Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 12


Proza współczesna
Humor
Romans
Polski
Objętość:
365 str.
ISBN:
978-83-8431-288-9

Rozdział sto czterdziesty czwarty

Było wpół do trzeciej nad ranem i zmęczona Iza wracała do domu po zakończeniu pracy i zamknięciu lokalu na Zamkowej — niby jak zwykle, ale jednak nie do końca. Niezwykłość dzisiejszego powrotu polegała na tym, że po raz pierwszy szła spać nie na stancji na Narutowicza, ale we własnym mieszkaniu na Bernardyńskiej, gdzie przed wyjściem zapobiegawczo pościeliła sobie na kanapie, by po powrocie nie musieć tracić na to czasu. Wizja wzięcia odświeżającego prysznica w nowej łazience i udania się na zasłużony odpoczynek w miękkim, wygodnym i kuszącym świeżutką pościelą łóżku sprawiała jej antycypowaną przyjemność, a rozmowa telefoniczna z Majkiem, jaką przeprowadzili tego wieczoru, szczególnie zapowiedź jego poniedziałkowego powrotu do pracy, tym bardziej dodawały jej skrzydeł.

W istocie, sądząc po wesołym, pełnym energii tonie, w jakim Majk ustalał z nią szczegóły dotyczące zadań czekających go po powrocie do firmy, chorobę miał już za sobą — chorobę niepotrzebną, nabytą nie z powodu zwykłego jesiennego osłabienia odporności, ale w wyniku cierpień duszy, którym, jak wciąż wyrzucała sobie Iza, można było przecież zaradzić. Przynajmniej do pewnego stopnia, na tyle, żeby nie przypłacił tego kryzysu szkodą na zdrowiu. To była w dużym stopniu jej wina, bo gdyby tylko w porę zorientowała się, że on wtedy potrzebował terapii… gdyby, jak powiedział Pablo, rzeczywiście była tam, gdzie powinna być… Nadal żywe wyrzuty sumienia nie mogły jednak przyćmić radości, jaka rozpierała jej piersi na myśl o tym, że Majk relatywnie szybko wyzdrowiał, a choć jego duchowe rany jeszcze długo będą się zabliźniać, najważniejsze było, że ów koszmarny kryzys — przynajmniej na ten moment — miał już za sobą.

„Rogalski poczeka sobie prawie dwa tygodnie na renegocjację umowy” — myślała z humorem, wchodząc do ciemnej bramy kamienicy i zmierzając ku znajomym drzwiom prowadzącym na klatkę schodową. — „Ale trudno, nic mu nie będzie, z siłą wyższą się nie dyskutuje. A umowę z Sajkowskim podpiszemy dopiero od listopada, Majk ma rację, teraz już nie będziemy się spinać, za mało czasu zostało, żeby doprecyzować warunki. Zresztą to jemu bardziej zależy niż nam, a my musimy się do tego porządnie przygotować, przemyśleć strategię… no i zatrudnić więcej kadry. Tak, szefie, będziemy musieli do tego usiąść już w najbliższych dniach, zastanowić się nad tym systemowo, rozpisać zapotrzebowanie…”

Oto klatka schodowa, obdrapana poręcz i podest pierwszego piętra, na którym po raz pierwszy znalazła się w ów niezapomniany listopadowy wieczór, już niemal dwa lata temu, kiedy padał deszcz, a pan Szczepan stracił buta w studzience kanalizacyjnej. To było tak dawno, a jednocześnie jakby wczoraj! Teraz do jego mieszkania, które obecnie należało do niej, prowadziły nowiutkie drzwi w kolorze jasnego dębu, aż prowokujące nowością na tle obskurnej klatki schodowej i dawno niemalowanych ścian korytarza.

Klucz w zamku przekręcił się bezszelestnie jak trybik w szwajcarskim zegarku, nie musiała się martwić, że jego chrobot, jak kiedyś, będzie słyszalny na całym piętrze. Jeszcze tylko cichutko zamknąć drzwi, zapalić światło w odremontowanym w jasnych barwach przedpokoju — i była w domu! U siebie w domu, na tych dwudziestu sześciu metrach kwadratowych, które należały tylko do niej i które urządziła sama, według własnego gustu, ze środków zarobionych pracą własnych rąk! Jakież to było cudowne uczucie! Te dwadzieścia sześć metrów w starej kamienicy było jej królestwem, dla niej wartym miliony razy więcej niż jakiekolwiek wille pod wierzbami!

W uszach zabrzmiał jej ukochany szept nadający temu miejscu nazwę. Królestwo Isabelle… To było tu, właśnie w tym mieszkanku, wówczas jeszcze niewyremontowanym, kiedy Majk tak spontanicznie przyjechał na jej wezwanie, a ona pokazała mu dokumenty otrzymane od notariusza. O, cudowne wspomnienie! Tamta jego radość, ten kochany śmiech, kiedy razem z nią cieszył się z niespodzianki, jaką pośmiertnie sprawił jej pan Szczepan… chwile spędzone razem na rozmowie, gdy leżał z głową na jej kolanach na starej wersalce, ledwo mając miejsce na nogi… jego obecność… ciepło… miękkość włosów…

Obraz ten, w synestetyczny sposób złączony ze zmysłem dotyku, sprawił, że czubki palców zapulsowały jej, a słodki prąd przebiegł wzdłuż kręgosłupa, ogarniając ją znajomą słabością, aż musiała oprzeć się o ścianę przedpokoju. Z rozkoszą przymknęła powieki, wizualizując sobie pod nimi twarz Majka… burzę rozczochranych włosów… stalowoszare oczy, w których tliły się promyki księżycowego blasku… i jego usta… a potem nagi tors pokryty miękkim, jasnym zarostem…

Ach! Co za karuzela! A do tego znów ten ból… cudowny, rozkoszny ból w całym ciele, po którym oto rozlewa się to dziwne ciepło, niesione żyłami pełnymi wrzącej krwi!… Chyba jednak Kacper nie miał racji, nie mogła być zimną rybą, skoro była w stanie odczuwać coś takiego! Coś, czego nigdy, przenigdy nie czuła przy Michale — bo jak miała czuć, skoro on nie miał w sobie nawet jednego procenta tego seksapilu, jakim nieustannie promieniował Majk? Czuła go przecież nie tylko ona, inne kobiety też za nim szalały, przyciągane niewidzialną mocą zmysłowego magnesu, który nosił w sobie. Jak w wieczór jego urodzin, kiedy przełamał się w kwestii tańca i godzinami obracał na parkiecie niezliczoną ilość partnerek. I ona, głupia, łudziła się, że pozostanie na to odporna? Dobre sobie! Przecież już wtedy jej odporność była bliska zera, podświadomie ulegała temu pożarowi krwi, sama nie rozumiejąc, co się z nią działo. A dziś? Dziś na samą myśl o tamtym tańcu nogi uginały się pod nią, świat wirował przed oczami, a na skórę wybiegała gęsia skórka.

„Coraz gorzej ze mną” — myślała z mieszaniną niepokoju i rozkoszy, z trudem rozwierając powieki i wyprostowując się, by odwiesić na wieszak jesienny płaszczyk. — „Jak tak dalej pójdzie, ciężko będzie mi to ukryć. Ech, szefie, i widzisz, co narobiłeś?” — uśmiechnęła się blado. — „Punkt dla ciebie, załatwiłeś mnie modelowo. Banalna historia, zakochała się w tobie kolejna kelnerka, jeszcze jedna etatowa ofiara twojego wymiatającego uśmiechu i twojej cudownej czupryny. Wiem, wiem, nie jestem oryginalna, jak już musiałam odwalić jakiś numer, to przynajmniej mogłam bardziej się wysilić, ale co ja mogę na to poradzić? Nie miałam żadnych szans…”

Zdjąwszy buty, udała się do kuchni, by napić się wody, z satysfakcją ogarniając spojrzeniem lśniące czystością, nowo wyposażone pomieszczenie, które dziś w niczym poza kształtem nie przypominało dawnej, ciemnej i zapuszczonej kuchni pana Szczepana. Następnie zaniosła torebkę do salonu i wypakowawszy z niej telefon, na którym migało powiadomienie o nowej wiadomości tekstowej, odłożyła go na stół, uznając, że najpierw musi się wykąpać, tym bardziej że w środku nocy i tak nie miała zamiaru odpowiadać na jakiekolwiek smsy.

„I jeszcze piżama” — pomyślała, zmierzając do szafy w w kącie pokoju. — „A do tego najlepiej zapasowy ręcznik, chociaż chyba nie ma sensu myć teraz włosów… A może? Nie, jednak nie… umyję rano, szkoda moczyć świeżo obleczoną poduszkę.”

Z potrzebnymi rzeczami w ręce skierowała się ku wyjściu z salonu, by udać się do łazienki, jednak migająca dioda na ekranie telefonu po raz drugi przyciągnęła jej uwagę. Dla świętego spokoju sięgnęła po aparat, odkładając na chwilę piżamę i ręcznik na oparcie najbliższego z krzeseł. Jeszcze pół sekundy i serce zabiło jej jak dzwon — sms nadszedł z numeru Majka. Czym prędzej otworzyła wiadomość. Pochodziła z godziny dwudziestej drugiej dwanaście, czyli sprzed ponad czterech godzin.

Mały elfie, strasznie mi źle. Moglibyśmy pogadać chwilę w trybie terapii? Kiedy tylko będziesz mogła. Majk.

Ścięta z nóg opadła na krzesło, a serce ścisnęło jej się tak mocno, że poczuła w nim fizyczny ból. Sms… alarmowy sms z prośbą o terapię! A ona odebrała go dopiero teraz, znowu spóźniona, tak fatalnie spóźniona! Że też wcześniej nie przyszło jej do głowy, żeby zerknąć na telefon! Od kilku godzin nawet nie wyjęła go z torebki, do której wrzuciła go, nota bene, tuż po wieczornej rozmowie z Majkiem.

