E-book
7.35
drukowana A5
64.68
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 4


Objętość:
409 str.
ISBN:
978-83-8273-953-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 64.68

Rozdział czterdziesty trzeci

Obudziło ją jasne światło poranka wpadające przez szparę w zasłonach oraz dobiegający do jej nozdrzy apetyczny zapach podsmażanej wędliny, który, jeszcze zanim otworzyła oczy, uświadomił jej, jak bardzo była głodna.

„Ach, jestem u Majka!” — przypomniała sobie tuż po rozwarciu powiek, gdyż w pierwszej chwili zdziwiło ją nietypowe otoczenie. — „I dzisiaj już jest poniedziałek… Ależ dziura w życiorysie!”

Poderwała się na tę myśl, z zadowoleniem zauważając, że głowa już zupełnie jej nie boli, a mięśnie nie drżą jak wczoraj. Była w pełni wypoczęta i… potwornie głodna.

„Dzisiaj zjadłabym chyba porcję Kacpra” — pomyślała z humorem, odsuwając kołdrę i siadając na łóżku. — „Jak nie dwie!”

Rzut oka na seledynową koszulę z falbankami, którą miała na sobie, rozśmieszył ją do tego stopnia, że parsknęła głośno śmiechem. Stanąwszy na nogi, rozejrzała się za grzebieniem, którym wczoraj czesała sobie włosy po umyciu, a który nadal leżał na podłokietniku fotela, w tym samym miejscu, w którym go zostawiła. Z powrotem usiadła na łóżku i energicznymi ruchami dłoni zabrała się za rozczesywanie poplątanych kosmyków, które w nocy zmierzwiły się z powodu schnięcia w czasie snu. Jednak jej uwagę nieustannie przyciągał ów cudowny zapach, który wypełniał pokój i dochodził prawdopodobnie z kuchni.

Odłożyła grzebień na szafkę nocną, nalała sobie szklankę wody i wypiła ją łapczywie, po czym wstała i ruszyła na zwiady. Myśl o tym, że znajduje się w domu u Majka, który przywiózł ją tu po przygodzie z brandy i zatrzymał już drugi dzień, a także o tym, że przez dwie noce spała w jego łóżku i nosiła koszulę nocną jego babci, bynajmniej nie sprawiała jej dyskomfortu, wręcz przeciwnie — bawiła ją i wprawiała w dobry nastrój. Cóż zresztą mogło zepsuć humor człowiekowi, który wyspał się jak niemowlę, był pełen energii, a do tego nie bolała go głowa?

Ostrożnie wyszła z sypialni do przedpokoju, w którym jeszcze intensywniej roznosił się kuszący zapach, i skierowała się do jasno oświetlonej kuchni, skąd dobiegał cichy szczęk naczyń i wesołe pogwizdywanie Majka. Zajrzała do środka niewielkiego lecz bardzo praktycznie urządzonego pomieszczenia, w którym już raz była, szukając wody, gdy swego czasu razem z Chudym odwieźli szefa do domu.

Ubrany w jasnoniebieski t-shirt i swoje ulubione wytarte dżinsy Majk stał przy kuchence gazowej, gdzie na patelni skwierczały apetycznie wyglądające i pachnące kawałki bekonu, i pogwizdując pod nosem, podsypywał je rozmaitymi przyprawami. Wpadające obficie przez okno poranne słońce rozświetlało jasnym blaskiem jego rozczochraną czuprynę i odbijało się w jego włosach złocistymi refleksami.

Dostrzegłszy kątem oka ruch w okolicach drzwi, podniósł głowę i jego twarz rozpromieniła się jak wiosenny dzień na widok stojącej w progu dziewczyny w staromodnej koszuli nocnej z falbankami i kokardkami.

— Jesteś, elfiku! — rzucił wesoło, przykręcając na pozycję minimalną kurek z gazem. — I wreszcie wyglądasz jak człowiek! Właśnie miałem iść budzić cię na śniadanie. Jak się spało?

— Genialnie! — zapewniła go równie wesołym tonem Iza. — Spałam chyba ze dwanaście godzin jednym cięgiem i już jestem w stu procentach w formie. Przyciągnął mnie tutaj ten cudowny zapach… jestem głodna jak wilk!

— Ha! Przewidziałem to! — zaśmiał się triumfalnie Majk. — Właśnie smażę dla ciebie jajecznicę na bekonie. Mam nadzieję, że lubisz?

— Uwielbiam! — zapewniła go skwapliwie, przełykając ślinkę, która napływała jej na widok i zapach smażącego się specjału. — Jak to rewelacyjnie pachnie… Co ty tam dodałeś?

— Autorska mieszanka przypraw — oznajmił z dumą, wskazując na leżące na blacie torebki i pojemniki z przyprawami. — Niepatentowane danie dnia twojego szefa, mała!

Roześmiali się oboje. Majk sięgnął po przygotowane na blacie jajka i zabrał się za wrzucanie ich na patelnię, rozbijając je po kolei z wprawą wytrawnego kucharza.

— Może w czymś ci pomogę? — zaproponowała Iza, podchodząc do niego i łakomym wzrokiem śledząc, jak miesza na patelni podsmażony z przyprawami bekon i ścinające się jajka.

— Nie trzeba, to już ostatni sztych — odparł spokojnie. — Ale jeśli chcesz pomóc, to przygotuj chleb i masło, herbata już się parzy.

— Dobrze — ucieszyła się Iza, rozglądając się po blacie. — Aha, tu masz masło. To ja zaraz…

— Ale chwila! Ty mi tu chodzisz na bosaka?! — przerwał jej surowo Majk, wskazując na jej bose stopy, w które rzeczywiście było jej już trochę zimno od terakotowych płytek. — Chcesz się przeziębić? Zakładaj jakieś skarpety, ale już!

— Nie mam skarpet — rozłożyła bezradnie ręce Iza.

— Piorunem po skarpety! — rzucił rozkazująco.

Wyłączył gaz pod dosmażającą się jajecznicą, odwrócił się do niej i bez ostrzeżenia chwycił ją na ręce, aż zamiotła bosymi stopami po lodówce. Wystraszona tym nagłym gestem i niekontrolowaną utratą równowagi Iza zachłysnęła się powietrzem i chwyciła go kurczowo za szyję.

— Zwariowałeś?! — zawołała z wyrzutem. — Puszczaj!

Majk ze śmiechem wyniósł ją z kuchni do przedpokoju, obijając się o ściany w wąskim przejściu, gdyż w pierwszej chwili próbowała wierzgać nogami na znak protestu. Jednak już w następnym momencie poddała się, rozbrojona jego zaraźliwym śmiechem, i sama roześmiała się, teraz już obydwoma ramionami obłapiając go za szyję. Dopiero kiedy wniósł ją do sypialni, gdzie na podłodze leżał miękki, włochaty dywanik, postawił ją na nogach i żartobliwie pogroził jej palcem.

— Ja ci dam biegać na bosaka po zimnych płytkach!

Schylił się do jednej z szuflad w dole szafy i wyciągnął stamtąd męskie frotowe skarpety w kolorze czarnym, które wręczył jej stanowczym gestem.

— Zakładaj mi to szybko! — nakazał jej nieznoszącym sprzeciwu tonem. — A potem przyjdź do kuchni, pomożesz mi przenieść talerze i szkło.

— Tak jest, szefie — pokiwała głową.

Majk znów pogroził jej palcem i pobiegł z powrotem do kuchni. Iza usiadła w fotelu, by założyć skarpetki, które co prawda były na nią o kilka numerów za duże, ale za to miękkie i bardzo ciepłe. Przez głowę przebiegła jej myśl, że oto znajduje się w skrajnie głupiej sytuacji; wyobraziła sobie miny kolegów z zespołu Anabelli, gdyby zobaczyli ją teraz, w sypialni szefa, w koszuli jego babci i z jego skarpetami na nogach. Znowu prychnęła śmiechem na tę wizję, ta jednak po raz kolejny nie zmieszała jej ani trochę, a tylko rozbawiła. W jakiś niewytłumaczalny lecz naturalny sposób fakt, że wypiła za Majka brandy, przypłacając to zdrowiem, sprawił, że nie tylko czuła się u niego w domu jak u siebie, ale i on sam stał się jej jeszcze bliższy niż wcześniej, jak gdyby zawarli braterstwo krwi.

„Nie tylko szef, terapeuta i dobry przyjaciel, ale prawie brat” — pomyślała, wychodząc z sypialni. — „Mój starszy brat… taki dobry i kochany, taki opiekuńczy… a przy tym zawsze gotowy do żartów i psikusów! Nigdy nie miałam brata i teraz dopiero widzę, jak fajnie jest go mieć!”

Wróciła do kuchni, skąd Majk wynosił właśnie na drewnianej podstawce patelnię z apetycznie pachnącą jajecznicą, w drugiej ręce trzymając talerzyki, dwa kubki i sztućce.

— Weź chleb i masło, elfiku — polecił jej, ruchem głowy wskazując na blat. — A jak dasz radę, to też dzbanek z herbatą.

— Jasne!

Iza skwapliwie rzuciła się do wykonania polecenia, przełykając ślinę, która wciąż napływała jej do ust na myśl o zbliżającym się śniadaniu. Majk położył dymiącą patelnię na środku stołu w salonie, w którym Iza znalazła się dziś po raz pierwszy, po czym oboje zwinnie poustawiali resztę naczyń i rozłożyli sztućce. Znajdująca się obok stołu kanapa była pusta, jednak na sąsiadującym z nią fotelu leżała niedbale złożona pościel, w której Majk zapewne spał tutaj w nocy.

— Siadaj, mała! — rzucił wesoło, wskazując jej miejsce na kanapie i stawiając przed nią talerzyk, na który nałożył ponad połowę jajecznicy z patelni. — I wmiataj śniadanie, mogę sobie wyobrazić, jaka musisz być głodna. Bierz sobie chlebek — dodał, podsuwając jej koszyk z pieczywem — a ja naleję ci herbaty. Słodzisz?

— Mmm — Iza pokręciła głową przecząco, zajęta już pochłanianiem porcji, którą jej nałożył.

Roześmiał się, przyglądając się z sympatią szybkiemu procesowi znikania jedzenia, nalał jej herbaty do kubka, po czym sam usiadł obok niej i również nałożył sobie jajecznicy.

— Wciągaj, wciągaj, elfiku! — zaśmiał się, zerkając na nią z satysfakcją. — Tylko nie tak szybko, bo jeszcze mi się udławisz!

Iza, choć zdawała sobie sprawę, że w tym momencie przypomina jedzącego łakomie Kacpra, nie mogła się powstrzymać i przy pierwszych kęsach skupiała się jedynie na tym, by zaspokoić pierwszy głód. Dopiero w połowie porcji zwolniła nieco tempo jedzenia.

— Ależ to jest pyszne, szefie — pokręciła głową z uznaniem. — Jeszcze nigdy nie jadłam takiej genialnej jajecznicy… Ten zestaw przypraw robi z tego królewskie danie!

— Cieszę się, że ci smakuje — uśmiechnął się Majk, również pochylając się nad swoim talerzem. — Chciałem, żebyś na śniadanie zjadła coś ciepłego i pożywnego, a taką jajecznicę praktycznie każdy lubi. Więc upichciłem ją dla mojego biednego elfika. To ostatni etap leczenia kaca, po takim śniadanku będziesz jak nowonarodzona i…

Przerwał mu dzwonek telefonu leżącego na półeczce zawieszonej nad kanapą. Majk pokręcił z niechęcią głową i podniósł się, by sięgnąć po aparat, przełykając kęs jajecznicy.

— I kogo diabli niosą z samego rana? — mruknął, zerkając na wyświetlacz. — Aha… tego frajera. Słucham, Błaszczak — odebrał połączenie. — Dzień dobry… Tak, miałem dzwonić do pana po dziesiątej. Sprawa jest jak najbardziej aktualna… dobrze… przed trzynastą?… W porządku, ktoś od nas będzie… Aha… No dobrze, to nie problem, w takim razie podjadę do pana osobiście i załatwimy to od razu. Tak, poprosimy o wystawienie faktury… Jutro? Zobaczymy, musiałbym zerknąć do terminarza, a obecnie jestem poza firmą… Tak… dogadamy sprawę na żywo, dobrze?… Trzynasta, tak jest. Do zobaczenia.

Zakończył połączenie i z westchnieniem odłożył telefon na stół.

— Rogalski — rzucił informacyjnie do Izy, która ze smakiem dojadała ze swojego talerzyka resztki jajecznicy, zagryzając ją chlebem.

— Nowa dostawa i faktura do rozliczenia? — uśmiechnęła się porozumiewawczo.

— Tak, muszę do niego podjechać przed trzynastą — skinął głową Majk. — No trudno, znowu będę musiał zostawić cię samą.

— Jak to? — zdumiała się Iza, odejmując od ust kubek, z którego właśnie popijała herbatę.

— Ale na razie nie przejmujemy się tym, jest dopiero dziewiąta — ciągnął beztrosko. — Załatwię to szybko, góra godzinka, Rogalski to konkretny facet. Czekaj! — dodał wesoło.

Chwycił za telefon i bez ostrzeżenia zrobił zdjęcie patrzącej na niego w osłupieniu dziewczynie.

— Strzeliłem ci fotkę w koszulinie babci! — zaśmiał się, podstawiając jej przed oczy wyświetlacz. — Zobacz! Co ty na to? Piękny kadr, zmieściłaś się cała, nawet widać trochę te za duże skarpetki! Ha ha! Rewelacja!

— Przestań! — roześmiała się mimowolnie Iza na widok komicznego zdjęcia. — Przecież to masakra… kompromitacja! Wykasuj to natychmiast!

— Ani mi się śni! — zapewnił ją, zapisując zdjęcie w archiwum. — Jestem kolekcjonerem takich kompromitujących fotek, w razie czego będę miał czym cię szantażować. Ale super wyglądasz w tej babcinej szmatce… ha ha! A niech to!

— No nie, nie wygłupiaj się! — śmiała się Iza, sięgając, by zabrać mu telefon, który natychmiast schował za plecami. — Majk, proszę, wykasuj to!

— Nic z tego — pokręcił głową z uśmiechem od ucha do ucha, chowając sobie telefon do kieszeni. — No, nie bój się, Izulka, nikomu tego nie pokażę — dodał uspokajająco. — Sam sobie czasami pooglądam na poprawę humoru i tyle. Chcesz dokładkę?

— Chętnie — uśmiechnęła się.

Podsunęła pusty talerz, na który Majk nałożył jej resztę jajecznicy z patelni.

— Proszę! — powiedział wesoło. — Jedz, elfiku. Bardzo mnie to cieszy, taki wilczy apetyt to oznaka wracającego zdrówka.

— Już jestem w pełnej formie — zapewniła go Iza, zabierając się za dokładkę. — A ta jajecznica jest tak pyszna, że nie mogę się oprzeć… Ale czekaj… co ty gadasz o jakimś zostawianiu mnie samej? — przypomniała sobie. — Ja nigdzie nie zostaję! Będziesz jechał na trzynastą do Rogalskiego, to zabiorę się z tobą.

— Myślałem, że pomieszkasz jeszcze chwilę u mnie — odparł Majk z nutą rozczarowania w głosie. — Powinnaś dojść do siebie na sto procent, przecież po takim…

— Już doszłam — przerwała mu stanowczo Iza. — Dziękuję ci za gościnność, Majk, ale muszę wracać do domu. Chłopaki będą niepocieszeni, jak drugi dzień zostaną bez porządnego obiadu, wczoraj była niedziela, nasz najbardziej uroczysty obiad w tygodniu, a musieli radzić sobie sami. Poza tym nie byłam na zajęciach, muszę skontaktować się z koleżanką i dowiedzieć się, czy było coś ważnego…

— Kontaktować się możesz i stąd — zauważył spokojnie Majk, popijając herbatę. — A Kacper przez dwa dni bez ciebie nie zginie, nie przesadzaj. Poza tym dopiero co wyjąłem z pralki twoje ciuchy… o co zakład, że nie wyschną do trzynastej?

— Cholera — mruknęła zgaszona tą informacją Iza. — Niepotrzebnie mi je prałeś, mogłam jechać w brudnych.

— I tak miałem w planach poranne pranie, więc dorzuciłem twoje do całego wsadu — wyjaśnił jej beztrosko Majk, którego twarz rozpromieniła się znowu jak słońce. — Powiesiłem je w łazience i poschną do nocy, a do wieczora minimum. Chyba że chcesz wybrać się na miasto w tej szałowej kreacji — wskazał na jej strój i oboje jak na komendę wybuchli śmiechem.

— No nie, to jeszcze gorzej! — przyznała Iza. — Spaliłabym się ze wstydu!

Pochyliła się nad talerzem, by dokończyć dokładkę, dopiła herbatę i znów popatrzyła z zastanowieniem na przyglądającego jej się z uśmiechem Majka.

— Ale, Majk — spoważniała. — Ja naprawdę nie mogę zostać u ciebie tak długo. Jestem już całkowicie zdrowa, nic mnie nie boli, a po tym super śniadanku czuję taką moc, że mogłabym góry przenosić. I muszę zajrzeć do domu… muszę. Poza tym wieczorem mam zmianę w firmie, już jedną przecież zawaliłam, a tyle jest spraw do ogarnięcia…

— Spokojnie, ogarniam wszystko za ciebie — zapewnił ją Majk. — Grafik kelnerek jest ustawiony do środy, a zaległe faktury opracowałem wczoraj sam. Dzisiaj nie masz przewidzianej zmiany, ustawiłem ci robotę dopiero na jutro wieczór.

Przysiadł się bliżej, pociągnął ją ku sobie, by usiadła głębiej na kanapie obok niego, po czym objął ją ramieniem. Iza pokręciła głową.

— Tak nie może być — ciągnęła stanowczo. — Za dobrze się czuję, żeby pozwalać sobie na takie lenistwo. Skoro przerzuciłeś mi zmianę w firmie na inny termin i dziewczyny już się dostosowały, to okej, odrobię swoje godziny w końcu tygodnia. Ale do domu muszę pojechać… Muszę, Majk — dodała, podnosząc na niego proszące spojrzenie. — Proszę cię, pomóż mi w tym, zamiast mi zabraniać. Proszę.

Majk popatrzył we wzniesione ku niemu oczy i również spoważniał.

— No dobrze — skinął głową po chwili zastanowienia. — Wykombinujemy coś z tymi ciuchami, żebyś mogła wrócić do siebie na wieczór. Ale na pewno nie o trzynastej — zastrzegł. — Poczekasz na mnie, wrócę od Rogalskiego i zjemy razem obiad, a dopiero potem odwiozę cię do domu. Po osiemnastej, jak będę jechał na noc do firmy. Zgoda?

— Zgoda — uśmiechnęła się z satysfakcją. — Tak może być, szefie.

— No to umowa stoi — westchnął, jeszcze mocniej obejmując ją ramieniem. — A teraz chodź tu, mały elfie, i usiądź sobie wygodnie, bo musimy przeprowadzić poważną rozmowę.

— Poważną rozmowę?

— Właśnie tak — pokiwał głową. — Stary kretyn Majk musi porozmawiać ze swoim elfikiem i jeszcze raz oficjalnie przeprosić go za ten numer z brandy. To był szczytowy popis mojej głupoty i nieodpowiedzialności, nie wiem, czy kiedykolwiek zrobiłem coś głupszego i bardziej szkodliwego. Długo sobie tego nie wybaczę, Iza. Przepraszam cię.

Sięgnął po jej dłoń i podniósł ją do ust.

— Przestań — pokręciła głową Iza, cofając rękę. — Przecież mówiłam ci, że jesteśmy kwita. I w końcu nic takiego się nie stało. Ja sama może też nie powinnam była pić tego aż tyle, poniosło mnie trochę, wpadłam w jakiś trans… nie chciałam, żebyś pił… Ale w sumie to było z mojej strony głupie. Jakie ja mam prawo dyktować ci, co masz robić? Żadne.

— Przeciwnie — podchwycił żywo Majk. — Masz do tego pełne prawo, jak nikt inny. Ja sam przyznaję ci je i będę go przestrzegał. Powiedziałaś, że mam szlaban na brandy, to mam szlaban, koniec dyskusji. Tyle że teraz muszę udowodnić to czynem, bo gadać to sobie mogę… Czuję się z tym bardzo źle, Izula — dodał ciszej, znów ujmując jej dłoń, której tym razem nie cofnęła. — Złamałem obietnicę, którą ci dałem, zawiodłem zaufanie mojej terapeutki i jeszcze nabijałem się z tego jak ostatni idiota. Najbardziej boli mnie to, że w twoich oczach moje słowo nie będzie już wiele warte — westchnął. — A dopiero teraz dotarło do mnie, jakie to jest dla mnie ważne.

— Nie mów tak, Majk — odparła łagodnie Iza. — Przecież ja cię doskonale rozumiem. Pamiętasz, ile razy sam mówiłeś, że pod względem tych naszych nieszczęsnych, nieodwzajemnionych uczuć jesteśmy tacy sami?

— Pamiętam — szepnął.

— I to jest prawda — ciągnęła. — A przez to, że jesteśmy tacy sami, ja umiem doskonale wczuć się w twoje uczucia, a ty w moje. Rozumiemy się prawie bez słów, bo przeżywamy takie same załamki i dołki, potrafimy co do jednego niuansu wyłapać, co może czuć ten drugi. Dlatego niepotrzebnie tłumaczysz się przede mną. Ja przecież nie potępiam cię za to, że nie wytrzymałeś i zacząłeś pić tę brandy.

— Ale ja potępiam siebie za to, że pozwoliłem ci ją dokończyć — zaznaczył skruszonym tonem Majk.

— To już inna rzecz — uśmiechnęła się Iza. — Można w tym znaleźć sporo dobrych stron. Dzięki temu przerwałeś picie, a teraz obiecujesz mi szlaban, to dla mnie ogromny plus tej całej akcji. A z kolei ja pierwszy i ostatni raz w życiu… ostatni, bo więcej takiego świństwa do ust nie wezmę, to już postanowione… miałam okazję przekonać się, jak to jest być pijanym. I mieć kaca! — zaśmiała się, zerkając na niego, czy odwzajemni jej uśmiech. — Gdyby nie wyszło tak, jak wyszło, nigdy pewnie nie miałabym takiego doświadczenia, a w końcu życie to zbieranie różnych doświadczeń, prawda? No, szefie! — dodała wesoło, widząc, że wcale mu nie do śmiechu. — Uśmiechnij się do mnie!

Majk natychmiast uśmiechnął się i mocniej ogarnął ją ramieniem.

— Ty mały łobuziaku — pokręcił głową. — Rozwaliłaś mnie tą akcją w drobny mak. Nie jestem dumny z tego, że przeze mnie poczułaś, jak to jest być nawalonym i mieć kaca. No, ale trudno — westchnął. — Skoro ty bierzesz to żartem, to i ja muszę, nie zostawiasz mi wyboru. W takim razie przechodzę do drugiego punktu naszej poważnej rozmowy. Muszę ci bardzo podziękować.

— Za to, że wypiłam za ciebie brandy? — uśmiechnęła się.

— Za to też — zgodził się. — Ale tylko dlatego, że to był element terapii… udanej terapii. W pół godziny zrobiłaś coś, czego nikt ani nic nie mogło zrobić przez tydzień, chociaż tak wariacko o to walczyłem.

— Czyli? — szepnęła Iza.

— Przywróciłaś mi spokój — wyjaśnił jej Majk. — I za to właśnie bardzo ci dziękuję. Nie wiem, jak to się stało, ale cały ten mój dół… ten ból egzystencjalny, który doprowadzał mnie do szału… ta deprecha, od której nie mogłem uciec, chociaż robiłem, co w mojej mocy, żeby to przewalczyć… wszystko to zniknęło bez śladu. Albo prawie bez śladu… w każdym razie to, jak czuję się dzisiaj, nie ma porównania do tego, co było przedwczoraj.

— Biedaku — wyszeptała współczująco Iza.

Podniosła głowę, a potem również rękę i w spontanicznym geście pogładziła go po policzku. Pod palcami wyczuła szorstkość lekkiego zarostu, co oznaczało, że dzisiaj znowu się nie ogolił, to zaś, nie wiedzieć czemu, jeszcze bardziej przepełniło jej serce współczuciem.

— Już jest dobrze — uśmiechnął się leciutko Majk. — Było cholernie ciężko, ale teraz jest naprawdę dobrze. Najgorzej było w sobotę, zanim przyszłaś. Wtedy, kiedy wysyłałem ci te smsy i czekałem na ciebie do północy, a potem otworzyłem brandy. Czułem, że robię źle, miałem świadomość, że łamię obietnicę, ale nie obchodziło mnie to, jakby opętał mnie jakiś demon. Było mi wszystko jedno, myślałem sobie, że skoro Iza nie przyszła mnie ratować, to mam gdzieś tę całą obietnicę… Tak naprawdę to byłem na ciebie zły.

— No wiem — zmieszała się Iza. — Nie odebrałam na czas tych smsów i…

— Ale to było niesłuszne — przerwał jej Majk. — I głupie jak nieszczęście. Po prostu wiedziałem… czułem… że jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc, a ty nie przychodziłaś, więc powoli zaczął ogarniać mnie szał. Przerobiłem swoje frustracje na pretensje do ciebie… byłem wściekły, że akurat tego dnia, kiedy tak cholernie cię potrzebowałem, zamieniłaś się na zmiany z Kamilą i wymknęłaś mi się. Ten jeden raz, kiedy już nie dawałem rady sam i musiałem wezwać cię na pomoc.

— Musiałam spotkać się z koleżanką z roku — wyjaśniła mu smutno Iza. — Ona też cierpiała z powodu złamanego serca.

— A ty poszłaś jej pomóc? — pokiwał głową Majk. — No jasne… bo kto lepiej pomoże w takich sprawach niż mój mały elfik? Kto lepiej zrozumie człowieka w rozpaczy? Nikt. Tylko ty, Izulka. Chodź, przytul się do mnie.

Iza posłusznie przytuliła policzek do jego piersi. Ogarnął ją znajomy, kojący zapach wody kolońskiej pomieszany z tym drugim, intrygująco przyjemnym… Przed oczami znów mignęła jej scena z małowolskiego motelu… Natychmiast odepchnęła ją siłą woli i z przyjemnością przymknęła oczy. Nie, nie będzie teraz dołować się myślami o Michale! Zbyt dobrze jej było w tym azylu i oazie spokoju, jaką był dom Majka, i zbyt szczęśliwa była z tego, że nie odczuwa już bólu ani żadnych innych fizycznych dolegliwości, żeby niszczyć ten dobry nastrój niepotrzebnym powrotem do źródła swych cierpień.

— Czyli pocieszałaś koleżankę, a potem jeszcze przybiegłaś do mnie — ciągnął cicho Majk. — Tym bardziej ci za to dziękuję. Wystarczyło mi, że przyszłaś… że zobaczyłem cię, jak wchodzisz… i już było inaczej. Masz niezwykłą moc stawiania mnie na nogi, nocny elfie. Nie wiem, jak to robisz, ale tym razem poczułem to jeszcze mocniej niż wcześniej. Wszystko przeszło mi jak ręką odjął, jakby te demony, które mnie męczyły, czmychnęły w cholerę na sam twój widok. Musisz być w środku niesamowicie dobrym człowiekiem — dodał poważnym tonem. — Ja to przeczuwałem od początku, ale teraz już wiem na pewno. Masz w sobie taką prawdziwą, głęboką dobroć bez domieszki, która coraz rzadziej zdarza się w tym głupim, chamskim świecie.

— Przeceniasz mnie — zaprotestowała smutno Iza. — Niestety nie zawsze umiem być dobra. Ale dziękuję ci, że tak pozytywnie o mnie myślisz, to dla mnie ogromny komplement. A teraz powiedz mi, Majk… — dodała, podnosząc na niego badawczy wzrok. — Co tak bardzo zabolało cię tym razem? Wiem, że kontakt z nią to było dla ciebie ogromne przeżycie, to zawsze rozdrapuje ranę w sercu. Ale czy nie chodziło o coś bardziej konkretnego?

— Otóż właśnie nie — pokręcił głową w zamyśleniu. — Było tak jak zawsze, wręcz w pierwszych godzinach po tej imprezie byłem szczęśliwy, że miałem okazję tak długo z nią porozmawiać. Dopiero potem się zaczęło. Od wtorku to już tak na maksa. Nie mogłem spać, myśli tłukły mi się we łbie jak spłoszone nietoperze… i to nawet nie były myśli związane z nią samą, bo te zawsze są jasne i dobre… chodziło o mnie i o moje nędzne życie.

— Rozumiem — szepnęła Iza.

— Wiem, że rozumiesz. Dlatego właśnie mówię o tym tobie, bo nikt inny by tego nie załapał. Tyle razy już walczyłem z tym poczuciem bezsensu i absurdu, tyle razy powtarzałem sobie, że mam po co żyć, że pełnię w świecie swoją skromną rolę i nie jest tak źle… Zazwyczaj udawało mi się nad tym zapanować, zwłaszcza kiedy szedłem w tango i rzucałem się w wir przyjemności.

— To jest twój sposób na terapię, prawda? — zapytała cicho Iza.

— Tak — westchnął. — Jest… a właściwie był. Bo tym razem to mi nie pomogło, a nawet było jeszcze gorzej. Nie mam pojęcia dlaczego.

