E-book
7.35
drukowana A5
63.29
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 6


Objętość:
395 str.
ISBN:
978-83-8351-826-8
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.29

Rozdział sześćdziesiąty dziewiąty

„Oby tylko Robik zgodził się przyjąć usługi mecenasa Giziaka” — myślała w zafrasowaniu Iza, wpatrując się w rozległe polne krajobrazy widoczne zza szyby okna pędzącego pociągu. — „Muszę chyba porozmawiać z nim sam na sam i odsłonić mu co nieco tajemnicy, żeby wiedział, na czym stoimy. Przecież najważniejsze jest to, żeby ochronić Melę. Przed nami kilka bardzo strategicznych tygodni…”

Był Wielki Czwartek i dziewczyna wracała właśnie na święta do Korytkowa. Świąteczną atmosferę i radość z kilku dni odpoczynku zaburzała jej jedynie sprawa Krawczyka, który co prawda od czasu rozmowy w kawiarni przepadł jak kamień w wodę i więcej się nie odzywał, jednak jego szantaż nadal wisiał nad nią jak miecz Damoklesa i spędzał jej sen z powiek. Na szczęście przez cały czas czuła wsparcie Majka i Pabla, co pozwalało jej podchodzić do sprawy spokojnie i z dystansem, a także działać, skupiając uwagę na konkretach, zamiast bezproduktywnie dręczyć się myślami.

W Korytkowie miała spędzić święta oraz następujące po nich kilka kolejnych dni, kiedy to Majk dla dobra sprawy udzielił jej krótkiego urlopu, a do Lublina wrócić dopiero w połowie kwietnia, tuż przed zaplanowanym przyjazdem belgijskiej ekipy na urodziny Pabla i Lodzi. Dzień przed wyjazdem do domu dostała od Pabla zadanie skontaktowania się z jego kolegą z Radzynia Podlaskiego i przekazanie w jego ręce sprawy Agnieszki, a następnie, jeśli udałoby się namówić na to Roberta, również sprawy spornej działki od Andrzejczakowej.

Pablo, indagowany przez Majka, który w trosce o Izę prosił go zachowanie najwyższej ostrożności i dopełnienie wszelkich starań, by wykluczyć możliwość ewentualnej współpracy mecenasa Giziaka z Krawczykiem, przeprowadził z kolegą serię rozmów telefonicznych, a nawet spotkał się z nim osobiście w Lublinie, korzystając z okazji, że ów miał tam akurat do załatwienia jakąś sprawę zawodową. Uznawszy go w ostatecznym rozrachunku za zaufanego sojusznika, przekazał Izie jego dane, adres i telefon z poleceniem, by tuż po świętach stawiła się u niego w Radzyniu wraz z Agnieszką w celu wstępnego nawiązania kontaktu.

Bartek przeprowadzi ją bezboleśnie przez wszystkie etapy — zapewnił ją przez telefon. — A w tej drugiej sprawie będziecie się dogadywać na bieżąco. Mamy już kilka pomysłów, ale to na spokojnie… wszystko po kolei. Na razie spotkajcie się w Radzyniu.

Iza jechała zatem do domu nie tylko na odpoczynek, ale też z konkretną misją do spełnienia. Nie chciała jednak, by to zdominowało jej czas spędzony w rodzinnym domu, dlatego, kiedy pociąg wjechał w las rozbuzowany soczystą wiosenną zielenią, jej myśli pobiegły w stronę znacznie przyjemniejszych spraw.

„Mela zaczęła już szósty miesiąc” — pomyślała, mrużąc oczy od silnych promieni słońca przebłyskujących przez gałęzie mijanych drzew. — „Kto by pomyślał… Jak ten czas leci!”

Uśmiechnęła się do siebie z melancholią. Tak… czas biegł… przemijał… gnał do przodu niczym pędzący pociąg, wypisz wymaluj jak ten, którym teraz jechała… zostawiał w tyle kolejne miesiące i lata… Mijały niepostrzeżenie w ferworze pracy i codziennych czynności, każdemu dodając lat i prowadząc go od początku życia w stronę jego końca. Tak minęło życie jej rodziców, a także krótkie życie Hani i długie pana Szczepana, którego każdy dzień przez pięćdziesiąt lat był naznaczony żalem i tęsknotą. Iza sama była jeszcze bardzo młoda, owszem, w sierpniu miała skończyć dopiero dwadzieścia trzy lata, jednak to, co dotąd zdążyła już przeżyć, subiektywnie dodawało jej wieku, na tyle, że obecnie coraz świadomiej patrzyła zarówno w przeszłość, jak i w przyszłość. Czy to, co było już za nią, miało większą wartość od tego, co dopiero miało nadejść? Jeszcze rok temu była przekonana, że tak… lecz dziś, nie wiedzieć czemu, odnosiła zupełnie przeciwne wrażenie. Coś na dnie jej duszy, ów tajemniczy chochlik pochodzący z głębin podświadomości po raz kolejny podpowiadał jej, że nic nie było takie, jak dotąd myślała… i że jeszcze wszystko przed nią…

„Przyszłość to biała karta i nowa nadzieja” — dumała, opierając głowę za siedzeniu i przymykając oczy. — „I trzeba jej się poddać, nie blokować jej, nawet jeśli wydaje nam się, że ta nadzieja nie ma racji bytu. Przecież nigdy nie możemy do końca wiedzieć, co jest złudzeniem, a co nim nie jest… Jak to ujął Majk? Jeśli przez całe życie będziemy ulegać złudzeniom, ryzykujemy tym, że stracimy z oczu coś, co jest naszą prawdziwą nadzieją… Świetnie powiedziane, szefie. To dla mnie kolejne motto, którego muszę się trzymać.”

Pod przymkniętymi oczami wyświetliła jej się łagodnie uśmiechnięta twarz Majka i jego stalowoszare oczy, w których zawsze odnajdowała samo ciepło i dobro — oczy jej najlepszego, najprawdziwszego przyjaciela, terapeuty i nauczyciela. Przecież on też tak wiele w życiu przeżył, jemu również tak bezwzględnie odebrano nadzieję… lecz paradoksalnie to właśnie on tak pięknie o niej mówił! Czy to nie był dla niej kolejny znak, że póki życie trwa i pędzi do przodu, nie powinna o niczym przesądzać?… i że tak naprawdę jeszcze wszystko jest możliwe?…

Myśl przerwał jej dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiło się imię Victora.

— Mam znakomite wieści, Isabelle! — oznajmił jej podekscytowanym tonem, po którym słychać było, że aż pęka z dumy. — Zgadnij, co chcę powiedzieć!

Iza uśmiechnęła się, rozbawiona jego entuzjazmem.

— Dostaliście finansowanie polskiego projektu?

— Tak jest! — zawołał z radością. — Wiedziałem, że się domyślisz! Dziś poznaliśmy wyniki konkursu i nasz projekt zakwalifikował się do finansowania. Od września będziemy realizować go w Warszawie!

W jego głosie brzmiało takie podniecenie, że Iza aż prychnęła śmiechem.

— Mes félicitations, Victor — odpowiedziała ciepło. — Spodziewałam się, że dostaniecie to finansowanie, byłam tego prawie pewna. W końcu tyle się nad tym napracowaliście, włożyliście w to tyle serca…

— Właśnie… serca! — podchwycił Victor. — I nadal będziemy je wkładać, a szczególnie ja. Jestem dzisiaj szczęśliwy, Isabelle… taki szczęśliwy!

— Cieszę się razem z tobą, Vic — zapewniła go, rozbrojona jego szczerą, niemal dziecięcą radością. — Opowiesz mi dokładnie, jak wyglądają te wyniki? Ile dostaliście punktów i na którym miejscu listy rankingowej wylądowaliście?

Victor z zapałem przystąpił do opisywania żądanych szczegółów. Jak wynikało z jego relacji, projekt współpracy między Liège a Warszawą został oceniony dość wysoko i znalazł się mniej więcej w połowie listy rankingowej, co, biorąc pod uwagę ogromną konkurencję, było znakomitym wynikiem. Rozmowa, w trakcie której Iza musiała skupić się na prawidłowym wyrażaniu się w języku obcym, całkowicie zajęła jej uwagę i pozwoliła za kilkanaście minut zapomnieć o bieżących problemach. Tymczasem pociąg mknął już przez niezmierzone połacie pustych pól, co jednoznacznie wskazywało na zbliżanie się stacji Radzyń Podlaski.


— Ach, dziewczynka! — zawołała zachwycona Iza, ściskając Amelię i całując ją w oba policzki, a następnie wymieniając takie same uściski z szeroko uśmiechniętym Robertem. — To cudownie! Tak się cieszę, kochani! I gratuluję! Wam… ale sobie też! Bo to będzie nasza wspólna mała księżniczka!

— O tak… a Robik jest nieodwołalnie skazany na życie wśród kobiet! — zaśmiała się Amelia, zerkając przekornie na męża. — Nie opędzi się od nich już nigdy!

— No cóż, sam się tak urządził! — zauważyła wesoło Iza. — I zresztą wcale nie wygląda na takiego, którego to martwi!

W istocie twarz Roberta promieniała radością i szczęściem, zupełnie tak samo jak w dniu swego ślubu, z którego scenę Iza zapamiętała na zawsze, gdy wśród okrzyków radości i przy dźwiękach marsza weselnego wyprowadzał z kościoła Amelię w białym welonie.

— Pewnie, że nie! — odparł równie wesołym tonem. — Miałbym martwić się tym, że do końca życia będę najbardziej rozpieszczanym facetem w okolicy?

Roześmiali się wszyscy troje. Po wspólnie zjedzonym obiedzie zostali na rodzinną pogawędkę w salonie i właśnie przed chwilą Amelia i Robert uroczyście poinformowali Izę, że będzie miała siostrzenicę. Oni sami znali płeć dziecka już od dwóch tygodni, jednak czekali na bezpośrednie spotkanie, by osobiście poinformować o tym przyszłą ciocię. Iza przyjęła tę wiadomość z zachwytem, natychmiast wizualizując sobie przed oczami sklep z dziecięcymi ubrankami i zabawkami, wśród których już niedługo będzie mogła wybierać najpiękniejsze sukieneczki i lalki dla swojej małej pupilki. Czyż ta perspektywa nie była szczęściem samym w sobie?

— Wybraliśmy też imiona — oznajmiła jej Amelia. — Chcieliśmy zrobić to od razu, żeby już teraz, kiedy jeszcze jest w brzuszku, móc się do niej zwracać po imieniu.

— I jak ją nazwiecie? — zaciekawiła się Iza, wstrzymując oddech.

— Wybór był jednoznaczny i oczywisty — uśmiechnął się Robert. — Klara Izabella.

— Ach! — szepnęła Iza, czując, że oczy zaczynają jej wilgotnieć ze wzruszenia. — Po mamie i po mnie…

— Tak, Izunia — pokiwała głową Amelia, z czułością kładąc sobie dłoń na dość mocno zaokrąglonym już brzuchu. — Pierworodna wnuczka naszych rodziców nie może przecież dostać innego imienia niż mama. Robik pierwszy to zaproponował. A drugie będzie mieć po swojej jedynej rodzonej cioci.

— Po cioci, która będzie ją uwielbiała i rozpieszczała — zaznaczyła głęboko poruszona Iza. — Od razu to zapowiadam i uprzedzam, że w przypadku małej Klarci nie będę stosować się do żadnych zasad wychowawczych. Słyszycie? Żeby potem nie było pretensji! Wy możecie ją sobie wychowywać i dyscyplinować, ale ciotka Iza ani myśli wam w tym pomagać, za to będzie ją rozpieszczać, rozbestwiać i zasypywać prezentami!

Po korytkowskim salonie znów poniósł się perlisty śmiech całej rodziny, która następnie zgodnie przystąpiła do zbierania naczyń po obiedzie. Brała w tym udział również Amelia, która, ku radości męża i siostry, w ostatnim czasie czuła się już w pełni zdrowa i silna. Skończyły się jej kłopoty z podwyższonym ciśnieniem, ustąpiło chroniczne osłabienie i zmęczenie, zatem bez problemu mogła wrócić do wszystkich swoich obowiązków, wypełniając je z niespożytą wręcz energią. Dom państwa Staweckich przenikało teraz takie szczęście i radosna atmosfera oczekiwania na narodziny córeczki, że Iza, chłonąc te emocje niczym gąbka, miała wrażenie, że sama z radości unosi się kilka centymetrów nad powierzchnią ziemi. Na czas świąt spędzanych z rodziną świadomie odsunęła od siebie wszelkie złe myśli i problemy, zostawiając je na później, by nie psuły jej tych pięknych chwil.

— A druga rzecz to nowy pomnik mamy i taty — podjęła Amelia, kiedy po uprzątnięciu stołu Robert wyszedł do sklepu, zaś one we dwie usiadły w kuchni i zajęły się wydrapywaniem wzorków na pisankach.

— Właśnie! — podchwyciła żywo Iza. — Udało się coś zdziałać w tej sprawie?

— Nawet udało się ją zakończyć — uśmiechnęła się Amelia. — Jest już gotowy i zamontowany na cmentarzu, dokładnie taki, jaki chciałaś. Z tymi zdjęciami, które wybrałyśmy. Pan Tadeusz pięknie je wykonał w porcelanie.

— Cudownie! — szepnęła Iza. — Ach… muszę to zobaczyć! Pójdę jeszcze dzisiaj!

Sprawa pomnika na grobie rodziców od kilku tygodni była jednym z głównych tematów jej rozmów telefonicznych z siostrą. Jako że posiadała na koncie spore oszczędności, które rosły z każdą pensją i premią, jakie regularnie otrzymywała za pracę w Anabelli, Iza uparła się, by część z nich przeznaczyć na realizację planu, jaki nosiła w głowie od dawna, a który dotyczył właśnie pomnika jako wyrazu hołdu i pamięci córek dla zmarłych państwa Wodnickich. Mimo że Amelia nie chciała, by siostra dokładała się finansowo do przedsięwzięcia, argumentując to faktem, że miała przecież przed sobą ogromne wydatki na remont w lubelskim mieszkaniu odziedziczonym po panu Szczepanie, Iza przelała na konto siostry połowę planowanych kosztów pomnika, chciała bowiem mieć poczucie, że ów symboliczny prezent dla rodziców został częściowo sfinansowany z pracy jej własnych rąk. Amelia na taki argument nie miała odpowiedzi, przyjęła zatem pieniądze i zabrała się za załatwianie sprawy w tempie na tyle ekspresowym, by na święta, kiedy Iza miała wrócić do domu, pomnik był już gotowy. Plan ten udał się w stu procentach, z czego oboje z Robertem byli bardzo dumni, tym bardziej że kamieniarz zakończył instalowanie wszystkich elementów zaledwie dzień przez przyjazdem Izy do Korytkowa.

— Zdecydowałam się na dwa wazony w kamieniu — relacjonowała siostrze Amelia, w skupieniu wydrapując efektownego kwiatka na pofarbowanej na brązowo skorupce jajka. — Są zamontowane na stałe, po jednym po każdej stronie. Mają plastikowy wsad, który można wyciągać do umycia i nalania świeżej wody. Sama zobaczysz, że to jest bardzo funkcjonalne, bo taki wazon nigdy nie przewróci się od wiatru. A do tego jest w tym samym kamieniu co pomnik, więc wygląda to bardzo estetycznie.

Rzeczywiście, kiedy tego samego wieczoru Iza z naręczem kwiatów zerwanych w ogrodzie udała się na cmentarz, aż zachłysnęła się z radości i dumy na widok odmienionego nie do poznania grobu swych rodziców. W miejscu skromnej, popękanej mogiły z szarego cementu pysznił się teraz biały marmurowy pomnik z czarno-srebrnym krzyżem i takimiż tabliczkami informującymi o spoczywających tu zmarłych Klarze i Piotrze Wodnickich. Duże zdjęcia obojga, fachowo wykonane w białej porcelanie, wyraźnie ukazywały ich twarze, pełne życia i rozkwitłe młodością, która, przerwana nagłą śmiercią, nie zdążyła przemienić się w starość.

Iza z pełnym skupienia nabożeństwem wlała do obu wazonów przyniesioną z cmentarnego ujęcia wodę i włożyła do nich kwiaty, które długo układała, by prezentowały się jak najpiękniej. Jej serce przepełniało wzruszenie i przyjemne poczucie, że wreszcie miejsce wiecznego spoczynku jej rodziców wygląda tak, jak powinno było wyglądać od dawna, i że oto spełniła swój kolejny ważny obowiązek.

„Wybaczcie, że dopiero teraz” — mówiła w myślach do rodziców, wpatrując się w zdjęcia ich twarzy oczami roziskrzonymi radością. — „Miałyśmy z Melą małe, prozaiczne przeszkody techniczne, które sami dobrze znacie… czyli finanse. Ale już odbiłyśmy się od dna i spełniamy nasz obowiązek względem was. Zawsze przecież lepiej późno niż wcale. A teraz jesteśmy takie szczęśliwe! Wiecie już na pewno, że będziecie mieli wnuczkę, co? Małą Klarcię! Bardzo bym chciała, żeby była podobna do któregoś z was… żeby na przykład miała oczy po dziadku… Tak, po tobie, tato! Jak ja… Ale mniejsza o to, Robcio przecież też ma tu coś do powiedzenia. Najważniejsze, że maleńka jest zdrowa, a Mela też czuje się dobrze. Za trzy i pół miesiąca powitamy Klarcię na świecie. Na pewno cieszycie się razem z nami, prawda, moi kochani?”

Jakby w odpowiedzi na te słowa jej włosy rozwiał ciepły podmuch wiatru, a wieczorny promyk zachodzącego kwietniowego słońca padł na tabliczkę grobową i jasno oświetlił wykute w kamieniu imię Klara. Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem.

— Tak… Klara — szepnęła z czułością. — Dzięki niej zawsze będziemy o tobie pamiętać, mamo. To nasze wspólne szczęście i jako rodzona ciocia będę o nią dbała jak o własną córkę. Obiecuję wam to… obiecuję z całego serca!


Nie zna śmierci Pan żywota, chociaż przeszedł przez jej wrota… Korytkowski kościół aż dudnił od zgodnego śpiewu, który wydobywał się z piersi tłumu napełniającego jego niewielkie wnętrze. Była Niedziela Wielkanocna i właśnie kończyła się uroczysta msza rezurekcyjna, na której jak zawsze stawiła się większość mieszkańców wioski. Iza, Amelia i Robert również zerwali się tego dnia o świcie, by udać się na rezurekcję i w ten sposób wspólnie poświętować Zmartwychwstanie Pańskie — jak za dawnych dobrych czasów z matką, a wcześniej i z ojcem… Specjalnie na tę okazję Iza ubrała się w swą białą sukienkę w stylu Hani i uczesała się podobnie jak na ostatniej wigilii z panem Szczepanem, ozdabiając włosy świeżymi kwiatami, co wzbudziło szczery zachwyt Amelii. Pogoda była wspaniała, ciepła i pogodna, a promienie kwietniowego słońca nawet o tej porze, tuż przed godziną ósmą, grzały po twarzach jak w środku upalnego lata.

Msza zakończyła się i wśród wysypującego się z kościoła elegancko wystrojonego tłumu rozbrzmiewały okrzyki wzajemnych pozdrowień znajomych i sąsiadów. Część osób rozchodziła się powoli w różne strony, jednak wiele rozgadanych grupek przystanęło jeszcze na placyku pod kościołem, by wymienić się najświeższymi nowinkami i plotkami.

Przystojny młody człowiek o bujnej blond czuprynie, który z miną wyrażającą skrajną niechęć i przymus towarzyszył dziś w kościele swym rodzicom, czekał na nich teraz wyraźnie zniecierpliwiony, nerwowym gestem podrzucając w dłoni kluczyki od samochodu. Znudzony przedłużającym się oczekiwaniem, nonszalancko oparł się o kościelny parkan, nie reagując na pozdrowienia mijających go ludzi, i chmurnym wzrokiem obserwował z daleka otoczoną wianuszkiem sąsiadek matkę oraz ojca, który tuż obok wymieniał liczne i niekończące się uściski dłoni z sąsiadami.

— Michałku, pozwól do nas na chwilę! — zawołała słodko pani Krzemińska, przywołując go ruchem ręki. — No, chodź, chodź, synku… Przywitaj się z paniami!

Michał skrzywił się na te słowa, jakby łyknął plaster cytryny, jednak posłusznie oderwał się od parkanu i z ostentacyjnie niechętnym wyrazem oblicza podszedł do grupki sąsiadek, która natychmiast zasypała go serią pozdrowień i pytań. Odpowiadał na nie zdawkowo, nie siląc się na uśmiech i pozwalając dokańczać zdania matce, która z entuzjazmem opowiadała o jego sukcesach na uczelni i coraz bardziej krystalizujących się planach na zawodową przyszłość.

— Jeszcze tylko rok z okładem i będziemy mieć magistra zarządzania — ogłosiła z dumą, czule poklepując po ramieniu wyższego od niej o głowę syna. — Ale teraz to on już mało będzie miał tych zajęć i więcej czasu będzie spędzał z nami, firmą się zajmował… No bo przecież, jeśli potem ma przejąć pałeczkę po Romanie, to już teraz musi zacząć na poważnie się w to wciągać. A co, drogie panie, tak to jest! Młodzi muszą brać sprawy w swoje ręce, taka kolej losu!

— Żeby jeszcze jakąś odpowiednią pannę sobie znalazł — pokiwała głową Maliniakowa, zerkając z sympatią na chłopaka. — To już pani będzie całkiem zadowolona, co, kochana? Wnuki by się przydały, bo co to pani na starość będzie robić, jak nie wnuki bawić?

— Ano tak, tak — przyznała z westchnieniem Krzemińska. — Ale na to, widzi pani, Michałek jeszcze ma czas. Teraz odpowiednią dziewczynę bardzo trudno znaleźć, a on…

— Mama da już spokój, co? — przerwał jej zniecierpliwiony Michał. — Do domu trzeba jechać, przed wyjściem prosiłem przecież, żeby to nie trwało godzinami.

Sąsiadki zamilkły jak na komendę, przyglądając mu się spod oka współczującym wzrokiem. Cóż, zrozumiałe… rozmowa o dziewczynie zapewne przypomniała mu przykre wydarzenia sylwestrowej nocy i to stąd ten jawnie zły humor.

— No już, już, nie denerwuj się, chłopcze — zagadnęła łagodnym tonem stojąca obok niego pani Zielińska, sąsiadka i przyjaciółka Maliniakowej. — Toć my wiemy, że po zawodzie sercowym nie jest łatwo, ale przecież wszystko jeszcze przed tobą…

Michał wywrócił oczami i w geście skrajnego zniecierpliwienia odsunął się, by opuścić towarzystwo i udać się do samochodu. Nim jednak zdążył zrobić pierwszy krok, nagle stanął jak wryty z miną świadczącą o tym, iż w ułamku sekundy zapomniał o całym świecie. Oto kilkanaście metrów dalej w kolorowym tłumie dostrzegł zwiewną sylwetkę Izy ubranej w elegancką białą sukienkę i uczesanej w misterny kok przyozdobiony białymi kwiatami, które pięknie odcinały się na tle jej ciemnych włosów.

Dziewczyna towarzyszyła swemu szwagrowi i siostrze, której sporych rozmiarów brzuch, uwydatniony pod błękitną sukienką, wskazywał na to, że rodzina Staweckich niebawem się powiększy. Michał słyszał już coś o tym, owszem, ale zupełnie wyleciało mu to z głowy, dopiero teraz przypomniał sobie, że w istocie matka coś tam kiedyś wspominała… Wszyscy troje przystanęli właśnie w okolicach bocznego wyjścia z kościoła zatrzymani przez państwa Marczuków i panią Kowalikową oraz Dorotę, przyjaciółkę z dzieciństwa Amelii, która do kościoła przywiozła na wózku inwalidzkim swego sędziwego niepełnosprawnego ojca. Gromadka zatonęła w wesołej pogawędce, której głównym tematem był chyba przyszły członek rodziny Staweckich, bowiem sąsiadki co jakiś czas jedna po drugiej wyciągały rękę, by pogładzić Amelię po brzuchu.

Postać Izy, uroczo roześmianej i biorącej żywy udział w rozmowie, wyróżniała się na tle innych osób, jakby była nie z tego świata. Lekka, zgrabna, o pięknych liniach i wdzięcznych ruchach głowy, rąk i ciała… Michał patrzył jak zaczarowany. Jak to możliwe, że kiedyś tego nie dostrzegał? Jak to możliwe, że dopiero w ostatnich tygodniach tak jasno dotarło do niego, iż na całym świecie nie ma drugiej takiej kobiety? Że choć inne mogły przewyższać ją urodą, żadna nie była w stanie równać się z nią wdziękiem i kobiecym ciepłem… i że żadna nie miała tak cudownych oczu… Czy to ona się zmieniła? Czy to raczej jemu opadły z oczu łuski? Te dziwne łuski, które latami przysłaniały mu wzrok i nie pozwalały wyraźnie dostrzec tego, co dziś było dla niego takie oczywiste…

— Jak ty ślicznie wyglądasz w tej białej sukience, Izabelko — zauważyła ciepło Marczukowa, na co pozostali skwapliwie pokiwali głowami na znak, że zgadzają się z tą opinią. — Nie wiem, Amelciu, jak to się dzieje, ale co widzę twoją młodszą siostrzyczkę, to ona za każdym razem jest piękniejsza!

— To prawda — przyznała z dumą Amelia.

— I pewnie niedługo przyjedzie tu z jakimś kawalerem! — zaśmiała się Dorota, szturchając Izę w łokieć porozumiewawczym gestem. — Co, Iza? Tylko patrzeć, jak jakiś przystojniak złowi naszą śliczną złotą rybkę!

— Pewnie już w kolejce stoją, nie bój się, Dorotko! — zapewniła ją Marczukowa. — Ani się obejrzymy, jak będziemy mieć w Korytkowie huczne weselisko!

— Ja to słyszałam o jakimś zagranicznym, bardzo rokującym kawalerze… chyba z Belgii — zaczęła z zastanowieniem Kowalikowa i nagle urwała jak rażona gromem na widok morderczej miny Doroty. — Znaczy, tak mi się tylko o uszy obiło, ale nie wiem, czy to prawda.

Na chwilę w kręgu rozmówców zapadła pełna konsternacji cisza. Zgromiwszy wzrokiem Kowalikową, która aż zarumieniła się na myśl o popełnionej właśnie gafie, Dorota sama również odwróciła oczy pod miażdżącym spojrzeniem Amelii, co dla Izy było jasną wskazówką do odgadnięcia, jaką drogą po Korytkowie rozeszła się plotka o jej rzekomym przyszłym związku z Victorem.

„Mela powiedziała o tym w zaufaniu Dorotce, a ona, również w zaufaniu i w najgłębszej tajemnicy, powtórzyła to innym” — pomyślała z rozbawieniem. — „I teraz wszyscy już są przekonani, że niebawem wyjdę za Vica i wyjadę z nim do Liège. Ech, jak ja cię kocham, moje zaściankowe, w stu procentach przewidywalne Korytkowo!”

Tak czy owak uznała, że owo zabawne nieporozumienie najlepiej wyjaśnić od razu, zanim plotki osiągną zbyt wysoki poziom absurdu.

— Dobrze pani słyszała, ale to jest tylko półprawda — wyjaśniła z powagą Kowalikowej. — Owszem, mam kolegę, nawet mogę powiedzieć, że przyjaciela, który mieszka w Belgii. Ma na imię Victor. Często rozmawiamy przez telefon, ćwiczę przy nim język francuski, a sama w zamian uczę go trochę polskiego. Jednak to nie jest mój kawaler ani przyszły narzeczony… ani nic z tych rzeczy — uśmiechnęła się z pobłażaniem, zerkając spod oka na zawstydzoną minę Amelii. — Bo tak między nami, to ja nigdy w życiu nie związałabym się z cudzoziemcem. Nie wiem, kto rozpowiedział takie śmieszne plotki, ale zapewniam panią, że są całkowicie nieprawdziwe.