Więc jak to? Co mu się stało w tak krótkim czasie? Przecież niespełna trzy godziny przed wysłaniem tej wiadomości był w szampańskim humorze, rozmawiał z nią takim wesołym tonem, śmiał się i żartował… Ach, ale to tym gorzej! Tym gorzej! Przecież on tak świetnie umiał grać! Zgrywał się i udawał największego wesołka właśnie wtedy, kiedy jego księżycowa dusza najbardziej wyła z bólu i rozpaczy! I tak na pewno było i dziś!

Przerażona zerwała się z krzesła, strącając na podłogę przygotowaną piżamę i ręcznik, po czym znów opadła na nie bezwładnie, nie będąc w stanie utrzymać się na drżących, osłabionych nogach. Jak obuchem uderzyło ją déjà vu sprzed niemal roku, kiedy Majk wysłał jej alarmowe smsy z Anabelli, a ona pobiegła tam najszybciej, jak tylko mogła — lecz i tak przybyła spóźniona! Nie zdążyła na czas, bo on już wtedy zaczął pić brandy, a wiadomo, że kiedy wypił jej choć trochę, niepodobna było go w tym zatrzymać. Czy zrobił to także dziś? Znowu, niespełna dwa tygodnie po tamtym? Ha! Dlaczegóż by nie? Co mogło go przed tym powstrzymać? Wszak obietnicę dotyczącą brandy złamał już i tak, a skoro, jak pisał, było mu źle i znowu miał kryzys…

Znowu? Ech, jak mogła być taka głupia i naiwna! Nie znowu, tylko nadal! To bez wątpienia był wciąż ten sam kryzys, niewyleczony, nadal żywy, dotąd jedynie zepchnięty w głębiny podświadomości, a teraz nagle odnowiony, wychylający się jak obudzone monstrum z zakamarków jego serca i umysłu.

A jej po raz kolejny przy nim nie było!!! Znowu został z tym sam!!! Myśl ta zdruzgotała ją do tego stopnia, że przez pierwszych kilka sekund nie była w stanie utrzymać w dłoni telefonu, który zdawał się zbyt ciężki dla osłabłych palców. Opuściła go bezsilnie na kolana, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w wygasły ekran. Co powinna teraz zrobić? Ach, co za pytanie! Natychmiast jechać do niego! Natychmiast! Co prawda pewnie i tak było już za późno, po czterech godzinach mleko niewątpliwie już się rozlało, ale mimo wszystko powinna tam pojechać — choćby po to, żeby sprawdzić, co się z nim dzieje i w jakim jest stanie. Tak… powinna… Jednak w tym strasznym momencie, popadłszy w stan dziwnego nerwowego otępienia, nie miała siły nawet na to, żeby ruszyć palcem u ręki, a co dopiero podnieść się z krzesła i zacząć działać.

To było jak tortura. Bo jeśli on zrobił to znowu… jeśli znów, osłabiony chorobą, z której ledwo się wyciągnął, w szale rozpaczy rzucił się do picia brandy albo wódki… Co prawda ostatnio nie miał w domu alkoholu, sprzątając wtedy jego mieszkanie, nie natrafiła na żaden jego ślad oprócz tamtej jednej niedopitej butelki brandy, której zawartość wylała wówczas do zlewu, Pablo też na pewno niczego takiego by mu nie przyniósł… Lecz co z tego? To przecież o niczym nie świadczyło, mógł mieć gdzieś schowane zapasy, zresztą czuł się już na tyle dobrze, że nie było dla niego problemem wyjść do sklepu i kupić sobie kolejnych pięć butelek… Ach, nie, tylko nie to!

A jednak to było zbyt prawdopodobne, by mogła się łudzić, że nie wchodziło w grę. Owszem, tym razem, w przeciwieństwie do kryzysu sprzed dwóch tygodni, Majk przynajmniej próbował się bronić, wezwał ją na pomoc w trybie terapii, napisał awaryjnego smsa — lecz co mu to dało? Nic… zupełnie nic! Znów nie doczekał się w porę odpowiedzi, znów w kryzysowej chwili został sam, bo ona, żałosna karykatura duchowej terapeutki, po raz kolejny zawaliła sprawę i zlekceważyła jego krzyk o pomoc!

— Boże — wyszeptała pobladłymi wargami. — Zlituj się nade mną…

Po kilku minutach, które wydawały jej się wiecznością, stan odrętwienia ciała powoli ustąpił i siły zaczęły wracać stopniowo, jakby pozbawione czucia mięśnie znów zostały podłączone pod prąd. W ściśniętym na kamień gardle poczuła smak łez… I wtedy nagła fala płomiennego buntu i determinacji szarpnęła jej serce. Nie, nie wolno jej teraz płakać! Nie wolno panikować! Trzeba działać! Bez względu na wszystko, choć tak tragicznie się spóźniła, choć nie odebrała w porę smsa, Majk nie mógł dłużej być sam! Musiała do niego jechać! Natychmiast, w tej chwili ruszać mu na ratunek!

W przypływie nowej energii aktywowała telefon i na liście kontaktów wyszukała numer firmy taksówkowej. Najwidoczniej o tej porze nie było zbyt wielu klientów, bowiem dyspozytor zgłosił się natychmiast, nim jeszcze zdążył w pełni wybrzmieć pierwszy sygnał oczekiwania na połączenie.

— Poproszę o taksówkę na Bernardyńską dziewięć — rzuciła do słuchawki pewnym, zdecydowanym tonem. — Niech kierowca podjedzie pod bramę i zatrzyma się na chodniku… mhm… za cztery minuty? Dobrze. Tak jest… dziękuję.

Zakończywszy rozmowę, nerwowym gestem chwyciła torebkę i skoczyła do przedpokoju, gdzie pośpiesznie założyła buty, narzuciła na siebie płaszczyk i wsunąwszy do kieszeni telefon, cichutko wyszła na klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi na klucz. Jeszcze kilkanaście sekund i jej drobna postać przemknęła jak cień pod oknami parteru kamienicy, kierując się ku czarnej czeluści bramy. Nim zdążyła do niej dojść, ulicę po drugiej stronie przejścia omiotły już światła nadjeżdżającej taksówki. Była na miejscu minutę przed czasem, co odrętwiała z niepokoju Iza uznała za dobry omen — drobny jak ziarenko piasku okruszek nadziei w czarnym oceanie strachu.


Taksówka mknęła szybko przez puste ulice, płynnie pokonując skrzyżowania, na których o tej porze sygnalizacja była wyłączona i migały tylko pomarańczowe światła. Na tablicy rozdzielczej samochodu wyświetlała się godzina — druga pięćdziesiąt dwie. Za niecałe dziesięć minut trzecia! Od alarmowego smsa Majka minęły ponad cztery i pół godziny… cała wieczność! Kolejne déjà vu, to sprzed niecałych dwóch tygodni, kiedy, ze strachu niemal odchodząc od zmysłów, jechała tą samą trasą z Pablem i Chudym, spotęgowało czarne myśli w jej głowie i wyrzuty sumienia w sercu. W panice, nad którą coraz trudniej było jej panować, była teraz już niemal na sto procent pewna, że zastanie Majka w podobnym stanie jak wtedy — spitego do nieprzytomności, tarzającego się na podłodze wśród odłamków rozbitego szkła… bo dziś zapewne przyszła smutna kolej i na tamte dwa ostatnie, cudem ocalone kieliszki z napisem Anabella.

Na myśl o tym oczy zaczynały ją szczypać od zbierających się w nich łez żalu. Ach, jak mogła do tego dopuścić! Tak go zawieść! I to już drugi raz na przestrzeni zaledwie dwóch tygodni! Raz mogło się zdarzyć, nie powinno, ale mogło — lecz drugi raz? Co prawda Majk sam uśpił jej czujność tym wesołym tonem, którym około dziewiętnastej rozprawiał przez telefon o poniedziałkowym spotkaniu z Rogalskim, nie dając jej żadnych podstaw do podejrzeń, że trzy godziny później wyśle tak alarmującą wiadomość. Jednak ta okoliczność jeszcze bardziej ją przerażała, bowiem to beztroskie zachowanie oznaczało, że już wtedy, choć grał przed nią chojraka, w jego duszy narastała eksplozja, z którą niestety znowu sobie nie poradził. Potrzebował terapii, jej wsparcia, jej obecności… Potrzebował drugiego człowieka! A przez jej nierozgarnięcie po raz kolejny został z tym kompletnie sam!

Taksówka wjechała już w osiedle Majka, o tej porze ciemne i ciche, skąpane tylko w nieruchomym świetle latarni. Wyszukując w torebce portmonetkę, przypomniała sobie o kluczach do jego mieszkania — czy aby na pewno tam były? W środku nocy nie powinna przecież dzwonić, ani dobijać się do drzwi, tym bardziej że jeśli on zrobił to samo co wtedy… Z niepokojem otworzyła jedną z wewnętrznych kieszeni torebki. Uff, na na szczęście były… w tym samym miejscu, gdzie odłożyła je poprzednim razem, nieświadoma tego, jak szybko znowu mogą się przydać.

