Rozdział dwudziesty dziewiąty
— Iza, jeszcze tylko tobie nic nie mówiłyśmy — zagadnęła Basia, kiedy po przygotowaniu sali kelnerki zabrały się za przebieranie w jednakowe czarno-białe sukienki, w których miały wystąpić na koktajlu. — Pracowałaś przy remoncie w łazience i nie było okazji.
— A co? — zaciekawiła się Iza, zerkając po twarzach przebierających się koleżanek. — Jakaś tajemnica?
— Chodzi o prezent urodzinowy dla szefa — wyjaśniła jej Basia. — Jak na pewno wiesz — spojrzała na nią znacząco — w następną sobotę obchodzi urodziny.
Koleżanki parsknęły śmiechem. Iza wzruszyła lekko ramionami i pokręciła głową.
— Nie miałam o tym pojęcia — odparła spokojnie. — Aha… czyli w następną sobotę?
— No coś ty, nie powiedział ci? — zaśmiała się Wiktoria, puszczając do niej oko.
— Nie, nie powiedział — uśmiechnęła się pobłażliwie Iza. — A miał powiedzieć?
— Jak to, nie pochwalił ci się, że dwudziestego piątego maja kończy trzydzieści trzy lata? — zdziwiła się Klaudia. — Co prawda szef nie lubi epatować swoim wiekiem, ale to się przecież i tak nie ukryje…
— Zwłaszcza przed tobą — dokończyła mimochodem Alicja.
— Myślałyśmy po prostu, że mówi ci odrobinę więcej niż innym — dodała niewinnie Ola.
— Że w tym roku kończy trzydzieści trzy, to oczywiście wiedziałam — odparła stoicko Iza, ignorując dwuznaczne uwagi Alicji i Oli. — Mąż mojej koleżanki z polonistyki tyle właśnie skończył w kwietniu, a są z szefem z jednego rocznika. Ale dokładnej daty nie znałam… chyba jeszcze za krótko tu pracuję — oceniła, przewiązując sobie na biodrach nowy biały fartuszek, który uzupełniał dziś drużynowe stroje kelnerek.
— Krótko, nie krótko — stwierdziła filozoficznie Wiktoria. — Ale za to jak owocnie…
Pozostałe kelnerki prychnęły śmiechem, również sięgając po swoje fartuszki. Iza uśmiechnęła się z politowaniem i znów wzruszyła ramionami.
— Dobra, dziewczyny, przestańcie — przerwała im Basia, przybierając poważną minę. — W każdym razie w następną sobotę szef ma urodziny, więc zrobiłyśmy z dziewczynami zrzutkę na symboliczny prezent — zwróciła się znów wyjaśniająco do Izy. — My dajemy mu swój, a chłopaki mają wymyślić coś osobno, ja już w to nie wnikam. Zamówiłyśmy dla niego taką fajną patchworkową kapę do gabinetu… wiesz, zamiast tych dwóch chłamiastych koców, które on tam ma. To już są takie szmaty, że szkoda patrzeć, a on tam czasem awaryjnie śpi, jak dłużej posiedzi po zamknięciu i nie opłaca mu się wracać do domu.
— O, zobacz, takie coś — dodała Klaudia, pokazując Izie na wyświetlaczu telefonu kolorową kapę z przyjemnie wyglądających kawałków włochatej tkaniny. — Tu masz przykładową fotkę z allegro… Tylko na tej naszej będzie jeszcze wyhaftowany wielki napis Anabella, taką samą czcionką jak na naszym logo. Mają nam to zrobić na cito i przysłać najdalej na środę.
— Bardzo fajny pomysł — przyznała Iza, oglądając zdjęcie. — Zwłaszcza z tym haftem super wymyśliłyście, taki spersonalizowany prezent zawsze jest najlepszy.
— Jak firmowo, to firmowo, nie? — zaśmiała się Kamila.
— No dobra, to ile mam wam dorzucić do puli? — zapytała Iza, oddając Klaudii telefon.
— Wyszło po piętnaście złotych — poinformowała ją rzeczowo Basia. — Dziewczyny z kuchni i my, oczywiście liczyłam tylko te zatrudnione na etatach. Paczka ma przyjść na mój adres domowy, więc ja już sama zapakuję to w jakiś ładny papier i wręczymy szefowi w sobotę, jak tylko przyjdzie do pracy. Zaśpiewamy mu małe Sto lat, wypijemy po lampce wina za jego zdrowie… myślę, że to będzie z naszej strony sympatyczny gest.
— Na pewno bardzo się ucieszy — przyznała Iza, sięgając do swojego plecaka, by wyciągnąć z portfela pieniądze. — Każdemu miło poczuć w urodziny, że ktoś o nim pamięta. Trzymaj, Basiu, piętnaście… mam tylko w bilonie.
— Wszystko jedno — machnęła ręką Basia, biorąc od niej pieniądze. — Czyli mamy już komplet, a jak kupię ten papier, to rozliczę się z wami co do grosza. Ale powinno wyjść w sam raz, bo rolka takiego ozdobnego papieru to jest jakieś…
— Dziewczyny, baczność, Krawczyk już przyszedł! — dobiegł zza drzwi konspiracyjny głos Antka. — Będzie wygłaszać toast na otwarcie imprezy. A wy też zaraz macie meldować się u szefa!
— Wejdź, Antoś, nie czaj się, my już jesteśmy przebrane — zaprosiła go Basia, otwierając szerzej drzwi. — Ooo… jak super wyglądasz!
Kelnerki roześmiały chóralnie na widok Antka wystrojonego dziś wyjątkowo w ciemny garnitur z białą koszulą i jednolitym granatowym krawatem.
— No i co w tym śmiesznego? — obruszył się żartobliwie Antek, odruchowo wyszukując wzrokiem delikatną buzię Karoliny, która pod jego spojrzeniem natychmiast spłonęła leciutkim rumieńcem. — Chudy, Tom i reszta ochroniarzy mają takie same. A szef to w ogóle odwalił się jak na procesję, żaden VIP mu nie podskoczy! — zaśmiał się. — Wy też ekstra wyglądacie w tych jednakowych sukienkach, powinnyście na co dzień nosić takie mundurki.
— I niewykluczone, że przy nich zostaniemy — przyznała Basia. — A na pewno zatrzymamy sobie te fartuszki, mają bardzo fajny krój i wygodne kieszenie. Już wspominałam o tym szefowi, jest jak najbardziej za… No dobra, dziewczyny, wiążcie szybko włosy i zakładajcie opaski. Iza, nie możesz mieć rozpuszczonych. Ola, ty też musisz związać… Najlepiej zepnijcie je sobie w jakieś koki, przyniosłam w razie czego lakier i dwa komplety wsuwek. Wika, tak może zostać, ale podepnij sobie te kosmyki, żeby nie wisiały ci przy uszach. Gdyby jakiś włos wpadł do jedzenia, to nie chciałabym być w naszej skórze… Dzisiaj nie może być ani jednej wpadki, sto dwadzieścia procent profesjonalizmu!
Wysokie kieliszki z szampanem, równo ustawione na tacach, zostały wniesione na salę przez najbardziej doświadczone kelnerki, co do których Basia nie miała wątpliwości, że nie zadrżą im ręce. Te początkujące, jak Karolina, czy wynajęte tylko na dziś w ramach pracy dorywczej miały zająć się roznoszeniem przekąsek po zakończeniu aperitif, który pity był na stojąco. Nawet posiadająca już wystarczające doświadczenie Iza, którą Basia jak na nieszczęście oddelegowała do obsłużenia gospodarza koktajlu i jego najbliższego otoczenia, czuła, że na widok eleganckiego towarzystwa zebranego na sali ogarnia ją nieprzyjemny stres. Wiedziała, że aby nie popełnić żadnej gafy, musi w stu procentach skoncentrować uwagę na wykonywanym zadaniu, to zaś nie było proste, zważywszy, iż miał to być jej pierwszy bezpośredni kontakt z Krawczykiem od czasu pamiętnej rozmowy i propozycji pracy.
W skupieniu, krok za krokiem, podeszła z tacą do stojącego pod udekorowaną ścianą gospodarza imprezy ubranego dziś z wyszukaną elegancją w ciemny garnitur z gustownym bordowym krawatem, w którym to stroju, jak już wcześniej nie omieszkała zauważyć Klaudia, wyglądał jak ucieleśnienie kobiecych marzeń o ideale mężczyzny. Choć Iza ogólnie nie przepadała za Krawczykiem, a dziś z wiadomych względów obawiała się spotkania z nim jak ognia, nie mogła nie przyznać koleżance racji — pod względem aparycji wyróżniał się on wśród zebranych na sali panów tym, że był wręcz nieprzyzwoicie przystojny. Niejedna z dam ubranych w długie wieczorowe suknie przyglądała mu się ukradkiem z estetyczną przyjemnością, jaką sprawia obserwacja wyjątkowo pięknie ukształtowanego przez naturę mężczyzny, tym bardziej że Krawczyka otaczała dodatkowo aura prestiżu związanego z jego pozycją społeczną i statusem majątkowym.
„Taca prosto, kieliszki mają nie pobrzękiwać” — dyscyplinowała się w myślach Iza, ze skupieniem przemierzając salę trajektorią wyznaczoną jej przez Basię. — „Nie potknąć się, plecy prosto… Uwaga, jakiś facet tu idzie, trzeba go ominąć…”
Dzięki pełnej koncentracji uwagi udało jej się bez przeszkód dotrzeć w miejsce, gdzie stał Krawczyk w towarzystwie pięknej, wysokiej blondynki, z którą przyjechał na koktajl i o której na zapleczu krążyły już plotki, jakoby była jego nową partnerką życiową. Iza oceniła pobieżnie, że suknia, jaką miała na sobie kobieta, mogła kosztować mniej więcej tyle, ile Amelia i Robert dali za działkę Andrzejczakowej, a gdyby doliczyć do tego jej biżuterię, z powodzeniem można by mówić o równowartości całego ich rodzinnego majątku.
„Jest piękna” — pomyślała, rzucając krótkie spojrzenie na twarz eleganckiej damy. — „I sporo młodsza od niego, może mieć co najwyżej trzydzieści lat…”
Oboje z Krawczykiem zajęci byli dystyngowaną rozmową z dwiema innymi parami. Byli to ludzie dużo od nich starsi, jeden z dżentelmenów był całkowicie siwy i wyglądał na około sześćdziesiąt lat, podobnie zresztą jak jego małżonka ubrana w ciemnozieloną atłasową suknię i uczesana w elegancki kok.
— O, mamy szampanik! — ucieszył się Krawczyk, wskazując ruchem ręki, żeby przepuścili niosącą tacę kelnerkę. — Bardzo proszę, panie doktorze, kieliszeczek. Ewelinko… dla ciebie. Za chwilę wzniesiemy mały toast… pani Beato, pani pozwoli… szampan. I dla pani Julii. Dziękuję — dodał powoli, patrząc wymownie na Izę. — A panią kelnerkę poproszę na chwilę ze mną… przepraszam państwa, mała sprawa techniczna.
Ukłonił się uprzejmie swojemu towarzystwu, które wróciło do rozmowy między sobą, i ujmując delikatnie za ramię zesztywniałą ze stresu Izę odprowadził ją na stronę między nakryte, stojące obecnie w cieniu stoliki.
— Pani odstawi na moment tę tacę, pani Izo — powiedział do niej stanowczym półgłosem.
Iza posłusznie odłożyła na stolik tacę z resztą kieliszków. Mimo wysiłku woli dłonie zadrżały jej, a szkło zachwiało się, wydając cichy brzęk.
— Czekałem na panią — oznajmił Krawczyk z nutą wyrzutu w głosie. — Zdaje się, że jest mi pani winna odpowiedź w pewnej ważnej dla mnie sprawie.
— Przepraszam pana — odparła cicho Iza, czując, że ze zdenerwowania zaczyna jej się kręcić w głowie. — Wiem, że powinnam była odezwać się wcześniej, ale…
— Mniejsza o to — przerwał jej nonszalancko. — Specjalnie nie naciskałem na panią, chciałem dać pani czas na spokojną decyzję. Ale oczywiście domyślam się, że albo nadal pani się waha, albo decyzja jest dla mnie negatywna. Gdyby przyjęła pani moją propozycję, już dawno by się pani odezwała… No cóż, w porządku, nie będę nalegał i zostawię pani jeszcze czas do namysłu. A teraz…
— Ale ja już nie potrzebuję więcej czasu — zaprotestowała Iza, uznając, że najlepiej będzie skorzystać z okazji i raz na zawsze zamknąć niewygodny temat. — Zdecydowałam już… tak jak pan wspomniał… że zostanę jednak w Anabelli.
— Szczęśliwy pan Michał — uśmiechnął się z lekką kpiną i bez cienia rozczarowania Krawczyk. — Ja jednak pozwolę sobie zaznaczyć, pani Izo, że nie poddaję się tak łatwo, a na pani usługach wyjątkowo mi zależy. Rozumie pani? Wy-jąt-ko-wo — wyskandował, schylając się do niej poufnie. — Dlatego pozostawiam moją propozycję nadal otwartą, porozmawiamy o tym jeszcze w dogodniejszej chwili. A teraz…
— Wybaczy pan, ale ja wolałabym zamknąć już tę kwestię — rzuciła odważnie Iza. — I jeśli…
— Nie teraz — przerwał jej ze zniecierpliwieniem. — Nie teraz, pani Izo. Powiedziałem, że jeszcze o tym porozmawiamy w dogodniejszej chwili. Na razie proszę o zabranie z powrotem tego szampana — ruchem głowy wskazał na leżącą na stole tacę Izy, którą ta natychmiast posłusznie podniosła, starając się opanować drżenie dłoni — i przejście ze mną na tamtą stronę — teraz wskazał dalszą część sali, gdzie wśród stojących w kilkuosobowych grupkach gości uwijały się już inne kelnerki.
Uprzejmym gestem dłoni dał jej znak, by przeszła z tacą przed nim.
— Proszę na prawo — instruował ją, idąc tuż za nią. — Wybaczy pani, że zaburzam pani ustalony rytm pracy, ale zależy mi szczególnie na pani obecności… Pani wspomniała chyba, że zna pana mecenasa Lewickiego, czyż nie? — rzucił mimochodem.
— Tak… znam — skinęła głową Iza, dopiero teraz przypominając sobie, że na koktajlu miał być przecież Pablo z Lodzią.
Informacja ta umknęła jej dziś zupełnie w ferworze pełnych stresu przygotowań do imprezy, teraz jednak, uprzedzona przez Krawczyka, natychmiast wychwyciła w tłumie ogromny, elegancki kok Lodzi ubranej w błękitną sukienkę koktajlową, która idealnie podkreślała świetlisty kolor jej oczu. Lśniły one z daleka, wyróżniając ją z tłumu na tyle, że dopiero zauważywszy ją, Iza zorientowała się, że stojący obok niej mężczyzna, ubrany jak wszyscy w ciemny garnitur, to był nikt inny jak Pablo. Choć podobnie jak na urodzinach dobrze dobrana krojem sukienka nieźle maskowała ciążowy brzuch dziewczyny, był on jednak zdecydowanie większy niż miesiąc temu i tym razem, jako że był to już początek siódmego miesiąca, nie dało się nie zauważyć jej stanu. Oboje z Pablem stali w towarzystwie kilku innych osób, wymieniając z nimi grzeczności.
— Poproszę panią z tym szampanem do państwa Lewickich — mówił ściszonym, nieco nerwowym głosem Krawczyk, schylając się teraz do Izy tak mocno, że za uchem poczuła jego ciepły oddech. — Chciałbym skorzystać z pani bliskiej znajomości z panią mecenasową, aby przejść z obojgiem państwa na tryb mniej formalny… Hmm… wydaje mi się to właściwe również z racji znajomości i… bodaj przyjaźni… pana Michała z panem mecenasem. Etykieta wymaga… rozumie pani… proszę tędy, uwaga… niech pani nie zaczepi o ten stolik. Dobry wieczór — uśmiechnął się uprzejmie do jakiejś mijanej pary. — Miło mi państwa widzieć… Proszę tędy, pani Izo.
„O co mu chodzi?” — myślała zdezorientowana Iza, posłusznie stosując się do jego wskazówek. — „Bredzi jak potłuczony. Jaka znowu etykieta? Pablo jest tu przecież jednym z najmniej ważnych gości… Co on kombinuje? I nie przyjął do wiadomości mojej odmowy… nie rozumiem go kompletnie… Kurczę, coś mi się wydaje, że to jest jednak jakiś niezły psychol!”
Myśl ta zaniepokoiła ją i sprawiła, że po plecach przebiegł jej zimny dreszcz. Wszelka bliższa relacja z potencjalnym wariatem nie należała wszak do najbezpieczniejszych… Teraz była już stuprocentowo pewna, że jej odmowa pracy u niego była ze wszech miar słuszną decyzją, a jej miejsce, choćby nie wiadomo jak namawiał ją do zmiany zdania, było tutaj — w Anabelli.
Krawczyk tymczasem kierował ją prosto ku miejscu, gdzie stał Pablo z żoną. Czując tuż za sobą jego niespokojny oddech, Iza przyspieszyła odrobinę kroku, żeby zwiększyć dystans, jego dziwne zachowanie wprawiało ją bowiem w dyskomfort, ten zaś powodował mimowolne drżenie dłoni, którego przy noszeniu tacy z szampanem za wszelką cenę starała się unikać. Podeszli do rozmawiającej grupki.
— Ach, pan mecenas! — zagadnął swobodnym tonem Krawczyk, jakby dopiero teraz zauważył Pabla, który na te słowa odwrócił się w jego stronę, uśmiechnął się i uścisnął jego wyciągniętą do powitania rękę. — Miło mi pana widzieć, panie Pawle.
Lodzia również odwróciła się i spojrzała na nich, a na widok Izy jej oczy natychmiast rozpromieniły się jak gwiazdy. Obydwie wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.
— Dobry wieczór, panie Sebastianie — skłonił się uprzejmie Pablo. — Cała przyjemność po mojej stronie. Zna pan już chyba moją żonę, prawda?
— Zdaje się, że mieliśmy tylko przelotną okazję się zobaczyć — odparł Krawczyk, ujmując z ukłonem dłoń Lodzi i z namaszczeniem podnosząc ją do ust. — Pan Michał przedstawił mi panią, jednak jak dotąd nie miałem przyjemności dłużej z panią porozmawiać. Przypomnę się zatem pani… Sebastian Krawczyk.
— Leokadia Lewicka — uśmiechnęła się grzecznie Lodzia, dygając przed nim wdzięcznie jak dobrze wychowana pensjonarka.
Pablo patrzył na nią oczami promieniejącymi dumą i czułością.
— Pozwolą państwo lampkę szampana do toastu — podjął Krawczyk, spoglądając znacząco na Izę. — Pani Izo, bardzo dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa oraz za szampana… Panie mecenasie?
— Tak, dziękuję — skinął głową Pablo, biorąc z tacy jeden kieliszek i mrugając przy tym wesoło do Izy. — Widzę, że ma pan równie dobry gust co mój przyjaciel i do roznoszenia szampana wybrał pan sobie najsympatyczniejszą kelnerkę w tym lokalu. Notabene naszą bardzo dobrą znajomą.
— Jak dla mnie Izunia to nie znajoma, tylko przyjaciółka — sprostowała Lodzia, kładąc dłoń na ramieniu Izy i gładząc ją przyjaźnie.
— Wybacz, kochanie — uśmiechnął się Pablo. — Użyłem niewłaściwego eufemizmu.
— Jestem doprawdy zachwycony! — podchwycił Krawczyk, a w jego głosie zabrzmiał szczery entuzjazm. — Pani Iza to w istocie osoba, do której od początku mam szczególną słabość… I jak widzę, nie jestem w tym osamotniony. To mi bardzo pochlebia, pani Leokadio. Proszę… może pani również napije się szampana?
— Nie, dziękuję panu, ja nie piję — odpowiedziała grzecznie Lodzia. — Nie lubię alkoholu.
— A nawet gdyby lubiła, w obecnym stanie nie może — doprecyzował Pablo, z nieskrywaną dumą wskazując na jej zarysowany pod sukienką brzuch. — Mogłoby to zaszkodzić naszemu nienarodzonemu synowi.
— Tak, rozumiem — odparł chłodniejszym tonem Krawczyk, przez którego twarz przebiegł teraz lekki cień. — Gratuluję państwu.
— Dziękujemy — ukłonił się znów uprzejmie Pablo.
— Tak czy inaczej cieszę się, że wybrałem właściwie — ciągnął Krawczyk, spoglądając na stojącą obok niego w milczeniu Izę. — A skoro pani Iza jest pani przyjaciółką, pani Leokadio — przy wymawianiu imienia Lodzi jego głos nabrał miękkiej, przyjemnej modulacji — to moim obowiązkiem jest potraktować ją nie jako kelnerkę, ale jako przyjaciółkę.
Odwrócił się i ruchem ręki przywołał przechodzącą akurat obok Klaudię, która posłusznie podeszła i spojrzała na niego pytająco.
— Proszę zabrać tego szampana — polecił jej stanowczo, wskazując na trzymaną przez Izę tacę z kilkoma niewykorzystanymi kieliszkami alkoholu. — Nie będzie nam już potrzebny.
Zdziwiona Klaudia posłusznie przejęła tacę z rąk Izy, odruchowo podkładając pod nią własną, już pustą. Spojrzała przy tym na koleżankę, jakby pytając, o co chodzi, na co Iza odpowiedziała jej miną wyrażającą mieszaninę zdezorientowania i bezradności.
— Dziękuję pani — rzucił uprzejmie Krawczyk, sugerując Klaudii, że ma już odejść, po czym odwrócił się do Izy, sięgnął po jej dłoń i ku jej zaskoczeniu ucałował ją podobnie jak wcześniej dłoń Lodzi. — Pozwoli pani, pani Izo… ach, wybaczy pani! Nie zapytałem, czy pani również nie napiłaby się szampana. Zaraz zatrzymamy koleżankę… — obejrzał się za odchodzącą Klaudią.
— Nie, dziękuję — przerwała mu szybko Iza. — Ja też nie piję alkoholu.
„Psychol, bez dwóch zdań” — pomyślała jednocześnie, na potwierdzenie tej diagnozy przypominając sobie jego dziwne zachowanie sprzed miesiąca w czasie urodzin Lodzi. — „Zdrowo wali mu na czaszkę, to musi być jakaś skomplikowana jednostka chorobowa. Że też wcześniej tego nie zauważyłam… Jeszcze trochę i zacznę się go bać!”
— Iza to taka sama westalka jak moja żona — uśmiechnął się Pablo.
— Westalki są dziś bardzo w cenie — zauważył Krawczyk, obejmując lekko ramieniem Izę, która pod jego dotykiem aż zesztywniała z niepokoju. — Przyzna pan, panie Pawle… po uroku pańskiej małżonki wnoszę, że zna się pan na kobietach, więc jestem ciekaw pańskiego zdania… Westalka to gatunek już dość rzadko spotykany, przynajmniej w swojej stuprocentowej odsłonie.
— W istocie — przyznał Pablo tonem konesera. — Jednak w moim przekonaniu, jeśli ktoś chce potraktować życie poważnie, jest to jedyny gatunek warty uwagi i zaangażowania.
Lodzia zerknęła porozumiewawczo na Izę, z trudem tłumiąc śmiech wobec tej filozoficznej wymiany zdań na temat kobiet. Izie jednak nie było do śmiechu, zastanawiała się bowiem gorączkowo, jak w dyskretny sposób odsunąć się od obejmującego ją ramieniem Krawczyka, nie popełniając przy tym jakiegoś dyskwalifikującego faux pas. Na szczęście mężczyzna już w następnej chwili wyprostował się i sam cofnął ramię.
— Cóż, panie mecenasie, cieszę się bardzo, że mogliśmy nawiązać tak miłą pogawędkę — powiedział, kłaniając się uprzejmie Pablowi i Lodzi. — I ufam, że dziś jeszcze będziemy mogli porozmawiać nieco dłużej. Po toaście pozwolę sobie wrócić, by przedstawić państwu moją asystentkę… A co do pani Izy — zwrócił się z uśmiechem do stojącej wciąż w milczeniu dziewczyny — to zobowiążę panią do towarzyszenia mi dziś przez cały wieczór nie tylko jako moja osobista kelnerka, ale również jako państwa dobra znajoma — tu spojrzał na Pabla — i przyjaciółka — tu ukłonił się znowu Lodzi.
Iza pokiwała posłusznie głową, w duchu zmrożona niewdzięczną rolą, jaką jej wyznaczył. Nie miała jednak alternatywy, dla dobra sprawy musiała zgodzić się na każdy kaprys ekscentrycznego milionera… Krawczyk wskazał jej ręką, że ma pójść przed nim, co wykonała bez szemrania, choć miała wrażenie, jakby szła na ścięcie, a brak tacy jako atrybutu kelnerki sprawiał, że czuła jeszcze bardziej niezręcznie.
„Psychol, psychol…” — powtarzała w myślach z niepokojem. — „Ale się wpakowałam… i jak ja się teraz od niego uwolnię?”
Jej niespokojny wzrok błąkał się po sali w poszukiwaniu koleżanek, z którymi mogłaby przynajmniej dla otuchy nawiązać kontakt wzrokowy. Jednak akurat wszystkie albo były daleko, albo wróciły na zaplecze po nowe porcje szampana. I wtedy niespodziewanie napotkała spojrzenie stalowoszarych oczu szefa…
Nadzorujący dyskretnie tok koktajlu Majk ubrany był dziś w podobny ciemny garnitur jak Pablo, co od paru godzin było przedmiotem wesołych żarcików wśród zespołu Anabelli, gdyż nawet najdłużej zatrudnieni pracownicy twierdzili, że nigdy wcześniej nie widzieli go jeszcze pod krawatem. Elegancki strój w połączeniu z jego artystycznie rozczochraną czupryną rzeczywiście tworzyły niestandardowy efekt, który wśród nieznających go ludzi budził zainteresowanie, zaś wśród znajomych wywoływał nieopanowane rozbawienie. Choć Izie podobała się ta nietypowa dla niego stylizacja, w duchu musiała przyznać, że i tak najlepiej wyglądał w swojej ukochanej skórzanej kurtce i wytartych jasnoniebieskich dżinsach.
Zauważywszy już z daleka Izę, którą Krawczyk uprzejmymi acz autorytarnymi gestami prowadził na stronę, Majk zwolnił kroku i obserwował ich z zainteresowaniem, a kiedy rozglądająca się niespokojnie po sali dziewczyna przypadkowo zahaczyła o niego wzrokiem i na moment spotkały się ich oczy, przystanął i znieruchomiał pomiędzy rozmawiającymi przy szampanie gośćmi.
— Proszę tędy, pani Izo — powiedział łagodnym, życzliwym tonem Krawczyk, wskazując jej puste przejście między stolikami, dokładnie to samo, w którym rozmawiali wcześniej. — Chciałbym zamienić z panią jeszcze dwa słowa na osobności.
Iza w milczeniu wykonała jego polecenie. Przystanęli w półcieniu między stolikami.
— Dziękuję pani — podjął Krawczyk z satysfakcją na obliczu. — Tak jak wspomniałem, proszę, aby dziś trzymała się pani blisko mnie. Rozumiem, że ma pani swoje obowiązki, z których nie chcę pani samowolnie zwalniać, choć chętnie bym to zrobił…
— Nie mogłabym, jestem bardzo potrzebna w zespole — zapewniła go na wszelki wypadek.