— Może dlatego, że ta nowa dziewczyna ma na imię Ania? — podsunęła mu ostrożnie Iza. — To może działać na ciebie nawet podświadomie i…

— Nie, Iza, to nie to — przerwał jej stanowczo. — To nie była pierwsza Ania, którą w życiu… zaliczyłem — zawahał się lekko przy ostatnim słowie. — Ależ to ohydnie brzmi… wstyd mi rozmawiać z tobą w taki sposób. Ale kto mnie zrozumie jak nie ty?

— Mów tak, jak myślisz — odparła szybko Iza. — Nie zakładaj przy mnie masek, to nie ma sensu. Ja przecież cię nie potępiam, rozumiem mechanizm, rozumiem twoje pobudki i w ogóle… Co innego, gdybyś kogoś tym krzywdził, uwodził i porzucał ze złamanym sercem. Ale jeśli to jest, jak kiedyś mówiłeś, czysty układ i wymiana czułości, której każdy przecież potrzebuje…

— E tam, czułości! — machnął lekceważąco ręką. — Serio tak to nazwałem? Może i tak… Ale to jest tak naprawdę…

Przerwał mu dzwonek telefonu, który miał w kieszeni spodni. Wyjął go i zerknął na wyświetlacz, na który odruchowo spojrzała również Iza. Była na nim wyświetlona nazwa kontaktu — Ania 3. Trójka przy imieniu, które Majk tak bardzo przecież kochał, zasmuciła Izę głębiej niż to, co przed chwilą jej powiedział.

— O wilku mowa — mruknął pod nosem, odbierając połączenie. — Cześć, Aniu. Co cię do mnie sprowadza?

Cześć, misiaczku! — ucieszył się przytłumiony damski głos w telefonie. — No jak to co? Miałam nadzieję, że się odezwiesz, czekałam cały weekend, a tu nic… Jestem zawiedziona!

— Wybacz, kotku — odparł poważnym tonem. — Miałem urwanie głowy w firmie. I wcale nie mówiłem, że zadzwonię w ten weekend. A nawet nie obiecywałem na sto procent, że w ogóle zadzwonię.

No jak to? — zaśmiała się kobieta. — Chcesz mi powiedzieć, że nie będzie powtóreczki? Żebyś ty wiedział, jak mi się spodobało! Werka miała rację, jesteś genialny!

Iza, która siedziała zbyt blisko, by nie słyszeć każdego słowa, poczuła nagły dyskomfort bycia świadkiem takiej rozmowy. Uznawszy, że zręczniej będzie nie słuchać tego, a raczej skorzystać z okazji i pozbierać naczynia ze stołu, ostrożnie spięła mięśnie i oparła się ręką o oparcie kanapy, by, nie przeszkadzając w rozmowie, odsunąć się i podnieść. Majk jednak nie pozwolił jej na to, siłą przytrzymując ją ramieniem i wzrokiem nakazując jej, by została.

— Posłuchaj, kotku — rzucił do telefonu. — Miło mi i czuję się doceniony, ale teraz nie za bardzo mogę gadać, jestem zajęty. Odezwę się może w przyszłym tygodniu… albo za dwa. Okej? Nic nie obiecuję, bo nie wiem, jak będę stał z czasem, w każdym razie w tym tygodniu na pewno odpada. Umówmy się, że sam zadzwonię, zgoda?

No dobrze — odparła kobieta z wyraźnym rozczarowaniem w głosie. — Tylko pamiętaj! Jak będziesz miał ochotę na małe co nieco, to nie dzwoń do Wery, tylko najpierw do mnie. Jak dla ciebie, to jestem pod tym numerem o każdej porze dnia i nocy. No… do następnego, sierściuchu! — zmysłowy głos w telefonie urwał się na ostatniej sylabie, gdyż Majk w tym momencie zakończył połączenie.

— Wybacz, elfiku — powiedział cicho, niedbałym gestem odkładając telefon na róg stołu i przesuwając dłonią po czole. — Sama widzisz, jak to wygląda… dno i dwa metry mułu. Ale co ja poradzę na to, że muszę żyć w takim bagnie?

— Nie musiałbyś — zauważyła smutno Iza, która aż wzdrygnęła się na myśl o tym, że można w ten sposób rozmawiać z mężczyzną. — Ale… no rozumiem. Faceci pewnie inaczej to odbierają. To, że ja bym tak nie mogła, to jeszcze nic nie znaczy.

— Bóg mi świadkiem, że wcale nie jest mi z tym dobrze — pokręcił głową. — A przed tobą to już w ogóle wstyd mi jak cholera. Chętnie bym z tym skończył, Iza, przysięgam ci, że gdybym miał motywację do przerwania tego, już dawno bym to zrobił. Ale co mi wtedy zostanie z tego nędznego życia? No co, powiedz mi? Nie nadaję się na mnicha i ascetę, i tak bym upadł prędzej czy później… To dla mnie jedyna przyjemność, wprawdzie relatywna, bo chociaż nadrabiam miną, to po każdej akcji czuję się parszywie… Ale jakbym i tego się pozbawił, to już chyba nic by ze mnie nie zostało…

Jego głos zadrżał przy ostatnich słowach, na co Iza w odruchu współczucia podniosła rękę i pogładziwszy go po policzku, pociągnęła jego głowę ku sobie, by wsparł ją na jej ramieniu, jak kiedyś, w Anabelli.

— Rozumiem — szepnęła uspokajająco, gładząc go po włosach. — Rozumiem, Michasiu… Jesteś mężczyzną stworzonym do tego, żeby żyć z kobietą i założyć rodzinę, gołym okiem widać, że nadawałbyś się do tego idealnie. A los okrutnie cię tego pozbawił, bo dał ci takie samo głupie serce, jakie mam i ja. Wierne do absurdu.

— Tak — odszepnął. — Do absurdu i do wyrzygu.

— Dokładnie — uśmiechnęła się lekko. — Ja też to analizowałam, nawet niedawno, i doszłam do takiego samego wniosku jak ty. Takiego, że gdybym chciała założyć rodzinę, to nie byłoby z tym wielkiego problemu. Mogłabym całkiem szybko znaleźć sensownego faceta, który pokochałby mnie i byłby szczęśliwy, gdybym zdecydowała się z nim związać.

— Co do tego nie ma wątpliwości — przyznał Majk. — Nie wiem, jak tam na uczelni, ale przykładowo ten cały Victor smali do ciebie cholewki, aż dym idzie. To już wygląda na uzależnienie. Isabelle! — wydeklamował wzniośle z francuskim akcentem, podnosząc na chwilę głowę i przewracając komicznie oczami. — Ach, Isabelle! Wszyscy już nabijają się z niego po kątach… a ja, wiedząc, co masz w sercu, twierdzę, że to wcale nie jest śmieszne.

— Ani trochę — westchnęła Iza. — Ale ja z Victorem mam jasny układ. On wie, że niczego nie może się spodziewać z mojej strony, a ja nie chcę zrywać z nim kontaktu, bo lubię go i uwielbiam rozmawiać z nim po francusku. Ale nie o tym chciałam mówić, Majk…

— Wiem o czym — pokiwał głową, znów kładąc ją na jej ramieniu i z błogością przymykając oczy, kiedy na powrót wsunęła dłoń w jego włosy. — Przecież ja też cały czas mówię o tym samym. Victor czy nie Victor, mniejsza o to. Mogłabyś mieć co drugiego faceta… i mówię ci to jako reprezentatywny egzemplarz tego podłego podgatunku homo sapiens.

— Co drugiego to nie, nie przesadzaj — sprostowała z przekąsem Iza. — Może co dwudziestego albo nawet co trzydziestego, bo nie jestem zbyt ładna, ale nawet to wystarczyłoby, żeby…

— Nie jesteś zbyt ładna? — przerwał jej Majk, podnosząc gwałtownie głowę i wyprostowując się, by popatrzeć jej w oczy. — A co to znowu za fałszywa skromność? Ty nawet nie wiesz, jaką piękną kobietą jesteś, Iza! Nie rób takiej miny, ja wcale nie przesadzam. Nie masz o tym pojęcia, bo nie widzisz siebie z boku. Oglądałaś zdjęcia Hani, prawda?

— Oglądałam — skinęła głową. — Wiem, co chcesz powiedzieć. Ona z rysów nie była bardzo ładna, ale Szczepcio kochał jej duszę, bo miała coś takiego w oczach i w uśmiechu…

— Otóż to — podjął z zadowoleniem Majk. — I ty właśnie masz to samo. Taki wewnętrzny urok, kobiecość… czy ja wiem, jak to nazwać? Trochę tak, jakbyś była takim małym, lokalnym słoneczkiem, które świeci samo z siebie. Albo księżycem — dodał ciszej, a jego oczy rozbłysły na chwilę dziwnym światłem. — Księżycową rusałką, nocnym elfem… A do tego masz bajeczne oczy, ten frajer Kacper ma tu pełną rację, bo w takich oczach jak twoje można utonąć bez ratunku. Mówię ci to szczerze i po przyjacielsku, Iza. Jesteś cholernie atrakcyjną kobietą i nie dziwię się ani Victorowi, ani żadnemu innemu facetowi, który kiedykolwiek do ciebie uderzał albo będzie to robił w przyszłości.

— Ojej, dziękuję ci — wyszeptała zawstydzona Iza. — Chyba jeszcze nikt nigdy nie powiedział mi naraz tylu komplementów. Zwłaszcza że w twoich ustach one mają podwójną wartość, bo są bezinteresowne. Tylko co z tego, Majk? — westchnęła. — Właśnie do tego zmierzałam. Mogłabym związać się z kimś bez problemu… a jednak nie mogę. Tak samo jak ty. Obiektywnie to jest głupie i wygląda na bzdurne rozczulanie się nad sobą, więc nikt nas w tym względzie nie zrozumie. Dlatego ja też na zewnątrz staram się trzymać i pokazywać wszystkim uśmiechniętą facjatę, a w środku walczę tylko o spokój, tak jak mi poradziłeś. Chociaż nie zawsze to mi się udaje, bo kiedy ostatnio dowiedziałam się, że on i ta Sylwia… no, ale mniejsza o to — machnęła ręką. — I tak na jedno wychodzi.

— Co on i ta Sylwia? — podchwycił żywo Majk. — Chcesz powiedzieć, że tam się skroiło coś poważniejszego?

— Chyba tak — pokiwała smutno głową. — Jeśli plotki, które przekazała mi siostra, są prawdziwe, to w Sylwestra mają odbyć się ich zaręczyny. Takie huczne, z imprezą na pół wioski… w hotelu, który budują sto metrów od naszego domu.

— Kapuję — szepnął współczująco Majk, mocniej przytulając ją do siebie. — Mój ty biedny elfiku… to wszystko dopiero przed tobą…

— Bogu dzięki, że wtedy nie będę musiała tam być — ciągnęła Iza, zagryzając wargi. — Nie zostanę na Sylwestra w Korytkowie. Nigdy, za nic w świecie! Albo wrócę do Lublina, albo… pojadę do Bressoux — dodała szeptem.

— Słyszałem o tym zaproszeniu — przyznał ostrożnie Majk. — Cóż… zrobisz tak, jak będziesz chciała. Ja zresztą, jeśli mogę ci cokolwiek doradzić, też byłbym za tym, żebyś nie musiała na to patrzeć. To i tak wystarczająco będzie cię bolało samo w sobie.

— Tak, wiem — odparła ze smutnym uśmiechem. — Już teraz boli, chociaż staram się z tym walczyć. Ale co zrobić? To musiało się w końcu stać, a ja przecież nie mogę zapominać, że dla niego jestem nikim takim — podkreśliła znacząco to sformułowanie. — Nikim takim… I głupi paradoks polega na tym, że dla kogoś innego mogłabym być wszystkim… gdybym tylko umiała… Ech! — prychnęła drwiąco i znów machnęła ręką. — Nie ma sensu o tym gadać. Żałosne i tyle.

Zamilkli oboje. Iza znów podniosła dłoń i wsunęła ją we włosy Majka, przesiewając je powolutku przez palce. Choć z uniesioną ciągle ręką było jej dość niewygodnie, gest ten sprawiał jej przyjemność, po pierwsze ze względu na miękką fakturę jego włosów, która od początku przyciągała ją i fascynowała, a po drugie ze względu na to, że wiedziała, jak bardzo on sam lubił tę pieszczotę.

Siedzieli na kanapie przytuleni, zamyśleni, lecz całkowicie spokojni. Iza sama się temu dziwiła, ale taka była prawda. W ciągu kilku minut smutek opuścił ją niepostrzeżenie, a jej duszę znów ogarnął spokój, który pozwolił jej odzyskać dobry humor. Wizja zbliżających się zaręczyn Michała i Sylwii była, owszem, nadal bolesna, ale w tym momencie ten ból był jakiś taki… odległy. Jakby jej nie dotyczył, jakby patrzyła na to wszystko przez grubą, matową szybę.

— Niewygodnie ci tak, Izulka — zauważył Majk, kiedy po raz kolejny poprawiła sobie ułożenie ręki. — A mnie jest tak dobrze, kiedy głaskasz mnie po włosach, że mógłbym siedzieć tu z tobą godzinami.

Iza uśmiechnęła się, cofnęła rękę i wyprostowała się tak, że musiał podnieść głowę.

— Połóż się tutaj — nakazała mu, wskazując na swoje kolana.

— Jak to? — spojrzał na nią zdziwiony. — Przecież na twoich kolanach nie wolno. Pamiętam… rezerwacja sentymentalna dla Miśka.

— Dzisiaj zrobię wyjątek — odparła spokojnie. — Potraktujemy to jako element terapii.

— Okej — zgodził się natychmiast. — Skoro tak, to co innego.

Położył głowę na jej kolanach, układając się na wznak i wyciągając nogi na kanapie tak, że cały znalazł się w pozycji leżącej. Iza z uśmiechem odgarnęła mu włosy z czoła, znów gładząc je i przesiewając przez palce.

— Tak dobrze, szefie? — zagadnęła wesołym półgłosem.

— Cudownie — szepnął, przymykając oczy, a jego twarz rzeczywiście oblekła się wyrazem błogości. — Jak ja cię za to lubię, elfiku… Już nieraz mówiłem ci, że jesteś jedyną osobą na świecie, z którą mogę sobie pozwolić na takie rzeczy. Mówiłaś o czułości… no wiesz, z tymi dziewczynami, które od czasu do czasu obracam dla rozrywki… akurat jedna właśnie zadzwoniła i nie dokończyłem tematu. Dokończę teraz… Widzisz, Iza, ta czułość z nimi jest bardzo powierzchowna, one są takie gruboskórne i zmanierowane… Raz byłem w makabrycznym dołku i zwierzyłem się takiej jednej… popłakałem się jak szczeniak, opowiedziałem jej trochę mojej historii, poprosiłem, żeby mnie poprzytulała… To w pierwszej chwili przyniosło mi trochę ulgi, nie powiem. Ale już na drugi dzień gorzko tego pożałowałem.

— Dlaczego? — wyszeptała ze ściśniętym sercem Iza.

— Dlatego, że to ją za bardzo rozochociło — uśmiechnął się smutno, nie otwierając oczu. — Uznała, że ma mnie w garści, bo zwierzyłem jej się z takich intymnych rzeczy, przytulałem się do niej, prosiłem o czułości… Po tygodniu już prawie się do mnie wprowadzała! — prychnął kpiąco. — Ale nie ma takiej opcji. W tym domu nie będzie kobiety, dawno to sobie przysiągłem. Jedna noc, proszę bardzo, ale żadnych walizek, szczoteczek do zębów i ciuchów w szafie… nigdy.

Zamilkł na kilkanaście sekund, przechylając głowę na jej kolanach tak, że częściowo zatopił twarz w falbankach jej seledynowej babcinej koszuli.

— Co ja się namęczyłem, żeby to odkręcić! — podjął z westchnieniem. — Ile to mi nerwów zżarło… Od tamtej pory już nie robię takich głupot, trzymam przy nich gębę na kłódkę i skupiam się na… zabawie — skrzywił się lekko. — Tylko tobie mogę zwierzyć się bez obaw, porozmawiać jak z człowiekiem, przytulić się… Tylko ty dajesz mi taki komfort i spokój, Izulka. I powiem ci jeszcze coś. Szkoda mi cię cholernie z tym twoim Miśkiem. Wiem, co czujesz, wiem, jak to przeżywasz, widziałem wtedy aż za dobrze… nie życzyłbym takich uczuć najgorszemu wrogowi. A z drugiej strony, skoro tak już musiało być, to przynajmniej taki z tego plus, że na siebie wpadliśmy. Bo ta nasza terapia, z której na początku tak się nabijałem, to jest najlepsze, co mogło mi się przytrafić. I tobie chyba też… prawda, elfiku?

— O tak — pokiwała skwapliwie głową Iza, nie przestając gładzić go po włosach. — Dzięki temu dzisiaj jestem w zupełnie innym miejscu, niż byłam w lipcu. Gdyby nie nasza terapia, to nie wiem, jak bym przeżyła tę obecną rewelację o zaręczynach. A tak… jakoś daję radę. Nie mogę powiedzieć, że pogodziłam się z tym, bo nigdy się nie pogodzę, i pewnie jeszcze niejeden kryzys przede mną, ale dzięki temu, co mi wtedy powiedziałeś, mogę z tym względnie normalnie żyć. A wiesz, co dzisiaj sobie pomyślałam? — dodała weselszym tonem.

— Mmm? — mruknął Majk.

— Że jesteś dla mnie jak brat… jak starszy brat.

Natychmiast otworzył oczy, a twarz ścięła mu się i spoważniała.

— No co? — zdziwiła się Iza. — Naprawdę tak pomyślałam… Czemu masz taką minę?

— Czemu? — uśmiechnął się drwiąco. — Bo już kiedyś słyszałem ten tekst… o bracie.

— Ups — szepnęła zmieszana, domyślając się natychmiast, o co mu chodziło. — Wybacz. Nie pomyślałam o tym… Ona tak na ciebie mówiła?

— Aha — westchnął, znów przymykając oczy. — Często mówiła, że ma dwóch starszych braci. Pabla i mnie. Czekałem na dzień, kiedy zmieni mi ten status… i nie doczekałem się.

— Przepraszam, Majk.

— Nic nie szkodzi — uśmiechnął się lekko. — Rozgrzeszam cię, elfiku. A za pokutę będziesz mnie tak głaskać po włosach jeszcze przez najbliższe pół godziny!

Iza roześmiała się.

— Nie ma sprawy! — zgodziła się wesoło. — To żadna pokuta, masz takie fajne włosy… Mogę głaskać cię dzisiaj, ile tylko chcesz, za taką super jajecznicę jestem twoją dłużniczką!

— Gdybyś została u mnie do jutra, rano zrobiłbym ci drugą taką samą — zapewnił ją, otwierając jedno oko i zerkając nim na nią znacząco.

— Nie kuś! — zaśmiała się. — Nie ma mowy, nie tym razem, Majk. Muszę wracać dzisiaj.

— Okej — westchnął, zamykając z powrotem oko i poprawiając sobie głowę na jej kolanach. — W takim razie muszę korzystać teraz, póki tu jesteś. Gdyby nie ten bałwan Rogalski, miałbym jeszcze więcej czasu. Tak mi dobrze, elfiku… — dodał ciszej. — Godzinami mógłbym tak leżeć na twoich kolanach z gębą w falbankach babci… I spać mi się chce. Od tygodnia nie mogłem nadrobić snu, budziłem się co chwila, serce mi waliło… a teraz tak mi fajnie, że odjechałbym w krainę snów jak mały Edi…

Serce Izy zalała fala współczucia na myśl o tym, co przeżywał przez miniony tydzień. Tak dobrze znała każdy niuans tych potwornych, nieprzespanych nocy!

— No to śpij — odparła, sięgając na stojący obok kanapy fotel i zwlekając z niego leżącą na wierzchu lekką kołdrę. — Przykryję cię i możesz trochę pospać. Obudzę cię o dwunastej, żebyś zdążył do Rogalskiego.

Okryła go kołdrą, którą sam z zadowoleniem ułożył na sobie, owijając się w nią jak w kokon i moszcząc się do snu na jej kolanach.

— To jest genialny pomysł, elfiku — szepnął z błogością. — Byle tobie nie było zimno i niewygodnie.

— Jest mi cieplutko i bardzo wygodnie — zapewniła go Iza. — A ty, biedaku, rzeczywiście powinieneś odrobinę kimnąć, cała dniówka przed tobą aż do trzeciej w nocy… Poczekaj, wyciszę jeszcze twój telefon — przypomniała sobie, sięgając po jego aparat leżący na rogu stołu. — Niech sobie dzwoni kto chce, ale na wyciszonym.

— Tylko nie kasuj mi twojego zdjęcia — zaniepokoił się Majk, otwierając oczy.

— Ciii, leż i śpij — uśmiechnęła się Iza, zamykając mu oczy delikatnym ruchem opuszków palców. — Śpij, Michasiu… Niczego ci nie wykasuję, no co ty? Nie mam zwyczaju grzebać komuś w telefonie. Wyciszę tylko dzwonek.

— Okej — szepnął, a jego twarz znów przybrała błogi wyraz.

Iza wyciszyła do zera dzwonek w telefonie i położyła go w zasięgu ręki, żeby mieć go pod kontrolą wzrokową, gdyby ktoś dzwonił, po czym poprawiła troskliwie kołdrę, otulając nią Majka aż pod brodę, i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła.

— Śpij, Michasiu — powtórzyła łagodnym szeptem, niczym matka usypiająca swoje małe dziecko. — Śpij i niczym się nie martw…

Zapadła cisza, w trakcie której słychać było tylko cichy szum wody w rurach od kaloryferów i odległe okrzyki dzieci za oknem, gdzie najwidoczniej musiał mieścić się jakiś plac zabaw albo przedszkole. Iza ostrożnym, delikatnym gestem gładziła włosy Majka, który już po kilku minutach rzeczywiście zapadł w sen, gdyż jego oddech stał się równy i głęboki, mięśnie rozluźniły mu się, a jego głowa zaczęła mocniej ciążyć na jej kolanach. Jakże przyjemny był ten ciężar… Czy to znów przez skojarzenie z Michałem i tamtą niezapomnianą sceną na korytkowskiej łące? Dziewczyna przymknęła oczy z dłonią wplecioną w miękką czuprynę, która pod jej palcami, przed oczami jej duszy, powoli zamieniła się w tamtą cudowną burzę blond włosów…

Znów słyszy brzęczenie owadów, na włosach czuje ciepło intensywnego, letniego słońca… Słodki ciężar na jej kolanach jest epicentrum wszechświata, mistycznym skarbem, a ona jego strażniczką. Musi dbać o to, by nikt jej go nie odebrał… Lecz jak? Jest tylko jeden sposób, by został przy niej na zawsze — musi być z nią bezgranicznie szczęśliwy. Tak szczęśliwy, jak jeszcze nigdy nie był z nikim innym… wtedy sam będzie chciał zostać i nigdy nie przyjdzie mu do głowy od niej odejść. Aby dać mu to szczęście, musi pokazać mu, jak bardzo go kocha, bo miłość, którą od dawna hoduje w swym sercu, jest jej największym i najpiękniejszym darem, jedynym, jaki może mu ofiarować. A zatem musi przekazać mu tę miłość bez słów… przez dotyk palców w jego włosach… zakodować ją w ruchu dłoni, w niemej pieszczocie, w którą włoży całą swą duszę… Duszę, która przeniknie go na wskroś i złączy się w jedno z jego duszą, a wtedy nie trzeba już będzie słów, wtedy wszystko stanie się proste i jasne, bo będą tacy sami. Tacy sami… tacy sami… jak dwie połówki jednego orzecha, idealnie do siebie pasujące, bo stworzone, by dojrzewać i przemijać razem. Tacy sami, w jedności serc i dusz…

Iza schyla się nad nim z przymkniętymi oczami, czuje ciepło jego oddechu… Oddycha równo, spokojnie… czy to znaczy, że jest mu dobrze, że jest szczęśliwy? Niech zatem jego dusza poczuje to wszystko, co ona może i chce mu dać… niech zrozumie, że to ona jest mu przeznaczona! Nie żadna Sylwia, nie żadna inna, tylko ona, Iza. Tylko ona, bo nikt inny nie umiałby go kochać tak mocno! Niech poczuje to i niech odwzajemni jej tę czułość, tę miłość, która rozrywa jej serce… Niech napełni się nią i zanurzy w niej cały, niech odczyta w niej swoje przeznaczenie! Niech szóstym zmysłem pojmie to milczące zaklęcie jej palców… Tak cudownie jest dotykać jego włosów! Jaką rozkosz sprawia jej ich zapach! W tym zapachu jest nuta, która koi jej nerwy i zapewnia jej głęboki, błogi spokój… nuta, która daje jej poczucie bezpieczeństwa… Nuta eau de Cologne.

Zaraz, zaraz, coś tu nie pasuje… Michał i woda kolońska? Przecież on nigdy jej nie używał! Ale może właśnie zaczął? Zaczął, bo wie, jak bardzo ona, Iza, uwielbia ten zapach? Ach, to teraz nieważne, nieważne!… Ten zapach łączy się z tym drugim, z zapachem jego ciała… przyjemnie drażni jej zmysły… przenosi ją do małowolskiego motelu… Nie, stop, to niemożliwe! Wszak nadal są na łące w Korytkowie, scena z motelu jeszcze się nie wydarzyła! Iza jest przecież westalką, strażniczką ognia i mistycznego skarbu… Jest czysta jak łza, należy do niego sercem i duszą, lecz jeszcze nie ciałem. Na to przyjdzie właściwy czas, nie wolno niczego przyśpieszać, nie wolno zaburzać naturalnych etapów ich drogi ku szczęściu i jedności!

A może scena z motelu nigdy się nie wydarzyła? Może to był tylko wybryk jej wyobraźni? Tak… tamtego nie było… nie zrobiłaby tego przecież, to byłoby za wcześnie!… Nic się nie wydarzyło. Nadal jest czysta i niewinna jak dziecko. Czeka na niego i będzie czekać, aż nadejdzie chwila, kiedy w jego dotyku i pocałunkach poczuje tak samo mocną i stabilną miłość, jaką ona daje mu ze swojej strony. Poczuje ją… nie zwykłą namiętność, nie pożar zmysłów, ale miłość płynącą z serca i duszy, zaklętą w dotyk… i w oddech… i w szept… Wtedy dopiero odda mu się cała, bez strachu, bez niepewności jutra, z ufnością bez granic, tak jak zawsze marzyła.

O tak… ten cudowny zapach jego włosów i jego ciała jest obietnicą burzy zmysłów, która dopiero nadejdzie. Lecz ona już teraz odgaduje jej moc, już teraz, kiedy go czuje, drży całym ciałem, a krew zaczyna szybciej krążyć w jej żyłach… W jego oddechu jest żar, który rozpala ją od środka, a ten dyskretny, prawie nieuchwytny zapach, zapach, który być może wyczuwa i rozpoznaje tylko ona, sprawia, że kręci jej się w głowie. Jakie to przyjemne… Gdyby mogła już nadejść ta upragniona chwila, kiedy zatonie w jego ramionach i w dotyku jego ust poczuje to samo, co sama nosi w sobie od tak dawna! To samo… bo są tacy sami… jedna dusza w dwojgu ciał, dwoje w jednym, na zawsze!

— Mama! On mnie bije!

Odległy, przygłuszony krzyk dziecka dobiegający zza okna, z jakiegoś gwarnego placu zabaw, wyrwał Izę z transu. Podniosła głowę i otworzyła oczy.

„Śpij, Michasiu” — powtórzyła bezwiednie w myśli ostatnie słowa sprzed swojej wizji obejrzanej w teatrze wyobraźni. — „I niczym się nie martw…”

Majk spał na jej kolanach jak zabity, z policzkiem wtulonym w falbanki jej seledynowej koszuli nocnej, z burzą włosów opadającą mu na czoło i twarzą ogarniętą błogim spokojem. Jego rysy, rozluźnione teraz i pozbawione wszelkich grymasów, skojarzyły jej się z czystym obliczem jednego z aniołów, którego w dzieciństwie oglądała na malowidłach zdobiących ściany kościoła w Małowoli. Był to kościół, do którego czasami zabierał całą rodzinę ojciec, a choć od jego śmierci Iza nie była tam już ani razu, teraz wyraźnie przypomniał jej się ów fragment fresku, w który zawsze wpatrywała się jako kilkuletnia dziewczynka — anioł z kędzierzawą burzą blond loków, spuszczonymi oczami i łagodną, jasną twarzą wolną od wszelkiego zła i brudu tego świata. W uśpionych rysach Majka wyczuwała teraz tę samą łagodność i czystość… tak jakby i on we śnie wracał do swej postaci sprzed lat, kiedy jeszcze żył nadzieją i wierzył, że jego wierność tej jedynej, której na zawsze oddał swe serce, zawiedzie go do bram upragnionego szczęścia.