Po uiszczeniu opłaty za przewóz podziękowała taksówkarzowi i wysiadła z samochodu przy chodnikowej alejce wiodącej wprost do bloku Majka. Odruchowo zerknęła na widoczne od tej strony okno jego kuchni — było ciemne, podobnie zresztą jak wszystkie pozostałe okna na tej ścianie bloku, co o trzeciej nad ranem było wszak normalne. Ze ściśniętym sercem otworzyła drzwi od klatki schodowej, po czym bezszelestnym, kocim krokiem, jakim zawsze wracała do domu po nocnej zmianie, wspięła się na trzecie piętro i zatrzymała się pod drzwiami jego mieszkania. Nie chciała zapalać światła, tym bardziej, że nie miała pewności, który z włączników na przeciwległej ścianie służy do zapalania oświetlenia na piętrze, a który z nich jest dzwonkiem do mieszkania sąsiadki. Zdecydowanie takiej pomyłki w środku nocy nie mogła ryzykować!

Ciemności, panująca wokół głucha cisza i delikatne smugi światła latarni wpadające przez okienko na półpiętrze tworzyły dziwny nastrój odrealnionego świata, w którym znalazła się nieoczekiwanie w wyniku jakiegoś szalonego biegu przypadków. Czy to naprawdę była ona? I czy na pewno powinna tu być?…

Ach, co za głupie pytanie! Oczywiście że tak! Przecież Majk potrzebował jej pomocy! Wysłał jej alarmowego smsa! Nie tylko powinna tu być, ale wręcz przybyła w to miejsce karygodnie spóźniona, bo jej świętym obowiązkiem było trafić tu cztery godziny temu! Rzucić wszystko i biec do niego natychmiast po tym, jak dał sygnał, że potrzebuje terapii! Schrzaniła to… znów tak potwornie schrzaniła… A teraz? Na co jeszcze czekała? Na oklaski? Nie wolno jej było jeszcze bardziej tracić czasu! Musiała jak najszybciej otworzyć te cholerne drzwi i ruszać mu na pomoc!

Ostrożnie, starając się nie hałasować, pociągnęła za klamkę. Nie ustąpiła, a do tego wydała lekki, metaliczny dźwięk, jakby niedomknięty zamek dopiero teraz wskoczył na właściwe miejsce. Drzwi były zamknięte na noc, to przecież nic dziwnego, normalna rzecz, standardowa procedura. A jednak znów za gardło chwycił ją irracjonalny strach, ten sam, dokładnie ten sam, jaki czuła półtora tygodnia wcześniej, kiedy te drzwi komisyjnie otwierał Pablo. Bo jeśli Majk… tak jak wtedy…

Drżącą ręką wyciągnęła z kieszeni klucze, ściskając je mocno, by nie zabrzęczały. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby zaalarmowała tym jakąś cierpiącą na bezsenność sąsiadkę! Wybrawszy klucz do środkowego zamka, którego kształt, choć nie widziała go w ciemnościach, rozpoznała bezbłędnie zmysłem dotyku, przyłożyła go do drzwi, próbując po omacku trafić w zamek. Niestety nie udało się — klucz stawił opór i z lekkim zgrzytem ześlizgnął się po metalowym okuciu. Trzeba było spróbować jeszcze raz.

Znów przyłożyła go do zamka, palcami drugiej dłoni usiłując wymacać właściwe miejsce. To chyba tu… trochę bardziej w prawo… o tak, nareszcie! Klucz z cichutkim chrobotem wreszcie wszedł do zamka, jednak Iza nie przekręciła go jeszcze, wstrzymując ruch ręki, zdało jej się bowiem, że z głębi mieszkania dobiegł jakiś cichy dźwięk, jakby szelest. Znieruchomiała, nastawiając uszu. Nie, jednak nie — nadal głucha cisza. To musiało być tylko złudzenie, gra wyostrzonych zmysłów. Starając się nie hałasować, powoli przekręciła klucz w zamku i ostrożnie nacisnęła na klamkę. Tym razem ustapiła bez problemu, co znaczyło, że Majk, jak to miał w zwyczaju, zamknął drzwi tylko na jeden obrót zamka. Czy to był dobry czy zły znak? Chyba raczej dobry… Z najwyższą ostrożnością wysunęła klucz z zamka i cichutko uchyliła drzwi.

Nagłemu błyskowi światła, które, zapalone w przedpokoju, oślepiło jej przyzwyczajone do ciemności oczy, towarzyszyło równie nagłe otwarcie drzwi, aż wyszarpnięta gwałtownie z dłoni klamka wydała z siebie ten sam co wcześniej metaliczny szczęk. Iza, której efekt zaskoczenia w pierwszej chwili odciął nie tylko głos, ale i oddech, odniosła wrażenie, jakby serce na pełną sekundę stanęło jej kamieniem w piersi i dopiero po upływie tego czasu znów ruszyło, tym razem waląc jak oszalałe. Odruchowo cofnęła się o krok, w pierwszej chwili szoku z trudem składając rozmywający się w oczach obraz stojącej w drzwiach, przyczajonej w pozycji gotów do ataku męskiej sylwetki — niepowtarzalnej i w pełni rozpoznawalnej sylwetki Majka ubranego w jakiś jasny t-shirt i równie jasne spodnie od piżamy, na bosaka, z bajecznie rozczochraną czupryną i gęstym zarostem na twarzy, której przez dwa tygodnie choroby musiał chyba ani razu nie ogolić, gdyż wyglądał, jak nie przymierzając, ledwo na wpół ucywilizowana wersja yeti.

Otworzywszy gwałtownie drzwi, jednocześnie zapalając światło, by zaskoczyć czającego się za drzwiami przeciwnika, pan domu, gotowy do odparcia spodziewanego ataku na swoje terytorium, zamachnął się energicznie trzymanym w prawej ręce przedmiotem z ewidentnym zamiarem przyłożenia nim intruzowi po głowie, nim ten zdąży zareagować. Na widok stojącej w drzwiach zwiewnej postaci dziewczyny w jesiennym płaszczyku, z kluczami w ręce, patrzącej na niego szeroko otwartymi, wystraszonymi oczami, mężczyzna w ostatniej chwili wstrzymał cios i skamieniał z zaskoczenia, zaś dzierżona w ręce broń wysunęła mu się z niej i z hukiem spadła na podłogę.

— Iza — wykrztusił zdumiony.

Wciąż zszokowana tym nagłym zwrotem akcji Iza, nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet najlżejszego dźwięku, odruchowo zerknęła na upuszczony przez niego przedmiot — był to ciężki but w kolorze brązowym, na grubej podeszwie typu track, zaś w otwartej na oścież szafce przedpokojowej, jak zauważyła mimochodem, znajdował się drugi taki sam do pary. Skonstatowawszy beznamiętnie ten fakt, podniosła pytające spojrzenie na Majka, który, równie oszołomiony jak ona, dopiero teraz zdołał rozluźnić skrajnie napięte mięśnie.

— Boże, elfiku…

Nim zdążyła się zorientować, co się z nią dzieje, zatonęła w jego ramionach, z policzkiem przy jego piersi, w której, jak natychmiast wyczuła, bardzo mocno tłukło się serce, co znaczyło, że rozegrana przed chwilą scena jemu również porządnie dała się we znaki. Popchnięte lekko drzwi wejściowe same powoli przymknęły się za nimi i zatrzasnęły z cichym kłapnięciem.

— Chryste Panie — wyszeptał ze zgrozą Majk, tuląc do siebie drżącą mu w ramionach dziewczynę. — Izula… przecież jeszcze pół sekundy i bym cię zabił tym traperem! Co ty tu robisz, aniołku?

— Jak to co? — odszepnęła blado, szczęśliwa, że przytrzymuje ją, inaczej chyba by upadła, tak uginały się pod nią nogi. — Przyjechałam na terapię. Przecież prosiłeś mnie o to… wysłałeś mi awaryjnego smsa…

Majk zesztywniał.

— Smsa? — powtórzył zdumiony, ujmując ją za oba ramiona i odsuwając ją od siebie, by popatrzeć jej w twarz. — Ja? Wysłałem ci smsa?

— No tak — odparła równie zdziwiona jego reakcją. — Napisałeś, że ci źle i że chcesz pogadać w trybie terapii… Nie pisałeś nic takiego?

Majk patrzył na nią oszołomiony, z podobną miną jak kilka tygodni wcześniej, kiedy oznajmiła mu o odebranym przez niego piśmie z Urzędu Skarbowego.

— Pisałem — szepnął niepewnie. — Ale przecież go nie wysłałem…

Iza odetchnęła, z trudem usiłując się uśmiechnąć, bo choć nieprzyjemne fizyczne konsekwencje przeżytego szoku nadal trwały, widok jego miny, w połączeniu ze spektakularnym efektem, jaki wywoływał nietypowo bujny zarost na jego twarzy, był tak bezcenny, że nie mogła ukryć rozbawienia.

— Wysłałeś — zapewniła go już nieco spokojniejszym tonem. — Pomyśl trochę, szefie. Gdybyś go nie wysłał, to bym go nie dostała, prawda?

Mówiąc to, delikatnym gestem wycofała się z jego ramion, by sprawdzić, czy sama zdoła utrzymać się na nogach. Próba na szczęście powiodła się, a choć kolana i dłonie nadal mocno jej drżały, powoli zaczynała wracać do rzeczywistości, przynajmniej na tyle, by ogarnąć umysłem naturę tego zwariowanego nieporozumienia. Majk, który również musiał połączyć w głowie fakty, posłusznie opuścił ramiona i w odruchu nagłego osłabienia oparł się o ścianę.