— Tak, wiem — skinął głową, przybliżając się nagle do niej i znów obejmując ją ramieniem, na co dziewczyna aż zadrżała z niepokoju. — Dlatego nie będę stawiał pani w niezręcznej sytuacji. Jednak chcę mieć panią dzisiaj w zasięgu wzroku, mogę pani jeszcze potrzebować. No, pani Izo… — dodał miękko, pochylając się ku niej, aż poczuła zapach jego mocnych, ekskluzywnych perfum. — Nie wypada mi w tak szerokim gronie spoufalać się z kelnerką, zaraz muszę wrócić, żeby wznieść toast… ale proszę czuć się przy mnie wyjątkowo…
— Dziękuję panu — szepnęła drętwo.
Zerknęła przy tym odruchowo w stronę baru, jakby szukając tam ratunku, i od razu napotkała oczy stojącego wciąż w tym samym miejscu szefa, który w lot odczytał niepokój na jej twarzy i natychmiast ruszył przez salę w ich stronę.
— Rozumiem, że jesteśmy umówieni, czy tak? — ciągnął tymczasem Krawczyk, nachylając się do niej tak blisko, że poczuła jego oddech na swoim czole. — Hmm? Pani Izo? Proszę spojrzeć na mnie.
Drżąc cała od coraz bardziej rozkołatanych nerwów, Iza posłusznie podniosła na niego wzrok. Jego przystojna twarz o regularnych męskich rysach w półmroku wydawała się twarzą greckiego herosa, pięknego, idealnego, bez najmniejszej skazy.
„Psychol” — zatłukło jej się w głowie. — „Kompletny psychol…”
— Będzie pani dzisiaj moją osobistą westalką — oznajmił Krawczyk, patrząc jej prosto w oczy, jakby chciał zahipnotyzować ją wzrokiem. — I zobowiązuję panią do milczenia. Rozumiemy się? Proszę nikomu nie powtarzać niczego z naszych rozmów.
— Dobrze, proszę pana — obiecała Iza, próbując delikatnie odsunąć się od niego.
— A gdyby pani…
— Przepraszam, panie Sebastianie — przerwał mu wesoły głos Majka. — Czy bardzo pomieszam panu szyki, jeśli zabiorę stąd moją kelnerkę? Jest nam pilnie potrzebna na zapleczu.
— W porządku, panie Michale — uśmiechnął się Krawczyk, natychmiast odsuwając się od Izy i podnosząc na chwilę do ust trzymany ciągle w dłoni kieliszek z szampanem. — Poprosiłem tylko panią Izę o osobistą obsługę mnie i moich najbliższych gości. To moje sper-so-na-li-zo-wa-ne życzenie — dodał skandującym tonem rozkapryszonego dziecka, którego Iza najbardziej u niego nie lubiła. — Ale na razie może pan ją zabrać, ja i tak muszę iść wygłosić toast — skrzywił się lekko. — Obowiązki mnie wzywają.
— Nas też — odparł chłodno Majk, ujmując Izę pod łokieć i pociągając ją w stronę baru. — Oczywiście pańskie życzenie jest dla nas rozkazem… ale to po toaście.
Po czym, nie patrząc już na Krawczyka, który wrócił do porzuconego wcześniej towarzystwa, wraz z Izą udał się na zaplecze.
— No dobra, a teraz mów, czego od ciebie chciał ten zboczeniec — rzucił z niezadowoleniem Majk, kiedy Iza ochłonęła nieco po stresującej rozmowie z Krawczykiem.
Stojąca obok Basia również patrzyła na nią wyczekująco.
— Uparł się, żebym była dzisiaj jego osobistą kelnerką — odparła z westchnieniem Iza. — Przepraszam, zdenerwowałam się… To jest jakiś psychopata! Pięć minut rozmowy z nim i czuję się, jakby mi wyprał mózg.
— Osobistą kelnerką — powtórzył powoli Majk, krzyżując ręce na piersiach. — A to ciekawe… Wymyślił sobie frajer.
— Szefie, w tym akurat nie ma nic dziwnego — odezwała się ostrożnie Basia. — To się zaczęło już po tamtym nieszczęsnym tiramisu. Nie gniewaj się, że to mówię, Iza, ale tak było, sama wiesz… Wcześniej nie mówiłyśmy tego szefowi, bo nie było powodu, ale teraz powiem… To nie pierwszy raz, kiedy on tak faworyzuje Izę. A dzisiaj też… wysłałam ją do niego z tym szampanem, bo on mi to wyraźnie nakazał przed koktajlem. Chciał, żeby podawała mu go Iza i nikt inny.
— Jeszcze lepiej — szepnęła Iza, opierając się o ścianę korytarza zaplecza.
Majk przyglądał jej się z uwagą.
— Przystawiał się do ciebie? — zapytał po chwili poważnym tonem.
— Nie — pokręciła głową Iza. — Chyba nie…
— Co znaczy „chyba”?
— To, że to nie o to chodziło — odparła niepewnie Iza, nie wiedząc, jak ująć swoją nie do końca sprecyzowaną myśl. — On jest po prostu jakiś dziwny… Nie umiem tego wytłumaczyć, ale ostatnio zachowuje się od czapy, niby z wierzchu normalnie, a jednak… No nie wiem — westchnęła z rezygnacją. — To się bardziej czuje, niż rozumie. Tak czy inaczej ja już zaczynam się go bać.
— Ale skoro zażyczył sobie, żebyś dzisiaj go obsługiwała, to przykro mi, ale musisz jakoś wytrzymać — oznajmiła jej ponuro Basia. — Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby zdenerwować inwestora niesubordynacją pracownika.
— Bzdura! — prychnął Majk, opuszczając skrzyżowane ramiona. — Nie będziemy przejmować się frajerem… Ja ją zwolnię z tego obowiązku, biorę to na siebie.
— Nie, szefie — zaprotestowała natychmiast Iza. — Dziękuję za troskę i pomoc, ale dam radę, bez przesady. To przecież nic takiego. Po prostu… zaskoczył mnie tym w pierwszej chwili i nie wiedziałam, jak się zachować. Zdenerwowałam się trochę… Ale teraz już przygotuję się mentalnie i będzie dobrze. To była tylko taka mała chwila słabości.
— Okej — mruknął nieprzekonany Majk. — Skoro tak, to nie będziemy już dzisiaj robić afery, ale zapamiętam to sobie… Basiu, a ty na drugi raz melduj mi takie rzeczy, zanim wykonasz jakiekolwiek jego polecenia za moimi plecami — dodał surowo, zwracając się do Basi.
— Tak jest, szefie — odparła Basia. — Przepraszam, gdybym wiedziała, że to takie ważne…
— To ja przepraszam — westchnęła Iza. — Niepotrzebnie zrobiłam zamieszanie. Dajcie mi jeszcze pięć minut na ochłonięcie i po toaście wracam na salę.
Otrzymawszy pozwolenie odosobnienia się w pustej obecnie służbówce kelnerek, usiadła na jednym z krzeseł i ukryła twarz w dłoniach. Choć od rana podskórnie obawiała się konfrontacji z Krawczykiem, nie spodziewała się dziś aż takich emocji, a jedyne, czego po raz kolejny mogła sobie pogratulować, to podjęta już wcześniej decyzja o odrzuceniu jego propozycji pracy.
„Choćby zaszantażował mnie urwaniem głowy, nie pójdę do niego pracować” — myślała z buntem w duszy. — „Mało mnie obchodzi, że on nadal uważa swoją propozycję za otwartą. Jego problem, dla mnie rzecz jest definitywnie zamknięta! Nie i już. Pracować u niego w domu! Wykończyłabym się psychicznie po dwóch miesiącach… Nie to co tutaj, w Anabelli. Tu jest mój drugi dom! Jak mogłam w ogóle pomyśleć o tym, żeby stąd odejść?”
Pełna troski reakcja Majka, który w jej spojrzeniu natychmiast wyczytał prośbę o ratunek i w kilka chwil wybawił ją z opresji, po raz kolejny napełniła jej serce głęboką wdzięcznością i tym specyficznym rodzajem szacunku, jaki w podwładnych wywołuje dobry przełożony. Z kolei Krawczyk wzbudził w niej tym większą niechęć i odrazę, tym bardziej że w jego dziwnym zachowaniu instynktownie odczytywała jakiś fałsz, którego źródła i celu nie potrafiła odkryć, ale który tego wieczoru zraził ją do niego jeszcze bardziej niż wcześniej. Nie było to raczej to, o co pytał ją Majk, nie wyczuła bowiem w postawie Krawczyka żadnych tego typu podtekstów, jednak to bynajmniej jej nie uspokajało. Przeciwnie, aluzje damsko-męskie byłyby czymś w miarę zrozumiałym, pozwalałyby jakoś wytłumaczyć jego absurdalne zachowanie… Tymczasem właśnie ta ich niewytłumaczalność była z gruntu podejrzana i niepokojąca.
Najgorsze było to, że perspektywa zerwania kontaktu z Krawczykiem przynajmniej na razie nie wchodziła w grę. Iza nie chciała mówić ani szefowi, ani reszcie zespołu o propozycji, którą ponad miesiąc wcześniej złożył jej milioner i z której nadal się nie wycofał, jednak już teraz czuła, że sprawa nie była jeszcze zakończona i że nie powinna liczyć na to, iż szybko pozbędzie się z głowy tego balastu. Świadomość ta przytłoczyła ją i w znaczący sposób przyćmiła szczęście, jakie nosiła w sercu od wczorajszego smsa od Michała…
Od Michała… od jej Misia… Nie, stop! Gdy tylko myśl o nim błysnęła jej w głowie, Iza siłą woli odsunęła ją od siebie, uznając, że teraz nie wolno jej się rozpraszać, lecz musi w całości skupić się na pracy i z godnością dotrwać do końca koktajlu.
„Trudno, jakoś wytrzymam” — pomyślała stanowczo, podnosząc się z krzesła, żeby wrócić na salę. — „Nie sądziłam, że zostanę osobistą kelnerką milionera-psychopaty, ale cóż… życie jest nieprzewidywalne!”
Kolejna godzina koktajlu upłynęła nad wyraz spokojnie. Co prawda pracy było co niemiara, gdyż wszystkie kelnerki, wspomagane tym razem nawet przez Antka i samego szefa, biegały z tacami pełnymi przekąsek, roznosząc je pomiędzy rozmawiających na stojąco gości, jednak było to rutynowe zadanie, którego wykonanie szło zgodnie z planem i nie przysparzało nikomu nieprzewidzianych kłopotów.
Zgodnie z życzeniem Krawczyka i z instrukcjami wydanymi reszcie kelnerek przez Basię, obsługą milionera oraz jego najbliższego otoczenia zajmowała się wyłącznie Iza. Ten przyjmował to z wyczuwalną satysfakcją, choć teraz już nie spoufalał się z nią w żaden sposób, a jedynie nawiązywał z nią chwilami wymowny kontakt wzrokowy. Na rozmowę z nią na szczęście nie miał czasu, gdyż jako gospodarz imprezy, wraz ze swoją piękną blondynką o imieniu Ewelina, krążył obecnie od grupki do grupki, zaznajamiając ze sobą różne osoby i już nie tylko zamieniając z nimi grzeczności, ale również, jak zauważyła Iza, prowadząc krótkie dyskusje w trybie biznesowym.
Chcąc nie chcąc dziewczyna słyszała fragmenty jego rozmów z ludźmi o wyglądzie i zachowaniu decydentów, a rozpoznawszy wśród gości twarz samego prezydenta miasta, coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę z faktu, że Anabella gościła dziś istną śmietankę biznesowo-politycznych sfer Lublina i regionu. Jednocześnie, choć teraz już szczerze nie znosiła Krawczyka i coraz bardziej działał jej on na nerwy, nie mogła mimo woli nie podziwiać jego obycia, elokwencji i umiejętności zastosowania w praktyce zasad savoir-vivre’u, które obecnie roztaczał w pełnej krasie, brylując w wykwintnym towarzystwie.
„Teraz przynajmniej zachowuje się z klasą” — pomyślała nie bez zdziwienia, kiedy, częstując kolejną grupkę porcją gorących przekąsek, przysłuchiwała się jego rozmowie z jakimś politykiem. — „Wychodzi na to, że tylko czasami mu odwala… Ale to chyba jeszcze gorzej, bo przez to jest nieobliczalny.”
Mimochodem przyglądała się też jego towarzyszce, która, jak szybko wychwyciła po sposobie, w jaki ją przedstawiał, nie była wcale jego życiową partnerką, a jedynie asystentką biznesową. Ewelina doskonale znała się na wszystkim, o czym rozmawiał ze swoimi gośćmi Krawczyk, niejednokrotnie wręcz służyła mu jakąś precyzyjną informacją na temat współpracy z kontrahentami, nazwą tej czy innej firmy lub szczegółami dotyczącymi zaplanowanych w niedalekiej przyszłości spotkań biznesowych. Ubrana w swój skromny strój kelnerki Iza czuła się przy niej jak prowincjonalna szara myszka przy strojnej królowej, a choć dobrze jej było w tej roli, mimo wszystko przepaść, jaka dzieliła ją od tej eleganckiej, dystyngowanej kobiety, rzucała jej się w oczy z pełną wyrazistością.
— Wszystko w porządku, Iza? — zapytała ją w przelocie Basia, kiedy mijały się z tacami przy wejściu na zaplecze. — Uspokoił się trochę nasz mistrz?
— Już jest dobrze, Basiu, dziękuję — uśmiechnęła się Iza. — Wszystko pod kontrolą.
— Super, powiem szefowi, bo pytał o to. No, trzymaj się — mrugnęła do niej. — Jeszcze tylko niecała godzinka.
Rzeczywiście, biorąc pod uwagę kolejność wnoszenia na salę przygotowanych w kuchni przekąsek, koktajl powoli zbliżał się do końca. Jak dotąd obsługa imprezy przebiegała bez zarzutu, w związku z czym na twarzach zespołu Anabelli coraz wyraźniej odbijała się satysfakcja, która jednak nadal musiała ustępować miejsca pełnemu skupieniu.
Kiedy czyniący swój grzecznościowy obchód po kolejnych grupkach gości Krawczyk przeniósł się na drugą stronę sali, gdzie rozmawiało w dość luźnym stylu kilka kolejnych kręgów zaproszonych, towarzysząca mu konsekwentnie w tle Iza wyczuła w jego zachowaniu tę samą nerwowość i rozkojarzenie, którą zademonstrował na początku koktajlu. Wśród stojących w tej części sali osób znajdował się również Pablo, zajęty rozmową z nowo poznanymi gośćmi. Towarzysząca mu Lodzia, jak zauważyła wrażliwa na wszelkie szczegóły Iza, była już wyraźnie zmęczona staniem na wysokich obcasach, jednak dzielnie znosiła trudy swojej roli, uśmiechając się grzecznie do przedstawianych jej osób i odpowiadając na ich pytania.
Iza czekała z niecierpliwością, kiedy Krawczyk podejdzie do ich grupki, miała bowiem zamiar po cichu zaproponować Lodzi przejście z nią dyskretnie na zaplecze i choć kilka minut odpoczynku w wygodnym fotelu stojącym w służbówce kelnerek, jednak, jak na złość i zaburzając naturalnie narzucającą się kolejność, Krawczyk zdawał się celowo omijać ten jeden krąg gości, zatrzymując się przy innych, stojących dużo dalej. Dopiero kiedy wymienił grzeczności ze wszystkimi dookoła, dziwnie nerwowym krokiem ruszył w tamtą stronę, po raz pierwszy od godziny zwracając się bezpośrednio do kelnerki, która tym razem niosła na tacy słodkie deserowe przekąski.
— Pani Izo, proszę przede mną — rzucił z naciskiem. — Tędy, tędy… Ewelinko, przepuść panią z łaski swojej — zdyscyplinował surowym półgłosem swoją asystentkę, która posłusznie usunęła się na bok i znalazła się za jego plecami.
„Znowu zaczyna świrować” — pomyślała z niepokojem Iza, skrupulatnie wykonując jego polecenia. — „Nawrót schizy, nawet jednej godziny nie wytrzymał…”
Dołączywszy do rozmawiającej grupki, witany owacyjnie Krawczyk z dystynkcją podał rękę wszystkim po kolei, przedstawił sobie wzajemnie kilka osób, po czym z uprzejmym ukłonem zwrócił się do Pabla.
— Pan pozwoli, panie mecenasie — powiedział, wskazując mu ruchem ręki, by odeszli nieco na stronę. — Chciałbym przedstawić panu moją asystentkę. Pani Ewelina Tarnicka, moja prawa ręka do wszelkich spraw zawodowych. Ewelinko — zwrócił się z naciskiem do swej towarzyszki. — Poznaj pana mecenasa Pawła Lewickiego, o którym już ci wspominałem.
— Miło mi — odparł uprzejmie Pablo, ściskając lekko dłoń Eweliny.
Oboje wymienili konwencjonalne uśmiechy. Trzymająca się przez cały czas boku męża Lodzia ucieszyła się i ożywiła na widok Izy, a następnie, korzystając z trwającej prezentacji, skinęła do niej porozumiewawczo ręką i nachyliła się do jej ucha.
— Izunia, nie wiesz, kiedy to się kończy? — zapytała szeptem.
— Według planu jeszcze jakieś pół godziny — odszepnęła jej Iza. — Pewnie nogi już cię bolą, prawda? Właśnie pomyślałam sobie, że…
— A to jest małżonka pana mecenasa, pani Leokadia — podjął Krawczyk, wskazując Ewelinie Lodzię, która natychmiast z czarującym uśmiechem i konwencjonalną formułką grzecznościową podała jej rękę.
„Obie piękne blondynki” — pomyślała Iza, mimowolnie porównując obydwie kobiety. — „A jednak ta harpia nie umywa się do Lodzi, ma twarz jak lalka Barbie…”
W istocie, porównanie posągowej, idealnie podkreślonej fachowym makijażem urody asystentki Krawczyka oraz świeżej, eterycznej i dziewczęco zwiewnej urody Lodzi wychodziło zdecydowanie na korzyść tej ostatniej. Iza zwróciła w szczególności uwagę na oczy obu pań — u Lodzi lśniące wewnętrznym blaskiem cichego szczęścia, u Eweliny zimne i zgaszone, doskonale obojętne, bez emocji.
— Rozmawialiśmy już z Eweliną o współpracy z kancelarią pana mecenasa Wysockiego — ciągnął Krawczyk, zwracając się do Pabla. — Uznałem, że jako jego reprezentant powinien pan poznać dziś kilka osób, które byłyby zainteresowane nawiązaniem szerszych kontaktów, i poprosiłem moją asystentkę o dokonanie tej prezentacji. To ona zazwyczaj z nimi rozmawia, więc mają najlepsze, bezpośrednie relacje, w których ja, przyznaję to ze wstydem, czasami nieco się gubię… Zechcesz towarzyszyć panu mecenasowi, Ewelinko — zwrócił się do kobiety, która z uśmiechem skinęła głową.
— Oczywiście — odparł Pablo, zerkając z lekkim niepokojem na Lodzię. — To dla mnie zaszczyt, panie Sebastianie. Nie chciałbym jednak męczyć dłużej mojej żony, jest już dość mocno sfatygowana…
— Ależ skąd, nic mi nie jest, kochanie — zapewniła go natychmiast Lodzia, czułym gestem kładąc mu dłoń na przedramieniu. — Mam jeszcze bardzo dużo sił, pójdę z tobą wszędzie, gdzie trzeba.
— Proszę się tym nie martwić, panie Pawle — podchwycił skwapliwie Krawczyk, z tak usatysfakcjonowaną miną, jakby tylko na to czekał. — W istocie nie powinniśmy męczyć pani… Dlatego zostanę tu z nią na ten czas i dotrzymam jej towarzystwa. A najlepiej przejdziemy do stolika i spocznie pani sobie na jakimś krześle — dodał, podając ramię Lodzi i wskazując jej stojące w półmroku pod ścianą puste, nieużywane dziś stoliki. — Rzeczywiście należy się już pani odpoczynek.
— Dziękuję panu — skinął głową Pablo, uśmiechając się do żony, która patrzyła na niego niepewnie, jakby czekając na jego decyzję. — To dobry pomysł, Lea, idź z panem do stolika i usiądź sobie, przecież widzę po buziaku, że jesteś już mocno zmęczona. No, kochanie… zrób to dla mnie — dodał poważnie. — Wiesz, ze twoje zdrowie jest dla mnie najważniejsze. A ja pójdę z panią sam — tu skłonił uprzejmie głowę w stronę Eweliny. — Załatwię te swoje nudne sprawy i szybko do ciebie wrócę, mój skarbie.
— Dobrze, Pawełku — zgodziła się Lodzia, teraz już bez wahania przyjmując ramię podane jej przez Krawczyka. — Bardzo panu dziękuję — uśmiechnęła się do niego. — Rzeczywiście już trochę nogi mnie bolą…
— Poproszę więc pana ze mną, panie mecenasie — powiedziała do Pabla Ewelina. — Na początek przedstawię panu naszego stałego współpracownika z Zamościa, który…
Jej głos, oddalając się, zanikł w ogólnym szmerze panującym na sali. Iza popatrzyła za nimi, po czym, pomna swych obowiązków, ruszyła w przeciwną stronę za Krawczykiem, który w międzyczasie zaprowadził Lodzię do jednego ze stolików i uprzejmie podstawił jej krzesło.
— Pani Izo — zwrócił się do podchodzącej do nich z tacą dziewczyny. — Co pani tam ma do zaoferowania? Proszę bardzo, pani Leokadio, mamy tu wspaniały wybór cias-te-czek…
Iza wzdrygnęła się mimowolnie, gdyż sposób, w jaki wymówił ostatnie słowo, natychmiast skojarzył jej się z pamiętnym tiramisu. Musiała jednak docenić przytomność i dobry ton, jakim wykazał się Krawczyk, proponując zmęczonej kobiecie w zaawansowanej ciąży odpoczynek w pozycji siedzącej pomimo konwencji koktajlu, który z założenia od początku do końca odbywał się na stojąco.
— Dziękuję panu, ale nie jem teraz słodyczy — pokręciła głową Lodzia z przepraszającym uśmiechem, łagodnym gestem przyszłej matki kładąc sobie dłoń na brzuchu.
— Rozumiem — skinął głową Krawczyk, przysuwając sobie krzesło i siadając obok niej. — Pozwoli pani, że również usiądę. Zaburzymy tym trochę konwencję koktajlu, ale są względy, które muszą ustąpić wszelkiej etykiecie…
— Ależ proszę nie robić sobie kłopotu! — wystraszyła się natychmiast Lodzia. — Posiedzę tu sobie sama, a pan niech wraca do gości, jest pan przecież gospodarzem…
— Nigdy! — mruknął pod nosem Krawczyk, a jego oczy błysnęły w półmroku jakimś dziwnym blaskiem. — Zostanę z panią, obiecałem przecież panu Pawłowi — dodał z uspokajającym uśmiechem, po czym zwrócił się do Izy. — Pani Izo, za słodycze dziękujemy, ale może w takim razie przyniosłaby nam pani coś do picia? Pani Leokadio?
— A tak, chętnie napiłabym się odrobinę wody — przyznała Lodzia. — Jakbyś mogła mi przynieść pół szklanki niegazowanej, Izunia… takiej bez niczego.
— Oczywiście, zaraz przyniosę — uśmiechnęła się Iza i spojrzała na Krawczyka. — A dla pana?
— Ja na razie dziękuję — pokręcił głową. — Natomiast później jeszcze zostanę i wtedy owszem… poproszę panią o caffè macchiato z ciasteczkiem. Mam do uregulowania jedną sprawę z panem Michałem.
— Tak jest — szepnęła Iza, zmrożona myślą, że jej dzisiejsze tortury psychiczne nie zakończą się z chwilą zamknięcia koktajlu. — Jak pan sobie życzy. Już idę po wodę, Lodziu.
— Dziękuję — uśmiechnęła się Lodzia.
„Dziwny jest” — myślała Iza, kiedy po dwóch minutach, zostawiwszy tacę z ciastkami Klaudii, wracała ze szklanką niegazowanej wody mineralnej dla Lodzi. — „Raz zachowuje się normalnie, a zaraz potem dostaje napadu schizy. Jakieś fochy stroi, humory zmienia… Teraz olał wszystkich swoich VIP-ów, Pabla puścił w obchód z Eweliną, a sam siedzi sobie w kącie z Lodzią i zamawia macchiato z godzinnym wyprzedzeniem. Trzeba uważać, nie wiadomo, co jeszcze mu odwali…”
O ile już dawno zauważyła niewytłumaczalne zmiany nastrojów Krawczyka, bez większego namysłu przypisując je jego ekscentryzmowi i rozkapryszeniu milionera, o tyle dzisiejszy wieczór wzbudził w niej podejrzenie, że cierpi on na jakąś chorobę psychiczną, być może nawet niezdiagnozowaną. Pomyślała, że takich dyskretnych przypadłości niewątpliwie nie brakuje wśród ludzi z jego sfery, wystawionych bez przerwy na stres i konieczność podejmowania brzemiennych w skutki decyzji polityczno-finansowych. Mogłaby nawet współczuć mu z tego powodu, jednak fakt, że z jakiegoś powodu uczepił się jej osoby, a także nieuchwytny umysłem fałsz, jaki w nim wyczuwała, sprawiały, że myślała o nim już nie jak o kliencie Anabelli lecz jak o niebezpiecznym przeciwniku, przed którym należało na każdym kroku mieć się na baczności.
Wróciwszy z wodą, zauważyła, że rozmawiająca z Krawczykiem Lodzia wygląda na jeszcze bardziej zmęczoną niż wcześniej, a do tego jej gesty zdradzają niepokój i spięcie. Na widok Izy dziewczyna jednak od razu rozluźniła się i z wdzięcznością przyjęła od niej szklankę z wodą.
— Zostań z nami, Iza — zaproponowała z uśmiechem. — Chyba nie masz teraz za dużo obowiązków, nikt już nie ma miejsca na te słodkie ciastka i kremy…
— Wybaczy pani — zaprotestował Krawczyk, patrząc stanowczo na Izę. — Namyśliłem się i jednak dochodzę do wniosku, że ja też chętnie napiłbym się wody. Tyle że dla mnie poproszę mocno gazowaną.
— Dobrze, proszę pana — odparła służbowym tonem Iza, widząc w tym niekonsekwentnym zachowaniu kolejny dowód na jego psychiczne niezrównoważenie. — Czy życzy pan sobie do tego cytrynę?
— Nie, dziękuję — pokręcił głową Krawczyk, pochylając się znów w stronę Lodzi. — A więc, tak jak już wspomniałem, pani Leokadio, w pewnych wyjątkowych okolicznościach etykieta nie stanowi dla mnie priorytetu…
Iza z westchnieniem ruszyła do baru po wodę.
— Co ty tak po jednej bierzesz? — zdziwiła się Wiktoria, stawiając na jej prośbę na tacy szklaną buteleczkę wody gazowanej i czystą szklankę. — To dla Krawczyka?
— Aha — skinęła ponuro głową Iza. — Gania mnie w tę i z powrotem, a potem jeszcze będzie chciał macchiato z tym swoim zakichanym ciasteczkiem. Mówię ci, Wika, jak ja mam go już dość na dzisiaj…
— Spokojnie, już powoli kończymy — pocieszyła ją Wiktoria, uśmiechając się z mimowolnym rozbawieniem na wieść o tym, że nawet dziś Krawczyk nie obędzie się bez swojej kawy i tiramisu. — W kuchni dziewczyny już skończyły wydawanie, jak puste naczynia wrócą z sali, to właściwie będzie po imprezie.
— Bogu dzięki — mruknęła Iza, unosząc tacę z wodą.