„Z ciebie jest taki sam dobry chłopak, szefie, jak z naszego Robcia” — myślała, wpatrując się ze wzruszeniem w jego głęboko uśpioną twarz. — „On też latami czekał na swoją Melę… z tą tylko różnicą, że on się doczekał. Biedaku… Aż się nie chce wierzyć, że taki ktoś jak ty musi zostać sam. A ilu jeszcze jest na świecie takich ludzi? Takich biednych idiotów jak ty czy ja? Tak bym chciała zobaczyć jeszcze kiedyś szczęście w twoich oczach…”

Poruszona tą ostatnią myślą, wpatrzyła się w zamknięte powieki Majka i gdzieś w głębinach jej podświadomości przemknął niewyraźny, ulotny obraz… obraz jego twarzy na tle białej poduszki, twarzy najpierw uśpionej jak teraz, lecz za chwilę budzącej się ze snu… wizja jego otwierających się oczu, w których od pierwszego uchylenia powiek lśni nieziemskie światło szczęścia…

Leżący na stole telefon Majka rozświetlił się nagle z racji przychodzącego połączenia. Iza ostrożnie sięgnęła po aparat i zerknęła na wyświetlacz. Pojawiło się na nim nazwisko, na widok którego aż się wzdrygnęła — Krawczyk.

„Nic z tego, psycholu” — pomyślała stanowczo. — „Zadzwonisz sobie później, szef teraz śpi i nie będzie z tobą gadał!”

Poczekała, aż telefon przestanie bezgłośnie dzwonić, i już miała go odłożyć, kiedy jej uwagę przykuła wyświetlona na pulpicie godzina. Była dwunasta czternaście.

„Niemożliwe!” — pomyślała zdumiona. — „Tak długo tu siedzimy? Od śniadania minęły już prawie trzy godziny? Nie do wiary! Ja też spałam czy co? Albo byłam w jakimś transie…”

Dopiero teraz, kiedy uświadomiła sobie, jak jest późno, dotarło do niej, że w istocie musiała bardzo długo siedzieć w jednej pozycji, gdyż nogi zdrętwiały jej już lekko pod ciężarem bezwładnie spoczywającej na jej kolanach głowy Majka, a plecy pobolewały ją od utrzymywania ciała w nie do końca naturalnym pochyleniu. Kołdra, którą tak szczelnie go okryła, w międzyczasie częściowo spadła na podłogę, odkrywając mu ramię i pierś rysującą się kształtnie pod jasnoniebieskim t-shirtem. Kiedy zrzucił z siebie tę kołdrę? Jak to się stało, że ona tego nie zauważyła? Tak… najwyraźniej musiała przesiedzieć bez ruchu ponad dwie godziny! Było już po dwunastej! A on spał i spał, tymczasem o trzynastej był umówiony u Rogalskiego!

Pochyliła się nad śpiącym i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła. Nie zareagował, lecz nadal spał, oddychając miarowo, z tak błogą miną, że dziewczyna poczuła szczery żal na myśl o tym, że musi go obudzić. Nie miała jednak innego wyjścia… Przesunęła dłonią po jego szorstkim policzku, najpierw ostrożnie, potem mocniej i bardziej stanowczo.

— Szefie — szepnęła, nachylając się nad nim. — Majk… Michasiu. Trzeba już wstawać.

Majk poruszył się, westchnął i zamruczał coś pod nosem, po czym mocniej przechylił głowę w jej stronę i wtulił twarz w falbanki jej koszuli nocnej.

— Majk — powtórzyła nalegającym szeptem. — Majk…

— Litości, kochanie — wymamrotał gdzieś spod falbanek Majk. — Jeszcze tylko pięć minut…

Iza parsknęła śmiechem, mierzwiąc mu ręką włosy na głowie.

— Wstawaj! — rozkazała mu wesoło. — Za czterdzieści minut masz być u Rogalskiego. A do tego jeszcze Krawczyk dzwonił.

— Czego chciał ten frajer? — mruknął niechętnie Majk, odwracając głowę i uchylając powieki.

Na widok pochylonej nad nim Izy jego oczy rozpromieniły się jak podświetlone blaskiem wschodzącego słońca.

— Nie wiem — odparła swobodnie, uśmiechając się do tych oczu. — Nie odebrałam, żeby cię nie budzić. Sam do niego oddzwoń.

— Niedobry elfiku — pokręcił głową, po czym nagle obrócił się na bok, pociągnął ją ku sobie i ogarnął ramionami w talii, znów wtulając twarz w falbanki na jej brzuchu. — Co mnie obchodzi ten osioł? Nie będę nigdzie dzwonił! Będę spał!

Iza roześmiała się, próbując się uwolnić.

— Majk, nie wygłupiaj się! Nie zdążysz na spotkanie. Poza tym ja też muszę już wstać — dodała poważniej. — Cała zdrętwiałam i plecy mnie bolą, dwie i pół godziny spałeś mi na kolanach!

Majk natychmiast poderwał się z zaniepokojoną miną i usiadł na kanapie, przecierając zaspane oczy. Twarz z jednej strony miał lekko pogniecioną, gdyż na policzku odbiły mu się falbanki jej nocnej koszuli. Iza parsknęła śmiechem.

— Cholera, nie pomyślałem o tym — powiedział zmieszany. — Wybacz, elfiku, odjechałem jak dzieciak, a ty siedziałaś przecież bez ruchu przez tyle czasu… A niech to szlag! — mruknął, zerkając na godzinę w telefonie i na pulpit z informacją o nieodebranym połączeniu od Krawczyka. — Poczekaj, oddzwonię do frajera.

Zainicjował połączenie i przyłożył aparat do ucha, jednocześnie sięgając po dłoń Izy i podnosząc ją do ust. Cofnęła ją z uśmiechem, po czym drugą ręką przejechała po jego epicko rozczochranych włosach i podniosła się, by pozbierać ze stołu naczynia po śniadaniu.

— Dzień dobry, Michał Błaszczak — rzucił do telefonu Majk. — Zdaje się, że pan do mnie dzwonił, panie Sebastianie… Czym mogę panu służyć?


— Aha, Iza, jeszcze jedna rzecz — przypomniał sobie Majk, dokańczając ziemniaki z bigosem, które przywiózł z Anabelli po spotkaniu z Rogalskim i które odgrzali sobie z Izą na obiad. — Znowu wypadło mi ze łba. Miałem pogadać z tobą o Szczepku.

— A właśnie, Szczepcio! — podchwyciła żywo Iza. — Co tam u niego? Zjadł coś wczoraj?

— Zjadł wszystko, co mu zawiozłem — zapewnił ją Majk. — W ogóle teraz jest w całkiem niezłej formie, nie ma porównania do tego, co było w lecie. Leciał nam przecież przez ręce, musiałem zakładać mu gacie i nosić go do wanny czy do łóżka. A teraz całkiem dziarski z niego dziadek.

— Fakt — zgodziła się Iza, dolewając mu do szklanki soku jabłkowego. — Ale przytyć, to nie przytył, ani o kilogram. Mam wrażenie, że nawet jeszcze bardziej schudł. I chyba wzrok mu siada, jak myślisz? Tak jakby coraz słabiej widział… Nawet zdjęć nie chce już oglądać, nie mówiąc o telewizji.

— Co zrobić, starość nie radość — rozłożył ręce Majk, sięgając po sok i upijając porządnego łyka. — Ale jeszcze nie jest z nim najgorzej. Wczoraj kazał mi się zaprowadzić do kościoła, wiesz?

— Serio? — zdumiała się Iza. — I zrobiłeś to? Przecież to dla niego ogromny wysiłek!

— Zrobiłem — skinął głową. — Zaprowadziłem go do tego najbliższego, tego, co tam ma pod nosem… sama kiedyś poszłaś tam się modlić, pamiętasz?

— Tak, do Świętego Pawła — odparła Iza, patrząc na niego z niepokojem. — Niby dwa kroki, ale to i tak dla niego forsowne wyjście… Zostawiłeś go tam samego?

— No co ty? — Majk spojrzał na nią niemal z oburzeniem. — On już nie jest samodzielny, jak miałem go zostawić? Posiedziałem z nim na mszy, zaprowadziłem go do komunii, bo bardzo chciał… no a potem wróciliśmy na chatę. Przez to w firmie byłem dopiero przed dwudziestą, Antek już mało jajka nie zniósł, bo mieli jakiś problem i czekali na mnie. Patałachy! — prychnął. — Widzisz, jak to wygląda, kiedy nie ma Basi albo ciebie. Muszę być ja, bo inaczej wszystko bierze w łeb, nie ma kto podejmować najgłupszych decyzji.

— Antek czasami podejmuje — zauważyła Iza, ogarnięta ulgą, że wyjście z domu pana Szczepana zakończyło się szczęśliwie.

— No dobra, powiedzmy — przyznał Majk. — Ale boi się o każdą pierdołę, wydzwania, o wszystko pyta… Sam wczoraj mi powiedział, że woli, jak ty jesteś, bo wtedy jest najbezpieczniej dla wszystkich.

— Bez przesady — uśmiechnęła się Iza. — Ja przecież nie jestem nieomylna.

— To nieważne — odwzajemnił jej uśmiech, sięgając po serwetkę, by wytrzeć sobie usta po jedzeniu. — Nawet jak pomylisz się w jakiejś decyzji, wszyscy wiedzą, że na ciebie szef i tak się nie pogniewa. I mają rację — mrugnął do niej wesoło. — Iza decyduje, a wszyscy są kryci, nie? Cwana zgraja, jak by na to nie spojrzeć.

Iza parsknęła śmiechem, dopiła swój sok i podniosła się, by pozbierać naczynia. Majk zerwał się również i oboje zabrali się za sprzątanie stołu po zakończonym obiedzie.

— Ale nie dokończyłem ci jeszcze o Szczepku — podjął, kiedy odnieśli naczynia do kuchni.

— No, co jeszcze? — zaciekawiła się Iza, wkładając do zlewu szklanki po soku i sięgając po płyn do naczyń, aby je pozmywać.

— Prosił, żebym zawiózł go na cmentarz przed Wszystkimi Świętymi — wyjaśnił jej Majk. — Chce odwiedzić grób Hani… Zostaw, Iza, co ty wyprawiasz? — przerwał sobie, wyjmując jej z rąk płyn do naczyń i stanowczym gestem odstawiając go na bok. — Załadujemy to wszystko do zmywarki, od śniadania nazbierało się tych gratów już wystarczająco.

— Aha, okej — zgodziła się. — Nie wiedziałam, że masz zmywarkę.

— A co to za kuchnia bez zmywarki? — wzruszył ramionami, otwierając drzwi umieszczonej pod blatem zmywarki i wkładając tam brudne talerze. — W dzisiejszych czasach to podstawowe wyposażenie przeciętnego gospodarstwa. Podaj mi te szklanki, wpakujemy to hurtowo… dzięki. No więc wracając do Szczepka — podjął. — Chce odwiedzić swoją Hanię, już ponad pół roku tam nie był. Wcześniej brał taryfę i jechał do niej co jakiś czas, ale teraz musi mieć asystę, bo w każdej chwili grozi mu zasłabnięcie.

— No jasne — przyznała Iza, podając mu kolejne naczynia, które on umieszczał we wnętrzu zmywarki. — Nie ma mowy, żeby sam włóczył się po cmentarzu. A gdzie ona leży?

— Na Unickiej. To tutaj obok, niedaleko mnie. Pojadę z nim przed samymi świętami, już umówiliśmy się na przedostatniego października. Chcesz jechać z nami?

— Bardzo chętnie! — ucieszyła się Iza. — Dopiero trzydziestego pierwszego wybieram się do domu, więc pewnie, że z wami pojadę! Jeszcze nigdy nie widziałam grobu Hani. Kiedyś Szczepcio obiecywał, że mnie tam zabierze, ale zaraz potem mu się pogorszyło i już nie mogło być o tym mowy. Ojej… jak się cieszę!

— Pojedziemy samochodem — doprecyzował Majk, uśmiechając się z rozbawieniem na widok jej radosnej miny. — Kupimy jakieś znicze, ogarniemy jej ten grób…

— I kwiaty! — dodała stanowczo Iza. — Musi być dużo kwiatów i dużo światełek. Ja zawsze jak chodzę na cmentarz do mamy i taty, to przykrywam cały grób kwiatami. Zastanowię się, jak to zakomponować, ale myślę, że do Hani najbardziej pasowałyby białe chryzantemy z drobnymi płatkami. Pod cmentarzem zawsze są stoiska, wybierzemy dla niej coś na miejscu.

— Tak jest, pani kierownik — uśmiechnął się Majk, zamykając przygotowaną zmywarkę i ustawiając program. — No dobra, odpalamy tę rakietę… okej. Czyli na grób Hani jesteśmy umówieni. A teraz musimy wykombinować coś z twoimi ciuchami — dodał, ruchem głowy wskazując jej wyjście z kuchni. — Patrzyłaś, czy te spodnie chociaż trochę ci podeschły? Dałem je na kaloryfer.

— Tak, widziałam. Podeschły, ale tylko z jednej strony — odparła rzeczowo Iza. — Koszulka już jest prawie sucha, ale dżinsy będą jeszcze potrzebować ze trzech godzin. A my już za chwilę musimy jechać, obiecałeś Krawczykowi spotkanie o szesnastej trzydzieści. Chyba naprawdę pojadę w tej kreacji! — zaśmiała się, wskazując na swoją seledynową koszulę nocną, w której nadal chodziła z braku innych ubrań. — Założę na to kurtkę, podwieziesz mnie pod samą bramę i jakoś przemknę do domu, a potem upiorę to i jutro ci oddam.

— Poczekaj, zaraz coś wymyślimy — pokręcił głową Majk, mierząc rozbawionym wzrokiem jej strój. — Nie mogę pozwolić, żeby Kacper zobaczył, że wracasz ode mnie w koszuli nocnej! — zażartował. — Twoja reputacja poszłaby w drzazgi… nie mówiąc już o mojej!

Roześmiali się oboje. Majk zaprowadził ją z powrotem do salonu i otworzył stojącą w kącie szafę.

— Tutaj trzymam rzadziej używane rzeczy — wyjaśnił jej, zamaszystym ruchem ręki zgarniając całą zawartość jednej z półek. — A to jest półka z ciuchami mojej babci. Zaraz zobaczymy, co by tu jeszcze można znaleźć dla naszego elfika.

Wśród ubrań, które wyjął z półki i rozłożył na oparciu fotela, był jedwabny szlafrok, dwie halki, intensywnie fioletowa sukienka w drobne złote kwiatki i trochę bielizny. Majk całą swą uwagę skupił na sukience, którą rozpostarł i obejrzał ze wszystkich stron, z trudem tłumiąc śmiech, gdyż zarówno jej kolorystyka, jak i krój były nie tylko staromodne, ale i tandetne niczym strój karnawałowy kupiony na jarmarku.

— Nie chcę nic mówić, elfiku… — zagadnął powoli, zerkając na Izę.

Podniosła na niego oczy, w których również kryło się rozbawienie, i oboje jak na komendę wybuchli gromkim, niemożliwym do pohamowania śmiechem. Iza wzięła z jego ręki sukienkę i przyłożyła do siebie, zaśmiewając się do łez.

— No co chcesz, przecież rozmiar na mnie pasuje! Nikt takiej nie ma, będę miała czym szpanować na ulicy!

— A patrz, tu są też fajne gatki! — zaśmiał się Majk, prezentując jej koronkowe reformy babci, których rozmiar był wprawdzie niewielki (babcia musiała być relatywnie szczupłą kobietą), lecz staromodny krój i styl sprawiały wyjątkowo komiczny efekt. — Kacper by docenił, jak myślisz? Jeśli twoje jeszcze nie wyschły, to możesz wziąć te. Babcia się nie obrazi, zresztą ja nawet nic nie będę jej mówił.

Iza prawie płakała ze śmiechu, rozkładając sukienkę na oparciu fotela, a na niej kładąc majtki babci, które Majk wręczył jej z teatralnym ukłonem.

— Nie no, dobra — wyksztusiła, usiłując przybrać poważniejszą minę. — Nie ma czasu na śmichy-chichy, już prawie szesnasta, musimy się zbierać. Ale założę tę sukienkę, żebyś wiedział! O, tu są nawet jakieś rajstopy! — roześmiała się, pokazując mu staromodne, siateczkowe rajstopy w kolorze cielistym. — Dobrze, że nie czarne, bo wyglądałabym w tym jak kurtyzana z Moulin Rouge… Pożyczam to i idę się przebrać! — oznajmiła mu wesoło, zbierając ubrania na rękę i ruszając w stronę łazienki. — Zobaczę, co z moich rzeczy zdążyło już wyschnąć, a resztę zapakuję sobie i dosuszę w domu. Gdybym jeszcze tylko miała czym umyć zęby…

— Mam jedną nieużywaną szczoteczkę, możesz ją sobie wziąć — powiedział Majk, również opanowując śmiech i ocierając sobie oczy. — Kurde, popłakałem się… no weź, ale czad! Babcia nigdy nie zgadnie, jaką zabawę nam urządziła! Szczoteczka jest w najwyższej szufladzie obok lustra, nad tą z grzebieniami. Znajdziesz łatwo, jest jeszcze zapakowana.

— Dzięki, szefie — uśmiechnęła się Iza. — Jesteś super zorganizowany, masz w tym domu wszystko. Lecę, za chwilę będę gotowa!

Po przebraniu się w sukienkę babci, która była na nią tylko odrobinę za duża, dziewczyna umyła zęby, spakowała swoje niedosuszone rzeczy i z grzebieniem w ręce wyszła z łazienki, z niepokojem zerkając na wiszący w przedpokoju zegar. Było już kilka minut po szesnastej. W tym samym momencie z sypialni wypadł Majk przebrany w czarną koszulę i jasne dżinsy, miał bowiem spotkanie z Krawczykiem, a na takie okazje zwykle ubierał się nieco bardziej elegancko. Dopinając dwa ostatnie guziki w koszuli, roześmiał się na widok Izy, która, ubrana w fioletowo-złotą, staromodną sukienkę i siateczkowe rajstopy, w biegu kończyła rozczesywać włosy.

— Bardzo śmieszne — wzruszyła ramionami, lecz po chwili sama parsknęła śmiechem. — No co? Źle wyglądam?

— Wyglądasz bosko — zapewnił ją rozbawiony Majk, sięgając do kieszeni po telefon, by zrobić jej zdjęcie. — Poczekaj, nie ruszaj się!… O, fajna fotka wyszła… Jak babcia będzie mi dokuczać, pokażę jej na poprawę humoru! Mojego oczywiście!

— A ty byś się lepiej trochę uczesał, szefie — pokiwała głową Iza, podchodząc do niego z grzebieniem i wspinając się na palce, by przejechać nim po jego poplątanej czuprynie. — Nachyl się trochę do mnie, no! O tak… Rozczeszemy ci tę sierść, żebyś jakoś wyglądał na spotkaniu z panem psycholem.

— Auć! — zaśmiał się Majk, kiedy grzebień zaciął się na bardziej splątanym paśmie włosów. — Chcesz mnie oskalpować, nieczuła kobieto?!

— Dobra, lecimy — zarządziła Iza, odkładając grzebień i schylając się, by założyć swoje buty, równo ustawione na szafce. — Wezmę tę koszulę nocną do domu, upiorę razem z sukienką i jutro wieczorem ci przyniosę, okej?

— Nie ma mowy — zaprotestował natychmiast Majk, odbierając jej seledynową koszulę i zamaszystym gestem wrzucając ją na chybił trafił w głąb sypialni. — Ja sam się tym zajmę. Oddasz mi potem tylko tę sukienkę, bo babcia może mnie kiedyś rozliczyć ze stanu garderoby. Wolę nie ryzykować urwania łba i nie tylko! — roześmiał się. — Ale co do reszty… jesteś przecież moim gościem — dodał, naciągając na siebie skórzaną kurtkę i zerkając na nią spod oka. — Co prawda przymusowym, bo nie zapytałem cię o zdanie, ale dla mnie bardzo miłym.

— Dziękuję ci, Majk — uśmiechnęła się Iza. — Podjąłeś mnie po królewsku.

Ona również sięgnęła po swoją kurtkę i założyła ją na sukienkę. Kurtka miała krój sportowy i wraz z butami na płaskich obcasach, które wzięła w sobotę, by szybciej i wygodniej dobiec do Anabelli, pasowała znakomicie do dżinsów, natomiast zdecydowanie gryzła się stylem ze staromodną sukienką w jaskrawej, kwiecistej kolorystyce. Zerknąwszy w zawieszone w przedpokoju lustro, parsknęła śmiechem na widok tego pod każdym względem niedobranego stroju, lecz w tym momencie umilkła zaskoczona, gdyż Majk podszedł do niej i objął ją od tyłu ramionami, przytulając policzek do jej skroni. Jego odbicie w lustrze uśmiechało się do niej, a jego rozczochrana ciemnoblond grzywa opadała mu na czoło i zlewała się w jedno z jej ciemnymi, równo uczesanymi włosami.

— Żałuję, że musisz już jechać do siebie, Iza — powiedział, patrząc w jej oczy w lustrzanym odbiciu. — Ale bardzo ci dziękuję za to, że tu byłaś. Powtórzymy to jeszcze kiedyś, prawda?

— Masz na myśli to, że mam znowu upić się brandy? — zapytała z przekąsem.

— O nie, na to już nigdy ci nie pozwolę — zapewnił ją stanowczo. — Miałem na myśli twoje odwiedziny u mnie. Obiecaj, że jeszcze kiedyś wpadniesz tu na dłużej, elfiku.

— Jeśli trafi się jakaś racjonalna okazja, to czemu nie? — odparła oględnie. — Bardzo mi się u ciebie podobało, super się wyspałam, a ta dzisiejsza przepyszna jajecznica chyba będzie mi się śnić do końca życia! Zwłaszcza jak będę mocno głodna… Ale jedźmy już, szefie — dodała z niepokojem, podnosząc głowę, by spojrzeć nad wiszący nad lustrem zegar. — Zobacz, już prawie piętnaście po. Spóźnisz się.

— Jedziemy — westchnął Majk, puszczając ją i sięgając po leżące na szafce klucze od mieszkania. — Jedziemy już… niestety.

Rozdział czterdziesty czwarty

Słabe październikowe słońce oświetlało dziedziniec uczelni, na który Iza z Martą wyszły właśnie w drodze do domu. Marta miała szarą, bladą jak widmo twarz, a jej podkrążone i zaczerwienione oczy wskazywały na nieprzespane noce spędzone na płaczu. Nie skarżyła się jednak, a wręcz przez cały dzień zapewniała Izę, że stara się stosować do jej rad i nie tonąć w rozpaczy, lecz walczyć o przynajmniej względne trzymanie się na powierzchni.

— Ja już nawet nie mam siły płakać, Iza — powiedziała złamanym, ale opanowanym głosem, kiedy obie powoli zmierzały w stronę prowadzącego na ulicę przejścia między budynkami. — Co wieczór mam wrażenie, że łzy już mi się skończyły, a potem budzę się i znowu ryczę jak głupia. Ale rano zawsze jest trochę lepiej… więc może i masz rację, że powoli to opanuję i że to tylko kwestia czasu. Bo nawet tak na zdrowy rozum, gdybym miała w ten sposób żyć przez ileś tam tygodni czy miesięcy, to prędzej czy później bym się wykończyła.

— Dokładnie tak — przyznała Iza. — Nie możesz do tego dopuścić, Martusiu. Nie ukrywam, że to będzie jeszcze długo bolało… raz słabiej, raz mocniej… ale od samego początku musisz walczyć z tym, żeby nie wpaść w czarną dziurę. Z tego potem jest tak trudno wyjść… i takie złe myśli człowieka nachodzą… — westchnęła. — Ja wiem, że łatwo jest mówić, bo…

— Iza! — znajomy głos za ich plecami przerwał jej wypowiedź.

— Lodzia! — zdumiała się na widok dziarsko podbiegającej do niej, szeroko uśmiechniętej dziewczyny. — Ty tutaj?!

— Jak widzisz! — zaśmiała się Lodzia, ściskając ją serdecznie. — Moja kochana, już tak dawno cię nie widziałam! Całe trzy tygodnie! Cześć — pozdrowiła skinięciem głowy Martę, która odpowiedziała jej bladym uśmiechem. — Jestem na uczelni, ale tylko wyjątkowo — wyjaśniła Izie. — Właściwie już mnie nie ma! Musiałam wpaść na moment pozałatwiać papiery, Edi został na dwie godzinki u mojej mamy i właśnie do niego wracam.

Jej twarz promieniała radością i szczęściem, a sylwetka znów była idealnie szczupła, może nawet nieco bardziej niż przed ciążą. Ubrana w jasne dżinsy i krótką kurtkę wyglądała tak młodziutko i zwiewnie, że nie znając jej, trudno byłoby uwierzyć, że kilka tygodni wcześniej urodziła dziecko.

— Jak rośnie Edzio? — zagadnęła Iza. — Słyszałam od Majka, że straszny z niego łobuziak!

— O tak! — przyznała Lodzia, odrzucając na plecy swój imponująco długi blond warkocz, a jej piękne modre oczy napełniły się blaskiem czułości. — Ma to po tatusiu! W piątek skończy już dwa miesiące, więc jest coraz bardziej rezolutny, coraz dłużej czuwa… a do tego parę dni temu zaczął się uśmiechać!

— Ojej! — szepnęła zachwycona Iza. — Jak ja bym chciała to zobaczyć!

— No właśnie, Iza! — podchwyciła żywo Lodzia, chwytając ją za rękę. — Musisz do mnie wpaść, i to jak najszybciej! Zobaczysz Edika, a ja bardzo bym chciała wrócić wreszcie do naszych lekcji francuskiego. Mam już zgodę dziekana na indywidualną organizację studiów w tym semestrze, więc przez cały czas będę w domu. Wiem, że ty pracujesz teraz u Majka na pełny etat, a do tego masz zajęcia na uczelni, ale gdybyś znalazła dla mnie chociaż godzinkę raz na dwa tygodnie…

— Oczywiście, Lodziu — zapewniła ją szybko Iza. — Mogłabym na przykład w piątki rano, akurat w ten dzień mam zajęcia dopiero od jedenastej. Pasowałoby ci?

— Perfekcyjnie — zapewniła ją Lodzia. — Zapraszam cię do mnie na dziewiątą albo nawet wcześniej. W ten piątek to może już nie, ale zaczęłybyśmy od przyszłego. Co ty na to?

— Bardzo proszę — uśmiechnęła się Iza.

— Super! Ależ się cieszę! Słuchaj, zdzwonimy się jeszcze, dobrze? Ja teraz muszę… o, cześć, Daniel! — dodała na widok zmierzającego w ich kierunku studenta, który dostrzegłszy Izę, natychmiast zwolnił kroku, jakby zaskoczony. — Jak miło cię widzieć! No i zobaczcie, ja to mam dzisiaj szczęście! Wpadłam tu tylko na chwilkę i bez uprzedzenia, a już spotkałam pięć czy sześć znajomych osób!

Postąpiła kilka kroków w stronę kolegi i uściskała go serdecznie. Iza zerknęła spod oka na chłopaka, który przez wakacje z twarzy zbytnio się nie zmienił, lecz jego sylwetka nabrała nieco innych proporcji, jakby wyszczuplał, a jednocześnie zmężniał, co uwidaczniało się szczególnie w linii jego ramion i bardziej sprężystym chodzie. Serce ścisnął jej żal na myśl o tym, że musiała zerwać z nim kontakt i nie mogą już zostać przyjaciółmi, nadal bowiem żywiła względem niego szczerą sympatię.

„Gdybym mogła mieć z nim taką relację jak z Majkiem!” — pomyślała smutno. — „Taką w stu procentach przyjacielską, bez podtekstów, bez aluzji, bez tych obaw, że go skrzywdzę… To jest przecież taki fajny chłopak! Ech… szkoda.”

Daniel uściskał Lodzię, z żywym zainteresowaniem dopytując o dziecko.

— Musicie po prostu wpaść do nas całą brygadą i go zobaczyć! — zaśmiała się Lodzia. — O Edim nie da się tylko opowiadać, trzeba go ujrzeć na własne oczy! Zapraszam was, kiedy tylko chcecie, umówcie się z Ninką i przyjdźcie, będę zachwycona! No, ale teraz wybaczcie — dodała, cofając się o krok. — Muszę biec do mojego skarbu, jeszcze nigdy nie zostawiałam go z babcią na tak długo… Izunia, zadzwonię na dniach i umówimy się, okej? No dzięki… To trzymajcie się!

Jeszcze raz z uroczym uśmiechem skinęła wszystkim ręką i leciutkim krokiem pofrunęła w głąb ulicy, w stronę parkingów, gdzie zapewne zostawiła samochód.

— Cześć, dziewczyny — zagadnął neutralnym tonem Daniel, podchodząc do Izy i Marty i patrząc z uśmiechem za Lodzią. — Super jest ta nasza młoda mama, nie? Wygląda rewelacyjnie.

— Cześć — uśmiechnęła się Iza, również śledząc wzrokiem oddalającą się szybko zwiewną sylwetkę dziewczyny. — Wygląda prześlicznie i jest wspaniałą mamą. A poczekaj, aż zobaczysz małego Edzia! Ja widziałam go tydzień po narodzinach i tak mnie rozczulił, że prawie się popłakałam!

— Wierzę — odwzajemnił jej uśmiech Daniel. — Powiem wam, że pusto bez Lodzi na zajęciach, wszyscy już przyzwyczailiśmy się do tego jej długiego warkocza w pierwszej ławce… Dobrze, że w drugim semestrze już wróci. Bartek też wyjechał — westchnął. — Jakoś dziwnie zaczyna się ten rok. A co u was? — zagadnął, zerkając na Martę, która stała smutna ze wzrokiem wbitym w chodnik. — Też jakoś smętnie, jak widzę?