— Ja pierdzielę — wyszeptał z mieszaniną zgrozy i niedowierzania, podnosząc obie dłonie i kryjąc w nich twarz. — Ale ze mnie kretyn…

Doszedłszy już do siebie na tyle, by móc w miarę trzeźwo ocenić sytuację, Iza poczuła przede wszystkim ulgę, a zaraz po niej radość, bowiem sytuacja, którą tu zastała, wyglądała o niebo lepiej, niż się spodziewała. Bogu dzięki, nic strasznego się nie stało, wbrew jej panicznym obawom Majk ani nie spił się brandy, ani nie wykazywał żadnych innych oznak głębokiego kryzysu nerwowego — przeciwnie, musiał być w całkiem niezłej formie, skoro w środku nocy zachował taką czujność i usłyszawszy, że ktoś usiłuje otworzyć drzwi do mieszkania, zaczaił się na niego w przedpokoju, aby go zaskoczyć. Znów zerknęła na walającego im się pod nogami ciężkiego buta, dopiero teraz uświadamiając sobie, że faktycznie, gdyby nie przytomność reakcji Majka na jej widok, mogła zarobić nim po głowie, nim zdążyłaby wydusić z siebie choćby pół sylaby.

— Miałeś zamiar przywalić mi bez ostrzeżenia tym buciorem? — zapytała z nutą rozbawienia, pragnąc jakoś rozładować napięcie, widziała bowiem, że Majk wciąż jest zszokowany i to chyba dużo bardziej od niej.

Pokiwał powoli głową twierdząco, nie odejmując dłoni od twarzy.

— Wybacz, że tak się wkradłam po cichu — ciągnęła z lekkim zmieszaniem, schylając się po but, by podnieść go i odstawić na miejsce w szafce. — Ale nie chciałam hałasować na klatce o trzeciej nad ranem, a skoro miałam klucze… Wolałam nie pukać, tylko wejść po cichu, żeby nie obudzić sąsiadów. Poza tym bałam się, że może… że z jakiegoś powodu nie będziesz mógł mi otworzyć — dokończyła dyplomatycznie. — Teraz widzę, że to nie był najlepszy pomysł, ale skąd mogłam wiedzieć, że kompletnie się mnie nie spodziewałeś? Dostałam smsa… martwiłam się o ciebie…

Zamknęła szafkę na buty i wyprostowała się dokładnie w momencie, kiedy Majk, oderwawszy już dłonie od twarzy, a plecy od ściany, ujął ją za łokieć i znów pociągnął ku sobie, ogarniając ramionami.

— Przepraszam — szepnął ze skruchą.

— Za co? — zdziwiła się, uszczęśliwiona jego dotykiem i bliskością, które w jednym ułamku sekundy wynagradzały jej cały przeżyty strach. — To ja powinnam cię przepraszać za to, że bez ostrzeżenia naruszyłam twój mir domowy, w dodatku o takiej porze. Patrząc obiektywnie, to nie było zbyt profesjonalne.

— Szkoda, że tak się pośpieszyłaś i schowałaś już tego buta — westchnął Majk, ruchem głowy wskazując na szafkę. — Teraz ty powinnaś wziąć go i solidnie zdzielić mnie nim po łbie. A potem jeszcze dołożyć tym drugim.

— No… na to zawsze będzie czas — zauważyła przekornie. — W razie czego wiem, gdzie je trzymasz, i będę o tym pamiętać.

Dopiero teraz na usta Majka wybiegł lekki uśmiech, zaś do świadomości Izy również powoli zaczynał docierać komizm tej absurdalnej sceny przy drzwiach, którą sami niechcący sprowokowali. On musiał pomyśleć o tym samym, bo oboje spojrzeli po sobie i nagle, jak na komendę, prychnęli cichym śmiechem.

— Ściągnij sobie ten płaszczyk, elfiku, i chodźmy tam — powiedział ciepło Majk, wskazując jej drzwi do salonu. — Nie stójmy tak w przedpokoju. Skoro o takiej szalonej godzinie przyjechałaś na terapię do starego frajera, to nie możemy tego zmarnować. Wejdź, a ja obiecuję, że zrobię wszystko, żeby zrehabilitować się jako gospodarz, chociaż i tak obawiam się, że po tej kompromitacji, jaką odwaliłem na wjazd, nie istnieje już nic, co byłoby w stanie zatrzeć złe wrażenie.

Iza znów parsknęła przyciszonym śmiechem.

— Myślałeś pewnie, że ktoś włamuje ci się do domu? — domyśliła się, szybko zsuwając z nóg buty i ściągając płaszcz, a następnie posłusznie idąc we wskazanym kierunku. — Bo jak teraz sobie pomyślę, to rzeczywiście to mogło tak wyglądać. Zastanawiam się tylko, jak mnie usłyszałeś? Przecież aż tak bardzo nie hałasowałam… tylko odrobinę.

Majk nie odpowiedział, prowadząc ją do salonu, gdzie zamiast górnego światła zapalił jedynie lampkę stojącą za kanapą. Iza weszła za nim, mimochodem rejestrując panujący w pomieszczeniu lekki nieporządek, w tym rzuconą niedbale na fotel zapasową pościel i kilka szklanek z niedopitymi resztkami herbaty i wody. Jakże lubiła to miejsce! W ogóle lubiła każdy zakątek tego mieszkania, w którym zawsze czuła się jak u siebie. Cóż zresztą dziwnego, skoro on tu był i każdy z kątów tego domu promieniował jego obecnością?

— Wybacz, Izulka — powiedział, przesuwając szklanki w róg stołu, by skupić je w jednym miejscu i zebrać hurtem w obie ręce. — Trochę tu bajzel, zaraz wyniosę to do kuchni. Powiedz mi tylko najpierw, czego się napijesz. Może zrobię ci coś ciepłego, hmm? Czym ty w ogóle tu przyjechałaś o tej porze?

— Taksówką — odparła rzeczowo, po czym podeszła do stołu i sięgnęła po dwie pozostałe szklanki, które nie zmieściły mu się do rąk. — Daj, pomogę ci. W sumie masz rację, napiłabym się czegoś ciepłego, ale kawy ani herbaty wolę nie ryzykować o tej porze. No… chyba że masz tę moją ulubioną z suszonymi malinami? — zerknęła na niego z zastanowieniem.

Majk popatrzył na nią z zafrasowaną miną.

— Niestety nie mam — rozłożył bezradnie ręce z trzymanymi w nich szklankami. — Właśnie przedwczoraj mi się skończyła, w poniedziałek miałem zamiar uzupełnić zapas. A niech to… ale pech!

— To nic, nie przejmuj się — uśmiechnęła się uspokajająco. — Zaraz zobaczymy, co tam jeszcze ciekawego masz w szafce i wybiorę sobie coś innego.

— A może napijesz się ze mną mięty? — zaproponował, odwzajemniając jej uśmiech.

— Mięty?

— Mhm. Tego to akurat mam aż nadto. Nauczyłaś mnie w chorobie pić to ziółko, aż przyzwyczaiłem się i teraz popijam regularnie.

— Ach! — roześmiała się. — Naprawdę?

— Naprawdę — pokiwał głową z powagą. — Wypiłem wszystko, co miałem w pudełku, a ponieważ lekarz do końca weekendu kategorycznie zabronił mi wychodzić z domu, poprosiłem Pabla, żeby dokupił mi trochę na zapas. Oczywiście frajer jak zwykle nie miał umiaru i przywiózł mi aż sześć nowych pudełek — skrzywił się z pobłażaniem. — Wystarczy mi jej co najmniej do końca roku, więc jeśli byś chciała…

— Bardzo chętnie — zdecydowała się bez wahania. — Uwielbiam miętę. To co? Zabieramy te szklanki i idziemy wstawić wodę?

— Tak jest, kochanie.

Ach, ten zwrot… Choć nieraz słyszała go z jego ust, skierowany do niej w całkowicie przyjacielskim tonie, dotykał tego miejsca w jej sercu, którego nikt oprócz Majka jeszcze nigdy nie dotknął, bo biletem wstępu tam mógł być tylko taki uśmiech jak ten — rozbrajająco uroczy uśmiech, jakiego nie miał nikt inny poza nim. Jakże go uwielbiała!… jak bardzo już za nim tęskniła!… Delikatny rumieniec spontanicznie wystąpił jej na policzki, nim zdążyła nad tym zapanować. Uwaga! Czujność! Czym prędzej odwróciła się i dziarskim krokiem pomaszerowała do kuchni.

— Tylko przypadkiem nic mi tu nie myj — zastrzegł Majk, kiedy zestawili przyniesione naczynia na blat nad zmywarką. — Zajmę się tym jutro, teraz zaparzymy tylko miętę. Poczekaj, wstawię tę wodę… O, tu jest czysty dzbanek. Zalejesz to, jak się zagotuje? — poprosił niepewnie. — I przygotuj nam kubki, dobrze? Ja tylko szybko skoczę po skarpetki i chociaż trochę bym się ogarnął… Wyglądam jak ostatnia łajza.

Mówiąc to, z zakłopotaniem wskazał na swój strój składający się z rozciągniętego jasnoszarego t-shirta, którego najwidoczniej używał do spania, i bawełnianych spodni od piżamy, która, mocno sprana, wyglądała już na dobrze wysłużoną. Jeśli dodać do tego zmierzwione, sterczące mu na wszystkie strony włosy i nieogoloną twarz, na której wielodniowy zarost uformował już coś w rodzaju krótkiej, nastroszonej bródki, w istocie trudno było uznać ów wygląd za wybitnie reprezentacyjny. Jednak Iza, ogarnąwszy szybkim spojrzeniem całą jego postać, zwróciła uwagę przede wszystkim na coś innego, mianowicie na fakt, że przez ostatnie półtora tygodnia ewidentnie schudł o dobrych kilka kilogramów, a jego cera, wcześniej pięknie opalona urlopowym górskim słońcem, teraz była dużo bledsza i jakby poszarzała, pozbawiona blasku. Czy był to tylko efekt przebytej choroby? A może wpływ na to miało również cierpienie księżycowej duszy?

