złamiesz? Może jeszcze kiedyś z kimś zatańczysz

I jego odpowiedź. Nie. Gdybym jeszcze kiedyś z kimś zatańczył, zwłaszcza walca… miałbym poczucie, że bezpowrotnie coś straciłem.

I oto dziś nadszedł dzień, kiedy jednak złamał tę przysięgę! Złamał ją z radością, która promieniała z jego oczu i z każdego gestu, która unosiła ich oboje po parkiecie niczym dwa napełnione helem baloniki. Złamał ją spontanicznie, bo tak ułożyła się sytuacja, przekroczył granicę pod wpływem chwili, poirytowany nieporadnym tańcem Toma. Lecz jakaż zmiana musiała nastąpić w jego głowie i sercu w ciągu tych kilkunastu miesięcy, skoro w ogóle do tego doszło! Po tylu latach stanął do walca… właśnie do owego symbolicznego walca!… i nie tylko nie myślał o tym, że coś traci, ale zachowywał się wręcz, jakby wszystko zyskał! No… może nie wszystko, wiadomo… ale jednak dużo. Wolność. Spokój ducha. Radość i nową energię. A być może i nowy sens życia!

Aplauz obserwujących ich tłumów nie słabł, częściowo zagłuszając muzykę. Szczególny doping dla szefa biegł ze strony zespołu Anabelli, zdumionego tym niespodziewanym publicznym występem, ale w głębi duszy dumnego z jego spektakularnych umiejętności tanecznych. Również przyjaciele z przyjęcia urodzinowego, choć z początku próbowali podjąć taniec, za nic w świecie nie potrafili skupić się na nim, lecz bez przerwy, z mieszaniną uznania i niedowierzania zerkali w stronę Majka, który z wprawą doświadczonego tancerza wiódł po parkiecie Izę miękko poddającą się jego gestom.

Nim minęły dwie minuty walca, pozostałe pary po kolei poschodziły z parkietu, zatrzymując się nieopodal wiwatującej grupki pracowników Anabelli, by stamtąd móc bez przeszkód obserwować solenizanta. O ile jednak Justyna, Dominika i Asia oraz ich mężowie patrzyli na to z uśmiechami na obliczu, żartując między sobą i co chwila podnosząc kciuki na znak uznania, o tyle Pablo i Lodzia, którzy zeszli z parkietu jako pierwsi, przyglądali się tańczącej parze z poważnymi i jakby lekko zaniepokojonymi minami. Od czasu do czasu Lodzia podnosiła na męża swe śliczne błękitne oczy i oboje wymieniali znaczące spojrzenia, mimo że od chwili, kiedy Majk rozpoczął taniec, żadne z nich nie wypowiedziało na głos ani słowa. Bez wątpienia wynikało to z faktu, iż, pomijając Izę, były to jedyne osoby na tej sali, które w pełni zdawały sobie sprawę z wagi tego wydarzenia i przynajmniej do pewnego stopnia znały jego drugie dno.

Iza dość późno zorientowała się, że zostali na parkiecie sami, mimo że doskonale zdawała sobie sprawę z sensacji, jaką dzisiejszego wieczoru stał się ich taniec. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że to Majk, nie ona, był dziś niekwestionowaną gwiazdą imprezy, to zaś sprawiało jej swoistą ulgę, bowiem nigdy nie lubiła znajdować się w epicentrum uwagi. Lecz skoro tak ułożył się bieg wydarzeń, że to z nią miał zatańczyć po raz pierwszy po tak długiej przerwie… Cóż zresztą było w tym dziwnego? Z kim innym miałby złamać tę psychiczną blokadę, jeśli nie z nią, swoją terapeutką, ze strony której nie musiał obawiać się żadnych niezręcznych podtekstów czy aluzji? Ona sama też nie musiała zaprzątać sobie tym głowy, a to dawało jej niezrównany komfort psychiczny. Mogła popłynąć z nim w każdy wymiar kosmosu, spokojna i bezpieczna, przepełniona bezgranicznym zaufaniem. Przy nim nie musiała stresować się jak przy Victorze, którego umizgi i czułe słówka wprawiały ją w stan dyskomfortu i ciągłego napięcia, nie pozwalając czerpać niezmąconej radości z tańca. Przy nim czuła się tak nieskończenie lekka i szczęśliwa… o tak, szczęśliwa! Przez tych kilka minut tańca naprawdę szczęśliwa!

On zresztą czuł to samo, wiedziała to. Niezawodnym instynktem bratniej duszy rozpoznawała w nim ową niepohamowaną eksplozję energii, którą gołym okiem mogli zaobserwować z boku również inni goście Anabelli, i rozumiała, że w tym momencie on też był szczęśliwy… szczęśliwy bez zastrzeżeń! Skąd miała tę pewność? Chyba po prostu widziała to w jego oczach… w tych uśmiechniętych stalowoszarych oczach, do których tak bardzo pasował kolor jego koszuli i które napełniał niezwykły blask… tak niezwykły, że chwilami, kiedy w rytmie walca frunęli po parkiecie, wydawało jej się, że odbija się w nich błękit pogodnego nieba… a zaraz potem że jaśnieje w nich srebrzysta poświata księżyca w pełni, który widziała na balu sylwestrowym w Liège.