Towarzystwo milczało przez kolejną chwilę, ze zmieszaniem kiwając głowami.

— A jaki piękny pomnik zrobiłyście dla waszych rodziców! — zmieniła przytomnie temat Marczukowa, by przerwać niewygodną ciszę. — Wczoraj byliśmy specjalnie na cmentarzu, żeby go zobaczyć, no i powiem wam, że piękny, piękny… Prawda, Jasiu? — zwróciła się do przysłuchującego się w milczeniu męża. — Wszystkim się podoba. Tak po prawdzie to wczoraj po święceniu koszyczków pół Korytkowa tam chodziło, niby odwiedzić swoich zmarłych, ale tak naprawdę to popatrzeć, jak to Wodniccy teraz sobie jak królowie leżą…

Wpatrzony z daleka w jasną postać Izy blondwłosy chłopak nadal stał nieruchomo, jak zaklęty, nie zwracając już najmniejszej uwagi na towarzystwo swej matki, które na nowo zatonęło w rozmowie. Tymczasem Roman Krzemiński, który od kilku minut rozmawiał na osobności z jednym z sąsiadów, odwrócił się teraz, szukając wzrokiem syna.

— Michał, mogę cię prosić na moment? — rzucił głośno, na co Michał drgnął i ocknął się ze swojego transu. — Chodź na dwa słowa z Waldkiem, co? No wiesz, w sprawie naprawy twojego auta.

Michał z niechęcią podszedł do ojca i podał rękę panu Waldkowi, szkicując na obliczu coś w rodzaju obojętnego uśmiechu.

— Waldek mówi, że dałoby się znaleźć ten czujnik na środę po świętach — oznajmił mu znacząco ojciec. — I trzeba by się umówić, żeby podjechać do warsztatu w Małowoli na montaż, ale to już chyba raczej w czwartek.

— Dobra — skinął głową Michał, nie wdając się w dalszą dyskusję.

Tak naprawdę nie do końca kojarzył, na co się właśnie zgodził, gdyż całą jego uwagę wciąż przykuwała grupka osób przy bocznym wyjściu z kościoła, które teraz wymieniały pożegnalne pozdrowienia i powoli rozchodziły się w swoje strony. Iza, Amelia i Robert pomachali rękami Dorocie i pozostałym, po czym dziarskim krokiem ruszyli w kierunku drogi wiodącej do ich domu.

Przechodząca obok trójka znienawidzonych sąsiadów natychmiast zwróciła uwagę pani Krzemińskiej oraz jej towarzystwa.

— O proszę, Staweccy — skrzywiła się, wskazując ich dyskretnym ruchem głowy, na co reszta sąsiadek odwróciła się w o wiele mniej dyskretny sposób. — Widzicie? I ta mała bezczelna Wodnicka.

— Ładną ma sukienkę — szepnęła nieśmiało stojąca obok swej matki Małgosia Zielińska, która od paru minut śledziła Izę pełnym uznania wzrokiem. — Jak z katalogu. I super fryzura…

— Ale kto by pomyślał, że takie wielkie panie wyrosną z tych żebraczek — zauważyła szeptem Maliniakowa. — Już pół Korytkowa z nimi trzyma! A widziałyście, jaki pomnik rodzicom wystawiły? Jak jakimś jaśnie państwu! Biały marmur, srebrne chromy… toć to kosztuje a kosztuje!

— Chcą się pokazać — oceniła z przekąsem Zielińska. — Zarobiły trochę pieniędzy, to teraz będą się obnosić. Najpierw sklep Stawecki rozbudował, a teraz taki piękny pomnik dla Wodnickich. A po co taki drogi, jak nie po to, żeby ludziom się pokazać? Zmarłym to przecie wszystko jedno… Ech, blichtr… blichtr, pani kochana!

— Blichtr — zgodziła się kwaśno Krzemińska, niechętnym wzrokiem obserwując oddalającą się trójkę sąsiadów. — Pieniędzy trochę podłapali i myślą sobie nie wiadomo co… nuworysze! Ja to naprawdę nie wiem, co mój Michałek widział kiedyś w tej Wodnickiej — pokręciła głową, zerkając z czułością na syna, który stał nieopodal w towarzystwie ojca i pana Waldka. — Toć to od początku było nic niewarte.

Urwała zaskoczona na widok dziwnego zachowania syna, bowiem Michał, widząc, że Iza odchodzi spod kościoła, przerwał w pół słowa toczoną rozmowę i odruchowo skoczył za nią, jakby chciał ją zatrzymać, a przynajmniej zwrócić jej uwagę na swoją obecność. Gest ten jednak był zdecydowanie spóźniony, gdyż Iza z rodziną minęła właśnie bramę obejścia kościoła i wyszła na drogę, nie oglądając się za siebie, zatopiona w żywej pogawędce z siostrą i szwagrem. Biec za nimi byłoby absurdem i rażącą niezręcznością… Niezadowolony Michał zatrzymał się zatem, jeszcze raz zerknął za oddalającą się białą plamą jej sukienki, po czym, nerwowym gestem przesunąwszy ręką po włosach, zawrócił i ze skrajnie poirytowaną miną dołączył do ojca, ignorując podejrzliwe i zaniepokojone spojrzenie matki.


— Aga, usiądź ze Pepciem z tyłu — poleciła Agnieszce Iza, kiedy Piotrek, zamontowawszy na tylnym siedzeniu auta fotelik ze śpiącym niemowlęciem, wysunął się z powrotem z samochodu i otworzył przednie drzwi, by zająć miejsce za kierownicą. — Będziesz miała do niego ciągły dostęp, a ja siądę z Piotrkiem z przodu, okej?

— Okej — mruknęła obojętnie Agnieszka, posłusznie zasiadając z tyłu obok synka.

Granatowy renault Piotrka ruszył skąpaną w słońcu szosą w stronę Małowoli, a następnie, minąwszy ją, wyjechał na drogę powiatową wiodącą do Radzynia Podlaskiego. Mieli przed sobą jeszcze pełną godzinę do umówionego telefonicznie spotkania w kancelarii adwokackiej mecenasa Giziaka, jednak Iza wolała pojechać wcześniej, by mieć czas na spokojne odnalezienie adresu w centrum miasta.

Święta już minęły, Amelia i Robert wrócili do pracy w sklepie, jednak Iza została jeszcze w Korytkowie, by zrealizować zadanie zlecone jej przez Pabla. Plan, który miała do wykonania, na razie szedł pomyślnie, Agnieszka posłusznie zgodziła się na przekazanie swojej sprawy fachowcowi, zwłaszcza kiedy dowiedziała się, że nie będzie musiała płacić za jego usługi, zaś zaindagowany któregoś wieczoru w sprawie działki Robert, również a priori nie widział przeszkód w powierzeniu jej zaufanemu prawnikowi, jeśli tylko Iza sobie tego życzy. Odniósłszy zatem pierwszy sukces negocjacyjny, Iza przystąpiła do działania, skontaktowała się telefonicznie z adwokatem, który w istocie był już z góry uprzedzony o sprawie, i na początek umówiła się do niego z Agnieszką, na kolejny dzień planując również wizytę z Robertem.

Na prośbę Izy Robert zwolnił tego dnia z pracy w sklepie Piotrka, który dostał zadanie zawiezienia obu dziewczyn do Radzynia, a ponieważ Agnieszka nie ruszała się nigdzie bez dziecka, nie chcąc zostawiać go na głowie matce, miał również zająć się chłopcem w czasie, gdy obie będą na spotkaniu w kancelarii. Podróż odbyła się sprawnie i szybko, dzięki czemu, kiedy Piotrek zaparkował auto niedaleko rynku, do umówionej wizyty dziewczyny miały jeszcze pełny kwadrans.

Agnieszka wysiadła pierwsza i rozejrzała się po okolicy z miną wyrażającą zadowolenie i jakby nostalgię, bowiem w Radzyniu, gdzie kończyły z Izą liceum, od czasów matury nie była jeszcze ani razu. Ubrana dziś elegancko w najodświętniejsze ubrania, jakie posiadała, z kręconymi, świeżo umytymi blond włosami, które ostatnio ścięła do wysokości ramion, oraz ze starannie wykonanym na ten wyjazd makijażem, wyglądała dziś wyjątkowo ładnie, prawie jak za dawnych, beztroskich lat. Jedyne, co nie pasowało do jej obrazu z przeszłości, który Iza nadal przechowywała w pamięci, to bijące z całej jej postaci przygnębienie i rezygnacja, smutek w przygaszonych oczach oraz zacięta, surowa linia ust, które kiedyś tak często się śmiały…

Rozejrzawszy się z melancholią po znajomych zaułkach centrum miasteczka, Agnieszka jeszcze raz kontrolnie zerknęła na Pepusia, który nadal smacznie spał w foteliku, i na jej twarz wybiegł znany już wszystkim w jej otoczeniu wyraz wrogiej niechęci, jaki przybierała tylko i wyłącznie w odniesieniu do swojego dziecka.

— W tym niebieskim termosie masz dla niego mleko — poinformowała chłodno Piotrka, wskazując mu leżącą na tylnym siedzeniu torbę z akcesoriami dla niemowlęcia. — Jakby darł się o jedzenie, to mu daj. Pieluchy też są w razie czego, włożyłam je do tej dużej przegrody.

— Jasne — pokiwał głową Piotrek, zerkając z uśmiechem na uśpioną twarzyczkę chłopca. — Wszystko ogarnę, spokojnie. Zostawię mu otwarte drzwi, żeby miał świeże powietrze, a jak się obudzi, to dokładnie wiem, co robić. Ale grzmotnął w kimę, co? — dodał wesoło, zwracając się do Izy, która tak jak on nachyliła się do środka auta, by móc przyjrzeć się niemowlęciu. — Nawet trzęsienie ziemi by go nie zbudziło. Pepi uwielbia jeździć samochodem, to jest o wiele lepsze od kołyski!

— Jest słodziutki i prześliczny jak aniołek — szepnęła z zachwytem Iza. — I ciągle taki maleńki jak na swoje siedem tygodni…

Rzeczywiście, dziecko, choć dobrze odżywione, jak na swój wiek było drobniutkie i filigranowe, przez co nadal miało rozmiary noworodka i tylko po jego zachowaniu można było odgadnąć, że jest to niemowlę już prawie dwumiesięczne. Zasnąwszy w foteliku jeszcze przed wyjściem z domu w Korytkowie, spało ciągle jak zabite, z maleńkimi rączkami podniesionymi na wysokość twarzy i zwiniętymi w urocze piąstki.

— Urośnie — zapewnił Izę Piotrek. — Zobaczysz, jeszcze będzie z niego chłop jak dąb!

— Tak… jeszcze wszystko przed nim — przyznała ze wzruszeniem Iza.

Kontekst ten przypomniał jej scenę z wieczoru tuż przed śmiercią pana Szczepana i przed narodzinami Pepusia, kiedy ona i Majk siedzieli w sypialni Pabla i Lodzi, wpatrując się w uśpioną buzię małego Edzia. Mówili wtedy o nadziei… Maleńki Pepuś również był jej uosobieniem, wszak pomimo trudności i piętrzących się przed nim przeszkód miał przed sobą całe życie, które bez względu na wszystko miało wielkie szanse stać się ciągiem najpiękniejszych chwil.

— Iza, idziemy? — zapytała ze zniecierpliwieniem Agnieszka, która przyglądała im się z daleka ze skwaszoną miną. — Już siedem minut zostało, a zawsze lepiej być wcześniej, niż się spóźnić, nie?

— Tak, Aga, już idziemy — pokiwała głową Iza, z trudem odrywając oczy od dziecka i wyprostowując się. — Kancelaria jest tu obok, zaraz za rogiem, będziemy idealnie na godzinę.

— Leć, Iza — uśmiechnął się porozumiewawczo Piotrek. — I nie martwcie się niczym, ani się nie śpieszcie, ja zajmę się Pepim bez pudła.


— W porządku — skinął głową mecenas Giziak, odbierając z rąk Agnieszki podpisaną umowę pełnomocnictwa. — Dziękuję pani. Od tej chwili pani sprawa jest w moich rękach, oczywiście o wszystkim będę panią informował. Na początek załatwię sprawę przekierowania korespondencji na adres mojej kancelarii, nie będzie pani musiała odbierać tych papierów osobiście… Rozumiem, że jak dotąd nie otrzymała pani żadnej korespondencji z sądu?

— Nie — pokręciła głową Agnieszka. — Papiery złożyłam ponad trzy tygodnie temu i od tamtej pory cisza. Aż się zastanawiam, czy na pewno wszystko dobrze wypełniłam.

— Sprawdzę to — zapewnił ją spokojnie adwokat. — Prawdopodobnie pani sprawa czeka w kolejce do rozpatrzenia, to normalne i podejrzewam, że to już długo nie potrwa. Tak czy inaczej dowiem się, jak wygląda sytuacja.

Siedząca w milczeniu obok Agnieszki Iza z zadowoleniem przysłuchiwała się rozmowie, obserwując spod oka adwokata, o którym wiedziała od Pabla, że nie był rodzimym mieszkańcem Radzynia, lecz przeprowadził się tam kilka lat wcześniej, kiedy to ożenił się kobietą z tych okolic. Był to dość młody mężczyzna, mniej więcej w wieku Pabla, może nawet nieco młodszy, dzięki czemu ani ona, ani Agnieszka nie odczuwały niewygodnego dystansu wynikającego z różnicy wieku, a jednocześnie każde wypowiedziane przez niego zdanie świadczyło o tym, że był to rzeczowy i dobrze wykształcony prawnik z niemałym już doświadczeniem. Jeśli dodać do tego życzliwość, z jaką potraktował swoje nowe klientki, Iza poczuła się w pełni usatysfakcjonowana i dużo spokojniejsza, również w kwestii szantażu Krawczyka i jego współpracy z Romanem Krzemińskim. Co prawda sprawa ta nadal pozostawała niewypowiedziana, jednak kilka znaczących aluzji, jakie zawisły w powietrzu podczas tej rozmowy, wskazywały na to, że mecenas wie, że ona wie, iż on wie…

— Współpraca z Pawłem Lewickim to dla mnie zaszczyt i przyjemność — zaznaczył, kiedy po zakończonej rozmowie obie z Agnieszką podawały mu rękę na pożegnanie. — Bardzo ucieszyło mnie to odnowienie kontaktu z moim znakomitym kolegą z Lublina i może być pani pewna, pani Izabello — tu spojrzał znacząco w oczy Izy — że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jutro, tak jak się umówiliśmy, zapraszam panią ze szwagrem, porozmawiamy sobie nieco dłużej.

Również Agnieszka wyszła z kancelarii mocno podniesiona na duchu.

— Nie wiem, jak ci dziękować, Iza — powiedziała z wdzięcznością, gdy tylko znalazły się z powrotem na ulicy. — To dla mnie taka ogromna i niespodziewana pomoc! Nawet nie masz pojęcia, jak ja to przeżywałam… Od kilku tygodni budziłam się w środku nocy cała roztrzęsiona i codziennie sprawdzałam skrzynkę pocztową z takim głazem na sercu, że myślałam, że umrę… i nawet cieszyłam się, kiedy nic nie przychodziło z tego nieszczęsnego sądu, bo przez resztę dnia nie musiałam o tym myśleć i się tym zajmować. Oczywiście przez cały czas wiedziałam, że masz rację… że trzeba to zrobić… że ten gnojek Rafał — tu zacisnęła zęby, a jej oczy cisnęły błyskawice — nie może tak łatwo wypiąć się na wszystko i mieć świętego spokoju… ale jednak to był dla mnie straszny ciężar. A teraz, kiedy wiem, że ten mecenas weźmie to na siebie i wszystko będzie za mnie załatwiał, to ja już jestem spokojna… od razu odżyłam… dzięki tobie, Izunia — tu zatrzymała się nagle na środku chodnika, spontanicznie zarzuciła Izie ręce na szyję i przytuliła ją gorąco. — Nie wiem, jak ci dziękować za to, że jesteś dla mnie taka dobra. To jest najgorszy czas w moim życiu…

Iza z uśmiechem odwzajemniła jej uścisk.

— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz, Aga — zapewniła ją ciepło, gładząc ją przyjaznym gestem po obu ramionach. — Pan mecenas wygląda na bardzo sympatycznego człowieka, powiem ci, że od pierwszej sekundy bardzo mi się spodobał. Twoja sprawa będzie w dobrych rękach. A ty będziesz miała więcej czasu dla Pepusia.

Agnieszka natychmiast zesztywniała i odsunęła się od niej z niechęcią.

— Tak — mruknęła. — To jest druga rzecz… chciałam pomówić o nim z tobą.

— O Pepusiu? — upewniła się Iza.

Ze smutkiem zauważyła, że Agnieszka nie tylko teraz, ale właściwie nigdy nie mówi o swoim synku po imieniu, lecz używa jedynie chłodnego zaimka on. Już samo to tak dobitnie świadczyło o jej emocjonalnym dystansie wobec dziecka…

— Aha — skinęła głową, zerkając na nią w wahaniem. — Chodzi mi o to, że muszę go w końcu ochrzcić.

— Ach… oczywiście! — szepnęła Iza.

— Jak wiesz, ma już prawie dwa miesiące — ciągnęła obojętnym tonem Agnieszka, powolnym krokiem ruszając w stronę ulicy, gdzie Piotrek zaparkował samochód. — A u nas w Korytkowie dzieci chrzci się bardzo szybko po urodzeniu, więc mama już zaczyna naciskać… no wiesz, boi się, co ludzie powiedzą. Przecież wiadomo, jaka będzie śpiewka, nie dość, że bękart, to jeszcze nieochrzczony, nie? Mnie tam wszystko jedno, ale tata jest bardzo chory — westchnęła. — Lekarz mówi, żeby nie dokładać mu zmartwień, a wiadomo, że to ja jestem ta zła i wszystko przeze mnie. Więc chcę załatwić ten chrzest jak najszybciej, żeby było z głowy. Żadnych wielkich chrzcin nie mam zamiaru wyprawiać, po prostu msza w kościele, a potem jakiś obiad u mnie w domu. Tylko moja mama, tata, ja, on i jego rodzice chrzestni. Tak tylko pro forma.

— Jasne — odparła Iza, zasmucona jej chłodnym tonem pozbawionym wszelkich emocji. — Zewnętrzna oprawa przecież nie jest najważniejsza, liczy się sakrament.

— Niby tak — Agnieszka wzruszyła ramionami. — Dla mnie najważniejsze, żeby ludzie nie gadali i mama się nie gryzła. Dlatego chcę to zorganizować w miarę szybko, rozmawiałam już nawet o tym z naszym proboszczem i mam zielone światło, w mojej sytuacji nie ma przeszkód. Więc tak sobie pomyślałam, że może sensowny termin byłby na początku maja, jak będzie długi weekend… jak myślisz?

— Bardzo dobry pomysł — przyznała Iza.

— I właśnie chciałabym cię prosić, żebyś została jego matką chrzestną — dokończyła nieśmiało Agnieszka. — To było moje marzenie, odkąd się urodził, a nawet jeszcze wcześniej. Zgodziłabyś się, Iza?

— Ależ oczywiście! — zawołała zaskoczona Iza, zatrzymując się i serdecznym gestem chwytając ją za obie dłonie. — Ach… dziękuję ci, Aga! To dla mnie wielkie wyróżnienie!

Agnieszka z niedowierzaniem patrzyła na jej entuzjastyczną reakcję, lecz jej twarz przybrała wyraz ulgi i czegoś w rodzaju umiarkowanej radości.

— To ja ci dziękuję — szepnęła, znów ruszając chodnikiem.

Uniesiona radością z otrzymanej propozycji Iza odruchowo ruszyła wraz z nią, dotrzymując jej powolnego kroku. A zatem będzie matką chrzestną małego Pepusia! Dziecka, które było jej szczególnie bliskie z racji faktu, że urodziło się dokładnie w dniu i o godzinie, kiedy umarł pan Szczepan… i które nosiło jego imię… Dziecka, którego było jej tak żal, lecz któremu, jako oficjalna matka chrzestna, zawsze będzie mogła pomagać, w miarę możliwości opiekować się nim i obdarzać go choć szczyptą miłości…

„Będę dobrą ciocią Izą!” — myślała z radością. — „I dla Pepcia, i dla małej Klarci… Ach! Moje marzenie coraz bardziej się krystalizuje i nabiera rumieńców! Teraz jeszcze bardziej mam po co żyć i dla kogo pracować!”

— Dużo roboty z tym nie będzie — zapewniła ją Agnieszka. — Tylko jedna nauka przedchrzcielna w kościele, ale spróbuję załatwić to tak, żeby odbyła się dzień wcześniej, więc nie będziesz musiała przyjeżdżać specjalnie. Wszystkie twoje dokumenty, w tym świadectwo bierzmowania, są u nas w Korytkowie, więc kolejny problem mamy z głowy.

Mimo że szły bardzo powoli, do skwerku, obok którego stał zaparkowany samochód, zostało im już tylko kilkadziesiąt metrów. Kiedy wyszły zza rogu ulicy, Iza od razu zauważyła wysoką sylwetkę Piotrka, który szerokim krokiem spacerował po zacienionej drzewami alejce, tuląc i kołysząc w ramionach błękitno-białe zawiniątko z małym Pepusiem, nad którym pochylał się z uśmiechem i coś do niego mówił.

— Na ojca chrzestnego poproszę kuzyna z Białej Podlaskiej — mówiła dalej Agnieszka, taksując ten obrazek niechętnym wzrokiem. — Mamie bardzo na tym zależy, bo jego matka to jej przyrodnia siostra, a już od dawna nie utrzymujemy z nimi kontaktu, więc byłaby okazja go odświeżyć. Nie znam prawie wcale tego chłopaka, ale skoro mama chce, to pff… wszystko jedno, dla mnie to jest kompletnie bez znaczenia.

— Aga, poczekaj! — zatrzymała ją tknięta nagłą myślą Iza, przystając na środku chodnika i ruchem głowy wskazując jej Piotrka z chłopcem w ramionach. — A może poprosiłabyś o to jego? On byłby najlepszym ojcem chrzestnym dla Pepusia. Zobacz, jak świetnie się nim zajmuje… bardzo go lubi… na pewno ucieszyłby się, gdybyś zaproponowała mu…

— Nie ma mowy! — przerwała jej twardo Agnieszka, a w jej stanowczym głosie zabrzmiała nuta oburzenia. — No co ty, Iza, nawet mnie nie denerwuj… On? Ten terrorysta?! Ja mam go tak serdecznie dość! Już i tak wchrzania mi się we wszystko i na każdym kroku, a teraz mam dać mu pretekst do tego, żeby wchrzaniał się jeszcze bardziej? Wtedy to już w ogóle by się nie odczepił, gadałby, że jako ojciec chrzestny ma prawo zajmować się nim i o wszystkim decydować… O nie, Iza! Nigdy w życiu!

— Przecież on się nie wchrzania, tylko ci pomaga — zauważyła Iza tonem łagodnej perswazji. — I robi to z dobrego serca, a nie ze złośliwości. Dlaczego jesteś dla niego taka niesprawiedliwa, Aga? Nawet jeśli czasami bywa dla ciebie surowy, to tylko dlatego, że żal mu Pepusia… Ech… okej! — westchnęła, nie chcąc zaogniać sytuacji. — Już nic nie mówię, ty i tak zrobisz, co chcesz, przecież to twoje dziecko. Z mojej strony to była tylko spontaniczna sugestia, nie musisz mnie słuchać.

Agnieszka pokiwała głową, lecz po jej minie widać było, że z trudem panuje nad łzami.

— Przepraszam cię, Iza — wydusiła z siebie drżącym głosem. — Nie chciałabym sprawiać ci przykrości. Jesteś dla mnie taka dobra i tak bardzo mi zależy na przyjaźni z tobą… a przynajmniej na dobrej relacji… — poprawiła się ciszej. — Ale ja…

— Już dobrze, Aga — przerwała jej łagodnie Iza, obejmując ją ramieniem. — No już, nie denerwuj się. To ja cię przepraszam. Nie powinnam wtrącać się w twoje decyzje, narzucać ci moich wizji i stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Już nie będę o tym wspominać, zrobisz tak, jak uznasz za stosowne. To ty jesteś mamą Pepusia, a ja, jako jego chrzestna, zawsze będę cię wspierać i pomagać ci na tyle, na ile będę mogła. Jestem naprawdę szczęśliwa, że zaproponowałaś mi taką ważną rolę w jego życiu — tu ruchem głowy znów wskazała z daleka na błękitno-białe zawiniątko tonące w szerokich ramionach Piotrka. — To dla mnie nie tylko zaszczyt, ale i ogromny kop motywacyjny na przyszłość. A co do Piotrka, to naprawdę… nie gniewaj się na niego. On chce tylko pomóc, nic poza tym. To bardzo dobry, uczynny chłopak, ja sama dopiero niedawno się na nim poznałam…

— Okej — szepnęła drętwo Agnieszka tonem osoby, która nie chce dłużej słuchać argumentów na ten temat. — Zostawmy to, Iza… wracajmy już do samochodu.

Pochylony nad trzymanym w ramionach niemowlęciem Piotrek podniósł głowę i dostrzegł dziewczyny dopiero w momencie, kiedy znalazły się kilka metrów od niego.

— O, już jesteście! — zdziwił się. — Szybko wam poszło! A Pepi już się obudził i nawet zdążył wtrząchnąć obiad! Był głodny jak wilk. Dałem mu to mleko, wyciągnął całą butelkę do ostatniej kropelki! — zaśmiał się. — Schowałem termos w to samo miejsce, jest całkowicie pusty — oznajmił Agnieszce, która skinęła na to tylko chłodno głową. — No to co? Misja załatwiona? W takim razie pakujemy naszego rozrabiakę do fotelika i trzeba wracać na chatę, zanim znowu nam zgłodnieje!

Rozdział siedemdziesiąty

Delikatny wiosenny wietrzyk rozwiewał włosy Izy, igrając w płatkach przyniesionych przez nią kwiatów, które od kilku minut pracowicie układała w kamiennych wazonach na grobie swoich rodziców. Słońce chyliło się już ku zachodowi, ptaki świergoliły w gałęziach drzew ocieniających cmentarną alejkę i tak powoli mijał ciepły niedzielny wieczór, który kończył jej kwietniowy pobyt w Korytkowie. Przed kolacją, na którą umówiła się z Amelią i Robertem na godzinę dwudziestą, udała się jeszcze ostatni raz na cmentarz, by na grobie ojca i matki wymienić zwiędłe już kwiaty na świeże kolorowe tulipany, które zaledwie przedwczoraj pięknie rozkwitły w ich przydomowym ogrodzie.

Nazajutrz wracała do Lublina, gdzie dwa dni później miała się zameldować także ekipa przyjaciół z Belgii. W związku z tym w ostatnich dniach spadał na nią istny grad smsów od Victora, który w sobotni wieczór również zadzwonił, z entuzjazmem informując ją o trwających przygotowaniach do wyjazdu, a w jego głosie słychać było, że cieszy się nim jak dziecko. Izę również to cieszyło, owszem… jednak myśl o tym, że podczas kilkudniowej wizyty będzie musiała towarzyszyć mu dosłownie na każdym kroku, była dla niej dziwnie niekomfortowa.

„To w końcu tylko kilka dni” — pocieszała się w myślach. — „Vica przecież lubię… bardzo lubię… Będzie naszym gościem, więc wypada przyjąć go jak najlepiej, a wszyscy już się przyzwyczaili, że to moje zadanie.”