— Zawsze może być gorzej — odparła dyplomatycznie Marta, starając się naszkicować na twarzy blady uśmiech. — A ty jak? Pewnie całe wakacje przejeździłeś na motocyklu?

— Prawie zgadłaś — przyznał Daniel, starannie omijając wzrokiem Izę, która również nie patrzyła na niego. — Pracowałem jako dostawca pizzy i obsługiwałem zlecenia spoza miasta. Zdarzało się, że musiałem dojechać w jakąś dziurę dziesięć czy nawet piętnaście kilometrów od Lublina. Pusto, dobra droga, no to nieraz trochę sobie przygazowałem… w sumie momentami czułem się jak na prawdziwych wakacjach, bo jak masz trochę słońca, zieleni i fajną drogę przed sobą, to czego więcej chcieć?

— Tylko trochę wiatru we włosach — uśmiechnęła się Marta, tym razem o wiele pogodniej. — A jak nie ma wiatru, to trzeba nabrać prędkości i efekt jest ten sam.

— O tak! — zaśmiał się Daniel. — Jeździłem sporo po takich pustych drogach, wiatru tam nie brakowało, mogę cię zapewnić. I to nie tylko we włosach, bo chwilami mało nie zwiewało mnie z siodełka! W sumie nawet bardzo niedaleko od miasta są takie drogi, można bezpiecznie rozpędzić się do stu dwudziestu… a jakby dobrze szarpnąć, to i do stu pięćdziesięciu. Prujesz przez pola, widzisz wszystko aż po horyzont, tylko ty i przestrzeń…

— Właśnie! — szepnęła zachwycona Marta, a jej przygaszone, zaczerwienione oczy nagle rozbłysły jak gwiazdy. — Tego nie da się porównać z niczym innym! Właśnie ta przestrzeń… i ta prędkość! Ten wiatr… Ech… jak ja ci zazdroszczę! — westchnęła, znów smutniejąc i wbijając wzrok w chodnik. — Muszę w końcu pomyśleć o tym prawku i o własnym motocyklu.

Iza, której uwadze nie umknął ów chwilowy przebłysk światła na jej twarzy, pomyślała natychmiast, że pasja motocyklowa rzeczywiście mogłaby pomóc Marcie w jej obecnym stanie psychicznym.

— Martusiu, to jest znakomity pomysł — podchwyciła skwapliwie. — Tak kochasz te motocykle, że powinnaś zacząć robić coś konkretniej w tym kierunku. Daniel mógłby nawet trochę ci doradzić, podpowiedzieć, od czego zacząć — dodała, spoglądając prosząco-nakazującym wzrokiem na chłopaka. — To by ci bardzo poprawiło humor.

— Ja właśnie widzę, że z Martą coś jest nie tak — zauważył ostrożnie Daniel, przyglądając się zgaszonej znowu twarzy dziewczyny. — Hej, Marta, co jest? Taka byłaś wesoła przed wakacjami… Jak chcesz, to możemy pogadać o tych motocyklach, tak jak mówi Iza. Mam w domu pełno czasopism motoryzacyjnych, mógłbym kiedyś przynieść, nawet jutro. A może chciałabyś się ze mną przejechać tak jak wtedy? — dodał niepewnie. — W sumie to nie problem…

— Serio? — Marta natychmiast podniosła głowę, a oczy jej rozbłysły.

Iza aż wstrzymała oddech, nakazując Danielowi wzrokiem, żeby kontynuował i kuł żelazo, póki gorące. Skinął lekko głową na znak, że rozumie aluzję.

— No tak — odparł swobodniejszym i bardziej zdecydowanym tonem. — Jak chcesz, to nawet teraz możemy się przejechać, mam yamahę tutaj za rogiem.

Marta aż podskoczyła, a w jej gesty, ku radości Izy, wstąpiła nowa energia. W podnieceniu chwyciła Daniela za ramię.

— Naprawdę masz ją tutaj? — zapytała gorączkowo. — I możemy się kajtnąć? Tak jak wtedy, kółko po dzielnicy?

— Jasne! — zaśmiał się, rozbawiony jej entuzjazmem, który w ciągu kilkunastu sekund zdawał się przegonić bez śladu wszelkie jej smutki. — I to nie tylko po dzielnicy! Jeśli chcesz i jesteś porządnie ubrana, to możemy kajtnąć się nawet za miasto i popruć na maksa po tych drogach, o których ci mówiłem. To nie tak daleko, dziesięć kilometrów na południe i masz super dzicz, a ostatnio wylali tam nowy asfalt, więc jedzie się jak po stole!

Martę aż zatkało. Patrzyła na niego zachwycona, z roziskrzonymi oczami, które aż dziwnie wyglądały na tle jej bledziutkiej, wycieńczonej cierpieniem twarzy. Wizja przejażdżki motocyklowej zdawała się tchnąć w nią nowe życie… Iza wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Danielem, który znów dyskretnie dał jej znak, że rozumie, w czym rzecz, i że zajmie się tym.

— To jak, chcesz się przejechać? — zapytał wesoło.

— Pewnie, że tak! — zawołała Marta, ciągnąc go za ramię za róg budynku, w stronę parkingu dla rowerów, gdzie podobnie jak przed wakacjami rzeczywiście stała zaparkowana jego yamaha. — Nawet bym o tym nie pomyślała… Ależ się cieszę! Dziękuję ci! O, tutaj stoi! — pisnęła z radości na widok motocykla.

Puściwszy ramię chłopaka, podbiegła do niego rozentuzjazmowana jak dziecko na widok upragnionej zabawki.

— Dzięki, Daniel — zagadnęła szybko Iza, korzystając z tego, że Marta nie słyszy. — Jesteś wspaniały. Posłuchaj… Martusia ma teraz mega doła, niedawno zerwał z nią chłopak. Tylko cicho… Te motocykle to chyba jedyna rzecz, która może ją z tego wyciągnąć, tak chociaż na godzinkę czy dwie. Spróbowałbyś załatwić jej trochę frajdy? Będę ci za to naprawdę ogromnie wdzięczna. Każda minuta, kiedy może zapomnieć o… o tym wszystkim… to dla niej coś bardzo cennego.

— Jasne, nie ma sprawy — zapewnił ją Daniel. — Dla ciebie wszystko, Iza, zwłaszcza jeśli to faktycznie może jej pomóc. Współczuję jej stanu ducha, wiem przecież, jak to jest — dodał, zerkając na nią znacząco, na co natychmiast odwróciła oczy. — Spokojnie. Zabiorę ją zaraz na ekstra przejażdżkę i postaram się, żeby przynajmniej przez godzinę nie myślała o niczym innym niż o wietrze we włosach! — zaśmiał się lekko.

— Bardzo ci dziękuję — wyszeptała Iza.

— A posłuchaj, Iza… — podjął ostrożnie, zatrzymując się dwa metry od motocykla, wokół którego biegała rozpromieniona Marta. — Mógłbym potem do ciebie zadzwonić? Wieczorem, jak odwiozę Martę po wycieczce. Chciałbym z tobą porozmawiać.

— Okej — odparła z wahaniem i niepokojem Iza. — To coś ważnego?

— Dla mnie bardzo — odparł z powagą. — Ale nie martw się, nie będę stawiał cię w niezręcznej sytuacji. Obiecuję.

Serce Izy zalała przyjemna fala ulgi.

— No dobrze — pokiwała głową. — Zadzwoń… tylko najpóźniej o siedemnastej trzydzieści, bo od osiemnastej zaczynam zmianę w pracy, telefon zostawiam w szatni i nie będę go słyszeć.

— Tak jest — pokiwał głową, a jego twarz rozpromieniła się radością i satysfakcją. — Zadzwonię koło siedemnastej.

— To co, możemy już jechać? — zapytała ze zniecierpliwieniem Marta, podbiegając do nich i pociągając Daniela za rękę. — No chodź, Dan, odczep go wreszcie od tego pręta i siadamy, już nie mogę się doczekać!

Iza i Daniel roześmiali się, ubawieni jej zapałem. Choć Iza już dwukrotnie widziała ją w takim stanie, dziś, zważywszy na sytuację, w jakiej znajdowała się Marta, nie spodziewała się z jej strony aż tak entuzjastycznej reakcji.

„To u niej musi być prawdziwa pasja!” — pomyślała, obserwując, jak Daniel odpina motocykl od metalowego pręta i zasiada na siodełku, a Marta, radośnie podskakując, sadowi się za nim. — „Z yamahą przegrywa nawet Radek! I Bogu dzięki…”

Po chwili rozległ się warkot uruchomionego silnika i motocykl powoli wytoczył się na ulicę, zatrzymując się na czerwonym świetle. Marta, która siedziała z tyłu, obejmując Daniela wpół, skorzystała z tej krótkiej chwili postoju, by ściągnąć sobie z włosów gumkę i schować ją do kieszeni. Jej jasne, długie włosy opadły rozpuszczone i okryły jej plecy jak błyszczący płaszcz.

„Chce poczuć wiatr we włosach!” — zaśmiała się w duchu Iza. — „To dla niej najlepsze lekarstwo na złamane serce!”

Zapaliło się zielone światło. Motocykl z impetem ruszył z miejsca, omijając startujące nieco wolniej samochody, i po kilkunastu sekundach zniknął z oczu Izy. Rasowy dźwięk silnika powoli ucichł w oddali.


Telefon zadzwonił punktualnie o siedemnastej. Na wyświetlaczu pojawiło się dawno niewidziane tam imię, którego Iza jednak nigdy nie wykasowała z listy kontaktów — Daniel. Odebrała z mimowolnym niepokojem.

— Cieszę się, że znowu mogę z tobą porozmawiać, Iza — powiedział Daniel głosem podszytym szczerą radością. — A najbardziej cieszę się z tego, że mogłem cię dzisiaj zobaczyć. Szczerze mówiąc, liczyłem na to, że w końcu na siebie wpadniemy gdzieś na uczelni, chociaż nie chciałem celowo cię szukać, czekałem raczej na jakiś przypadek. No i doczekałem się.

— Ja też się cieszę, Daniel — odparła zachowawczo. — W sumie… dawno nie rozmawialiśmy.

— No właśnie — podchwycił swobodnie. — Posłuchaj, Iza, nie będę owijał w bawełnę i powiem wprost, dlaczego i po co dzwonię. Chciałbym prosić cię o to, żebyśmy odnowili nasz kontakt… żebyśmy przestali już tak głupio udawać, że się nie znamy. Oczywiście chodzi mi o kontakt na warunkach czysto przyjacielskich.

— Ach! — szepnęła Iza.

— Tak — ciągnął spokojnym, opanowanym tonem. — Przemyślałem to wszystko przez ostatnie pół roku i skłamałbym, gdybym powiedział, że było mi z tym łatwo. Ale doszedłem do bardzo jednoznacznych wniosków. Nie chcę stracić twojej przyjaźni… Wiem, że nazywanie naszej relacji przyjaźnią jest może trochę zbyt szumne, bo w końcu niedługo się znamy, ale od samego początku tak świetnie się dogadywaliśmy, tyle rzeczy mogliśmy zawsze omówić i przedyskutować… Jesteś wyjątkową osobą i dla mnie podtrzymanie z tobą kontaktu jest naprawdę bardzo ważne. A przy tym czuję, że jeśli nie odzyskamy tego teraz, to prawdopodobnie nie odzyskamy już nigdy. Bardzo mi na tym zależy, Iza.

— Myślisz, że to jest możliwe? — zapytała cicho Iza, wstrzymując oddech.

— Jest możliwe — zapewnił ją stanowczo. — Z mojej strony na pewno. I posłuchaj mnie… Jeśli boisz się, że będę wyskakiwał ci z jakimiś aluzjami czy z czymś takim, to nie bój się. Już mnie tego bardzo skutecznie oduczyłaś. Nie jestem idiotą i wiem, że do tanga trzeba dwojga, a ty nie chcesz ze mną tańczyć w takim rytmie. Pogodziłem się z tym jakoś, Iza… Zrozumiałem, że tak widocznie miało być.

— Tak — szepnęła.

— Gdybym nie doszedł do tego wniosku, nie prosiłbym cię dzisiaj o tę rozmowę — ciągnął z powagą Daniel. — Musiałem być na nią gotowy, inaczej nie miałaby sensu. Od kwietnia przeszedłem bardzo długą drogę i dzisiaj już jestem pewien, że tak miało być. Wtedy niepotrzebnie wyskoczyłem przed szereg… wystraszyłem cię i straciłem wszystko… w tym również twoją przyjaźń. Ona dopiero się zaczynała, a ja ją zarżnąłem. I to mnie chyba w tym wszystkim bolało najbardziej.

— Mnie też bolało to, co ci wtedy powiedziałam, Daniel — odparła smutno Iza. — Ale musiałam… Wybacz mi. Nie zrobiłam tego dla własnej przyjemności.

— Tak, rozumiem cię — westchnął. — Od początku doskonale czytałem twoje intencje. I zresztą wcale nie mówię, że to było złe, bo skoro nie mogło być tak, jak chciałem, to może właśnie wtedy był mi potrzebny taki zimny prysznic. Ale teraz… kiedy już się pozbierałem… chciałbym odzyskać to, co jest do odzyskania. Zgodzisz się na to, Iza?

Iza zawahała się, nie wiedząc, co ma mu odpowiedzieć. Niby stawiał sprawę jasno, lecz czy po takim odświeżeniu kontaktu ich relacja będzie mogła być taka sama, jak zapowiadała się na początku, gdy spotkali się na zimowej prywatce u Lodzi? Czy to, co stało się potem, nie będzie już zawsze kładło się na niej szarym, nieprzyjemnym cieniem?

— Nie musisz mi odpowiadać natychmiast — zapewnił ją szybko Daniel, jakby wyczuwał jej wahanie. — Tak naprawdę to zależałoby mi, żebyśmy spotkali się na rozmowę w cztery oczy. Posiedzimy gdzieś, porozmawiamy dłużej i wtedy będziesz mogła mi powiedzieć, czy akceptujesz mnie w nowej roli, czy jednak wolisz, żebym trzymał się od ciebie z daleka.

— Nie mów tak, Daniel — westchnęła smutno Iza. — Ja nigdy nie patrzyłam na to w taki sposób. To nie chodziło o mnie, bo ja od początku bardzo cię lubiłam i to się nie zmieniło. Chodziło o ciebie. Po prostu… nie chciałam zrobić ci krzywdy.

— Wiem — odpowiedział cicho. — Wiem, Iza. I nie zrobiłaś jej. Przeciwnie, nauczyłaś mnie paru ważnych rzeczy, za które nawet w pewnym sensie jestem ci wdzięczny.

— Dobrze, spotkajmy się — zadecydowała odważnie Iza. — Skoro jest tak, jak mówisz, to chyba rzeczywiście najlepiej będzie pogadać twarzą w twarz. Tylko nie wiem, kiedy… praktycznie codziennie od osiemnastej jestem w pracy i zostaję na nocnej zmianie, więc wieczorami niezbyt dam radę. Ale któregoś popołudnia po zajęciach? Na przykład w poniedziałek kończę o czternastej. Pasowałoby ci?

— Pasowałoby! — ucieszył się. — Ja mam do trzynastej z kawałkiem, poczekam na ciebie i wymyślę jakąś knajpę na miasteczku, żebyśmy nie musieli za daleko chodzić.

— Super, w takim razie jesteśmy umówieni na najbliższy poniedziałek po moich zajęciach — podsumowała Iza. — Na dole w holu?

— Gdzie tylko chcesz.

— No to na dole w holu — uśmiechnęła się. — A powiedz mi jeszcze… Jak udała wam się przejażdżka yamahą? Martusia była zadowolona, czy jednak nie spełniłeś jej oczekiwań?

— Była zachwycona! — roześmiał się Daniel. — Ona naprawdę ma hopla na punkcie motocykli! Zabrałem ją za miasto na te polne drogi, uparła się, że musimy rozpędzić się do maksa, aż sam przez moment miałem stracha… no, ale fajnie było. Tylko musiałem pożyczyć jej czapkę, żeby się nie zaziębiła, bo tam jednak mocno wiało. Niby jest ciepło i słońce świeci, ale to już mimo wszystko druga połowa października, trzeba uważać na zdrowie.

— Jasne! — przyznała rozbawiona Iza. — Bardzo się cieszę, że dzisiaj wpadliśmy na siebie i że sprawiłeś jej taką frajdę. Dziękuję ci, to była nieoceniona przysługa.

— To mówisz, że chłopak z nią zerwał? — zagadnął ciszej Daniel. — Przykra sprawa… To ten sam, z którym była przed wakacjami, kiedy robiłem z nią rundkę po dzielnicy?

— Ten sam — odparła smutno Iza. — Tylko nie mów jej, jakbyście jeszcze gdzieś jeździli, że powiedziałam ci o tym, dobrze? Może nie powinnam…

— Nic jej nie powiem — zapewnił ją Daniel. — A to, że wiedziałem o tym, to właśnie dobrze, bo dzięki temu pilnowałem się, żeby nie chlapnąć niczego głupiego. Tak czy inaczej przejażdżka udała się znakomicie, a w weekend może zabiorę ją jeszcze raz, na dłużej. Bardzo się ucieszyła, jak o tym wspomniałem, więc nawet nie miałbym sumienia teraz się wykręcać… Tylko zapowiedziałem jej, że ma się cieplej ubrać.

— Jesteś aniołem, Daniel — odpowiedziała cicho Iza. — Bardzo ci za to dziękuję.

— Nie ma sprawy, Iza — odparł ciepło. — Widziałem przecież, że tobie na tym zależy, a dla mnie to żaden problem. Mogę jeździć z nią motocyklem, ile tylko trzeba, jeśli to jej pomaga… Trochę to dziwne, ale chyba naprawdę tak jest! — zaśmiał się. — Ja zresztą też lubię się przejechać, a w towarzystwie zawsze jest fajniej niż samemu. Nie mówiąc już o tym, jak pochlebia mi, że moja yamaha robi taką furorę!


— Wejdź, Izunia — powiedziała energicznie Lodzia, otworzywszy przed Izą drzwi swojego mieszkania. — Edi właśnie zasnął, więc niech sobie śpi, a ja muszę z tobą natychmiast porozmawiać!

Iza weszła do przedpokoju i rozebrała się, zerkając na nią z niepokojem. W smsie, jaki wczorajszego wieczoru wysłała jej Lodzia, wyczuła mocne zdenerwowanie, które również dziś widoczne było w jej gestach i tembrze głosu. Lodzia zaprowadziła ją do salonu, gdzie na na stole stały przygotowane ciasteczka własnego wypieku i imbryk z herbatą z suszonych malin, której znajomy, aromatyczny zapach unosił się w całym pomieszczeniu.

— Dzisiaj chyba darujemy sobie francuski — zapowiedziała Lodzia, usadzając Izę przy stole i nalewając herbaty najpierw jej, a potem sobie. Iza zwróciła uwagę, że jej dłoń trzymająca imbryk drżała nieco. — Wybacz, ale nie mam do tego głowy. Muszę koniecznie z tobą pogadać, bo zaraz zwariuję!

— Ale co się stało, Lodziu? — zapytała jeszcze mocniej zaniepokojona Iza. — Widzę, że jesteś zdenerwowana… O czym chcesz rozmawiać?

— O Krawczyku — oznajmiła ponuro Lodzia, opadając na sąsiednie krzesło.

— O Krawczyku? — powtórzyła zdumiona Iza.

— Tak, właśnie o nim — potwierdziła poirytowanym tonem Lodzia. — Zaraz ci opowiem, co nawywijał, a ja, głupia, dopiero wczoraj to odkryłam! Ale najpierw przysięgnij mi, że nikomu nie piśniesz na ten temat ani słówka!

— Oczywiście, że nie — zapewniła ją Iza, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. — Obiecuję.

— Tylko z tobą mogę o tym rozmawiać, bo tylko ty znasz sprawę od początku — ciągnęła drżącym ze zdenerwowania głosem Lodzia. — Nawet Juli nie chcę o tym mówić, bo… bo musiałabym jej tłumaczyć wszystko po kolei, a to byłoby dla mnie zbyt… poniżające!

Umilkła na chwilę, łapiąc przyśpieszony z emocji oddech i na chwilę kryjąc twarz w dłoniach, by się uspokoić. Iza patrzyła na nią z narastającym zaintrygowaniem, ale i przestrachem. Krawczyk… No tak, przecież mogła się tego domyślić…

— Co on zrobił, Lodziu? — wyszeptała. — Widziałaś się z nim?

— Nie — pokręciła głową Lodzia, odejmując dłonie od twarzy i nabierając powietrza w płuca. — Uff, ale się zdenerwowałam… Wybacz, Iza. Nie, nie widziałam się z nim. I całe szczęście, bo nie wiem, co bym zrobiła! Bezczelny typ! No dobra, do rzeczy… Pamiętasz te jego zakichane czekoladki?

— Jasne, że pamiętam — Iza aż wzdrygnęła się na wspomnienie rozmowy z Krawczykiem w dniu rautu. — Jak miałabym nie pamiętać? Sama ci je przyniosłam.

— No właśnie — podjęła Lodzia. — Ja wtedy ich nie otworzyłam, wrzuciłam je do szafki w kuchni i leżały tam sobie nietknięte przez półtora miesiąca. Aż do wczoraj. Bo tak… Wczoraj Pablo przyszedł z pracy w bardzo złym humorze. Coś mu tam nie poszło, zawalił jakąś sprawę, nie dopilnował czegoś, czy tam pomylił się… w każdym razie teraz będzie musiał na głowie stawać, żeby to odkręcić, pisać apelację… no rozumiesz. Po prostu kłopoty w pracy, zdarza się.

— Rozumiem — pokiwała głową Iza. — Każdy to ma od czasu do czasu.

— No i przyszedł wczoraj taki biedny, taki załamany! — westchnęła Lodzia. — Tak mi go było szkoda! Już sama nie wiedziałam, co mam zrobić, żeby jakoś go pocieszyć. Upiekłam dla niego ciasteczka z morelami, te, co tutaj widzisz, kilka jeszcze zostało… Ale zanim się upiekły, powiedział mi, że zjadłby trochę czekolady. On zawsze tak ma, że jak go nerwy biorą, to je czekoladę — wyjaśniła. — A ja akurat nie miałam jej w domu, bo w tamten weekend wykorzystałam cały zapas na polewę do sernika i zapomniałam dokupić. No i domyślasz się, że z takich rzeczy zostały mi tylko te nieszczęsne czekoladki od Krawczyka.

— Domyśliłam się — przyznała Iza. — No i? Co z nimi było nie tak?

— Z nimi wszystko okej — odparła Lodzia, przygryzając wargi. — Gorzej z tym, co było do nich dołączone. Słuchaj… rozpakowałam je, żeby przełożyć na talerzyk, na całe szczęście Pablo gadał wtedy pół godziny przez telefon i nie widział tego. Otwieram to pudełko, a w środku… list.

— List? — zdumiała się Iza.

— Tak, list — Lodzia zacisnęła dłonie w pięści. — I to jaki! W ogóle nie wiem, jak ten facet to zrobił, że wsunął go w zapakowane pudełko, ale już mniejsza o to… Aż żałuję, że to przeczytałam, Iza! Do tej pory czuję się jak ochlapana błotem! Domyślasz się, prawda? To był list… miłosny.

Ostatnie słowo wycedziła z jawnym obrzydzeniem.

— Ach! — wyszeptała oszołomiona Iza.

— Wybacz, że nie będę ci cytować, co on tam nawypisywał — ciągnęła z pasją Lodzia. — Przez gardło mi to nie przejdzie. W każdym razie było tam wyznanie uczuć… jego uczuć do mnie! Rozumiesz to?! Nie wierzyłam własnym oczom! Opis, jak to cierpi z mojego powodu już od pół roku i jakie poważne plany ma wobec mnie. Wszystko w obrzydliwie romantycznym tonie, a na koniec… numer telefonu z prośbą o „jednego maleńkiego smsa”!

— Ja cię sunę… — szepnęła Iza na wpół z niedowierzaniem, na wpół ze zgrozą.

— No, pomyśl tylko! Aż mi się w głowie zakręciło, jak to przeczytałam! — mówiła dalej Lodzia. — Dosłownie ciemno mi się zrobiło przed oczami!

— Wyobrażam sobie — wzdrygnęła się Iza.

Przypomniała sobie teraz wszystkie fakty, które zauważała od dawna, lecz które kładła na karb ekscentrycznego stylu bycia Krawczyka i jego domniemanego skrzywienia psychicznego. Dopiero teraz złożyły jej się one w jedną całość i wybrzmiały nagle w jej świadomości jak straszliwa, ohydna symfonia. Mina Krawczyka w dniu, kiedy pierwszy raz zobaczył Lodzię… tamten szalony ogień w jego oczach, który płonął w nich, kiedy ona była obok lub gdy tylko o niej mówił… jego absurdalne zachowanie na koktajlu… spotkanie na ulicy obok uczelni, spotkanie, którego przypadkowość była aż nieprawdopodobna… raut i jego nerwowy dyskurs, gdy przekazywał jej czekoladki dla Lodzi… Teraz było jasne, dlaczego tak się zachowywał! I wreszcie dzień chrzcin małego Edzia, kiedy siedział zaszyty w ciemnym kącie przy stoliku, skąd przez szparę w parawanach mógł obserwować właśnie ją… Lodzię! Więc to o nią od początku mu chodziło! To nie był jego zwykły sposób bycia, zachowywał się tak głupio tylko wtedy, gdy chodziło o nią!

Przed oczami Izy stanęła rozświetlona czułością twarz Pabla wpatrzonego w oczy swojej żony… a potem postać Krawczyka pochylonego nad Lodzią odpoczywającą na krześle podczas koktajlu. Wzdrygnęła się po raz drugi. Przypomniała sobie dziwny ton Krawczyka, kiedy pod klauzulą tajemnicy indagował ją, czy zna Pabla… jego uprzejme, wręcz nadskakujące zachowanie względem niego. Tak, uprzejmość… lecz i fałsz! Wszystko brało się z tego, że Pablo był mężem Lodzi! Kiedy Krawczyk zapraszał go na koktajl, chodziło mu wyłącznie o to, żeby przyszedł z żoną. W pamięci Izy odżyła następnie scena z chrzcin Edzia, Pablo niosący w ramionach przez salę płaczące dziecko… i jego chmurny wzrok, którym śledził oddalającą się ku drzwiom sylwetkę Krawczyka… A zatem tak to wyglądało! W jakże niebezpieczną grę grał Krawczyk! I na jak wiele sobie pozwalał! Duszą Izy wstrząsnęło takie samo oburzenie i obrzydzenie, jakie od początku dzisiejszej rozmowy wyczuwała w każdym słowie, geście i tembrze głosu Lodzi.

— Od razu przypomniało mi się, jak on natarczywie dopytywał o te czekoladki, kiedy spotkałam go na chrzcinach Edika — podjęła zbulwersowanym tonem Lodzia. — Pytał, co o nich myślę i czy mi smakowały… Rozumiesz, Iza? Czy mi smakowały! To była taka aluzja! A ja wtedy kompletnie tego nie załapałam… no bo niby jak? I rozmawiałam z nim jak z człowiekiem! Wiesz, co on mógł sobie pomyśleć?! Że wtedy już czytałam tę jego szmatę i że nie potępiam tego, co w niej nawypisywał! A kiedy pytał mnie, czy czekoladki odpowiadały moim gustom… czytasz aluzję, nie?… to ja trochę się zmieszałam, bo głupio mi było kłamać, że jeszcze ich nie otworzyłam… i uśmiechałam się tylko do niego jak ostatnia idiotka! Widzisz teraz, jak to wyglądało w tym kontekście?! Boże!

Znów ukryła twarz w dłoniach, zdruzgotana narzucającą się post factum interpretacją tamtych wydarzeń. Iza patrzyła na nią bezradnie, sama również próbując ochłonąć z pierwszego szoku i poskładać myśli. Przypomniała sobie słowa Krawczyka z ich ostatniej rozmowy. Chciałem zyskać w pani sojuszniczkękażdy z nas ma w życiu jakieś plany… rzecz jest natury bardzo delikatnej, zatem nie mogę mówić wszystkiego wprost… Ach, więc o to mu chodziło! No jasne! Chciał zapłacić jej za pośrednictwo, za pomoc w kontakcie z Lodzią! Za pieniądze miała działać przeciwko Pablowi, pomóc Krawczykowi zniszczyć ich małżeństwo… Iza aż zachłysnęła się powietrzem na tę myśl.

„Nie, tego jej nie powiem!” — pomyślała stanowczo. — „Nie będę dokładać jej nerwów, zachowam to dla siebie. Ale, Boże… jakiż to jest podły gnojek!”

— Co zrobiłaś z listem? — zapytała cicho.

— Podarłam go natychmiast — oznajmiła tonem oczywistym Lodzia. — Rozszarpałam na drobne kawałki, namoczyłam w zlewie, zrobiłam z tego kulkę i wywaliłam do kosza. I żałuję, że nie mogłam w taki sam sposób wymazać z pamięci tego, co tam było napisane! Do tej pory nie mogę się po tym pozbierać, Iza. A wczoraj chyba ze dwadzieścia minut siedziałam w łazience i raz za razem płukałam sobie twarz zimną wodą, żeby jakoś dojść do siebie i móc pokazać się Pablowi.