Na sali rzeczywiście panowało już rosnące poruszenie, bowiem goście powoli zaczynali się żegnać i zbierać do wyjścia. Zmuszało to Krawczyka, który ledwie zdążył upić kilka łyków wody, do ponownego podjęcia obowiązków gospodarza. Tymczasem wrócił do nich Pablo, który, wymieniwszy się grzecznościami i wizytówkami z przedstawionymi mu ludźmi, odprowadził Krawczykowi Ewelinę, sam zaś z uśmiechem podał ramię swojej żonie. Iza zauważyła, że Lodzia powitała go z wyraźną ulgą i radością, a kiedy po pożegnaniu się z gospodarzem zmierzali w stronę wyjścia, przytuliła mocno głowę do jego ramienia, on zaś objął ją czułym gestem i ucałował w czoło. Pozostali goście również podchodzili do Krawczyka, podając mu ręce na pożegnanie, po czym stopniowo opuszczali salę. Koktajl biznesowy wydawany w Anabelli w ramach umowy z milionerem wreszcie dobiegał końca.
Rozdział trzydziesty
— Dzisiaj zostanę u pana dłużej, panie Szczepciu — obiecała Iza, przyglądając się z troską bladej i jakby pożółkłej twarzy staruszka. — Szef dał mi wolną niedzielę po tym maratonie, który mieliśmy na tygodniu, więc wieczorem nie muszę iść do pracy. Posiedzę u pana, posprzątam trochę, coś sobie razem zjemy…
— Dobrze, Haniu — ucieszył się pan Szczepan. — Czekałem na ciebie i czekałem… Tak sobie wczoraj myślałem, że dzisiaj cię zobaczę, i od razu jakoś mi raźniej było! Za to Michaś to już znowu więcej jak tydzień do mnie nie zaglądał… — westchnął, kręcąc głową.
— To nie ze złej woli, panie Szczepciu — zapewniła go łagodnie Iza. — On jest teraz bardzo zapracowany, w maju nagromadziło nam się w firmie wyjątkowo dużo roboty, robiliśmy remont w łazience, a wczoraj ten koktajl… Ale wspomnę mu przy okazji, żeby w tym tygodniu zajrzał do pana, powiem, że pan na niego czeka.
— Mówił, że jakoś niedługo będzie miał urodziny — ciągnął staruszek, odwracając się w fotelu, by sięgnąć do szuflady stojącej za nim komody. — Czekaj no, Haniu, otwórz mi to, dobrze? Nie tę… tę na dole… o, i to małe pudełeczko mi podaj… dziękuję. Mówił, że urodziny…
— Tak, trzydzieste trzecie — doprecyzowała Iza, zamykając szufladę i siadając na krześle obok niego. — Obchodzi je w sobotę, dwudziestego piątego.
— Dwudziestego piątego — szepnął pan Szczepan. — Patrz no… jak moja Hanusia. Tylko że ona była z października, właśnie dwudziestego piątego miała urodziny… Mój Boże!
— Tak to jest, panie Szczepciu, że jak coś jest dla nas ważne, to zawsze coś nam się z tym skojarzy — uśmiechnęła się Iza. — Zwracamy wtedy uwagę na różne szczegóły, których normalnie byśmy nie zauważali. A co pan ma w tym pudełeczku? — dodała z zaciekawieniem.
— A właśnie — ocknął się staruszek, otwierając ostrożnie pudełko.
— Pierścionek! — zdziwiła się Iza.
Rzeczywiście, na wyblakłej, niegdyś zapewne czerwonej, dziś już tylko brudno-różowej atłasowej wyściółce leżał srebrny pierścionek o delikatnym wzorze ozdobiony niewielkim brylancikiem, który połyskiwał pięknie, odbijając wpadające przez okno promienie słońca. Co ciekawe, o ile pudełko wyraźnie miało już swoje lata, o tyle sam pierścionek lśnił najczystszym srebrem, jakby dopiero co wyszedł z warsztatu jubilera.
— Tak… pierścionek zaręczynowy Hani — westchnął pan Szczepan, podając Izie pudełko. — Popatrz sobie. Ładny, prawda?
— Śliczny — szepnęła, wpatrując się z zafascynowaniem w połyskujący przedmiot o tak wyjątkowym dla niego znaczeniu. — Ale przecież on ma już tyle lat, a wygląda jak nowy…
— Dałem go do czyszczenia — wyjaśnił pan Szczepan. — Był już mocno zaśniedziały, prawie całkiem czarny, bo nie wyjmowałem go z pudełka kilkadziesiąt lat. Nie chciałem patrzeć… Hania nie założyła go, kiedy jechała do szpitala, bo ręce jej puchły, miała wtedy tylko obrączkę ślubną, z nią umarła i z nią ją pochowali. A ten pierścionek został mi na bolesną pamiątkę — westchnął znowu. — Znalazłem go razem ze zdjęciami, zaniosłem do czyszczenia i sama widzisz… jest taki piękny jak w dniu, kiedy wkładałem jej go na palec… Po niej nikt go już nigdy nie zakładał, został taki, jakim zdjęła go na kilka dni przed śmiercią.
— Jest naprawdę prześliczny — oceniła ze wzruszeniem Iza, oddając mu pudełko. — Pamiątka wielkiego szczęścia… To dla pana bardzo cenna rzecz.
— Właśnie — pokiwał głową pan Szczepan, wpatrując się w połyskujący w świetle słońca pierścionek. — Tylko co mi po nim, jak już niedługo przyjdzie zabierać się z tego świata?
— Ale co też pan opowiada, panie Szczepciu… — pokręciła z dezaprobatą głową Iza.
— A tak, Hanusiu, a tak — uśmiechnął się pan Szczepan. — Miałem najpierw myśl, żebyście włożyli mi go do trumny… żebym miał go przy sobie w tej ostatniej drodze… Ale potem pomyślałem, że to nic niewarte. To przecież nie martwe ciało jest ważne, a dusza nieśmiertelna, a jej po śmierci nie ma już w trumnie, więc po co by mi to było? Wystarczy, że ślubną obrączkę będę miał, bo to symbol… a ten pierścionek niech ludziom jeszcze posłuży.
— Posłuży? — nie zrozumiała Iza. — Co pan chce z nim zrobić?
— Chcę go dać Michasiowi na urodziny — oznajmił pan Szczepan, zamykając pudełeczko i stanowczym gestem odkładając je na stolik.
— Ach! — zdumiała się Iza.
— Tak, Haniu, przemyślałem to — ciągnął staruszek. — On dał mi swoją pamiątkę, ten kieliszek… nie opowiadał mi dokładnie, jaka to była historia, ale mówił, że to dla niego ważna i cenna rzecz. No to ja też chciałbym dać mu coś takiego… I pomyślałem, że ten pierścionek Hanusi będzie w sam raz. Właśnie dla niego, dla mężczyzny. Niech trzyma go sobie w jakiej szufladzie, a jak przyjdzie czas, że będzie oświadczał się swojej ukochanej — tu zerknął badawczo na dziewczynę — to może zechce dać jej właśnie ten pierścionek. Zawsze można dopasować rozmiar, jubiler mówił mi, że to żaden problem. Dla mnie to by było wielkie szczęście, choć już pewnie tego nie dożyję… ale co tam! — machnął ręką. — To nie o mnie się rozchodzi. Chcę mu to dać i już.
Iza spojrzała na niego z zawahaniem, ogarnięta wątpliwościami, czy Majk na pewno zareaguje na ten niezwykły prezent tak, jak wyobrażał sobie pan Szczepan. Czy taka sentymentalna sugestia nie obudzi w nim raczej goryczy i niepotrzebnie nie odnowi ledwie zasklepionej rany w jego sercu?
— To piękny gest z pana strony — przyznała ostrożnie. — I Majk… znaczy Michaś… na pewno będzie wzruszony. Ale ja bym, panie Szczepciu, nie mówiła mu o tym oświadczaniu się i w ogóle o takich rzeczach… bo wie pan, to są jednak delikatne tematy…
— A dlaczego miałbym mu nie mówić? — zdziwił się pan Szczepan. — Ja to tak sobie umyśliłem, wymarzyłem… i jakby mi to obiecał, to byłbym naprawdę szczęśliwy. Przecież to pierścionek zaręczynowy, no to do czego innego miałby mu posłużyć?
— Jeśli pan powie, że zaręczynowy, to wszystko i tak będzie jasne — zauważyła Iza. — Ale cóż… zrobi pan tak, jak pan chce — dodała, widząc jego nagle posmutniałą minę. — To będzie dla niego wyjątkowy prezent i jestem pewna, że bardzo to doceni.
— A ja też do ciebie mam prośbę, dziecinko — podjął pan Szczepan, spoglądając na nią swoimi wyblakłymi, podkrążonymi na sino oczami.
— Jaką prośbę, panie Szczepciu?
— Żebyś pomogła mi to zapakować na prezent — wyjaśnił, wskazując na pudełko z pierścionkiem. — Ręce mi się trzęsą, jakiś elegancki papier trzeba by też kupić, a ja już niezbyt z domu mogę wychodzić, nawet do kościoła dziś rano nie dałem rady…
— Gorzej się pan czuje? — zaniepokoiła się Iza. — Ech, panie Szczepciu, i widzi pan, co ja z panem mam? Mówiłam, że badania trzeba zrobić, a pan taki uparty… No, ale cóż… Prezent dla Michasia zapakować to nie problem, oczywiście, że to zrobię, jutro przed pracą wpadnę tu z jakimś ładnym papierem i zapakujemy. Tylko niech mi pan szczerze powie, jak ze zdrowiem? Sama już zresztą miałam o to zapytać, bo pan znowu tak zmizerniał…
— A, daj spokój, Haniu! — przerwał jej staruszek, machając niecierpliwie ręką. — Stary człowiek, jedną nogą w grobie, to co się dziwić, że wygląda, jak wygląda? Tyle zdrowia mam, na ile ma mi starczyć, a to już Pan Bóg wie najlepiej. Przecież mówię, że nie o mnie się rozchodzi, ale o was, młodych… Ja już teraz tylko o was myślę, jak o własnych dzieciach…
— Spokojnie, niech pan się tylko nie denerwuje, panie Szczepciu — powiedziała uspokajającym tonem Iza, widząc, że wilgotnieją mu oczy. — Już wszystko ustalone, będzie tak, jak pan sobie wymyślił. A teraz usiądziemy sobie razem, włączymy telewizor i pooglądamy jakiś fajny program, dobrze? Może jakiś ładny film będzie leciał? Zaraz sprawdzę w programie, na pewno coś znajdziemy…
Niedzielna kolacja, którą Iza jadła z panem Stanisławem pod nieobecność Kacpra, dobiegała końca. Po powrocie od pana Szczepana, po raz pierwszy od wielu tygodni dysponując wolnym wieczorem, dziewczyna oprócz wykwintniejszej niż zwykle kolacji przygotowała także wstępnie obiad na kolejny dzień i została dłużej przy stole, ucinając sobie przyjacielską pogawędkę z gospodarzem.
— Znowu poszedł na kobitki — westchnął pan Stanisław, odsuwając od siebie pusty talerz po kanapkach i sięgając po kubek z kakao. — Ja się naprawdę boję, że to się kiedyś źle skończy, pani Izo. Tylko co zrobić? Nie mam żadnego wpływu na tego gagatka, robi sobie, co chce…
— Ale to i tak jest dobry chłopak, panie Stasiu — zapewniła go łagodnie Iza. — I pracuje ostatnio uczciwie, a do tego zna się na fachu, sama mogę to potwierdzić. Najlepszym dowodem jest to, że mój szef zaproponował mu współpracę, słyszał pan przecież.
— Ale to chyba tylko dorywczo? — zainteresował się pan Stanisław. — Nic z tej jego paplaniny nie zrozumiałem…
— Tak, na razie dorywczo — skinęła twierdząco głową Iza. — Czasami trzeba u nas dodatkowych ochroniarzy albo kogoś do pomocy przy transporcie, więc mógłby sobie dorobić w razie czego. Zresztą szef i tak już ma na niego oko, zdążył go polubić, więc gdyby okazało się, że coś mu nie wypali w tej Lafarge, to myślę, że wziąłby go na etat bez chwili wahania. Tyle że wtedy nasze kelnerki byłyby zagrożone! — zaśmiała się, przypominając sobie Kacpra przyglądającego się łakomym wzrokiem Oli. — Wpuścić takiego łobuza między ładne dziewczyny, to tylko same kłopoty!
— Oj, prawda! — przyznał pan Stanisław. — Już niech on lepiej pracuje, gdzie pracuje, w męskiej ekipie przynajmniej licho go nie kusi… Pani Izo? — dodał ciszej, jakby niepewnie. — Jak już tak sami siedzimy, to ja bym panią o coś zapytał…
— Niech pan pyta śmiało, panie Stasiu — uśmiechnęła się Iza.
— Bo widzi pani — ciągnął ostrożnie gospodarz. — Dzwonił do mnie w tamtym tygodniu Przemuś… mój syn znaczy się. Wie pani, że on mieszka na Wybrzeżu, aż pod Kołobrzegiem. I tak od paru lat zbierają się z synową, żeby przyjechać do mnie w odwiedziny, ale wiadomo, jak to jest. Dwoje małych dzieci, z pieniędzmi też różnie tam u nich bywało… nie było jak. A teraz dzieciaki trochę odchowane, synowa poszła do pracy, lepiej im się powodzi, więc chcą w końcu starego ojca odwiedzić. No i może udałoby się w wakacje, żeby chociaż na tydzień przyjechali, to i ja bym wnuki wreszcie zobaczył, bo ostatnio to byłem na chrzcinach młodszego, a potem nic… Już cztery lata prawie, jak tylko przez telefon rozmawiamy.
— Ależ to wspaniale! — podchwyciła życzliwie Iza. — Super by było, gdyby to się udało, będę trzymać za pana kciuki! Nie rozumiem tylko… jaki to ma związek ze mną?
— No właśnie — westchnął pan Stanisław. — Chodzi o to, że jeden z chłopców mógłby spać u Kacpra, drugi ze mną, ale Przemek z żoną już się za nic nie zmieszczą…
— Ach, chodzi panu o to, żeby skorzystać z mojego pokoju! — domyśliła się Iza.
— No tak — przyznał gospodarz. — Oczywiście umówilibyśmy się, że to by było wtedy, kiedy pani pojedzie na wakacje do siostry, nic by to pani nie przeszkadzało…
— Ejże, i z tego powodu pan się tak czai i owija w bawełnę? — roześmiała się Iza. — No pewnie, że tak, ja nie mam nic przeciwko temu! To zresztą pana mieszkanie i pan tu rządzi, a wiadomo, że kiedy mnie nie będzie, pokój i tak stałby pusty. Ja nie widzę żadnego problemu, panie Stasiu.
— Ech… bo to nie tylko w tym rzecz — pokręcił głową pan Stanisław.
— A w czym jeszcze?
Gospodarz zastanawiał się przez dłuższą chwilę, jakby nie mógł się zdecydować, czy poruszyć trudny temat, po czym, podjąwszy w duchu krytyczną decyzję, z miną spiskowca pochylił się nad stołem w stronę dziewczyny.
— Bo widzi pani, pani Izo — zniżył głos niemal do szeptu. — Pani musi być dobry człowiek, że tyle czasu mieszka pani w tym pokoju i… nic. Albo może to tylko ja myślę, że nic? — popatrzył na nią pytająco.
Iza spoważniała, rozumiejąc już teraz dokładnie, o czym chciał z nią rozmawiać. W mgnieniu oka zebrała w pamięci wszystko, co powiedział jej na ten temat Kacper i co sama zdołała wywnioskować na podstawie własnych doświadczeń, jednak przede wszystkim nie chciała popełnić jakiejś niepotrzebnej gafy.
— Chodzi panu o ten piec? — zapytała równie cicho.
— A co, pani Izo? — podchwycił natychmiast pan Stanisław, blednąc jak ściana. — Coś pani zauważyła? Coś słyszała?
— Tak, panie Stasiu — skinęła głową, uznając, że skoro sam poruszył temat, to sprawa wymaga jednoznacznego wyjaśnienia. — Od czasu do czasu w tym piecu coś się dzieje. Okropny huk, łomot, jakiś taki świst, jakby wiatr, przeciąg… no sama nie wiem. Można by powiedzieć, że duchy — uśmiechnęła się nieznacznie, na co gospodarz zbladł jeszcze bardziej. — Nawet Kacper raz mi wspominał, że w tym piecu podobno straszy.
— Trzymałby język za zębami, gówniarz! — zirytował się pan Stanisław, jednak w następnej sekundzie popatrzył na Izę, westchnął i pokręcił głową. — No… ale może i dobrze, że pani powiedział. Pani dobra dziewczyna i nieładnie z mojej strony, żeby tak panią okłamywać. Sam już dawno powinienem był panią uprzedzić…
— O czym, panie Stasiu? — podjęła niewinnie Iza. — O tym, że w moim pokoju straszy?
— No… tak — przyznał cicho gospodarz, patrząc na nią z niepokojem. — Ale pani mi powie, tak szczerze, pani Izo… coś jeszcze mówił pani ten szczyl?
— Mówił — odparła spokojnie Iza. — Powiedział, że to duch jego stryjenki. Chodziło mu, jak rozumiem, o pana zmarłą żonę.
— Ech — westchnął pan Stanisław, kryjąc w dłoniach pobladłą na nowo twarz. — Ziutka…
Na chwilę zapanowało milczenie. Nie wiedząc, w jaki sposób powinna zareagować, Iza siedziała nieruchomo nad kubkiem ze stygnącym kakao i cierpliwie czekała na jego ruch. Po dwóch lub trzech minutach całkowitej ciszy mężczyzna podniósł wreszcie głowę i popatrzył na nią na wpół ze zmieszaniem, na wpół z determinacją.
— Ja pani wszystko powiem, pani Izo — powiedział, znów pochylając się do niej przez stół. — Wszystko jak na świętej spowiedzi. Z pani musi być prawdziwy anioł, ja to Kacprowi od początku powtarzam, bo żeby tyle czasu mieszkać w tym pokoju z Ziutką… ech! — pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Nie wiedziałam, że dzielę z kimś pokój — uśmiechnęła się leciutko Iza. — Naprawdę wierzy pan w duchy?
— A pani nie wierzy? — podchwycił zdziwiony.
— Zależy, co przez to rozumieć, panie Stasiu — odparła, poważniejąc. — Jeśli chodzi o dusze zmarłych… Wiemy, że dusza ludzka jest nieśmiertelna, że nie umiera razem z ciałem, ale czy utrzymuje kontakt z nami, żywymi? Tego nie wiem. Mogę tylko powiedzieć panu, że nie bardzo wierzę, żeby dusza pańskiej żony… dusza, nie jakiś duch — podkreśliła — to jest ogromna różnica… żeby wracała tu po śmierci i straszyła w jakimś piecu.
— A jednak… — szepnął pan Stanisław.
— A jednak coś w tym jest — przyznała Iza. — Widzi pan… Oboje moi rodzice już nie żyją i ja czasami miewam takie wrażenie, że mama albo tata są blisko mnie… w takim dobrym, pozytywnym sensie. Jak gdyby mnie wspierali albo opiekowali się mną, jakby czuwali nade mną, ale tak bardzo dyskretnie… bez interweniowania w moje życie. To może być oczywiście tylko autosugestia… W naszym domu w Korytkowie od śmierci mamy nigdy nie zdarzyło się nic niezwykłego, nic nigdy nie straszyło i nie straszy. Dlatego, chociaż czasem mam poczucie takiego pozytywnego kontaktu z duszami moich zmarłych rodziców, to w duchy jako takie nie wierzę. A nawet jeśli istnieją jakieś duchy, w takim złym sensie… no wie pan, że przychodzą i straszą… to na pewno nie są to ludzkie dusze — dodała stanowczo.
Pan Stanisław wzdrygnął się lekko, ale nie przerywał jej, słuchając w napięciu.
— Moja babcia opowiadała mi kiedyś o duszach czyśćcowych — ciągnęła w zamyśleniu Iza. — Mówiła, że one czasami przychodzą do żywych, ale nigdy nie chcą zrobić nic złego, ani nikogo nastraszyć. Przychodzą tylko po to, żeby prosić o modlitwę. I ja myślę — dodała, przenosząc na niego wzrok — że jeśli te hałasy w piecu mają jakikolwiek związek z duszą pana żony… a mam powody, żeby sądzić, że tak rzeczywiście może być… to ona przychodzi tu właśnie po to. I tylko po to.
— Mój Boże… — westchnął ciężko pan Stanisław.
— Bo wie pan co? — dodała ostrożnie Iza. — Odkąd Kacper powiedział mi o tym wszystkim, to ja już kilka razy modliłam się za duszę pani Ziuty i to tak jakby działało… bo to stukanie w piecu zaraz się uspokajało, a poza tym wraca coraz rzadziej. Teraz to już chyba ze dwa miesiące nic się nie działo.
— Może faktycznie jej pomogło, jak się pani za nią pomodliła? — szepnął gospodarz, przesuwając drżącą dłonią po czole. — Boże drogi, toć jej dusza pewnie tam w zaświatach spokoju nie ma za to, co robiła na ziemi…
— A co robiła? — zapytała cicho Iza, czując, że serce zaczyna jej mocniej bić.
— Niedobre rzeczy — pokręcił głową pan Stanisław. — Ja o zmarłej nie chcę źle mówić, to przecież moja żona była… i już jedenaście lat nie żyje, a ja jej wszystko dawno wybaczyłem. Ale pani powiem, jak było. Od początku powiem, pani musi to wiedzieć… No to tak. Ziutka to była bardzo piękna dziewczyna — zaczął, wpatrując się w przeciwległą ścianę, jakby wyświetliły mu się na niej obrazy z przeszłości. — Ode mnie młodsza o całe osiem lat. Takie cudne oczy miała, takie włosy… czarne jak u Indianki, błyszczące… i taki uśmiech… Chłopaki z połowy dzielnicy się w niej kochały. I ja też — westchnął. — A ona pokochała właśnie mnie. Byłem szczęśliwy jak w niebie, bo wybrała mnie spośród tylu innych i zgodziła się wyjść za mnie. I wiem, że naprawdę mnie kochała…
— Na pewno — uśmiechnęła się Iza.
— Tak… Tylko problem w tym, że to była straszna kokietka — ciągnął smutno pan Stanisław. — Nie umiała usiedzieć w domu, nie mogła oprzeć się pokusie, jak jej się ten czy inny spodobał… krótko mówiąc, rogi miałem jak stąd do Nowego Jorku… No, rozumie pani — spojrzał na nią ponuro.
— Rozumiem — szepnęła ze współczuciem Iza.
— Nawet jak dziecko było małe, to ona też… Szczęście, że chłopak bardzo do mnie podobny, bo chyba bym zwariował… Co ja się napłakałem, nabłagałem, żeby chociaż synowi w głowie nie mieszała, ale to jak grochem o ścianę. Czasami to się zastanawiam, czy ten szczyl… Kacper znaczy… czegoś podobnego co ona nie ma w głowie, chociaż na pewno nie genetycznie, bo on z nią w żaden sposób nie jest spokrewniony. Ale to wygląda jak jakieś przekleństwo nad rodziną… no nic, trudno. Wracając do Ziuty… Po każdym takim wyskoku na kolanach przepraszała, całowała, obiecywała poprawę… ale potem znowu. Ech… Co jakiś czas nawet odchodziła ode mnie z walizkami, do gacha szła… ale ja zawsze czekałem, bo wiedziałem, że i tak wróci. I wracała — westchnął. — Zawsze wracała i mówiła, że tylko mnie kocha… mnie i Przemusia… I tak chyba było, pani Izo. Dziwnie to brzmi, ale ja myślę, że ona naprawdę mnie kochała, chociaż co mi dała w kość, to moje…
Iza słuchała jak odrętwiała, z boleśnie ściśniętym sercem.
— Tylko ten ostatni raz jak wróciła — kontynuował drżącym głosem pan Stanisław — to wróciła pobita i z ciężkim zapaleniem płuc. No i z tego to się już nie wyciągnęła.
— O Boże… — szepnęła Iza.
— Tak, pani Izo — pokiwał głową gospodarz. — Nie lubię do tego wracać, ale pani musi wiedzieć, jak było. Dopiero pięć lat temu skończyło się śledztwo, tamten drań, co pobił ją do nieprzytomności i zostawił na mrozie, dostał dwadzieścia lat, bo jeszcze inne rzeczy miał na sumieniu. Tyle mam z tego satysfakcji, że sprawiedliwości stało się zadość, chociaż takiej krzywdy to i tak nigdy się nie naprawi…
— Bardzo mi przykro, panie Stasiu — powiedziała cicho Iza, przechylając się przez stół, by pogładzić go po dłoni. — Nie wiedziałam, że to był aż taki koszmar… ależ pan musiał się nacierpieć!
— Ano tak, ciężko było — przyznał pan Stanisław, jednak w jego głosie zabrzmiała teraz ulga, jakby cieszył się z faktu, że najgorsze wyznanie ma już za sobą. — Najpierw długo leżała w szpitalu, ale potem, jak jej po tym pobiciu zrobili badania, to okazało się, że od dawna miała chorobę krwi… białaczkę znaczy, już mocno zaawansowaną. Leczyli ją, ale wszystko po kolei jej w organizmie siadało, a do tego koszty… Skończyła się refundacja, doktor orzekł, że stan beznadziejny, więc oddali mi ją do domu, żeby tutaj sobie spokojnie umarła. No i umarła… jeszcze tylko dwa tygodnie poleżała i skończyło się…
— To i ona się namęczyła… — westchnęła Iza.
— Tak, cierpiała bardzo na sam koniec — przyznał smutno gospodarz. — Ale przynajmniej dzień wcześniej trochę jej się polepszyło, a w nocy umarła we śnie. Rano znalazłem ją już zimną… taką piękną… Ech! — otarł dłonią łzę, która zakręciła mu się w oku. — Ja to już jakoś się pozbierałem, tyle lat minęło… Fakt, że przez dziesięć lat jej pokój stał pusty, wszyscy z niego uciekali, dopiero pani pierwsza tam zamieszkała… Myślałem, że to się już skończy, ale z tego, co pani mówi, to widzę, że jednak się nie skończyło. I teraz, po tym, co mi pani powiedziała… to ja się zastanawiam, czy w tym nie ma racji. Bo wie pani — dodał, znów ściszając głos prawie do szeptu — ona bez spowiedzi i bez księdza umarła.
Iza pokiwała głową, czując przebiegający jej po plecach zimny dreszcz.
— Nie chciała? — zapytała cicho.
— Chciała — skinął głową pan Stanisław. — Właśnie w ostatni wieczór powiedziała mi, że już chyba będzie umierać i żebym przyprowadził jej księdza, bo chciała się wyspowiadać i wiatyk przyjąć. Obiecałem, że rano to załatwię, nie myślałem, że już nie zdążę, bo ona wcale nie wyglądała, jakby miała umierać… Taka spokojna była, nic jej nie bolało… a rano już było po wszystkim. Z początku to nawet o tym nie myślałem… znaczy o tym, że nie zdążyłem z tym księdzem… ale potem trochę mi to zaczęło po głowie chodzić, jak ten piec się rozszalał. Wypychałem to z myśli, ale przez cały czas coś mi w sumieniu szeptało, czy ona aby nie przez to nie może zaznać spokoju… A teraz, jak mi pani tak opowiedziała o tych duszach czyśćcowych… — pokręcił głową z posępną miną, zagryzając wargi. — Tak sobie myślę, że to może, cholera, być to.