Jednak ziarenko dyskomfortu nie chciało opuścić jej serca przez cały sobotni wieczór i niedzielny poranek. Podświadomie wyczuwała bowiem w głosie Victora ten sam ton, którym mówił do niej w kawiarence nad Mozą i na balu sylwestrowym w Liège, to zaś, choć miała pewność, że poradzi sobie w każdej, nawet najmniej dyplomatycznej rozmowie na niewygodne tematy, psuło jej nastrój i podszywało podskórnym niepokojem. Dopiero kiedy po obiedzie wybrała się do ogrodu po kwiaty na grób rodziców i odkryła zatrzęsienie świeżo rozkwitłych tulipanów, humor radykalnie jej się poprawił. Teraz, na cmentarzu, wreszcie udało jej się całkowicie odgonić nieprzyjemne myśli oraz nerwowe napięcie związane zarówno z przyjazdem Victora, jak i z wiszącym nad nią ciągle szantażem Krawczyka. Niewątpliwie ogromny i pozytywny wpływ na to miała również rozmowa telefoniczna, jaką tuż przed wyjściem na grób rodziców przeprowadziła z Majkiem.

Ponieważ po pamiętnym spotkaniu z Krawczykiem Iza przyjęła strategię kontaktowania się z Pablem tylko za pośrednictwem Majka, przed wyjazdem do Korytkowa obiecała mu, że w poświąteczny weekend zadzwoni, by przekazać informacje na temat tego, co udało jej się zwojować w Radzyniu Podlaskim. Wiadomości te były dobre, bowiem zadanie, jakie postawił przed nią Pablo, zostało w stu procentach zrealizowane. Robert, który od czasu jawnego konfliktu Izy ze starym Krzemińskim miał wyrzuty sumienia, że sprawa działki od Andrzejczakowej psuje szwagierce nerwy, z entuzjazmem zgodził się na przekazanie sprawy poleconemu przez nią fachowcowi, uznając, że w ten sposób uwolni ją od tego ciężaru, jednocześnie nadal chroniąc przed stresem żonę. Mecenas Giziak, choć nie znał wszystkich kulisów sprawy, doskonale wyczuwał, że Pablowi wyjątkowo zależy na tej przysłudze, dlatego zajął się tym z wielkim zaangażowaniem, podobnie jak sprawą Agnieszki. Iza mogła zatem wracać do Lublina z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i o wiele spokojniejsza o swoją rodzinę.

Oczywiście, elfiku, przekażę wszystko Pablowi — zapewnił ją ciepło Majk. — A ty wyśpij się dziś porządnie i jutro wracaj do nas. Strasznie tu już pusto bez ciebie

Niby nie mówił nic takiego, lecz w jego głosie brzmiał ton, który, nie wiedzieć czemu, skojarzył się Izie z rozkwitłą za oknem wiosną i ze świeżo zerwanym w ogrodzie bukietem tulipanów… Dlatego, kiedy niosła go drogą wiodącą na cmentarz, otoczoną zielenią wiosennych łąk i buzującej natury, jej duszę przepełniała ta sama radość, którą w ostatnim czasie czuła już nieraz… jak choćby kilkanaście tygodni wcześniej, w samym środku zimy, kiedy oboje z Majkiem ramię w ramię biegli ulicą wśród szalejącej śnieżycy. Niepowtarzalny nastrój skąpanego w słońcu późnego popołudnia, spokój panujący na cmentarzu i pięknie prezentujący się nowy pomnik rodziców, ożywiony teraz bukietem wielobarwnych tulipanów, jeszcze bardziej pogłębiły w niej ów nastrój cichego szczęścia i silnego poczucia, że życie jest naprawdę piękne.

„Będę mamą chrzestną Pepusia” — oznajmiła w myślach rodzicom po odmówieniu modlitwy za zmarłych. — „To dla mnie kolejny znak, że Szczepcio jest blisko, mam wrażenie, jakby w pewnym sensie jego obraz żył w małym Pepciu. Mają nawet taki sam kolor oczu! Niezwykły zbieg okoliczności, prawda?”

Uśmiechnęła się do matki, której piękna, pogodna twarz patrzyła na nią z porcelanowej fotografii, i przez chwilę zdało jej się, że przez ową twarz również przemknął łagodny, pełen aprobaty uśmiech. A może to był tylko zabłąkany promyk zachodzącego słońca? Iza przeniosła teraz wzrok na zdjęcie ojca. Jego brązowe oczy, których kształt i kolor odziedziczyła właśnie po nim, przypomniały jej oczy umorusanego chłopca ze starego zdjęcia, na którym siedział na kolanach Hani. Nagle zdało jej się, że owiewa ją delikatna mgiełka zapachu wody kolońskiej… i wspomnienie uścisku silnych męskich ramion, które otulają ją i chronią przed całym złem tego świata…

„Ach, tato!” — pomyślała z czułością. — „Ty przecież dalej się mną opiekujesz… nigdy nie przestałeś… Oboje jesteście przy mnie i na swój sposób nadal o mnie dbacie. O mnie i Melę. Dziś czuję to tak wyraźnie… i jest mi z tym tak dobrze…”

Duchowa rozmowa z rodzicami jeszcze bardziej ją ukoiła, napełniając serce wszechwładnym spokojem i nową nadzieją na przyszłość. Zachodzące słońce, które coraz bardziej chyliło się w stronę horyzontu, rzucało teraz na płytę z białego marmuru pomarańczowo-złote refleksy, te zaś ożywiały grób państwa Wodnickich niczym lampki pamięci tak często zapalane im przez córki. Iza z tkliwym uśmiechem obserwowała te naturalne ogniki, dopóki nie ześliznęły się z pomnika i nie przygasły, po czym, widząc, że powoli zaczyna zapadać zmrok, jeszcze raz okiem gospodyni omiotła pięknie zagospodarowaną przestrzeń wokół grobu, przeżegnała się i spokojnym krokiem odeszła piaskową alejką w stronę wyjścia z cmentarza, by zdążyć na kolację.

„Walizka spakowana, pobudka o szóstej trzydzieści” — myślała, mijając żelazną cmentarną bramę. — „Tak się cieszę, że już wracam do Lublina! Stęskniłam się za wszystkimi, za uczelnią i za Anabellą… a zwłaszcza za Majkiem… O tak, zwłaszcza za nim!”

Ogarnięta nagłym ciepłem i słodyczą, które ostatnio odczuwała coraz częściej i które uwielbiała niczym promień porannego słońca, dziewczyna odruchowo zwolniła kroku i na kilka sekund, nie zatrzymując się do końca, w rozmarzeniu przymknęła oczy. Skąd brało się to cudowne uczucie? Miała wrażenie, że pod powiekami wiruje jej spirala światła, w którym powoli pojawia się zarys ludzkiej sylwetki… Coś, za czym od zawsze tęskniła jej dusza, jest teraz oto na wyciągnięcie ręki… tak blisko… Co to takiego? Ach, jeszcze chwila i wszystko się okaże… wszystko stanie się jasne… Odpowiedź jest tak bliska, jakby miała ją na końcu języka… odległa tylko o jeden krótki błysk świadomości…

— Iza?

Ocknęła się i zatrzymała się jak wryta, natychmiast otwierając oczy. Obraz, jaki ujrzała przed sobą w zapadającym półmroku, był tak niespodziewany i niewiarygodny, że aż cofnęła się o krok. Przed nią stał Michał Krzemiński. Ostatnie promienie krwisto-pomarańczowego słońca oświetlały jego postać ubraną w biały t-shirt i jasne dżinsowe spodnie, rozjaśniając niczym aureola jego piękne blond włosy, na tle których fosforyzującym blaskiem lśniły błękitne jak morska laguna oczy. W nastrojowym oświetleniu zapadającego zmierzchu zdał się jej kimś w rodzaju męskiej wersji zwodniczej syreny, której widmo pojawia się na styku dnia i nocy, by kusić naiwnych wędrowców i sprowadzać ich na bezdroża. Jednak już w drugiej sekundzie zrozumiała, że to nie było złudzenie ani wytwór jej wyobraźni, lecz mężczyzna z krwi i kości — on, Michał. Syn Romana Krzemińskiego. Krew z krwi największego wroga jej rodziny, który spiskował z Krawczykiem.

Właściwie to była jedyna perspektywa, w jakiej obecnie postrzegała jego postać. Tak jakby zapomniała, kim był dla niej i co do niego czuła od kilkunastu lat. Ach, nie, to już nie miało znaczenia! Nie mogła skupiać na tym swoich myśli i emocji. Liczyło się tylko to, kim był dla jej rodziny i po co tutaj przyszedł. Jego intencje były wszak oczywiste… Znowu czegoś od niej chciał! Znowu miał zamiar ją dręczyć… Nim minęła druga sekunda, odkąd go dostrzegła, na jej twarzy odmalował się wyraz chłodnej niechęci, który ściął jej rysy, a miękkim liniom ust nadał zacięty i surowy wyraz.

— Cześć — mruknęła pod nosem, zamierzając ominąć go i pójść swoją drogą.

Michał, który od kilkudziesięciu sekund obserwował ją z daleka w zafascynowaniu, kiedy z zamkniętymi oczami niemal tańczyła nad ziemią w promieniach zachodzącego słońca, bynajmniej nie przeoczył tej nagłej zmiany na minus w jej mimice i zachowaniu.

— Poczekaj, Iza! — rzucił szybko, zastępując jej drogę. — Słyszysz? Poczekaj! Nie uciekaj mi.

Jego głos był łagodny, brzmiała w nim nuta prośby. Ponieważ z jego zachowania wynikało, że nie zamierza jej przepuścić, Iza zatrzymała się, jednak nie patrzyła na niego, gorączkowo zastanawiając się nad jakimś skutecznym sposobem jak najszybszego zakończenia tej rozmowy. Rozmowy, która co prawda jeszcze się nie zaczęła, lecz która już teraz męczyła ją psychicznie w niemal równym stopniu co niedawna rozmowa z Krawczykiem.

Tak, należało czym prędzej coś wymyślić, znaleźć jakiś pretekst, by nie musieć z nim rozmawiać! Nic jednak nie przychodziło jej do głowy, miała w niej kompletną pustkę. Jedyne, co docierało do jej świadomości, to fakt, że Michał był obok, przy niej, i że byli na tym przycmentarnym odludziu sam na sam, tylko we dwoje. Sytuacja, o jakiej niegdyś marzyła latami, lecz która dziś sprawiała jej jedynie przykrość i dyskomfort… Czy to nie był najlepszy znak, że nie mieli już sobie nic do powiedzenia?

— Pogadaj ze mną, Iza — ciągnął Michał, pochylając się ku niej, by odszukać wzrokiem jej oczy, lecz nie próbując jej dotykać. — Tylko kilka minut… proszę.

— O czym mielibyśmy rozmawiać? — zapytała chłodno, skrupulatnie unikając jego wzroku.

— O wszystkim po kolei — odparł żywo. — O tych wszystkich nieporozumieniach i niedomówieniach… o tym, co było, co się stało… i po prostu tak ogólnie… o nas.

Iza uśmiechnęła się leciutko.

— O nas? — powtórzyła z nutką drwiny w głosie.

— Tak, o nas — podchwycił z poważną miną. — Nie chcę, żeby to wisiało między nami w jakimś głupim niedomówieniu, muszę z tobą porozmawiać, wreszcie to wyjaśnić. Muszę, Izka — dodał z naciskiem, zbliżając twarz do jej twarzy, aż poczuła na niej ciepło jego oddechu. — Muszę, bo inaczej oszaleję!

Iza nie cofnęła się tym razem, lecz stała nieruchomo, bez słowa, wpatrzona w trawiasty brzeg drogi wiodącej na cmentarz. Źdźbła poruszały się delikatnie przy podmuchach ciepłego wiaterku, a w niektórych z nich odbijały się ostatnie promyki słońca, barwiąc je na dziwny, pomarańczowo-brunatny kolor. Do jej nozdrzy doleciała ulotna mgiełka zapachu korzennych perfum…

— Przyszedłem tu specjalnie za tobą — ciągnął przyciszonym głosem. — Widziałem z okna w hotelu, że idziesz z kwiatkami na cmentarz, i poszedłem twoim śladem. Ale nie chciałem ci przeszkadzać, kiedy byłaś na grobach, dlatego poczekałem tutaj. Bardzo mi zależy na chwili rozmowy. Od dwóch miesięcy właściwie myślę tylko o tym.

Iza pokręciła głową przecząco.

— Wybacz — odparła spokojnie, na chwilę podnosząc na niego oczy i obojętnym wzrokiem omiatając jego twarz. — Miło cię widzieć, ale ja… muszę już wracać, na dwudziestą obiecałam być w domu na kolację.

— Jasne — zgodził się natychmiast i odsunął się nieco na bok, odsłaniając jej drogę. — Ja przecież też idę w tamtą stronę. Odprowadzę cię na chatę i pogadamy po drodze, okej?

Iza nie znalazła dyplomatycznej odpowiedzi na tę propozycję, dlatego, nie chcąc wykazać się skrajną niegrzecznością, przemilczała ją i po prostu ruszyła przez pola w stronę zabudowań Korytkowa. Michał towarzyszył jej jak cień, dotrzymując jej dość pośpiesznego ale spokojnego i równego kroku. Przez pierwszych piętnaście lub dwadzieścia metrów panowało niewygodne, ciężkie jak ołów milczenie, a pustka w głowie Izy pogłębiła się jeszcze bardziej, aż do granic absurdu.

Czy naprawdę Michał szedł tuż przy niej? A może to był tylko figiel jej wyobraźni? Gdyby nie szelest piasku pod stopami, byłaby skłonna w to uwierzyć. W tej trudnej chwili, w przedziwnym, czerwonawym oświetleniu ostatnich promieni zachodzącego słońca, na pustej, piaszczystej drodze wijącej się wśród korytkowskich pól i łąk, wszystko było takie nierealne… do tego stopnia nierealne, że Iza nie potrafiła w żaden sposób zebrać myśli. Zdawało jej się, że oto znajduje się w jakiejś nieokreślonej, niemożliwej do zdefiniowania przestrzeni… jakby nie była sobą, lecz istniała gdzieś obok… obok siebie i obok niego… gdzieś daleko stąd…

— Jesteś na mnie zła, prawda? — zagadnął w końcu Michał cichym, nieswoim głosem.

Iza drgnęła i odruchowo przyśpieszyła kroku, znów nie umiejąc ad hoc znaleźć odpowiedzi na tak postawione pytanie. Czy była na niego zła? Chyba nie… po prostu nie chciała z nim rozmawiać. Nie chciała już dłużej rozdrapywać ran i angażować myśli w coś, co nie miało sensu ani racji bytu. A przede wszystkim nie chciała mieć nic wspólnego z rodziną Romana Krzemińskiego. Tak, to był w tej chwili najważniejszy argument. Nie chciała znać ani tego człowieka, ani nikogo, kto był z nim związany, a Michał niestety był jego rodzonym synem.

— Wiem, że jesteś — podjął, z jej reakcji wnioskując, że nie doczeka się odpowiedzi. — Widzę przecież. Ale proszę cię, Iza, daj mi to wyjaśnić. Wiem, że wtedy, w Lublinie, zachowałem się wobec ciebie po chamsku… w ogóle już nieraz tak było… wiem. Ale przemyślałem to i bardzo źle się z tym czuję. Tak naprawdę to od tamtego czasu nie mogę przestać o tym myśleć… nie mogę się od tego uwolnić…

Umilkł, jakby nie wiedział, co ma dalej mówić, i znów szli w milczeniu, mijając po obu stronach drogi rozległe pola rozświetlone krwistym blaskiem zachodzącego słońca. Iza szła jak automat, nie próbując analizować jego słów, a jedynie mechanicznie zapisując je w pamięci. Teraz nie miała siły ani odwagi, żeby się nad nimi zastanawiać… pomyśli o tym później… jak już będzie w domu.

— Wtedy u Błaszczaka zachowałem się jak idiota — podjął ostrożnie Michał po kolejnych kilkudziesięciu sekundach ciężkiej ciszy. — Dopiero potem to do mnie dotarło. W tym sensie, że to ty miałaś rację, bo miałaś prawo mi nie wierzyć, a ja nie powinienem reagować w taki sposób. Przepraszam cię za to, Iza — dodał ciszej. — Wybacz mi, że byłem takim chamem. Postaram się jakoś to naprawić.

Iza zwolniła na chwilę kroku i pokręciła głową.

— To nie ma znaczenia, Misiu — odparła smutno. — Tu już niczego nie da się naprawić.

— Ale dlaczego? — podchwycił żywo, jakby ucieszony faktem, że w ogóle się do niego odezwała. — Powiedz mi, dlaczego nie, Iza? Chodzi ci o tę aferę z moim starym?

— Też — przyznała lakonicznie, znów przyśpieszając kroku.

— Bzdura! — prychnął Michał, ruszając za nią, by dotrzymać jej tempa. — Moim starym się nie przejmuj, to w ogóle nie jest temat, Iza. Wiem, że naświrował jak zwykle, ale przecież wszystko da się ogarnąć. Zobaczysz, jedno twoje słowo i ustawię go tak, że będzie chodził jak w zegarku. Dopilnuję, żeby nigdy więcej nie zrobił ci przykrości.

Iza uśmiechnęła się z politowaniem. Czy Michał żartował sobie z niej, świadomie chciał zamydlić jej oczy, czy naprawdę był taki niedoinformowany? Nie wiedział, że jego ojciec knuje z lubelskim milionerem przeciwko niej i jej rodzinie? Naprawdę nie miał pojęcia o tym, jak daleko zaszedł ten konflikt? Wszak od dziesięciu dni zarówno ona, jak i kilka innych osób, w tym głównie Pablo i jego kolega z Radzynia, prowadzili intensywne działania w celu odparcia spodziewanego ataku Krawczyka, który sam otwarcie przyznał, że współpracuje z Romanem Krzemińskim. I dla Michała to w ogóle nie był temat? Kpił sobie z niej? Przecież niemożliwe, żeby ojciec nie wtajemniczył go choć trochę w swoje ciemne sprawki!

„Kłamiesz, Misiu, znowu kłamiesz” — pomyślała smutno. — „Jeszcze nigdy w życiu nie powiedziałeś mi ani słowa prawdy…”

— Iza, posłuchaj — podjął poważnym tonem Michał, po jej minie widząc, że nie będzie mu łatwo ją przekonać. — Ja wiem, że ty mi nie wierzysz, nie ufasz i że moje słowo jest dla ciebie gównem. Rozumiem to, sam sobie na to zasłużyłem. Ale chciałbym jakoś to naprawić… zacząć od nowa… Bo widzisz… każdemu zdarza się, że w pewnym momencie dochodzi do ściany, dostaje bejsbolem po łbie i zmienia myślenie. Otwierają mu się oczy i mózg zaczyna pracować, dochodzi do wniosku, jaki był ślepy i głupi. Miałaś tak kiedyś? Bo ja to mam teraz. Dzięki tobie — dodał miękkim, łagodnym tonem. — Właśnie dzięki tobie, Izulka…

Choć ton ów oraz dawne zdrobnienie jej imienia sprawiły, że po ciele przebiegły jej znajome ciarki, Iza w mgnieniu oka opanowała się i znów pokręciła głową. Tylko tego brakowało, żeby teraz mu uległa! Jakże tanie były te jego standardowe chwyty i bajery! Czyż nie tych samych lub podobnych słów używał przed niespełna rokiem w pubie na lubelskiej starówce? Pamiętała przecież każde z nich, tak wyraźnie, jakby na wieki wyryło się w jej mózgu niczym na kamiennej tablicy. Ech, głupi jestem!… dopiero teraz widzę, ile straciłem… Będziemy w stałym kontakcie, a jak wrócę z Korytkowa, to nadrobimy sobie stracony czas… Tak… Czas bardzo szybko pokazał, co zostało z tamtych słodkich obietnic.

— Dzięki mnie? — zdziwiła się uprzejmie. — A co ja mam tutaj do powiedzenia? Chyba nic. Jeśli już, to do takiej refleksji skłonił cię raczej ktoś inny… ktoś o imieniu Sylwia, o ile dobrze pamiętam.

Imię swojej dawnej konkurentki wymówiła z lekkim przekąsem, lecz spokojnie i bez niechęci, w formie stwierdzenia faktu. Czym zresztą miałaby się ekscytować? Postać Sylwii nie budziła już w niej emocji, wręcz czuła względem niej coś w rodzaju podziwu, Sylwia bowiem nie dała się omamić pustym obietnicom Michała i wiedziała, jak się zachować — wszak ona pierwsza rozmawiała z nim tak, jak na to zasługiwał. W pewnym sensie nawet jej tym zaimponowała.

Michał aż podskoczył na to imię, a oczy mu rozbłysły. Wyglądał, jakby nie tylko nie zmartwił się, ale wręcz ucieszył, że Iza wspomina o jego niedoszłej narzeczonej, jakby okoliczność ta sprawiła mu satysfakcję i dodała skrzydeł.

— Sylwia? — podchwycił lekceważąco. — No co ty, Iza… nie żartuj. Naprawdę myślisz, że mi na niej zależało?

— Przecież miałeś zamiar się z nią ożenić — przypomniała mu stoicko, choć jakiś niewyraźny głos z dna duszy podpowiadał jej, że niepotrzebnie poruszyła i ciągnie ten temat. — A przynajmniej zaręczyć.

— Niby tak — wzruszył ramionami Michał, który teraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odzyskał pewność siebie. — Ale to był bardziej pomysł mojej matki, a ja byłem na tyle głupi, że zgodziłem się na to jak cielę. W sumie wtedy było mi wszystko jedno, czy to będzie ona czy ktoś inny, byle matka już się dłużej nie czepiała. No co mogę powiedzieć, Iza? — rozłożył ręce w geście bezradności. — Głupi byłem i tyle. Zresztą oberwałem za to po łbie, aż mi w pięty poszło, bo ta franca tylko mi obory narobiła na całą wiochę. Kumple do tej pory po cichu urządzają sobie ze mnie podśmiechujki, wiem o tym doskonale, chociaż niby nie mówią mi tego w oczy. Ale co zrobić? Sam jestem sobie winien.

Iza szła spokojnym, równym krokiem, z daleka oceniając przestrzeń, jaka pozostała im do wejścia pomiędzy pierwsze zabudowania Korytkowa. Słońce schowało się już za linią horyzontu i tylko ostatnie blaski czerwono-pomarańczowej łuny oświetlały okolicę, stopniowo przegrywając z zapadającym zmierzchem. Droga wiła się wśród pól i łąk, oni zaś byli dopiero w połowie dystansu między cmentarzem a wioską. Po lewej mijali właśnie rozległą łąkę skąpaną w bujnie rozkwitłej zieleni, tę samą, na której Iza przeżyła kiedyś najpiękniejsze chwile szczęścia… Czy Michał w ogóle jeszcze to pamiętał? Pewnie nie, skoro nawet nie zerknął w tamtą stronę.

— Sylwia nic dla mnie nie znaczyła — zapewnił ją ciepłym, przekonującym tonem. — Nie zależało mi na niej… no, może trochę, na samym początku, ale generalnie, nawet gdyby wtedy doszło do tych nieszczęsnych zaręczyn, to jestem pewien, że to i tak długo by się nie utrzymało. Jak to się mówi, nie pasowaliśmy do siebie. Po prostu nie byliśmy sobie pisani. Ja to w sumie wiedziałem od początku, ale matka tak mi truła za uszami i tak mnie na nią namawiała, że dla świętego spokoju zgodziłem się z nią zaręczyć. Argumentem była duża kasa, pozycja jej ojca… Moim starym to pasowało, a ja miałem na to centralnie wywalone, więc co mi niby szkodziło? Tak wtedy rozumowałem. Bo widzisz, Iza… ja do tej pory kompletnie nie kapowałem, na czym to polega — dodał łagodniej, próbując w marszu zajrzeć jej w odwróconą na bok twarz. — Nie ogarniałem tego, byłem na to za tępy. A teraz… Poczekaj — zatrzymał ją nagle, zastępując jej drogę i ostrożnie ujmując ją za ramię. — Poczekaj i popatrz na mnie. Słyszysz? Spójrz na mnie, skarbie.

Iza bez protestu pozwoliła się zatrzymać i posłusznie podniosła na niego oczy. W zapadającym zmroku olśnił ją hipnotyzujący blask jego błękitnych tęczówek. Ta twarz… fala pięknych, błyszczących blond włosów opadających mu na czoło… Wszak niespełna pięć lat temu, tu nieopodal, na korytkowskiej łące, wsuwała w nie dłoń i z czułością przesiewała je przez palce… Tylko dlaczego wówczas były takie twarde? Dlaczego nie miały tej miękkiej, przyjemnej faktury, którą tak bardzo kochały jej palce? Czy z jej pamięcią było coś nie tak? A może raczej coś stało się z jej sercem?…

— Nie kapowałem, na czym to polega — powtórzył aksamitnym tonem Michał, patrząc jej prosto w oczy. — Nie miałem pojęcia, jak to jest, kiedy kogoś trafi na poważnie. Krótko mówiąc, nie wiedziałem, czym jest prawdziwa miłość — zniżył głos do szeptu. — Tego zresztą nie da się wiedzieć z góry, trzeba się tego nauczyć, poczuć to na własnej skórze, gdzieś głęboko w sobie. Ja byłem na to za głupi. A ty zawsze to umiałaś, Izulka…

Podniósł rękę i ostrożnym, delikatnym gestem odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy. Iza zadrżała, czując, że powinna zaprotestować, odsunąć się od niego… Jednak znów, jak już nieraz w jego obecności, jej ciało opanował dziwny bezwład i bezsilność, nie pozwalając jej poruszyć się ani o milimetr. Czy to możliwe, że to wszystko działo się w rzeczywistości? Michał był przy niej i mówił jej o miłości? Sugerował to, o czym marzyła przez długie lata? Mówił, że to ona była dla niego tą jedyną… i że wreszcie to zrozumiał?…

— Powiedz mi, dlaczego mnie tego nie nauczyłaś? — ciągnął czułym szeptem, stopniowo przybliżając twarz do jej twarzy. — Dlaczego pozwoliłaś mi odejść, Iza? Trzeba było strzelić mnie po pysku, może bym otrzeźwiał. Może szybciej bym zrozumiał… nie stracilibyśmy tylu lat…

Sparaliżowana wciąż z wrażenia Iza czuła na twarzy ciepło jego oddechu. Znów owionął ją zapach jego mocnych perfum… Zmierzch kładł się cieniem na piaszczystej drodze i rozległych łąkach, wśród trawy odezwało się cichutkie cykanie świerszczy… jak kiedyś… jak wtedy, u progu niezapomnianego lata, gdy ich stęsknione usta złączyły się w namiętnym miłosnym pocałunku. I oto czas zatoczył wielkie koło, po latach poniewierki prowadząc ich w to samo miejsce! W scenerię korytkowskich krajobrazów i wieczornego cykania świerszczy… Jakby to, co stało się w międzyczasie, nigdy się nie wydarzyło… jakby znowu znaleźli się w tym samym punkcie i mogli odzyskać wszystko…

Głośny skrzek ptaka nad ich głowami wyrwał ją brutalnie z transu. Ach, nie! Nie! Zwariowała chyba! Przecież to było kłamstwo! Kłamstwo i fałsz, od zawsze, od samego początku aż do teraz! Kłamstwo i manipulacja! Michał znów bajerował po swojemu, znów zasypywał ją milionem słodkich słówek, znów próbował ją omamić! A ona miałaby się temu poddać? Znów naiwnie mu uwierzyć? Zaufać temu, kto w przeszłości tyle razy ją oszukał? Zapomnieć o przeszłości, nie wyciągając z niej żadnych wniosków? Wybaczyć wszystko i przejść do porządku dziennego nad tym, że jego ojciec spiskował z Krawczykiem przeciwko jej rodzinie? O nie… nie! Nigdy!