— Czyli nie mówiłaś mu o tym? — zapytała retorycznie Iza.

— Nie — westchnęła Lodzia. — Jeszcze nie… i właśnie chciałam najpierw porozmawiać z tobą, bo już sama nie wiem, co mam robić. Wczoraj nie chciałam go dobijać, był taki załamany tą wtopą w robocie, że gdybym jeszcze wyjechała mu z czymś takim, to już naprawdę byłabym bez serca. I tak oboje nie spaliśmy przez pół nocy, on stresował się pracą, ja gryzłam się tym draniem, a Edik wyczuwał nerwową atmosferę i też płakał, nie mógł zasnąć… I wiesz, co Pablo zrobił dzisiaj rano? Przeprosił mnie, że przyniósł mi nerwy do domu! Myślał, biedak kochany, że ta zarwana noc to jego wina — głos jej zadrżał. — Był taki zdruzgotany… I jak ja miałam mu powiedzieć o tym ośle? No powiedz, jak? Ja go tak bardzo kocham… — szepnęła z czułością. — Nieba bym mu przychyliła… Jak mogłabym mu tak dowalić? Nie, Iza, teraz na pewno nie mogę zawracać mu tym głowy, przynajmniej do czasu, aż wyprostuje te swoje zawodowe problemy. Ale co potem? Ja już głupieję, nie wiem, jak to rozwiązać… Powiedz, co mi radzisz?

Iza pokręciła niepewnie głową.

— Sama nie wiem, Lodziu — odparła ostrożnie. — Z jednej strony to twój mąż i chyba powinien wiedzieć takie rzeczy… ale z drugiej to na pewno kosztowałoby go mnóstwo nerwów i właśnie też się zastanawiam, czy jest sens go tym obciążać. Przecież z góry wiadomo, że Krawczyk nic z tobą nie ugra.

— Niech to mu się nawet nie śni! — prychnęła ze wzburzeniem Lodzia. — I powiem mu to wprost, jeśli jeszcze choć raz spróbuje mnie zaczepić! A co do Pabla, to… no właśnie. To jest mój wielki dylemat, zawracać mu tym głowę czy zostawić to w spokoju. Pamiętasz? W maju po koktajlu tak samo się wahałam… Zastanawiałam się, czy nie powiedzieć mu, co tamten wygadywał, ale w końcu tego nie zrobiłam. Myślałam, że to nic takiego, zresztą wtedy byłam w ciąży, nie chciałam robić niepotrzebnego szumu. I uważam, że to była dobra decyzja. A teraz znowu… Może lepiej dać temu spokój, Iza?

— Może — przyznała Iza. — Nie chciałabym źle ci doradzić, ale ja też czuję, że nie warto denerwować Pabla… a to na pewno by go zdenerwowało, i to bardzo mocno.

— No bo zobacz — podjęła żywo Lodzia. — Po pierwsze te czekoladki to już stara historia, tyle że ja dopiero teraz to odkryłam. I skoro przez ponad miesiąc nic się w tej sprawie nie stało, to po co robić z tego dym? Po drugie, boję się, jak Pablo by zareagował, czy nie zrobiłby jakiejś głupoty… Wiesz, jaki on jest. Mógłby tego nie odpuścić i narobić sobie kłopotów, a przy okazji niechcący zaszkodzić Majkowi. A po trzecie… ja tak nie znoszę robić mu przykrości! Aż mnie skręca na samą myśl, że miałabym mu zatruć krew takim idiotą! Ma teraz ciężki okres w pracy… do tego nadzoruje budowę naszego domu, a tam ciągle pojawiają się nowe problemy, decyzje, zmiany planów… Mam mu jeszcze dokopać tym Krawczykiem?

Nerwowym gestem sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty. Iza odruchowo zrobiła to samo i obie jednocześnie odstawiły filiżanki na spodeczki.

— Jeśli mam powiedzieć, co ja bym zrobiła na twoim miejscu — zaczęła ostrożnie Iza — to rozumowałabym dokładnie tak jak ty. Ten psychol nie jest wart tego, żeby z jego powodu Pablo niszczył sobie nerwy i narażał się na jakieś dodatkowe kłopoty. Ale z drugiej strony pomyśl… a jeśli świr nie odpuści? Może dla ciebie jednak będzie bezpieczniej, jeśli Pablo będzie o tym wiedział?

— Nie wiem, Iza… naprawdę nie wiem! — westchnęła Lodzia, załamując rece. — Przemyślę to jeszcze, rozważę, przekalkuluję wszystkie za i przeciw… Będę się tym gryzła przez kolejne tygodnie, ale trudno, na razie mój bandziorek musi mieć spokojną głowę, aż wybrnie z tych swoich kłopotów w pracy. A potem… zobaczymy. Może zresztą to samo jakoś ucichnie?… Ale pomyśl, jakim trzeba być draniem, żeby robić takie rzeczy! — dodała żarliwie. — Co za gnojek! Nie może uderzać do wolnych kobiet? Musiał czepić się akurat mnie? Mężatki, i to najpierw w ciąży, a potem z małym dzieckiem?! Przecież tak nie postępuje nawet najgorszy łajdak!

— To zblazowany degenerat — stwierdziła z przekonaniem Iza. — I jeśli robi coś takiego, to można się po nim spodziewać wszelkich możliwych świństw. Nadal nie mogę się nadziwić, że odważył się na krok z tym listem, to przecież mogło trafić prosto w ręce Pabla… Brawurowe zagranie, jak by na to nie spojrzeć. Tak czy inaczej dobrze, że mi o tym powiedziałaś, Lodziu — dodała stanowczo. — Niedługo ma być u nas jakieś kolejne przyjęcie Krawczyka, więc pewnie jak zwykle będę miała nieprzyjemność z nim rozmawiać, ale teraz przynajmniej już będę wiedziała, jak to robić!

— Gdyby znowu chciał przekazać ci coś dla mnie, to pod żadnym pozorem się nie zgadzaj! — zastrzegła Lodzia. — Możesz mu powiedzieć wprost, że ja sobie tego nie życzę.

— Oczywiście, Lodziu — skinęła głową Iza. — Możesz na mnie liczyć. Wtedy udało mu się wrobić mnie w pośredniczenie, bo sprytnie wykorzystał moją nieświadomość. Ale dość tego… Nie będę gołębiem pocztowym dostarczającym liściki miłosne od psycholi i degeneratów.

— Dziękuję ci — westchnęła Lodzia. — Ja i tak nie zaznam spokoju, dopóki to się jakoś nie rozmyje. Ale przynajmniej odrobinę mi lżej, jak wyrzuciłam z siebie to wszystko. Jesteś kochana, Iza… Mam nadzieję, że ten drań już teraz wyluzuje, daję mu na to ostatnią szansę. Bo jeśli nie, to powiem wszystko Pablowi i niech się dzieje, co chce… Nie chciałabym tylko, żeby to w jakikolwiek sposób zaszkodziło Majkowi. Nie wiesz, do kiedy on jest związany umową z Krawczykiem?

— Do stycznia — odpowiedziała rzeczowo Iza. — Umowa była podpisana na rok z perspektywą dalszej współpracy, ale wiem, że szef… Majk… waha się, czy to przedłużać. Mówił mi to dosłownie parę dni temu, jak wrócił wściekły z jakiegoś spotkania. Krawczyk siada mu na nerwy tak samo jak nam i mam wrażenie, że ten układ finansowy mu ciąży… w sensie, że wolałby świadczyć mu usługi doraźnie, bez umowy ciągłej. Wiadomo, że dla firmy to jest zawsze dobre, ale Majk sam powtarza, że pieniądze to nie wszystko.

— Bogu dzięki! — szepnęła Lodzia. — Czyli do końca roku mam czas, żeby pozbyć się tego problemu. Spróbuję na razie sama, a w ostateczności powiem o tym Pablowi. Będzie jazda, ale trudno… Cieszy mnie w każdym razie, że Majkowi aż tak bardzo nie zależy na tej współpracy. Dzięki, Izunia — dodała ciepło, ujmując dłoń Izy i ściskając ją serdecznie. — Ty zawsze potrafisz mnie pocieszyć i podnieść na duchu. Mówię ci, wczoraj to już przez moment myślałam, że zwariuję…

Urwała, gdyż z sypialni dobiegł przytłumiony płacz Edzia. Obie z Izą natychmiast zerwały się na równe nogi i popędziły do niego. Niemowlę leżało w łóżeczku przykryte kolorowym kocykiem, który właśnie zarzuciło sobie na głowę, płakało zatem i machało bezradnie rączkami i nóżkami, nie mogąc się uwolnić.

— A coś ty znowu nawyprawiał, mały łobuziaku? — zagadnęła wesołym tonem Lodzia, pochylając się nad dzieckiem i odwijając kocyk. — Bawimy się w chowanego?

Słysząc głos matki, chłopczyk natychmiast przestał płakać, a kiedy zdjęła mu kocyk z twarzy, odetchnął głęboko, popatrzył na nią swymi lśniącymi ciemnymi oczkami i nagle uśmiechnął się szeroko przez łzy.

— Jak ślicznie się uśmiecha! — szepnęła zachwycona Iza.

Chłopczyk czujnie przeniósł na nią wzrok i na jego buzi odbiło się zdziwienie.

— To ciocia Iza — powiedziała do niego z powagą Lodzia. — Nie pamiętasz jej za dobrze, ale nadrobimy to, bo teraz będzie u nas często bywać. No, Edi… przywitaj się! Daję ci słowo, że to jest bardzo fajna ciocia!

Edzio nadal patrzył w skupieniu na Izę, która z uśmiechem pochyliła się nad łóżeczkiem i podstawiła mu wskazujący palec, na co on natychmiast chwycił go w swą małą piąstkę i mocno ścisnął.

— Cześć, kochanie — powiedziała do niego przyjaznym półgłosem. — Pamiętasz, jak kiedyś trzymałeś mnie tak za palec? Teraz masz o wiele mocniejszy chwyt niż wtedy! Rośnie z ciebie silny facet, a do tego przystojniak, że hej! No, oddawaj mi palucha! — dodała żartobliwie, udając, że próbuje uwolnić palec. — Oddawaj, łobuzie, ale już!

Chłopiec, który patrzył na nią, nie puszczając palca, na jej ostatnie słowa otworzył buzię, zastygł na chwilę w bezruchu i niespodziewanie uśmiechnął się bezzębnymi usteczkami, aż zachłystując się powietrzem, jakby chciał się zaśmiać. Obdarzona tak uroczym uśmiechem Iza poczuła, że ze wzruszenia zaczynają ją szczypać oczy. Czyż mogło istnieć na świecie cokolwiek piękniejszego niż szczery uśmiech dziecka?

— Moje ty słoneczko — szepnęła z czułością zapatrzona w synka Lodzia. — Perełko kochana…

Edzio przeniósł spojrzenie na nią, potem znowu na Izę i po raz kolejny uśmiechnął się, kopiąc z radości nóżkami.

— Ależ on urósł, odkąd go widziałam! — zauważyła Iza. — Widać gołym okiem. I taki się zrobił rezolutny, ma minkę, jakby wszystko rozumiał!

— Przez cały czas do niego gadamy — uśmiechnęła się Lodzia. — A Pablo przynajmniej raz dziennie strzela mu ojcowską mówkę wychowawczą. Edi słucha go skupiony, jakby wszystko ogarniał… a potem i tak robi swoje! — zaśmiała się. — Ale prawda, że coraz więcej do niego dociera, sama przed chwilą widziałaś, jak wyczuł, że z nim żartujesz. On to uwielbia! Uśmiecha się natychmiast, a już parę razy, kiedy tata się z nim wygłupiał, zdarzyło się, że nawet zaśmiał się na głos!

— Jest rozbrajający — przyznała oczarowana Iza. — Rozkoszniak jeden… można by na niego patrzeć cały dzień!

Lecz chłopiec teraz przestał się uśmiechać i jeszcze intensywniej kopał nóżkami. Pokwękując z niezadowoleniem, puścił palec Izy i wyciągnął rączki do mamy. Lodzia schyliła się nad łóżeczkiem i wzięła go na ręce, na co jego mała buzia natychmiast na nowo rozpogodziła się i oblekła uśmiechem.

— No i widzisz, Izunia? — powiedziała Lodzia, tuląc do siebie dziecko. — Jak ja mam długo martwić się i stresować, kiedy mam w domu takie małe cudo? Dziękuję ci, że przyszłaś, jesteś taka kochana! Od razu mi lepiej, przynajmniej trochę się uspokoiłam… Tak, Edziulku, tak… idziemy już jeść… A jeśli ten świr znowu wyjedzie mi z czymkolwiek — dodała z mocą, zagryzając wargi — to ja z nim sama porozmawiam tak, że na wieki wieków zapomni o swoich propozycjach! Dzisiaj przez niego nawet lekcja nam przepadła… Chociaż czekaj, Iza! A może ja będę karmić Edzia, a ty pogadasz do mnie po francusku? Odzyskałybyśmy przynajmniej ten ostatni kwadrans…


— Super, Victor, ale wiesz… muszę już kończyć — mówiła Iza, zbliżając się do bramy kamienicy przy Zamkowej sześć. — Dochodzę już do pracy. Pogadamy po Wszystkich Świętych, okej? Obiecałam Ani, że po rozmowie z siostrą odpowiem jej już definitywnie na temat Sylwestra.

— Ale jesteś na tak, prawda, Isabelle? — upewnił się Victor.

— Jestem na tak w osiemdziesięciu procentach — odparła zachowawczo. — Chyba już za bardzo nastawiłam się na tę podróż, żeby teraz zrezygnować, ale mimo wszystko muszę ustalić wszystko z siostrą. Do połowy listopada odpowiem wam na sto procent.

— Genialnie! — szepnął Victor. — No to cóż… nie przeszkadzam ci już dłużej. Do następnego Isabelle.

— Do następnego, Vic.

Iza rozłączyła się i schowała telefon. Wchodząc do bramy, minęła dwóch głośno rozmawiających mężczyzn, którzy zeszli właśnie ze schodów prowadzących na górę. Tuż za nimi zbiegła elegancka blondynka, której postać Iza rozpoznała w ułamku sekundy — była to Ewelina, asystentka Krawczyka. W ciągu ostatnich miesięcy Iza widywała ją już kilkakrotnie, jednak nigdy nie w Anabelli, a właśnie mijając ją w bramie lub na chodniku na Zamkowej. Zazwyczaj Ewelina nie widziała jej, teraz jednak obie znalazły się przez chwilę twarzą w twarz. Iza ukłoniła się grzecznie.

— Dzień dobry — odmruknęła niechętnie Ewelina, mijając ją pośpiesznym krokiem.

W całej jej postaci widać było podenerwowanie, wręcz wzburzenie. Iza zarejestrowała to mimochodem, jednak szybko zapomniała o tym przelotnym spotkaniu, bowiem, kiedy tylko weszła na salę Anabelli, zaczepił ją Tom stojący na swoim stanowisku przy drzwiach wejściowych.

— Iza, mogę zamienić z tobą słówko? — zapytał konspiracyjnie, odciągając ją na bok.

— Jasne, Tomciu, co tam? — zagadnęła wesoło. — Gdzie twoja Daria?

— Dzisiaj jej nie będzie — odparł dziwnie zmieszany ochroniarz. — No i właśnie trochę o nią chodzi… W sensie, że już dawno chciałem z tobą pogadać o… tak pomyślałem, że mogłabyś mi pomóc… bo wiesz… Tylko nie śmiej się ze mnie…

— Tomek, gadaj szybko, o co chodzi! — zaśmiała się Iza, klepiąc go wesoło po ramieniu. — No już, bo nie ma czasu! W czym mogę ci pomóc?

— Bo Daria chciałaby, żebym nauczył się tańczyć walca! — wypalił jak z karabinu Tom, oblewając się pąsowym rumieńcem wstydu aż po nasady swoich krótko ściętych, jasnych włosów.

Iza zaniemówiła, skupiając całą swą uwagę i siłę woli, żeby nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Tom i walc! Ten mrukliwy, umięśniony olbrzym sunący lekkim krokiem wzdłuż parkietu… Nie, tego nie sposób było sobie wyobrazić! Stłumiła jednak śmiech, widząc jego zmieszanie, nie chciała bowiem sprawić mu przykrości.

— Ach, walca! — odparła, siląc się na neutralny ton. — Chciałbyś, żebym pokazała ci kroki?

— No — pokiwał głową Tom, a w jego głosie zabrzmiała wyczuwalna ulga. — Tylko że wiesz… chodzi mi o to, żeby to zrobić jakoś tak… żeby nikt… no wiesz.

— Żeby nikt nie widział? — uśmiechnęła się z rozbawieniem Iza.

— Właśnie! — odetchnął z jeszcze większą ulgą. — Bo rozumiesz… Daria chce, żebym poszedł z nią na jakiś tam kurs tańca. No to powiedziałem, że okej… ale że dopiero po świętach. Bo wiesz… chciałem mieć trochę czasu, żeby się… przełamać… przyzwyczaić… no nie wiem, jak to powiedzieć. Ale chodzi o to, że ja nie mogę tak od razu! No rozumiesz, Iza! Muszę powoli… a tam będzie duża grupa, będą się gapić… Na szczęście Daria zgodziła się, żebyśmy zaczęli dopiero po Nowym Roku. I do tego czasu chciałbym… no wiesz.

— No wiem! — zaśmiała się Iza. — Chcesz, żebym w tajemnicy przed Darią pokazała ci te kroki i poćwiczyła z tobą, żebyś nie skompromitował się przy niej na tym kursie, tak?

— Aha — pokiwał głową. — Właśnie tak.

— Tomciu, dla ciebie wszystko! — zapewniła go wesoło. — Nie ma sprawy. Musimy tylko ustalić, gdzie i kiedy możemy to zrobić. Może tutaj, w Anabelli?

— No, ale wiesz — zaniepokoił się Tom. — Chodzi o to, żeby nikt nie widział. Nikt — podkreślił znacząco. — Antek, Chudy i dziewczyny też.

— Aha, okej — uśmiechnęła się Iza. — To może będziemy zostawać co jakiś czas po zamknięciu? Poczekamy, aż wszyscy pójdą, puścimy sobie po cichu jakiegoś walca, parkiet mamy jak marzenie…

— Iza! — zawołał Antek, podbiegając do nich z głębi sali. — Dobrze, że jesteś! Szef kazał sprawdzić, czy już jesteś, czeka na ciebie!

— Jasne, okej! — poderwała się natychmiast Iza. — Lecę, Antoś!

Poklepała porozumiewawczo Toma po ramieniu, mrugnęła do niego na znak, że są wstępnie umówieni, i szybkim krokiem udała się za Antkiem na zaplecze.

— Szef zwołał krótkie zebranie — poinformował ją w biegu. — Na sali przez dziesięć minut mają być tylko Tom i Lidka. Ogarną spokojnie, jeszcze nie ma tak dużo ludzi…

— Coś złego się stało? — zaniepokoiła się Iza.

— Chyba nie — pokręcił głową Antek. — Szef w szampańskim humorze, więc raczej wręcz przeciwnie.

W obszernym pokoju kelnerek czekał już na nich cały zespół Anabelli obecny na popołudniowo-wieczornej zmianie, mianowicie Gosia, Ola, Alicja, Wiktoria, która na kilka minut opuściła swój bar, Klaudia, Karolina, oderwane od pracy w kuchni Eliza i Dorota, Chudy oraz szef, który swoim zwyczajem opierał się nonszalancko o stół w pozycji półsiedzącej.

— No nareszcie! — odetchnął na widok wchodzącej Izy, zerkając znacząco na zawieszony nad stołem zegar. — Ma pani dwie minuty spóźnienia.

— Szef wybaczy! — zaśmiała się Iza, rozbawiona tą nietypową dla niego drobiazgowością. — Byłabym punktualnie, ale Tom zaczepił mnie przy drzwiach.

— Prawda — potwierdził Antek. — Zwinąłem ją spod wejścia, jak gadała z Tomem.

— Tom do dyscyplinarki — pokiwał głową Majk, wskazując Izie, żeby usiadła na wolnym krześle. — Dobra, kochani, załatwmy to szybko, bo robota czeka. To, co chcę powiedzieć, dotyczy w największym stopniu kelnerek, ale nie tylko, dlatego zwołałem was tutaj wszystkich. Do rzeczy. Rozmawiałem dzisiaj telefonicznie z Basią.

Dziewczyny aż podskoczyły.

— Ach, i co u niej?! Wszystko w porządku? — pytały jedna przez drugą. — Nic się nie odzywała… Z dzieckiem wszystko dobrze? Kiedy wraca?

— Nie wraca — odparł Majk, przeczekawszy cierpliwie natłok pytań.

— Wcale? — zawołała zaskoczona Klaudia. — Jak to?!

— Wcale — potwierdził stoicko Majk. — Rozmawiałem z nią dzisiaj prawie dwie godziny i mam pełny obraz sprawy. Basia nie chce już wracać do Lublina. Jej sytuacja rodzinna i zdrowotna i tak nie pozwoliłaby jej podjąć żadnej pracy przez co najmniej rok, a wiecie, że mieszka teraz z mężem na Podkarpaciu. I tam już chyba osiądą na stałe. Umówiliśmy się, że na razie trzymamy umowę ze względu na ZUS, zasiłek i inne takie, ale docelowo Basia będzie chciała ją rozwiązać.

Dziewczyny spojrzały po sobie z niedowierzaniem.

— Szkoda! — westchnęła Iza. — Bez Basi to jakoś tak dziwnie… Ja przez cały czas wierzyłam, że niedługo wróci…

— A ja czułam, że nie — odezwała się Wiktoria. — Ona raz mi coś takiego powiedziała, wiecie? Że jak wyjdzie za Jacka i wyjadą w te góry, to już pewnie tam zostaną, a Lublin będzie im nie po drodze. Tylko raz o tym wspomniała, ale widocznie już wtedy spodziewała się takiego scenariusza.

— A jak jeszcze do tego doszły te problemy z ciążą, to już w ogóle — zauważyła Ola.

— Właśnie, szefie, mówiła coś o ciąży? — zapytała Klaudia, zwracając się do przysłuchującego się im cierpliwie Majka. — Co z maluszkiem?

— Na szczęście od tej strony wszystko w porządku — odparł uspokajającym tonem. — Tyle że będzie musiała leżeć aż do końca.

— O kurczę, przewalone! — pokręciła głową Gosia. — Przecież do rozwiązania ma jeszcze z pięć miesięcy… Ja bym fioła dostała, jakbym miała tyle czasu leżeć plackiem!

— Gdybyś pod sercem miała maleństwo, robiłabyś wszystko, żeby było bezpieczne — zapewniła ją Iza. — Co to jest parę miesięcy leżenia, kiedy chodzi o życie małego człowieka?

— Tylko matka jest gotowa na takie poświecenia — przyznała Gosia. — A nie każda kobieta nadaje się na matkę… Podziwiam ją, serio. Ale też bardzo jej współczuję.

— Będzie miała wspaniałą nagrodę — zauważyła Iza. — Wartą każdego poświęcenia.

— Ale co się stresu przy tym naje! — westchnęła Eliza.

— Ważne, żeby wszystko dobrze się skończyło — dodała cicho Karolina.

— Tak czy inaczej Basia nie wraca — podsumował Majk, przyglądając się spod oka rozemocjonowanej twarzy Izy. — I musimy wziąć to pod uwagę w naszym stałym podziale obowiązków. Dlatego właśnie zawołałem was tutaj, bo chcę oficjalnie zakomunikować wam moją decyzję. Dotyczy ona ważnej zmiany strukturalnej w zespole.

Szepcząca jeszcze między sobą ekipa umilkła na te słowa i wszyscy popatrzyli w napięciu na szefa, zastanawiając się, co mogło oznaczać jego ostatnie sformułowanie. Majk podniósł się i wyprostował, po czym powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie siedziała Iza, i stanął za jej krzesłem.

— Jak wiecie, do tej pory pod nieobecność Basi obowiązki przełożonej kelnerek pełniła Iza — podjął spokojnie. — I przyznacie, że znakomicie wywiązywała się z tego zadania.

Wszyscy pokiwali głowami.

— Iza powinna zostać na stałe na tym stanowisku — stwierdziła Wiktoria.

— Tak właśnie będzie — skinął głową Majk, kładąc dłoń na ramieniu Izy. — I nie tylko na tym. Już dawno chciałem to uregulować, ale czekałem na jakąś okazję. Dzisiaj ją mam. Jak wiecie, oprócz pracy kelnerki, a dorywczo i pracownika remontowo-budowlanego, Iza zajmuje się również dokumentacją firmy i jest moją plenipotentką we wszystkich rozliczeniach finansowych z wyjątkiem wynagrodzeń. Ostatnio regularnie reprezentuje mnie w spotkaniach z dostawcami i usługodawcami. Co do polityki HR, również nie jest tajemnicą, że samodzielnie zatrudniła już dwie osoby…

— Szefie, proszę — pokręciła głową Iza, odwracając się i podnosząc na niego pełne wyrzutu spojrzenie. — To już jest przesada i manipulacja!

Majk uśmiechnął się do niej łagodnie.

— Dlatego postanowiłem zrobić coś, czego nie zrobiłem jeszcze nigdy, odkąd powstała ta firma — ciągnął spokojnie. — Czyli od prawie dziesięciu lat. Mianowicie po raz pierwszy w historii tej knajpy zdecydowałem się na wyznaczenie mojego oficjalnego zastępcy. A ściślej zastępczyni. I będzie nią właśnie Iza.

Przeciągły okrzyk zdziwienia wywołany jego słowami po kilku sekundach przeszedł w owację połączoną z brawami, które zainaugurowała Wiktoria.

— Iza! Gratulacje! — wołali koledzy. — Nooo… można się było tego spodziewać! Ale czad! Mamy wice-szefową!

Iza pokręciła głową z dezaprobatą.

— Przestańcie! — rzuciła stanowczo, przerywając te okrzyki. — Ja się nie zgadzam.

Wszyscy zamilkli zaskoczeni. Tylko Majk, założywszy sobie ręce na piersi, uśmiechał się z pogodną, pewną siebie miną.

— Nie zgadzam się — powtórzyła dobitnie Iza. — Po pierwsze, szef tego ze mną nie uzgodnił — tu znów spojrzała na niego z wyrzutem. — Po drugie, wszystkie obowiązki, jakie pełniłam czy dalej pełnię, wykonuję w ramach mojej obecnej umowy o pracę i w duchu obowiązującej nas tu wszystkich elastyczności. Nie potrzebuję do tego glejtu i tytułu. I tak będę robić wszystko, co trzeba, bo dobro tej firmy bardzo leży mi na sercu.

Majk, który stanął teraz z boku i przyglądał jej się z rozbawieniem i sympatią, spoważniał nieco na te słowa, jednak jego twarz nadal pozostawała w pełni spokojna.

— Zresztą miałam tylko czasowo zastąpić Basię — ciągnęła Iza. — A po trzecie… pracuję tu dopiero niecały rok. W naszym zespole jest dużo osób z o wiele dłuższym stażem i nie czułabym się dobrze w roli, która mi się nie należy i która…

— Iza, przestań! — przerwała jej Wiktoria. — Nie gadaj głupot! Jak to ci się nie należy? Przecież to nie są same zaszczyty, tylko ciężka harówka! A kto poza szefem zna się tak jak ty na tych wszystkich fakturach, podatkach i innych papierach? Ty ogarniasz to jednym palcem i naprawdę z nas wszystkich nadajesz się do tego najlepiej!

— Właśnie! — podchwyciła Ola. — Co z tego, że masz krótki staż? Liczą się umiejętności!

— Ja też tak uważam, Iza — przyznał z powagą Antek. — Już nawet raz rozmawialiśmy o tym między sobą, pamiętacie, dziewczyny? Nadajesz się świetnie, bo obczajasz te wszystkie papiery i umiesz gadać z kontrahentami.

— Jesteś najbardziej elastyczna z nas — zapewniła ją Klaudia. — Zaraz drugie miejsce po szefie! Więc to dobry pomysł, żebyś była jego zastępczynią.

— Właściwie to już i tak nią jesteś — zauważyła Gosia.

Iza patrzyła na nich szeroko otwartymi oczami, zaskoczona tą jednomyślną przychylnością dla zwariowanego pomysłu szefa. Wiedziała, że Majk w pełni ufa jej we wszystkim, dlatego od czasu przejścia na pełny etat starała się pracować z tym większym zaangażowaniem, pod jego nieobecność biorąc na siebie obowiązki wszelkiego typu, w tym również reprezentacyjne. Jednak nie robiła tego dla awansu! Nawet jej to do głowy nie przyszło! Robiła to z potrzeby serca i z poczucia odpowiedzialności, a także dlatego, że inni coraz bardziej tego od niej oczekiwali.

Choć… no tak. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że od pewnego czasu, gdy pod nieobecność szefa trzeba było rozwiązać jakiś problem lub podjąć jakąś decyzję, reszta zespołu w instynktowny sposób zwracała się z tym do niej. Jednak skoro zastępowała Basię w obowiązkach przełożonej kelnerek, było to w pewnym sensie naturalne, dlatego nie tylko nie protestowała, ale wręcz starała się jak najlepiej spełniać pokładane w niej oczekiwania. Rozmawiała z dostawcami, usługodawcami, załatwiała faktury, umowy, podejmowała decyzje odnośnie do terminów realizacji zamówień… Dla szefa zostawiała tylko te decyzje, których sama nie umiała podjąć lub które były zbyt kluczowe, by ryzykować popełnienie błędu. I widziała, że koledzy coraz bardziej przyzwyczajali się do tego, traktowali to jak coś oczywistego. Lecz mimo wszystko uderzyło ją to, z jaką jednomyślną akceptacją i sympatią przyjęli szaloną decyzję szefa o jej awansie na stanowisko, którego dotąd w firmie nie było.