— Może być — przyznała Iza. — To są tajemnice, których my nigdy do końca nie przenikniemy, ale tym przypadku ewidentnie coś jest na rzeczy. Nawet ja, obca osoba przecież, czuję się w to wplątana przez sam fakt, że mieszkam w jej pokoju… I wie pan co? Trzeba by się zastanowić… ale nie nad tym, jak uniknąć straszenia w piecu, bo zamykanie pokoju na klucz to zresztą od początku nie był dobry pomysł, panie Stasiu — zauważyła z lekkim wyrzutem. — Raczej trzeba pomyśleć, jak pomóc tej biednej duszy… A niech mi pan powie jeszcze jedno — dodała ciszej. — Czy istnieje jakiś związek… jakikolwiek… między osobą pani Ziuty i kościołem Nawrócenia Świętego Pawła? Wie pan, o którym mówię?
— Wiem — zbladł znowu pan Stanisław. — A dlaczego pani o to pyta? Przecież… to właśnie tam była jej msza pogrzebowa!
— Ach! — szepnęła Iza. — To może dlatego… Panie Stasiu — dodała z namysłem. — Ja bym panu radziła pójść w tej sprawie do jakiegoś księdza, a najlepiej do kogoś z tego kościoła. Może nie ma sensu mówić mu o wszystkim, o czym przed chwilą sobie opowiedzieliśmy, bo to brzmi zbyt… niewiarygodnie… ale trzeba by koniecznie zamówić mszę za duszę pani Ziuty. Babcia mówiła mi, że to im bardzo pomaga… A może nawet pogadalibyśmy z Kacprem i zrzucilibyśmy się we troje na gregoriankę? Pana syn też mógłby się dołożyć, gdyby chciał… Tak czy inaczej to nie są żarty i coś z tym trzeba zrobić.
— Tak pani mówi? — szepnął niepewnie gospodarz. — Może i racja… ja bym wszystko dał, żeby ona zaznała spokoju w zaświatach. No co zrobić… była, jaka była, taką gorącą naturę miała… ale to przecież moja żona i matka mojego syna.
— Właśnie — pokiwała głową Iza. — Niech pan to przemyśli, panie Stasiu. Tak na spokojnie, nie pali się przecież… ale tak czy siak przemyśleć trzeba. Tak jak powiedziałam, od dwóch miesięcy piec stoi spokojnie, ani razu nie słyszałam, żeby coś się działo. Ale skoro pana syn ma przyjechać w wakacje i spać z żoną w moim pokoju, to lepiej, żeby to się nie odzywało… że tak powiem — wzdrygnęła się lekko. — Ja z zaświatami mam dobre relacje i już się przyzwyczaiłam, ale oni mogliby się wystraszyć. No i dusza pani Ziuty… ona jest w tym najważniejsza, bo sama nie może sobie pomóc. To my musimy zareagować.
W przedpokoju rozległo się potężne trzaśnięcie drzwiami ogłaszające domownikom powrót Kacpra, a następnie łomot wkopywanych do kąta butów.
— Pani Izo, niech mu pani na razie nic nie mówi, dobrze? — poprosił szeptem pan Stanisław. — Ja muszę nad tym wpierw pomyśleć sam. Pójdę do tego księdza, tak jak pani radzi, i jak coś ustalę, to powiem wam obojgu. Ale na razie…
— Jasne, panie Stasiu — odszepnęła Iza. — Niech się pan nie martwi, będę milczeć jak grób. Wszystko zostaje między nami aż do odwołania.
Po kolacji, która po powrocie wygłodzonego acz zadowolonego z upojnej randki Kacpra przedłużyła się prawie do dwudziestej trzeciej, Iza wróciła do swojego pokoju z głową pełną skotłowanych, męczących myśli. Silne wrażenia, które stały się jej udziałem w ostatnich dniach, a które metodycznie wypychała ze świadomości, by móc skupić się na bieżących zadaniach, teraz stłoczyły się naraz w jej mózgu i tłukły się po nim jak chmara spłoszonych ptaków. Remont w łazience w Anabelli i spotkanie z dziwną cyganką na parkingu marketu budowlanego… Propozycja Victora i wizja tygodniowego wyjazdu do Bressoux… Zachowanie Krawczyka na koktajlu… Rozmowa z panem Szczepanem o pierścionku Hani, a teraz z panem Stanisławem o duchu Ziuty w kaflowym piecu… I nade wszystko sms od Michała… ten krótki sms, który po dwóch ciężkich miesiącach przywrócił sens jej życiu!
„Zadzwoni, niedługo zadzwoni” — myślała, usiadłszy na łóżku i przymknąwszy oczy. — „Napisał, że w przyszłym tygodniu, więc może nawet jutro? Oby tak było, bo chyba zwariuję… Tak się boję, żeby znowu nie skończyło się na pustym gadaniu…”
To była prawda. Wystarczyły zaledwie trzy dni ciszy — w dodatku ciszy w pełni uzasadnionej, bo Michał wszak wyraźnie zaznaczył, że zadzwoni dopiero po weekendzie — a znajomy strach o utratę kontaktu z nim znów ściskał ją za gardło niczym nocna zmora. Znowu wracał ten sam niepokój, który od lat szargał jej sercem i nerwami, a który tak ściśle kojarzył jej się z Michałem, że prawie nie wyobrażała sobie, by mogła dożyć czasów, kiedy to napięcie całkowicie ustąpi. Czy przyjdzie kiedyś taki dzień, kiedy w duszy będzie mogła poczuć pełny spokój i niezmącone szczęście? Od samego początku, od wczesnej podstawówki znała tę gulę w gardle, gdy przechodził obok z obojętną miną, ten potworny ścisk w sercu, gdy uśmiechał się do innych dziewcząt, to ukłucie zazdrości, kiedy słyszała o jego kolejnej dziewczynie albo, co gorsza, musiała patrzeć, jak obejmuje i całuje inną… Czy kiedyś nadejdzie chwila, kiedy będzie mogła odetchnąć pełną piersią i naprawdę poczuć, że Michał należy tylko do niej? Kiedy nie będzie musiała bać się o to, że zafascynuje go inna kobieta, lecz będzie miała pewność, że on też czuje do niej to, co ona do niego — nieusuwalną z serca miłość, wierną do grobowej deski?
„Jeszcze nigdy tak nie było” — myślała ze smutkiem. — „Nawet wtedy, kiedy byłam jego oficjalną dziewczyną. Ciągle gdzieś w głębi duszy tkwił we mnie ten strach, że zaraz mogę go stracić, że odejdzie nagle i bez uprzedzenia, że pofrunie sobie gdzie indziej… I przecież właśnie tak się stało! Jaką mogę mieć nadzieję, że on się kiedyś zmieni? I że zmieni się właśnie dla mnie? Ech… dlaczego to życie musi być takie beznadziejne?…”
Urwała myśl, bowiem w tym momencie, jakby w odpowiedzi na jej dzisiejszą rozmowę z panem Stanisławem, stojący od dwóch miesięcy cicho i spokojnie piec kaflowy wydał nagle z siebie serię ponurych, przejmujących dźwięków łączących w sobie głuche stukanie i świszczący jęk podobny do wycia wiatru. Iza, której natychmiast po plecach przebiegł zimny prąd, odruchowo cofnęła się w głąb łóżka i podkuliła nogi.
— Spokojnie, pani Ziuto — wyszeptała, wpatrując się odważnie w ciemny kąt, z którego dobiegały raz narastające, raz cichnące dźwięki. — Znowu pani rozrabia? A dopiero co panią pochwaliłam, że przez całe dwa miesiące był spokój… Pewnie nie spodobało się pani to, o czym dzisiaj rozmawialiśmy z pani mężem, tak? No cóż, sama pani sobie winna… Ale już wszystko będzie dobrze, pomożemy pani. Już niedługo, pani Ziutko, już niedługo…
Hałas w kącie przycichł nagle, jakby piec kaflowy naprawdę uspokoił się na jej słowa.
— A jak już pani odnajdzie spokój — ciągnęła szeptem Iza — to niech pani też nie zapomni o mnie, dobrze? Niech pani wstawi się za mną w sprawie Michała… To pewnie głupie, że tak gadam, nie powinnam mówić takich rzeczy, ale… niech pani o mnie pamięta. On ma na imię Michał… Michał — dodała głośniej, jakby z obawy, że może wkraść się nieporozumienie. — Zapamięta pani?
Natychmiast odpowiedział jej gwałtowny, potworny huk, jakby w piecu rozszalała się banda demonów.
— Okej — skinęła głową Iza. — Już więcej nie będę pani o nim wspominała, obiecuję. Tylko dzisiaj. Bo tak mi jakoś smutno, pani Ziutko… No, niechże pani już się tak nie tłucze! — dodała surowiej, na co hałas w piecu umilkł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. — Przecież chcę odmówić za panią modlitwę, a pani w ogóle nie daje mi się skupić!
Majowe słońce rozświetlało uczelniany dziedziniec, na który z wnętrza okalających go budynków wysypywały się roześmiane i rozgadane gromady studentów. Wśród nich znajdowała się również grupa studentów romanistyki wychodząca z zakończonych właśnie zajęć z gramatyki francuskiej.
— No i nędza — pokręcił głową Zbyszek, który tego dnia otrzymał trzecią z kolei ocenę niedostateczną, w związku z czym groziło mu niezaliczenie semestru. — Jak do końca maja nie poprawię chociaż jednej bańki, to klęska, a na egzaminie to już na mur marmur wyłożę się na gramerze. Ja tego participe’a za cholerę nie kumam!
— A myślisz, że ja kumam? — wzruszył ramionami Kuba. — W połowie strzelałem i miałem wielkiego fuksa, że jakimś cudem załapałem się na tróję.
— Tak na sto procent to tylko Izka to obczaja — zauważyła Weronika, puszczając oko do Izy idącej tuż obok w nieodłącznym towarzystwie Marty. — Jedyna piątka na roku… Uśmiechnij się do niej ładnie, Zbyszek, to może ci wytłumaczy. Oczywiście jak dobrze jej zapłacisz!
— Najlepiej w naturze! — zaśmiał się Kuba.
— W naturze to możecie sobie płacić za podanie kawy do łóżka — zakpiła Kinga. — A za profesjonalną pomoc w obczajeniu participe’a płaci się ciężką kasiorą. Nie, Iza?
— Nie no, miałem na myśli to, że na przykład kupiłby jej za to nowego smartfona — odparł z niewinną miną Kuba. — Albo inne profity materialne… Zbychu, przemyśl to!
— O, bez kitu, to jest super pomysł! — podchwycił z powagą Zbyszek, spoglądając na rozbawioną tą rozmową Izę. — Serio, Iza, za takie mikro-korki z gramery to ja bym ci bardzo chętnie zabulił, ile tylko byś chciała! Smartfon też wchodzi w grę…
Towarzystwo roześmiało się.
— No co? — wzruszył ramionami Zbyszek. — Dla mnie kasa nie gra roli, byleby zaliczyć semestr. Iza, co ty na to? Ja mówię to na serio.
— Daj spokój, Zbysiu — uśmiechnęła się Iza, kładąc mu przyjacielskim gestem dłoń na ramieniu. — Wytłumaczę ci participe’a bez żadnych pieniędzy ani smartfonów, bez przesady… Jesteśmy kolegami z roku, nie? W przyszłym tygodniu we wtorek i w środę zostanę z tobą godzinkę po zajęciach, siądziemy sobie na holu, postawisz mi kawkę z automatu i ogarniemy to na spokojnie. To uzgadnianie participe’a nie jest trudne, tylko trzeba załapać, na co zwracać uwagę.
— Dzięki, Iza — odparł poważnie Zbyszek. — Byłbym ci cholernie wdzięczny… Stary chyba by mnie z chaty wywalił, jakbym nie zaliczył semestru. A szlaban na kasę i na auto miałbym co najmniej do następnych wakacji!
— Tak, Zbyszek, to jest rzeczywiście najważniejsze — pokiwała z przekąsem głową Marta. — Kasa i auto. A jakbyś czegoś się nauczył przy okazji, to źle by było?
— Zbyszek nie zniża się do tego, żeby się uczyć, on chce tylko zaliczyć! — zaśmiał się Kuba. — Odhaczyć i do przodu, nie, Zbychu?
Koleżanki znów roześmiały się, zatrzymując się u wyjścia z dziedzińca na ulicę, by pożegnać się i porozchodzić w różne strony.
— Iza, ale tak bez żartów… będę mógł liczyć na jakąś pomoc? — upewnił się Zbyszek, dołączając do Izy i Marty, które swoim zwyczajem część drogi do domu odbywały we dwie na piechotę.
— Oczywiście — skinęła głową Iza. — Mówię ci, że we wtorek możemy zostać i…
— Cześć, kochanie! — rozległ się za nimi wesoły głos Radka, na co Marta, odwróciwszy się natychmiast, skoczyła w jego stronę i z piskiem radości uwiesiła mu się na szyi. — Cześć, Zbychu — dodał po chwili, podając rękę również Zbyszkowi. — Hej, Iza. Nie pogniewacie się, jak porwę wam koleżankę i uprowadzę w siną dal?
Mówiąc to, uśmiechnął się do Marty, na co ta, zachwycona i rozjaśniona szczęściem, zarzuciła mu ramiona na szyję i z czułością przytuliła usta do jego ust.
— No co ty? — zaśmiał się Zbyszek, żartobliwie obejmując Izę. — Jedną możesz sobie wziąć, ja mam tu jeszcze drugą! I w dodatku taką, z którą da się ubić genialny interes!
Po wymienieniu kilku kolejnych wesołych uwag Marta i Radek odeszli przytuleni w przeciwną stronę ulicy, Zbyszek zaś podał Izie rękę na pożegnanie, upewniając się jeszcze raz, że we wtorek są umówieni na sesję powtórki z gramatyki.
„Martusia wygląda na bardzo szczęśliwą” — myślała Iza, szybkim krokiem zmierzając w stronę swojej stancji. — „Nie widać, żeby wspólny pokój z widokiem na las źle wpłynął na ich związek… Ba, wygląda na to, że dopiero teraz rozwinęli skrzydła! Bogu dzięki… czyli jednak się myliłam. I jaki z tego wniosek? Ano taki, że nie powinnam oceniać relacji innych ludzi przez pryzmat własnego doświadczenia. Marta to nie Iza, a Radek to nie Misio… jak by na to nie spojrzeć!”
Środowy wieczór w Anabelli upływał spokojnie i rutynowo. Zespół klubo-restauracji, rozluźniony po udanej obsłudze pierwszego biznesowego koktajlu Krawczyka, pasjonował się dziś dyskretnym obserwowaniem postępów, jakie na drodze do zdobycia serca ukochanej Darii czynił ich kolega Tom. Zbierając nowe zamówienia i roznosząc po sali te przygotowane w kuchni, wszystkie pracujące dziś na nocnej zmianie kelnerki z zainteresowaniem zerkały w stronę znajdującego się przy drzwiach wejściowych sektora B, gdzie na swoim stanowisku jak zwykle krążył postawny ochroniarz. Ubrany podobnie jak Chudy w standardowy czarny t-shirt z plakietką Anabelli oraz czarne dżinsy, Tom podejrzanie często podchodził do stolika oznakowanego w kelnerskim szyfrze jako B6, gdzie w towarzystwie dwóch koleżanek siedziała Daria, popijając piwo i prowadząc ożywioną rozmowę przerywaną częstymi wybuchami śmiechu.
Kolejne stanowisko obserwacyjne znajdowało się w kącie z konsolą, gdzie czuwał Antek zajęty oprawą muzyczną wieczoru. Choć nie planowano dziś regularnej dyskoteki, muzyka leciała cicho w tle, a goście mogli zamawiać dedykacje dla swoich przyjaciół i partnerów. Również krążący po sali Chudy co jakiś czas spoglądał z rozbawieniem na rozanielonego kolegę, który, choć obowiązki nie pozwalały mu dosiąść się do stolika Darii, za każdym razem, gdy podchodził bliżej, witany był przez nią i jej koleżanki życzliwą owacją i znaczącym chichotem.
Iza, która tuż po przyjściu do pracy zastała czekający na nią stos faktur do opracowania i uporządkowania w klaserach, skończyła to zadanie w półtorej godziny i dopiero wtedy mogła wyjść z tacą na salę, szczerze ubawiona nowinkami na temat postępów Toma przekazywanymi jej w locie przez koleżanki i kolegów.
— Sam przyjął zamówienie! — relacjonowała jej półgłosem Ola, tłumiąc śmiech. — Bo wiesz, Daria zażyczyła sobie drugie piwo i chipsy… Tomek osobiście poleciał do kuchni i przyniósł jej to na tacy. Żebyś ty widziała, jak frunął z tym przez salę! Profesjonalny kelner! Antek i Chudy mało co nie udusili się ze śmiechu!
— No co chcesz? — zaśmiała się Iza. — Przez żołądek do serca! Co prawda to ona powinna trafiać jemu, a nie on jej, ale co tam, taka mała zamiana ról…
Ponieważ klienci przy barze przerzedzili się i wszyscy otrzymali już swoje zamówienia, podeszła do nich również Wiktoria, dzieląc się spostrzeżeniami na temat Toma i Darii.
— Sytuacja jest rozwojowa — zapewniła je konspiracyjnym tonem. — Antek widział, że był już jeden nieśmiały całusek w policzek!
— Ale kto kogo całował? — podekscytowała się Ola. — Czyżby nasz Tom pierwszy raz w życiu wyszedł z inicjatywą?
— E, no skąd! — prychnęła śmiechem Wiktoria. — Oczywiście ona jego! To było podziękowanie za prawidłową realizację zamówienia!
Wszystkie trzy roześmiały się, zerkając z sympatią w stronę stolika B6, gdzie bohaterka wieczoru szeptała coś z koleżankami, a stojący kilka metrów dalej pod ścianą nieśmiały adorator wpatrywał się w nią z daleka jak w obrazek.
— A wiecie, że Basia zdradziła nam już termin ślubu? — zmieniła temat Ola.
— Tak, słyszałam — skinęła głową Wiktoria. — Ostatnia sobota lipca. Szef dał jej urlop aż do końca sierpnia, jak by nie było, miesiąc miodowy… Będziemy musiały awansem ustalić grafik na wakacje, bo ja też w sierpniu planuję chociaż tydzień urlopu. A jakby…
— Przepraszam, dziewczyny, zastałam Majka? — przerwała im grzecznie jakaś nowo przybyła dziewczyna.
Była to szczupła blondynka ubrana w obcisłą granatową sukienkę i szpilki w tym samym kolorze, z długimi srebrnymi kolczykami w uszach, które podzwaniały lekko, gdy ruszała głową. Iza kojarzyła ją, bowiem, choć nie pamiętała jej imienia, już dwu- lub trzykrotnie widziała ją w Anabelli czekającą standardowo przy barze na Majka, a następnie wychodzącą z nim na upojny wieczór. Z całego zespołu właściwie tylko Antek znał imiona niemal wszystkich „dziewczyn” szefa, a było to zadanie o tyle niełatwe, że po pierwsze dziewczyn tych było całkiem sporo, a po drugie co jakiś czas pojawiała się jakaś zupełnie nowa, podczas gdy część tych wcześniejszych znikała bez śladu.
— Nie, jeszcze go nie ma — poinformowała ją uprzejmie Wiktoria. — Przez cały dzień załatwiał coś na mieście, nie mówił nam, kiedy będzie.
— Okej, poczekam — odparła spokojnie dziewczyna, zasiadając na wolnym stołku obok baru i opierając się jednym łokciem o blat. — Mogę prosić dżin z tonikiem?
— Oczywiście, już podaję — skinęła głową Wiktoria i wróciwszy na posterunek, zajęła się przygotowywaniem drinka.
— To będzie na koszt Majka — zaznaczyła dziewczyna, wystudiowanym gestem odgarniając sobie kosmyk włosów z czoła i podzwaniając przy tym swoimi kolczykami. — Dwie kostki lodu poproszę.
Iza i Ola wymieniły znaczące spojrzenia, a ponieważ na salę weszło właśnie kilkoro nowych klientów, zabrały swoje tace i ruszyły, by ich obsłużyć, przy okazji zerkając kontrolnie w stronę Darii i Toma. Tam jednak, ku ich rozczarowaniu, nic nowego się nie działo.
Po kilkunastu minutach, kiedy Iza wychodziła z zaplecza, by posprzątać opuszczony właśnie przez gromadę gości stolik w przydzielonym jej dziś sektorze A, czekająca przy barze coraz bardziej zniecierpliwiona blondynka, odstawiwszy na blat pustą szklaneczkę po dżinie z tonikiem, podniosła się z krzesła i ruchem ręki przywołała ją do siebie.
— Słuchaj, na pewno wiesz… Majk ma tylko ten jeden numer? — zapytała, pokazując jej na wyświetlaczu swojego telefonu kontakt z imieniem Majka i przypisany do niego numer telefonu. — Czy może jeszcze na jakiś inny do niego dzwonicie? Bo na tym się nie odzywa, a wysłałam już z pięć smsów i próbowałam dzwonić… cisza.
— Nie mam pojęcia — pokręciła głową Iza. — Mam gdzieś numer szefa, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się do niego zadzwonić, więc nie pamiętam, czy to ten… Obawiam się, że niestety nie pomogę — dodała przepraszającym tonem. — Ale mogę zapytać koleżanek, a najlepiej Antka — wskazała na kąt z konsolą. — On często dzwoni do szefa, powinien wiedzieć.
— Dzięki — mruknęła dziewczyna, wydymając lekko wargi. — Już sama pójdę go zapytać…
Podniosła z krzesła swoją torebkę i ruszyła we wskazaną stronę krokiem modelki na wybiegu, a dotarłszy do miejsca, gdzie siedział Antek, pochyliła się nad nim i opierając się łokciami o blat konsoli, wszczęła z nim rozmowę nad rozświetlonym ekranem telefonu.
Zebrawszy naczynia ze sprzątanego stolika w sektorze A, Iza ostrożnie zaniosła przepełnioną tacę do kuchni, a w powrotną drogę wzięła ze sobą spray odtłuszczający i papierowy ręcznik, by wyczyścić blat zachlapany piwem i zaśmiecony resztkami przekąsek. Wychodząc z zaplecza, dostrzegła stojącego przy barze Majka, który właśnie wrócił z miasta zdyszany, w koszulce z krótkim rękawem i kluczykami od samochodu w dłoni.
— Szefie, tamta pani na szefa czeka — poinformowała go Wiktoria, wskazując na dziewczynę w granatowej sukience rozmawiającą nadal z Antkiem przy konsoli.
— A tak, okej — skinął głową, rzuciwszy okiem w jej stronę. — Dzięki, Wika. Długo tu na mnie czeka?
— Prawie pół godziny. I już się niecierpliwiła, bo szef podobno nie odpowiada na smsy…
Majk odruchowo sięgnął do kieszeni po swój telefon i zerknął na wyświetlacz.
— O szlag, faktycznie… zapomniałem, że go wyciszyłem — pokręcił głową, aktywując dźwięk szybkimi ruchami palców prawej ręki. — Babcię wiozłem do kościoła — wyjaśnił wesoło Wiktorii. — Musiałem ją podprowadzić, a ona jest bardzo zasadnicza i nie dałaby mi tam wejść nawet na sekundę, gdybym nie wyciszył telefonu… No, mniejsza o to, już działa — machnął ręką. — O, Iza! Słuchaj, chodź na chwilę, mam do ciebie słówko…
Odprowadził niosącą spray i ręcznik dziewczynę nieco na bok i pochylił się do niej z konspiracyjną miną.
— Posłuchaj, elfiku — powiedział cicho. — Ja zaraz wychodzę, ty jutro masz wolne, a w piątek już może być za późno na grzebanie w grafiku. A mam do ciebie taką drobną sprawę… Chciałbym, żebyś ustawiła sobie z Basią wolne pasmo na sobotę wieczorem.
— Na najbliższą sobotę? — zdziwiła się Iza. — Ale ja właśnie mam już ustalone z Basią, że w tym tygodniu będę mieć wolne od dwudziestej. Mam być na wcześniejszej, skróconej zmianie, od szesnastej do dwudziestej, a potem idę do domu. Szef sam mówił, że po tym remoncie możemy sobie odebrać parę dniówek, więc skorzystałam…
— Aha, i akurat w sobotę wieczorem wzięłaś sobie wolne? — pokiwał głową Majk, przyglądając jej się uważnie. — Rozumiem. A powiedz mi… masz już wtedy coś zaplanowane?
— Tak na sztywno to nie — odparła niepewnie Iza. — Myślałam, że może spotkam się z koleżanką z roku, ale ona też jeszcze nie wie, czy będzie mogła. Jeśli nie, to zawsze coś tam sobie znajdę do roboty… A dlaczego szef pyta?
— Majk — zestrofował ją łagodnie.
— Majk — powtórzyła z uśmiechem. — No więc… dlaczego pytasz?
— Bo w sobotę mam taką małą okazję do poświętowania — odpowiedział spokojnie. — Nic ważnego, ale…
— Ach… urodziny! — przypomniała sobie Iza, klepiąc się ręką w czoło. — Ależ ze mnie gapa! Jak mogłam zapomnieć!
— Właśnie — uśmiechnął się. — Urodziny. I chciałbym…
— Majk!!! — przerwał mu radosny okrzyk za plecami.
Oboje z Izą odwrócili się jak na komendę i spojrzeli na dziewczynę w granatowej sukience, która podbiegła ku nim z głębi sali, po czym, nie zatrzymując się, zarzuciła Majkowi ręce na szyję i powitała go gorącym, namiętnym pocałunkiem.
— Jesteś wreszcie, łobuzie! — zawołała, patrząc mu kokieteryjnie w oczy. — Czekałam na ciebie i czekałam, a ty nawet telefonu nie odbierasz!
— Wybacz, kotku — uśmiechnął się Majk, pozwalając jej całować się i targać pieszczotliwie po włosach. — Wyciszyłem aparat i na śmierć zapomniałem… a spóźniłem się, bo musiałem załatwić jedną nieprzewidzianą rzecz. Ale już jestem. Poczekasz na mnie sekundkę? Muszę dokończyć rozmowę.
— No dobrze — westchnęła dziewczyna, patrząc na niego z lekkim wyrzutem oraz taksując niezadowolonym wzrokiem Izę. — Tylko załatw to szybko, co? Już tyle się naczekałam…
— Minutka, Kiniu — zapewnił ją Majk, odsuwając ją od siebie łagodnym gestem. — Poczekaj na mnie przy barze, zaraz do ciebie wrócę.
Dziewczyna niechętnie odkleiła się od niego i odeszła kilka kroków w stronę baru, nie spuszczając jednak z niego oczu. Majk znów pochylił się do Izy.
— Posłuchaj, Izulka — podjął cichym, ciepłym tonem, patrząc jej prosto w oczy. — Bez owijania w bawełnę, bo nie mam czasu. Chciałbym zaprosić cię w sobotę na moje urodziny… to znaczy na małą imprezę, którą urządzam z tej okazji u mnie w domu. Takie proste piwko z przekąskami i kawałkiem tortu w gronie przyjaciół, nic wielkiego, bo na noc będę musiał zajrzeć jeszcze do pracy. Ma być Pablo, Lodzia, jeszcze parę osób ze starej paczki… I zależy mi, żebyś była też ty.
— Ja? — zdumiała się Iza. — Z twoimi przyjaciółmi? U ciebie w domu?
Potrząsnęła z wrażenia głową, aż długi kosmyk włosów opadł jej na twarz i zahaczył o rozchylone w zdziwieniu usta.