Cofnęła głowę i gwałtownym gestem odsunęła się od Michała. Przez krótki moment w zapadającym mroku zdało jej się, że jego twarz przybiera rysy Krawczyka… Ech, nie… to na szczęście było tylko złudzenie… Czas był jednak przerwać tę rozmowę. Iza odwróciła się i stanowczym krokiem, nie oglądając się na niego, ruszyła w stronę zabudowań wioski, w oknach których, jedno po drugim, zaczynały się zapalać światełka. Choć w głowie jej się kręciło, a krew wrzała w żyłach jak wzburzone morze, musiała natychmiast to przerwać, nie mogła pozwolić na nic więcej, bo jeśli po raz kolejny da się zmanipulować i oszukać, już chyba nigdy się z tego nie podniesie… To, co się działo, wciąż jeszcze nie mieściło jej się w głowie, ale teraz nie mogła o tym myśleć, całą swą uwagę musiała skupić na tym, by zachować się prawidłowo. Na szczęście wiedziała, co ma robić, w tym względzie nie miała żadnych, najmniejszych wątpliwości.

Zaskoczony jej reakcją Michał zamarł na chwilę w bezruchu, patrząc bezradnie, jak się oddala, po czym nagle rzucił się za nią i dogonił ją po kilkunastu krokach. Szła teraz tak szybko, że niemal musiał przy niej biec.

— Iza — podjął lekko zdyszanym głosem. — Proszę, nie uciekaj mi… Przepraszam. Przepraszam cię za wszystko, naprawdę. I za mnie, za moją głupotę… i za mojego starego… za te jego idiotyczne wyczyny z tą działką… Zobaczysz, naprawię to. Wszystko naprawię… Teraz mi nie wierzysz, nadal myślisz, że cię okłamuję, ale przekonasz się, że tak nie jest. Udowodnię ci to czynem, zobaczysz. Daj mi tylko na to trochę czasu, okej? Iza?

Iza pokręciła głową przecząco, jeszcze bardziej przyśpieszając kroku, aż zabolały ją wszystkie ścięgna u nóg. Minęli łąkę, kolejne pole i w coraz bardziej gęstniejącym zmroku dochodzili już do pierwszej linii domów przy wejściu do Korytkowa.

— A ja wierzę, że dasz mi szansę — ciągnął Michał, który pomimo narzuconego przez nią tempa szedł bokiem do niej, by nieustannie patrzeć jej w twarz, choć ona uparcie ją od niego odwracała. — Wierzę, bo znam cię na wylot… wiem, jaka jesteś… i pamiętam wszystko… to, co tyle razy mi mówiłaś. Pamiętam każde słowo, Iza — podkreślił z naciskiem. — Wcześniej tego nie doceniałem, ale możesz być pewna, że tym razem tego nie zmarnuję. Przekonasz się, że nie żartuję, nie robię sobie jaj… Zobaczysz, że mówię to na serio. Udowodnię ci to, a ty uwierzysz mi i znowu mi zaufasz.

Ostatnie dwa czasowniki, choć wypowiedziane żarliwym i przekonującym tonem, zabrzmiały w uszach Izy fałszywie, jak kwintesencja jego wyrachowanego planu. Ogarnięta nagłą falą oburzenia, zatrzymała się na środku drogi, tuż przed skrzyżowaniem, skąd szosa wiodąca na prawo prowadziła prosto do jej domu, i podniósłszy dumnie głowę, spojrzała mu prosto w oczy.

— Nie, Misiu — oznajmiła mu stanowczym, dobitnym tonem. — Już nigdy ci nie uwierzę ani nie zaufam. Nigdy. I naprawdę nie rozumiem, po co jeszcze tracisz czas i zajmujesz się moją osobą. Tak ogólnie to oczywiście wiem, o co ci chodzi — skrzywiła się z przekąsem — ale to jest inna rzecz, a ja dzisiaj nie mam już ochoty na rozmowę o tak zwanych interesach. Tak czy inaczej, jeśli myślisz, że to, co mi przed chwilą powiedziałeś, w jakimkolwiek stopniu mnie ruszyło, to bardzo się mylisz. Wysłuchałam cię tak, jak mnie o to prosiłeś… ale dla mnie konkluzja tej rozmowy nadal jest jednoznaczna. Nie mamy sobie już nic do powiedzenia. Nic, rozumiesz to?

Michał stał przed nią nieruchomo, w milczeniu inkasując kolejne ciosy. Na jego twarzy nie było irytacji ani zniecierpliwienia, a jedynie fascynacja i lekkie niedowierzanie, bowiem przed chwilą, na drodze wijącej się wśród łąk, wyraźnie widział, że Iza wcale nie była względem niego taka obojętna, jaką próbowała grać. Wszak widział jej chwilowe zmieszanie, cień tkliwej melancholii na jej twarzy… wszak niewiele brakowało, a podałaby mu usta… A zatem udawała! Udawała obojętność, wręcz wrogość, i była w tym taka urocza! Te wielkie brązowe oczy ciskające iskry niczym zimne ognie… ta dumna mina i zacięty wyraz ust, które przydawały jej charakteru walecznej amazonki… i te słowa, tak stanowcze, takie pewne siebie!

Do czasu pamiętnej sprzeczki w Anabelli Michał znał Izę jako cichą i uległą dziewczynę, która, wpatrzona w niego jak w obrazek, przyjmowała w ciemno każde jego słowo i zgadzała się na wszystko, co powiedział czy zaproponował. Wyróżniała się tym spomiędzy innych dziewczyn, z którymi miał do czynienia, lecz ten właśnie rys jej charakteru, mimo że w naturalny sposób schlebiał jego męskiej próżności, przeszkadzał mu jakoś i podskórnie go irytował. To nie było zresztą nic nowego, Michał bowiem nie spotkał dotąd jeszcze dziewczyny, która pod jakimś względem by go nie irytowała. Żadna nie odpowiadała mu w stu procentach, w każdej z nich było coś, co nie pasowało do jego wymagań i co prędzej czy później zaczynało wyprowadzać go z równowagi.

A jednak Iza, przez to właśnie, że była inna niż wszystkie, spośród dziewczyn, z którymi w przeszłości związał się i rozstał, najbardziej zapadła mu w pamięć. Wprawdzie na co dzień nie myślał o niej, ani nie zajmował sobie uwagi wspominaniem jej osoby, jednak za każdym razem, kiedy przypadkowo ją spotykał, spotkanie to pozostawiało w nim dyskretny, nieuchwytny umysłem ślad. Nadal irytowała go swoją uległością i owym rozmarzonym, maślanym spojrzeniem, które nieraz widywał też w oczach innych dziewczyn, a jednak jej postać miała w sobie coś, co w niewytłumaczalny sposób go intrygowało.

Dziwiła go również i w pewnym sensie urzekała jej posunięta do absurdu wierność uczuciu do niego, którą podkreślała nawet jeszcze niespełna rok temu, kiedy w maju spotkali się w pubie na lubelskiej starówce. Albowiem wbrew pozorom Michał nie był aż tak nieświadomy samego siebie, by nie rozumieć, iż jego zachowanie nie czyniło go godnym tak stałego i głębokiego uczucia ze strony dziewczyny, którą sam brutalnie odtrącił… dziewczyny, która przy tym miała w sobie coś, czego nie miała żadna inna, i po rozstaniu z którą podświadomie odczuwał jakiś dziwny, niepokojący niedosyt.

Kiedy w lutym przypadkowo zobaczył ją rozmawiającą z koleżanką w kawiarni na miasteczku akademickim, w jej postaci uderzyła go zmiana, której istoty nie umiał do końca określić, lecz którą intuicyjnie połączył z ewidentnym w ostatnim czasie rozkwitem jej charakteru. Wówczas Iza ukazała się jego oczom w nowej odsłonie, niczym skromny pączek róży, który nie wiedzieć kiedy rozwinął się w zachwycający kwiat. Z jej zachowania, gestów i sposobu mówienia biła niezwykła energia świadcząca o tym, że nie była to już dawna szara myszka z prowincjonalnego Korytkowa lecz rasowa, świadoma swojej wartości młoda dama, która z powodzeniem mogłaby podbijać najwykwintniejsze salony świata. Wewnętrzny blask, jaki od niej emanował, w mniemaniu Michała przyćmiewał nawet jej piękną rozmówczynię o długim blond warkoczu, której uroda wprawdzie nie umknęła jego uwadze, lecz nie przykuła jej na dłużej. To właśnie wtedy zrozumiał, że z postaci Izy zniknęło nagle wszystko, co w przeszłości go irytowało, a to, co stanowiło jej największe atuty, nie tylko pozostało, ale wręcz nabrało mocy, uzupełnione przez ową kobiecą energię i stanowczość, której zawsze mu w niej brakowało.

Kolejne epizody tylko potwierdzały tę obserwację. Kłótnia z jego własnym ojcem, od którego Michał usłyszał na temat Izy mnóstwo niepochlebnych i oburzonych słów, w jego oczach tylko dodawała jej wartości, czyniąc z niej fascynującą kobietę o duszy amazonki, która nie da sobie w kaszę napluć. Kobietę, która nie boi się wejścia na rynek biznesu i jest gotowa walczyć o swoje, nie przejmując się zdaniem nawet tak twardych zawodników jak jego ojciec. Czyż nie taką kobietę i domową partnerkę w interesach Michał pragnąłby kiedyś widzieć u swojego boku? Co prawda nigdy jakoś szczególnie nie zastanawiał się nad swoim ideałem kobiety, odkładając wizję stałego związku na bliżej nieokreśloną przyszłość, jednak im częściej obraz Izy wracał mu przed oczy, tym bardziej dochodził do wniosku, że właśnie o taką towarzyszkę życia mu chodziło. Silną, asertywną, znającą swoją wartość, a jednocześnie posiadającą wrażliwe i wierne serce oraz ów jedyny w swoim rodzaju urok, który on sam u Izy dopiero ostatnio dostrzegł w pełni.

Zakończona ostrą sprzeczką lutowa rozmowa w Anabelli oraz ta kolejna, na uczelni, kiedy zimna jak lód dziewczyna jasno dała mu do zrozumienia, że nie chce mieć z nim już nic wspólnego, w paradoksalny sposób podsyciły zmysły Michała. Czy zagrał w nim męski instynkt zdobywcy? A może przekora i zawziętość ambitnego sportowca? Tak czy inaczej jej oschłość sprawiła, że w jego mózg i serce tym głębiej wrył się jej obraz, od którego od tamtej pory nie potrafił się uwolnić. Choć z początku, uniesiony gniewem, starał się na zawsze wyrzucić ją z pamięci, jej zwiewna postać o dumnie lśniących brązowych oczach nie dawała mu spokoju, wracała do niego uparcie na jawie i we śnie, na przemian dręcząc go i fascynując, zachwycając.

Stopniowo myśli o Izie opanowały jego umysł i podświadomość do tego stopnia, że sam był na siebie o to zły, instynktownie wyczuwając, że oto niepostrzeżenie traci wolność, którą zawsze tak bardzo sobie cenił. A jednak nie miał na to wpływu… Im większy dystans trzymała względem niego ta dziewczyna, tym większe rodziło się w nim pragnienie odbudowania spalonego mostu, zbliżenia się do niej na nowo i odzyskania jej względów, o które nigdy wcześniej nie musiał zabiegać, mając je za darmo, i które, jak dopiero teraz zaczynał rozumieć, chyba zbyt pochopnie zlekceważył.

Po zaledwie kilku tygodniach od ostatniego spotkania z Izą na uczelni Michał doszedł do etapu, kiedy myśli o niej stały się rodzajem obsesji. W przeszłości zdarzało mu się już popadać w takie stany ducha z powodu kobiet, które chciał zdobyć, a które stawiały mu opór, jednak po pierwsze nigdy nie trwało to długo, a po drugie obsesja ta zawsze była powiązana z pierwszym etapem znajomości i naturalną aurą tajemniczości osoby jeszcze nieznanej, fascynującej swoją nowością, podczas gdy Izę znał od dzieciństwa i nawet przez jakiś czas był z nią w związku. W związku, który sam zakończył, i to w dość nieelegancki sposób — jak zresztą wiele innych.

Zważywszy, że Michał nie miał w zwyczaju odświeżać zakończonych relacji, po rozstaniu uznając ich potencjał za definitywnie wyczerpany, obecnie miał pełną świadomość, że ów mentalny powrót Izy w sferę jego pragnień był co najmniej dziwny, a na pewno znaczący. Jednak po raz pierwszy w życiu nie miał nad tym żadnej kontroli. Z dnia na dzień coraz wyraźniej uświadamiał sobie, jak bardzo zależało mu na kontakcie z nią, i coraz mocniej pragnął znowu ją zobaczyć, choćby na krótką chwilę i z daleka. Przelotne spotkanie w Wielkanoc pod korytkowskim kościołem, kiedy dziewczyna nawet nie zauważyła go w tłumie, było dla niego jak cios maczugą między oczy.

Przez kolejnych parę dni zaniepokojona matka obserwowała u ukochanego jedynaka dziwne objawy wyłączenia uwagi i rozkojarzenia, a także narastającego podenerwowania, które wreszcie osiągnęło taki stopień natężenia, że nie tylko ona, ale i jej mąż na wszelki wypadek schodzili mu z drogi. Nie chcieli zrażać go do siebie na kolejne tygodnie i miesiące, tym bardziej że w poświąteczny piątek, kiedy mechanik z Małowoli miał wreszcie oddać mu jego naprawione BMW, Michał planował wrócić do Lublina. Wściekły, że awaria auta na kilka dni uziemiła go w Korytkowie, czekał na ten wyjazd z takim zniecierpliwieniem, że rodzice nie posiadali się ze zdumienia, kiedy w piątkowy poranek nagle i niespodziewanie oświadczył im, że jednak zostaje w domu aż do niedzieli.

Powód? Nikt nie mógłby się go domyślić. Któż bowiem byłby w stanie skojarzyć owo dziwne przesunięcie daty wyjazdu z czwartkową wizytą Maliniakowej, która przyszła poplotkować z Krzemińską przy popołudniowej kawie? Albowiem to właśnie Maliniakowa wspomniała mimochodem, że „ta mała bezczelna Wodnicka” nadal jest w Korytkowie i podobno zostaje do niedzieli. Michał, dotąd pewien, że Iza bezpośrednio po świętach wróciła do Lublina, usłyszał to przypadkowo, przechodząc obok otwartych drzwi salonu, i od tamtej chwili w jego głowie tkwiła tylko jedna myśl — zobaczyć ją! Zobaczyć ją właśnie tutaj, w Korytkowie… w rodzinnych stronach, z którymi wiązało się tyle wspólnych wspomnień… wyczekać na odpowiedni moment i w kontrolowany sposób doprowadzić do spotkania… porozmawiać z nią… naprawić choć jeden zawalony most…

I oto stała przed nim, dumna i wyniosła, z oczami ciskającymi gromy, tak urzekająca w zapadającym zmroku, że jej widok aż zapierał mu dech. Jakże chętnie chwyciłby ją w ramiona! Przytuliłby ją do siebie, wpiłby się ustami w jej usta… na nowo poczułby ich smak, którego kiedyś tak bezmyślnie nie doceniał… Chyba jeszcze nigdy nie pragnął tego tak bardzo jak dziś!… Lecz niestety musiał pozostawić to tylko w sferze pragnień. Ryzyko, że dostanie za to w twarz, było zbyt duże, nie mógł też abstrahować od jej słów, którymi miażdżyła go już po raz kolejny, w stanowczych terminach oznajmiając mu, że między nimi wszystko skończone. Co prawda Michał nie dowierzał jej, po drobnych sygnałach w jej zachowaniu odgadywał bowiem, że przynajmniej do pewnego stopnia grała, jednak nie zmieniało to faktu, że od dwóch miesięcy rzeczywiście unikała kontaktu z nim jak ognia… do tego stopnia, że wcale nie mógł mieć pewności, czy nawet przy największym zaangażowaniu uda mu się odzyskać to, co tak nieopatrznie i głupio utracił.

Poza tym… było coś jeszcze. Coś, co Michał również usłyszał w czwartek z ust Maliniakowej, kiedy stał ukryty w przedpokoju i z zapartym tchem podsłuchiwał toczące się w salonie plotki na temat „tej małej żmijki od Staweckich, której wydaje się, że jest wielką panią z miasta, a to przecież zwykła parweniuszka”.

I podobno zadaje się z jakimś bogatym Francuzem… czy tam Belgiem — mówiła z przekąsem sąsiadka. — Że to niby ma za niego wyjść za mąż i albo wyjechać za granicę, albo sprowadzić go tutaj, wie pani kochana… Niby możliwe, bo ona studiuje w Lublinie ten francuski, to i z językiem kłopotu by nie miała, ale z kolei Stasia Wójcikowa słyszała od Kowalikowej, że to tylko plotki. Ja to myślę, że sama Stawecka rozpuściła je po Korytkowie, żeby ludzie nie pomyśleli, że jej młodsza siostra kawalera nie umie sobie znaleźć…

Michał, który do szpiku kości nienawidził tego typu wiejskich ploteczek, wówczas tylko skrzywił się na te podsłuchane rewelacje, jednak dziś, wobec lodowatego zachowania Izy, słowa Maliniakowej wróciły mu na pamięć i w głowie błysnęła mu nieprzyjemna myśl, że być może w owych pogłoskach było jakieś ziarno prawdy. Wszak nawet najgłupsza plotka nie bierze się z niczego… A jeśli to była prawda? W takim razie tym bardziej musiał walczyć! Walczyć, zanim będzie za późno!

— Nie mów tak, Iza — powiedział łagodnie, wyciągając rękę i ostrożnie kładąc jej dłoń na ramieniu. — Proszę, nie odpychaj mnie i nie ucinaj tego w taki sposób. Nie mamy sobie nic do powiedzenia? No co ty? Przecież wiesz, że mamy mnóstwo. Ja rozumiem, że nie wierzysz mi i nie ufasz, ale przecież dzisiaj nie proszę cię o nic więcej jak o odrobinę czasu. I o szansę, żebym mógł jakoś naprawić to wszystko. Nie proszę, żebyś wierzyła mi na słowo, wiem, że to odpada. Daj mi tylko szansę udowodnić, że mówię prawdę. To mi zajmie trochę czasu, ale zobaczysz, że finalnie udowodnię ci to w stu procentach. Tylko nie zrywaj ze mną kontaktu… a przynajmniej obiecaj mi, że to przemyślisz. Powiedz… obiecasz mi to, mała? — dodał poufnie, widząc, że jej twarz rozjaśnia się lekko, a spięte rysy odrobinę łagodnieją. — Obiecasz? Proszę, Izulka.

Jego głos przybrał dawną ciepłą nutkę, którą zawsze rozbrajał ją i kładł na łopatki. Iza, choć nadal nie wierzyła w ani jedno jego słowo, sama przed sobą nie mogła udawać, że spotkanie z nim w zapadającym zmierzchu ciepłego wiosennego wieczoru, jego bliskość i żarliwe oznaki zainteresowania, jakie jej okazywał, nie robiły na niej wrażenia. Wystarczała do tego świadomość, że był to mężczyzna, którego obraz nosiła w sercu przez kilkanaście długich lat… mężczyzna, który od dzieciństwa był dla niej tym jedynym… Dziś prosił ją o szansę. Czy zaryzykuje czymkolwiek, jeśli mu ją da? Wszak nie będzie to nic zobowiązującego, tylko lekkie odnowienie kontaktu, nadal będzie mogła trzymać dystans. Zresztą innej opcji nie było, musiała pamiętać, że Michał był synem wspólnika Krawczyka i że trzeba było zachować wobec niego najwyższy stopień nieufności. Ale jednak to był on… on… Czy naprawdę musiała odtrącać go w tak radykalny sposób, nie dając sobie czasu na przemyślenie tego, co dzisiaj jej powiedział? Czy już jutro nie będzie tego żałowała? A jeśli… jeśli w tym, co mówił, było ziarenko prawdy? Czyż nie z maleńkiego ziarenka rodzą się najpiękniejsze perły?… Cóż straci na tym, jeśli odrobinę spuści z tonu? Czy warunkowa szansa, o jaką ją prosił, naprawdę będzie zbyt wielkim ustępstwem?…

Myśli te sprawiły, że Iza zawahała się, a jej mina złagodniała, co naturalnie nie umknęło uwadze Michała. Nie odzywał się jednak, czując, że nie wolno jej do niczego zmuszać i że sama musi podjąć tę decyzję. Po kilku długich sekundach ciszy dziewczyna ostrożnie odsunęła się od niego, strącając jego dłoń ze swojego ramienia, i powoli pokiwała głową.

— Okej — szepnęła z ciężkim sercem.

Po czym, nie patrząc na niego, odwróciła się i ruszyła w stronę swojego domu. Nie szła już jednak tak szybko jak wcześniej, a cała jej postać wyrażała mieszaninę wahania i niepewności. Błękitne oczy Michała rozbłysły w półmroku światłem triumfalnej radości. Natychmiast ruszył za nią, dogonił ją i zwolnił, dotrzymując jej kroku.

— Dziękuję, Iza — podjął cicho. — Zobaczysz, że tym razem cię nie zawiodę. Już nigdy cię nie zawiodę… przekonasz się. Powiedz, pewnie niedługo wracasz do Lublina? — zagadnął ostrożnie. — Masz już chyba zajęcia?

— Tak, wracam jutro — przyznała neutralnym tonem. — Zajęcia mam od środy, ale ostatnie trzy dni z konieczności zawaliłam, musiałam zostać w Korytkowie i uregulować kilka spraw. Ale jutro rano już jadę do Lublina, zajęcia mam dopiero na czternastą, więc zdążę dojechać. Wieczorem zresztą muszę już być w pracy.

— Zasiedziałaś się u tego Błaszczaka — zauważył Michał, zadowolony, że podjęła z nim normalną rozmowę. — Musi ci się nieźle tam pracować?

— Pracuje mi się cudownie — potwierdziła Iza, a jej twarz natychmiast rozświetlił delikatny uśmiech. — Anabella to jedno z moich najważniejszych miejsc na ziemi… mój drugi dom.

— Aż tak? — zdziwił się, krzywiąc się nieznacznie. — Widziałem, że super sobie radzisz jako kelnerka, masz wprawę i w ogóle… ale na dłuższą metę to chyba nie jest robota dla ciebie? Zasługujesz na coś więcej, na własny biznes, jak mówiłaś…

Urwał, przypomniawszy sobie, że w ten sposób pośrednio wchodzi na drażliwy temat działki, o której lepiej było nie wspominać. Mina Izy, która natychmiast spoważniała, również wskazywała na to jednoznacznie.

— Ale mniejsza o to — podjął szybko, niezadowolony z własnej gafy. — Cieszę się, że dobrze ci się pracuje u Błaszczaka, w sumie w czasie studiów najważniejsze jest mieć wolność finansową, nie? Więc jeśli typo w miarę dobrze ci płaci… — zawiesił głos, oczekując, że Iza podejmie temat.

Ona jednak nie odpowiedziała, a tylko znowu nieznacznie przyśpieszyła kroku. Zbliżali się już do jej domu, mijając oświetloną licznymi światłami bryłę hotelu Krzemińskich.

— A jak ci leci na studiach? — zmienił temat Michał. — Jesteś na drugim roku, dobrze zapamiętałem?

— Tak, na drugim — skinęła grzecznie głową.

— Nadal tak cię jara ten francuski?

— Aha. W tym względzie nic się u mnie nie zmieniło.

— A powiedz mi… byłaś już pewnie na jakiejś wymianie międzynarodowej? — zapytał ostrożnie. — We Francji… albo w Belgii?

Iza uśmiechnęła się z mimowolnym rozbawieniem, w lot chwytając aluzję, która odnosiła się do krążących po Korytkowie plotek na temat jej rzekomego związku z Victorem. A zatem owe pogłoski, niefortunnie puszczone w obieg przez Amelię, dotarły aż do Michała. To jasno pokazywało, jaką moc miała plotka w małej społeczności Korytkowa. Lecz skoro tak, to czy to nie była dobra okazja do pogłębienia dystansu, jaki chciała utrzymać względem Michała? Wystarczyło tylko nie zaprzeczyć.

— Nie — pokręciła głową. — Na Sylwestra byłam tylko parę dni w Liège, we wschodniej Belgii. Ale to nie była wymiana studencka, tylko prywatne zaproszenie od przyjaciół.

— Aha… — szepnął Michał i na kilka długich chwil znów zapadła niewygodna cisza.

Do jej domu zostało już tylko kilkadziesiąt metrów, z daleka widziała światło palące się w oknie kuchni. Amelia i Robert uwijali się tam już zapewne, zajęci przygotowywaniem kolacji. Nagle Iza z całego serca zapragnęła być już tam, w domu, z nimi. Zakończyć tę niewygodną rozmowę z Michałem, rozluźnić spięte nerwy, znaleźć się w bezpiecznym zaciszu rodzinnego salonu w towarzystwie ukochanych osób. Najzwyczajniej w świecie zjeść kolację i napić się kakao.

— Nie wiedziałem, że masz przyjaciół w Belgii — podjął z najwyższą ostrożnością Michał. — To chyba jakaś świeża znajomość?

— Tak, dosyć świeża — przyznała beztrosko, z zadowoleniem obserwując coraz bardziej zmniejszającą się odległość do furtki jej domu. — Poznałam ich rok temu w Anabelli i od tamtej pory trzymamy regularny kontakt. A u ciebie jak idzie interes? — zmieniła zgrabnie temat, ruchem ręki wskazując w tył na jasno oświetlony budynek hotelu, który właśnie minęli. — Widzę, że macie całkiem spory ruch?

Michał, który słuchał jej z chmurną i niezadowoloną miną, ocknął się na ostatnie słowa i również zerknął w tamtą stronę.

— A tak, biznes idzie całkiem nieźle — przyznał szybko. — Na weekend majowy mamy już osiemdziesiąt procent rezerwacji, a na wakacje prawie pięćdziesiąt. Ludziom podoba się wizja odpoczynku na świeżym powietrzu, w dziczy na zadupiastym Podlasiu. Ojciec miał rację, muszę mu przyznać, że to był niegłupi strzał. Ale trzeba będzie pójść w tym jeszcze dalej, dlatego myślę o rozreklamowaniu naszej oferty hotelowej za granicą — spojrzał na nią znacząco. — A gdyby do tego dołączyć jeszcze jakąś francuską ofertę gastronomiczną…

Iza pokiwała głową.

— Masz rację, to chyba dobra droga rozwoju — przyznała uprzejmym, obojętnym tonem, zatrzymując się przy furtce swego domu, do której właśnie dotarli. — W ogóle akcenty z różnych kuchni świata to zawsze ciekawy chwyt reklamowy. A teraz wybacz, Misiu, ale muszę już iść. Wolałabym nie spóźnić się na kolację, to ostatni wieczór przed moim wyjazdem i chciałabym w całości spędzić go z rodziną.

— Jasne — pokiwał skwapliwie głową Michał, wyciągając do niej rękę. — Dzięki za rozmowę, Iza. Nie będę cię już dłużej zatrzymywał… Dasz mi łapkę na pożegnanie?

Iza zawahała się na ułamek sekundy, ale podała mu rękę. Ku jej zaskoczeniu Michał natychmiast chwycił ją w obie swoje, po czym schylił się i namiętnie przylgnął do niej ustami. Ciepły i miękki dotyk jego warg sprawił, że po karku dziewczyny przebiegł delikatny dreszcz… Szybko wycofała dłoń i położyła ją na żelaznej klamce furtki.