Tak czy inaczej, pomijając wszystko, życzliwa reakcja kolegów poruszyła jej serce i napełniła ją nową energią. Poczuła się doceniona jak jeszcze nigdy, wręcz przeceniona… a jednocześnie rozumiała, że to będzie wymagało od niej jeszcze większej dozy zaangażowania. Będzie musiała udowodnić, i to czynem, nie słowem, że zasługuje na to zaufanie, jakim obdarzył ją nie tylko szef, ale i reszta kolegów. Będzie musiała dać z siebie wszystko! Jak to zrobi przy natłoku zajęć na uczelni, nie wiadomo… ale będzie musiała! Dla nich, dla tego wspaniałego zespołu, który w tak otwarty sposób przyjął ją niespełna rok temu do swojego grona i który zawsze pozwalał jej się czuć jak ktoś ważny. Dla zespołu, który nigdy nie okazywał zazdrości o to, że szef traktował ją w sposób wyjątkowy, i który po niezrozumiałej dla nikogo przygodzie z brandy nie zrobił jej na ten temat ani jednej uwagi…

„Muszę się zgodzić” — pomyślała. — „Nie mam innego wyjścia. Wszyscy na mnie liczą, a zwłaszcza on… szef. I to jest najważniejsze, bo kogo jak kogo, ale jego za nic w świecie nie wolno mi zawieść!”

Nie mówiła zatem już nic, patrzyła tylko na kolegów, przenosząc wzrok po kolei z jednych na drugich, i czuła, jak jej serce zalewa fala przyjemnego ciepła.

— No, nie fikaj, Iza — poradził jej wesoło Antek. — Szef dobrze wie, co robi. Zresztą jak zawsze.

— Nie podlizuj się, Antonio — uśmiechnął się z pobłażaniem Majk, podchodząc do niego i klepiąc go przyjacielsko po plecach. — Ale tutaj masz rację. Tak czy inaczej moja decyzja jest taka, jak powiedziałem, i nie ma od tego odwołania — oznajmił kategorycznym tonem Izie. — Od dziś pod moją nieobecność pełnomocnym decydentem w tej firmie jest Iza i rozliczacie się z nią ze wszystkich ruchów i działań na tych samych zasadach co ze mną. Tylko w kilku kwestiach zachowam sobie kontrolę na wyłączność, ale to już są sprawy dla was nieistotne. Dokładne warunki ustalę z panią szefową osobiście. A teraz koniec zebrania, bo czas leci, a robota stoi. Wracacie na stanowiska.

Pracownicy posłusznie zaczęli opuszczać pokój kelnerek, ściskając po drodze Izę i składając jej gratulacje, które ta przyjmowała ze skonfundowaniem. Sama również sięgnęła po swój fartuszek i przepasała się nim, czemu Majk przyglądał się spod oka z delikatnym uśmiechem na ustach. Kiedy wszyscy wyszli, Iza spojrzała na niego z wyrzutem.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała cicho. — Ja oczywiście bardzo doceniam twoje zaufanie, ale… tworzenie dla mnie odrębnego, oficjalnego stanowiska jest zupełnie niepotrzebne. I w dodatku nie zapytałeś mnie o zdanie.

— Wolałem o nic nie pytać — uśmiechnął się. — Wiedziałem, że będziesz stawiać opór, więc uznałem, że szybciej pójdzie, jak postawię cię przed faktem dokonanym. No, nie gniewaj się, elfiku. Wyjaśnię ci to zaraz. Chodź ze mną.

Wskazał jej wyjście i poprowadził ją do swojego gabinetu, gdzie usadził ją na fotelu przy biurku, a sam zajął miejsce obok na dostawionym krześle.

— Od samego początku w tej firmie nie było zastępcy szefa — powiedział spokojnie, nalewając jej wody mineralnej do szklanki. — Proszę, Izulka, niegazowana… Najpierw nie czułem takiej potrzeby, a potem nie widziałem na tym stanowisku nikogo, komu mógłbym w stu procentach zaufać. Tymczasem od kilku lat wiem, że taka zaufana osoba jest mi bardzo potrzebna. Opowiem ci coś.

Nalał wody również sobie, wziął szklankę do ręki i przybrał nonszalancką pozę, opierając się ramieniem o biurko, z nogami wyciągniętymi do przodu i założonymi jedna na drugą.

— Kilka lat temu… cztery albo pięć… miałem pewną przykrą sytuację — podjął, upijając łyka wody. — Właściwie zdarzenie drogowe. Jechałem oplem po ekspresówce do Rzeszowa, z babcią… Pamiętasz, opowiadałem kiedyś tobie i Szczepkowi, że wożę ją tam czasami w odwiedziny do moich rodziców.

— Pamiętam — skinęła głową Iza, również podnosząc szklankę do ust.

— No więc jechałem właśnie z nią i z tymi jej wszystkimi klamotami — ciągnął Majk. — Nie wiem, jak to się stało, w pewnym momencie chyba się zagapiłem, może po coś sięgnąłem i na chwilę przestałem kontrolować drogę… a byłem na dużej prędkości… W każdym razie nagle znalazłem się połową samochodu na sąsiednim pasie, a po nim tuż za mną jechała taka wielka ciężarówka… tir z przyczepą, coś takiego. Zajechałem mu drogę jak ostatni kretyn. Zorientowałem się w ostatniej chwili, udało mi się odbić na prawo, a przy tym jakimś cudem nie wylecieć z toru jazdy i nie zaliczyć dachowania.

— O Boże! — szepnęła Iza, patrząc na niego z przestrachem.

— Tak — westchnął. — Zwykle nikomu się tym nie chwalę, bo nie ma czym… moja wina, moja nieuwaga. Tak czy inaczej to były ułamki sekundy. Pamiętam tylko taki krótki film, zbliżające się światła i cień tego tira w lusterku… dźwięk klaksonu, bo trąbił na mnie jak wariat… pisk hamulców, bo hamował, aż mu iskry poszły… i dzięki temu udało mi się uciec mu z trajektorii. A potem szum w uszach i szok, że dalej jadę i że nic się nie stało. Babcia mało mi nie umarła z przerażenia… I nic dziwnego, bo mogłem zabić nas oboje.

— Jak dobrze, że nic się nie stało! — wyszeptała Iza, ze ściśniętym sercem wyobrażając sobie tę sytuację. — Życie jest takie kruche… mój tata zginął w wypadku…

— Wiem, Izulka — pokiwał głową Majk. — I powiem ci, że to są naprawdę mikrosekundy. Od tamtej pory jeżdżę bardzo ostrożnie i ze stuprocentowym skupieniem, zwłaszcza na długich trasach. Ale tamto zdarzenie jeszcze teraz potrafi mi się przyśnić w nocy, słyszę to trąbienie i pisk hamulców… budzę się zlany potem… I to mi daje pole do przemyśleń.

— Nad sensem życia? — uśmiechnęła się smutno.

— Też — zgodził się oględnie. — Ale również nad tym, co by było, gdybym wtedy nie tyle zginął, co został ranny. Nawet lekko. W sensie… co stałoby się z moją firmą, z tymi ludźmi, którzy tu pracują? Jak poradziliby sobie beze mnie przez, powiedzmy, dwa albo trzy miesiące? Kto przejąłby ster i prawidłowo poprowadził łajbę, nie przez kilka dni, ale w trochę dłuższej perspektywie? Zrozumiałem, że potrzebuję zaufanego zastępcy. Takiego, który nie tylko odwali za mnie część zadań, ale który w razie czego będzie umiał podejmować odpowiedzialne decyzje i któremu będę mógł dać pełnomocnictwo do podpisywania papierów w moim imieniu. Czyli de facto do prowadzenia za mnie całej firmy.

Iza milczała, wpatrując się w swoją szklankę.

— Od tamtej pory nieraz o tym myślałem i to mi leżało kamieniem na sercu — mówił dalej Majk, nie spuszczając z niej oczu. — Mam w ekipie sporo fajnych ludzi i każdemu przyglądam się również od tej strony. Na początku miałem na oku jednego mocnego kandydata… ale zawiódł mnie i na jakieś dwa lata pomysł o powołaniu zastępcy wywietrzał mi z głowy. Potem jednak wrócił. Przez pewien czas myślałem o Antku, po cichu nawet szkoliłem go pod tym kątem… Ale on jednak nie ma zacięcia do wielu spraw. Owszem, świetnie zna się na elektronice i poradzi sobie z każdym zadaniem, które ktoś mu zleci, ale gdyby miał na własną rękę poprowadzić cały okręt, to niestety marnie by to wyglądało. No i Basia. Sprawdzała się znakomicie w roli przełożonej kelnerek… zresztą dałem jej tę funkcję właśnie po to, żeby przekonać się, jak będzie sobie radzić. Było w porządku, ale to też nie było do końca to, o co mi chodziło.

Upił kolejnego łyka wody, nadal przypatrując się siedzącej w milczeniu dziewczynie. Spuściła nieco głowę, przez co na twarz opadł jej długi kosmyk włosów, który odgarnęła na wpół bezwiednym gestem… Majk uśmiechnął się leciutko.

— Jak to się mówi? „Szukajcie, a znajdziecie” — podjął ciszej. — Więc szukałem… a właściwie nie tyle szukałem, co cierpliwie czekałem na odpowiednią osobę. I doczekałem się. Bo wreszcie przyszłaś ty.

Iza podniosła oczy i spojrzała na niego z niepokojem.

— Proszę, szefie — pokręciła głową. — Nie mów tak. Przeceniasz mnie… Ja przecież…

— Ciii, ani słowa, Izabello — przerwał jej łagodnie. — Jeszcze nie skończyłem. Mam stuprocentową pewność, że to ty jesteś osobą, której szukałem. Czasami mylę się co do ludzi, ale zdarza mi się to bardzo rzadko, a w twoim przypadku nie mam nawet cienia wątpliwości, że jest tak, jak mówię. Miałem dużo czasu, żeby to przemyśleć. Obserwowałem cię. Powierzałem ci coraz trudniejsze zadania, testowałem cię i hartowałem, zwalając na ciebie różnego rodzaju robotę. I dzisiaj mam pewność, że w razie czego mógłbym bezpiecznie zostawić tę budę pod twoimi rozkazami. Dlatego mianowałem cię dzisiaj oficjalnie na stanowisko, którego brakowało tu od lat. Chciałem, żeby ekipa jak najszybciej przyjęła cię w tej roli i przyzwyczaiła się do tego, że jesteś wice-szefową. I chcę, żebyś ty też się do tego przyzwyczaiła.

Iza patrzyła na niego oszołomiona, wręcz przestraszona ogromem zaufania, jakie w niej pokładał. Majk przyglądał się jej z delikatnym, prawie niedostrzegalnym uśmiechem na ustach.

— Dziwisz się, elficzku — pokiwał lekko głową. — Patrzysz na mnie tymi swoimi wielkimi oczętami i nie możesz uwierzyć, że ktoś stawia na ciebie, prawda? Taka właśnie jesteś. Cała ty. Skromna, dobra, ofiarna… zawsze gotowa do poświęceń… i zawsze ukryta gdzieś w cieniu. Cichutka i dyskretna. Działasz w tle, nigdy nie pchasz się na afisz, ale jest w tobie wielka siła. Taka kobieca siła i niezłomność. Na takich ludziach jak ty stoi świat. I ja to wiem już od dawna, mój mały nocny elfie…

Odstawił szklankę z resztką wody na biurko, przechylił się w jej stronę i ujął obie jej dłonie w swoje.

— Poza tym od samego początku jesteś mi bliska z racji naszej terapii — podjął, patrząc jej w oczy. — I też z powodu Szczepka, Hani, tych wszystkich podobieństw i innych niesłychanych rzeczy… Pamiętasz tę cyganichę, która wróżyła mi pod Leroy Merlin?

— Pamiętam — wyszeptała Iza, lekko blednąc.

— Śniła mi się ostatnio — wyjaśnił, a w jego głosie zabrzmiało lekkie napięcie. — Zapamiętałem to, bo rzadko miewam sny, a ona wtedy nieźle zalazła mi za skórę. Ale w tym śnie odebrałem ją bardzo pozytywnie, chociaż to była tylko krótka scena. Patrzyła na mnie, miała jakieś takie dziwnie czarne oczy… i powtarzała mi w kółko: bardzo dobrze, Michał, idź dalej tą drogąidź dalej tą drogą… A ja przed zaśnięciem akurat myślałem o tobie. A ściślej o tym, żeby mianować cię na moją zastępczynię. Więc skojarzyłem to ze sobą i pomyślałem, że tym bardziej coś w tym musi być.

— Mówiła na ciebie… Michał? — szepnęła Iza.

— Aha — skinął głową. — Co w tym dziwnego? To przecież moje imię.

— No tak — przyznała, usiłując pochwycić uciekającą jej myśl, której nie zdążyła pomyśleć do końca. — Racja…

— W każdym razie wiesz, że ufam ci w stu procentach — ciągnął łagodnie Majk. — W środku jesteś taka jak ja, więc znam cię jak samego siebie. Wiem, że mnie nie zawiedziesz, bo ja, gdybyśmy zamienili się rolami, też nigdy nie zawiódłbym ciebie. Dlatego chcę, żebyś była moją oficjalną zastępczynią i pomocą we wszystkim, co dotyczy prowadzenia firmy. Dobrze, Izulka?

— Dobrze, szefie — pokiwała głową wzruszona tymi słowami Iza. — Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby nie zawieść twojego zaufania.

— Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że masz dużo pracy poza firmą — mówił dalej, wciąż ściskając jej dłonie. — Studiujesz, zajmujesz się Szczepkiem, w domu też masz jakieś zadania… A ja zrzucam na ciebie wielki stres i multum obowiązków. Ale zobaczysz, że we wszystkim będę ci pomagał i w razie potrzeby luzował cię w robocie, żebyś mogła nadrabiać na innych frontach, zwłaszcza na uczelni. Skończyłem fazę testowania, teraz będzie faza działania na rzecz firmy. I będziemy to robić razem, elfiku. Okej?

— Okej — szepnęła, znów kiwając głową. — Dziękuję ci.

— Ten pajac Krawczyk powiedział kiedyś jedną ważną rzecz — uśmiechnął się delikatnie. — Powiedział… nie wiem, czy to pamiętasz… że jesteś duszą tego miejsca. I muszę przyznać, że miał frajer rację.

Iza pokręciła głową przecząco.

— Nieprawda — zaprotestowała gorliwie, niemal z wyrzutem. — Nie powinieneś tak mówić, Majk. Przecież sam wiesz doskonale, że prawdziwą duszą tego miejsca jest ktoś inny i…

Urwała, widząc, że drgnął, a przez jego twarz przebiegł nagły cień, jakby te słowa ukłuły go prosto w serce. Iza zmieszała się, a jej duszą szarpnęły wyrzuty sumienia, że niepotrzebnie wspomniała o czymś, o czym być może w tej chwili wcale nie chciał pamiętać.

— Przepraszam — szepnęła skruszona.

— Wracajmy do pracy — powiedział z westchnieniem Majk, puszczając jej dłonie i podnosząc się z krzesła. — Resztę omówimy sobie innym razem.

Iza również zerwała się z fotela, wygładzając fartuszek, zła na samą siebie, że tak bezmyślnie zepsuła mu humor. Gdyby mogła, wtłoczyłaby sobie wypowiedziane słowa z powrotem do gardła, ale niestety, tego już nie można było zrobić… Poczuła, jak ciężki głaz opada jej na serce i przytłacza jej sumienie aż do bólu.

„Ależ jestem głupia!” — pomyślała z żalem, idąc w stronę drzwi i naciskając klamkę. — „Po co mu o niej wspominam? Miał taki dobry humor…”

— Iza… poczekaj.

Odwróciła się w półotwartych drzwiach. Majk podszedł do niej, sięgnął do klamki i zamknął drzwi, po czym uśmiechnął się do niej porozumiewawczo.

— A moje doładowanie baterii to co? — zagadnął wesoło. — Nie należy mi się dzisiaj?

— Ach! — parsknęła śmiechem, wyciągając ręce, by objąć go wpół. — Jasne, że się należy!

„Doładowanie baterii” było żartobliwym określeniem, którego Majk używał regularnie od czasów przygody z brandy i jej dwudniowej bytności u niego w domu. W jego rozumieniu polegało ono na przytuleniu się do niej choć na chwilę w celu ukojenia nerwów lub rozładowania napiętej atmosfery. Iza, która traktowała to jako kolejny element terapii, bardzo lubiła te krótkie sesje niezobowiązującej wymiany pozytywnej energii, które ją również uspokajały i wprawiały w dobry nastrój. Dziś owa wesoła prośba o doładowanie baterii sprawiła jej ogromną ulgę, była bowiem dla niej sygnałem, że jednak wszystko jest w porządku.

Objąwszy go wpół, jak zawsze, oparła policzek na jego piersi, przymykając oczy i wdychając delikatny zapach wody kolońskiej, który za każdym razem napełniał ją cudownym, wszechogarniającym poczuciem spokoju i bezpieczeństwa. Majk otulił ją ramionami i przycisnął pokryty kilkudniowym zarostem policzek do jej skroni. Przez głowę Izy przebiegła leniwa myśl, jak przyjemny był ten szorstki dotyk.

— Dwie minutki, elfiku — zamruczał jej do ucha. — Dwie minutki i wracamy do tych naszych nieszczęsnych obowiązków. Muszę tylko ukraść ci jeszcze jedną dawkę elfikowej energii…

— Nie ma sprawy — uśmiechnęła się. — I tak nie wygrasz na tym, bo ja odbiorę jej sobie tyle samo od ciebie.

— Przecież moja energia nie jest elfikowa — zauważył wesoło.

— Nie jest. Ale to tym lepiej. Takie elfy jak ja żywią się czymś innym.

— Serio? — zaciekawił się. — Czym?

— Zapachem — szepnęła, przekręcając głowę tak, by wtulić na chwilę nos w fałdy jego koszuli.

— Zapachem? — powtórzył zdziwiony.

Pokiwała głową i podniosła na niego uśmiechnięte oczy.

— Pachniesz eau de Cologne — wyjaśniła mu rzeczowo. — To jest właśnie pokarm elfów. Mój tata tak pachniał, mam z tym powiązane jak najlepsze wspomnienia z dzieciństwa. No, ale już… koniec doładowania.

Zluźniła uścisk, cofnęła ręce i odsunęła się od niego. Majk puścił ją posłusznie i przez chwilę przypatrywał jej się z uśmiechem.

— Eau de Cologne? — powtórzył rozbawiony, całkiem nieźle naśladując jej francuską wymowę. — Pokarm nocnych elfów… No patrz! Tego to nie wiedziałem!

Roześmiali się oboje i otworzywszy drzwi od gabinetu, wyszli na korytarz zaplecza z twarzami rozpromienionymi jak słońce.

Rozdział czterdziesty piąty

— Kacper, proszę cię, zajmij się sobą! — pokręciła głową Iza, schylając się, by założyć buty. — Dałbyś już spokój, naprawdę…

— No, ale przyznaj się w końcu, mała! — upierał się Kacper oparty ramieniem o futrynę drzwi swojego pokoju, skąd obserwował wybierającą się do wyjścia Izę. — Przecież nie masz się czego wstydzić, ja takie rzeczy całkowicie popieram. Chociaż nie powiem, że mu nie zazdroszczę — dodał, taksując roziskrzonym spojrzeniem jej zgrabną sylwetkę. — No, Iza… powiedz tylko jedno słowo. Tak czy nie?

— Okej! — roześmiała się Iza. — Tak, Kacperku, zgadłeś! Jadę na gorącą randkę z szefem. Co prawda będziemy mieć przyzwoitkę w postaci osiemdziesięciotrzyletniego dziadka, a randka będzie na cmentarzu, ale to są drobiazgi, na które nie warto zwracać uwagi, prawda? Liczy się cel, a on jest tylko jeden! Nauczyłam się tego od ciebie!

Siegnęła po swój nowy jesienno-zimowy płaszcz w kolorze ciepłego brązu i zarzuciła go sobie na ramiona, zerkając z satysfakcją w lustro. Przez dwa dni szukała po całym mieście takiego długiego brązowego płaszcza z wielbłądziej wełny, poświęcając na to cały swój wolny czas między zajęciami na uczelni a pracą, i znalazła go dopiero jednym z butików w galerii handlowej, gdy schodziła już nogi do bólu i właśnie miała zrezygnować. Wysiłek opłacił się, gdyż był to dokładnie taki płaszcz, o jaki jej chodziło.

W związku z temperaturą, która w ciągu zaledwie tygodnia mocno opadła, a od kilku dni nad ranem schodziła już regularnie poniżej zera, Iza uznała, że czas na nowe okrycie wierzchnie, gdyż jej poprzedni, liczący już sobie ładnych kilka lat płaszcz zimowy był mocno sfatygowany i nie prezentował się za dobrze. Tym bardziej, że środków finansowych miała aż nadto, a jej nowa funkcja w Anabelli zobowiązywała ją do bardziej reprezentacyjnego wyglądu… Na obchód po sklepach wybrała się z dokładną wizją tego, co chciała kupić, koncepcję tę miała bowiem zapisaną w głowie już od pół roku, a ściślej od kwietnia, kiedy to jechała z Majkiem do Pabla i Lodzi na spotkanie z Belgami. To on mówił wtedy o takim płaszczu dla niej, ciemnobrązowym, z ciepłej wielbłądziej wełny, i o brązowych kozakach do kompletu. Ciekawa była, czy myślał właśnie o takich, jakie wczoraj sobie kupiła.

Był przedostatni dzień października, Iza skończyła zajęcia wcześniej i miała wolne aż do poniedziałku czwartego listopada. Nazajutrz, kiedy na uczelni był rektorski dzień wolny przed świętem Wszystkich Świętych, miała zamiar porannym pociągiem wyruszyć do Korytkowa, by po południu zdążyć jeszcze na cmentarz z kwiatami na grób rodziców. Dziś jednak jechała z Majkiem i panem Szczepanem na inny cmentarz, w Lublinie, by odwiedzić grób Hani i zapalić jej na święta symboliczną lampkę pamięci. Wiedząc, że na cmentarzu może być bardzo zimno, założyła swój nowy płaszcz i buty, a także wygrzebaną z dna szafy pomarańczowo-rudą czapkę i szalik, które dostała w zeszłym roku na gwiazdkę od Amelii. Efekt, jaki ujrzała w lustrze, był znakomity. Ciepłe barwy ubrania nadawały jej nieco bladej cerze brzoskwiniowego poblasku, kolor nowego płaszcza podkreślał idealnie kolor jej oczu, a jego elegancki krój, zupełnie inny niż workowaty styl starego, eksponował piękne linie jej szczupłej sylwetki. Dziewczyna z zadowoleniem poprawiła sobie przed lustrem szalik i schowała do kieszeni nowe rękawiczki z cienkiej brązowej skóry.

— Na cmentarzu? — skrzywił się Kacper. — Zimno jak cholera…

— Rozgrzejemy się — mrugnęła do niego żartobliwie Iza. — Z gorącym partnerem nigdy jest zimno, przecież wiesz coś o tym, nie, Kacperku?

Kacper spojrzał na nią zdziwiony, a oczy mu rozbłysły.

— No, no, wyrabiasz się, mała! — cmoknął z uznaniem. — Takich tekstów to ja jeszcze u ciebie nie słyszałem! To dobrze wróży! A już się bałem, że nic z ciebie nie będzie…

Oderwał ramię od framugi drzwi, podszedł do niej i objął ją ramieniem.

— Ale weź mi powiedz, Iza, tak między nami… co on ma takiego, czego ja nie mam? — zagadnął ściszonym głosem, zaglądając jej w oczy. — Ja wiem, że na pewno jest dobry w te klocki, ale dałabyś też małą szansę konkurencji! Jakbym ci pokazał parę sztuczek, to w głowie by ci się zakręciło…

— Kacper, wyluzuj! — zaśmiała się Iza, uwalniając się z jego objęć i chwytając za torebkę. — No już, puszczaj, muszę iść, gorąco mi się robi!

— No dobra, teraz nie chcesz, ale to nic straconego — odparł spokojnie Kacper, pozwalając jej bez przeszkód odejść w stronę drzwi. — To ma nawet swoje dobre strony. Szef na razie trochę cię rozkręci, a ja poczekam cierpliwie. On ci się znudzi prędzej czy później, jak te parówy stryja… a wtedy wiesz, gdzie mnie szukać — mrugnął do niej, ruchem głowy wskazując na drzwi do swojego pokoju. — Niby miałaś być dla mnie jak siostra, ale sytuacja zmienia się jak w tym… jak to się, kurde, nazywało?… w kalejdoskopie! I jakbyś…

Iza zamknęła drzwi i prychnąwszy cichym śmiechem, zbiegła po schodach na parter. Pod bramą jej kamienicy czekał już znajomy biały van na włączonym silniku. Majk wyszedł zza samochodu, zanim zdążyła skierować się do drzwi pasażera, obrzucił szybkim spojrzeniem jej sylwetkę w długim brązowym płaszczu i uśmiechnął się lekko.

— Wsiądziesz od mojej strony, Iza — oznajmił jej. — Szczepka posadziłem z prawej, łatwiej będzie go wyciągać.

— Tak jest, szefie — pokiwała głową Iza, posłusznie obchodząc vana, by wsiąść przez drzwi kierowcy.

W środku, na prawym siedzeniu czekał już pan Szczepan ubrany w ciepłą puchową kurtkę w kolorze szarym, której Iza jeszcze nigdy na nim nie widziała. Ucieszył się na jej widok jak dziecko, ona zaś ucałowała go na powitanie w zmarszczony, wychudły policzek.

— Jak super wyglądasz, Szczepciu! — powiedziała wesoło, zajmując środkowy fotel miedzy nim a Majkiem, który wsiadł zaraz za nią i zatrzasnął drzwi. — Skąd masz taką fajną kurtkę?

— Michaś mi przyniósł — odpowiedział staruszek, na co Iza zerknęła natychmiast z uznaniem na Majka, on zaś odpowiedział jej porozumiewawczym mrugnięciem, wrzucając pierwszy bieg i zjeżdżając z chodnika na jezdnię. — I jeszcze czapkę, i szalik, i rękawiczki… wszystko do kompletu.

— I bardzo słusznie — uśmiechnęła się Iza. — Ta twoja stara kurtka zimowa była za lekka i już strasznie zniszczona, a na cmentarzu może być zimno, dzisiaj nad ranem było pięć stopni mrozu. I wiatr wieje… Michaś bardzo dobrze zrobił, że kupił ci porządne ubranie.

Znów spojrzała na Majka z wdzięcznością i uznaniem, on jednak patrzył na drogę, gdyż miał do wykonania jakiś ważny manewr na skrzyżowaniu.

— Szczepan, od której strony najlepiej tam podjechać? — zapytał po chwili.

— Od Walecznych — odparł staruszek. — Pod pierwsze wejście… ja ci wszystko pokażę, Michasiu. Ona zaraz tam po prawej leży…

— Od Walecznych — skinął głową Majk. — Okej. Mam nadzieję, że znajdziemy miejsce na parkingu, dzisiaj tam jest pewnie kocioł nie z tej ziemi.

Rzeczywiście, pod cmentarzem panował dziś ogromny ruch, który o tej porze był w szczytowej fazie natężenia. Na szczęście kilka samochodów akurat opuszczało parking, w związku z czym Majk zdołał zaparkować vana na jednym ze zwolnionych miejsc naprzeciwko cmentarza, tuż obok obleganych stoisk z kwiatami i zniczami.

— Majk, ja bym chciała najpierw kupić kwiaty — zapowiedziała Iza, kiedy wysiedli, zostawiając pana Szczepana w samochodzie.

— Tak, elfiku, zaraz tam pójdziemy — odparł wesoło. — Wyładujemy tylko naszego dziadka.

Przeszedł na tył samochodu i otworzył podwójne drzwi od bagażnika.

— Ach, wziąłeś dla niego wózek! — zawołała zdziwiona Iza na widok stojącego tam wózka inwalidzkiego. — Skąd go masz?

— Wypożyczyłem — wyjaśnił spokojnie, podając jej kraciasty koc, którym pan Szczepan zazwyczaj okrywał sobie nogi, siedząc w domu na fotelu. — Trzymaj to, przykryjemy go, żeby nie zmarzł. Głowę daję, że stary wymięknie nam po dwudziestu krokach, a nie będę przecież wydurniał się z taszczeniem go na plecach. Po to właśnie zabrałem Chudemu vana. Normalnie wystarczyłby nam opel, ale to koromysło tam się nie mieści. Przytrzymaj mi te drzwi, żeby się nie zamykały, okej? Wytaszczymy powóz jaśnie pana, dzisiaj podjedzie do swojej Hani jak król!

Z niemałym trudem wyciągnął wózek z bagażnika, zatrzasnął drzwi i podjechał nim na prawą stronę vana.