Tak czy inaczej ten jeden rzut oka wystarczył jej, by jednoznacznie stwierdzić, że nie było na świecie mężczyzny, który mógłby się z nim równać. Nie w jej oczach. Był jedyny… jedyny w pełnym znaczeniu tego słowa! Czy miała tłumaczyć mu, że to, w co był ubrany, było dla niej kompletnie nieistotne? I że te jego nieumyte, komicznie nastroszone włosy, które właśnie usiłował choć odrobinę uładzić, przeciągając po nich ręką, były dla niej źródłem upajającego szczęścia, kopalnią najpiękniejszych zmysłowych doznań, na które, nota bene, miała nadzieję i dziś? Zresztą najważniejsze i tak było jego zdrowie oraz stan psychiczny, który na szczęście nie był chyba aż tak tragiczny, jak się spodziewała. A z drugiej strony przecież dalej mógł się zgrywać… ba, zgrywał się na pewno! Pod tym kochanym uśmiechem krył wciąż nieposkromiony ból, który w ostatnim czasie tak bardzo dał mu w kość… Jednak czy nie po to właśnie tu przyjechała, żeby temu zaradzić?

— Nie widzę w tym stroju nic zdrożnego — zapewniła go, dla lepszego efektu wzruszając lekko ramionami. — Wyglądasz po prostu jak człowiek, którego bez ostrzeżenia wyrwano z łóżka w środku nocy. Ale skarpetki załóż koniecznie, Michasiu — dodała, zerkając z niepokojem na jego bose stopy. — Tuż po chorobie nie powinieneś chodzić na bosaka, zwłaszcza po tej zimnej terakocie. No już, nie stój tak, tylko biegnij po skarpety! A skoro przy okazji wolisz przebrać się w coś innego, to tak zrób, pewnie. Ważne, żebyś czuł się komfortowo. Ja poczekam tu na wodę i zaparzę miętę, a ty potem pomożesz mi tylko przenieść to wszystko do salonu, okej?

— Oczywiście — skinął głową, wycofując się do przedpokoju. — Dzięki, elfiku. Jedna minutka i wracam do ciebie.


Za oknem wciąż panowały ciemności rozpraszane jedynie słabym światłem latarni, nie widać było jeszcze żadnych sygnałów nadchodzącego świtu. Zapach świeżo zaparzonej mięty unosił się znad parującego dzbanka i napełnionych kubków, nadając oświetlonemu tylko światłem lampki salonowi specyficzną, lekko surrealistyczną atmosferę.

— Poczekamy, aż trochę ostygnie — powiedział Majk, sięgając po odłożony na półkę regału telefon i zajmując miejsce na kanapie obok Izy. — Teraz jeszcze jest za gorąca.

Pokiwała tylko głową bez słowa, w duchu delektując się jego obecnością, szczęśliwa, że znów go widzi i może być przy nim tak blisko. Przebrany w świeży t-shirt w kolorze czarnym i jakieś ciemne dżinsy Majk wyglądał teraz jeszcze szczuplej niż w tej rozciągniętej piżamie, ona zaś, poruszona myślą o cierpieniu, przez jakie musiał przejść w ostatnich tygodniach, z trudem powstrzymywała się od czułych gestów, na które niestety nie mogła sobie pozwolić. Ani na chwilę nie powinna tracić z pamięci nadrzędnego celu, jakim było całkowicie normalne zachowanie, taka była bowiem cena utrzymania tego, co dla niej stanowiło najcenniejszy skarb — jego pełnego, niczym niezaburzonego zaufania.

— Sprawdziłem — powiedział smętnym tonem, pokazując jej telefon, który następnie niedbałym gestem odłożył na brzeg stołu. — Rzeczywiście wysłałem tego smsa. A właściwie to on wysłał mi się sam, nie wiem kiedy ani jak. Musiałem przypadkowo coś nacisnąć, kiedy go wygaszałem. Wybacz, elfiku.

Iza popatrzyła na niego smutno.

— Co mam ci wybaczyć? — zapytała z delikatną nutą wyrzutu. — To, że go wysłałeś? Czy może raczej to, że zrobiłeś to przez przypadek, bo wcale nie miałeś takiego zamiaru?

Majk nie odpowiedział, a tylko zagryzł wargi i spuścił głowę jak skarcony uczniak, który wie, że zrobił źle. Był w tym taki uroczy! Pomimo zmiętej, porośniętej gęstym zarostem twarzy wyglądał jak mały, rozbrajająco słodki chłopiec, na którego trudno się gniewać, nawet gdy mocno przeskrobie. Nie było w nim teraz ani cienia tamtego stanowczego, energicznego szefa Anabelli, przed którym Iza, podobnie jak reszta ekipy, od początku czuła respekt — obok niej siedział tylko odarty z bezpiecznych masek wrażliwy idealista, którego pokochała całym sercem i duszą właśnie za to, że taki był.

— Podejrzewam zresztą, że ten nie był pierwszy — ciągnęła łagodniej. — Już pewnie nieraz pisałeś do mnie alarmowe smsy, ale ich nie wysyłałeś, prawda?

Pokiwał głową twierdząco, nie podnosząc na nią wzroku. Jego bujna, teraz odrobinę uładzona, niemniej wciąż potargana czupryna była tak blisko…

— Dlaczego? — zapytała cicho.

Nadal milczał, jednak podniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem, jaki widziała u niego bodaj tylko kilka razy — wzrokiem przepełnionym takim smutkiem i rezygnacją, że miała wrażenie, jakby przeszywał ją nim na wskroś, aż do kości. Tym razem nie umiała powstrzymać gestu, do którego rwało jej się serce. Ufając, że on i tak położy to na karb przyjacielskiej terapii, podniosła rękę i delikatnie, z czułością, która wylewała się z jej palców jak gorąca lawa, pogładziła go po zarośniętym policzku.

— Biedaku kochany — szepnęła ze współczuciem. — Przepraszam za to pytanie. Nie musisz mi nic mówić.

Zarost na jego twarzy był dużo twardszy niż włosy, ale już na tyle miękki, że nie kłuł jak ten sprzed półtora tygodnia, kiedy Majk przytulał do jej kolan nieogolony policzek, a ona wyczuwała owo kłucie nawet przez sukienkę.

— Nie gniewasz się? — odszepnął.

Pokręciła głową przecząco.

— Nie. Tylko trochę mi smutno, że nie chciałeś mojej pomocy, kiedy było ci źle, chociaż tyle razy obiecywaliśmy to sobie w trybie terapii. I że znowu musiałeś dusić wszystko w sobie, zwłaszcza wtedy, dwa tygodnie temu, kiedy rzuciłeś się na tę brandy. Ale to nic… to nic, Michasiu. Ja dobrze wiem, że czasami to wcale nie jest takie proste.

— Nie jest — zgodził się markotnie.

Jego twarz, widziana z bliska w słabym, padającym z boku świetle lampki, wydawała się nie tylko zgaszona, ale też jakby postarzała o kilka lat. W zwróconym ku światłu kąciku oka rysowały mu się wyraźne kurze łapki, których w świetle dziennym i en face prawie w ogóle nie było widać, lecz których teraz nie dało się przeoczyć. Potęgowały one smętny efekt jego zmęczonych, zaczerwienionych i niezdrowo podkrążonych oczu, a jeśli do tego dodać ten smutek… Choroba, z której ledwo wyszedł, musiała mocno dać mu się we znaki, a wciąż żywe cierpienie psychiczne nie pozwalało szybko się po niej zregenerować, w sprzężeniu zwrotnym nie przestając osłabiać jego i tak nadwątlonych sił.

Jakże go kochała! Jak bardzo pragnęła mu pomóc! I jaka była szczęśliwa, że w tej trudnej sytuacji miała prawo tu być — na mocy ich dawnej umowy, a zwłaszcza przypadkowo wysłanego smsa, który jednak nieprzypadkowo był napisany właśnie do niej. Lecz na ile przyjacielska terapia złamanych serc okaże się skuteczna? Na ile zdoła wyszarpnąć go ze szpon tej rezygnacji i przybicia, które tym razem, jak było widać gołym okiem, dopadły go wyjątkowo bezlitośnie? Cóż… to się okaże. Tak czy inaczej musiała spróbować.

— Cieszę się, że przez przypadek wszystko się wydało — mówiła dalej. — Nie muszę wiedzieć, dlaczego tak robiłeś, ważne, że tym razem odebrałam sygnał, nawet jeśli ty wcale nie chciałeś mi go wysłać. To nie zmienia faktu, że napisałeś to, co napisałeś… I widzisz? — uśmiechnęła się leciutko, jeszcze raz przejeżdzając mu dłonią po policzku i powoli wycofując rękę. — Awaryjny sms wysłał się sam, a to znaczy, że los zadecydował za ciebie i metodycznie nie pozwolił, żebyś dłużej oszukiwał własną terapeutkę.

— Przestań — westchnął Majk, znów spuszczając głowę. — Nie mów tak, Izulka.

— A może to sprawka twojego anioła stróża? — poddała nieco weselszym tonem, żeby jakoś rozładować wiszący w powietrzu smutek. — Jak myślisz? On też mógł przecież pokusić się o taki numer, co to dla niego za problem? Nie chciał, żebyś dalej męczył się ze swoim cierpieniem w samotności, więc, nie pytając cię o zdanie, sam wysłał do mnie twojego smsa.

Majk powoli pokiwał głową, a jego twarz rozjaśniła się bladym uśmiechem.