— Muszę już iść — powtórzyła szeptem.

— Spotkamy się w Lublinie? — zapytał również szeptem Michał. — Nie mówię, że od razu… ale za jakiś czas? Będę mógł do ciebie zadzwonić?

— Okej — skinęła głową. — Za jakiś czas.

— Dobrze, Iza — zgodził się natychmiast, a jego błękitne oczy błysnęły hipnotyzującym blaskiem w zapadłym już mroku. — Dziękuję ci, kochanie. Dobrej nocy.

— Dobranoc, Misiu — wyszeptała, po czym, nie oglądając się za siebie, weszła na swoje podwórko, zamknęła za sobą furtkę i spokojnym krokiem ruszyła w stronę domu.

Michał śledził ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła we wnętrzu ganku i nie zatrzasnęły się za nią drzwi. Wtedy on również odwrócił się i odszedł w stronę jaśniejącego światłami hotelu, po drodze w zamyśleniu kopiąc przed sobą butem mały kamyk, który zawieruszył mu się pod nogami i który dopiero nieopodal hotelu odskoczył mu w trawę. Wówczas wytrącony z rytmu Michał zatrzymał się i zawahał, a następnie odwrócił się powoli i na powrót wbił wzrok w oświetlone, widoczne już teraz z daleka okna domu Izy.

Obserwujący go z okna recepcji ojciec, który czekał tu na niego od dobrej godziny, jeszcze przez kolejny kwadrans podejrzliwym wzrokiem patrzył na odwróconego do niego plecami, stojącego nieruchomo na skraju przedhotelowego placu syna, który, zapatrzony gdzieś przed siebie, od czasu do czasu odgarniał sobie dłonią falę włosów z czoła. Wreszcie Michał przecknął się nagle jak wyrwany z głębokiego snu, po czym, nie rozglądając się już na boki, szybkim, energicznym krokiem przemierzył zastawiony samochodami hotelowych gości plac i głównymi drzwiami wszedł do budynku.

Rozdział siedemdziesiąty pierwszy

— Ależ, Lodziu, to chyba oczywiste, że ja zajmę się Victorem — zapewniła swą rozmówczynię Iza, siadając z telefonem na wersalce. — Nawet nie musisz mnie o to pytać. A słuchaj… może jutro wieczorem zabrałabym na przechadzkę po Lublinie i jego, i Lucasa? Miałabyś ich obu z głowy, a dla mnie to żaden problem.

— No co ty, Iza! Victor nigdy na to nie pozwoli! — zaśmiała się Lodzia. — Podobno zapowiedział już Lucowi, że ma się trzymać z daleka od jego Isabelle! Myślisz, że dopuści do tego, żeby zabrał się z wami na włóczęgę po mieście? Taka okazja do pobycia sam na sam… Oj, chyba nie ma takiej opcji!

Iza skrzywiła się lekko, ale powstrzymała się od komentarza, mimo że otwarte aluzje do jej rzekomej relacji z Victorem, ostatnio nasilające się w związku z planowanym przyjazdem belgijskiej ekipy, coraz bardziej ją irytowały. Wprawdzie od czasu jej zimowej wizyty w Bressoux i balu sylwestrowego spędzonego w nieodłącznym towarzystwie Victora owe znaczące podteksty były na porządku dziennym, a ona sama traktowała je z przymrużeniem oka, jednak teraz stopniowo przestawało ją to bawić, a zaczynało nawet lekko niepokoić, bowiem podświadomie wyczuwała ze strony wtajemniczonych osób, w tym szczególnie Ani i Lodzi, coś w rodzaju spisku albo presji. Tak jakby wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na rychłe skrystalizowanie się sprawy, podczas gdy ona, mimo że bardzo lubiła Victora, nie miała zamiaru niczego krystalizować.

Było późne wtorkowe popołudnie. Iza od kwadransa chodziła po pokoju w mieszkaniu na Bernardyńskiej z telefonem przy uchu, od czasu do czasu przysiadając na krześle lub na wersalce, i dyskutowała z Lodzią na temat organizacyjnych szczegółów wizyty Belgów, która miała się rozpocząć już nazajutrz. Tym razem wizyta ta logistycznie była bardziej skomplikowana niż rok wcześniej ze względu na to, że miała potrwać aż pięć dni, od środy do niedzieli, zatem Lodzia, która poczuwała się do odpowiedzialności za organizację ich pobytu, starała się zawczasu dopiąć wszystko na ostatni guzik.

Iza, którą Lodzia traktowała w tej kwestii jako swą prawą rękę i dzieliła się z nią każdym szczegółem organizacji, z zaangażowaniem pomagała jej we wszystkim, czując się zobligowana przede wszystkim do zajęcia się, podobnie jak rok wcześniej, belgijskimi przyjaciółmi Ani i Jean-Pierre’a. Udzielała się jednak również w innych kwestiach, takich jak przygotowanie dorocznej imprezy urodzinowej w Anabelli, a nawet w planowaniu wyjazdów i wycieczek po okolicy, jakie należało zorganizować dla gości, by nie siedzieli bez przerwy w zamkniętych przestrzeniach.

— W czwartek zabierzemy wszystkich na oglądanie naszego domu na Lipniaku — zapowiedziała Lodzia, której ton głosu wskazywał, iż odczytuje ten punkt planu z jakiejś kartki. — Jeszcze jest niewykończony, dopiero kaflujemy kuchnię i łazienki, ale Ania strasznie chce go zobaczyć, więc pojedziemy. Ty też, Iza. Będziesz mogła, prawda?

— Oczywiście, Lodziu, bardzo chętnie pojadę — uśmiechnęła się. — W tych dniach dostosuję się do wszystkich twoich rozkazów. Majk daje mi wolną rękę, będziemy się dogadywać co do zamiennych dyżurów w firmie, a w razie czego wrobimy w to Antosia.

— Majk też z nami pojedzie — oznajmiła spokojnie Lodzia. — Potrzebny nam będzie kolejny kierowca i trzecie auto, bo Tosia i Edzio jadą w fotelikach, więc do naszych samochodów wygodnie mogą wsiąść tylko cztery osoby, a niewykluczone, że pojadą z nami też moi teściowie. Impreza na dwanaście osób! — zaśmiała się. — Prawie jak zwiedzanie muzeum!

— Aż żałuję, że egzamin na prawko mam dopiero za tydzień — westchnęła Iza. — Może bym się do czegoś przydała. Chociaż z drugiej strony przy moim braku doświadczenia jeszcze bałabym się tak odpowiedzialnych zadań.

— Szybko nabierzesz wprawy — zapewniła ją Lodzia. — Musisz tylko ćwiczyć. Czyli już za tydzień? Super, Iza, będę trzymać kciuki!

— Dzięki, Lodziu. A powiedz mi, kiedy planujesz wyjazd do Kazimierza i okolic? To miał być chyba piątek, bo w sobotę przecież urodziny, a to wycieczka na cały dzień…

— Tak, w piątek — przyznała Lodzia. — Ale dzieci zostaną w Lublinie z babciami, więc będzie nas tylko siedmioro. Ania, Jean-Pierre, Lucas, Victor, Pablo, ty i ja.

— A Majk? — zdziwiła się Iza.

— Majk zapowiedział, że do Kazimierza nie pojedzie. Mówi, że w piątek ma serię jakichś ważnych spotkań firmowych, których nie może przełożyć.

— Aha, no tak — przytaknęła skwapliwie Iza, starannie kryjąc zaskoczenie. — Prawda.

Nie miała zamiaru demaskować Majka, mimo że doskonale wiedziała, iż na piątek miał zaplanowane tylko dwa rutynowe spotkania rozliczeniowe z dostawcami, które nie były niczym ważnym i które bez problemu można było przełożyć na inny termin. Jednak skoro powiedział Lodzi, że nie może jechać na wycieczkę z powodów zawodowych, to jej moralnym obowiązkiem było przyjąć tę wersję jako oficjalną i nie podważać jego słów. A jednak to nie było normalne… Grupowy wyjazd do Kazimierza nad Wisłą, podobnie jak zeszłoroczna wycieczka do Nałęczowa, byłby dla Majka znakomitą okazją do spokojnej rozmowy sam na sam z Anią, do pobycia dłużej w jej towarzystwie i „nałapania słońca na cały rok”, jak sam to kiedyś ujął. Dlaczego celowo rezygnował z tej sposobności?

„Może to jakiś etap jego walki w trybie terapii?” — pomyślała. — „Tak, na pewno. A jednak to z jego strony będzie ogromne wyrzeczenie… oby tylko później tego nie żałował i nie cierpiał przez to jeszcze bardziej…”

Po zakończeniu połączenia z Lodzią, z którą umówiła się na środowe popołudnie, by w bezpośredniej rozmowie dograć ostatnie szczegóły planu wizyty Belgów, podniosła się z wersalki pana Szczepana i odłożywszy telefon na pusty stół, w zamyśleniu podeszła do okna.

„Muszę to uszanować” — pomyślała z ciężkim sercem, wpatrując się w poruszane wiatrem zielone gałęzie młodego jesionu, który rósł na podwórzu niedaleko jej okna. — „Nie będzie mu łatwo, bo taka okazja do pobycia przy niej zdarza się tylko raz albo dwa na rok… ale skoro taką podjął decyzję… Ech, mój biedaku kochany!” — westchnęła smutno. — „Widać, że walczysz, dzielnie stawiasz opór własnemu sercu… jak ja…”

Znów westchnęła, opierając się ramieniem o ścianę tuż przy wnęce pozbawionego firanek okna i zapatrując się tym razem w białe, postrzępione obłoczki bujające po pogodnym niebie. Wiadomość o tym, że Majk świadomie zrezygnował z wycieczki, na której bez cienia wątpliwości miałby okazję do dłuższego kontaktu ze swą ukochaną Anią, poruszyła ją głębiej, niż mogłaby się spodziewać. Wiedziała, jak wielką wagę miała ta decyzja i jak bolesne drugie dno kryło się pod tym z pozoru nieistotnym faktem. Tym bardziej, że nikt inny poza nią nie mógł w pełni odczytać jego ukrytego znaczenia. Nikt, nawet Lodzia, która co prawda znała pobieżnie historię nieszczęśliwego uczucia Majka do siostry Pabla, jednak nie mogła zdawać sobie sprawy z tego, do jakiego stopnia nadal kochał ją i cierpiał. Zwierzał się przecież w trybie terapii tylko jej, Izie, ona zaś w związku z tym czuła na sobie coś w rodzaju odpowiedzialności za jego stan psychiczny, który, jak podejrzewała po jego zachowaniu, ostatnio był bardzo niestabilny.

„Pomogę ci we wszystkim” — zapewniła go w myślach, wizualizując sobie w pamięci jego przygaszoną i zrezygnowaną twarz z czasów, gdy dla odreagowania emocji popijał brandy w gabinecie Anabelli. — „Będę przy tobie w tych ciężkich chwilach, obiecuję ci to… przysięgam. Zrobię wszystko, żebyś jak najmniej cierpiał… żebyś przetrwał to jakoś… mój ty biedny… kochany…”

Westchnęła smutno na wspomnienie jego słów, które rzucił z rozpaczą dokładnie rok temu, gdy po jednym ze spotkań z Belgami siedzieli razem w samochodzie i rozmawiali w trybie terapii. Elfiku… ja ją ciągle tak cholernie kocham!… Tak bardzo wtedy było jej go żal! Współczucie nakazało jej wówczas przytulić go i pogładzić po włosach, by poprzez ten spontaniczny gest przekazać mu swoje wsparcie, to zaś, jak sam potem przyznał, bardzo mu pomogło. Dziś, choć od kilku tygodni Majk znów ani słowem nie wspomniał o Ani, jego decyzja o dobrowolnym pozbawieniu się okruchów szczęścia, na które czekał przez długie miesiące, mówiła sama za siebie, zalewając serce Izy falą już nie tylko współczucia, ale też bezgranicznej, tkliwej czułości i gorącego, przenikającego ją na wskroś pragnienia niesienia mu pomocy. Tak, w tych trudnych chwilach powinna przy nim być… w imię terapii oraz przyjaźni… najprawdziwszej i najgłębszej przyjaźni, jaką w całym życiu dane jej było odczuwać kiedykolwiek i wobec kogokolwiek.

Gdybyż mogła wziąć na siebie jego ból! Nie wahałaby się ani chwili! Przypomniała sobie słowa Majka z nocnej rozmowy telefonicznej sprzed pół roku, kiedy to ona cierpiała na wieść o planowanych zaręczynach Michała i Sylwii.

Gdybym mógł wziąć to na siebie, to przysięgam ci, że wziąłbym. Ja jeszcze dużo mogę wytrzymać, już mi w pewnym sensie wszystko jedno. I gdybym mógł cię jakoś odciążyć… zabrać ci to cierpienie i samemu przez to przejść… za ciebie… gdybym wiedział, że dzięki temu tobie będzie lżej… to, do diabła, nie wahałbym się ani sekundy!

Wtedy te słowa tak bardzo jej pomogły! Tak bardzo, jakby Majk w jakiś metafizyczny sposób naprawdę wziął na siebie jej ówczesne cierpienie i odciążył jej duszę na długie tygodnie i miesiące — a właściwie na stałe, bo od tamtej pory o wiele lepiej radziła sobie z wszelkim bólem i brakiem nadziei. Teraz była jej kolej, aby pomóc mu nieść ten ciężki balast niespełnionego uczucia i trudnej walki o spokój w sercu. Taka była jej rola terapeutki… terapeutki i przyjaciółki, która obiecała mu, że nigdy nie zostawi go z tym samego, że zawsze przy nim będzie, by nieść mu pomoc i wsparcie. Przyjaciółki, która przychyliłaby mu nieba, gdyby tylko mogła.

Od zakończenia rozmowy z Lodzią minęło już dobrych kilkanaście minut, jednak głęboko poruszone serce Izy nadal nie mogło się uspokoić. Jakiś głos z dna duszy podpowiadał jej, że to przecież dobrze, że Majk walczy ze sobą i stara się pokonać w sercu swe wieloletnie, beznadziejne uczucie, bo może dzięki temu powolutku się uwolni… że oto ich przyjacielska terapia przynosi swe pierwsze konkretne owoce… Czyż nie o to właśnie chodziło? Czy nie powinna się z tego cieszyć?

Tak, cieszyła się… a jednak nadal było jej dziwnie ciężko. Jakaś podświadoma myśl, niby będąca na wyciągnięcie ręki lecz wciąż nieuchwytna umysłem, dręczyła ją jak seria delikatnych ukłuć cieniutką igiełką… prawie niewyczuwalnych, a tak wyczerpujących! Czuła, że ma to związek z obecną sytuacją, z przyjazdem Ani i wymowną rezygnacją Majka z wycieczki do Kazimierza, a także z jej własnym gorącym pragnieniem udzielenia mu wsparcia. Tak, to na pewno… ale to nie było tylko to. W grze było coś jeszcze, coś, czego nie rozumiała, a co przepełniało każdy zakamarek jej duszy jak wszędobylska mgła i co — miała wrażenie — wcale nie było nowe. Nie, nie było nowe… narastało w niej od dawna, kłębiło się w tle lecz wciąż pozostawało poza zasięgiem jej świadomości… Czy była to obawa, że walka Majka może przynieść przeciwny skutek? Że więcej będzie cierpiał, niż da mu to korzyści? Może… myśl o jego cierpieniu była taka nieznośna… Ale to chyba też nie to… przynajmniej nie do końca. Więc co? Nie umiała tego zrozumieć.

Z westchnieniem oderwała ramię od ściany i odwróciła się twarzą do pokoju. Mieszkanie, z którego przez ostatnie tygodnie zdążyła już wyrzucić mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, by przygotować je do remontu, było prawie puste. Zostało tylko kilka mebli, w tym szafa, komoda, stół i krzesła, które chciała odrestaurować i zachować na pamiątkę po panu Szczepanie, a także wersalka, zbyt stara i zniszczona, by ją zachować, lecz zbyt ciężka, by mogła samą ją usunąć. Do wyniesienia jej i zutylizowania należało wezwać przynajmniej dwóch ludzi, zaś Iza nie miała teraz na to czasu.

„Zajmę się tym po wyjeździe Belgów” — pomyślała, siłą woli odsuwając od siebie tamtą nieuchwytną, dręczącą myśl. — „Załatwię renowację szafy i poszukam jakiegoś skutecznego środka do usuwania starych tapet. Jeśli dobrze pójdzie, to do połowy maja mogłabym mieć ten etap za sobą.”

Wzdrygnęła się nagle, gdyż sformułowanie „połowa maja” automatycznie skojarzyło jej się z szantażem Krawczyka, który na ten właśnie termin wyznaczył jej swój deadline. Choć do wyznaczonej daty został jeszcze cały miesiąc, Iza nie mogła myśleć o tym bez niepokoju, który kładł się cieniem na wszystkim, co kojarzyło jej się z niebezpiecznym milionerem. A kojarzyło jej się z nim tak wiele rzeczy i osób… w tym głównie Lodzia i Pablo, ale również Kacper, który za dziesięć dni miał mieć decydującą rozprawę w sądzie, a nawet całe Korytkowo, które poprzez współpracę Krawczyka z Romanem Krzemińskim stało się dla niej czymś w rodzaju skażonej ziemi. Skażonej teraz również przez Michała…

To był zresztą kolejny problem, z którym nie umiała do końca się uporać. Od czasu ich ostatniej rozmowy w Korytkowie Iza dużo myślała o Michale, jednak myśli te podszyte były czymś równie dręczącym i trudnym do sprecyzowania jak te dotyczące Majka. Tak jakby i tu było jakieś niedopowiedzenie… nieuchwytna świadomością treść, od której zależało coś ważnego… A może w jakimś sensie w obu przypadkach chodziło o to samo? Iza nie umiała rozwikłać tej zagadki, jednak podświadomie wyczuwała jej istnienie, tym bardziej, że sytuacja, w jakiej znalazła się w związku z Michałem, daleka była od jednoznacznej — przeciwnie, cechowała ją najwyższego stopnia niestabilność i niepewność.

Mimo to, wbrew pozorom, spotkanie z Michałem pod korytkowskim cmentarzem i rozmowa, jaką przeprowadzili podczas drogi powrotnej, w praktyce niewiele zmieniły. Choć jeszcze kilka miesięcy temu Iza zareagowałaby na taką rozmowę burzą myśli i gwałtownych emocji, tym razem po powrocie do domu zachowała pełny spokój i jak gdyby nigdy nic zjadła kolację z Amelią i Robertem, rozmawiając z nimi wesołym tonem o wszystkim i o niczym. Dopiero kiedy udała się na noc do swojego pokoju, świadomie skupiła uwagę o tym, co się wydarzyło, jednak, ku jej własnemu zdziwieniu, były to zupełnie inne myśli niż kiedyś — mniej emocjonalne, a bardziej zdroworozsądkowe, niemal wyrachowane.

Nadal nie wierząc w ani jedno słowo Michała, zastanawiała się właściwie tylko i wyłącznie nad tym, czy dobrze zrobiła, dając mu szansę na udowodnienie jej, że jego intencje są czyste. Czy nie lepiej byłoby radykalnie uciąć kontakt i raz na zawsze zakończyć te kłamstwa? Jaki był sens przedłużać tę agonię? Wszak i tak nic nigdy z tego nie wyniknie, a jedynie może przysporzyć jej dodatkowego, niepotrzebnego cierpienia. Tym bardziej, że do kwestii jej osobistej relacji z Michałem dochodziła jeszcze sprawa jego ojca, a pośrednio i Krawczyka… Rozważając te okoliczności, Iza momentami szczerze żałowała, że była wobec niego zbyt miękka, wręcz miała sobie za złe ową niefortunną słabość, która wynikła po części z jej sentymentalnych wspomnień z przeszłości, a po części z atmosfery chwili. Prawda bowiem była taka, że uległa prośbom Michała nie tylko po to, by dać sobie czas na głębsze przemyślenie sytuacji, ale też poniekąd z przyzwyczajenia, nie umiejąc odmówić temu, który od kilkunastu lat stanowił dla niej epicentrum wszechświata.

I tu zaczynała się prawdziwa refleksja, która od kilku dni szarpała jej duszę. Tym razem, wbrew słowom i prośbom Michała, Iza zupełnie nie brała pod uwagę odbudowy ich relacji, gdyż w to już nie wierzyła i świadomie zamykała się na taką możliwość, nie pozwalając sobie na niebezpieczne wskrzeszanie płonnych nadziei. To zresztą było wykluczone również z przyczyn obiektywnych, z racji współpracy jego ojca z Krawczykiem, która przesądzała o tym, iż ich rodziny były teraz otwartymi wrogami. Jednak na sercu ciążyło jej coś znacznie gorszego, a mianowicie niepewność związana z własnym stanem uczuć. Uczucia te bowiem coraz bardziej przypominały gęstą mgłę, niemożliwą do objęcia umysłem i mącącą zmysły do tego stopnia, że chwilami Iza sama nie była w stanie określić, czy nadal kocha Michała, czy raczej nienawidzi go do szpiku kości za tę kolejną próbę kłamstwa i manipulacji.

Momentami łapała się na myśli, że zdecydowanie wolałaby tę drugą opcję i że chyba nawet jest na prostej drodze do jej osiągnięcia — że wystarczyłby niewielki wysiłek woli, by definitywnie wyrzucić go z serca. Jednak wtedy natychmiast na pamięć wracał jej hipnotyzujący blask jego błękitnych oczu… jego twarz… usta, za którymi tęskniła przez tyle długich lat… zarys jego ramion i całej sylwetki… zapach jego korzennych perfum niesionych wiatrem po korytkowskiej łące… I wtedy zdezorientowana Iza znów wracała do punktu wyjścia, szarpana niepewnością co do własnych uczuć i pragnień, z nieprzyjemnym poczuciem, że oto znajduje się w pułapce, a do tego sama nie wie, czy na pewno chce z niej wyjść.

Stan ten był tak męczący, że dziewczyna z ulgą przyjmowała na siebie każdy obowiązek, który tylko pozwalał jej skupić myśli na czymś innym. Tak było na uczelni, w pracy, a teraz też w rozmowie z Lodzią, bowiem perspektywa wizyty Belgów napinała do granic możliwości jej plan działania od jutra aż do niedzieli. Okoliczność ta pozwalała jej na ten czas metodycznie odsunąć od siebie myśli o Michale, zatem Iza byłaby dziś w pełni usatysfakcjonowana, gdyby nie myśl o Majku, którego tak bardzo zrobiło się jej żal…

„Ale to nic, Michasiu” — mówiła do niego w myślach, zamykając drzwi mieszkania i schodząc po zniszczonych schodach na parter z dwoma workami śmieci w rękach. — „To wszystko minie jak sen, zobaczysz. Poradzimy sobie z tym oboje, i ty, i ja. W końcu nie po to mamy naszą terapię, żeby nie przebrnąć obronną ręką przez najgorsze pola minowe. Fakt, że w najbliższych dniach i tygodniach będzie nam bardzo ciężko… tobie z powodu Ani, mnie z powodu Misia… ale nie poddamy się tak łatwo, bo to przecież nie w naszym stylu. Prawda, szefie?” — uśmiechnęła się. — „Oboje jesteśmy ludźmi czynu, którzy walczą do końca i nigdy się nie poddają. Więc nie poddamy się. Przejdziemy przez to razem… jak zawsze.”


Wieczorny wiaterek rozwiewał włosy trójki spacerowiczów, którzy powolnym krokiem przemierzali uliczki starego miasta, zajęci ożywioną rozmową w języku francuskim. Barczysty Lucas, który na włóczędze po Lublinie był dziś po raz pierwszy, z ciekawością słuchał wyjaśnień Izy, uzupełnianych przez wtrącane co chwila uwagi Victora, ów bowiem nie mógł powstrzymać się od popisywania się przed kolegą swoją (w istocie już znakomitą) znajomością topografii i toponimii miasta.

— Stąd jest najlepszy widok — zapewnił go, wskazując na Plac po Farze, do którego właśnie dotarli. — Widać całe miasto, a najładniej to wygląda wieczorem, kiedy już palą się światła. Skręcamy tutaj, prawda, Isabelle?… Chodź, Luc! Staniemy sobie przy murku i poczekamy, aż się ściemni, to nie potrwa dłużej niż pół godziny.

— Ben, nieźle, Vic! — pochwalił go ze śmiechem Lucas, posłusznie skręcając we wskazaną stronę. — Jeszcze trochę i będziesz mógł pracować jako wykwalifikowany przewodnik po Lublinie!

— A niedługo to samo będzie można powiedzieć o Warszawie — dodała wesołym tonem Iza.

Lucas poklepał kolegę po ramieniu.

— Voilà, Victor Lambert, wielki znawca Polski!

— Trudno nie znać się na miejscach, w których zostawia się połowę swojej duszy — uśmiechnął się Victor, zerkając spod oka na Izę. — A może nawet dużo więcej niż połowę.

Iza szybko odwróciła wzrok i dołączyła do Lucasa, który, wymieniwszy z kolegą znaczące spojrzenia, zatrzymał się w miejscu wskazanym przez Victora i zerknął z góry na rozpościerającą się przed ich oczami panoramę miasta.

— No… muszę przyznać, że widok faktycznie niezły — zauważył neutralnym tonem.

Wszyscy troje oparli się o murek i w milczeniu patrzyli na miasto, które powoli spowijał mrok, lecz które, w reakcji na zapadające ciemności, rozświetlało się stopniowo coraz większą ilością świateł. Stojąca pomiędzy obydwoma mężczyznami Iza poczuła, że Victor ostrożnie obejmuje ją w talii. Nie protestowała, nie chcąc być niegrzeczna, jednak po raz kolejny odczuła z tego powodu dyskomfort i nieprzyjemne wrażenie osaczenia, to samo, którego zalążki czuła już na balu sylwestrowym w Liège. Z tego właśnie powodu dziś bardzo nalegała na to, by na zaplanowaną wieczorną włóczęgę po Lublinie zabrać również Lucasa, którego Lodzia ostatecznie powierzyła pod jej pieczę wraz z Victorem.

Mimo że Victor nie był zbyt zadowolony z takiego obrotu sprawy, nie oponował przeciwko obecności kolegi, któremu już dawno chciał pokazać kilka swoich ulubionych miejsc. Poza tym Iza już wcześniej obiecała mu przez telefon, że któregoś dnia zabierze go na spacer, by pokazać mu swoje własne, przygotowywane pod remont mieszkanie na ulicy Bernardyńskiej, wiedział zatem, że nie była to jedyna okazja na włóczęgę z nią po Lublinie.

Sprawiło to, że od chwili przyjazdu Belgów Iza właściwie ani jednej minuty nie spędziła jeszcze sam na sam z Victorem, i fakt ten uważała za rodzaj sukcesu, bowiem atmosfera nacisku, jaka wytworzyła się wokół ich relacji, coraz bardziej ją męczyła. Miała przy tym świadomość, że nacisk ten pochodził nie tyle ze strony samego Victora co jego przyjaciół, którzy, w żartach bo w żartach, ale coraz otwarciej rzucali aluzjami na temat „jego Isabelle”. Nie chcąc zatem penalizować go za aluzje i sugestie płynące ze strony innych, odsuwała tę myśl od siebie na czas nieokreślony, chcąc jak najdłużej zachować jego przyjaźń. Miała przy tym cichą nadzieję, że może jakimś cudem uda się doprowadzić do podobnej relacji, jaką obecnie miała z Danielem — może nieco zdystansowanej ale za to bezpiecznej.