— Tak, elfiku — uśmiechnął się delikatnie Majk, wpatrując się z nagłą fascynacją w ów kosmyk. — Jesteś na mojej liście bardzo ważnych gości.
— Ach… — szepnęła, szczerze zaskoczona.
Majk nadal patrzył w zafascynowaniu na jej zdumioną twarz oświetloną w półmroku rozproszonym światłem padającym z baru. Powoli podniósł rękę, jakby chciał odgarnąć jej z twarzy ten niesforny kosmyk włosów, jednak w następnej chwili zawahał się i rzuciwszy okiem w stronę, gdzie czekała na niego Kinia, a zza blatu przyglądała im się również Wiktoria, opuścił ramię i pokiwał głową.
— Tak — potwierdził cicho. — Masz zmianę do dwudziestej, ale gdybyś pogadała z Basią, mogłaby cię zwolnić już o osiemnastej. Osobiście jej to powiem, dobrze? I poproszę Pabla, żeby koło osiemnastej trzydzieści podjechali po ciebie z Lodzią na Narutowicza, zabierzecie się razem. Może tak być, mój mały nocny elfie?
W jego głosie zabrzmiała znowu ciepła, jakby tkliwa nuta.
— Chyba tak — zgodziła się ostrożnie Iza i ochłonąwszy nieco ze zdziwienia, odgarnęła sobie z twarzy ów kosmyk włosów, który dopiero teraz zaczął jej przeszkadzać. — To bardzo miłe z twojej strony. Naprawdę, nie spodziewałam się takiego zaproszenia…
— Nie? — uśmiechnął się Majk, podnosząc w górę brwi. — No pomyśl sama… jak na urodzinowej imprezie mogłoby zabraknąć mojej osobistej terapeutki?
Iza pokiwała głową, jakby ostatecznie przekonana tym argumentem.
— No dobrze — odparła, odwzajemniając mu uśmiech. — Skoro tak, to chyba nie mogę odmówić. Dziękuję ci, Majk… Pogadam zaraz z Basią i poproszę ją o wolne pasmo w sobotę od osiemnastej. Oczywiście nie będę podawać powodów — zastrzegła.
— Jak chcesz — odpowiedział spokojnie. — Zostawiam to tobie. Chyba żeby był jakiś problem z grafikiem, to wtedy mów, załatwię to osobiście.
— Tak jest — skinęła znowu głową.
— Majk, skończyłeś już? — zagadnęła z daleka Kinia lekko zniecierpliwionym tonem.
Iza natychmiast cofnęła się o krok, przypominając sobie o trzymanym rękach sprayu i papierowym ręczniku, po czym, uznawszy, że czas dokończyć sprzątanie stolika, odwróciła się i odeszła w stronę sektora A. Na ten widok Kinia zerwała się z miejsca, podbiegła do stojącego wciąż w tym samym miejscu Majka i czułym gestem przytuliła się do jego ramienia.
— No to co? — zagadnęła słodko, zaglądając mu w oczy. — Idziemy?
Majk ogarnął ją ramieniem i schylił się, by pocałować ją w usta.
— Idziemy, kotku — zgodził się z uśmiechem, podrzucając w dłoni kluczyki od samochodu.
Ruszył w stronę wyjścia z przyklejoną do jego ramienia dziewczyną, pozdrawiając po drodze jakichś znajomych gości, którzy zajmowali jeden ze stolików przy przejściu. Tuż przed opuszczeniem sali odwrócił się raz jeszcze i rzucił okiem w stronę odległego sektora A, przy którym widoczna z profilu Iza pracowicie wycierała do czysta blat obsługiwanego stolika, odgarniając co chwila wdzięcznym gestem opadające jej na twarz włosy. Majk przystanął, jakby nad czymś się zastanawiając, a w jego stalowoszarych oczach zatliło się delikatne światełko. Towarzysząca mu Kinia pociągnęła go niecierpliwie za ramię.
— No, skarbie, oderwij się wreszcie od tej roboty! — powiedziała żartobliwie. — Przecież firma przez jeden wieczór bez ciebie nie upadnie… pracoholiku jeden!
Majk ocknął się, pokiwał powoli głową i uprzejmym gestem otworzył przed nią drzwi.
— Tak… — odparł w zamyśleniu, przepuszczając ją przed sobą. — Masz rację, Kiniu.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Muzyka płynąca z głośnika powoli przycichła, po czym nastawiony na cykliczne odtwarzanie utwór instrumentalny rozpoczął się od nowa.
— Nogę stawiasz trochę bardziej do przodu — instruowała Izę Lodzia, po raz kolejny pokazując jej podstawowe kroki walca. — Musisz to robić odważniej, Iza, nie czaj się tak i nie patrz ciągle na nogi. I nie bój się, że nadepniesz partnera, zobaczysz, że jak tylko wyczujesz rytm, to nie będzie takiej opcji. No, jeszcze raz… Uwaga! Zaczynamy!
Zgodnie z umową zawartą pod koniec kwietnia, po każdej zakończonej lekcji francuskiego dziewczyny zamieniały się rolami i Lodzia uczyła Izę tańczyć, wcielając się w funkcję jej partnera. Ze względu na jej stan, nie chcąc jej męczyć, Iza prosiła, by tylko pokazywała jej kroki, zaś jej zadaniem było zapamiętanie danego układu, przećwiczenie go „na sucho” w domu i na kolejnym spotkaniu zaprezentowanie przed Lodzią poczynionych postępów. Po paru tygodniach nauki efekty zaczynały już być widoczne, co cieszyło zarówno uczennicę, jak i nauczycielkę.
— No, wystarczy na dziś! — zadecydowała Lodzia, wyłączając muzykę. — Jest coraz lepiej, Iza, musisz tylko bardziej się rozluźniać. Póki co nadal jesteś spięta i za bardzo skupiasz się na prawidłowym układzie kroków, a przez to tańczysz sztywno. Ale spokojnie, to powoli samo przyjdzie… A teraz idziemy do kuchni zrobić sobie coś do picia!
Usiadły przy niewielkim stole w przytulnej, urządzonej na błękitno kuchni Lodzi, by napić się aromatycznej herbaty owocowej. Gospodyni znała już upodobania Izy i wiedziała, że jej ulubionym naparem była herbata z suszonych malin, ta sama, która figurowała również w stałym menu Anabelli.
— Takiej herbaty nie da się kupić w zwykłym sklepie — zauważyła Lodzia, stawiając na stole imbryk, z którego unosił się aromatyczny dymek. — Majk specjalnie sprowadza skądś te mieszanki owocowe i rzeczywiście są genialne. Mam też tropikalną, gdybyś kiedyś chciała skosztować…
— Znam je wszystkie — zapewniła ją Iza, podrywając się, by zająć się nalewaniem naparu do filiżanek. — Tropikalna też jest dobra, ale ja jednak wolę malinową. Ty już sobie usiądź, Lodziu, jesteś zmęczona, ja ponalewam…
— Nie jestem zmęczona — zaprotestowała Lodzia. — Wszyscy myślą, że całymi dniami powinnam odpoczywać, a to nieprawda! Przeciwnie, w tym stanie przez cały czas warto być w ruchu, a ja sama z siebie aż buzuję energią… Bandziorek junior zaraża mnie nią na bieżąco! — zaśmiała się, gładząc z czułością swój brzuch. — O, nawet teraz kopie jak szalony, chyba spodobał mu się nasz walc!
Iza odstawiła imbryk na stół i pochyliła się nad nią z zaintrygowaniem.
— Mogłabym sprawdzić, jak się rusza? Ciekawe, czy i ja bym to wyczuła…
— Pewnie, że tak! — uśmiechnęła się Lodzia, ujmując jej dłoń i przykładając ją sobie do boku brzucha. — Połóż rękę o tu… to jego ulubione miejsce na kick-boxing… Teraz spokojnie, musimy chwilę poczekać… o! czujesz?
— Czuję! — zawołała zachwycona Iza, rzeczywiście wyczuwając pod ręką delikatne lecz wyraźne ruchy dziecka. — Naprawdę kopie! A to łobuziak! Boże drogi, Lodziu… ależ to musi być dla ciebie niesamowite uczucie!
— Niesamowite — przyznała ze wzruszeniem Lodzia. — Tego nie da się porównać z niczym innym. Na początku, kiedy Pablo namawiał mnie, żebyśmy od razu postarali się o dziecko, jakoś nie byłam do tego przekonana, uważałam, że to za wcześnie. No bo wiadomo… dopiero co skończyłam liceum, zdałam maturę, zaczęłam studia… mam tylko dwadzieścia lat… Ale teraz, kiedy czuję, jak ten mały się rusza… tego nie da się wypowiedzieć słowami, Iza. On przecież już istnieje, żyje sobie, jest z nami… po prostu miał się pojawić właśnie teraz! A Pablo tak bardzo się cieszy… — dodała ciszej, zaś jej oczy rozbłysły jak dwie gwiazdy. — Już teraz przechwala się na każdym kroku, że będzie miał syna, więc co dopiero, jak młody się urodzi!
Roześmiały się obie.
— Zrobimy z tej okazji wielką imprezę w Anabelli — zapowiedziała wesoło Iza. — Majk ma być przecież jego chrzestnym, więc na pewno tego nie odpuści!
— Byleby to nie był koktajl na stojąco — zauważyła Lodzia, a jej twarz przygasła nagle, jakby wzmianka o Anabelli przywiodła jej na myśl jakieś nieprzyjemne wspomnienie.
Podniosła do ust filiżankę z pachnącą herbatą i powoli upiła kilka łyków.
— A słuchaj, Iza… — zagadnęła ostrożnie i jakby niepewnie, odstawiając filiżankę na spodeczek. — Chciałabym cię o coś zapytać, tak z trochę innej beczki. Już od paru dni o tym myślę i nie wiem, jak mam to ugryźć. Ten wasz milioner, Sebastian Krawczyk… co ty o nim myślisz? W sensie… chodzi mi o jego zachowanie — zerknęła na nią badawczo.
— Co o nim myślę? — powtórzyła zachowawczo Iza, krzywiąc się lekko na wspomnienie koktajlu i kapryśnego nastroju Krawczyka. — No… to dosyć szeroki temat…
— Bo widzisz, ja z nim wtedy trochę pogadałam — ciągnęła z namysłem Lodzia. — Niedługo, kilkanaście minut, ale to wystarczy. I w tej rozmowie wyczułam z jego strony coś, co mi się nie podoba. Nawet bardzo mi się nie podoba.
Iza pokiwała głową, szczerze zadowolona, że ktoś sam z siebie podziela jej negatywne wrażenia na temat zachowania Krawczyka.
— Wiem, o czym mówisz, Lodziu — zapewniła ją łagodnie. — I nie tylko tobie to się nie podoba. Ja też przez cały koktajl chodziłam przez niego z gulą w gardle. On czasami zachowuje się naprawdę bardzo… dziwnie.
— Co masz na myśli, mówiąc „dziwnie”? — zapytała tym samym ostrożnym tonem Lodzia.
— No to, że zmienia nastroje — odparła z zastanowieniem Iza. — Jakimiś aluzjami rzuca… Mnie na przykład raz traktuje bardzo formalnie, prawie lodowato, a innym razem spoufala się, po rękach całuje…
— Ach! — szepnęła Lodzia, a jej twarz rozświetliła się nagle wyrazem niebotycznej ulgi. — Więc i z tobą tak rozmawia… Bogu dzięki!
— Aha, czyli do ciebie też robi jakieś głupie wycieczki? — domyśliła się Iza, przypominając sobie zachowanie Krawczyka przy pierwszym spotkaniu z Lodzią. — No tak, przecież mogłam sama na to wpaść… Nie przejmuj się tym, Lodziu — dodała uspokajająco. — On chyba po prostu ma taki sposób bycia. Nawet zastanawiałam się, czy wszystkie klepki ma odpowiednio poukładane pod czaszką, bo momentami to wygląda na jakąś jednostkę psychiatryczną… ale co tam, to nie nasz problem. Ja też się tym stresowałam, jednak po przemyśleniu powoli zaczynam się na to uodparniać i tobie radzę to samo.
Lodzia odetchnęła, jakby gigantyczny kamień spadł jej z serca.
— Dziękuję ci, Izunia — odpowiedziała wylewnie, przechylając się do niej, by uścisnąć jej dłoń. — Nawet nie wiesz, jaki kojący balsam wylałaś na moje serce… Jak to dobrze, że cię o to zapytałam! Zastanawiałam się, czy w ogóle to poruszać, bo to jest jednak głupi i niezręczny temat, ale teraz jestem szczęśliwa, że odważyłam się to wyjaśnić.
— Stresowałaś się tym pewnie od koktajlu? — pokiwała głową Iza, zerkając na nią spod oka.
— I to jak! — westchnęła Lodzia. — Od pięciu dni biję się z myślami. Ten człowiek tak się zachowywał… i takie rzeczy mi mówił… Na mnie to oczywiście nie zrobiło żadnego wrażenia, przynajmniej nie takiego, jak mógłby sobie wyobrażać… ale martwiło mnie to, bo od początku czułam, że powinnam powiedzieć o tym Pablowi. Ten Krawczyk to nie jest mimo wszystko jakiś pierwszy z brzegu koleś, tylko wysoko postawiony człowiek. A jednocześnie nie chciałam bez powodu denerwować Pabla, wiesz, jaki on jest…
— Tak, wiem — odparła z uśmiechem Iza. — Bardzo o ciebie zazdrosny.
— Czasami wręcz chorobliwie — przyznała z lekką dezaprobatą Lodzia. — Nie znoszę tego, bo zawsze w takich sytuacjach mam wrażenie, że on mi do końca nie ufa i boi się, że ktoś mógłby namieszać mi w głowie. Ale nic nie mogę na to poradzić… choćbym milion razy zapewniała go, że kocham go jak nikogo na świecie i że należę wyłącznie do niego, on i tak nadal reaguje w ten sposób. Nawet teraz, kiedy noszę pod sercem jego dziecko. To jest chyba silniejsze od niego… po prostu jest zazdrośnikiem z natury. Mimo że obiektywnie nie ma najmniejszego powodu do zazdrości, on przy takich akcjach zaraz traci humor i widzę, że to go naprawdę męczy.
— Tak było z Lucasem, prawda? — zapytała z zaciekawieniem Iza. — Widziałam. Ty z nim tylko rozmawiałaś, ćwiczyłaś francuski, a Pablo omal go wzrokiem nie zabił.
— No właśnie — pokiwała głową Lodzia. — Sama widzisz. On na byle co jest wyczulony, więc gdybym mu opowiedziała, co ten cały Krawczyk do mnie wygadywał, to masakra… chyba by go zabił. A nawet jak nie, to na pewno byłoby niemiło i jeszcze Majk mógłby mieć przez to jakieś kłopoty.
— No tak — przyznała Iza, przypominając sobie reakcję Majka po jej własnym spięciu z Krawczykiem. — To byłoby trochę głupie… i chyba niepotrzebne.
— Zupełnie niepotrzebne — zgodziła się Lodzia. — A z drugiej strony obiecaliśmy sobie kiedyś z Pablem, że w takich sytuacjach będziemy wszystko mówić sobie wprost, żeby nigdy nie wyrosło z tego nieporozumienie. Już raz mieliśmy bardzo przykre niedomówienie i żadne z nas nie chciałoby powtórki z tej rozrywki — wzdrygnęła się lekko. — Dlatego miałam ogromny dylemat, czy powiedzieć mu o tym, czy nie. Postanowiłam, że poczekam z tym do dziś i najpierw spróbuję pogadać z tobą… I jakie szczęście, że to zrobiłam, Iza! To dla mnie ogromna ulga. Skoro ten facet zachowuje się w ten sposób i przy tobie, to znaczy, że to u niego standard i nie ma się czym przejmować. Nie muszę denerwować tym Pabla… wręcz zrobiłabym niepotrzebne zamieszanie. Ależ kamień z serca!
Iza w zamyśleniu wpatrywała się w swoją filiżankę z herbatą malinową.
— Tak, Lodziu — podjęła cicho. — Dobrze, że o tym porozmawiałyśmy, bo to i mnie trochę naświetla sprawę… Dla mnie też to jest wielka ulga, bo po tym jego zachowaniu… na koktajlu i wcześniej też… już nawet nie będę ci opowiadać o propozycji, jaką od niego dostałam… w każdym razie po tym wszystkim miałam ciągle taki podświadomy dyskomfort i niepokój. Takie poczucie, że wisi mi nad głową coś niefajnego, jakieś nieprzyjemności czy kłopoty. A po tym, co mi powiedziałaś, to i ja będę dużo spokojniejsza. Dziękuję ci.
— Czyli niechcący upiekłyśmy dwie pieczenie przy jednym ogniu! — ucieszyła się Lodzia. — Tym bardziej jestem szczęśliwa, że poruszyłam ten temat. Widzisz, Iza, nie ma to jak pogadać po babsku, zaraz tyle wątpliwości się rozwiewa… Teraz już jestem spokojna — dodała, gładząc się z czułością po brzuchu. — Ależ kopie ten mój juniorek! Jeszcze się nie urodził, a ja już czuję, że będzie z niego niezły bandzior… po tatusiu!
Roześmiały się obie, po czym jak na komendę sięgnęły po swoje filiżanki i podniosły je do ust, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.
Rozmowa z Lodzią o Krawczyku w istocie przyniosła Izie ukojenie złych myśli, przynajmniej w jednej sprawie spośród tych, które najcięższym kamieniem leżały jej na sercu. Cieszyła ją przy tym pogłębiająca się relacja z Lodzią, której życiowa postawa i gorące uczucie do ukochanego męża były obrazem życia, jakie Iza sama chciałaby kiedyś wieść. Jasnym punktem na mapie ostatnich dni było również zaproszenie na prywatnie organizowane urodziny Majka, który tym gestem dał jej większy dowód sympatii i zaufania, niż mógłby to uczynić jakimikolwiek słowami, a jeśli dodać do tego uregulowaną sytuację na uczelni i dobre wieści płynące z Korytkowa, gdzie Amelii i Robertowi wiodło się coraz lepiej, Iza właściwie nie miała powodu, by narzekać.
Obecnie najwięcej nerwów kosztowała ją rosnąca z dnia na dzień niepewność co do Michała. Od pamiętnego smsa minął już tydzień, a on nadal nie odezwał się pomimo obietnicy… Z każdym dniem dziewczyna z coraz większą niecierpliwością oczekiwała na chwilę, kiedy rozdzwoni się wreszcie upragniony dzwonek telefonu i popłynie z niego ten jedyny na świecie, najdroższy głos. Jednocześnie z coraz większą rezygnacją utwierdzała się w przekonaniu, że ta chwila nie nastąpi za szybko, a może nawet wcale, i że prawdopodobnie znów niepotrzebnie narobiła sobie nadziei.
W czwartkowy wieczór owo poczucie beznadziei i rezygnacji było tak silne, że kiedy w trakcie powtarzania wiadomości na kolokwium z literatury francuskiego renesansu zadzwonił telefon, sięgnęła po niego z oporem i wręcz niechętnie, w pełni przekonana, że to nie może być on. Lecz oto na wyświetlaczu zobaczyła ukochane imię — Michał. W jednej chwili serce skoczyło jej do gardła, bijąc tak mocno, że niemal zabrakło jej tchu, a w głowie zakręciło jej się jak na karuzeli.
— Misiu? — szepnęła do słuchawki, by ukryć drżenie głosu.
— Cześć, Iza, dzwonię tak, jak mówiłem — oznajmił jego spokojny głos. — Możesz gadać czy przeszkadzam?
— Mogę, jestem w domu — odparła nieco głośniej.
— W domu? — zdziwił się.
— Znaczy… na stancji, w Lublinie — sprostowała. — W Korytkowie będę dopiero na wakacje.
— Aha, kapuję — w jego głosie zabrzmiało rozbawienie. — Widzisz, w naszym przypadku słowo „dom” nie jest jednoznaczne… No, ale okej, dobrze się składa, bo ja też jestem jeszcze w Lublinie. Za to w niedzielę rano wyjeżdżam do starych i pewnie zostanę tam co najmniej tydzień. Muszę być, bo ojcu znowu coś tam się ze zdrowiem pochrzaniło… słyszałaś pewnie, jaką mieliśmy z nim jazdę?
— Tak, słyszałam — przyznała Iza. — Całe Korytkowo o tym mówiło. Przykro mi, że twój tata miał takie kłopoty ze zdrowiem… Mam nadzieję, że teraz już jest lepiej.
— No lepiej, lepiej — zgodził się Michał. — Jakoś powoli się z tego wyciąga, chociaż teraz znowu w nocy jakieś telepawki go wzięły i od poniedziałku musi położyć się do szpitala na badania i obserwację. Wiesz, tak tylko profilaktycznie… ale to nie zmienia faktu, że jego robota spada w dużej części na mnie.
— Jasne — szepnęła Iza, bezgranicznie szczęśliwa, że dzieli się z nią tymi szczegółami.
— Więc w niedzielę jadę do matki i zostaję, żeby ogarniać interes, dopóki staruszka nie wypuszczą ze szpitala — dokończył swobodnie Michał. — Ale do soboty wieczorem jestem w Lublinie. No i chciałbym się z tobą zobaczyć, Iza. Tak chociaż chwilę pogadać, dawno się nie widzieliśmy… Jutro mam mega kołowrót, ale co byś powiedziała na sobotę?
— Sobotę o której? — zapytała z niepokojem Iza.
— Raczej po południu — odparł z namysłem Michał. — Albo wieczorem. Wcześniej mam już poumawianych kilka spotkań, które głupio by mi było przekładać. Może być osiemnasta?
W ciągu ułamka sekundy duszą Izy szarpnęła cała seria silnych emocji. W sobotę, akurat na osiemnastą, była zaproszona na urodziny Majka… Wczoraj załatwiła sobie z Basią wolne pasmo od tej godziny, a Majk obiecał, że pogada z Pablem, żeby podjechali po nią z Lodzią na Zamkową i zabrali ją ze sobą bezpośrednio na imprezę. Cichy żal ścisnął na moment jej serce, gdyż bardzo chciała być na tych urodzinach i cieszyła się na samą myśl o tym… lecz jednocześnie od pierwszej chwili wiedziała, że tam nie pójdzie. Podobnie jak w marcu, kiedy była umówiona z Danielem na ten sam termin, który zaproponował jej Michał, tak i teraz nie mogło być dla niej większego priorytetu niż spotkanie z nim, gdy o to prosił.
Nie, nie mogło być nic ważniejszego… choćby świat walił się i palił, choćby nie wiadomo co się działo… Co prawda wtedy do spotkania nie doszło, ale przecież teraz będzie inaczej! A nawet gdyby znów z jakiegoś powodu miała przeżyć rozczarowanie, nie zniosłaby myśli, że odrzuciła szansę spotkania, o którym tak marzyła od lat! Jeśli nie spotkają się w tę sobotę, kolejna okazja może nieprędko się zdarzyć… nieprędko albo nigdy!
— Znakomicie, Misiu — odparła szybko. — Sobota o osiemnastej. Gdzie się spotkamy?
— Czy ja wiem? — zastanowił się Michał. — Znasz Old Pub na starówce?
— Nie bardzo — odparła niepewnie Iza. — Ale znajdę, nie ma problemu… Czyli tam?
— Tak, Iza — powiedział ciepło. — Chciałbym z tobą porozmawiać, mam kilka pytań związanych z… z Korytkowem — zawahał się lekko. — Ale to już porozmawiamy, jak spotkamy się w cztery oczy. Opowiesz mi, co u ciebie, ja opowiem ci o sobie, o moich planach… No, muszę już kończyć, wiesz? Kolega coś ode mnie chce… To co, sobota o osiemnastej w Old Pubie?
— Tak jest, Misiu — szepnęła czule Iza. — Do zobaczenia.
— Spokojnie, Karolcia, nic wielkiego się nie stało — mówiła łagodnie Iza, starając się uspokoić roztrzęsioną, szlochającą Karolinę, którą przed chwilą obie z Basią posadziły na krześle w pokoju kelnerek. — Taka wpadka na początku prawie każdemu się zdarza, myślisz, że ja tego nie miałam? Jakbym ci opowiedziała, co nawywijałam w pierwszym miesiącu pracy, to pewnie byś nie uwierzyła…
Nieprzekonana Karolina szlochała jednak dalej, kryjąc twarz w drżących ze zdenerwowania dłoniach.
— Trzeba ją zostawić, Iza, niech się uspokoi — zadecydowała Basia. — Karola, posiedź tu sobie spokojnie, dojdź do siebie i o nic się nie martw, Iza pogada za ciebie z szefem. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A jak już…
— Co się stało? — rozległ się u drzwi zaniepokojony głos Antka, który stanął w progu i zerknąwszy na płaczącą Karolinę, przeniósł surowy wzrok na Basię i Izę. — Co jej zrobiłyście?
— Na razie tylko wydrapałyśmy jej oczy — wzruszyła ramionami Iza. — Na następnym etapie planujemy urwać jej głowę. A co, Antoś, przybiegłeś jej na ratunek? — mrugnęła do niego porozumiewawczo.
— Nie no, serio, co się stało? — dopytywał Antek, podchodząc do Karoliny i rozkładając bezradnie ręce. — Dlaczego ona płacze?
— Wylała caffè latte na klientkę — wyjaśniła mu Basia. — W dodatku na białą sukienkę.
— O cholera! — pokręcił głową Antek, zerkając ze współczuciem na szlochającą dziewczynę. — Właśnie zastanawiałem się, co tu się stało, wracam z samochodu przez kuchnię, a Eliza mówi mi, że była jakaś afera i że Karolinka płacze… Ale mówcie, co dalej? Bardzo się wkurzyła ta klientka?
— Bardzo — zapewniła go Basia. — Szef teraz z nią gada, próbuje jakoś to załagodzić. Ej, no nie płacz już, Karola, przecież takie rzeczy się zdarzają, pójdzie rekompensata z ubezpieczenia i tyle… Nie pierwszy i nie ostatni raz.
— No właśnie — podchwycił ciepło Antek, przykucając przed płaczącą dziewczyną i ostrożnie odgarniając jej włosy z ukrytej w dłoniach, zapłakanej twarzy. — Nie bój się, Karolinko, nic takiego się nie stało… Szef w takich przypadkach jest bardzo wyrozumiały, zwłaszcza dla początkujących. Ja sam z nim pogadam… no, już dobrze… nie płacz…
Iza i Basia popatrzyły po sobie ze znaczącymi uśmiechami i jak na komendę wycofały się na korytarz, przymykając za sobą drzwi.
— Antek najlepiej ją uspokoi — szepnęła wesoło Basia. — Dajmy mu tę szansę.
— A potem rozliczymy go ze skuteczności — zaśmiała się cicho Iza. — Chociaż jak tak dalej pójdzie, to jeszcze wyprzedzi Toma!
— Niewykluczone! — prychnęła śmiechem Basia. — Tom rozkręca się bardzo powoli, ale Darii to się chyba podoba. Może jutro coś pójdzie do przodu… A właśnie, a propos jutra, Iza — przypomniała sobie nagle. — Wyrzuciłam ci z grafika te dwie godziny od szesnastej, bo to bez sensu, żebyś przychodziła na taki krótki czas. Ledwo zdążysz się przebrać i zaraz będziesz zwijać żagiel… Kamila zastąpi cię na zmianie, a tobie daję wolne, za to w niedzielę i w poniedziałek przyjdziesz godzinkę wcześniej. Może tak być?
— Jasne! — ucieszyła się Iza, która od wczoraj zastanawiała się, jak w sobotę urwać się z pracy choć pół godziny wcześniej, by zdążyć przygotować się na spotkanie z Michałem. — Dzięki, Basiu, właśnie miałam zapytać cię, czy…
Urwała, gdyż na zaplecze wszedł Majk, niosąc w ręce kartkę i długopis.