— To akurat wcale by mnie nie zdziwiło — przyznał. — Nie pomyślałem o tym, a to przecież bardzo prawdopodobne… w to faktycznie musiała się wmieszać jakaś metafiza. Nie wiem, który z nich to zrobił, mój anioł stróż czy jego szef, capo di tutti capi, ale cóż… jestem im za to bardzo wdzięczny. Nie mówiąc już o tym, jak jestem wdzięczny tobie — podkreślił, podnosząc głowę, by spojrzeć jej w oczy. — Tobie przede wszystkim, mój aniele z krwi i kości, na którego zawsze można liczyć. Dziękuję ci, elfiku. Za to, że zareagowałaś właśnie tak i że przyjechałaś w środku nocy, żeby mnie ratować, w dodatku narażając się na oberwanie traperem po głowie.

— Tego niebezpieczeństwa akurat nie byłam świadoma — zauważyła z nutą rozbawienia. — I zresztą nadal nie mogę wyjść z podziwu nad twoją czujnością. O tej porze przecież pewnie spałeś jak zabity, a ja chyba nie robiłam aż takiego hałasu. Tylko raz, na początku, klamka trochę mocniej mi szczęknęła, ale to też nie był jakiś bardzo głośny dźwięk.

— Usłyszałem go od razu — zapewnił ją Majk. — Nie spałem… odkąd się położyłem, tłukłem się tylko po wyrku, ale nie mogłem zasnąć, więc kiedy ta klamka szczęknęła w przedpokoju, natychmiast skoczyłem na równe nogi. Najpierw myślałem, że się przesłyszałem, ale dla świętego spokoju poszedłem to sprawdzić. I co? Jeszcze nie zdążyłem tam dojść, a tu słyszę jakieś dziwne chrobotanie i ogólnie odgłosy gmerania w zamku. To brzmiało tak, jakby ktoś próbował włamać się wytrychem.

— No tak — parsknęła śmiechem. — Nie chciałam zapalać światła na klatce, więc próbowałam otworzyć po omacku i dlatego to mi szło tak nieudolnie.

— Gdybym miał choć cień podejrzenia, że to może być ktoś znajomy… a już zwłaszcza ty — westchnął Majk. — Ale takiej opcji w ogóle nie brałem pod uwagę. To nie wyglądało jak normalne otwieranie drzwi kluczem, więc od razu założyłem na sto procent, bez dopuszczania innej możliwości, że ktoś właśnie włamuje mi się na chatę. Możesz sobie wyobrazić, jak skoczyła mi adrenalina… Wprawdzie u mnie w domu nie ma nic szczególnie cennego, ale drobny złodziejaszek raczej nie wybrzydza, bierze, co podleci.

— Wziąłeś mnie za drobnego złodziejaszka? — uśmiechnęła się.

— Mhm — pokiwał głową, odwzajemniając jej uśmiech. — Co prawda zdziwiło mnie, że frajer jest tak bezczelny, żeby włamywać się do domu, kiedy ja jestem w środku, ale przecież różne rzeczy się zdarzają. Tak czy inaczej uznałem, że ktoś, kto o trzeciej w nocy forsuje wytrychem cudze drzwi, raczej nie przychodzi w przyjaznych zamiarach.

— Racja — zgodziła się. — Chociaż tym razem akurat było inaczej.

— Było, ale kiedy słuchałem, jak mój nocny gość po cichu gmera w zamku, taki scenariusz w ogóle nie przyszedł mi do głowy. Byłem pewien, że to jakiś zbir, w dodatku prawdopodobnie uzbrojony, a niewykluczone, że dużo większy i silniejszy ode mnie. Wykalkulowałem sobie, że moją jedyną przewagą może być zaskoczenie frajera, więc na gorąco opracowałem plan obrony przez atak. Oczywiście nie mogłem zrobić mu krzywdy, dźgnąć kosą pod żebro ani nic w tym stylu, bo tylko narobiłbym sobie kłopotów, ale przecież jakoś musiałem go zneutralizować. Wyjąłem więc po cichu z szafki tego trapera… to był jedyny w miarę ciężki i poręczny przedmiot, jaki miałem pod ręką w przedpokoju — wyjaśnił, na co Iza pokiwała głową, rozbawiona obrazem tej sceny w wyobraźni — i zaczaiłem się z nim pod drzwiami, żeby, jak tylko mój mistrz wytrychu zdoła rozpracować zamek, natychmiast otworzyć przed nim te drzwi i z zaskoku przywalić mu porządnie w łeb. Uznałem, że w takiej sytuacji zasady dyplomacji nie obowiązują, a przynajmniej chwilowe ogłuszenie frajera dałoby mi czas na obezwładnienie go, zanim zdąży się odwinąć.

— Słuszna strategia — przyznała z powagą.

Majk spojrzał na nią i oboje mimo woli parsknęli śmiechem.

— Tak naprawdę to nie ma się z czego śmiać, Izula — podjął, poważniejąc. — Mało brakowało, a na serio zarobiłabyś po głowie tym buciorem. Spodziewałem się za drzwiami typa mniej więcej o posturze Toma, więc szykowałem cios na jego miarę i gdybym z taką siłą rąbnął ciebie… nie, nawet nie chcę o tym myśleć — wzdrygnął się. — Na szczęście zdecydowałem się zapalić światło, żeby od razu zobaczyć, z kim mam do czynienia, i to był chyba najlepszy pomysł, na jaki kiedykolwiek wpadłem w życiu. Mogłem przecież walić na oślep po ciemku, a wtedy nie miałabyś żadnych szans i teraz, zamiast popijać miętę, oboje bylibyśmy w szpitalu na intensywnej terapii. Ty ze wstrząsem mózgu po grzmotnięciu traperem, a ja z podciętymi żyłami, bo na widok tego, co narobiłem, pewnie z miejsca pochlastałbym się jakimś tępym nożem. Zamachnąłem się już przecież tak solidnie, że ledwo wyhamowałem. Bogu dzięki, że w ostatniej chwili rozpoznałem twoje oczy…

Urwał na chwilę, przymykając powieki.

— Tylko tyle zobaczyłem na tle tej ciemnej klatki schodowej — wyjaśnił ciszej. — Oczy mojego małego elfika. Oczywiście w pierwszej chwili myślałem, że to mi się tylko przywidziało, działałem w końcu na mocnej adrenalinie, ale nie… to naprawdę byłaś ty. W sumie do tej pory jeszcze nie mogę w to uwierzyć. A niech to! — pokręcił głową, otwierając oczy i spoglądając na nią ze skruszoną miną. — Jak sobie pomyślę, jaką terapię bym ci urządził… Ty do mnie na ratunek księżycowej duszy, a ja ciebie na powitanie butem w głowę…

Odetchnął głębiej i zagryzł wargi, jakby na nowo uderzony wizją tego, co mogło się wydarzyć, a czego oboje niemal tylko cudem uniknęli.

— Przecież sama się o to prosiłam — zauważyła łagodnie Iza. — Włażąc bez pytania na czyjeś terytorium, zawsze trzeba się liczyć z tym, że oberwie się po głowie, a ja dzisiaj zwyczajnie o tym zapomniałam. Oboje zadziałaliśmy schematycznie, do tego dołożył się zbieg okoliczności i tak wyszło. Nie myśl już o tym, Michasiu — dodała, wyciągając rękę, by sięgnąć po swój kubek z miętą, i upijając z niego niewielkiego łyka. — Zobacz, ta mięta już jest dobra, temperatura w sam raz. Bierz swoją i pij, a tym butem już się nie przejmuj, naprawdę. Przecież finalnie nic się nie stało, prawda? — podniosła na niego uśmiechnięte oczy. — Zresztą jestem pewna, że twój anioł stróż nigdy by na to nie pozwolił.

— W sumie racja — przyznał Majk, posłusznie sięgając po swój kubek i zanurzając usta w naparze. — Jeśli to naprawdę on cię tu dzisiaj sprowadził, to przecież nie po to, żebym z całej siły rąbnął cię traperem. To już nawet w świecie metafizycznym byłoby przegięcie.

Pokiwała głową z uśmiechem i na dłuższą chwilę w salonie zapadła cisza, podczas której oboje pili w milczeniu swój napar, zerkając na siebie znad kubków.

„Jak ty schudłeś i zmarniałeś w tej chorobie, kochany” — myślała smutno, przyglądając się ukradkiem jego papierowo szarej twarzy i podkrążonym na sinawo oczom. — „A najgorsze, że ten twój kryzys nadal się nie skończył… Powiedz mi, jak ci pomóc? Jak ci pomóc, mój promyczku?…”

— Mogę cię o coś prosić, Izula? — zapytał cicho Majk, jakby czytając w jej myślach.

— Oczywiście — odpowiedziała ciepło. — Przecież wiesz, że możesz, nawet nie musisz pytać. Mów. O co chcesz prosić?

— O drugą szansę — szepnął.

Iza drgnęła, natychmiast wizualizując sobie przed oczami tamtą twarz… rozpaloną winem i emocjami twarz Michała z hotelu Europa, z kieliszkiem rosé w ręce, mówiącego do niej na wpół lekceważącym, na wpół poirytowanym tonem tamte słowa. Kochasz mnie, wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Gdybyś mnie nie kochała, już dawno byś ze mną nie gadała, nie dałabyś mi drugiej szansy… Ach, co za okropne skojarzenie! Czy Majk wypowiedział te dwa słowa specjalnie? Chciał w jakiś sposób nawiązać do tego, co mówiła mu o Michale? Nie, to przecież bez sensu, jego prośba nie mogła mieć z tym żadnego związku. To była tylko niefortunna zbieżność sformułowań.

— Wiem, że po tym, co wykonałem w zeszłym tygodniu, jestem kompletnie niewiarygodny — ciągnął powoli, jakby z trudem Majk. — Ale jednak chcę spróbować. Odnowić przysięgę i tym razem jej dotrzymać, za wszelką cenę, choćby cały batalion diabłów z ostatniego kręgu piekła miał mi za to wlewać w gardło płynną smołę.