Okoliczności te dodatkowo obciążały jej i tak już mocno obciążoną psychikę, a nieprzyjemne uczucie związanych rąk potęgowało wrażenie, że znajduje się obecnie w sytuacji ze wszech miar patowej. Michał i jego deklaracje… szantaż Krawczyka… Majk, który prawdopodobnie wkrótce nie wytrzyma emocjonalnego napięcia i będzie potrzebował porządnej sesji terapii… a do tego jeszcze Victor i ta gęstniejąca wokół niego atmosfera żartów i aluzji… Czy to wszystko naprawdę musiało zbiec się w jednym czasie?

„Nie rób tego, Vic” — myślała, sztywno tolerując dotyk dłoni Victora na swojej talii. — „Nie forsuj i nie zmuszaj mnie do reakcji, przecież chyba czujesz, że ona nie będzie taka, jakiej byś chciał…”

Jakby czytając w jej myślach, Victor powoli wycofał rękę i obydwoma łokciami oparł się o murek, znad którego roztaczała się nocna panorama miasta.

— Teraz widok jest najpiękniejszy — zauważył, niby zwracając się do Lucasa, lecz w rzeczywistości przyglądając się spod oka nieprzeniknionej minie zapatrzonej w dal Izy. — Odkąd Isabelle pokazała mi to miejsce, za każdym razem, kiedy jestem w Lublinie, muszę przyjść tu chociaż na chwilę i popatrzeć z góry na miasto.

— To nieodłączny element każdej waszej włóczęgi? — domyślił się Lucas.

— Prawie każdej — przyznała z uśmiechem Iza, z ulgą odrywając się od murku. — Ale teraz musimy już iść dalej, chłopaki, w przeciwnym razie Luc nie zdąży prawie nic zobaczyć. Chodź, Vic, zrobimy mały eksperyment! Prowadź nas i zobaczymy, czy zapamiętałeś, którędy schodziło się na Plac Zamkowy.

— Oczywiście, że zapamiętałem! — obruszył się Victor, posłusznie ruszając przed nimi. — Ty mnie naprawdę nie doceniasz, Isabelle!


— Ja chcę jechać z wujkiem Majkiem! — oznajmiła stanowczo Tosia, tupiąc nóżką obutą w czerwony lakierowany półbucik. — Mamusiu, proszę! Z wujkiem Majkiem!

Towarzystwo zebrane przy trzech samochodach zaparkowanych pod blokiem Lodzi i Pabla zgodnie roześmiało się na widok jej komicznie naburmuszonej minki. Wzruszony tym publicznym wyróżnieniem i dowodem sympatii Majk przykucnął przed dziewczynką i zapraszającym gestem wyciągnął ku niej ramiona, na co ona natychmiast podskoczyła, obłapiając go za szyję. Gest ten jeszcze bardziej rozbawił zebranych, którzy nagrodzili go kolejną salwą śmiechu połączoną z brawami.

— Widzicie? Moja księżniczka życzy sobie jechać ze mną! — oznajmił wesoło Majk, podnosząc się do pionu z Tosią na rękach. — Dołączam do jej wniosku i uniżenie proszę Jej Wysokość Mamę o pozwolenie na ten zaszczyt!

W tym miejscu zwrócił się do Ani, schylając się przed nią w teatralnym ukłonie, który wszyscy skwitowali jeszcze większym śmiechem. Rozbawiona Ania wyciągnęła rękę i przyjacielskim gestem poczochrała go po włosach.

— Ech, łobuzy! — zaśmiała się, żartobliwie grożąc palcem Tosi. — Jedno warte drugiego! No i jak tu się nie zgodzić? Chéri, il faudra installer son siège enfant dans la voiture de Michel — dodała, zwracając się do męża i wskazując mu ciemnozielonego opla Majka. — Widzieliście, jaka mała terrorystka? Tylko wujek Majk i wujek Majk! Od dwóch lat zachodzę w głowę, czym on ją przekupił!

— Urokiem osobistym! — zapewnił ją wesoło Pablo, który właśnie zakończył montowanie w błękitnym samochodzie Lodzi fotelika dla Edzia. — To nic nowego pod słońcem, Majk od zawsze tak działa na kobiety!

— Raczej lodami z truskawkami, balonikami i innymi bajerami — pokiwała pobłażliwie głową Ania. — Przepraszam cię bardzo, braciszku, ale na działanie męskiego uroku osobistego w przypadku Tosi jest jeszcze za wcześnie. Przynajmniej taką mam nadzieję… Tosieńko, zgoda, pojedziesz z wujkiem Majkiem — zwróciła się do córki — ale pod warunkiem, że będziesz grzeczna, dobrze? Żeby mama i tata nie musieli się za ciebie wstydzić!

— Będę grzeczna, mamusiu — obiecała z powagą Tosia, jeszcze mocniej oplatając małymi ramionkami szyję Majka.

— Aniu, to może ty byś pojechała z nimi? — zaproponowała matka Ani i Pabla trzymająca na rękach małego Edzia, który rozglądał się wokół z ciekawością. — Gdyby Tosi czegoś było trzeba, to Michał sam sobie nie poradzi, musi przecież prowadzić samochód.

— Jeszcze dwie osoby powinny jechać z Majkiem — przyznał Pablo. — Taka była umowa, po cztery na samochód. To co, jedziesz z nimi, młoda? — zagadnął do siostry. — Ja zabieram Jean-Pierre’a, musimy pociągnąć nasz zaczęty temat — tu mrugnął porozumiewawczo do szwagra, który zaśmiał się na to i pokiwał głową. — Mama i tata jadą z Edim i z Leą, fotelik już gotowy… Decydujcie się szybko, bo czas leci, to przecież tylko piętnaście minut drogi.

— Okej — skinęła głową Ania. — Pojadę z Majkiem i z Tosią. Kto jeszcze z nami? Lucas?

— Nie! Ja chcę jechać z ciocią Isabelle! — oznajmiła nagle stanowczym głosikiem Tosia, wskazując paluszkiem na Izę stojącą skromnie z boku w towarzystwie Victora i Lucasa. — Z wujkiem Majkiem i z ciocią Isabelle!

Majk uśmiechnął się leciutko, przechylił głowę i ucałował Tosię w ciemne loczki.

— Ach! — roześmiała się Ania. — No i sami popatrzcie, jaka łobuziara! Rządzi nami, jak chce! No dobrze, chodź, Iza! — dodała, podbiegając do Izy i pociągając ją za rękę. — Zostałaś wytypowana do towarzyszenia w aucie mojej nieznośnej córce! Ale, Tosiu, skoro ciocia Isabelle jedzie z wami, to i Victor! — zastrzegła, na co dziewczynka pokiwała głową na znak łaskawej zgody. — Nie możemy ich rozdzielić nawet na pięć minut!

Iza, choć pozwoliła Ani pociągnąć się w stronę opla, zerknęła z niepokojem na Majka i bez przekonania pokręciła głową.

— Tosiu, a może jednak mamusia pojedzie z wami? — zapytała łagodnie, zwracając się do dziewczynki.

Tosia stanowczo pokręciła główką.

— Nie — oznajmiła z uporem. — Ja chcę z tobą!

— No dobrze — szepnęła.

— Nie ma czasu na negocjacje, ładujcie się! — zarządziła energicznie Ania. — Lucas jedzie z nami. Viens, Victor, tu vas avec Isabelle! Allez, vite!

Sprawna organizacja przyniosła natychmiastowy efekt i trzy czteroosobowe składy wsiadły wreszcie do samochodów według konfiguracji częściowo wymuszonej przez Tosię. Iza, coraz bardziej niezadowolona z tego, że znów tak jawnie i publicznie skojarzono ją z Victorem, usiadła na tylnym siedzeniu obok fotelika Tosi, zostawiając swemu towarzyszowi miejsce z przodu.

— Cieszę się, że jadę z tobą, ciociu — powiedziała do niej konspiracyjnym tonem Tosia, przechylając się w foteliku w jej stronę. — Nie mogłam się doczekać! Dlaczego tak mało z nami jesteś? — dodała ze smutnym wyrzutem. — Wczoraj przyjechaliśmy, a ja prawie cię nie widziałam… i wujka Majka też…

Iza uśmiechnęła się i spontanicznym gestem ujęła rączkę Tosi, z podziwem przyglądając się jej kwitnącej urodzie w większości odziedziczonej po matce. Dziewczynka skończyła już obecnie cztery lata, była więc coraz bardziej świadoma i rezolutna, a do tego rosła jak na drożdżach, co Iza mogła zaobserwować nawet w porównaniu do tego, jak dziecko wyglądało podczas jej niedawnego zimowego pobytu w Bressoux.

— Już jestem, Tosieńko — odpowiedziała ciepło. — Wczoraj nie widziałyśmy się, bo musiałam pokazać miasto Lucasowi i Victorowi, prosiła mnie o to ciocia Lea. Ale dzisiaj już jestem i pojedziemy sobie razem pooglądać nowy domek wujka i cioci. Byłaś tam już?

— Nie — pokręciła głową dziewczynka, chętnie ściskając jej dłoń. — I chcę go zobaczyć! Ciocia Lea obiecała, że pokaże mi pokoik Edzia! Tylko że tam jeszcze nic nie ma.

— Jak tam, dziewczyny? — rzucił wesołym tonem Majk, odwracając się przez ramię z miejsca kierowcy. — Gotowe?

— Gotowe! — zameldowała z uśmiechem Iza. — Możemy jechać, szefie.

— Jedżjemy, Michel! — zaanonsował po polsku Victor ze swoim zabawnym miękkim akcentem. — W drogę!

Wszyscy, łącznie z Tosią, roześmiali się na tle dźwięku uruchamianego silnika. Po chwili trzy auta po kolei wycofały z miejsc parkingowych i wyjechały z parkingu na ulicę.

— Lubię jeździć twoim samochodem, wujku! — oznajmiła Majkowi Tosia, gładząc rączką zamszowy pokrowiec fotela kierowcy, za którym siedziała. — Ma takie fajne, mięciutkie siedzenia!

— Cieszę się, princesse! — zaśmiał się, zerkając przez ramię do tyłu. — Jako szofer twojej karety czuję się zaszczycony! Wiesz co, mała? Musimy kiedyś przejechać się na jakąś dłuższą wycieczkę. Hmm… A co byś powiedziała, gdym jutro po południu zabrał ciebie i Edka na godzinkę do mnie? Oczywiście jeśli mama pozwoli.

— Ach, naprawdę?! — ucieszyła się Tosia i aż podskoczyła w foteliku. — Do ciebie? Tak, wujku, chcę! Chcę!

Majk i Victor roześmiali się serdecznie. Iza uśmiechnęła się, lecz jednocześnie z podskórnym niepokojem przyglądała się Majkowi, którego dobrze widziała z profilu, siedząc na tylnym siedzeniu po przekątnej od kierowcy. Wydawał się tryskać energią i jak najlepszym humorem, lecz na ile to była prawda, a na ile gra? Nazajutrz miała się odbyć całodniowa wycieczka do Kazimierza nad Wisłą — wycieczka, z której zrezygnował dobrowolnie, pod byle pretekstem, mimo że bez problemu mógłby na nią jechać, by choć przez kilka godzin pobyć blisko tej, którą kochał od lat. Zrezygnował z takiej okazji, a w zamian proponował Tosi kinder party z Edziem?

— Jeśli mama się zgodzi — podkreślił Majk. — Porozmawiamy z nią o tym, dobrze? Dalibyśmy odpocząć babci. Ja mam rano kilka spraw do załatwienia, ale po południu możemy pojechać na godzinkę albo dwie do mnie do domu. Jeszcze nigdy u mnie nie byłaś. Zrobimy sobie małe przyjęcie i pokażę ci magiczną szufladę z moimi skarbami. Co ty na to? — zagadnął, znów zerkając przez ramię.

Ponieważ Tosia siedziała za nim, nie mógł aż tak odwrócić głowy, żeby na nią spojrzeć, w związku z czym jego wzrok napotkał oczy siedzącej obok Izy. Mrugnął do niej wesoło, na co ona odruchowo odpowiedziała mu uśmiechem.

— Tak! — wykrzyknęła zachwycona Tosia. — Chcę! Chcę! A jakie masz skarby, wujku?

— Zobaczysz — odparł tajemniczo. — To niespodzianka.

— Ach… — dziewczynka na chwilę z wrażenia aż zachłysnęła się powietrzem. — Chcę je zobaczyć, wujku! Muszę je zobaczyć!

— Skarby? — powtórzył niepewnie Victor, odwracając się do Izy. — Le trésor?

— Oui — skinęła głową Iza, obdarzając go pełnym uznania uśmiechem.

— A Edzio pojedzie z nami? — upewniła się Tosia.

— Jeśli jego mama pozwoli i babcia puści go z nami, to tak — odparł oględnie Majk. — Porozmawiam z nimi o tym, mam nadzieję, że się zgodzą. Ciocia Lea dobrze wie, że umiem zajmować się Edziem, a jak dowie się, że jeszcze Tosia mi w tym pomoże… — zawiesił znacząco głos.

— Tak! — zawołała radośnie dziewczynka. — Tak! Powiedz jej to, wujku! Ja też umiem karmić Edzia i zmieniać mu pieluszki! Widziałam dobrze, jak to się robi!

Majk, Iza i Victor wybuchli śmiechem. Iza doceniała przy tym nie tylko rezolutne zachowanie Tosi, z której, na wzór jej matki, rosła inteligentna, stanowcza i pełna energii dziewczynka, ale również fakt, że Victor zdawał się rozumieć każde słowo z rozmowy prowadzonej w całości po polsku. Dla niej, jako osoby, która od prawie roku przy każdej rozmowie telefonicznej uczyła go polskich zwrotów i słówek, była to wielka satysfakcja, chociaż wiedziała, że jest to głównie zasługa samego Victora, który musiał intensywnie uczyć się języka również na własną rękę.

— Powinna pojechać z nami też ciocia Isabelle! — zauważyła Tosia, zerkając na Izę i wyciągając do niej rączkę. — Wtedy ciocia Lea na pewno by się zgodziła dać nam Edzia! Bo samemu wujkowi to może go nie dać — skrzywiła się lekko.

— Ależ dlaczego, Tosiu? — zapytała z rozbawieniem Iza, ujmując jej rączkę w obie swoje. — Wujek Majk dobrze zna Edzia i wie, jak się nim opiekować, jest jego tatą chrzestnym.

— Ale ja sama słyszałam, jak babcia i ciocia mówiły, że mężczyźni nie umieją zajmować się małymi dziećmi! — oznajmiła jej z powagą Tosia. — A potem przyszła mama i ona też powiedziała, że to prawda! I że mogą tylko pomagać swoim żonom, bo sami sobie nie poradzą. A wujek Majk przecież nie ma żony!

Słowa te zostały skwitowane kolejnym zbiorowym wybuchem śmiechu.

— Na ten argument nie ma odpowiedzi! — przyznał wesoło Majk.

— Więc jak nie ma żony, to powinna mu pomóc jakaś inna pani — rezonowała niestrudzenie Tosia. — A ja bym chciała, żebyś to była ty, ciociu Isabelle. Ja wiem, że to nie pasuje, bo ty niedługo będziesz żoną Victora, ale to byłby przecież tylko jeden raz! Dis, Victor, tu le lui permettrais, non?

Jej ostatnie, francuskie słowa wybrzmiały na tle idealnej ciszy, jaka nagle zapadła w aucie. Victor poruszył się niespokojnie.

— Bah… oui, Antoinette — odpowiedział zmieszany.

— Tosiu… — szepnęła z wyrzutem zmrożona Iza.

— No bo tak powiedziała moja mama! — oznajmiła jej Tosia w duchu samoobrony. — I ciocia Lea też! Słyszałam, jak wczoraj mówiły to babci!

— Tak czy inaczej, jutro nie będę mogła pojechać z wami — podjęła wymijająco Iza, by jak najszybciej zmienić niewygodny temat. — Wiesz chyba, że jutro…

— Tak, ciociu, wiem, jutro jedziesz na wycieczkę! — podchwyciła Tosia, przybierając naburmuszoną minkę. — Z mamą i z tatą, z ciocią Leą i z wujkiem Pawłem, z Victorem i z Lucasem. Ja też chciałam jechać, ale mamusia powiedziała, że to będzie dla mnie za bardzo męczące — wydęła małe usteczka. — A to nieprawda, bo ja przecież mam bardzo dużo siły!

— Mama wie lepjej, Antoinette — pouczył ją po polsku Victor. — Cieba słuchać mamę.

Iza uśmiechnęła się mimo woli, jak zawsze rozbawiona jego nieporadną wymową. Majk z nieprzeniknioną miną wpatrywał się w drogę, całą uwagę skupiając na prowadzeniu samochodu.

— Ale już się nie martwię — ciągnęła Tosia, a jej śliczna, śniada buzia rozpogodziła się jak słońce. — Bo pojadę z Edziem do wujka Majka i zobaczę jego skarby z magicznej szuflady! To jest o wiele lepsze niż jakaś tam wycieczka!

— Tak jest, księżniczko — zapewnił ją Majk. — W dodatku magiczna szuflada to nie będzie jedyna niespodzianka, więc na pewno nie pożałujesz!

Jednak wesoły ton jego głosu nie współgrał z poważnym wyrazem jego twarzy, który nie umknął uwadze Izy obserwującej go ukradkiem w środkowym lusterku wstecznym.


Wybudowany już lecz nadal będący w fazie wykańczania wnętrz dom Lodzi i Pabla znajdował się na działce pięknie wkomponowanej w pagórkowaty teren, po lewej stronie zadrzewionej młodymi brzozami, zaś po prawej osłoniętej szeregiem wysokich tuj, które musiały być tu posadzone już dość dawno, gdyż wyglądały na dobrze zadomowione. Teren działki był rozkopany i nieuporządkowany, jednak, jak zapewnił swoich gości Pablo, w najbliższym czasie miała się tym zająć specjalnie wynajęta ekipa, której zadaniem było zniwelowanie ogrodu i nasadzenie w nim wskazanych przez Lodzię kwiatów i krzewów.

Parter domu również był zakurzony i zastawiony rozmaitymi maszynami remontowymi oraz niewykorzystanymi jeszcze materiałami budowlanymi, jednak na poddaszu większość pomieszczeń, w tym pokój przewidziany dla małego Edzia, była już wykończona i odmalowana w pięknie dobranych odcieniach pastelowego błękitu i chłodnego beżu oraz śnieżnej bieli.

— Zaczęliśmy wykończeniówkę od góry i powoli będziemy schodzić z tym na dół — tłumaczył Pablo Jean-Pierre’owi, który od wczoraj towarzyszył mu niemal bez przerwy, dyskutując z nim na wszelkie możliwe tematy. — Czekaj, pokażę ci wyjście na dach, a jak się nie boisz, to możemy nawet zajrzeć tam na chwilę.

— Chętnie — skinął głową Jean-Pierre, zerkając na idącego tuż za nimi Lucasa. — Luc, on va grimper sur le toit, tu viens avec nous?

Tymczasem na górę weszła też Ania w towarzystwie Lodzi, swoich rodziców oraz Majka niosącego na jednym ramieniu Tosię, a na drugim Edzia. Na samym końcu po schodach wspięli się Iza i Victor, którzy jak zawsze trzymali się nieco na uboczu względem reszty towarzystwa.

— Pięknie, po prostu pięknie! — zachwycała się Ania, lekkim, na wpół tanecznym krokiem przemierzając górny hol i z ciekawością zaglądając do każdego z pomieszczeń. — Ta kolorystyka to był twój pomysł, Lea?… Ha! Byłam tego pewna! Paweł sam nigdy by na to nie wpadł, już ja go znam… wszystko równo pomalowałby na niebiesko!

Towarzystwo roześmiało się zgodnym chórem.

— Tu jest pokój Edzia — oznajmiła Lodzia, szerokim gestem otwierając drzwi do w pełni już wykończonego pokoiku z ukośnym sufitem i oknem w wykuszu. — Nie ma jeszcze mebli, ale ściany i podłogi są gotowe.

— Tośka, chodź tu szybko, zobaczysz pokój Edzia! — zawołała wesoło Ania. — Złaź już z wujka, masz swoje nogi! Majk, puść ją, wystarczy tego noszenia!

— Nie! — oznajmiła butnie Tosia, mocniej obłapiając Majka za szyję.

— Spokojnie, to żaden problem, Aniu — uśmiechnął się ów, poprawiając sobie na drugim ramieniu Edzia, który z szeroko uśmiechniętą buzią wpatrywał się w Tosię jak w obrazek. — We trójkę świetnie się bawimy. Prawda, princesse?

— Michałku, Ania ma rację, puść już małą — włączyła się do rozmowy starsza pani Lewicka. — Ciężko ci będzie z dwojgiem naraz… Tosiu, wstydź się! — dodała surowo do wnuczki, która z naburmuszoną minką tuliła się do Majka. — Żeby czteroletnia dziewczynka nie umiała sama chodzić! Zejdź z wujka Michała, słyszysz?

— Nie! — Tosia pokręciła główką odmownie. — Wujku, chodźmy razem zobaczyć pokoik Edzia! — dodała przymilnie, zaglądając mu prosząco w oczy. — No chodźmy! Jesteś przecież moim zaczarowanym konikiem, musisz zanieść mnie tam, gdzie chcę!

— Tosiu! — skarciły ją jednocześnie matka i babcia.

Majk roześmiał się, dając im znak, że wszystko jest w porządku. Również mały Edzio zawtórował mu swoim perlistym, uroczym śmiechem.

— Nana! — zawołał, paluszkiem wskazując na Tosię. — Nana! Nana!

— Hej! On mówi na mnie Nana! — zaśmiała się dziewczynka. — Słyszysz, mamusiu? Dlaczego on mnie tak nazywa?

— To chyba od Antoinette — zauważyła Ania, podchodząc do Edzia i z uśmiechem gładząc go po złotych loczkach. — Tak, łobuziaku? Ale z ciebie bystrzak! Przysłuchiwał się wczoraj, jak Jean-Pierre rozmawiał z Pawłem — wyjaśniła wesoło Majkowi. — Obaj trzymali dzieciaki na kolanach i gadali jak najęci, a ten mały spryciarz słuchał tylko… I co? Już wychwycił, że Tosia to Antoinette!

— Nana — powtórzył tym razem z powagą Edzio, znów wskazując paluszkiem na Tosię.

— Tak, Edek, to jest Nana — pokiwał głową Majk. — Księżniczka Nana na swoim zaczarowanym rumaku pełnej krwi arabskiej. Chodźmy, pokażesz jej swoją komnatę — dodał, skręcając za Lodzią do pokoiku Edzia z przytupem naśladującym chód konia, co dzieci przyjęły wybuchami radosnego śmiechu. — Wasz koń zawsze do usług! Ooo… Edek, ale masz tu fajnie!

Ania wymieniła niezadowolone spojrzenia z matką.

— Tośka jest niegrzeczna — oznajmiła, kręcąc głową. — W ogóle się mnie nie słucha!

— Prawda! — westchnęła pani Lewicka. — I czepiła się tego Michasia, że aż mi go szkoda.

— Spokojnie, on to lubi — machnęła ręką Ania. — Sam ją nauczył, że jest jej koniem, więc ma za swoje. Ale ona nie może się tak zachowywać. Wieczorem poważnie sobie z nią porozmawiam! A tamci gdzie znowu wyłażą? — zdumiała się, zerkając w przeciwległą stronę holu, gdzie Pablo, Jean-Pierre i Lucas wspinali się właśnie kolejno po drewnianej drabince i wyłazem w suficie wychodzili na dach. — Jeszcze stamtąd pospadają, wariaci!

Iza i Victor, którzy weszli na piętro na końcu, w milczeniu przysłuchiwali się tym rozmowom, jednocześnie rozglądając się po wnętrzu poddasza.

— Podoba ci się taki dom, Isabelle? — zagadnął Victor.

— Bardzo — uśmiechnęła się. — Mnóstwo miejsca, wszystko ładnie rozplanowane, a do tego ten elegancki dobór kolorów… Widać tu i damską, i męską rękę, tak powinno być.

— Chciałabyś podobnie urządzić swój własny dom?

— Podobnie? — zastanowiła się Iza. — Nie wiem, Vic… Na razie mój dom to małe, jednopokojowe mieszkanko w starej kamienicy, z oknami wychodzącymi na ciemne podwórze, więc na pewno będę musiała urządzić je na jasno, nie mogę pozwolić sobie na takie odważne zestawienia kolorów. Poza tym chciałabym, żeby było w ciepłych barwach. Błękit jest piękny, ale jednak chłodny, a ja w moim domu chciałabym widzieć namiastkę słońca.

— Twój dom zawsze będzie pełen słońca — odparł cicho Victor, zatrzymując się tuż przed progiem pokoju Edzia i spoglądając jej w oczy. — Ponieważ ty sama nim jesteś, Isabelle…

Iza szybko odwróciła oczy i nie komentując tych słów, weszła do pokoju, w którym trwała ożywiona wymiana uwag i żartów.

— My już to wszystko widzieliśmy, prawda, Stasiu? — perorowała matka Ani i Pabla, zwracając się do milczącego stoicko męża. — Pawełek już raz nas tu przywiózł, żeby się pochwalić. Ale pokoik Edzia wtedy jeszcze był przed malowaniem!

— Bardzo mi się podoba, Lea — oznajmiła Ania, rozglądając się po przytulnej przestrzeni. — Widać, że zagospodarowane z głową. Chociaż ostateczny werdykt wydam dopiero, jak będą meble, bo od nich jednak dużo zależy, jeśli chodzi o końcowy efekt!

— A gdzie będzie stało jego łóżeczko, ciociu? — dopytywała Tosia, przechylając się do tyłu przez ramię Majka.

— Tu, pod ścianą — wskazała z uśmiechem Lodzia. — Zawiesimy mu na niej obrazki z samolotami, które dostał od wujka Majka. Przez niego chyba kiedyś naprawdę zostanie pilotem!

— Pracujemy nad tym, proszę pani — przyznał wesoło Majk. — Co nie, Edek?

— Nana! — zaśmiał się Edzio, nie odrywając rozpromienionych oczu od Tosi.

— Nie zaczepiaj starszych kobiet, mały łapserdaku! — zgromił go żartobliwie Majk, na co Edzio wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem i wczepiwszy rączkę w jego bujną czuprynę, pociągnął ją z całej siły. — Auu! Ty bandziorze! Puszczaj! Nie wolno ciągnąć konia za grzywę!

— Edi, puść! — zawołała Lodzia, podbiegając do nich i próbując wyplątać zaciśniętą piąstkę synka z włosów Majka. — Chcesz oskalpować wujka?

Do ratowania czupryny Majka z rąk łobuzersko roześmianego Edzia włączyła się po chwili również Ania, co sprawiło, że cała grupka ze śmiechem i tumultem stłoczyła się w jednym kącie pokoju. Rozbawiony Victor również podszedł do nich, z zaciekawieniem obserwując scenę poskramiania chłopca, który teraz dla zabawy oburącz chwycił włosy Majka i zacisnąwszy na nich piąstki, szarpał je z całych sił, piszcząc z frajdy i radości.

— Ty hultaju! — śmiał się Majk. — Puszczaj! Czekaj no, zapłacisz mi za to!

Stojąca pod oknem Iza przyglądała im się ukradkiem, zwłaszcza w chwili, gdy Lodzia wreszcie zdołała skutecznie przytrzymać rączki Edzia, zaś Ania wsunęła dłoń w potargane włosy Majka i ze śmiechem zabrała się za doprowadzanie ich do ładu.

— No, pokaż, rumaku, poprawię ci tę grzywę! — wołała wesoło, wygładzając mu na głowie kolejne zmierzwione kosmyki. — Tośka, pomóż mi! Trzeba ogarnąć fryzurę twojego wujka wariata!