— O, dobrze, że jesteście, dziewczyny! — powiedział, skręcając natychmiast w ich stronę i wręczając Izie kartkę. — Iza, tu są dane tej zołzy, której Karolina skasowała sukienkę, trzeba będzie zrobić zgłoszenie do ubezpieczyciela. Dogadałem się z nią, ale sytuacja wymaga, żeby zrobić to szybko, dobrze by było, gdyby to poszło w poniedziałek z samego rana.
— Dobrze, szefie — skinęła głową Iza. — Zaraz się tym zajmę, muszę tylko poszperać w klaserach, bo nie pamiętam, w którym były te polisy…
— W białym po lewej na dole — poinstruował ją rzeczowo Majk, odgarniając sobie dłonią włosy. — Pokażę ci zaraz, tylko muszę najpierw skończyć sprawę z Karoliną. Gdzie ona jest?
— U nas, siedzi i płacze — wyjaśniła mu Basia. — Jest zdruzgotana, Antek ją pociesza.
— Aha — uśmiechnął się Majk. — W takim razie nie będę przeszkadzał mu w tym humanitarnym dziele, ale jak młoda już się pozbiera, to przyślijcie ją do mnie na chwilę rozmowy, okej?
— Tak jest, szefie.
— Dobrze… a my chodźmy, Iza — skinął ręką, wskazując na część korytarza prowadzącą do jego gabinetu. — Poszukamy tej polisy, trzeba to załatwić od ręki.
Iza posłusznie poszła przed nim do gabinetu, zadowolona, że trafia się okazja porozmawiania z nim w cztery oczy, gdyż ona również miała do uregulowania trudną sprawę. Majk schylił się do niższej półki z klaserami, bezbłędnie wyjął z niej właściwy i otworzywszy go, pokazał jej wpięty na wierzchu dokument.
— Widzisz? Ta jest aktualna — powiedział, wskazując palcem datę na polisie. — Z tego, co pamiętam, zgłoszenie można zrobić przez Internet, zerkniesz jeszcze na to dokładnie, okej? Ja muszę wykonać teraz kilka pilnych telefonów — dodał, przekazując jej klaser i sięgając do kieszeni po aparat. — Mówię ci, urwanie głowy…
Uznawszy, że to najwyższy czas i być może jedyna dogodna okazja, żeby podjąć temat, który od wczoraj leżał jej na sercu, Iza zamknęła klaser i odłożyła go na stojące obok krzesło.
— Szefie? — zagadnęła cicho.
— Hmm?
— A właściwie to… Majk — poprawiła się zmieszana. — Muszę ci coś powiedzieć…
Majk, który był już przy swoim biurku i wybierał w telefonie pierwszy numer, pod który miał dzwonić, natychmiast podniósł głowę i podszedł do niej z powrotem. W jego oczach pojawiło się zaniepokojenie.
— No, co tam, elfiku? — zapytał z lekkim napięciem w głosie.
— Właściwie to chciałam cię przeprosić — ciągnęła z trudem Iza, czując, jak ogarnia ją wstyd i coś w rodzaju żalu. — Chodzi o to, że… jutro nie będę mogła być na twoich urodzinach.
Przez twarz Majka przebiegł cień rozczarowania… jednak szybko zamienił się w wyraz ulgi. Milczał przez chwilę, a kiedy Iza ostrożnie podniosła na niego oczy, uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
— No cóż… okej — odparł normalnym, spokojnym tonem. — Myślałem, że to coś gorszego… Pewnie wypadło ci coś w ostatniej chwili?
— Tak — pokiwała głową. — Coś bardzo ważnego, na tyle ważnego, że muszę zrezygnować z twojego zaproszenia. Przepraszam, Majk. Nie gniewaj się… Bardzo chciałam być na tej imprezie i gdyby chodziło o coś nieistotnego…
— Ależ rozumiem — przerwał jej łagodnie Majk. — Nie musisz się tłumaczyć, Iza, przecież nic się nie dzieje. To tylko mała, nic niewarta impreza… O co miałbym się gniewać na mojego elfika?
W jego głosie zabrzmiała ciepła nutka, która sprawiła, że serce Izy wezbrało szczerym wzruszeniem i wdzięcznością.
— Dziękuję ci — odpowiedziała cicho. — Głupio mi, że tak wyszło… Nie chciałabym, żebyś pomyślał, że szukam pretekstu, żeby zlekceważyć twoje zaproszenie, bo to naprawdę jest bardzo miłe i bardzo mi pochlebia. Chciałam przyjść i nawet miałam już przygotowany dla ciebie taki drobiazg — dodała, sięgając do kieszeni, skąd wyjęła niewielki przedmiot i podała mu niepewnym gestem. — Jutro mnie nie będzie, więc pomyślałam, że dam ci to już dzisiaj… z życzeniami i od razu z przeprosinami.
Majk wziął z jej ręki prezent i z ciekawością obrócił go w dłoni.
— Co to takiego? Ach… breloczek z literką M — uśmiechnął się. — Bardzo ładny. Dziękuję.
— Wiem, że to trochę infantylne — podjęła z zawstydzeniem Iza. — Ale nie miałam za bardzo pomysłu, co mogłabym ci kupić…
— I prawidłowo, bo ja niczego nie potrzebuję — zapewnił ją Majk, odkładając telefon na półkę z klaserami i sięgając do kieszeni spodni, skąd wyjął kluczyki od opla. — A taki drobiazg to zawsze coś miłego. Zobacz, podczepię go sobie tutaj — wprawnymi ruchami palców dołączył breloczek do kluczyków i pokazał jej z uśmiechem — i zawsze, kiedy będę jechał oplem, będzie mi przypominał o tobie. A teraz powiedz, bo jestem ciekawy — dodał wesoło. — Wspomniałaś przed chwilą o życzeniach. No to gadaj… czego życzysz staremu frajerowi Majkowi na trzydzieste trzecie urodziny, kiedy to wkracza w sędziwy wiek starczy bez szansy powrotu do stanu młodzieńczości?
Iza roześmiała się mimo woli.
— Ech, nie przesadzaj, nie jest jeszcze tak tragicznie! — zapewniła go z rozbawieniem. — Jak na sędziwego starca trzymasz się całkiem nieźle! A czego ci życzę? — spoważniała. — Życzę ci oczywiście zdrowia, wszelkiej pomyślności, niekończącej się prosperity w firmie — wyliczała z namysłem. — Ogólnie, jak to się mówi, wszystkiego najlepszego. No, ale to są same banały… Przede wszystkim życzę ci spokoju ducha — zniżyła głos, patrząc mu znacząco w oczy. — Takiego wewnętrznego spokoju, który pozwala normalnie spać w nocy i nie zrywać się nagle ze ściśniętym sercem… takiego, który daje na co dzień energię do życia, dobry humor i odrobinę nadziei. On może jest nie tyle nadzieją, co brakiem cierpienia, ale… właśnie tego ci życzę, bo wiem, że to jest bardzo potrzebne.
Majk słuchał jej w skupieniu, nie odrywając od niej oczu, a jego twarz coraz bardziej poważniała. Kiedy Iza skończyła mówić, milczał jeszcze przez moment, po czym pokiwał lekko głową.
— Jak ty mnie cholernie dobrze znasz, elfiku — powiedział cicho. — A właściwie to znasz nie tyle mnie, co samą siebie… ale przez to i mnie, więc na jedno wychodzi. To jeszcze jeden dowód na to, że w środku jesteśmy tacy sami. Dwoje frajerów z poszarpaną duszą. Ty i tak jesteś dużo silniejsza ode mnie, bo masz w sobie nadzieję, której ja już nie mam. Ja chyba rzeczywiście potrzebuję już tylko spokoju… A niech to, Iza! — pokręcił głową. — To najtrafniejsze życzenia urodzinowe, jakie kiedykolwiek dostałem. Doceniam i rozumiem ich głębię. I dziękuję ci… moja terapeutko.
W spontanicznym geście postąpił krok w jej stronę, ogarnął ją ramionami i przytulił. Kluczyki od opla ze świeżo przypiętym breloczkiem w kształcie litery M wysunęły mu się przypadkowo z dłoni i z metalicznym hałasem upadły na podłogę. Nie zareagował jednak na to zupełnie, jakby tego nie zauważył.
Delikatny zapach wody kolońskiej owionął Izę jak ulotna mgiełka i w jakiś niewytłumaczalny sposób sprawił, że ona sama przez chwilę poczuła w sercu ów spokój, którego przed chwilą życzyła jemu… Zatracając się w tym przyjemnym, a tak rzadko przeżywanym uczuciu, przymknęła oczy i na kilka sekund ufnie oparła głowę na jego piersi.
— Wiesz? W sumie cieszę się, że nie możesz jutro być na moich urodzinach — szepnął Majk. — Jutro pewnie nie dostałbym od ciebie takich życzeń…
— Szefie? — rozległ się niepewny głos Antka, który swoim zwyczajem wsunął głowę przez drzwi i skamieniał na widok sceny rozgrywającej się przy półce z klaserami.
Iza natychmiast odsunęła się od Majka, on zaś, wypuściwszy ją z ramion, najspokojniej w świecie schylił się i podniósł z podłogi kluczyki od opla.
— Jak tam, Antonio? — zapytał żartobliwie, wyprostowując się. — Pocieszyłeś już koleżankę?
— No właśnie chciałem powiedzieć, że przyprowadziłem szefowi Karolinę — odparł mocno zmieszany Antek, otwierając szerzej drzwi i dając ręką znak stojącej obok Karolinie, żeby się pokazała. — Basia mówiła, że szef chciał z nią rozmawiać…
— Znakomicie — skinął głową Majk, chowając kluczyki do kieszeni. — Wejdź, Karolina, mam do ciebie dwa słowa. Dzięki, Antek.
Antek wycofał się, zapraszając gestem Karolinę, a kiedy ta weszła nieśmiało do środka, przymknął za nią bezszelestnie drzwi. Na delikatnej, białej jak alabaster twarzy dziewczyny widniały ślady wylanych łez, oczy miała zaczerwienione, ale już wydawała się spokojna. Majk wskazał jej krzesło przy swoim biurku i sam usiadł w swoim fotelu.
— To co, mieliśmy małą wpadkę? — zagadnął pogodnie do dziewczyny, gdy ta cichutko zajęła wskazane miejsce.
— Tak, szefie — odpowiedziała pokornie. — Bardzo za to przepraszam. I postaram się, żeby to się już nigdy więcej nie powtórzyło. Oczywiście jeśli szef w ogóle zechce po czymś takim przedłużyć mi umowę — dodała drżącym głosem. — Bo ta obecna za tydzień już się kończy…
— Umowę? — powtórzył Majk, zerkając na Izę, która w międzyczasie wyjęła z klasera polisę ubezpieczeniową, usiadła na kozetce z laptopem, otworzyła go i czekając, aż się uruchomi, studiowała w skupieniu dokument. — Mówiłem ci już przy przyjmowaniu do pracy, że o przedłużeniu umowy będziesz rozmawiać nie ze mną, tylko z tą panią. W twojej sprawie to ona podejmuje decyzje.
Ruchem podbródka wskazał na Izę, która natychmiast podniosła głowę, popatrzyła na nich i uśmiechnęła się lekko.
— Nie słuchaj tego, Karolciu — powiedziała z pobłażaniem do dziewczyny. — Szef tylko tak sobie gada. To on i tylko on decyduje, kogo chce zatrudnić albo komu przedłużyć umowę w Anabelli.
— Ale to również szef decyduje o tym, komu chce powierzyć przywilej wyręczania go w takich procedurach — zauważył spokojnie Majk. — A ja powiedziałem wtedy to, co powiedziałem, i nadal to podtrzymuję. Wezwałem cię tutaj — zwrócił się znów do Karoliny — żeby poinformować cię, że sprawa z klientką, którą oblałaś kawą, została pozytywnie załatwiona. Firma jest ubezpieczona na takie okoliczności, klientka zgodziła się na pokrycie kosztu zniszczonego ubrania, Iza właśnie przygotowuje zgłoszenie do ubezpieczyciela, dopełnimy formalności i po krzyku. Rozumiesz jednak, że nie możemy pozwalać sobie na takie numery zbyt często.
— Oczywiście, szefie — pokiwała skwapliwie głową Karolina.
— Dlatego ważne jest to, co przed chwilą zadeklarowałaś — ciągnął Majk, rozsiadając się głębiej w fotelu. — Chciałem to od ciebie usłyszeć. W każdym przypadku wychodzę z założenia, że początkujący pracownik ma prawo do błędu i musi dostać szansę na zdobycie doświadczenia. Jednak musimy dbać też o wizerunek firmy i profesjonalizm w obsłudze klienta.
— Tak jest — szepnęła Karolina.
— Słyszałem, że popłakałaś się z tego powodu? — dodał łagodnie Majk. — Zupełnie niepotrzebnie. Zdarzyło się, to trudno. Po prostu na drugi raz staraj się tego unikać i wszystko będzie dobrze.
— Będę się starała, szefie — zapewniła go Karolina. — Dziękuję.
— A kolejną umowę przygotuje ci w przyszłym tygodniu Iza — dodał Majk, uśmiechając się szelmowsko do Izy, która znów podniosła głowę znad laptopa i popatrzyła na niego z wyrzutem. — Oczywiście jeśli zadecyduje, że ją przedłużamy. Ja nie będę się w to wtrącał, podpiszę wszystko, co dostanę w tej sprawie na biurko. No dobrze, a teraz wybaczcie, drogie panie, muszę wykonać kilka ważnych telefonów… Cholera, gdzie ja posiałem tę komórę? — dodał zdezorientowany, klepiąc się po kieszeniach.
— Na półce z klaserami — podpowiedziała mu uprzejmie Iza.
— Jasne — westchnął, podnosząc się z fotela. — Skleroza już mnie łapie… Ale co zrobić, trzydzieści trzy na karku, starość nie radość. Prawda, dziewczyny?
— Prawda, szefie — odpowiedziały odruchowo Iza i Karolina, po czym wszyscy troje popatrzyli po sobie i zgodnie parsknęli śmiechem.
Ciepły majowy wieczór tuż po wiosennej burzy pachniał świeżością, a promienie chylącego się już ku zachodowi słońca odbijały się złotym poblaskiem w kałużach i na mokrych jeszcze chodnikach. Podobnie jak dwa miesiące wcześniej, w Dzień Wiosny, uwagę wielu przechodzących deptakiem ludzi zwracała idąca szybko szatynka w wieku studenckim, ubrana dziś w pomarańczowo-brązową sukienkę i szpilki, z długimi, rozpuszczonymi włosami i niewielką torebką na ramieniu. Trudno jednoznacznie orzec, dlaczego akurat ona przyciągała wzrok przechodniów, bowiem nie wyróżniała w żaden szczególny sposób z tłumu ani urodą, ani strojem… A jednak jej szczupła, zwiewna sylwetka o idealnych proporcjach, wdzięczne ruchy i wielkie, brązowe oczy, z których biło jakby wewnętrzne światło, robiły o wiele większe wrażenie niż plakatowa uroda mnóstwa innych kobiet, które na pierwszy rzut oka można by uznać za zdecydowanie ładniejsze.
Choć nie było jeszcze osiemnastej, Iza zmierzała pośpiesznie na starówkę, przynaglona krótkim smsem od Michała, który dotarł już na umówione miejsce i czekał na nią w pubie. Ponieważ dziś od rana miała wolne, zrezygnowała z zaplanowanych kilka dni wcześniej odwiedzin u pana Szczepana, obiecując sobie, że nazajutrz posiedzi u niego dłużej, a cały swój czas poświęciła na przygotowanie się do wieczornego spotkania. Skonstatowawszy z miłym zaskoczeniem, że jej stan konta bankowego powiększył się w tym tygodniu o wyjątkowo dużą premię z Anabelli, będącą gratyfikacją za zaangażowanie w remont męskiej łazienki, postanowiła przeznaczyć kilkaset złotych na zakup nowej sukienki i butów, nie miała bowiem żadnych wystarczająco eleganckich ubrań dostosowanych do ciepłej, niemalże letniej pogody, która charakteryzowała tegoroczną końcówkę maja. Sukienka, którą wybrała, choć skromna w kroju, idealnie podkreślała zgrabne linie jej figury, korzystnie ocieplając kolorystykę jej oczu i cery, a całości dopełniała aura radości i szczęścia, która opromieniała dziś całą jej postać.
Kiedy wchodziła do pubu, budząc zainteresowanie pijących piwo przy wejściu mężczyzn, którzy posłali pod jej adresem kilka pełnych uznania gwizdnięć i zaczepnych komentarzy, jej telefon rozświetlił się powiadomieniem o kolejnym przychodzącym smsie.
Czekam w drugiej sali na lewo — napisał Michał.
Odebrawszy wiadomość, z bijącym sercem skierowała się do wskazanego pomieszczenia i aż zakręciło jej się w głowie… Był! Czekał na nią nad szklanką wody mineralnej, zajęty przeglądaniem telefonu, a rozproszone światło padało z boku na jego białą koszulę i lśniące blond włosy…
Przez kilka sekund, zanim Michał kontrolnie podniósł głowę i dostrzegł stojącą w progu dziewczynę, ta patrzyła na niego jak zaczarowana, zapisując sobie w pamięci jego obraz, delektując się nim i upajając jak świeżo rozkwitły kwiat porannymi promieniami słońca. To był on… on, jedyny, najdroższy! On, za którym tak tęskniła, którego tak kochała od piętnastu długich lat… Siedział tu i czekał na nią, przyszedł tu dziś specjalnie po to, żeby się z nią spotkać. Z nią i tylko z nią! Jakże nieistotne były w tej cudownej chwili te wszystkie ciężkie lata poniewierki i rozpaczy! Oto był… on, ten sam… ze swą cudowną falą jasnych włosów, które opadały mu na czoło, gdy schylał się nad telefonem, zapewne czekając na jej odpowiedź na smsa…
— O, jesteś! — ucieszył się, zrywając się od stolika i odkładając telefon obok swojej szklanki z wodą mineralną. — Chodź, Iza, siadaj, zająłem nam stolik… Hmm, ale ekstra wyglądasz! — dodał z uznaniem, taksując jej sylwetkę wzrokiem, w którym natychmiast zapaliło się znajome światełko zainteresowania.
— Dziękuję, Misiu — odpowiedziała cicho odurzona szczęściem Iza, posłusznie zasiadając naprzeciwko niego.
— Czego się napijesz? — zapytał, widząc, że do sali zajrzał kelner.
Przywołał go ruchem ręki.
— Tylko wody, tak jak ty — odparła Iza. — Z tym, że ja wolałabym niegazowaną.
— Jasne — skinął głową Michał, nieco nerwowo zerkając na wyświetlacz telefonu, na którym widniała aktualna data i godzina. — Prosimy wodę niegazowaną i szklankę — zwrócił się szybko do kelnera, który dopiero szedł w ich stronę. — Na razie tylko tyle, dziękuję.
Kelner skinął głową i zawrócił na pięcie.
— Słuchaj, Iza, mam dzisiaj diabelnie mało czasu — powiedział przepraszającym tonem Michał, przyglądając jej się jednocześnie z ognikiem zafascynowania w oczach. — Spadło mi na głowę milion spraw i muszę pozałatwiać je przed wyjazdem, bo nie wiem, kiedy uda mi się znowu przyjechać do Lublina. Może dopiero na sesję i obronę…
— Rozumiem — pokiwała głową Iza, choć wiadomość, że nie będą mieli dziś za dużo czasu na rozmowę, wywołała w jej sercu nieprzyjemny ścisk. — Posiedzimy tyle, ile będziesz mógł… Bronisz się już w czerwcu?
— Raczej w pierwszych dniach lipca — odparł nonszalancko Michał, nie odrywając od niej oczu. — Pracę mam już prawie gotową, ale wiesz… jeszcze trzeba cos tam wkuć do egzaminu, u nas na dyplomie potrafią ostro piłować. Ale to dopiero, jak wrócę z Korytkowa.
— Na pewno masz tam dużo obowiązków — poddała ostrożnie Iza.
— Od groma — westchnął, odgarniając sobie znajomym gestem włosy z czoła. — Firma musi działać, a teraz, jak stary się wyłożył, muszę trzymać rękę na pulsie, bo matka średnio ogarnia temat. I w dodatku nie ma prawa jazdy — skrzywił się. — A tyle razy mówiłem ojcu, żeby zobowiązał ją do zrobienia prawka, to nie i nie, bo ona nie chce, bo się boi… No to teraz ma. Ojciec za kierownicę jeszcze długo nie wsiądzie, więc jak trzeba gdzieś podjechać i pozałatwiać różne sprawy, to zgadnij, kto musi się tym zająć? Ech! — machnął ręką. — Sama widzisz, jakie szambo ufundowali mi staruszkowie… ale co zrobić?
— Takie jest życie, Misiu — zauważyła łagodnie Iza. — Każdemu może wysiąść zdrowie, a twój tata przecież całe życie ciężko pracuje, postawił dobrze działającą firmę…
— No wiem, wiem — przerwał jej ze zniecierpliwieniem. — Postawił firmę, którą ja przejmę jako schedę, więc powinienem być mu wdzięczny i zasuwać bez gadania. Bla, bla, bla. Bez przerwy słyszę tę śpiewkę. Nieważny mój dyplom, moje życie, ważne, żeby… ale dobra, dajmy już temu spokój! — przerwał sam sobie z poirytowaniem, sięgnął po swoją szklankę i upił z niej łyka wody. — Nie przyszedłem tu po to, żeby się denerwować. W każdym razie przed dziewiętnastą będę musiał lecieć, Iza — dodał cieplej. — A żałuję, bo chętnie bym z tobą posiedział dłużej, nawet do północy. Zaskoczyłaś mnie dzisiaj, serio. Wyglądasz po prostu mega… aż w pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że to ty.
W jego głosie zabrzmiało szczere uznanie. Iza, którą szarpały tysiące skrajnych emocji, od niepokoju, przez radość aż po ekstazę, uśmiechnęła się tylko leciutko na ten komplement i spuściła oczy. Michał przyglądał się w zafascynowanym milczeniu jej oświetlonej słabym światłem twarzy, na którą padał cień spuszczonych długich rzęs. Kiedy pochyliła jeszcze nieco mocniej głowę, jeden z kosmyków jej ciemnych włosów opadł jej na policzek, ona zaś odruchowo sięgnęła dłonią i odgarnęła go wdzięcznym gestem.
— Żałuję, że nie mogliśmy się spotkać wcześniej — podjął miękkim tonem Michał, przechylając się przez stolik i ujmując jej dłoń, która zadrżała jak spłoszony ptak. — Ech, głupi jestem! Gdybym dobrze się sprężył, mogłem jakoś się zorganizować, ale odpuściłem. I dopiero teraz widzę, ile straciłem… No, popatrz na mnie, mała.
Oszołomiona szczęściem Iza posłusznie podniosła wzrok i z miejsca zatonęła w błękitnej głębi jego oczu. Lśniło w nich wszystko to, co widziała w nich kiedyś, już dawno, całe cztery lata temu. Ten sam blask zainteresowania… ten sam płomień, który sprawiał, że czuła się stuprocentową kobietą… a mogła być nią tylko przy nim, przy nim jednym! Jakże dawno już nie zaznała tego uczucia! I jakże go potrzebowała! Była jak spragniony wędrowiec na pustyni, który dziś wreszcie zamoczył spierzchłe wargi w orzeźwiającej, czystej wodzie…
— Ale nadrobimy to — ciągnął aksamitnym półgłosem Michał, zamykając jej leżącą na stoliku dłoń w obu swoich i wpatrując się w jej oczy. — Koniecznie musimy odświeżyć nasz kontakt… koniecznie, Iza. Jak tylko wrócę z Korytkowa, odezwę się do ciebie i umówimy się na dłużej, co ty na to? Nie chcę nawet słyszeć słowa nie — zastrzegł, nim zdołała zebrać się na odpowiedź. — Obiecaj mi to już teraz, z góry, i powiedz tak. No, powiedz to, Izulka…
Zdrobnienie jej imienia, tak znamienne i tak drogie jej sercu, dopełniło czary szczęścia, jaką dziś dane jej było pić aż do dna.
— Tak, Misiu — szepnęła, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. — Tak…
Jego twarz rozmazywała się teraz przed jej oczami, jego głos dobiegał do jej uszu przytłumiony i jakby pulsujący… Znajdowała się w stanie upojenia, jak po alkoholu. Dotyk jego dłoni, blask jego oczu, dźwięk jego głosu… wszystko to zlewało się w jedno synestetyczne uczucie nieziemskiego szczęścia i rozkoszy.
— Teraz już za cholerę nie odpuszczę — dobiegał do niej jak zza mgły głos Michała. — Niech to diabli, dlaczego dzisiaj mam tak mało czasu?… Tak pięknie dzisiaj wyglądasz, Iza…
Jego głos przybrał ten sam buzujący ogniem ton, który słyszała już kiedyś… Gdzie i kiedy to było? Ach! To było w małowolskim motelu, w noc kończącą wakacje tydzień po jej osiemnastych urodzinach… W tę noc, kiedy oddała mu na zawsze całą siebie…
— Woda niegazowana — rozległ się nad nimi głos kelnera. — Dla pani, jak rozumiem?
— Tak — skinął chłodno głową Michał, puszczając dłonie Izy i wyprostowując się na krześle. — Dziękujemy. I od razu poproszę o rachunek, okej? Ureguluję z góry, bo potem będę musiał szybko wyjść.
— Oczywiście — odpowiedział grzecznie kelner, stawiając butelkę z wodą i szklankę przed dziewczyną, która siedziała nieruchomo, powoli dochodząc do siebie po swej zawrotnej podróży do gwiazd. — Zaraz panu przyniosę.
— Dzięki — mruknął Michał.
Kelner odszedł, obraz przed oczami Izy ustabilizował się, słodki szum w uszach ucichł, wróciła jej pełna ostrość zmysłów. Tylko serce ciągle biło rytmem szczęścia…
— No dobrze, Iza — podjął spokojniejszym tonem Michał, uśmiechając się do niej ponad stolikiem. — Jesteśmy umówieni. Dam ci znać, jak tylko wrócę do Lublina, zresztą codziennie będziemy smsować, żeby tym razem nie zawalić kontaktu, okej?
Pokiwała głową skwapliwie.
— Świetnie — podsumował z satysfakcją. — A teraz musimy sobie chwilę pogadać, bo mało czasu zostało, a ja mam do ciebie takie jedno delikatne pytanie… — zawahał się lekko, sprawdzając dyskretnie godzinę na telefonie. — Ale spoko, jeszcze zdążę, najpierw powiedz mi, co u ciebie. Jak leci ogólnie?
— W porządku, Misiu — odparła z uśmiechem. — Na uczelni daję radę, kończę pierwszy rok i jak na razie, odpukać, nieźle mi idzie. W pracy też wszystko dobrze… ogólnie nie narzekam.
— Nadal pracujesz u tego idioty Błaszczaka? — skrzywił się niechętnie.
Iza poczuła w sercu nieprzyjemne ukłucie. W jednej sekundzie zrobiło jej się przykro, jakby z obłoków spadła na twardą ziemię. Czy to przez sposób, w jaki Michał wyraził się o Majku, człowieku, od którego ona sama otrzymywała zawsze tylko wsparcie i dobro? A może to ten jego pogardliwy ton, użyty wobec kogoś, do kogo miała wielki szacunek i sympatię, sam w sobie sprawił jej przykrość i wykrzesał w jej sercu iskierkę buntu?