— No, wyłazimy, stary frajerze! — powiedział wesoło, otwierając drzwi pasażera i wyciągając rękę do staruszka. — Założyłeś czapkę i rękawiczki? Okej. No to już, wyskakuj!

Pomógł mu wysiąść, po czym usadził go na wózku i zamknął samochód. Iza podbiegła, by poprawić panu Szczepanowi rozwiązany szalik i przykryć mu nogi kocem.

— Wygodnie ci, Szczepciu? — zapytała z uśmiechem. — Ale będziesz miał przejażdżkę! Zaraz kupimy trochę kwiatów i światełek, zapalimy je dla Hani… Majk, masz jakąś zapalniczkę? — przypomniała sobie, odwracając się do przyglądającego się im z uśmiechem Majka.

— Nie mam — pokręcił głową. — Nie palę papierochów i nie jestem uzbrojony w takie gadżety. Ale nie martw się, zaraz wszystko kupimy. To co, Szczepek? Trzymaj się mocno, ruszamy na podbój świata twoją nową wyścigówą!

Podjechali do jednego ze stoisk, na których sprzedawano dziś ogromne ilości różnokolorowych, żywych i sztucznych kwiatów, zniczy i innych ozdób.

— Wybieraj, mała! — rzucił wesoło Majk. — Chciałaś białe chryzantemy… zobacz, tu są bardzo ładne — wskazał jej stojące z brzegu kwiaty.

— E, nie, ja wolę takie, mniejsze — odparła Iza, pokazując mu dwie donice z drobnymi lecz bardzo gęstymi kwiatkami. — Są delikatniejsze i jakoś lepiej pasują mi do Hani…

— No to już, bierzemy! — zgodził się Majk, dając sprzedawcy znak, żeby podał kwiaty. — Jedną doniczkę, dwie? Cztery? Rozkazuj, szefowo!

— Dwie — odparła stanowczo Iza, biorąc z ukłonem pierwszą donicę z kwiatami z rąk sprzedawcy i schylając się z nią nad staruszkiem. — Co tym myślisz, Szczepciu? Ładne będą takie kwiaty dla Hani?

Pan Szczepan podniósł na nią swe podkrążone, zaczerwienione oczy.

— A skąd ty wiesz, Izulka, że Hania lubiła właśnie takie małe białe kwiatuszki? — zapytał zdziwiony i jakby wzruszony. — Toć ona takie same kiedyś wybrała na grób mojej babci! Skąd ci to przyszło do główki, dziecino?

— Sama nie wiem — uśmiechnęła się nieco zawstydzona Iza. — Jakoś tak… od razu pomyślałam, że takie kwiatki do niej pasują… i że pewnie by się jej podobały… No to super. Potrzymaj to na kolanach, dobrze? I te drugie… daj to tutaj, Michasiu — zwróciła się wesoło do Majka, który przekazał jej posłusznie drugą doniczkę z chryzantemami. — Weźmiemy jeszcze trochę kwiatów ciętych i trochę świerkowych gałązek, widzę, że pan ma tutaj takie ładne. Aha i musimy jeszcze wybrać jakieś eleganckie lampki. Też białe, najlepsze by były takie opalizujące…

— Nie ma sprawy, elfiku — odparł z uśmiechem Majk. — Ty tu rządzisz. Pamiętajmy tylko o tej zapalniczce.

Po dokonaniu zakupów, za które zapłacił Majk, autorytarnie zabraniając jej wszelkiej dyskusji na ten temat, udali się na zaludniony dziś i rozświetlony światełkami cmentarz. Zmierzchało się już, więc nastrój płonących zniczy i zbliżającego się święta był już dobrze wyczuwalny. Iza, która o każdej porze roku spędzała dużo czasu na cmentarzu w Korytkowie, poczuła się jak u siebie w domu, choć akurat tę nekropolię, nieporównywalnie większą od jej wiejskiego cmentarzyka, odwiedziła dziś pierwszy raz w życiu.

Grób Hani znajdował się tuż za zakrętem alejki prowadzącej od wejścia, pod drzewami nieopodal cmentarnej kaplicy. Był to skromny cementowy nagrobek z czarnym żelaznym krzyżem i zaśniedziałą tabliczką z nazwiskiem oraz datami urodzin i śmierci, podobny do grobu rodziców Izy, lecz mniejszy i dużo bardziej zniszczony. Leżało na nim sporo suchych liści i połamanych gałązek oraz jakaś stara zeschnięta wiązanka kwiatów, którą zapewne wiele miesięcy temu przyniósł tu pan Szczepan.

Hanna Matuszczyk” — przeczytała Iza z dziwnym poruszeniem w sercu, jakby sama obecność w tym miejscu pozwalała jej poznać legendarną Hanię osobiście. — „Żyła lat dwadzieścia osiem… tylko sześć dłużej niż ja mam teraz…”

Schyliła się nad grobem, by pozrzucać liście z popękanej płyty. Majk, który ustawił i ustabilizował wózek pana Szczepana na brzegu alejki, natychmiast rzucił się do pomocy.

— Poczekaj, Iza, zaraz wyniosę to na śmietnik — zadeklarował, zgarniając liście i gałązki na jedno miejsce. — Tylko pozbierajmy to i wpakujmy do tej reklamówki po zniczach, żeby się nie rozsypywało. Uważaj, żebyś się nie pobrudziła — dodał, ze znaczącym uśmiechem wskazując na jej strój. — Masz piękny płaszcz, chyba nowy?

— Aha — odwzajemniła mu uśmiech, wypakowując znicze z reklamówki i posłusznie wrzucając do niej liście, gałązki i inne śmieci. — Kupiłam taki, jaki ty sam kiedyś mi doradziłeś. Pewnie już nie pamiętasz, ale…

— Pamiętam — skinął głową, przytrzymując reklamówkę i również pakując do niej liście. — Właśnie w czymś takim cię widziałem, sam nie wiem czemu. I nie pomyliłem się, bo ten krój i kolor jest dla ciebie w sam raz. Wyglądasz w tym prześlicznie, elfiku.

— Dziękuję — odparła cicho.

W ciągu kilku minut udało im się zebrać leżące na płycie liście, które Majk wyniósł na śmietnik wskazany mu przez pana Szczepana. Iza natomiast zajęła się układaniem kwiatów i ustawianiem lampek, których wybrała aż osiem, w różnych rozmiarach lecz w tym samym białym, opalizującym kolorze. Kiedy zapalili je kupioną przez Majka zapalarką do zniczy i poustawiali wśród pokrywających całą płytę nagrobną kwiatów, efekt był nieporównywalny do tego, co zastali wcześniej.

— Jak ci się podoba, Szczepciu? — zapytała wesoło Iza, schylając się do wzruszonego staruszka i poprawiając mu przekrzywiony szalik. — Hania ma dzisiaj wystrój jak królowa!

— Jak królowa — przyznał pan Szczepan, kiwając głową, zapatrzony w tabliczkę z nazwiskiem Hani. — Moja Hanusia…

— Powinniśmy umieścić tutaj jej zdjęcie — stwierdziła Iza, przyglądając się krytycznym wzrokiem skromnemu krzyżowi. — Najlepiej to, które masz w ramce przy łóżku, to, na którym Hania jest w koku i w białej bluzeczce. Trzeba by zamówić kopię w porcelanie i zamiast tej tabliczki zrobić taką porządną, z kamienia. Krzyż wystarczy tylko odmalować, ale ta tabliczka jest koszmarna… No, ale okej, to są drobiazgi. A teraz cicho, skupienie! — zarządziła, wyprostowując się i stając za wózkiem pana Szczepana. — Modlimy się za Hanię.

Uroczysta modlitwa za zmarłych była zawsze momentem koronującym jej pobyt na grobie rodziców, dlatego odmawiała ją na sam koniec, po uprzątnięciu grobu i ozdobieniu go kwiatami. Teraz również, zgodnie z tą procedurą, przeżegnała się i wpatrując się w skupieniu w napis na tabliczce, odmówiła modlitwę, gorąco polecając Bogu duszę Hani.

„I jeszcze proszę, żeby Szczepcio miał spokój w sercu” — modliła się w myślach, kładąc dłoń w brązowej skórzanej rękawiczce na oparciu jego wózka. — „Żeby pobył tu z nami jak najdłużej i był na tyle szczęśliwy, na ile można w jego sytuacji…”

Pan Szczepan również milczał, zapatrzony w ten sam punkt co ona. Skupioną i poważną minę miał także Majk, jednak on najszybciej oderwał wzrok od grobu Hani i dyskretnie przeniósł go na rozświetloną blaskiem zniczy twarz Izy.

„A potem niech ją spotka w niebie, taką samą, jaka była, kiedy ją stracił” — myślała dalej Iza, uśmiechając się łagodnie do tej wizji. — „I swojego synka, którego nigdy nie było mu dane zobaczyć… On tam przecież jest ze swoją mamą, oboje na niego czekają…”

Drgnęła lekko, poczuwszy dotyk Majka, który przysunął się do niej, przystanął obok nad głową siedzącego w wózku staruszka i ostrożnie objął ją ramieniem. Zerknęła na niego z uśmiechem i pozwoliła mu na ten gest, również obejmując go jedną ręką w pasie i opierając lekko głowę o jego ramię. Zapanowało milczenie przerywane tylko odległymi nawoływaniami ludzi krzątających się wśród innych grobów. Było już ciemno, temperatura coraz bardziej spadała wraz z pogłębianiem się zmroku. Znicze płonęły jasnym światłem… z ust leciała para… grób Hani tonął w białych kwiatach i zielonych świerkowych gałązkach…

Przez głowę Izy przebiegła ulotna myśl, że dziś są tu we trójkę nie tylko jako przyjaciele, ale niemalże jak rodzina… rodzina zgromadzona na cmentarzu, by w milczeniu uczcić pamięć drogiej zmarłej. A potem druga, jeszcze bardziej krucha i nieśmiała myśl, że właśnie tak jest dobrze… i że dziś, w ten zimny jesienny wieczór, na cmentarzu, nad grobem kobiety, której nigdy nie widziała i która odeszła z tego świata kilkadziesiąt lat przed jej narodzinami, czuła się spokojna jak rzadko kiedy… i taka dziwnie szczęśliwa…

Oboje z Majkiem stali nieruchomo za plecami pana Szczepana, wpatrzeni z poważnymi minami w miejsce wiecznego spoczynku Hani. Trzeba było już powoli kończyć tę wizytę… odwieźć staruszka do domu, podać mu leki, a potem biec do pracy, za godzinę Iza miała zacząć swoją zmianę… Majk powinien tam być jeszcze wcześniej, odprowadzić vana, który w każdej chwili mógł się przydać w firmie… Tak, trzeba było już się zbierać. Jednak żadne z nich nie poruszało się. Mijały kolejne minuty, a oni dalej stali jak zaczarowani, objęci, nieczuli na mróz, który coraz bardziej szczypał ich w policzki, z oczami pełnymi blasku padającego od płonących zniczy. Czas był nieważny, zresztą… jakby się zatrzymał. A może w ogóle nie było czasu? Czym bowiem były te wszystkie goniące ich obowiązki i ten pęd codzienności wobec monumentalnej ciszy nad grobem młodej kobiety, w którym zamknęło się tyle niespełnionych planów i nadziei? Czym było to wszystko wobec owego cichego, nie wiadomo skąd płynącego szczęścia, które grzało piersi niczym blask płonącego ogniska w mroźny zimowy wieczór? Tak… jeszcze tylko kilka chwil… Jak pięknie płoną te znicze…


Znicze płonęły równo, osłonięte od wiatru, który jak zawsze hulał po korytkowskim cmentarzu. Skończywszy modlitwę za zmarłych, Iza wpatrywała się jeszcze przez kilka chwil w słabo widoczne w mroku zdjęcia rodziców, po czym z westchnieniem schyliła się, by poprawić przekrzywiony wieniec z jodłowych gałęzi i chryzantem. Stojąca obok niej Agnieszka natychmiast rzuciła się do pomocy.

— No już, jest super — uśmiechnęła się Iza. — Dzięki, że pomogłaś mi przytaszczyć to wszystko, Aga. Nie jest ci zimno? — dodała z troską, zerkając na sfatygowaną i zbyt lekką, jej zdaniem, kurtkę Agnieszki, pod którą rysował się już dość wyraźnie zaokrąglony brzuch. — Żebyś się tylko nie przeziębiła…

— Nie, Izunia, jest super — odparła uspokajająco Agnieszka. — Mam pod spodem gruby sweter, mama mi pożyczyła. W moje własne ciuchy to już prawie się nie mieszczę.

Był czwartkowy wieczór przed dniem Wszystkich Świętych, Iza od wczesnego popołudnia była w Korytkowie. Zgodnie z ustaleniami, jakie już od kilku tygodni miały poczynione z Amelią, chciała osobiście zająć się przedświątecznym przygotowaniem grobu rodziców i w tym celu przyjechała najwcześniejszym pociągiem, jaki tylko ruszał tego dnia z Lublina w jej strony. Ponieważ w rozbudowanym sklepie Amelia i Robert mieli dział z towarami przemysłowymi i w tym okresie w ofercie posiadali również znicze oraz sztuczne ozdoby nagrobne, część planowanych przedmiotów Iza wzięła od nich, na sezonowym stoisku pod cmentarzem dokupując tylko żywe kwiaty.

Jednak objętość rzeczy do przeniesienia była tak duża, że dziewczyna szybko zorientowała się, iż będzie potrzebować pomocy. Zgłosiła się do niej gorliwie Agnieszka, która od miesiąca pracowała u Amelii jako sprzedawczyni na stanowisku przemysłowym i której wsparcie Iza przyjęła bez wahania. Ponieważ dział przemysłowy kończył pracę o osiemnastej, zjadła z rodziną obiad i dopiero po tej godzinie, już po zapadnięciu zmroku, w towarzystwie Agnieszki ruszyła na cmentarz, gdzie we dwie szybko uporały się z uprzątnięciem i tak zawsze zadbanego grobu państwa Wodnickich oraz ozdobieniem go kwiatami, jodłowymi wieńcami i zniczami.

— Aga, bardzo dziękuję ci za pomoc — powiedziała Iza, kiedy wyszły z rozświetlonego milionem światełek cmentarza i ruszyły przez ciemne pola w stronę zabudowań Korytkowa. — Mam trochę wyrzuty sumienia, nie powinnam narażać cię na taki dodatkowy wysiłek…

— No co ty, Iza — pokręciła głową Agnieszka. — To dla mnie żaden problem, zawsze bardzo chętnie ci pomogę. A co do tego — niechętnym ruchem ręki wskazała na swój brzuch — to nie mam zamiaru się z tym cackać. Trzeba pracować, to trzeba i koniec.

Iza westchnęła, ze smutkiem zerkając na zaciętą minę, którą Agnieszka przybierała za każdym razem, gdy wspominała o noszonym pod sercem dziecku. Choć rozumiała ów żal względem mężczyzny, który ją skrzywdził, nie mogła pojąć jej nienawiści do niewinnego nienarodzonego stworzenia, którego była matką. Przez kilka minut szły pośpiesznym krokiem, w całkowitym milczeniu, osłaniając się przed wzmagającym się zimnym wiatrem.

— Będę już skręcać do siebie — powiedziała cicho Agnieszka, kiedy doszły do pierwszego skrzyżowania między zabudowaniami wioski. — Tędy mam najbliżej. To cóż… trzymaj się, Izunia. Pewnie już się nie zobaczymy, bo sklep otwieramy dopiero w poniedziałek, a ty już wtedy wrócisz do Lublina.

— Tak, jadę w niedzielę wieczorem — przyznała Iza.

— Mam nadzieję, że miło spędzisz czas z rodziną — ciągnęła Agnieszka, wyciągając ręce w wyświechtanych dzianinowych rękawiczkach, by ująć jej dłonie, które uścisnęła gorączkowo, jakby z obawą, że Iza je wycofa. — Tak bym chciała dłużej z tobą pobyć, porozmawiać… Ale nie będę już zajmować ci czasu.

— Poczekaj, Aga — zatrzymała ją Iza, którą w tym momencie uderzyła myśl, że może to byłaby dobra okazja, by porozmawiać z nią o dziecku i choć odrobinę popracować nad zmianą jej nastawienia. — Jeśli chcesz, możemy pogadać z godzinkę. Tylko musiałybyśmy pójść do domu, bo tu zimno jak diabli. Może pójdziemy do ciebie? Mamy stąd dwa razy bliżej niż do mnie.

— Poszłabyś do mnie, Iza? — szepnęła zaskoczona Agnieszka, a oczy rozbłysły jej taką radością, że Izie zrobiło się ciepło na sercu.

— Pewnie, że tak — zapewniła ją wesoło. — Mam cały wolny wieczór. Obiecałam Melci, że wrócę na kolację, ale dzisiaj mamy ją jeść późno. Oboje z Robertem pojechali do Małowoli, mają tam jakąś pilną rzecz do załatwienia i dopiero po dwudziestej pierwszej będą w domu. Więc jeśli zaprosisz mnie na herbatę…

— Jeśli cię zaproszę? — powtórzyła drżącym głosem Agnieszka. — Od ponad dwóch lat marzę o tym każdego dnia! Dziękuję ci, Iza. Jesteś taka kochana…

W spontanicznym geście ścisnęła znów jej dłonie i podniosła ręce, by ją objąć, jednak zatrzymała się, jakby onieśmielona eleganckim strojem Izy, który jaskrawo kontrastował z jej własnym, skromnym i podniszczonym ubraniem. Wyczuwszy tę intencję, Iza sama objęła ją i przytuliła, wyczuwając przy tym wyraźnie powiększony i twardy brzuch Agnieszki.

— No już! — powiedziała wesoło. — Lecimy do ciebie, poczęstujesz mnie herbatą, a ja odwdzięczę ci się innym razem. I pogadamy sobie z godzinkę, chciałabym zapytać cię o kilka rzeczy… Kurczę, ależ tutaj wieje! Biegniemy, Aga, nie chcę, żebyś zmarzła, coś mi się wydaje, że spadło już poniżej zera!


— Macie tu herbatę, dziewczynki — powiedziała pani Kmiecikowa, wnosząc do pokoju Agnieszki tacę z herbatą. — Żadnych ciasteczek do tego nie mamy, wybacz, Izunia… jeśli dalej mogę tak na ciebie mówić — zreflektowała się, zerkając z niepokojem na eleganckie ubranie gościa. — Taka dama się z ciebie zrobiła, że ja już teraz sama nie wiem, czy nie powinnam mówić na pani

— No gdzież! — roześmiała się Iza. — Co też pani opowiada! Przecież ja się wcale nie zmieniłam, ubranie nic nie znaczy!

— Piękna z ciebie dziewczyna wyrosła — stwierdziła z podziwem matka Agnieszki, przysiadłszy na brzegu tapczanu. — I taka dobra… i ty, i twoja siostra… obie takie dobre dziewczyny jesteście! Takie sprytne i zaradne, z głową do interesu… I nic się nie wywyższacie, nie chodzicie z nosem do góry, tylko jeszcze człowiekowi w nieszczęściu pomożecie… Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, to jest święta prawda. Ech! — westchnęła, spoglądając z zafrasowaniem na siedzącą cicho ze spuszczoną głową córkę. — Bo i kto by pomyślał, że na nas takie nieszczęście spadnie…

— Ależ co pani mówi — pokręciła głową Iza, przysiadając się bliżej do Agnieszki i obejmując ją ramieniem w ochronnym geście. — Jakie znowu nieszczęście? Że wnuka albo wnuczkę pani będzie miała, to nieszczęście?

— A co, może mam mówić, że to szczęście? — westchnęła pani Kmiecikowa. — Że mi jedyna córka z nie wiadomo czyim brzuchem do domu wróciła, studiów nie skończyła, życie zmarnowała… to ja mam się z tego cieszyć? No pomyśl, Iza… ty dobra dziewczyna jesteś, Agusi pomagasz, to przy tobie mogę mówić szczerze. Jak tu się cieszyć z takich rzeczy? Ja to ja… ale mój Andrzej to się tak załamał, że doktor leki musiał mu przepisać. Na serce i na głowę, że to niby depresja. Mój Boże… na co to nam przyszło na stare lata…

— Niech pani tak nie mówi — przerwała jej surowo Iza, czując, że Agnieszka cała drży i z trudem tłumi płacz. — Tak nie wolno. Zdarzyło się to, co się zdarzyło, mogło być lepiej, ale żeby zaraz robić z tego nieszczęście? I jakie to nieszczęście? Nieszczęście to przeżyła moja mama, jak tata zginął w wypadku. To był dopiero powód do rozpaczy! A że wnuk się państwu urodzi, nawet i nieślubny, to tylko trzeba się cieszyć, a nie wpadać w depresję, bo to przecież nowe życie i nowa nadzieja. Jeszcze pani zobaczy, jak wam wszystkim na starość pomoże. Po co pani tak Agę nastawia? Tak nie wolno mówić do kobiety w ciąży. Nie wolno!

— No tak… no tak… — wyszeptała zawstydzona pani Kmiecikowa, mnąc w palcach fałdę swojej spódnicy. — Ale żeby jeszcze ludzie tak nie gadali…

— I co z tego, że gadają? — wzruszyła ramionami Iza. — Niech sobie gadają, jak nic innego nie mają do roboty. Gadanie ludzkie zawsze było i będzie, nie trzeba się tym przejmować. To dzieciątko niczemu nie zawiniło i trzeba je przyjąć na świecie z miłością, a nie jak intruza — dodała, mocniej przytulając do siebie Agnieszkę i kładąc jej ostrożnie dłoń na brzuchu. — A studia Aga jeszcze skończy, spokojnie… Ja też na dwa lata musiałam zostać w domu, bo tak się ułożyło życie. I co z tego? Nic straconego. Byle było zdrowie, trochę grosza i spokój w domu. Zawsze jakoś będzie, dobrzy ludzie pomogą… Co się państwo jakimś głupim gadaniem przejmują?

— Oj, Izunia, gdybyś ty wiedziała! — pokręciła głową matka Agnieszki. — Jak raz do nas po mszy podeszły te dwie żmije… i jak zapytały się mnie, kto to córce bękarta zrobił i czy przypadkiem nie ktoś z Korytkowa, bo już zakłady chodzą po wsi na ten temat… to mój mąż tak się zdenerwował, że aż mu oddech zatkało! A ja to się tylko popłakałam…

— Głupi ludzie! — oburzyła się Iza. — Głupi i bez serca! Zakłady! Kto tak pani powiedział?

— A ta jędza Maliniakowa i ta druga… Krzemińska — odparła z westchnieniem pani Kmiecikowa. — Ta to jeszcze mi przygadywała, jak to córki nie umiałam wychować, a jej syn to taki wspaniały… i że jak to dobrze, że ją kiedyś rzucił, bo dopiero teraz widać, co jest warta.

Iza zbladła. Agnieszka podniosła głowę i spojrzała stanowczo na matkę.

— O tym nie mów, mamo — powiedziała drżącym głosem. — Na mnie możesz gadać, co chcesz, zasłużyłam sobie. Ale nie mieszaj w to Krzemińskich.

— A dlaczego? — zdziwiła się pani Kmiecikowa. — To już nie wolno człowiekowi powiedzieć, co mu na sercu leży? Prawda, Izunia? — zwróciła się do milczącej ze ściśniętym sercem Izy. — Sama powiedz, jak można tak sąsiadowi o jego dziecku przygadywać? A tej Krzemińskiej to już w ogóle od pieniędzy w głowie się poprzewracało! Chodzi tylko i rozpowiada, jakie to królewskie zaręczyny urządzają w Sylwestra młokosowi… Szampan będzie prosto z Francji, kawior, dziczyzna, goście z połowy kraju… Bo jej przyszła synowa to córka jakiegoś polityka. No wiadomo, wyższa sfera i duże pieniądze…

— Mamo! — upomniała ją Agnieszka, zerkając z niepokojem na pobladłą, milczącą Izę.

— No co? — obruszyła się kobieta. — Przecież nie mówię nic na ciebie. O Krzemińskich tylko opowiadam, jacy to z nich, tfu!… wielcy państwo się zrobili. A w butach dalej słoma! Teraz jak postawili ten hotel, to już tak im woda sodowa do głowy uderzyła, że rzadko kogo zauważają na ulicy. Sama wiesz, Agusia, że ostatnio ten ich młody nawet nam się nie ukłonił. Taki królewicz! Tyle lat razem do szkoły chodziliście, ja na wywiadówkach z jego matką co raz to się widziałam… a teraz już nie znają nas, bo nie ten świat!

— Mamo, proszę… — jęknęła Agnieszka. — Nie mówmy już o nich!

— Tej Krzemińskiej tak się we łbie przewróciło, że jeszcze mnie poucza! — rozgorączkowała się jej matka. — Że to niby córki nie umiałam wychować! Co poradzę, że tak wyszło… no co? Nic! A ona to niech się jeszcze tak nie przechwala, bo ten jej synalek wcale nie lepszy! Może i bogatą żonę będzie miał, ale to jeszcze nic nie znaczy…

— Mamo…

— A wy tam, Izunia, uważajcie na nich z siostrą i szwagrem — ciągnęła z zaciętą miną Kmiecikowa. — Bo ja słyszałam, że kupiliście tę łąkę od Andrzejczakowej, a Krzemińscy właśnie tam mają plan pobudować dom dla syna! Naprzeciwko hotelu, żeby miał blisko, bo to on tam ma zarządzać i prowadzić biznes. Krzemińska już po cichu mówi, że Staweccy nie chcą im tej działki sprzedać, ale oni na głowie staną, żeby ich stamtąd wykurzyć!

Iza poderwała się z miejsca blada jak prześcieradło.

— Co takiego? — wyszeptała.

— Mamo, prosiłam! — zawołała żarliwie Agnieszka, również podrywając się na równe nogi. — Widzisz, co narobiłaś! Po co o tym opowiadasz?

— No… a co? — zmieszała się pani Kmiecikowa, przenosząc zdziwiony wzrok z córki na Izę i z powrotem. — Przecież to żadna tajemnica, wszyscy o tym gadają…

— No tak — westchnęła Iza i zrezygnowana opadła z powrotem na swoje miejsce na tapczanie Agnieszki. — Przepraszam. Nie wiedziałam, co gadają, jestem w Korytkowie dopiero od paru godzin i nie zdążyłam jeszcze porozmawiać o tym z siostrą… A sama przed chwilą mówiłam pani, że gadaniem nie ma się co przejmować — uśmiechnęła się blado, sięgając po swój kubek z herbatą i upijając niewielkiego łyka. — Siadaj, Aga, napij się herbaty, bo wystygnie.

Pani Kmiecikowa pokręciła z zafrasowaniem głową, po czym podniosła się i wycofała w stronę drzwi.

— To ja już idę, dziewczynki — oznajmiła zachowawczo. — Co ja tam będę wam gadać, pewnie chcecie sobie same posiedzieć, tak dawno Iza u nas nie była…

Po wyjściu matki Agnieszka przysiadła się bliżej do Izy, załamując ręce.

— Tak cię przepraszam, Izunia! — powiedziała gorączkowo. — Nie wiem, co mamę napadło, żeby o tym wszystkim gadać, ona kompletnie nie ma wyczucia…

— Nic nie szkodzi, Aga — odparła łagodnie Iza, starając się opanować burzę z piorunami, która szalała w jej duszy na myśl o domu Michała i Sylwii wybudowanym na łące Andrzejczakowej przyległej do jej rodzinnej posiadłości. — Mela i tak wszystko by mi opowiedziała, więc to nie robi mi wielkiej różnicy. Wszystkiego bym się dowiedziała prędzej czy później… Powiedz mi lepiej coś o maluszku — dodała łagodniej, znów kładąc dłoń na jej brzuchu. — To już szósty miesiąc, prawda? Dobrze liczę?

— Aha, szósty — mruknęła niechętnie Agnieszka.

— I co, wszystko w porządku? — zagadnęła ciepło Iza, udając, że nie zwróciła uwagi na ten nieprzyjazny ton. — Robiłaś badania?

— Robiłam — odparła pochmurno. — Wszystko jest okej, dziecko zdrowe, nawet płeć lekarz chciał mi podać, bo podobno już widać na USG. Ale nie chciałam.

— Wolisz mieć niespodziankę? — uśmiechnęła się Iza.

— Nie — zaprzeczyła twardo Agnieszka. — Po prostu nie obchodzi mnie to. Będzie, co będzie, wszystko mi jedno.

Iza pokręciła głową ze smutkiem, nadal delikatnie gładząc dłonią jej brzuch.

— Aga, nie mów tak — powiedziała cicho. — Przecież ono nic niewinne… A jakbyś znała płeć, mogłabyś przygotować sobie powoli wyprawkę, imię mogłabyś obmyślić…

— Obmyślam — zapewniła ją z zaciętą miną Agnieszka. — Szukam dla każdej płci najokropniejszego, jakie tylko może być. Mam już kilka typów.

— Aga, przestań! — zniecierpliwiła się Iza. — Ja już nie mogę tego słuchać! Zabraniam ci tak mówisz, słyszysz?

— Okej — szepnęła Agnieszka, spuszczając pokornie głowę. — Przepraszam, Iza… już nie będę. Chociaż to i tak nic nie zmieni. Nic na to nie poradzę, uwierz… nie umiem.

— No dobrze — westchnęła Iza. — A powiedz mi, rusza się już? Czujesz, jak kopie?

— Czuję — skinęła głową Agnieszka. — Zwłaszcza w nocy.