Choć scena była skrajnie zabawna, Iza po raz kolejny w ciągu ostatnich dni poczuła dziwny, niezrozumiały dla niej samej ciężar na sercu. Czy to dlatego, że uśmiechnięta twarz Majka wyrażała tylko radość i beztroskę? W jej odczuciu były one dowodem na to, że grał, a im lepiej grał, tym bardziej cierpiał. Znała go przecież na wylot! Pod tym szerokim uśmiechem krył dramat złamanego serca… Co myślał, kiedy dotykały go dłonie tej, którą kochał nad życie? Wszak ich ciepło, które oto przelotnie czuł w swych włosach, było tym jedynym na świecie, z którym żadne inne nie mogło się równać. Żaden inny dotyk, żadne inne dłonie…

Iza odruchowo zerknęła na własną dłoń, która w chwili, gdy tylko o tym pomyślała, zapulsowała lekko na wspomnienie miękkiej faktury włosów Majka. Wszak tyle razy, z własnej woli lub na jego prośbę, wsuwała w nie palce, przekazując mu fale przyjacielskiej energii… Mówił, że to mu pomaga, że dodaje mu sił w trybie terapii… Tak, niewątpliwie. Lecz czym były jej palce i dłonie przy palcach i dłoniach Ani? Niczym… ach, niczym! Narzędziem terapii… żałosną namiastką, drugorzędnym zastępnikiem… bladym odbiciem w mętnej szybie… nagrodą pocieszenia…

— Przepraszam, Izabelko — odezwał się tuż przy niej ciepły kobiecy głos. — Mogłabym zamienić z tobą dwa słowa?

Była to starsza pani Lewicka, matka Pabla i Ani, która, pozostawiwszy resztę towarzystwa w przeciwległym kącie, podeszła do niej z życzliwym uśmiechem na twarzy.

— Oczywiście — przytaknęła grzecznie Iza.

— Już dawno chciałam chwilę z tobą pogawędzić, dziecinko — podjęła kobieta, przystając obok niej przy parapecie okna. — Tylko nigdy nie było okazji. Tak na żywo to chyba tylko raz cię widziałam, we wrześniu na chrzcinach Edzia… a dzisiaj drugi raz.

— To prawda — przyznała Iza, z zafascynowaniem przyglądając się jej ciemnobrązowym oczom, łudząco podobnym do oczu Ani i jej starszego brata.

— Ale znam cię bardzo dobrze z opowiadań moich dzieci — ciągnęła z uśmiechem pani Lewicka. — Wszyscy tak cię zawsze chwalą, i Paweł, i Lea, i Ania… A Tosia upiera się, że jesteś podobna do mojej Anusi, i powiem szczerze, że coś w tym chyba naprawdę jest — dodała, przyglądając się z uwagą zarysowi jej twarzy. — Nie wiem co, ale coś… Jej zresztą dałam na drugie Izabella, bo bardzo lubię to imię, a do ciebie pasuje wspaniale.

— Dziękuję pani — uśmiechnęła się Iza.

— Wiem, że w zimie byłaś u nich w Bressoux — mówiła ciepło kobieta. — Ania była tym zachwycona, Tosia też… A tobie się podobało?

— Bardzo — zapewniła ją Iza. — Było cudownie! Jestem niezwykle wdzięczna Ani i Jean-Pierre’owi za to zaproszenie, to była moja pierwsza w życiu podróż zagraniczna i od razu taka udana!

— Pierwsza, ale chyba nie ostatnia? — zauważyła pani Lewicka, lustrując ją uważnym spojrzeniem. — Bo jeśli to, co mi mówili, to prawda…

Urwała, widząc na twarzy Izy cień z trudem skrywanej niechęci.

— Nie zrozum mnie źle, Izabelko — podchwyciła szybko, ujmując ją za rękę i ściskając serdecznie. — Każdy musi tak żyć, jak mu serce podpowiada. Ja nie jestem od tego, żeby swatać ludzi, a już najmniej od tego, żeby wysyłać polskie dziewczyny za granicę. Możesz mi wierzyć… daleka jestem od tego, jeśli nie ostatnia.

Roześmiane towarzystwo z przeciwległego kąta pod wodzą Ani i Lodzi z hałasem ruszyło do wyjścia.

— Idziemy jeszcze raz pozwiedzać ogródek! — zarządziła Ania. — Lea poopowiada nam, co gdzie będzie rosło, uwielbiam słuchać takich rzeczy!

Starszy pan Lewicki zerknął na żonę rozmawiającą z Izą przy oknie, a kiedy ta dała mu znak, że jest zajęta i żeby na nią nie czekał, spokojnym krokiem wyszedł za resztą na hol. Nieco zdezorientowany Victor poszedł za jego przykładem. Ponieważ dokładnie w tym momencie z przechadzki po dachu wrócili Pablo, Lucas i Jean-Pierre, całe towarzystwo wśród gromkich śmiechów i okrzyków spotkało się w jednym miejscu i razem zeszło po schodach. Na górze została tylko Iza z panią Lewicką.

— Wcale nie chciałam, żeby moja Anusia wyjeżdżała tak daleko — głos kobiety brzmiał teraz czysto i wyraźnie, odbijany echem od ścian pustego pomieszczenia. — Tak po prawdzie, to zawsze miałam nadzieję, że ułoży sobie życie w Polsce, w Lublinie… koło nas, jak teraz nasz Pawełek. Ale jak to mówią, serce nie sługa — rozłożyła ręce. — Spotkała swojego chłopca, zakochała się i poniosło ją za nim aż do Belgii. To dobry człowiek i bardzo go lubię — zapewniła ją jakby na wszelki wypadek. — Anusia jest z nim bardzo szczęśliwa, a to dla serca matki zawsze wielka radość. Tylko nadal jakoś tak mi żal, że ona jest aż tak daleko… Wiem też, że tęskni za Polską i ciągle czuje się tam nie do końca u siebie. Więc kiedy dowiedziałam się, że może i ty tam zamieszkasz… Polka z Lublina, tak jak ona… przemiła dziewczyna w dodatku… to nie ukrywam, że bardzo się ucieszyłam.

Iza uśmiechnęła się smutno.

— Ale teraz, jak tak na ciebie patrzę, to widzę, że to chyba nie do końca jest twój plan — zauważyła ostrożnie pani Lewicka. — Co, Izabelko? Nie chcę nic z ciebie wyciągać, nie odbieraj tak tego… po prostu tak sobie myślę, jak patrzę na ciebie.

— To prawda, proszę pani — szepnęła Iza.

Na chwilę zapanowała cisza przerywana tylko odległymi okrzykami znajdującego się na dole towarzystwa, w szczególności radosnymi piskami Tosi.

— Ten Victorek wydaje się miłym chłopcem — ciągnęła w zamyśleniu kobieta. — I polskiego uczy się tak samo szybko jak kiedyś Jean-Pierre… Na pewno miałabyś tam dobrze, a ja cieszyłabym się, że moja Anusia ma na co dzień do kogo buzię po polsku otworzyć. I Tosieńka też… A z drugiej strony zawsze mam jakiś taki dziwny żal do losu, kiedy piękna i dobra polska dziewczyna wyjeżdża gdzieś w Europę, zamiast zostać w Polsce i uszczęśliwić jakiegoś naszego chłopca. Tylko nie mów nic o tym Anusi, Izabelko, dobrze? — zaniepokoiła się nagle. — Nie chciałabym, żeby sobie pomyślała…

— Ależ oczywiście, że nic nie powiem — zapewniła ją szybko Iza. — I bardzo dziękuję, że pani mi to mówi tak otwarcie, bo ze wszystkich stron czuję tylko naciski w sprawie Victora, a pani jedna rozmawia ze mną inaczej. Bo to jest tak, że… jeśli mogę być z panią szczera… ja bardzo lubię Victora, ale nic poza tym. On zresztą o tym wie, nieraz mu to powtarzałam i naprawdę nie rozumiem, dlaczego wszyscy inni tak się uparli, żeby nas wyswatać. W każdym razie obawiam się, że nie będę mogła być dla Ani polską towarzyszką na obczyźnie, bo nigdy nie zamieszkam w Bressoux. Po prostu nie chcę tego. Mam przeczucie, że moje miejsce jest tutaj.

— Mądra z ciebie dziewczyna — szepnęła pani Lewicka.

Za oknem rozległy się przenikliwe piski Tosi, którym wtórował gromki śmiech reszty towarzystwa. Po chwili na trawie porastającej nierówne wzniesienie za domem pojawili się wszyscy po kolei, przy czym na samym przedzie biegł Majk z Tosią i Edziem na ramionach, udając galopującego i brykającego na wszystkie strony konia. Dzieci piszczały przy tym z radości, zaś pozostali zaśmiewali się do łez, dopingując im w tej szalonej zabawie. Iza i matka Ani, nadal stojące przy oknie pokoiku Edzia, odwróciły się i z uśmiechem śledziły tę scenę z wysokości poddasza.

— Kochany Michałek — odezwała się nagle pani Lewicka tonem, w którym oprócz życzliwości i sympatii zabrzmiała dziwnie smutna nutka.

Nutka ta natychmiast zaalarmowała Izę, niespodziewanie poruszając jedną z najwrażliwszych strun jej serca i harmonijnie zlewając się z jej dźwiękiem w jeden wspólny ton. Zerknęła badawczo spod oka na swoją towarzyszkę. Kobieta z melancholijnym wyrazem twarzy śledziła wzrokiem szalejącego z dziećmi po trawie Majka, do którego teraz dołączył też Pablo, przejmując z jego rąk Edzia i sadzając go sobie na barana.

— Taki dobry chłopiec — podjęła cicho. — Dla mnie jest jak drugi syn. Dawno u niego pracujesz? — zapytała nagle, przenosząc wzrok na Izę.

— Od prawie półtora roku.

— Słyszałam o tym — przyznała pani Lewicka, znów przyglądając się z góry biegającym po trawie mężczyznom. — Paweł mówił mi, że jesteś u niego w firmie kimś w rodzaju zastępcy i że świetnie sobie radzisz w biznesie. A sam Michał nazywa cię swoją prawą ręką.

— Mam trochę doświadczenia z czasów rodzinnej firmy, którą prowadziłam z siostrą — wyjaśniła jej skromnie Iza. — A zaufanie, jakim obdarza mnie mój szef, jest dla mnie dodatkową motywacją do jak najsumienniejszej pracy.

— Szkoda by było, gdybyś wyjechała za granicę — zauważyła pani Lewicka. — Nawet ze względu na niego, on przywiązuje wielką wagę do zaufanych i lojalnych pracowników.

— Nie wyjadę — zapewniła ją szeptem Iza.

— Z jednej strony cieszyłabym się, gdybyś zamieszkała blisko mojej Ani — ciągnęła kobieta. — Ale z drugiej jakoś tak mi lepiej będzie na sercu, kiedy będę wiedziała, że zostałaś w Lublinie. Dziwne to, bo przecież prawie cię nie znam, ale jakoś tak… no nie wiem, sama nie umiem tego wyjaśnić. Powiedz mi, Izabelko, zajrzałabyś do mnie kiedyś na herbatkę? — dodała nagle, znów łapiąc ją za rękę. — Nie teraz, to wiadomo… ale jak oni wyjadą już do Belgii i będziesz miała chwilkę wolnego czasu. Porozmawiałybyśmy sobie trochę, taka sympatyczna z ciebie dziewczyna…

— Dziękuję pani — zdziwiła się Iza. — To miłe z pani strony. Oczywiście, że chętnie panią odwiedzę w jakiejś wolnej chwili. Dla mnie to będzie zaszczyt i przyjemność.

— Dam ci mój numer telefonu — podchwyciła pani Lewicka, sięgając do torebki po notes i długopis. — Stacjonarny, bo ja innego nie mam… O, tu ci napiszę. Zadzwonisz do mnie kiedyś, dobrze? Bo powiem ci, że ja i o tym Michasiu chciałabym kiedyś z tobą pomówić — westchnęła, ruchem głowy wskazując na widocznego z góry Majka, który usiadł teraz na trawie i z poważną miną tłumaczył coś Tosi. — On mi tak samo na sercu leży jak własne dziecko… a ty pracujesz z nim na co dzień, więc może wiesz coś więcej.

Iza natychmiast przypomniała sobie rozmowę z Anią w Bressoux na temat Majka i skrzywiła się nieznacznie.

— I nie chodzi mi o to, żeby o nim plotkować ani nic takiego — zaznaczyła czym prędzej pani Lewicka. — Nie myśl tak, dziecko, po prostu martwię się o niego. Przyjaźniłam się przez lata z Helenką, jego mamą, do tej pory często ze sobą rozmawiamy, chociaż tylko przez telefon, bo ona nie mieszka już w Lublinie. Czasami spotykam się też z jego babcią, starszą panią Irenką… Helenka prosi mnie, żebym o niej nie zapominała, to i nie zapominam, zawsze bardzo ją lubiłam i szanowałam, więc i teraz chętnie się spotykamy.

Iza pokiwała głową z uśmiechem, jaki zawsze mimowolnie wybiegał jej na wargi, gdy ktoś wspominał babcię Majka — osobę dla niej całkowicie nieznajomą, lecz dziwnie jej bliską, choćby z racji faktu, że już kilka razy nosiła na sobie jej seledynową koszulę nocną, co samo w sobie było okolicznością równie osobistą co zabawną.

— I żebyś ty widziała, jak ona się modli za tego chłopca! — westchnęła pani Lewicka, znów wskazując głową w stronę Majka. — To jej ukochany wnuk. Dobry chłopiec, pracowity i zaradny, tylko w życiu osobistym poszedł nie tą drogą, co trzeba. Ale pani Irenka nie poddaje się, ciągle ma nadzieję, że on się jeszcze opamięta, byle tylko dużo się za niego modlić. Więc i ja jej w tym pomagam, tak jak ona kiedyś pomagała mnie, kiedy i mój Paweł takie głupoty wyprawiał. No wiesz… dziewczyny… jedna za drugą, coraz to nowe, bez żadnych poważnych zamiarów. A Helenka tak przez to cierpi! I jej teściowa też, bo wiadomo, że wszystkie chciałybyśmy, żeby i Michał trafił na jakąś dobrą dziewczynę, taką jak nasza kochana Lea… i żeby w końcu się ustatkował, zaczął żyć jak człowiek. Helenka czeka na to od lat. Jej jedyne dziecko! Kiedyś to nawet miałam taką cichą nadzieję, że on i moja Ania… zdawało mi się, że mieli się ku sobie i z serca im błogosławiłam…

Urwała, jakby zawstydzona własnymi słowami, po czym pokręciła głową i machnęła ręką. Iza poczuła, że serce zaczyna jej mocno bić, po czym ściska się… ściska się mocno… coraz mocniej i boleśniej…

— Ale nieważne — podjęła kobieta. — Teraz to już po nic tak mówić, a zresztą tak mi się pewnie tylko wydawało. W każdym razie nieraz rozmawiamy sobie z panią Irenką — zmieniła szybko temat — i razem się za niego modlimy. I ona od lat ciągle zafrasowana, że nic te modlitwy nie dają, bo chłopak nic a nic do serca sobie tego nie bierze. Tyle razy go prosiła, tłumaczyła… to się tylko śmiał. I dopiero ostatnio tak jakby pojawiło się światełko w tunelu — zniżyła głos. — Tylko że to nadal takie niewiadome i niepewne…

Iza milczała, starając się nie pokazać po sobie, jak doskonale czyta między liniami tej mętnej opowieści. Myśl o tym, że cała bojówka starszych pań modli się za Majka w intencji tego, by ułożył sobie życie, z jednej strony była wzruszająca, a z drugiej zabawna, łatwo bowiem można było sobie wyobrazić, z jakim poczuciem humoru on sam podszedłby do tej informacji.

— Ale już chodźmy, chodźmy, dziecinko, bo będą się tam o nas martwili — dodała ciepło pani Lewicka, ujmując ją pod ramię i prowadząc w stronę drzwi. — Będę czekać na twój telefon, bardzo bym się ucieszyła, gdybyś czasami do mnie zajrzała. A co do Victorka — dodała poufnie, kiedy schodziły już powoli po schodach — to nie przejmuj się tym, że wszyscy tak ci go stręczą i wmawiają. To wszystko dlatego, że on sam ciągle o tym mówi, ale przecież ty masz swój rozum i swoje serce, a serce zawsze w takich sprawach najlepiej podpowie.

Rozdział siedemdziesiąty drugi

Anabella działała w normalnym trybie klubo-restauracji z dyskoteką przewidzianą na sobotni wieczór, co ściągało w jej podwoje coraz gęstsze tłumy żądnych zabawy klientów. Ekipa kelnerek pod wodzą Oli dwoiła się i troiła, zbierając zamówienia w okrojonym składzie, gdyż Klaudia i Lidia oraz mała Zuzia zostały dziś oddelegowane do obsługi urodzinowego stołu przyjaciół szefa. Nadzorująca wszystko Iza, która tego wieczoru namówiła Majka, by w jak największym zakresie przekazał jej tę rolę, biegała po sali przepasana w biodrach białym kelnerskim fartuszkiem, nie dając sobie ani sekundy wytchnienia.

— Izunia, usiądź wreszcie z nami — poprosiła Ania, chwytając ją za rękę, gdy dziewczyna przelotem pojawiła się przy urodzinowym stole. — Vic jest niepocieszony, że ciągle nam uciekasz. Ja wiem, że masz dużo zadań, rzeczywiście gości macie dzisiaj mnóstwo, ale przecież Majk ma do dyspozycji całą resztę ekipy! Zaraz poproszę go, żeby zwolnił cię chociaż na pół godzinki!

Oderwała się od pół polskiego, pół francuskiego towarzystwa, z którym brylowała od początku imprezy, siłą usadzając Izę na swoim miejscu obok zachwyconego tym manewrem Victora, sama zaś przeszła na drugi kraniec stołu i nachyliła się nad siedzącym tam Majkiem, szepcząc mu coś konspiracyjnie do ucha. Ten natychmiast przeniósł ponad stołem wzrok na Izę i z uśmiechem pokiwał głową.

Victor, ubrany dziś w elegancką granatową koszulę i takież dżinsy, prezentował się nad wyraz przystojnie, czego nie omieszkali zauważyć lubelscy przyjaciele Pabla, Ani i Majka. Doceniając jego całkiem już niezłą znajomość polskiego, uczestnicy przyjęcia co chwila zaczepiali go pod nieobecność Izy, zasypując wesołymi aluzjami i żarcikami na jej temat, przy czym, jak nie omieszkano zauważyć, docinki te nie tylko go nie denerwowały, ale wręcz sprawiały mu przyjemność.

— Napijesz się wina, Isabelle? — zagadnął, sięgając po czysty kieliszek i ustawiając go przed Izą. — To czerwone jest wyjątkowo dobre.

— Dziękuję — zgodziła się z nieco wymuszonym uśmiechem Iza. — Możesz mi nalać, Vic, ale tylko odrobinę, dobrze? Jestem w pracy.

— Dziś ciągle jesteś w pracy — zauważył z wyrzutem. — A przecież to nasz ostatni wieczór w Lublinie. Nie zapominaj, że obiecałaś mi taniec i nocną włóczęgę!

— Obiecałam i słowa dotrzymam — zapewniła go spokojnie Iza.

Sięgnęła po swój kieliszek i w zamyśleniu zamoczyła usta w winie. Był to w istocie ostatni wieczór przed wyjazdem Belgów, którzy w Lublinie i okolicach spędzili już cztery pełne dni, a nazajutrz mieli wracać samolotem do Liège. Choć Iza starała się tego po sobie nie pokazywać, w głębi duszy czekała na ten wyjazd jak na zbawienie. Po całym piątku spędzonym na wycieczce do Kazimierza, podczas której Victor nie odstępował jej nawet na krok, a także po wieczornej wizycie w mieszkaniu na Bernardyńskiej, które już dawno obiecała mu pokazać, jego nieustanne towarzystwo nie tylko ją przytłaczało, ale wręcz zaczynało ją irytować. Czy wpływ na to miały ciągłe aluzje otoczenia dotyczące ich rzekomego związku, czy raczej działał tak na nią on sam… nie umiała do końca tego określić. Jednak faktem było, że po raz pierwszy od roku, czyli od czasu, kiedy poznała belgijskie towarzystwo, zajmowanie się Victorem nie tylko nie sprawiało jej przyjemności, ale wręcz stało się synonimem psychicznej mordęgi. Musiała jednak wypełnić swoją rolę do końca.

„Wytrzymam” — pomyślała stanowczo. — „Muszę wytrzymać… jeszcze tylko ten jeden ostatni wieczór, a potem… ach, sama nie wiem, co potem!”

— Zamówiliśmy już z Jean-Pierrem walca u tego waszego didżeja — oznajmił jej Victor, ruchem głowy wskazując na Antka siedzącego w głębi sali za konsolą. — Ale wcześniej, przed dwudziestą, będzie jeszcze jedna mała niespodzianka… — zawiesił głos i zerknął na nią figlarnie.

— Jaka niespodzianka? — zdziwiła się uprzejmie, powoli sącząc wino z kieliszka.

— Zobaczysz — odparł tajemniczo.

Tymczasem w dalszej części stołu, gdzie obecnie przesiadła się Ania, nie ustawały żarty i docinki, które, jak to zazwyczaj bywało, gdy w jednym miejscu spotkały się Justyna, Dominika, Anita i Asia, wzięły sobie za cel Majka i jego słynny zakład matrymonialny.

— No i patrzcie, dziewczyny, nadal żadnej perspektywy! — pokręciła głową Asia, dolewając sobie soku pomarańczowego. — A za miesiąc stuknie mu już trzydzieści cztery!

— Na razie możemy być spokojne, zostało jeszcze sześć lat — zauważyła wesoło Justyna. — Tak na poważnie zaczniemy się martwić za trzy lata, bo wtedy szanse na wygraną zaczną nam radykalnie spadać. Ale póki co bądźmy dobrej myśli!

— No nie wiem — odparła sceptycznie Anita. — On jest jednak oporniejszy, niż myślałyśmy. A jeśli naprawdę się uprze i postawi na swoim?

— Majk, nie możesz nam tego zrobić! — zaprotestowała Dominika. — Od tylu lat trzymamy za ciebie kciuki, a ty co, fujaro jedna?

Rozbawiony Majk rozłożył ręce w geście bezradności.

— Widocznie słabo trzymacie — wzruszył ramionami Kajtek. — Spoko, stary, nie daj się! Każdy rok wolności to zysk nie do przecenienia. A jakie oszczędności!

Towarzystwo roześmiało się.

— A ty cicho siedź, tłuściochu! — oburzyła się Dominika. — Bez nas ładnie byście wyglądali!

— Majk jakoś radzi sobie od lat i nie narzeka — zauważył stoicko Wojtek, mrugając ponad stołem do kolegi. — Poza tym młody jest, ma jeszcze czas.

— No… tego to bym nie powiedziała! — wtrąciła się stanowczo Ania,. — Czasu ma coraz mniej, bo jednak zakładanie rodziny pod pięćdziesiątkę, to tak trochę średnio. Taki staruszek to potem nawet z dzieckiem w piłkę porządnie nie pogra.

— Spokojna głowa, Aniu, Amor niedługo go dopadnie! — zapewniła ją Asia, zerkając z podstępną miną na Majka. — A może nawet już go dopadł, tylko my o tym nie wiemy? Zauważyłyście, że dzisiaj jakoś nie protestuje, kiedy obrabiamy mu skórę? Ani słowem! To już samo w sobie jest podejrzane!

— Ach, prawda! — podchwyciły naraz Justyna, Anita i Dominika. — Masz rację! Nic nie mówi, tylko głupio się uśmiecha! Ha, cwaniaku! Mamy cię!

Majk roześmiał się i spokojnie sięgnął po swój kufel z piwem. Iza, która słuchała tej dyskusji, sącząc wino z kieliszka, nagle zorientowała się, że jest on pusty, i nerwowym gestem odsunęła go od ust. Choć starała się nie patrzeć otwarcie na Majka, bolało ją każde słowo wypowiadane pod jego adresem i całym sercem współczuła mu tej przeprawy psychicznej, kolejnej już od lat, a tym razem jeszcze smutniejszej z racji faktu, że docinki miały miejsce w obecności Ani.

„Trzymaj się!” — pomyślała, starając się na odległość przekazać mu jak największy ładunek pozytywnej energii. — „Tak niestety wygląda twoja terapia. Wiem, że nie jest łatwo, ale dasz radę, już i tak tyle wytrzymałeś!”

— Teraz musimy tylko wykryć, o kogo chodzi! — dodała z entuzjazmem Asia. — Oczywiście sam z siebie nic nam nie powie, ale jeśli ktoś może mieć na ten temat jakieś bliższe informacje, to na pewno jest to Pablo! No, kolego! — zwróciła się wesoło do popijającego spokojnie piwo Pabla. — Gadaj, kim ona jest!

— Ona? — zdziwił się Pablo, wzruszając ramionami. — Jaka ona? Nie mam pojęcia.

— Dodaj, że nie możesz mieć pojęcia, bo ona nie istnieje! — zaśmiał się kpiąco Kajtek. — Nie, Majk? — dodał podpuszczającym tonem do kolegi. — Nie będziesz przecież pakował się w teściową, już my cię znamy! No… powiedz im to jasno, żeby się odczepiły!

— Nie będę pakował się w teściową — przyznał spokojnie Majk, odstawiając kufel na stół. — Ani mi się śni.

— Nooo! — roześmiali się panowie, a Kajtek wyciągnął rękę i poklepał go przyjaźnie po ramieniu. — I co powiecie, drogie panie? Wasza teoria po raz kolejny upada!

— Do czasu! — zapewniła go zdecydowanym tonem Dominika. — Zobaczycie, że finalnie i tak wyjdzie na nasze!

W tym momencie do stołu podeszła Karolina i nachyliwszy się nad krzesłem Majka, powiedziała coś do niego, dyskretnym ruchem głowy wskazując na stojącą przy barze dziewczynę. Iza zerknęła w tamtą stronę i natychmiast rozpoznała znajomą Wercię, której sama dawno już nie widziała w Anabelli, lecz o której regularnych wizytach ostatnio kilka razy wspominała Wiktoria. Serce nagle zabiło jej mocno, nieprzyjemnie…

Majk rzucił okiem w stronę baru i na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiego zdziwienia, który jednak chwilę potem zniknął pod jego standardowym uśmiechem. Podniósł się z krzesła, przeciągając dłonią po włosach, po czym, podziękowawszy Karolinie, ruszył w tamtym kierunku. Ania z zaciekawieniem powiodła za nim wzrokiem.

— Aha! — rzuciła konspiracyjnie do reszty towarzystwa. — Patrzcie! Chyba jednak nie wszystko stracone!

Reszta damskiego towarzystwa prychnęła śmiechem, przyglądając się z daleka, jak Majk nachyla się nad dziewczyną, by usłyszeć jej głos wśród tumultu panującego na sali, ta zaś mówi coś do niego, z kokieteryjną minką patrząc mu prosto w oczy.

— No, no! — mruknęła Dominika. — Bardzo ładna. Mam tylko nadzieję, że to nie jest jedna z tych… no wiecie — skrzywiła się, zerkając znacząco na Justynę, potem na Anitę, a wreszcie na Lodzię. — Lodziu, ty ją znasz?

— Nie — pokręciła głową Lodzia, z uwagą wpatrując się w twarz i sylwetkę dziewczyny, która teraz miękkim ruchem położyła dłoń na ramieniu Majka i gładziła go po nim delikatnie, nadal nie przestając mówić. — Nigdy w życiu jej nie widziałam.

Iza, która również spod oka obserwowała poczynania Werci, stanowczym gestem odstawiła na stół swój pusty kieliszek i jak oparzona poderwała się z miejsca.