— Nadal pracuję w Anabelli — odparła, świadomie unikając twierdzącej odpowiedzi na sformułowane przez niego pytanie. — I super mi się tam pracuje, mamy sympatyczny, zgrany zespół, a mój szef to… wspaniały człowiek.
— No dobra, nieważne — machnął lekceważąco ręką Michał. — Każdy może mieć swoje zdanie. W każdym razie fajnie, że jesteś zadowolona z roboty. Odwiedziłbym cię nawet kiedyś w tej knajpie, tyle że ja do Błaszczaka nie chodzę… no trudno. Może zresztą kiedyś się przełamię. A powiedz mi jeszcze jedno… ten facet, z którym byłaś na imprezie u Marcina… — zerknął na nią badawczo. — Dalej z nim kręcisz?
— Z Danielem? — Iza spojrzała na niego z niepokojem. — Ależ… ja z nim nigdy nie kręciłam, Misiu. To tylko mój kolega z polonistyki. Byłam z nim na tej imprezie, ale to było tylko tak… na przyjacielskich warunkach.
— Aha — zdziwił się Michał. — A ja przez cały czas myślałem, że to twój nowy facet!
— Nie. Ja nie mam faceta — zapewniła go cicho Iza, spuszczając oczy. — Nie mam, nie miałam i… nie chcę już mieć.
Głębokie znaczenie, jakie włożyła w te słowa, nie umknęło Michałowi.
— Serio? — zniżył głos, przyglądając jej się z niedowierzaniem. — Od tamtego czasu jeszcze z nikim innym nie byłaś?
— Nie, Misiu — szepnęła, ogarnięta nagłym szczęściem, że o to zapytał i że mogła mu odpowiedzieć właśnie tak. — Nie byłam i nie chcę być z nikim innym.
Michał milczał przez dłuższą chwilę, jakby go zatkało albo jakby analizował w głowie otrzymane informacje.
— No to powiem ci, że niebanalnie mnie zażyłaś, Iza — powiedział w końcu, a w jego głosie obok zdziwienia zabrzmiał dyskretny ton satysfakcji. — Taka ekstra dziewczyna… i żeby tak… hmm… No, ale dobra — ocknął się i uśmiechnął się do niej. — Będziemy w stałym kontakcie, tak jak powiedziałem. Smsy codziennie, dzwonić też będę, obiecuję. A jak wrócę z Korytkowa, to… nadrobimy sobie stracony czas. Nawet w Biblii piszą, że głodnego trzeba nakarmić, nie? — mrugnął do niej znacząco. — W każdym razie nie spodziewałem się, że tak mnie dzisiaj zaskoczysz, i to podwójnie… Serio, nawet bym nie pomyślał — pokręcił głową w szczerym zadziwieniu, przyglądając jej się z zafascynowaniem. — No, no…
Do ich stolika podszedł kelner i położył przed Michałem rachunek. Ów zatrzymał go ruchem ręki, wyjął z kieszeni portfel i podał mu dwudziestozłotowy banknot.
— Spoko, reszty nie trzeba — machnął ręką. — Dzięki.
Po odejściu kelnera zerknął na wyświetlacz telefonu, a następnie sięgnął po nietkniętą dotąd butelkę Izy, nalał trochę wody do szklanki i podał jej z uśmiechem.
— Pij, Izulka — powiedział ciepło, na co Iza posłusznie wzięła szklankę i zamoczyła usta w wodzie. — Zaraz będę musiał zmykać, już mnie katują smsami… Ale mam do ciebie jeszcze jedno pytanie — dodał poważnym tonem. — Takie z zupełnie innej beczki, w związku z Korytkowem.
— Z Korytkowem? — zdziwiła się Iza.
— Taaak — podjął ostrożnie. — Jest taka jedna sprawa, która mocno mnie interesuje, a której za cholerę nie mogę rozwikłać… Pomyślałem, że ty możesz coś wiedzieć na ten temat. Chodzi o działkę… wiesz, o tę łąkę od Andrzejczaków obok was, tę naprzeciwko naszej inwestycji… Kojarzysz, o której mówię?
— Kojarzę — szepnęła Iza, blednąc.
— No właśnie — podjął Michał, wpatrując się w swoją szklankę. — Doszły do nas informacje, że Andrzejczakowa… cholerna wiedźma, udusiłbym ją gołymi rękami, mój stary też… że sprzedała komuś tę działkę za naszymi plecami. Oczywiście zrobiła nam tym na złość, bo doskonale wie, że ojciec chciał ją kupić. Nawet się z nim drażniła, wyobraź sobie! Zaśpiewała taką cenę, że mógł ją tylko wyśmiać. Za kawałek ugoru chciała od nas sto kawałków! Czaisz, jaka bezczelna?… Ale to tak między nami — zastrzegł, spoglądając kontrolnie na bladą jak ściana Izę. — I w ogóle wszystko to, o czym teraz rozmawiamy, ma zostać między nami, okej, Izka?
— Okej, Misiu — pokiwała głową Iza, gorączkowo zastanawiając się, co powinna zrobić i jak się zachować, domyślała się już bowiem z góry, jakie pytanie chce jej zadać.
— Dobrze — skinął głową Michał. — W każdym razie takiej ceny z kosmosu nikt nigdy by Andrzejczakowej nie dał, ta ziemia jest warta może jedną czwartą tego… co najwyżej. Więc czekaliśmy cierpliwie, aż jej rura zmięknie i opuści cenę do normalnego poziomu. Ojciec by jej dał nawet dziesięć patyków więcej ponad wartość, bo nie powiem, zależy nam na tej ziemi… Ale, kurde, nie siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt! Bez jaj… Więc czekaliśmy. No a teraz dowiadujemy się, że ona już to komuś opchnęła. Nie wierzę, że wzięła więcej niż cenę rynkową, czyli jakieś dwadzieścia, no, może dwadzieścia pięć… Czyli jaki z tego wniosek? — zawiesił głos. — Oczywiście taki, że zrobiła to specjalnie, żeby tylko nie sprzedać tej działki ojcu! A co najciekawsze, nikt nie wie, komu ją sprzedała. Jakąś tajemnicę z tego zrobiła normalnie, zmowę milczenia, ja pierniczę… No i tak pomyślałem, że może ty coś wiesz na ten temat. A jak nie ty, to może twoja siostra albo jej mąż? No wiesz… mieszkacie po sąsiedzku, siora mogła przypadkowo widzieć, komu ta stara wariatka pokazywała ziemię. Przecież na pewno pokazała ją kupcowi, kota w worku nikt by nie brał… No i mam prośbę. Zapytałabyś ją o to, Iza?
Iza upiła łyka wody i przymknęła oczy, starając się opanować i zebrać myśli. Temat działki Andrzejczakowej w ustach Michała był dla niej niczym uderzenie obuchem. Gorączkowo próbowała złożyć w jedną całość wszystkie fakty i możliwie jak najtrafniej ocenić, jakie konsekwencje mogła mieć dla jej relacji z Michałem informacja o tym, że to Amelia z Robertem byli owymi tajemniczymi nabywcami spornej ziemi. Jak przez mgłę przypomniała sobie słowa Roberta. Andrzejczakowa prosiła o dyskrecję, nie życzy sobie, żeby Krzemińscy cokolwiek wiedzieli o tym, że ona sprzedaje tę działkę… A zatem tak się sprawy miały! Wyglądało na to, że niefortunnym zbiegiem okoliczności trafiła w sam środek jakiejś niezrozumiałej intrygi… intrygi, w której sama nie brała udziału, lecz która mogła ją kosztować więcej niż życie!
Co zatem miała odpowiedzieć Michałowi? Skłamać, mówiąc, że nie ma pojęcia, kto kupił działkę? Okłamać człowieka, którego kochała całym swoim istnieniem? Czy też powiedzieć mu prawdę, nadużywając w ten sposób zaufania Amelii i Roberta, którzy wyraźnie zaznaczyli, że Andrzejczakowa prosiła ich o dyskrecję i że oni o to samo proszą Izę? Sytuacja była patowa, a ona musiała natychmiast podjąć jakąś salomonową decyzję. Decyzję, która niczego nie zniszczy ani nikogo nie zrani… decyzję, która nie spali bezpowrotnie żadnego z ważnych mostów… Czy takie rozwiązanie w ogóle istniało?
Nim Michał skończył mówić, Iza wiedziała tylko jedno — bez spokojnego namysłu i skrupulatnego przeanalizowania faktów nie mogło być mowy o prawidłowej ocenie sytuacji. Musiała mieć na to czas. A to znaczyło, że za wszelką cenę musiała zagrać na zwłokę…
— Zapytam ją, Misiu — obiecała ze ściśniętym sercem. — Jakbym się czegoś dowiedziała, to oczywiście zadzwonię do ciebie… albo napiszę smsa…
— Super, Iza, dzięki! — ucieszył się Michał. — Byłbym ci naprawdę bardzo wdzięczny, bo wiesz… dla nas to jest dość gardłowa sprawa. Podpytaj siostrę i daj mi znać, czy coś ustaliłaś. Będę czekał na info.
Iza pokiwała smutno głową, jednak w sercu poczuła mimo wszystko ulgę. Choć bolało ją, że nie jest z nim do końca szczera, ta prowizoryczna decyzja wydawała się na ten moment najlepsza — udać, że nic nie wie, i przemyśleć to na spokojnie, zanim wykona jakikolwiek poważniejszy ruch. Na wiarygodności w oczach Michała nie straci, bo przecież niby dopiero teraz może dowiedzieć się od Amelii, kto jest kupcem działki… A przy tym zachowa lojalność wobec siostry i szwagra, którzy powiedzieli jej o wszystkim w zaufaniu. Tak, to chyba było jedyne sensowne rozwiązanie…
— To fajnie — podjął z zadowoleniem Michał, dopijając wodę i zerkając na telefon, by sprawdzić godzinę. — Cholera… za dziesięć siódma. Sorry, mała, będę musiał spadać — powiedział przepraszająco, podnosząc się z krzesła. — Chętnie bym jeszcze z tobą został, ale sama widzisz, jakie mam urwanie cojones. Od dwóch miesięcy mam taki ukrop, że zapominam, jak się nazywam.
Iza również podniosła się z krzesła, zostawiając na stoliku niewypitą wodę.
— Nic nie szkodzi, Misiu — uśmiechnęła się do niego, zarzucając sobie torebkę na ramię. — Jak ogarniesz wszystko, będziemy mogli spotkać się na dłużej.
— Bezwzględnie tak — przyznał Michał, chowając telefon do kieszeni i wskazując jej ręką, żeby poszła przed nim do wyjścia. — Chodź, wyjdziemy razem…
Kiedy mijali próg sali, poczuła, że obejmuje lekko dłonią jej talię i słodki dreszcz przebiegł jej po karku. Michał zerknął po drodze na mężczyzn ze stolików przy wejściu do pubu, którzy łakomym wzrokiem śledzili zgrabną sylwetkę Izy, i uśmiechnął się z satysfakcją. Oboje wyszli na zewnątrz i przystanęli pod ścianą kamienicy, aby się pożegnać.
— Mam samochód na parkingu pod Zamkiem — oznajmił Michał, wpatrując się w dziewczynę, której wieczorny wiatr lekko rozwiewał włosy, figlarnie muskając nimi jej twarz oświetloną promieniami zachodzącego już powoli słońca. — Sorry, że cię nie podwiozę, Iza, ale mam cholernie pilną sprawę.
— Nie trzeba, Misiu — uśmiechnęła się, odgarniając sobie włosy z policzka. — Pójdę na piechotę, mam blisko, zresztą idę w przeciwną stronę…
Nie odrywając od niej oczu, Michał postąpił krok w jej stronę i ostrożnie wziął ją w objęcia. Zadrżała jak osika. Poddając się ufnie jego gestom, z rozkoszą przymknęła oczy i wtuliła się w jego ramiona. Ogarnęło ją bijące od niego ciepło i zapach jego mocnych, korzennych perfum… tych samych, które tak dobrze znała sprzed lat… Znów ze szczęścia zakręciło jej się w głowie.
— Trzymaj się, Izulka — szepnął Michał, schylając się do niej i odgarniając kosmyk włosów, który znów opadł jej na policzek. — Moja ty mała… no, daj mi buziaka.
Poczuła na swojej twarzy jego oddech, a potem na ustach miękki dotyk jego ust. Tych jedynych ust, jakie znała i jakie kiedykolwiek chciała znać! Ust, za którymi tęskniła tyle lat… Pijana rozkoszą, zarzuciła mu ramiona na szyję, tak samo jak dawniej… jak kiedyś… i wsunąwszy dłonie w jego włosy, w uniesieniu odwzajemniła mu pocałunek. Na tych kilka chwil świat zniknął bez śladu, a czas przestał płynąć, jakby wskazówki wszystkich zegarów świata zawiesiły się i — odurzone tak jak Iza — zapomniały nagle biec do przodu.
Michał oderwał usta od jej ust i delikatnie odsunął ją od siebie.
— Do następnego, kochanie — powiedział cicho, cofając się o krok. — Będziemy w kontakcie.
Rozdział trzydziesty drugi
Kolejne dni upływały Izie na rozpamiętywaniu szczęścia, jakie znów stało się jej udziałem po czterech długich latach. Po czterech latach, podczas których tyle wycierpiała! Po czterech latach, podczas których zdążyła już zapomnieć smak jego pocałunków, dotyk jego dłoni, uścisk jego ramion… I oto nagle to wszystko wróciło, w jeden wieczór, ba, w jedną godzinę! Wróciło i znów wyniosło ją pod obłoki, nadało nowy sens jej życiu! Jakże inaczej wyglądał świat, gdy znowu rozjaśniała ją noszona w sercu nadzieja!
Bez względu na to, co robiła, czy gotowała obiad dla pana Stanisława i Kacpra, czy pilnie notowała wykład na uczelni, czy szorowała przypalony garnek u pana Szczepana, czy też roznosiła zamówienia po sali w Anabelli i żartowała z koleżankami na temat postępów Toma na drodze do serca pięknej Darii, każda jej najmniejsza czynność miała teraz nowe znaczenie, była bowiem krokiem w stronę przyszłego szczęścia z tym, którego już w dzieciństwie pokochała na wyłączność… krokiem na drodze do jej przyszłego życia z Michałem.
„Teraz już będzie dobrze” — rozmyślała, wracając do domu po zajęciach jednego z upalnych, czerwcowych dni. — „Wyszłam wreszcie z tłumu i w jego oczach przestałam być jedną z wielu, taką jak wszystkie. Ależ się zdziwił, kiedy dowiedział się, że od naszego rozstania nie spotykałam się z nikim innym! Tak na mnie patrzył… i tak mnie pocałował… jak kiedyś…”
Słodycz tego wspomnienia rozpalała jej serce podobnie jak jego smsy, które teraz rzeczywiście, zgodnie z obietnicą, przysyłał codziennie. Nie było w nich nic niezwykłego, ot, krótka wymiana informacji na temat tego, co robił, i pytanie, co u niej nowego… lecz czyż nie na tym właśnie polega czar codzienności we dwoje? Najważniejsze było to, że pamiętał o niej, że korespondował z nią, że po tak długim czasie odzyskała to, co odebrał jej zły los — i czego już nigdy więcej nie pozwoli sobie odebrać!
Z smsów Michała wynikało, że od końca maja przebywał w Korytkowie i nie zapowiadało się, by szybko miał wrócić do Lublina. Szpitalne badania jego ojca przedłużyły się, w ich firmie coraz bardziej piętrzyła się robota, a ponieważ promotor jego pracy dyplomowej zgodził się przełożyć obronę na wrzesień, dawało mu to spory oddech, gdyż w czerwcu miał do zaliczenia na studiach tylko dwa ostatnie egzaminy. Iza pogodziła się z perspektywą, że prędzej ona zakończy sesję i pojedzie na wakacje do Korytkowa, niż on przyjedzie do Lublina, i nie martwiło jej to wcale. Bo czy to ważne, gdzie i kiedy się spotkają? Ważne, że był taki plan i że trzymali ze sobą kontakt, reszta to były nieistotne drobiazgi.
Jedyną ciemną chmurą, jaka nie dawała jej spać po nocach, była sprawa działki Andrzejczakowej, owa prosta informacja, której nie podała Michałowi, choć wyraźnie dał jej do zrozumienia, jak bardzo mu na niej zależało. Była to w jej odczuciu skryta nielojalność względem niego i choć tłumaczyła sobie, że musiała przecież zachować ostrożność ze względu na wchodzące w grę inne osoby, w tym jej jedyną, najukochańszą siostrę, myśl o tym, że go okłamała, nie przestawała dręczyć jej sumienia. Michał już dwa razy dyskretnie nawiązał do tego w smsie, ona zaś codziennie obiecywała sobie, że nazajutrz zajmie się to sprawą, zadzwoni do Amelii i wybada ją delikatnie, czy nie byliby z Robertem skłonni odsprzedać Krzemińskim spornej działki. Jednak za każdym razem jakiś niewytłumaczalny tchórz ogarniał ją na tyle, że odkładała tę rozmowę na kolejny dzień.
Tego popołudnia akurat nie myślała o tym za dużo. Po powrocie do domu i wstawieniu obiadu, w oczekiwaniu na powrót Kacpra, z którym mieli zjeść wspólny posiłek, usiadła do powtarzania materiału na zbliżający się wielkimi krokami egzamin z historii Francji. Kiedy zadzwonił leżący obok niej telefon, a na wyświetlaczu pojawiło się imię Amelii, poczuła co prawda zaskoczenie i lekki stres, jednak przede wszystkim ucieszyła się. Nie tylko z faktu, że usłyszy głos siostry, ale również z tego, że okoliczności same zmuszają ją do rozmowy, której podświadomie unikała.
— Bardzo się cieszę, Izunia, że wszystko dobrze ci się układa — mówiła z radością Amelia po kilkunastu minutach rozmowy o bieżących sprawach. — Domyślałam się, że zaraz pewnie będziesz mieć egzaminy, więc przyszło mi do głowy, że muszę zadzwonić i zapytać, jak tam nastrój przed sesją… no i czy czegoś przypadkiem nie potrzebujesz. Ale widzę, że jesteś już samowystarczalna! — zaśmiała się. — Czyli, jak rozumiem, zdecydowałaś, że nadal będziesz pracować w tej restauracji?
— Tak, Melciu — potwierdziła Iza. — Szef w tym tygodniu przedłużył mi umowę, mam ją już na stałe, a od września wchodzę na pełny etat.
— Ach! — zdziwiła się Amelia. — Aż tak? Myślisz, że dasz sobie radę?
— Myślę, że dam — uśmiechnęła się Iza. — Skoro na trzech czwartych jakoś wyrabiam, to powinnam i na całym, chociaż łatwo nie będzie, wiadomo… Ale szef bardzo mnie na to namawiał, bo jednak warunki finansowe na pełnym etacie są o wiele lepsze, a jemu też zależy na zaufanych pracownikach. Jedna z koleżanek, moja przełożona, pod koniec lipca wychodzi za mąż i przez cały sierpień będzie na urlopie, a od września i października w knajpie robi się gęsto, ludzie wracają z wakacji, przyjeżdżają studenci…
— A ty wiesz już, kiedy przyjedziesz do nas na wakacje? — zaniepokoiła się Amelia. — Mam nadzieję, że szef puści cię chociaż na trochę na jakiś mały urlop…
— Puści, już mi to obiecał — zapewniła ją Iza. — Umówiliśmy się, że to będzie w lipcu, bo w sierpniu będę już potrzebna pod nieobecność Basi… no wiesz, tej mojej doświadczonej koleżanki, która wychodzi za mąż. W sumie nieźle się złożyło, bo sesję kończę planowo piątego lipca, więc od szóstego już mogłabym być u was. I zostałabym do dwudziestego piątego, to będą prawie całe trzy tygodnie.
— Ach… super! — ucieszyła się Amelia. — Trzy tygodnie to wcale nie tak mało! Odpoczniesz sobie trochę, nabierzesz sił po ciężkim roku, a my do tego czasu może już pchniemy do przodu tę rozbudowę sklepu. Robik już zaczął, wiesz? Niedługo zobaczysz, jak wszystko się u nas pozmienia. Na razie mamy tylko rozrysowane plany, ale chcielibyśmy uporać się z tym przed zimą, żeby szybko zwiększyć ofertę sprzedaży. Trzeba się pośpieszyć, bo u Krzemińskich też sprawy idą piorunem, już podobno zaczynają wykończeniówkę…
— Naprawdę? — podchwyciła żywo Iza, zastanawiając się, jak mimochodem skierować rozmowę na wątek działki Andrzejczakowej. — No to szybko się uporali ze stanem surowym, przecież minęło dopiero pół roku albo niewiele więcej… Pewnie obejście wokół hotelu też już zagospodarowują?
— A nie, tym jeszcze się nie zajęli — zaprzeczyła Amelia. — Na zewnątrz wszystko stoi tak, jak było. Oni chyba zresztą nadal mają nadzieję, że uda im się kupić od Andrzejczakowej tę naszą łąkę — zniżyła głos.
„Bingo!” — pomyślała triumfalnie Iza.
— Robcio podejrzewa, że z góry uwzględnili ją w planach zagospodarowania terenu — ciągnęła Amelia. — Znając ich zarozumialstwo, to jest nawet prawdopodobne. Krzemińscy zawsze myślą, że cały świat się do nich dostosuje, więc niewykluczone, że już dawno podzielili skórę na tym niedźwiedziu, chociaż jeszcze go nie upolowali. A jeśli tak, to teraz mają mały problem, bo nawet nie wiedzą, kto kupił od Andrzejczakowej tę ziemię! — parsknęła śmiechem.
— No to może trzeba im to powiedzieć? — poddała ostrożnie Iza, starając się zapanować nad drżeniem głosu. — Pewnie byliby zainteresowani jej odkupieniem. Moglibyście z Robim podbić trochę cenę i zarobić na tym ładnych parę tysięcy…
— No coś ty! — obruszyła się natychmiast Amelia. — Andrzejczakowa znienawidziłaby nas za to do końca życia! Nie mówiliśmy ci, że ona za nic nie chce, żeby ta ziemia trafiła w ręce Krzemińskich? Nawet nie chce na razie, żeby wiedzieli, komu ją sprzedała. Robi wspominał ci o tym chyba…
— Tak, wspominał — westchnęła Iza. — Ale przecież interes…
— Interes to będzie dopiero, jak sami zagospodarujemy tę działkę — zapewniła ją Amelia. — W tym miesiącu spłacimy Andrzejczakowej ostatnią ratę i dostaniemy komplet papierów. Ziemia będzie całkowicie nasza, więc jak tylko skończymy rozbudowę sklepu i trochę się odkujemy… bo ten remont i rozbudowa to jednak spory wysiłek finansowy… to zabierzemy się i za to. Jeśli dobrze pójdzie, to nawet w przyszłym roku można by o tym pomyśleć.
— Oj, Melciu… tylko czy wy nie mierzycie za wysoko? — powiedziała sceptycznie Iza, w duchu zdruzgotana takim postawieniem sprawy. — Rozbudowa sklepu, tyle inwestycji… i rodzina przecież rozwojowa… Nie lepiej byłoby wam pozbyć się tej działki, zamiast dokładać sobie stresu i kłopotu? A Krzemińskim ta ziemia naprzeciwko hotelu na pewno bardzo by się przydała, założę się, że zapłaciliby sporą przebitkę…
— Iza, no co ty opowiadasz? — przerwała jej zdziwiona Amelia. — Mielibyśmy wypuścić z ręki taką okazję na biznes i oddać ziemię Krzemińskim? Myślałam, że bardziej wierzysz w nasze możliwości i umiejętności — dodała smutno.
— Ależ wierzę, Melciu! — zawołała szybko Iza, czując, że wszystko zaczyna wymykać jej się z rąk. — Przecież nie miałam na myśli tego, że sobie nie poradzicie, po prostu martwię się, czy to nie będzie zbyt… obciążające. Dla ciebie i dla Roberta.
— O to się nie martw — odparła nieco weselej Amelia. — Mamy już wprawę w ciężkim boju, a do tego ogromny zapał, zwłaszcza Robik nabrał ostatnio takiej energii do działania, że aż go rozpiera! A co do Krzemińskich — dodała poważniej — to Andrzejczakowa przy sprzedaży jasno nam postawiła ten warunek. Ziemia za żadne skarby świata ma nie trafić w ich ręce. Nie mówiłam ci tego wcześniej, ale ona nawet opuściła nam cenę o pięć tysięcy w zamian za obietnicę, że nie odsprzedamy tej łąki Krzemińskiemu. Więc chyba rozumiesz, że nie możemy tego zrobić… no chyba że to by była ostateczność. Ale nawet wtedy raczej sprzedalibyśmy ją komuś innemu, a oni mogliby sobie od tego kogoś odkupić. Mam jednak nadzieję, że nie będzie takiej konieczności.
— Widzę, że Andrzejczakowa musi ich naprawdę nienawidzić — zauważyła posępnie Iza.
Rozumiała już teraz doskonale, że nie tylko nie będzie miała dobrych wieści dla Michała, ale że wręcz była w swoistej pułapce. Sytuacja z działką za jakiś czas mogła doprowadzić do zniszczenia tego, na czym w życiu zależało jej najbardziej… Jeśli Michał dowie się, kto kupił sporną ziemię… a przecież prędzej czy później wszyscy się dowiedzą… to co sobie o niej pomyśli? Nawet głupi nie uwierzyłby, że nic nie wiedziała o inwestycji własnej siostry! Uzna, że celowo go oszukała, i zerwie z nią kontakt na zawsze! A nawet gdyby, łamiąc tajemnicę, powiedziała mu, kto jest kupcem, to cóż to da, skoro Amelia i Robert, związani obietnicą daną Andrzejczakowej, i tak nie zgodzą się odsprzedać ziemi Krzemińskiemu?
— No, owszem — przyznała Amelia. — Nienawidzi ich do szpiku kości i z tego, co wiem, ma swoje powody. Sama nic mi nie mówiła, ale wiem poufnie od Dorotki, że Krzemińscy zrobili kiedyś Andrzejczakom bardzo podłe świństwo. Wolałabym nie opowiadać ci, o co chodziło, bo Dorotka prosiła, żeby nikomu, ale to nikomu tego nie powtarzać… ona sama opowiedziała mi o tym w najwyższym zaufaniu…
— Jasne, Melu — westchnęła z rezygnacją Iza. — Ja nawet nie chciałabym nic wiedzieć…
— W każdym razie możesz mi wierzyć na słowo, że to było nieładne — ciągnęła z lekką odrazą w głosie Amelia. — I zdaje się, że właśnie to pośrednio wpędziło do grobu Andrzejczaka. On przecież młodo umarł, nie miał nawet sześćdziesiątki. Zszedł z tego świata na ciężki zawał serca i Dorotka uważa, że to się stało tuż po tamtej akcji z Krzemińskimi. Hmm… jeśli faktycznie tak było, to wcale bym się nie dziwiła Andrzejczakowej… No, ale zostawmy to — zreflektowała się. — Może to tylko plotka, a Krzemińscy są teraz naszymi sąsiadami i my z Robciem osobiście nie mamy z nimi zatargów. Przeciwnie, bardzo korzystamy na tym, że inwestują naprzeciwko.
— No właśnie — szepnęła smutno Iza.
— Tak czy inaczej łąka jest nasza i zostanie nasza, to już postanowione — podsumowała stanowczo Amelia. — A ty, kochanie, pozdawaj sobie spokojnie te swoje egzaminy i przyjeżdżaj do nas na wakacje. Zobacz… tak naprawdę to już został tylko miesiąc! Nie mogę się doczekać mojej małej siostrzyczki! Przyjeżdżaj i przez trzy tygodnie będziesz odpoczywać jak królowa, już my się o to postaramy!