Jakże inaczej, o ileż swobodniej tańczyło jej się z Majkiem niż z Victorem! Czy to z powodu owego niezachwianego poczucia bezpieczeństwa i zaufania bez granic, czy też może, najzwyczajniej w świecie, z racji tego, że Majk był o dobre pół głowy wyższy od Victora, przez co pozycja ich ciał, zwłaszcza przy wykonywaniu niektórych figur, była dla niej znacznie wygodniejsza? Nieistotne! Tak czy inaczej był to taniec, którego bez cienia wątpliwości miała nie zapomnieć już do końca życia… jeden z tych okruchów wieczności, jakie są najbardziej warte tego, by trafić do skarbca najpiękniejszych wspomnień aż po grób.

„Cudownie… cudownie!” — myślała z zachwytem, poprawiając dłoń na jego ramieniu po kolejnym szalonym półobrocie, który musieli wykonać, dotarłszy do skraju parkietu. — „Jesteś genialny, szefie! Dziewczyny na całej sali szaleją już za tobą jak za dawnych lat! A ja jestem dzisiaj elfem, który tańczy!” — uśmiechnęła się trochę do siebie, a trochę do Majka, który właśnie ułożył obie dłonie na jej talii i porozumiewawczo spojrzał jej w oczy na znak, że planuje unieść ją w powietrznym piruecie. — „Ach!… co za szaleństwo! Tańczący elf to ja! Tak jak mówił Vic… i jak zapowiedziała mi we śnie pani Ziutka… Jestem elfem, który wreszcie tańczy! Właśnie dziś!”

Zachwycona, oszołomiona szybkim tempem powietrznego obrotu nad parkietem, w uniesieniu przymknęła oczy, po chwili znów ufnie lądując w ramionach Majka, którego ciepło i znajomy, delikatny zapach eau de Cologne były dla niej najlepszą gwarancją bezpieczeństwa. Nie myślała teraz zupełnie o krokach, jej roztańczone ciało wykonywało wszystkie ruchy jak natchniony automat, oddawszy się całkowicie w jego ręce. Przez głowę przebiegła jej wątła i ulotna myśl, a raczej pytanie, czy mogłaby kiedyś zatańczyć tak z Michałem… Odsunęła je jednak szybko od siebie, jakby sama bała się na nie odpowiedzieć albo zwyczajnie nie chciała zawracać sobie teraz tym głowy. Ach, nie, teraz lepiej nie myśleć ani o tym, ani o niczym innym… nie myśleć, nie rozpraszać się! Jeszcze na minutę lub dwie oderwać się od szarej codzienności i popłynąć w rytm muzyki… uwolnić duszę, by jak rakieta pomknęła aż do gwiazd… nacieszyć się lekkością i szczęściem tańczącego elfa!

Znów przymknęła oczy, pozwalając prowadzić się na oślep. Czuła się teraz jak na zalanej światłem łące ze swojego snu… Gdzie to było? Gdzie wówczas tańczyła niczym motyl w promieniach słońca? Czy to nie była przypadkiem rozległa przestrzeń Majkowego końca świata? Majkowego oraz jej — ich końca świata, jak ostatnio podkreślił, mimo że ona, jak dotąd, odwiedziła to miejsce tylko raz. Lecz przecież drugi i trzeci raz była tam we śnie… Tak, to było tam! Teraz są wśród tłumu ludzi, a jednak ona ma wrażenie, jakby tańczyli na tamtym odludnym pustkowiu pod starym rozłożystym dębem na wzgórzu. Dziwne… są wszak w podziemiach kamienicy i tańczą na parkiecie w sztucznym świetle reflektora, a jej zdaje się, że pod powiekami migają jej promienie wiosennego słońca… Czy to rodzaj bilokacji? Już nieraz przeżywała taki dziwny stan… dziwny i zarazem cudowny, metafizyczny…

Jakże przyjemne było to rozdwojenie jaźni! Zdumiewający stan fluktuacji, w którym tylko jedno pozostawało niezmienne — to, że i tu, i tam był przy niej Majk. O tak, wszędzie byli razem! Razem, we dwoje, spięci w jeden system naczyń połączonych, których główną funkcją była wymiana życiodajnej energii… Taniec sprawiał, że oboje napełniali się nią aż po brzegi serc i dusz, chłonąc ją na kolejne godziny, dni i tygodnie, w tajemniczy sposób nabierając sił do najbardziej intensywnego działania i najbardziej wymagających wyzwań. Jak samochód, który po zatankowaniu pełnego baku paliwa może jechać dalej, pokonując kolejne setki kilometrów… aż do następnego tankowania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 68.22