— Przepraszam, Vic, muszę na chwilę zajrzeć do kuchni — rzuciła przepraszającym tonem do Victora. — Muszę sprawdzić, czy dziewczyny przygotowały już tort.

— Tylko nie zniknij mi znowu na dłużej, Isabelle — zaniepokoił się Victor, ujmując w locie jej dłoń i przytrzymując na chwilę w swojej. — Pamiętaj, że przed dwudziestą ma być twoja niespodzianka!

— Oczywiście, pamiętam — uśmiechnęła się mechanicznie, po czym, zebrawszy ze stołu kilka brudnych naczyń, ustawiła je na porzuconej wcześniej tacy i ruszyła wzdłuż stołu.

— Iza, a może ty coś wiesz o tej dziewczynie? — zatrzymała ją Ania, odwracając się na krześle i chwytając ją za ramię w chwili, gdy przechodziła obok.

— O jakiej dziewczynie? — zapytała z głupia frant Iza.

— No… o tej! — wskazała jej oczami Lodzia.

— O tej, co gada z Majkiem — doprecyzowała konspiracyjnie Dominika. — Znasz ją?

Iza dla świętego spokoju spojrzała w stronę baru, natrafiając akurat na moment, kiedy Wercia podniosła rękę, by wsunąć ją we włosy Majka. Natychmiast odwróciła wzrok.

— Tak, bywa tu czasami — odparła obojętnym tonem. — Ma na imię Weronika. Przynieść komuś jeszcze coś do picia?

— Dla mnie jakieś mocniejsze piwko — poprosił Wojtek.

— Dla mnie też — podchwycił Pablo. — Jean-Pierre, pijesz? Przynieś nam dwa, okej, Iza?

— Jasne — uśmiechnęła się, z ulgą ruszając w stronę zaplecza.

Kątem oka widziała, że Majk odchodzi z Wercią w głąb sali, jednak nie chciała patrzeć otwarcie za nimi, tym bardziej że pozostałe towarzystwo ze stolika i tak obserwowało tę scenę z najwyższą uwagą.

— Weronika? — dobiegł do niej z daleka zaintrygowany głos Asi. — Nigdy nie wspominał nikogo o takim imieniu.

— To dobrze czy źle? — zapytała wesoło Justyna.

— Trudno powiedzieć — odparła Dominika. — Ale chyba dobrze.

— Dajcie mu już spokój, hetery! — wtrącił lekceważąco Pablo. — Nie doszukujcie się drugiego dna tam, gdzie go nie ma, co?

„Właśnie!” — pomyślała nie bez irytacji Iza, czując nagłą wdzięczność dla Pabla za tę prostą lecz stanowczą replikę. — „Przestańcie już go swatać i bez przerwy zarzucać aluzjami… jak mnie i Vica!”

Po czym, pozdrowiwszy nieco sztucznym uśmiechem Wiktorię i Kamilę zajęte obsługą tłoczących się przy barze klientów, udała się na zaplecze, w drzwiach mijając się z Zuzią. Ta ostatnia, oddelegowana właśnie przez Olę do obsługi sektora C, dygnęła grzecznie przed Izą i ruszyła na salę, by obsłużyć jeden ze stolików pod ścianą, zajmowany właśnie przez młodego mężczyznę ubranego w bluzę z kapturem zarzuconym na głowę.

— Co panu podać? — zapytała grzecznie.

— Mały żywiec — odparł gość, siadając na krześle, lecz nie ściągając z głowy kaptura. — Tylko poproszę z butelki, nie z dystrybutora.

— Tak jest — skinęła głową dziewczyna. — Coś jeszcze?

— Nie, dzięki, to wszystko — mruknął, po czym nagle przechylił się w jej stronę i chwycił ją za nadgarstek. — Przepraszam. Jest może dzisiaj w pracy Iza Wodnicka?

— Ach… tak, oczywiście — odparła zaskoczona Zuzia, odruchowo wycofując rękę. — Szefowa jest, tylko że teraz jest bardzo zajęta obsługą urodzin, proszę pana.

— Szefowa? — powtórzył gość z nutą niedowierzania w głosie.

— Tak, proszę pana — potwierdziła za powagą Zuzia. — Oczywiście jeśli trzeba, to mogę ją zawołać, chociaż teraz ma niedużo czasu, bo zajmuje się gośćmi z Belgii i…

— Ach, gośćmi z Belgii! — podchwycił żywo klient. — Rozumiem… Gdzie oni są?

Zuzia uprzejmym gestem dłoni wskazała mu stół urodzinowy ustawiony pod przeciwległą ścianą w okolicach baru.

— Tam — odpowiedziała grzecznie. — Czy mam przekazać szefowej, że pan o nią pytał?

— Nie, nie… nie trzeba — mruknął mężczyzna, mocniej naciągając kaptur na czoło. — Skoro jest zajęta, to nie będę jej przeszkadzał. Proszę nic jej nie mówić i przynieść mi tylko to piwo, okej?

— Tak jest, proszę pana — odmeldowała się Zuzia. — Za chwilę przyniosę.

Po czym, zebrawszy zamówienia również z dwóch sąsiednich stolików, udała się na zaplecze, po drodze zostawiając Kamili zlecenie na napoje.


— Iza, mogłabym z tobą zamienić dwa słówka? — zagadnęła Ania, pochylając się nad siedzącą przy stole Izą, kiedy Victor odszedł w głąb sali, by porozmawiać z Antkiem. — Wreszcie jest okazja, kiedy Vic nie pilnuje cię jak cerber!

— Jasne, Aniu — uśmiechnęła się Iza, zapraszającym gestem wskazując jej krzesło obok.

Ania usiadła na nim i z życzliwym uśmiechem ujęła obie jej dłonie w swoje.

— Posłuchaj, kochanie — rzuciła stanowczym, energicznym tonem. — Mam do ciebie sprawę, dokładnie taką samą jak poprzednim razem, kiedy rozmawiałyśmy u Majka, pamiętasz? Aż mam déjà vu… więc nie będę owijać w bawełnę. Chodzi o twój przyjazd na wakacje do Bressoux.

— Ach… mój przyjazd do Bressoux? — powtórzyła spłoszona Iza.

— Tak, właśnie tak! — potwierdziła z uśmiechem Ania. — Chyba spodziewałaś się kolejnego zaproszenia ode mnie, prawda? Już od kilku dni noszę się z zamiarem porozmawiania z tobą o tym, bo dobrze by było już teraz zaplanować daty naszych urlopów i w ogóle… Wolałabyś lipiec czy sierpień?

Iza pokręciła głową ze zmieszaniem, ostrożnie wycofując dłonie z jej dłoni.

— Wybacz, Aniu — odparła zakłopotana. — Trochę mnie zaskakujesz… Tak naprawdę to… nawet nie przyszło mi to do głowy.

— No co ty, Iza! — przerwała jej Ania, znów sięgając po jej dłoń i ściskając ją w swojej. — Chyba nie będziesz się przede mną krygować, co? Jesteśmy przyjaciółkami i to przecież oczywiste, że po tak udanej wizycie u nas w zimie, chciałabym, żebyś przyjechała do Bressoux również na wakacje. Chociaż na tydzień albo dwa, hmm? Co ty na to? Tyle razy powtarzałam ci, że to nie było moje ostatnie zaproszenie! Sama pomyśl, w lecie będzie zupełnie inna pogoda niż w grudniu, wreszcie będziesz mogła porządnie pozwiedzać nasz region, skorzystać z różnych atrakcji… Bardzo bym tego chciała, Jean-Pierre i Tosia też, a Victor będzie po prostu zachwycony!

Ostatnia uwaga sprawiła, że Iza aż drgnęła z poirytowania i musiała włożyć ogromny wysiłek w to, by niczego po sobie nie pokazać. Czy Ania po raz kolejny zapraszała ją do Bressoux, żeby ułatwić zadanie Victorowi? Poprzednim razem Iza metodycznie wyrzucała z głowy tę myśl, jednak teraz nie umiała jej opanować, instynktownie wyczuwając, że właśnie o to chodziło. Co prawda Ania zapewne robiła to w dobrej wierze, przekonana, że w ten sposób wyświadcza przysługę im obojgu, lecz w takim razie tym bardziej należało się temu przeciwstawić! Nie poddawać się cudzym planom, które były sprzeczne z jej wolą. W pamięci odżyły jej słowa matki Ani sprzed zaledwie dwóch dni. Mądra z ciebie dziewczyna… masz swój rozum i swoje serce, a serce zawsze w takich sprawach najlepiej podpowie

— Bardzo ci dziękuję, Aniu — odparła z powagą, jak najstaranniej dobierając słowa. — To niezwykle miłe z twojej strony, ale… ja naprawdę nie planowałam wyjazdu za granicę w te wakacje. Nie planowałam i nie planuję.

— Ale dlaczego? — zdziwiła się Ania, również poważniejąc. — Przecież sama wiesz, że to nic zobowiązującego, a cała przyjemność jak zawsze będzie po mojej stronie. Wszyscy będziemy zachwyceni, że znowu nas odwiedzisz. I tym razem na dłużej.

Iza z zakłopotaniem pokręciła głową.

— Nie, Aniu — odparła cicho. — Naprawdę jestem ci niewymownie wdzięczna za to zaproszenie, to jest bardzo miłe… ale… nie mogę. W wakacje, dokładnie w połowie lipca, moja siostra spodziewa się narodzin dziecka i chciałabym wtedy przy niej być… potem, kiedy już urodzi, pomóc jej przy maleństwie, na tyle, na ile tylko się da… a potem… potem, w sierpniu i wrześniu będę musiała już wrócić do pracy. Nie mogę pozwolić sobie na tak długą nieobecność w firmie, to byłoby nieodpowiedzialne. Te trzy czy cztery tygodnie urlopu, które zaplanuję na lipiec i początek sierpnia, to maksymalny wymiar mojego odpoczynku i chciałabym w całości spędzić je z rodziną.

Ania przyglądała jej się z lekkim zdezorientowaniem.

— Rozumiem — pokiwała powoli głową. — To oczywiste, że w sytuacji, gdy powiększa się rodzina, chcesz być blisko siostry. Ale przecież wrzesień masz wolny, a Victor dopiero na początku października jedzie z projektem do Polski, więc gdybyś przyjechała do nas na przykład na ostatni tydzień sierpnia i początek września… Dlaczego nie? — dodała łagodnie, widząc, że Iza uparcie kręci głową w przeczącym geście. — Jeśli chodzi o pracę tutaj, to nie martw się, spokojnie dostaniesz te dodatkowe dwa tygodnie urlopu, załatwię to bezpośrednio z Majkiem. Porozmawiam z nim i poproszę go o to osobiście. Zgodzi się, zobaczysz, on jeszcze nigdy niczego mi nie odmówił — uśmiechnęła się, mocniej ściskając jej dłoń. — No? Izunia? Mam z nim o tym pomówić?

— Nie… nie! — zaprotestowała gorąco Iza, nie wyobrażając sobie postawienia Majka w tak niezręcznej sytuacji. — Wiem, że szef by się zgodził, to oczywiste, Aniu… ale to nie w tym rzecz. Jeśli chodzi o urlop w sierpniu, to nawet nie uzależniam tego od niego, tylko… to moja własna decyzja — zniżyła głos. — Po prostu na te wakacje nie chcę planować żadnego wyjazdu zagranicznego. Chcę zostać tutaj — dodała szeptem.

— Czyli nie chcesz nas odwiedzić? — zapytała smutno i z nieukrywanym rozczarowaniem Ania. — Nie podobało ci się u nas w zimie, prawda?

— Ależ nie! Bardzo mi się podobało! — zapewniła ją płomiennie Iza, przerażona tym, że za chwilę wyjdzie na niewdzięcznicę. — Byłam zachwycona i do tej pory jestem wam niezmiernie wdzięczna za to zaproszenie. I tobie, i Jean-Pierre’owi… i Vicowi… Nigdy nie zapomnę waszej życzliwości i gościnności. Teraz też bardzo ci dziękuję, ale po prostu mam taką sytuację, że… że nie mogę. Może innym razem, ale nie w te wakacje. Ach, nie wiem, jak to powiedzieć, żeby nie zabrzmiało głupio… — dodała z żalem. — Przepraszam, Aniu…

Głos zadrżał jej i załamał się przy ostatnich słowach, spuściła więc tylko głowę i z całych sił zacisnęła powieki, by w jakiś sposób pomóc sobie przetrzymać tę ciężką chwilę. Ania aż podskoczyła na krześle.

— Ależ przestań, Iza! — zawołała żywo. — No co ty? Za co przepraszasz? Ja przecież rozumiem. Z mojej strony to jest jak najszczersze zaproszenie, ale jeśli nie chcesz… czy nie możesz… to nie będę namawiać cię na siłę. Zresztą do wakacji zostało jeszcze trochę czasu, więc ja i tak po cichu będę liczyć na to, że jeszcze zmienisz zdanie. Pamiętasz? Jesienią też nie byłaś pewna na sto procent, czy przyjedziesz na Sylwestra, a przyjechałaś. Więc będę dobrej myśli! Na razie nie mów mi kategorycznie „nie”, tylko powiedz, że jeszcze to przemyślisz, dobrze?

Iza milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na szczęście w tym momencie niespodziewanie z opresji wybawiła ją Zuzia, która podeszła do nich, dając jej nieśmiały znak, że chce jej coś przekazać.

— Przepraszam — szepnęła Iza do Ani, nie śmiejąc spojrzeć jej w twarz, po czym zwróciła się do dziewczyny. — Słucham cię, Zuziu. Masz do mnie jakąś sprawę?

Zuzia pochyliła się nad nią z konspiracyjną miną.

— Tak, proszę pani — wyszeptała jej do ucha. — Pan szef prosił, żeby pani przyszła na chwilę do niego do gabinetu. Tylko na pięć minut, ale jak najszybciej.

— Dobrze — skinęła głową Iza i poczekawszy, aż Zuzia odejdzie, popatrzyła z niepokojem na Anię. — Aniu, bardzo cię przepraszam, mam pilną sprawę, szef wzywa mnie w trybie natychmiastowym. A z drugiej strony nie chcę być niegrzeczna i odejść tak bez słowa, dlatego… wyjaśnijmy to, proszę…

— Nie przejmuj się, Iza — uśmiechnęła się życzliwie Ania, ściskając ją za rękę. — To nic pilnego, biegnij, skoro Majk cię woła. Swoją drogą natrę mu za to uszu, ale to już inna sprawa. A może to będzie okazja, żeby poruszyć z nim ten temat i na wszelki wypadek zaklepać ci pozwolenie na dodatkowy urlop? Bo ja nie zrezygnuję tak łatwo, kochanie — mrugnęła do niej porozumiewawczo. — Tak czy inaczej na dziś wystarczy, powiedziałam, co chciałam powiedzieć, i nie będę cię już męczyć. Za to odezwę się do ciebie telefonicznie w maju, dobrze? Może do tego czasu przemyślisz sprawę? Taką mam nadzieję. A teraz idź, idź… widzę przecież, że siedzisz jak na szpilkach! — zaśmiała się, puszczając jej dłoń. — Nie da się ukryć, że ten tyran Majk trzyma was tutaj żelazną ręką!

Jej głos brzmiał żartobliwie, jednak twarz odzwierciedlała rozczarowanie i dyskomfort, których kobieta nie umiała do końca ukryć. Jej piękne ciemnobrązowe oczy przygasły, a uśmiech stał się równie sztuczny jak uśmiech Izy, która ze ściśniętym sercem podniosła się z krzesła i pokiwała głową.

— Dziękuję, Aniu — odpowiedziała cicho, po czym szybkim, nerwowym krokiem udała się na zaplecze.

„Tak się pali mosty i traci przyjaciół” — pomyślała smutno. — „Ale trudno… nie mogłam się zgodzić, nie wytrzymałabym tej presji. Nie chcę tam jechać, zwłaszcza wiedząc, że chcą mnie tam ściągnąć dla Vica! Nie, nigdy! A najgorsze jest to, że Ania powie o wszystkim Majkowi, a on pewnie będzie miał do mnie cichy żal, że ją zasmucam.”

Z ciężkim sercem udała się do gabinetu, gdzie, ku jej zdziwieniu, oprócz Majka znajdowali się również Pablo i Wojtek, mąż Justyny. Wszyscy trzej mężczyźni stali przy regale z klaserami, rozmawiając konspiracyjnym półgłosem, a na widok wchodzącej Izy odwrócili się naraz gwałtownie i aż podskoczyli w miejscu.

— Ach, Iza! — odetchnął Pablo. — Okej… super, że jesteś.

— Zuzia przekazała mi, że mam się meldować u szefa — oznajmiła Iza nieco jeszcze drżącym z emocji głosem, patrząc na Majka. — Powiedziała, że to pilne.

— Tak — skinął głową Majk. — Podejdź tu, Izula. Wezwaliśmy cię na tajne komplety, a że odbywamy je w trybie lekkiej konspiry, to zawołałem cię tutaj, na zaplecze — wyjaśnił jej rzeczowo. — Jak na pewno się domyślasz, biorąc pod uwagę nasz skład, chodzi o frajera Krawczyka i jego brzydkie figielki.

Iza pokiwała głową, ku swemu zaskoczeniu czując w sercu coś w rodzaju ulgi. Choć sprawa Krawczyka od kilku tygodni była dla niej traumą, obecnie, w świetle przeprowadzonej przed chwilą przykrej rozmowy z Anią, nagle stała się neutralnym tematem, który choć na kilka minut mógł odciągnąć jej myśli od męczącej sprawy Victora i Bressoux.

— Ściślej chodzi o Kacpra — doprecyzował Pablo, zerkając na Wojtka, który pokiwał głową i uśmiechnął się życzliwie do Izy. — Ponieważ w najbliższy piątek ma być decydująca rozprawa, staramy się zrobić wszystko, żeby ktoś nam jej podstępnie nie przełożył, i w tym celu dyskretnie uruchamiamy wszelkie dostępne kontakty.

— Oczywiście wszystko musimy zrobić tak, żeby informacja o naszych działaniach nie dotarła do zainteresowanego — doprecyzował Wojtek. — Zwłaszcza że to dopiero początek akcji.

— Tak, wiem — szepnęła Iza. — Oczywiście.

— A jak ostatnio? Frajer nie odzywał się do ciebie przypadkiem? — zapytał Majk, na co Iza natychmiast pokręciła głową przecząco. — Okej, to całe szczęście. Nie chciałem dopytywać, żeby niepotrzebnie cię nie denerwować, uznałem, że skoro nic mi nie mówiłaś na ten temat, to znaczy, że bydlę cicho siedzi. Ale teraz musimy mieć pewność.

— Nie odzywał się — potwierdziła cicho Iza.

— Tak ogólnie, jeśli chodzi o ciebie — podjął Pablo, znów zwracając się do niej — to mam tylko jedną prośbę i chciałbym przekazać ci ją dzisiaj, bo potem nie wiem, czy będzie okazja, a wolę nie robić tego przez telefon.

— Jaką prośbę? — zaniepokoiła się Iza.

— Taką, żebyście w piątek i ty, i ten twój dziadek ze stancji stawili się bez pudła na rozprawie Kacpra — wyjaśnił jej stanowczym tonem. — Jeśli wszystko pójdzie dobrze, potrzebne będzie przesłuchanie zaplanowanych świadków i nie chciałbym, żeby ktoś z ich nieobecności zrobił pretekst do przełożenia rozprawy.

— Rozumiem, oczywiście — pokiwała głową Iza. — Będziemy z panem Stasiem na pewno, dopilnuję tego. To dla nas obojga priorytet.

— Świetnie — uśmiechnął się Pablo, kładąc jej dłoń na ramieniu. — I bądź dobrej myśli, Iza, niczym się nie przejmuj. Cały czas pracujemy nad sprawą i zapewniam cię, że wszystko jest pod kontrolą.

— Tak jest — potwierdzili zgodnie Wojtek i Majk.

Iza pokiwała głową i uśmiechnęła się blado. W tym momencie drzwi do gabinetu uchyliły się ostrożnie i do środka zajrzała Lodzia.

— Ach, tu jesteście! — rzuciła z wyrzutem. — Wszyscy was szukają, a wy chowacie się po kątach… o, ty też jesteś, Iza! Victor szuka cię panicznie po całym lokalu, a ja z kolei szukam mojego niesubordynowanego męża — tu pogroziła Pablowi palcem z kokieteryjną minką, na co on podszedł do niej i z uśmiechem ucałował ją we włosy. — No chodźcie już wszyscy, zaraz będzie część artystyczna! Wojtek, za tobą Justyna też już się rozgląda, słyszałam, że dzisiaj i wy będziecie tańczyć? — dodała wesoło, zwracając się do Wojtka

Ów na te słowa spoważniał i przybrał minę męczennika.

— Niestety tak — przyznał z westchnieniem. — Uczymy się walca od półtora miesiąca, tyle że ja kompletnie nie mam do tego talentu, więc czarno to widzę. Pocieszam się tylko tym, że Kajtkowi idzie dużo gorzej! — dodał z ponurą satysfakcją. — No i zobaczcie, w co te baby wrabiają nas na starość! Walc wiedeński! To ja już wolę stres w robocie i oglądanie trupów w czarnych workach.

Pozostali panowie i Lodzia prychnęli śmiechem, a Majk poklepał kolegę po ramieniu.

— Nie łam się, stary, dasz radę — zapewnił go z rozbawieniem. — Wykonasz zadanie i odmeldujesz się, nic strasznego. Nie takie imprezy się kładło, co?

— Łatwo ci mówić — pokiwał głową Wojtek, wykrzywiając twarz w komicznym grymasie. — Ty sam masz spokój, jesteś wolny jak ptak, żadna baba nie może zmusić cię do tańca. A co my mamy powiedzieć? Nieszczęśni męczennicy… Nie, Pablo? — mrugnął wesoło do kumpla.

— Codzienne męczeństwo to nasz los — przyznał z powagą Pablo, na co Lodzia wspięła się na palce i żartobliwie wytargała go za ucho. — O, widzicie? Najlepszy dowód na przemoc domową, której nieustannie jesteśmy ofiarami! Mam nadzieję, że przynajmniej w nowym, lepszym świecie będzie nam to policzone jako zasługa!

Wszyscy trzej panowie znów roześmiali się i cała piątka, z uśmiechniętą Lodzią oraz zamyśloną Izą na czele, ruszyła w stronę wyjścia z gabinetu, by udać się na salę.


Zapowiedź mającej się za chwilę zacząć dyskoteki zelektryzowała młodych gości lokalu, którzy jeden po drugim dopijali napoje, odstawiali puste naczynia na stoliki i podrywali się z miejsc w gotowości do zabawy. Z ust do ust podawano sobie wiadomość otrzymaną od didżeja Antka, który już od godziny zajmował stanowisko za konsolą, szykując się do uruchomienia dyskoteki, a głoszącą, iż na początek ma się odbyć tradycyjny walc urodzinowy w wykonaniu przyjaciół szefa lokalu, zaś poprzedzić ma go jakiś bliżej nieokreślony „występ artystyczny”. I choć wszyscy woleliby od razu zacząć własne tańce, ta enigmatycznie brzmiąca zapowiedź siłą rzeczy budziła zaciekawienie wśród tłumu.

Młody klient w kapturze na głowie, który od prawie godziny siedział samotnie przy jednym ze stolików sektora C pod ścianą, bez pośpiechu dopił swoje odgazowane już piwo i również podniósł się z miejsca, by wraz z innymi udać się w okolice parkietu. Dotarłszy tam, skrzywił się z niechęcią na widok przechodzącego nieopodal właściciela lokalu, który, pozdrawiając po drodze licznych znajomych klientów, udał się w kąt z konsolą i pochylił się nad siedzącym tam chłopakiem, by wydać mu jakieś instrukcje.

Jednak po chwili cała uwaga zakapturzonego klienta skupiła się na ubranej w czarną bluzkę i kelnerski fartuszek dziewczynie, która skromnie przystanęła na brzegu parkietu w towarzystwie blondwłosej koleżanki z długim warkoczem i kilku innych, nieznanych mu z widzenia osób. Wszyscy śmiali się i szeptali coś konspiracyjnie między sobą. Tymczasem młody didżej, któremu oprócz charakterystycznie rozczochranego szefa towarzyszył teraz również inny mężczyzna ubrany w granatową koszulę, ustawił przy brzegu parkietu krzesło i mikrofon, a następnie wyjął zza konsoli gitarę akustyczną w czarnym pokrowcu i podał ją tamtemu z porozumiewawczym uśmiechem.

Towarzystwo ze stołu urodzinowego, które zgromadziło się wokół Izy, Lodzi, Ani i Pabla, zareagowało na ten widok brawami i przeciągłym okrzykiem uznania.

— Victor będzie śpiewał! — oznajmiła radośnie Ania. — Ach, co za niespodzianka! Nic nam nie powiedział! Luc, Jean-Pierre, vous l’avez su?

Obaj Belgowie pokręcili przecząco głowami, obserwując szykującego się do występu kolegę z mieszaniną rozbawienia i uznania. Klient w kapturze, który z wytężoną uwagą śledził tę scenę, przenosił spojrzenie w tę i z powrotem z rozgadanej grupki przyjaciół na siedzącego już na krześle i zajętego strojeniem instrumentu mężczyznę w granatowej koszuli, za każdym razem zahaczając wzrokiem o twarz Izy, która stała w miejscu i — podobnie jak jej towarzysze — patrzyła na niego z miną wyrażającą najwyższe zaskoczenie.

Na znak szefa, który z nakazującą, surową miną podał mu drugi mikrofon, Antek wziął go do ręki i wyszedł na oświetlony mocnym światłem przód parkietu.

— Proszę o ciszę! — rzucił nieco stremowanym ale silnym głosem, na co zebrani uciszyli się stopniowo. — Okej… dziękuję! Zanim zaczniemy dyskotekę, mamy w programie jeszcze dwa punkty, z których jeden niektórzy z was już znają, jak myślę… będzie to tradycyjny walc urodzinowy naszych stałych klientów i przyjaciół. Ale najpierw w imieniu szefa i moim własnym zapraszam wszystkich na niespodziankę, jakiej w tym lokalu jeszcze nigdy nie było. Będzie to występ naszego belgijskiego gościa, Victora, który wykona dla nas na żywo francuski utwór z akompaniamentem na gitarze!

W tym miejscu, zamiast spodziewanej głośnej reakcji, na sali zapadła jeszcze większa cisza i tłum z zaciekawieniem zwrócił oczy na mężczyznę w granatowej koszuli, który oparł sobie na kolanie przygotowaną gitarę i energicznym ruchem głowy odrzucił z czoła wpadający mu do oczu kosmyk półdługich brązowych włosów, jednocześnie wolną ręką ustawiając sobie odpowiednią pozycję mikrofonu.

— Dżjękuję! — powiedział do niego po polsku z zabawnie miękkim akcentem.

Zebrani zareagowali na to lekkim parsknięciem śmiechem, które chwilę potem zostało zagłuszone spontaniczną owacją mającą wyrazić sympatię dla zagranicznego gościa. Przyjaciele z przyjęcia urodzinowego oraz kilka kelnerek z Anabelli, które również podeszły do parkietu, porzucając obsługę opustoszałych stolików, zaklaskali w dłonie na znak uznania i wsparcia. Antek, który w międzyczasie wycofał się pod konsolę, skierował na Victora słup punktowego światła z reflektora zamontowanego pod sufitem, dzięki czemu jego postać była teraz doskonale wyeksponowana na tle ciemnej reszty sali. Zakapturzony młody mężczyzna, stojący w tłumie na przeciwległym brzegu parkietu, nie spuszczał z niego oczu, a jego ukryta w półcieniu twarz przybrała teraz skrajnie poważny i skupiony wyraz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 63.29