— E tam, odpoczywać — uśmiechnęła się leciutko Iza. — To nie mój styl. Pomogę wam przecież w sklepie, jak zawsze…
— To nie będzie konieczne — zapewniła ją Amelia. — Od czerwca pracuje już u nas nowa ekspedientka, poradzimy sobie bez problemu. A jak skończymy rozbudowę sklepu, zatrudnimy kolejną… albo nawet dwie!
— No to widzę, że interes naprawdę się rozwija — odparła w zadziwieniu Iza. — Ale nic mi nie mówiłaś o tej nowej ekspedientce, Melciu… co to za osoba?
— Zosia, najmłodsza córka Kowalikowej, tej spod poczty. Pamiętasz ją?
— Najmłodsza? — zastanowiła się Iza. — Ta mała blondyneczka z końskim ogonem?
— Dokładnie tak! — zaśmiała się Amelia. — Ma już prawie dwadzieścia lat, w tamtym roku skończyła szkołę i od tej pory nie mogła znaleźć pracy. Wiesz, jak to z tym jest w Korytkowie… To zresztą Dorotka mi ją poleciła i na ten moment jestem naprawdę zadowolona, wygląda na dobre, sumienne dziecko. Co prawda dopiero zaczyna, więc na razie nie chcę jej przechwalić… Tak czy inaczej mamy teraz pomoc i tym razem zadbam o to, żeby wakacje mojej małej, dzielnej siostrzyczki były w tym roku prawdziwymi wakacjami!
Po zakończeniu rozmowy z Amelią Iza z westchnieniem odłożyła telefon, podniosła się z krzesła i podeszła do okna, wpatrując się ponuro w puste podwórko między kamienicami. Aż za dobrze rozumiała, że sprawa łąki Andrzejczakowej, tak jasno i zdecydowanie postawiona przez Amelię, miała moc ukrytej miny, która tylko czekała na to, żeby w odpowiedniej chwili wybuchnąć. Wybuchnąć, zabierając jej Michała…
„Czy nie lepiej byłoby mu powiedzieć?” — zastanawiała się w rozterce. — „Byłabym nielojalna wobec Melci, ale gdybym poprosiła go, żeby nikomu nie mówił, skąd to wie… Tylko co to da? Mogę tym tylko pogorszyć sytuację, bo stary Krzemiński zacznie naciskać na Melę, pokłócą się jeszcze… Nie, to odpada. Nie mogę nic powiedzieć, muszę siedzieć cicho. Co prawda byłoby jedno idealne rozwiązanie…”
Westchnęła znowu, wpatrując się w zamyśleniu w okna przeciwległej kamienicy. Tak, było jedno idealne, logiczne rozwiązanie tej patowej sytuacji. Rozwiązanie, o jakim marzyła od lat… Gdyby ona i Michał weszli w oficjalny związek, odrębna własność rodzin Staweckich i Krzemińskich nie miałaby już takiego znaczenia. Byliby rodziną…
„Ech, nie!” — przerwała sobie tę myśl. — „Za daleko w tym idę, za dużo sobie wyobrażam! A to nigdy dobrze się nie kończy… Może kiedyś tak będzie, bardzo bym tego chciała, ale na razie nie wolno mi myśleć takimi kategoriami. Łąka Andrzejczakowej to pilny problem do rozwiązania już dziś… a dziś mogę niestety zrobić tylko jedno — dalej milczeć!”
— Iza, jesteś zajęta? — zagadnął przez drzwi Kacper.
Iza podniosła głowę znad książki.
— Trochę, a co?
— Możesz przyjść na moment do stryja? Chce z tobą pogadać.
Dziewczyna natychmiast zerwała się z krzesła, zdziwiona zarówno tym nietypowym zaproszeniem, jak i poważnym tonem Kacpra. Zamknęła książkę i zaintrygowana poszła za nim do pokoju pana Stanisława.
— Pani Izo — powiedział poważnie gospodarz, kiedy wszyscy troje usiedli przy stole w pokoju, przy którym zazwyczaj zasiadali tylko do niedzielnego obiadu. — Poprosiłem, żeby pani przyszła… przepraszam, jeśli przeszkodziliśmy pani w czymś ważnym, ale to nie potrwa dłużej niż pół godziny. Po prostu muszę mieć pani zgodę i w ogóle… musi pani o tym wiedzieć.
— Ale o co chodzi, panie Stasiu? — zaniepokoiła się Iza.
— Nie domyślasz się? — uśmiechnął się z przekąsem Kacper. — O takiego jednego przemiłego duszka z twojego pokoju.
— Ach! — szepnęła Iza. — O panią Ziutę…
— A ty się zamknij, szczylu, nie rób sobie z tego jaj! — zrugał surowo Kacpra pan Stanisław. — To są za poważne sprawy, żeby żarty sobie z tego stroić, dotrze to do ciebie w końcu czy nie?! Tak, pani Izo, chodzi o Ziutę… o moją nieżyjącą żonę — dodał spokojniej. — A dokładniej o spokój jej biednej duszy.
Iza pokiwała głową, patrząc na niego wyczekująco.
— Przed chwilą rozmawialiśmy o tym z Kacprem — ciągnął gospodarz, rzucając bratankowi kolejne dyscyplinujące spojrzenie. — Uznałem, że on też musi wszystko wiedzieć, chociaż najchętniej nic bym mu nie mówił, bo głupie to takie jeszcze i nieodpowiedzialne…
— A stryj to się ciągle czepia i czepia! — oburzył się Kacper. — Przecież tak tylko sobie gadam, wiem, że to nie żarty, aż taki tępy nie jestem… Ale stryjenki to też nie ma co tak bronić! Puszczała się lafirynda, to co się dziwić, że ją teraz szatany po piecach ganiają…
— Milcz, gówniarzu! — ryknął pan Stanisław tak głośno, że Iza aż podskoczyła, on zaś zaniósł się kaszlem, chwytając się za gardło.
— No dobra, dobra — rzucił ugodowo zmieszany tą gwałtowną reakcją Kacper. — Sorry, stryj, przegiąłem… nie chciałem tak o stryjence mówić, o zmarłej nie powinno się… Tak mi się wyrwało.
— Bo jeszcze żebyś ty był od niej lepszy — odparł ciszej, choć nadal surowo pan Stanisław, opanowawszy napad kaszlu. — Ale już kto jak kto…
— Ja nikomu rogów nie przyprawiam — zauważył oględnie Kacper. — Nie mam żony i póki co nie zamierzam mieć, bo jak tu, kurde, tylko jedną wybrać?… Ale jakbym wybrał jakąś i ożenił się… raczej tak nie będzie, ale załóżmy taką hipotetyczną hipotezę… to wtedy już bym takich numerów jak stryjenka nie robił. Nieeee… absolutnie! To by było nieuczciwe, bo co przysięga, to przysięga. A ja jestem człowiek honoru! — dodał dumnie.
— Łajdak i świnia jesteś, a nie człowiek honoru — oznajmił mu z urazą pan Stanisław. — Żadna porządna dziewczyna nawet spojrzeć na ciebie nie powinna, bezecniku jeden. A jak na Ziutę jeszcze jedno słowo powiesz…
— Spoko, stryj, nie burz się tak — przerwał mu pojednawczo Kacper. — Już nie będę się odzywał… sorry.
Gospodarz posłał mu jeszcze jedno ostrzegawcze spojrzenie i znów zwrócił się do słuchającej ich w milczeniu Izy.
— Tak jak pani mówiła — podjął — trzeba zadbać o spokój jej duszy. Bo ja rzeczywiście dotąd tylko chowałem głowę w piasek i jak zamknąłem pokój na klucz, to myślałem, że to coś rozwiąże. A przecież nie rozwiąże… Teraz już to rozumiem, ale to dopiero pani mi oczy otworzyła, pani Izo. I jak tak sobie myślę, że ona biedna od jedenastu lat gdzieś tam się tuła i spokoju zaznać nie może… ech! — pokręcił głową. — Płakać się chce…
— Rozmawiał pan z księdzem? — zapytała Iza, widząc, że rzeczywiście wilgotnieją mu oczy.
— Rozmawiałem — skinął głową. — Poszedłem do świętego Pawła, tak jak mi pani poradziła. Na takiego starego księdza trafiłem, jakiś dobry człowiek, mądry… i tak mnie za język pociągnął, że sam nie wiem kiedy wszystko mu wyśpiewałem. Wdzięczny mu jestem, bo naprostował mi myślenie, zresztą mówił tak samo jak pani, że żadnych duchów w piecu nie ma, ale może być tak, że dusza Ziutki naprawdę potrzebuje pomocy. Modlitwy, mszy świętej… Nie uśmiechaj się tak głupio, Kacper! — przerwał sobie, gromiąc wzrokiem bratanka. — Dla ciebie to może zabobony, ale ty jeszcze za durny jesteś, żeby coś z takich rzeczy pojąć!
— Przecież nic nie mówię — wzruszył ramionami Kacper.
— Nie mówisz, ale głupie miny stroisz! — fuknął pan Stanisław. — I jak mnie będzie denerwował, to zaraz stąd wylecisz, bo ja już nie mam do ciebie cierpliwości…
— I co dalej, panie Stasiu? — zagadnęła łagodnie Iza.
— No i dalej… właśnie! — podchwycił pan Stanisław. — O tym chciałem z panią pomówić.
— Ze mną? — zdziwiła się Iza.
— Tak, z panią — potwierdził stanowczo. — Ksiądz uznał, że trzeba by ten pani pokój dobrze wodą święconą pokropić, specjalną modlitwę z egzorcyzmem zmówić… Bo tak jak pani sama powiedziała, w tym piecu to może nie wiadomo co być i żeby to nie było co złego. Przyszedłby po niedzieli i zrobiłby to dla mnie, tylko że ja muszę mieć pani zgodę, pani tam przecież mieszka…
— Ach, jeśli chodzi o to, panie Stasiu, to nie ma problemu — zapewniła go Iza. — Przecież to oczywiste! Niech ksiądz przyjdzie, kiedy chce, może pan z nim wejść do mnie o każdej porze, bez względu na to, czy będę w domu czy nie. Nie będę zamykać drzwi, zresztą nie mam tam nic takiego… a modlitwa nawet jak nie pomoże, to przecież nie zaszkodzi.
— No właśnie — zgodził się pan Stanisław. — Dziękuję, pani Izo. To by była jedna rzecz. Bo druga to ta msza gregoriańska, ksiądz potwierdził, że dla duszy Ziutki to by było najlepsze. A ja za nią nigdy nic nie zamawiałem — westchnął. — Po prawdzie to obraziłem się na Pana Boga i nawet o tym nie myślałem. A ona biedna… No, w każdym razie mam na dniach przyjść do nich do kancelarii i zamówić taką mszę. Tylko muszę skądś pieniędzy wytrzasnąć…
— Pieniędzy? — podchwycił Kacper. — To za takie coś się płaci?
— A co ty myślisz, gówniarzu? — obruszył się pan Stanisław. — Jedną mszę w jej intencji to ksiądz może by i za darmo odprawił, sam mi to powiedział, ale gregorianka to trzydzieści mszy. Trzydzieści specjalnie za duszę Ziutki, codziennie jedna przez cały miesiąc.
— Tak — potwierdziła Iza. — Za moją mamę też taką miałyśmy.
— I co, pani Izo? — zainteresował się pan Stanisław. — Ile to kosztowało?
— Nie wiem — pokręciła głową. — Gregoriankę u nas ksiądz standardowo odprawia za pieniądze zebrane na tacę na pogrzebie. Taką mamy tradycję u nas na wiosce, ksiądz nigdy się nie targuje, nie mówi o stawkach. Ile się zbierze od ludzi, tyle jest.
— Aha — mruknął z rozczarowaniem. — Bo ja bym za Ziutkę chciał dać uczciwie… rozsądnie, ale uczciwie. Nawet jakbym miał gdzieś pożyczyć. Hmm… Podpytam trochę panią Kazię, może mi co doradzi?
— Czekaj, stryj — odezwał się znowu Kacper, który słuchał ich z zastanowieniem. — Ja tam nie wiem, czy modły jakiegoś klechy cokolwiek stryjence pomogą, ale spróbować, kurde, nie zaszkodzi, nie? I ja ci powiem, stary capie, że… ty się o kasę nie martw.
Pan Stanisław spojrzał na niego zdziwiony.
— Znaczy, że?… — zaczął ostrożnie.
— Znaczy, że dam ci na to, ile trzeba — oznajmił mu spokojnie Kacper. — Może ja jestem łajdak i świnia, ale lubię cię, stary zgredzie, i super mi się u ciebie mieszka, więc… no. Na stryjenkę nie pożałuję. Dowiedz się tam, ile klecha bierze za takie czary-mary, a ja ci to fundnę, kurde bele. Żeby nie było, że Kacper zły…
Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem, patrząc, jak przez twarz gospodarza przebiega fala emocji, a oczy znów podejrzanie mu wilgotnieją. Na chwilę zapadła cisza, po czym pan Stanisław wstał od stołu i podszedł do Kacpra, który również odruchowo podniósł się z krzesła.
— A toś mi zadał szyku, gówniarzu — powiedział do niego cicho, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Nie spodziewałem się… No i co ja mam powiedzieć, Kacper? Że świntuch i hulaka jesteś, to fakt niezbity, ale serce to ty masz. A niech mnie… dobry z ciebie chłopak! Nie zapomnę ci tego — dodał uroczyście, otwierając ramiona i ściskając go serdecznie. — Na pamięć Ziutki przysięgam, że nie zapomnę!
— Dobra, stryju, luz — machnął ręką nieco zażenowany Kacper, odsuwając go od siebie. — Nie rób mi tu scen, to przecież nic takiego. Ja tam średnio wierzę, że to ma jakiś sens, ale kto wie… może to wcale nie będzie najgłupiej wydana kasa w moim życiu. Zresztą bardziej to robię dla ciebie niż dla stryjenki, bo jej to prawie nie pamiętam… Tyle tylko, że to była taka ładna czarnulka — uśmiechnął się lekko.
— A tak, piękna dziewczyna — westchnął pan Stanisław. — Nie pamiętasz jej dobrze, bo przecież wtedy mały jeszcze byłeś. Ile to ty miałeś lat, jak umarła? Trzynaście? Czternaście?
— Coś w ten deseń — zgodził się Kacper, siadając z powrotem na krześle. — A Przemek miał siedemnaście. Ale w ten rok przed śmiercią stryjenki to on był na wakacjach u mnie, a nie ja u niego… więc stryjenkę ostatni raz mogłem widzieć, jak miałem jakieś dwanaście. Jak przez mgłę ją pamiętam…
— Czekaj, przypomnę ci ją, przecież mam zdjęcia! — zreflektował się gospodarz, podchodząc do meblościanki w głębi pokoju i wyjmując z szuflady nad telewizorem oprawiony w brązową skórę album. — Tu mam wszystkie moje ulubione, kiedyś specjalnie wybierałem do tego albumu. Zaraz i pani Izie moją Ziutkę pokażemy… Te z młodości są najładniejsze, ale zaczniemy od ostatnich — zadecydował, kładąc album na stole między Kacprem i Izą i otwierając go z namaszczeniem. — Były robione na krótko przed tym jej pobiciem… o, zobaczcie. To jest właśnie moja Ziutka.
Iza z zaciekawieniem pochyliła się nad albumem i w ułamku sekundy zbladła jak płótno, a przed oczami zawirowały jej cienie. Z kolorowej, słabej jakości fotografii spoglądała na nią znajoma twarz „cyganki” o lśniących, czarnych jak węgiel oczach i ramionach okrytych kolorową chustą z frędzlami…
„Boże drogi” — przebiegło jej przez głowę. — „To ona! Nie… litości, tego już za wiele!”
— O, a tu są wcześniejsze — ciągnął pan Stanisław, przewracając karty albumu od tyłu do przodu. — Tu jak Przemuś jeszcze był w przedszkolu… Pamiętasz już teraz, Kacper? Zobacz, jaka śliczna była.
— No, mega laska, nie powiem — przyznał ze znawstwem Kacper. — Taka czarna, ognista… widać, że miała ostry temperamencik, he he! Zwłaszcza na tych z młodości to widać, bo na ostatnich to już trochę mniej…
„Więc to była ona!” — myślała tymczasem gorączkowo Iza, wpatrując się w kolejne ujęcia coraz młodszej, jakże znajomej twarzy. — „Ona, ewidentnie ona! Pani Ziuta…”
Odkrycie to tak nią wstrząsnęło, że na cały wieczór przysłoniło w jej świadomości wszystko, nawet myśli o Michale. Zdoławszy w miarę szybko ochłonąć i ukryć przed panem Stanisławem oraz Kacprem wrażenie, jakie zrobiły na niej zdjęcia zmarłej kobiety, dziewczyna zamknęła się w pokoju i nie zdejmując ubrania, aż do rana przeleżała na łóżku z szeroko otwartymi oczami i mętlikiem w głowie. Dopiero o świcie zmorzył ją mocny sen, z którego nie zdołał jej wyrwać nawet nastawiony na godzinę siódmą budzik.
— No to co? Idziemy na przystanek! — oznajmiła wesoło Lodzia, kiedy, jak co tydzień, spotkały się z Izą w umówionym miejscu przy wyjściu z dziedzińca uczelni. — Napisałam to wypracowanie, które mi zadałaś, jestem ciekawa, co powiesz, bo naprawdę się przyłożyłam… A na potem, do tańca, upiekłam specjalnie dla ciebie kruche ciasteczka z orzechami włoskimi. Co prawda bandziorek wyżarł mi wczoraj trzy czwarte blachy, ale zdążyłam ocalić kilka, zanim było za późno!
Roześmiały się obie i dziarskim krokiem ruszyły w stronę przystanku autobusowego, skąd jak zwykle miały pojechać do Lodzi na lekcję francuskiego i następującą po nim lekcję tańca Izy.
— Taki z niego łasuch? — zapytała rozbawiona Iza, zerkając z zafascynowaniem na rosnący z tygodnia na tydzień brzuch Lodzi.
Ubrana dziś w ciążowe dżinsy i dopasowaną niebieską bluzkę dziewczyna wyglądała zgrabnie i młodziutko pomimo swego stanu, którego nie dałoby się dostrzec, patrząc na nią od tyłu. Z boku jednak jej siedmiomiesięczny brzuszek był już doskonale widoczny i za każdym razem, kiedy Iza spoglądała na jej zmienioną sylwetkę, ogarniało ją uczucie jedynego w swoim rodzaju wzruszenia.
— Okropny! — potwierdziła ze śmiechem Lodzia. — Uwielbia zwłaszcza domowe ciasta i ciasteczka, a teraz, kiedy ja nie jem słodyczy, to już w ogóle ma raj…
Urwała nagle i obie z Izą przystanęły zaskoczone na środku chodnika, gdyż kilka metrów przed nimi nie wiadomo skąd wyrosła znajoma sylwetka wysokiego, niezwykle przystojnego mężczyzny w eleganckiej koszuli z krótkim rękawem. Był to Krawczyk. Podszedł do nich swobodnym krokiem, nonszalancko pobrzękując niesionymi w dłoni kluczykami od samochodu.
— Witam panie, co za niespodzianka! — zagadnął z uśmiechem, wyciągając dłoń do Lodzi. — Jakże miło mi panie widzieć!
Iza i Lodzia wymieniły znaczące spojrzenia, w których zaskoczenie mieszało się z niepokojem i niechęcią. Krawczyk ujął dłoń Lodzi, którą ta podała mu uprzejmie, i schyliwszy się szarmanckim gestem, musnął ją ustami. Po chwili to samo uczynił z dłonią Izy.
— Dzień dobry panu — odpowiedziała grzecznie Lodzia w imieniu ich obu.
— Panie zapewne wracają z uczelni? — zapytał retorycznie, ruchem głowy wskazując na rysujący się za ich plecami budynek uniwersytetu.
— Tak, skończyłyśmy zajęcia i jedziemy do mnie na lekcję francuskiego — wyjaśniła mu uprzejmie Lodzia. — Właśnie idziemy na przystanek.
— Ach… rozumiem — skłonił głowę Krawczyk, wpatrując się z nieukrywanym zachwytem w jej twarz. — Ale czy na pewno podróż zatłoczonym autobusem będzie wygodna i bezpieczna dla pani? — wskazał wymownym ruchem dłoni na jej brzuch.
— Oczywiście — zapewniła go Lodzia. — Zawsze jeździmy autobusem, o tej porze nie ma jeszcze tłoku.
— Zapewne — zgodził się Krawczyk. — Jednak skoro już się spotkaliśmy, to pozwolą panie, że je podwiozę. Mam tu obok samochód, akurat do niego wracałem.
Iza i Lodzia znów szybko skontaktowały się wzrokiem, potwierdzając tym sobie wzajemnie, że żadna z nich nie ma ochoty na skorzystanie z jego dżentelmeńskiej propozycji. Jednak z drugiej strony trudno było znaleźć pretekst, by mu odmówić, nie łamiąc przy tym zasad savoir-vivre’u… Dziewczyny jeszcze raz wymieniły niepewne spojrzenia.
— Dziękujemy panu, panie Sebastianie — odpowiedziała ostrożnie Lodzia. — To bardzo miło z pana strony, jednak nie chciałybyśmy angażować pańskiej uprzejmości. Na pewno jest pan bardzo zajęty, a my doskonale poradzimy sobie same. Lubimy z Izą raz w tygodniu pojechać razem autobusem, to daje nam czas na sesję babskich pogaduszek.
Iza uśmiechnęła się z uznaniem, oceniając, że dyplomatyczna odpowiedź Lodzi powinna zamknąć Krawczykowi usta. Okazało się jednak, że nic bardziej mylnego.
— Ja jednak nalegam, pani Leokadio — odparł niezrażony, wypowiadając jej imię podobnie miękkim tonem jak na koktajlu. — Będąc z natury niepoprawnym gburem, pozwolę sobie mimo odmowy dołączyć do towarzystwa pań i swoją obecnością popsuć klimat babskich pogaduszek. Tym bardziej, że zależy mi również na zamienieniu kilku słów z panią Izabellą — tu skłonił się Izie, która cofnęła się o krok z niepokojem. — Raczy pani bowiem przypomnieć sobie, pani Izo, że nie zamknęliśmy jeszcze pewnego istotnego tematu… ściślej, że ja nadal oczekuję na pani pozytywną odpowiedź w wiadomej dla nas obojga kwestii.
Swobodny ton jego głosu i lekki uśmieszek, jakim okrasił swą wypowiedź, nie wiedzieć czemu poirytowały Izę. Zważywszy na obecność Lodzi, która dodawała jej odwagi, oraz na fakt, że znajdowali się na neutralnym chodniku, a nie w Anabelli, postanowiła skorzystać z okazji i raz na zawsze zakończyć to, czego nie udało jej się dopiąć na koktajlu. Popatrzyła Krawczykowi prosto w oczy i pokręciła głową.
— Ależ proszę pana — odpowiedziała z chłodną uprzejmością. — To pan raczy przypomnieć sobie, że temat, o którym pan mówi, już dawno został zamknięty, a ja dałam panu odpowiedź w wiadomej dla nas obojga kwestii… i że była to odpowiedź negatywna.
Tym razem Lodzia, choć nie mogła wiedzieć, co dokładnie było przedmiotem tej wymiany replik, zerknęła na nią z uznaniem. Krawczyk uśmiechnął się.
— Negatywna… owszem — zgodził się swobodnie. — Ale nie jednoznacznie negatywna — podkreślił z naciskiem. — A ja, pani Izo… i pani Leokadio — ukłonił się teraz z kolei Lodzi — jestem człowiekiem upartym, który niejednoznaczną odpowiedź negatywną uważa za szansę na przyszłą odpowiedź… hmm… pozytywną.
Lodzia natychmiast spoważniała na te słowa, wydęła lekko usta i odwróciła wzrok.
— Ale mniejsza o to — ciągnął beztrosko Krawczyk, nie odrywając od niej oczu, które zalśniły teraz jakimś dziwnym blaskiem. — Mamy czas… A teraz pozwolą panie, że jednak je podwiozę — dodał, uprzejmym gestem wskazując na boczną uliczkę wiodącą w stronę miasteczka akademickiego. — Zaparkowałem dosłownie piętnaście metrów stąd, mam w samochodzie wolne miejsca, zatem nietaktem z mojej strony byłoby zgodzić się na to, by dwie znajome damy, które szczęśliwym trafem napotkałem dziś na swojej drodze, podjęły męczącą podróż autobusem.
Iza spojrzała na Lodzię i obie z rezygnacją pokręciły głowami.
— No dobrze — westchnęła Lodzia, dając Izie znak, że dalsze negocjacje będą bezcelowe. — Niech pan nas podwiezie. To miło z pana strony.
— No i sama widziałaś — powiedziała Iza, kiedy, pożegnawszy się z Krawczykiem na parkingu pod blokiem Lodzi, obie zmierzały alejką do klatki schodowej. — To jest kompletny świr!
— Bezczelny typ — przyznała Lodzia, ściągając z ramienia swój niewielki plecak, żeby wyjąć z niego klucze. — Rozkapryszony, pewny siebie cwaniak z wielką kasą! Teraz już się nie dziwię, dlaczego Majk tak go nie lubi. Przecież on się nawet nie kryje z tymi obleśnymi aluzjami! A do ciebie to już w ogóle uderzał bez żenady, to było aż niesmaczne… Powiedz, Iza, o co tam tak naprawdę chodziło? — zapytała, zniżając głos, gdyż właśnie weszły na klatkę schodową. — On już wcześniej składał ci jakieś niemoralne propozycje?
— Nie! — parsknęła śmiechem Iza. — Aż tak to nie, na szczęście… Chodziło o to, że jeszcze przed świętami zaproponował mi pracę u siebie w domu — wyjaśniła. — Tylko nie wspominaj nic o tym Majkowi, okej? Byłoby mi głupio… Chciał zapłacić mi dwa razy więcej niż to, co zarabiam w Anabelli… ale odmówiłam mu, bo nie interesuje mnie zmiana pracy. Poza tym ja u psychola pracować nie będę — oznajmiła stanowczo. — Więc powiedziałam mu, że nie, a on chyba nie może się z tym pogodzić i truje na ten temat przy każdym spotkaniu.
— Bardzo dobrze zrobiłaś — pochwaliła ją Lodzia, otwierając drzwi do swojego mieszkania. — Praca u niego w domu… jasne! Ciekawe, jakie obowiązki przydzieliłby ci w ramach tej podwójnej pensji… ha!
— Nie wiem — pokręciła głową Iza. — I nawet nie chcę wiedzieć. On jest jakiś dziwny… Pomyśl zresztą, skąd on się dzisiaj wziął na tym chodniku? Taki milioner, VIP z najwyższej półki, a włóczy się samotnie po ulicach na miasteczku akademickim?
— Otóż to — przytaknęła Lodzia. — I akurat wpadł na nas… co za zbieg okoliczności! Dobrze, że mu odmówiłaś Iza — dodała poważnie. — Z takimi trzeba bardzo uważać. Przystojniaczek palce lizać, wpływowy milioner… czyli w skrócie niebezpieczny koleś. Moja babcia zawsze powtarza, że mężczyźni to dranie i świntuchy, przesadza z tym oczywiście, ale w jego przypadku to jest jak wypisane na czole drukowanymi literami! Dobra, wchodźmy, ja muszę sobie usiąść, bo aż się zdenerwowałam…