Iza odstawiła kubek z miętą na blat i spojrzała na niego badawczo, od razu odgadując, co miał na myśli.

— Chodzi ci o brandy? — zapytała ostrożnie.

— Mhm — pokiwał głową. — O tę cholerną brandy. Chcę z tym skończyć, Iza. I to nie warunkowo, jak do tej pory, tylko tym razem już bezwzględnie, raz na zawsze, do końca mojego parszywego życia. Nie chcę już więcej widzieć tej trucizny na oczy, a co dopiero brać ją do ust. Fakt, że znieczula skutecznie, ale to tym gorzej… z tym też zresztą muszę powalczyć. I wcale nie mówię tak dlatego, że ostro się nią przytrułem — zaznaczył. — Bo to akurat drobiazg, który bynajmniej nie wykluczałby powtórek. Są inne powody, o wiele ważniejsze… natury nie tylko fizycznej, ale też metafizycznej.

Iza słuchała go z zapartym tchem, bojąc się mu przerywać, bowiem każde ze słów, które wypowiadał, spływały na jej serce jak rzeka najsłodszego miodu. Ach, gdyby to się mogło udać! Gdyby on naprawdę z tym skończył! Ileż problemów by to rozwiązało, ile cierpienia zaoszczędziłoby jemu, a jej ile strachu o jego zdrowie! Gdyby tak się stało, tamta złamana obietnica sprzed dziesięciu dni nie byłaby totalną porażką, ale miałaby przynajmniej jakiś sens — mogłaby stać się punktem wyjścia do budowy nowych fundamentów.

— Chcę podjąć to wyzwanie — mówił dalej Majk, wpatrując się w kubek z wypitą do połowy miętą, który oparł sobie teraz na kolanie. — Wiem, że to będzie bardzo trudne, bo zdarzają się sytuacje tak krytyczne, że nie jestem w stanie nad sobą zapanować… a raczej nie byłem, bo teraz się postaram. Rzecz w tym, że smak brandy w paradoksalny sposób mi pomaga, ma w sobie siłę wspomnień, które są mi bardzo drogie. Zwłaszcza jedno z nich… wspomnienie wydarzeń pewnej przełomowej nocy, kiedy stało się coś bardzo ważnego. Widzisz… tamtej nocy, chociaż wtedy jeszcze nie do końca to łapałem, brandy, którą i tak zawsze bardzo lubiłem, nabrała nowego wymiaru. Stała się jej własnością. Jej… mojej Anabelli.

Czy światło lampki nagle przygasło, zatapiając salon w chłodnych, poszarzałych barwach? Czy to tylko w duszy Izy zgasła jakaś zbyt pochopnie rozpalona świeczka? Znała to uczucie zbyt dobrze, by nie wiedzieć, skąd się brało. Do tego ta znajoma igiełka wkłuwająca się bezlitośnie w sam środek serca… Ach, jakie to jednak było ciężkie! Niby z jednej strony była gotowa na wysłuchanie takich zwierzeń, to była przecież istota terapii, a ona słuchała już o tym nie raz i nie dwa, ale z drugiej… Odkąd poznała prawdę zamkniętą we własnym sercu, to było jak nokaut. Drogie mu wspomnienia… przełomowa noc… A więc nawet brandy była w jakiś sposób związana z Anabellą? Kolejny sentymentalizm, symbol niespełnionej miłości i utraconego, niemożliwego szczęścia… ech!

— Tak czy inaczej obiecałem ci, że już nie będę jej pił, i złamałem tę obietnicę jak ostatni kretyn — ciągnął smutno Majk. — Tego żałuję najbardziej, elfiku. Tego, że po raz już nie wiem który udowodniłem ci, jak mało warte jest moje słowo. Jakim dennym jestem mięczakiem i frajerem.

— Przestań — szepnęła, czując, że gardło ściska jej się boleśnie. — Proszę, Majk… przestań.

— Taka jest prawda — wzruszył lekko ramionami, podnosząc kubek do ust i pociągając z niego łyka mięty. — Ważnych obietnic się nie łamie, pod żadnym pozorem… tak jak nie zdradza się ideałów, które wyznajemy, ani ludzi, którzy nam ufają. Ta brandy to niby drobna sprawa, ale dla mnie, metafizycznie rzecz ujmując, fundamentalna. Czuję się z tym jak nędzny dupek, bo cokolwiek by się nie zdarzyło, nie miałem prawa dysponować czymś, co nie należało do mnie. Mam do siebie cholerny żal, że nie udało mi się wytrzymać ciosu, który przecież i tak był nieunikniony. Do diabła, przecież spodziewałem się go!… spodziewałem się, a jednak dałem się wziąć z zaskoku i powalić na glebę jak ostatni fajtłapa.

Z trudem hamując łzy, które gwałtownie napłynęły jej do oczu, a które za wszelką cenę musiała przed nim ukryć, Iza przysunęła się do niego i ostrożnie przytuliła policzek do jego ramienia. Mogła sobie na to pozwolić, wszak taka była tradycja, przyjacielski znak wsparcia w trybie terapii… to zaś przynajmniej pozwalało jej odwrócić twarz, na której zaczynały się już malować niebezpieczne oznaki zbyt silnych emocji.

Majk natychmiast zareagował na jej gest — odstawił kubek na stół i rozsiadłszy się wygodniej na kanapie, objął ją ramieniem. Przytuliła się do niego, całą sobą chłonąc jego bliskość i delikatny, cudownie znajomy zapach eau de Cologne, którym standardowo przesączona była jego koszulka. Tak było lepiej, bo teraz jeszcze łatwiej będzie jej ukryć twarz, a jednocześnie gorzej, bo bijące od niego ciepło znów zaczynało na nią działać, wywołując lekki zawrót głowy. Ale co tam… on i tak się nie domyśli. W końcu całą jego uwagę pochłaniała teraz Anabella i związane z nią cierpienie, zaś ona, czując go teraz przy sobie tak blisko, przynajmniej jakoś będzie mogła o tym słuchać.

— Bardzo chciałem dotrzymać tamtą obietnicę — kontynuował cichym głosem Majk. — Walczyłem o to, czasem było cholernie ciężko, ale przez prawie rok dawałem radę, a teraz tak łatwo dałem się znokautować. O wiele za łatwo jak na starego frajera, który żyje na tym świecie już wystarczająco długo, żeby nabrać trochę pancerza. Dlatego chcę spróbować jeszcze raz, elfiku — dodał stanowczo. — Dać sobie drugą szansę i tym razem wykorzystać ją. Wytrzymać. Ale do tego jesteś mi potrzebna ty.

Iza bez wahania pokiwała głową.

— Dobrze — szepnęła. — Co mam zrobić?

— Zakazać mi picia brandy — wyjaśnił jej rzeczowo. — Zobowiązać mnie po raz drugi, żebym już nigdy więcej tego nie robił, cokolwiek by się nie działo. Po prostu odebrać ode mnie przysięgę, bo, żeby mieć motywację do jej dotrzymania, muszę złożyć ją nie samemu sobie, ale przed kimś. A konkretnie przed tobą.

Znów pokiwała głową, starając się naprędce przybrać jak najbardziej neutralną minę, przewidywała bowiem, że za chwilę będzie musiała spojrzeć mu w twarz i wytrzymać jego wzrok.

— Dołączę zresztą to zobowiązanie do mojego frajerskiego dealu z Bogiem Ojcem — ciągnął Majk. — Co prawda na ten moment zaliczam od Niego kopniak za kopniakiem, bez litości… ale okej, zakładam, że staruszek oddaje mi w ten sposób sprawiedliwą należność za moje dotychczasowe zasługi. A ja i tak, bez względu na wszystko, nie wycofam się z tego układu do ostatniej kropelki nadziei. Tak już postanowiłem i tak będzie. W każdym razie nową obietnicę w sprawie brandy muszę złożyć tobie, tak jak tobie złożyłem tamtą pierwszą — zaznaczył. — Proszę, Izula, pomóż mi to wyczyścić. Dużo lepiej będę się z tym czuł.

Iza natychmiast poderwała głowę i spojrzała na niego, ze wszystkich sił wtłaczając w głąb siebie te emocje, które wykraczały poza dopuszczalny kadr terapii złamanych serc, lecz pozwalając zamanifestować się tym, które, obiektywnie rzecz ujmując, można było w tym kontekście uznać za bezpieczne. Sprawiło to, że Majk zobaczył przed sobą jej spokojną acz widmowo bladą twarz — znajomy obraz na wpół przeźroczystej twarzyczki nocnego elfa z tamtego deszczowego wieczoru sprzed prawie dwóch lat, który nosił w pamięci jak zaklęty w błysku metafizycznego światła. Ono już wówczas musiało na ułamek sekundy oświetlić jego duszę, skoro kadr ten wyrył się mu się w mózgu w najdrobniejszych szczegółach, jak utrwalony na fotograficznej kliszy.