— I to nie robi na tobie żadnego wrażenia? — nie mogła uwierzyć Iza, przypominając sobie pełne blasku szczęścia oczy Lodzi, kiedy czuła, jak w jej brzuchu rusza się maleńki Edzio.

— Żadnego — szepnęła Agnieszka.

Iza zamilkła na dłuższą chwilę, przyglądając jej się z mieszaniną niedowierzania i współczucia. Choć nie mieściło jej się w głowie, jak można do tego stopnia emocjonalnie odrzucić własne dziecko, w postawie Agnieszki widziała przede wszystkim żal i rezygnację, które od sierpnia, kiedy to widziały się ostatnio, nie ustąpiły ani o jotę. Z relacji Amelii wynikało, że Agnieszka była bardzo dobrym pracownikiem, oddanym i ofiarnym, jednak nie widać było w niej ani krzty owej radości z życia, która kiedyś aż w niej buzowała. Iza pomyślała jednak, że to nic dziwnego, skoro nawet we własnym domu dziewczyna nie miała bezwarunkowego wsparcia, bo rodzice bardziej martwili się o to, co ludzie powiedzą, niż o dobro córki i przyszłego wnuka.

— Biedactwo! — westchnęła, przytulając ją do siebie. — Biedni jesteście oboje, i ty, i to małe… Gdybyś je pokochała i cieszyła się z niego, byłoby ci dużo lżej. Ale rozumiem cię, Aga… na ile mogę, to rozumiem. I nie zostawię cię z tym samej, obiecuję.

— Dziękuję, Iza — odparła cichutko Agnieszka. — Ja sobie jakoś już powoli radzę, przecież wiesz. Dzięki wam przynajmniej z kasą już nie mam takich problemów jak wcześniej. Ale dziękuję ci za wsparcie moralne, bo tego nie mam prawie wcale. Gdyby nie ty i Amelia, to ja bym chyba… rzuciła się pod jakiś pociąg — wyszeptała. — Jeszcze teraz zastanawiam się czasami, czy tego nie zrobić…

— Aga, co ty wygadujesz! — pokręciła głową Iza. — Nie wiesz, co mówisz, pojęcia nie masz! Niech ci takie myśli nawet nie przychodzą do głowy! Życie jest piękne, nawet jak jest ciężko i wydaje się, że nie ma już nadziei. Zawsze warto żyć, zawsze! Zapamiętaj sobie te słowa, bo zobaczysz, że jeszcze kiedyś sama z siebie przyznasz mi rację.

Agnieszka pokręciła tylko głową przecząco.

— Ja wiem, co mówię, Aga — podjęła z naciskiem Iza. — Życie bywa koszmarne, ale i tak jest wartością, zwłaszcza gdy ma się dla kogo żyć… Najgorsza jest samotność, a ty dzięki temu maluchowi nigdy nie będziesz samotna. Rozumiesz to? Pewnie jeszcze nie… Teraz nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jakie to jest szczęście! Posłuchaj… opowiem ci coś. Opowiem ci o moim przyjacielu, który ma już osiemdziesiąt trzy lata i od pół wieku jest samotny. To jest taki mój przyjaciel z Lublina, poznaliśmy się rok temu. Ma na imię Szczepan…

— Szczepan! — prychnęła mimowolnym śmiechem Agnieszka. — Jakie paskudne imię!

— Dlaczego? — zdziwiła się Iza. — Ja tak wcale nie uważam. Imię jak każde inne, a do tego ma całkiem fajne zdrobnienia. Ja nazywam go Szczepcio, a jego żona mówiła na niego Pepuś.

— Pepuś! — roześmiała się Agnieszka. — Ale głupio!

— Wcale nie głupio — obruszyła się lekko Iza. — No, ale mniejsza o to… Opowiem ci jego historię, żebyś zobaczyła, jakie nieszczęścia mogą spaść na człowieka, a ten człowiek jednak jakoś dalej żyje i nie myśli o rzucaniu się pod pociąg. No, czekaj… dolejemy sobie herbaty, trzeba wypić, bo już prawie zimna… i posłuchaj tej historii, bo naprawdę warto.


— Tak, Izunia — westchnęła Amelia, podając siostrze sól, którą ta nerwowym ruchem posypała sobie ogórka na kanapce. — Nie chciałam mówić ci tego od razu, żeby nie psuć ci humoru, ale i tak planowaliśmy z Robim opowiedzieć ci to wszystko… tylko że raczej na sam koniec, w niedzielę, żebyś spędziła z nami święta w jak najlepszym humorze. No i widzisz, jak to jest… Ludzie już gadają i nic się nie ukryje.

— Opowiedzcie mi, jak to było — poprosiła Iza, odkładając kanapkę na brzeg talerza. — Jak oni się dowiedzieli, że to wy kupiliście działkę?

— Po prostu przestaliśmy się z tym kryć — wyjaśnił spokojnie Robert. — Sklep po rozbudowie ruszył pełną parą, więc pomyślałem, że trzeba powoli zabrać się za działkę. Już w wakacje złożyłem wniosek o przekształcenie jej na budowlaną, bo od tego trzeba było zacząć. Akurat w tym przypadku spełniamy wszystkie warunki, żeby dostać zwykłą WZ-tkę, Andrzejczak już dawno odrolnił grunt ze względu na to, że tam jest dużo kamieni. No i dwa tygodnie temu przyjechał rzeczoznawca z gminy, żeby posprawdzać, czy wszystko w terenie zgadza się z tym, co jest w dokumentach. Pokazałem mu ziemię, pomierzył sobie wszystko… i jak możesz się domyślić, miejscowe sokole oczy już wypatrzyły, co trzeba. Zaraz na drugi dzień wieczorem miałem wizytę starego Krzemińskiego.

— I to nie była przyjemna wizyta — dodała ponuro Amelia.

— E, nie przesadzaj, kochanie — uśmiechnął się Robert. — Zaczęło się przecież bardzo miło. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że kiedyś będę dla Krzemińskiego takim równorzędnym partnerem do rozmowy! — prychnął, zwracając się do Izy. — Ty, Iza, chyba nie pamiętasz albo nawet nie wiesz, jak on mnie kiedyś potraktował… dokładnie dwa lata temu to było… wtedy, co tak ciężko było z kasą na przełomie jesieni i zimy, więc poszedłem do niego poprosić o czasowe zatrudnienie w Małowoli, w tym ich motelu…

— Ona nic nie wie, Robciu — pokręciła głową Amelia. — Nie chciałam jej tego opowiadać, była wtedy taka przygnębiona… Po co miałam ją dobijać?

— No to nie ma sensu nawet do tego wracać — machnął ręką Robert. — W każdym razie nikt nigdy bardziej nie zmieszał mnie z błotem niż Krzemiński. Do końca życia nie zapomnę, jak powiedział mi, że nie potrzebuje u siebie żebraków.

Blada jak ściana Iza oparła się mocniej o krzesło i z trudem przełknęła ślinę, starając się zachować spokojną, obojętną twarz. Również twarz Amelii ścięła się i oblekła cieniem na wspomnienie tamtego upokorzenia.

— Zostaw to już, Robciu — poprosiła cicho. — Najlepiej w ogóle o tym nie pamiętać.

— Racja — zgodził się Robert, dolewając sobie herbaty, do której wrzucił kostkę cukru i zamieszał stanowczym ruchem dłoni. — I tak skorzystaliśmy na tym, że postawił obok hotel. Tak czy inaczej przyszedł tutaj zaraz na drugi dzień po tym rzeczoznawcy i zapytał o działkę. Bardzo grzeczny był, nie, Mel? Jak nie on! — zaśmiał się lekko. — Traktował mnie tym razem jak poważnego kontrahenta… Ale nie patyczkował się, tylko wprost zapytał, ile chcemy za tę ziemię, bo on jest zdecydowany ją odkupić. Mówiliśmy ci kiedyś, Iza, że on chciał ją już dawno kupić od Andrzejczakowej, ale ona nie chciała mu sprzedać…

— Inaczej — sprostowała Amelia. — Powiedziała mu, że owszem, sprzeda, ale za sto tysięcy, czyli pięć razy drożej niż nam.

— No tak — skinął głową Robert. — To był bardzo chytry wybieg, bo z góry było wiadomo, że Krzemiński w życiu nie zgodzi się na taką cenę, więc chodziło jej tylko o to, żeby się z nim podrażnić. On to doskonale wyczuł, sam mi to powiedział. Obsmarował tę biedną Andrzejczakową, jakby to nie wiadomo jaka wiedźma była, a tak między nami, to ona miała swoje powody, żeby z nim nie gadać.

— Ale to już nie nasza sprawa, Robciu — przerwała mu Amelia. — Tyle tylko, że my ze swojej strony obiecaliśmy jej, że nie odsprzedamy działki Krzemińskim. Pod tym warunkiem w ogóle nam ją sprzedała i nawet opuściła cenę. Pamiętasz, Iza? Mówiłam ci to wszystko.

— Pamiętam — szepnęła Iza.

— Otóż to — podjął Robert. — Więc z góry było wiadomo, że nie mogę zgodzić się na sprzedaż tej ziemi Krzemińskiemu, a jednocześnie nie wypadało mi wygadać mu, dlaczego. On z kolei przez pół godziny opowiadał mi o swoich planach. Już dawno miał ochotę na tę działkę, bo chce postawić na niej dom dla syna… i synowej, bo, jak już pewnie wiesz, Iza, ten ich młody niedługo się żeni.

— Zaręcza się dopiero — doprecyzowała Amelia. — Ożenić ma się po studiach, w tym roku zaczął magisterskie. Ale za jakieś półtora roku Krzemińscy już planują weselisko na całe Korytkowo. I do tego czasu chcą mu postawić ten dom.

Przed oczami Izy zatańczyły cienie. Z całej siły zagryzła zęby, a paznokcie jednej dłoni wpiła w ciało drugiej, by choć przez chwilę poczuć fizyczny ból, na którym mogłaby się skupić. Bezskutecznie. W jej pamięci odezwały się echem słowa Michała z ich majowego spotkania na lubelskiej starówce. Ojciec by jej dał nawet dziesięć patyków więcej ponad wartość, bo nie powiem, zależy nam na tej ziemi… dla nas to jest dość gardłowa sprawa

— Ale to na jedno wychodzi, Melu — wzruszył ramionami Robert. — Półtora roku to niedługo, budowa domu przecież zawsze swoje trwa. Tak czy siak dla niego sprawa zakupu tej ziemi jest bardzo pilna, bo chcą zacząć jak najszybciej. Zresztą nie wiem, dlaczego stary Krzemiński uparł się, że chce budować właśnie tam. Jakby mało miał dookoła innych działek… Tak czy inaczej ja mu odmówiłem. Uznałem, że nie będę zwodził go i przetrzymywał, tylko zakończę sprawę jasno i powiem, że nie sprzedam tej ziemi.

— Możesz sobie wyobrazić, jaki był zdziwiony — dodała Amelia, zwracając się do siostry. — Nie mógł zrozumieć, dlaczego nie chcemy się dogadać, bo on dałby nam za to trzydzieści, a nawet trzydzieści pięć tysięcy.

— A ja powiedziałem, że w ogóle nie będę rozmawiał o cenie, bo nie sprzedam gruntu i już — ciągnął Robert. — I przyznaję, że jako tamten żebrak sprzed dwóch lat miałem nawet z tego pewną satysfakcję. Tylko że Mela strasznie się zdenerwowała, a tego akurat nie chciałem.

— No bo jak miałam się nie zdenerwować? — westchnęła Amelia. — Mówię ci, Iza, jaka była jazda! Jak tylko Krzemiński zorientował się, że Robi nie żartuje, to zrobił taką scenę, że aż się wystraszyłam. Zaczął się odgrażać, krzyczeć, że on nam pokaże, gdzie nasze miejsce, że jak swoich prawników uruchomi, to z torbami pójdziemy… A potem wyszedł i trzasnął drzwiami, jak ostatni cham.

— O Boże — szepnęła zdruzgotana Iza, przeciągając dłonią po pobladłym czole.

— E, nie martw się, Iza. On nic nie może nam zrobić — zapewnił ją uspokajającym tonem Robert. — Wszystkie dokumenty mamy czyste, zadbaliśmy o to razem z Andrzejczakową i jej notariuszem. Spryciara z góry spodziewała się takiego numeru, więc dopięliśmy każdy szczegół i mamy papiery, że mucha nie siada. Tyle tylko, że z Krzemińskimi teraz jest otwarta wojna. No, ale trudno, nic na to nie poradzimy. My daliśmy Andrzejczakowej słowo, a oni już za bardzo się przyzwyczaili, że są królami okolicy i wszystko zawsze idzie po ich myśli. Zresztą bez przesady, że muszą koniecznie mieć akurat naszą ziemię. Niech kupią sobie od Klimków ten kawałek pola za hotelem, tam też można odrolnić i postawić dom.

— A my będziemy robić swoje — dodała stanowczo Amelia. — No, ale jedz, Izunia… przecież ty jeszcze nic nie tknęłaś! Nie przejmuj się sprawą tej łąki, już my z Robciem wszystko ogarniemy. Takie jest życie, że czasami zdarza się konflikt, nic na to nie poradzimy. No, jedz, jedz, kochanie… dolać ci herbatki? Widać, że jesteś bardzo zmęczona. Ale co się dziwić? Od rana na nogach, podróż, cmentarz… Musisz dzisiaj wcześniej położyć się spać!


Cisza i ciemność, od których Iza, mieszkając w mieście, mocno się już odzwyczaiła, nie tylko nie sprzyjały zaśnięciu, ale wręcz je uniemożliwiały. W uszach roztrzęsionej dziewczyny, leżącej od kilku godzin na łóżku z szeroko otwartymi oczami, dudniły urywki słów pani Kmiecikowej oraz Roberta i Amelii, które dziś usłyszała i które nie dawały jej spokoju. A więc sprawa zaręczyn Michała z piękną Sylwią była już przesądzona… Dopiero dziś dotarło do niej, jak dalece dotąd łudziła się nadzieją, że to jednak tylko plotki… jak o tamtej córce biznesmena z Grójca… Jak dalece ufała, że sprawa rozmyje się prędzej czy później, podobnie jak wtedy… I jednak nie. Dziś ta cicha nadzieja została boleśnie zabita, a w jej miejsce wrócił piekący ból i zazdrość, nad którą mimo rozpaczliwych prób nagięcia woli nie umiała zapanować.

Krzemińscy chcieli kupić łąkę Andrzejczakowej po to, by postawić na niej dom, w którym Michał miał uwić gniazdko dla swojej przyszłej rodziny. Na działce, którą jak na złość kupili Robert i Amelia, i nie mogli jej odsprzedać, wchodząc w ten sposób w otwarty konflikt z ojcem Michała… A więc Krzemińscy już wiedzieli! I Michał też! Domyślił się na pewno, że wtedy, w maju, Iza nie powiedziała mu prawdy, i to przekreślało ją w jego oczach już na zawsze. Lecz wobec jego zaręczyn to i tak nie miało znaczenia… Teraz najgorsza była myśl o tym, że Michał zamieszka z żoną blisko jej rodzinnego domu. Za każdym razem, kiedy Iza przyjedzie w odwiedziny do Amelii (wiedziała już bowiem, że za nic w świecie nie zamieszka na stałe w Korytkowie), będzie miała bolesną szansę zobaczyć ich razem, a może nawet usłyszeć dobiegający z sąsiedztwa śmiech ich bawiących się dzieci…

„Nie zniosę tego!” — myślała z rozpaczą, pozwalając płynąć łzom, które widocznie nazbierały się od kilku tygodni i dopiero teraz znalazły ujście. — „Mogę się przed tym bronić, wmawiać sobie, co chcę, walczyć ze sobą w trybie terapii… ale ja go nadal tak bardzo kocham! Tak mi źle… tak mi strasznie źle, Michasiu…”

Ocknęła się, sama zdziwiona tym przywołanym bezwiednie zdrobnieniem, którym za inspiracją pana Szczepana nazywała tylko jedną osobę… Majka! Czy pomyślała teraz o nim przez wspomnienie słowa terapia? Zapewne tak… No przecież! Terapia! Obiecała wszak Majkowi, że w chwilach rozpaczy zawsze będzie się odzywać, że przynajmniej wyśle mu smsa… Czy po raz kolejny miała nie dotrzymać obietnicy i na własne życzenie zostać z tym bólem tak potwornie, bezlitośnie sama?

Odruchowo sięgnęła na nocną szafkę po telefon, uaktywniła go i mrużąc oczy od intensywnego światła, zerknęła na godzinę. Była trzecia szesnaście. Środek nocy… Jednak Majk pracował do drugiej, potem musiał pozamykać lokal i dopiero wtedy jechał do domu. Może jeszcze nie zdążył położyć się spać? Zanim dojedzie… zanim wykąpie się i przygotuje do snu… zanim zaśnie… Zresztą jeśli zaśnie mocno, sms i tak go nie obudzi, znajdzie go dopiero rano. Nie ryzykowała wiele…

Roztrzęsionymi palcami otworzyła skrzynkę pocztową, wyszukała prywatny numer do Majka zapisany pod nazwą Szef 2 i wklepała smsa: Źle mi, bardzo źle, Michasiu. Napisz mi coś w trybie terapii, żebym mogła zasnąć, bo zwariuję.

Następnie, nie dając sobie ani chwili czasu na zastanowienie w obawie, by nie skłoniło jej ono do zrezygnowania z tej decyzji, nacisnęła Wyślij i opadła na poduszkę. Na kilka sekund odczuła ulgę, jakby fakt podzielenia się z kimś swym fatalnym stanem ducha sam w sobie był już lekarstwem. Lecz w następnej chwili serce ścisnęło jej się na nowo na myśl, że być może tym smsem przeszkodzi mu nie tylko we śnie… Bo jeśli dziś akurat spotkał się z którąś z tych swoich dziewczyn? Z Kinią, Monią, Wercią czy tą nową Anią… Już dawno tego nie robił, co wieczór był w pracy, więc może właśnie dziś… Zadrżała z niepokoju i aż usiadła na łóżku.

W tej samej sekundzie jej telefon rozświetlił się i nocną ciszę przerwał głośny dźwięk przychodzącego smsa. Zerknęła — pisał oczywiście Szef 2. Gorączkowo otworzyła wiadomość. Mogę zadzwonić? To chyba znaczyło, że był sam. Po raz drugi jej serce ogarnęła ulga i ciepło, a myśl o tym, że Majk jeszcze nie spał (na co wskazywała tak szybka reakcja) i w dodatku chciał z nią rozmawiać bezpośrednio, zadziałała jak kropla leczniczego balsamu na jej cierpiącą duszę. W przebłysku świadomości pomyślała tylko, że musi wyciszyć telefon, by dźwięk przychodzącego połączenia nie zbudził Amelii i Roberta. Co prawda ich sypialnia, czyli dawny pokój Amelii, znajdowała się w przeciwnej części domu, jednak w tak głębokiej ciszy każdy głośniejszy dźwięk mógł niepotrzebnie wybudzić ich z zasłużonego snu.

Wyciszywszy zatem w aparacie dźwięk do zera, odpisała jednym słowem: Tak. Wyświetlacz zgasł, lecz po chwili znów rozbłysnął światłem. Szef 2.

— Halo? — wyszeptała, znów opadając na poduszkę i przyciskając telefon do ucha.

— Co się dzieje, Izulka? — zabrzmiał po drugiej stronie linii łagodny głos Majka. — Tak późno, a ty jeszcze nie śpisz?

— Przepraszam — odpowiedziała zmieszana. — Wiem, że nie powinnam o tej porze… Pewnie budzę cię albo przeszkadzam w czymś ważnym…

— Nie — odparł ciepłym, uspokajającym tonem. — Ty nigdy mi nie przeszkadzasz. Nie zdążyłem jeszcze zasnąć, dopiero co zdążyłem zgasić światło i wskoczyć do wyra… a tu nagle sms od mojego biednego elfika. Co się stało?

Pełne troski słowa, jakimi ją obsypał, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, w ułamku sekundy ukoiły jej wyrzuty sumienia i sprawiły, że uścisk, jaki czuła w sercu, odrobinę ustąpił.

— Na pewno w niczym ci nie przeszkadzam? — upewniła się na wszelki wypadek. — Dopiero przed chwilą pomyślałam, że może nie jesteś sam…

— Jestem sam — zapewnił ją spokojnie. — A ty jesteś przecież u siostry… i skoro potrzebujesz terapii, to zgaduję, że chodzi o jakieś nowości w sprawie twojego Miśka frajera. Zgadłem?

— Tak — wyszeptała, czując, jak ból, który na chwilę ustąpił, wraca do niej jak bumerang.

— Co znowu nawywijał? — w głosie Majka zabrzmiała nutka niepokoju. — Nadal chodzi o te jego planowane zaręczyny z tamtą lalą?

— Tak… ale nie tylko — odparła drżącym półgłosem.

— A o co jeszcze? — zapytał łagodnie. — Mów, skarbie, opowiedz mi wszystko, wywal to z siebie. Widziałaś się z nim?

— Nie — pokręciła głową. — Tylko posłuchałam paru osób, dowiedziałam się różnych rzeczy. I ja już mogę… nie mogę tak dłużej — głos załamał jej się, a łzy znów popłynęły z oczu. — Nie mogę… Ja tak bardzo chciałam nad tym zapanować… starałam się, trzymałam się jakoś… chciałam być silna… Ale dzisiaj znowu mam takiego doła… i z nikim nie mogę nawet otwarcie porozmawiać… To tak boli…

Urwała, gdyż słowa zdusił jej niemożliwy do pohamowania szloch, który wbrew woli wyrwał jej się z piersi. Wolną dłonią przycisnęła sobie usta, żeby stłumić go i nie robić scen, jednak nie potrafiła już zapanować nad pełnym żalu łkaniem, które znów wstrząsnęło całym jej ciałem.

— Iza, Izulka, elfiku maleńki… — szeptał zaniepokojony tak silną manifestacją emocji Majk. — Biedactwo kochane… aż tak cię poturbowało… No dobrze, popłacz sobie trochę, żeby się uspokoić, a potem wszystko mi opowiesz. No, nie hamuj się, ja przecież wiem, jak to boli… wiem, maleńka. Powalczymy z tym, mamy czas do rana… Ech, do diabła, dlaczego mnie tam nie ma! — dodał z niezadowoleniem. — Poradzilibyśmy sobie z tym o wiele szybciej, przez telefon to bez sensu… Ale dobrze, że dałaś mi znać. Dobrze, że mogę chociaż zadzwonić… Przewalczymy to, zobaczysz… mój mały elfiku…

Iza łkała, zła na samą siebie za to przedstawienie, lecz jednocześnie całą duszą chłonęła te łagodne słowa jedynego człowieka na świecie, który był w stanie w pełni zrozumieć jej cierpienie. Z Agnieszką już nie mogła o tym mówić, a nawet Amelia, ukochana siostra, która za jej szczęście dałaby się pokroić, nie mogła stać się jej powiernicą w tej bolesnej sprawie. Jak miałaby jej powiedzieć, że nadal kocha Michała? Jego, syna tych Krzemińskich, którzy w ostatnich tygodniach stali się jawnymi wrogami jej rodziny… jego, który w Sylwestra zaręczał się z inną… Nie po to tak długo kryła przed nią swoją beznadziejną miłość, żeby teraz zatruwać jej tym krew i zakłócać spokój. Tylko Majk wiedział wszystko, tylko on rozumiał jej absurdalne uczucie, tylko on nie potępiał go i nie starał się jej przetłumaczyć, jak bezsensownie postępuje. Na całym świecie tylko on… on jeden! I jak dobrze jej było, gdy mogła przy nim się wypłakać, nawet przez telefon!

— Już mi lepiej — wyszeptała po prawie dziesięciu minutach płaczu, zawstydzona tym, że musiał tego słuchać. — Przepraszam cię za te sceny, Majk… i dziękuję ci.

— Dziękujesz? Za co? Przecież dopiero zaczynamy! — zauważył ciepło. — Mały elfik porządnie się wypłakał i teraz wszystko mi opowie, prawda?

— Tak — chlipnęła. — Wszystko po kolei…

Łamiącym się, ale coraz spokojniejszym i coraz bardziej opanowanym głosem opowiedziała mu o wszystkim, co leżało jej na sercu, opisując najpierw fakty dotyczące zaplanowanych już szczegółowo, a zatem pewnych zaręczyn Michała, projektów dotyczących jego przyszłego domu na sąsiedniej działce oraz perypetii z łąką zakupioną przez Amelię i Roberta od Andrzejczakowej. Następnie wyrzuciła z siebie całą resztę bolesnych myśli, które wynikały wprost z jej zawiedzionych nadziei i przegranej walki o poskromienie w sobie uczucia, które już nie miało sensu, a nadal płonęło mocniej, niż dotąd sądziła.

— Nawet jeszcze dzisiaj rano w pociągu myślałam, że nie jest ze mną tak źle — mówiła smutnym, zrezygnowanym głosem. — To chyba dzięki temu, że przez cały czas wypychałam to z myśli i wydawało mi się, że jest lepiej… I naprawdę czułam się spokojniejsza… nawet parę tygodni temu, kiedy dowiedziałam się o tych zaręczynach. Ale teraz już wiem, że ja po prostu do końca w to nie wierzyłam. Nie wierzyłam w to! Dopiero dzisiaj… — jej głos załamał się znowu i zadrżał. — Jak to strasznie boli…

— Wiem — powiedział cicho Majk, który słuchał jej w skupieniu, tylko od czasu do czasu wtrącając kilka słów lub dopytując o jakiś szczegół. — Wiem, Izulka… Boli jak cholera, a do tego te wszystkie dodatkowe komplikacje… Powiem wprost, że nie zazdroszczę ci tej akcji z działką, bo to jest rzecz, która stawia cię między młotem i kowadłem. Ale w gruncie rzeczy to i tak jest bez znaczenia, bo jedyny problem, jaki tu się liczy, jest niestety w tobie… w twoim sercu.

— Tak — pokiwała głową.

— W sercu — powtórzył smutno. — W tym twoim dobrym, kochanym serduszku, które tak potwornie dostaje po garach… i to od lat… Wiesz? Gdybym mógł wziąć to na siebie, to przysięgam ci, że wziąłbym. Ja jeszcze dużo mogę wytrzymać, już mi w pewnym sensie wszystko jedno. I gdybym mógł cię jakoś odciążyć… zabrać ci to cierpienie i samemu przez to przejść… za ciebie… gdybym wiedział, że dzięki temu tobie będzie lżej… to, do diabła, nie wahałbym się ani sekundy! Ale nie mogę… Każdy z nas w takich chwilach jest niestety całkowicie samotny i zdany tylko na siebie.

— Naprawdę zabrałbyś mi to? — zapytała cichutko Iza, której jego słowa natychmiast przyniosły podobną ulgę jak w lipcu, kiedy tulił ją do siebie w ciemnościach magazynku na zapleczu Anabelli. — Gdyby to było coś materialnego… wziąłbyś to na siebie?

— Bez sekundy zastanowienia, Iza — potwierdził stanowczym, mocnym głosem Majk. — Po tym, co dla mnie zrobiłaś przez ostatni… już prawie rok… poszedłbym dla ciebie w ogień piekielny. Nie żartuję ani nie przesadzam. Wypiłaś brandy, żeby mnie ratować, a ja wypiłbym najgorszą truciznę, gdybym tylko wiedział, że to może ci pomóc.

— Dziękuję ci — szepnęła wzruszona.

— A może jednak da się to zrobić? — zastanowił się Majk. — Może trzeba tylko bardzo tego chcieć?… Ja przecież chcę. Oddaj mi to wszystko, Izula — dodał ciszej. — Oddaj staremu frajerowi ten twój smutek i te twoje złe myśli. Nie wiem, jak to zrobisz, ale zrób to jakoś, prześlij mi tę puszkę Pandory jakimś metafizycznym kanałem… tak, jak to tylko ty potrafisz. Biorę wszystko na siebie, bylebyś nie płakała. Przynajmniej nie dzisiaj… nie teraz, kiedy jestem za daleko i nie mogę pomóc ci inaczej niż gadaniem.

— Ale ty już mi pomogłeś — zapewniła go Iza. — Już teraz jest mi o połowę lżej, jakbyś naprawdę zabrał mi to z serca. Jesteś taki dobry, Michasiu… Rozumiesz mnie, bo w środku jesteś taki jak ja i czujesz to samo. Tak samo kochasz kogoś… tak samo mocno.

Przerwała na chwilę, czekając, by potwierdził te słowa. On jednak milczał.

— Pozwoliłeś mi się wygadać — ciągnęła Iza, przymykając oczy. — Ja też wolałabym rozmowę na żywo, ale nawet przez telefon to już dla mnie duża pomoc. Bardzo ci za to dziękuję.

— Nie zrobiłem jeszcze nic takiego — zaprotestował łagodnie Majk. — Ale zrobię, co tylko mogę. Wiesz, co sobie pomyślałem? Że jak wrócisz do Lublina, to zabiorę cię w takie jedno miejsce… dla mnie bardzo osobiste. Nikt nie wie, że tam jeżdżę, ani tym bardziej po co. Będziesz pierwszą osobą, którą tam zabiorę, i podzielę się z tobą kolejnym kawałkiem mojej nędznej duszy. Pojedziesz tam ze mną, prawda, elfiku?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 64.68