Lecz oto na ów obraz stopniowo nałożył się tamten drugi… koszmarny, niemożliwy do wymazania z pamięci obraz sceny rozgrywającej się na tle bluszczowej ściany w Anabelli. Ile razy jeszcze będzie musiał go oglądać? Bo co do tego, że będzie musiał, nie miał żadnych wątpliwości, zwłaszcza po tym, co dwa dni temu usłyszał od Pabla. Swoją drogą jakiego trzeba mieć pecha, że ten frajer akurat wtedy polazł z klientami na obiad do tej cholernej hotelowej restauracji! Był taki rozbawiony, gdy opisywał mu w szczegółach, jak wygląda zakochana do nieprzytomności kobieta, która w obecności obiektu swych uczuć nie rozpoznaje nawet bliskich znajomych, bo myślami jest już z nim w pokoju numer czterdzieści osiem. A on nie tylko musiał wysłuchać tej barwnej opowieści, ale jeszcze śmiać się z niej i żartować, żeby nieświadomy swojego faux pas kumpel nie zorientował się, że właśnie wbił mu sztylet w serce po samą rękojeść. Bo domyślać się i wyciągać wnioski to było jedno, ale wiedzieć na pewno… znać nawet takie konkrety, jak nazwę hotelu i numer pokoju, w którym…

Ech, nieważne! Wytrzyma. Teraz już wytrzyma wszystko. Musi. Bo czy istnieje cena, której nie byłoby warto zapłacić za takie chwile jak dziś? Tego, co poczuł pół godziny wcześniej, gdy za gwałtownie otworzonymi drzwiami tak niespodziewanie zobaczył te najdroższe brązowe oczy, nie oddałby za żadne skarby świata, za długie lata spokojnego życia, za wolność od tego paraliżującego bólu, który od wielu dni i nocy rozrywał mu serce… za nic! Przyjechała do niego! Nie do tamtego, lecz do niego… wezwana przypadkowo wysłanym smsem, przyfrunęła na elfowych skrzydełkach w samym środku nocy, by choć na kilka godzin przywrócić mu życie. Przyfrunęła i nadal tu była.

Była! Siedziała obok niego, tak blisko, że czuł jej ciepło i kwiatowy zapach bijący z jej włosów. Wciąż nie mógł w to uwierzyć, chyba jeszcze nie wyszedł do końca z poczucia odrealnienia, które dopadło go, gdy w amoku, udawszy się do sypialni pod pretekstem przebrania się i założenia skarpetek, gorączkowo zbierał i chował z powrotem do zamykanej szuflady wywleczone z niej księżycowe skarby. Musiał je schować, bo gdyby ona tam weszła i je zobaczyła… gdyby się domyśliła… Nie, pod żadnym pozorem nie mógł sobie na to pozwolić. W ostatnim czasie stracił już zbyt wiele, żeby teraz stracić wszystko.

— Dobrze — powiedziała ostrożnie Iza. — W takim razie obiecaj mi, że od dziś już nigdy więcej nie będziesz pił brandy, a przynajmniej nie w takiej ilości, żeby się upić.

— Nie, Iza — zaprotestował. — Nie zostawiaj mi żadnych furtek. Mam jej nie dotykać wcale.

— Okej — zgodziła się chętnie. — Więc obiecaj, że już nigdy nie wypijesz ani kropelki brandy.

— Przysięgam — odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy.

— Rozumiem, że to jest przysięga tylko symboliczna — zauważyła, odwracając wzrok pod pretekstem poprawienia pozycji, w której siedziała. — Cieszy mnie to oczywiście, ale nie wydaje mi się, żeby rozwiązywało podstawowy problem. Bo przecież, nawet jeśli dotrzymasz obietnicy z brandy, zawsze możesz upić się czymś innym, prawda? Jest milion alternatywnych opcji, wódka, whisky, gin, tequila… do wyboru, do koloru. A ja wolałabym, żebyś nie pił żadnego mocnego alkoholu w ilościach przekraczających zdrowy rozsądek.

— Więc zażądaj tego ode mnie — odpowiedział spokojnie.

Podniosła na niego niedowierzające spojrzenie.

— Serio? I obiecasz mi to?

Pokiwał głową z powagą. Serce Izy zabiło mocniej, radośniej. Ach, jakie to wszystko było dziwne! Takie pogmatwane, niezdecydowane… Radość na przemian ze smutkiem, szczęście przeplatane cierpieniem, rozkosz i ból w jednym. Ale gdyby on obiecał jej i to… gdyby obiecał i naprawdę zdołał dotrzymać… Ach, nie było się nad czym zastanawiać! Trzeba było kuć żelazo, póki gorące!

— Więc obiecaj, że już nigdy nie upijesz się do nieprzytomności żadnym alkoholem — podjęła z namysłem. — Zwłaszcza żadnym z tych mocnych. Tutaj świadomie zostawię ci furtkę, bo jedna czy dwie szklaneczki whisky, jakiś drink czy kilka kieliszków wódki krzywdy nikomu nie zrobią, a ty masz przecież bardzo mocną głowę — uśmiechnęła się. — O piwie i winie nie mówię, bo one są lżejsze, ale wiadomo, że wszystko jest kwestią ilości. Więc dopóki będziesz nad tym panował i zachowasz umiar, obietnicę będę uważała za dotrzymaną. Przyjmujesz takie zasady?

— Przyjmuję bez dyskusji — odparł uroczyście. — I przysięgam je respektować.

— Bogu dzięki — szepnęła Iza, z ulgą przymykając oczy i znów wracając do poprzedniej pozycji z głową na jego ramieniu. — A ja ze swojej strony obiecuję, że przez cały czas będę trzymać za ciebie kciuki, i jeśli uda ci się tego dotrzymać, to… będę naprawdę szczęśliwa.

Majk uśmiechnął się lekko, znów mocniej ogarniając ją ramieniem.

— Myślę, że masz w życiu dużo lepsze powody do szczęścia niż moja abstynencja — zauważył z dyskretną nutą ironii. — Ale wystarczy mi, jeśli jako moja terapeutka będziesz ze mnie zadowolona, a ja sam będę mógł patrzeć sobie w oczy w lustrze. Dziękuję, elfiku. I za wymagania, jakie mi postawiłaś, i za wyrozumiałość, z jaką to zrobiłaś… jak zawsze. Już teraz czuję się jak odrodzony. Widzisz? Kilka minut, parę słów i podnosisz starego frajera Majka do pionu lepiej niż profesjonalny dźwig. Nie spodziewałem się dzisiaj takiej kompleksowej obsługi psychologicznej — dodał żartobliwym tonem. — Ale skoro już tu jesteś i tak hojnie rozdajesz łaski, to muszę wykorzystać to na maksa. Czy mogę liczyć na to, że na przypieczętowanie mojej uroczystej przysięgi abstynenckiej pogłaskasz mnie po włosach?

Iza roześmiała się, w śmiechu tym dając upust szczęściu, które ogarnęło ją jak biały obłok wobec tej prośby, w pełni przewidywalnej, a jednocześnie oczekiwanej z taką niecierpliwością. Przecież głównie po to tu dzisiaj przyjechała! Po wzajemne doładowanie kosmicznej energii, która najpełniejszym strumieniem płynęła właśnie tą drogą — trajektorią wyznaczaną przez jej palce w gęstwinie jego włosów. Jaką wartość miałaby ich dzisiejsza terapia, gdyby w programie zabrakło tego punktu?

— Pewnie! — powiedziała wesoło, przesuwając się w róg kanapy, by pozwolić mu przyjąć wygodną pozycję z odpowiednią ilością miejsca na nogi. — Kładź się tu i dawaj tę swoją łepetynę, a ja już szykuję pieczątki!

Majk również parsknął śmiechem i chętnie ułożył się we wskazanym miejscu, wyciągając się na wznak z głową na jej kolanach, ona zaś natychmiast zagłębiła obie dłonie w plątaninie jego włosów. Znowu… jak zawsze, kiedy byli całkiem sami… To już nie było nawet déjà vu, to była rutyna! Życiodajna rutyna, która sprawiała jej tyle radości, a dla niego też musiała być niekłamaną przyjemnością, skoro tak często się jej domagał. Może i prawda, że ostatnio unikał proszenia o terapię, że nie wysyłał awaryjnych smsów, a dzisiejsze spotkanie to był tylko przypadek… lecz to przecież nie zmieniało faktu, że znów mogła przy nim być i dotykać jego włosów! Czy wracając dziś z pracy na Bernardyńską, mogła podejrzewać, że jeszcze tej samej nocy spotka ją takie szczęście?

— W związku z moim ustawowym przydziałem doładowania elfikowej energii poproszę panią urzędnik o dopełnienie wszystkich możliwych formalności — zażądał żartobliwie Majk, przymykając oczy pod dotykiem jej dłoni. — Nawet tych niekoniecznych i fakultatywnych. Wszystkich, jakie tylko przyjdą pani do głowy.

— Już sama lista tych obowiązkowych jest bardzo długa — zapewniła go z uśmiechem. — A dzisiaj dodatkowo zachodzą okoliczności, które mogą rozszerzać również listę opcjonalną. Chociaż oczywiście to już zależy od interpretacji.

— Jakie okoliczności? — zapytał z zaciekawieniem.

— Takie jak to — przesunęła jedną z dłoni na jego policzek i ujęła w dwa palce kępkę pokrywającego go zarostu, na tyle już długiego, że można było go uchwycić, lecz jeszcze na tyle krótkiego, że łatwo wyślizgiwał się z palców. — Jeśli formalnie uznamy to coś za włosy, to powierzchnia doładowania znacząco się zwiększy. Tylko czy taką interpretację da się w miarę przekonująco uzasadnić? — zastanowiła się.

Majk uśmiechnął się, podnosząc rękę, którą przytrzymał jej dłoń przy swoim policzku.

— Dzisiaj poproszę o interpretację na korzyść klienta bez względu na przesłanki i dowody — powiedział stanowczo. — Wiem, że wyglądam jak szympans albo orangutan, a według Pabla raczej jak jeżozwierz, ale co zrobić? Miałem zamiar ogolić się dopiero jutro, przed pierwszym wyjściem z domu, w chorobie nie miałem na to najpierw sił, a potem motywacji. Ale skoro okazuje się, że to może być okoliczność sprzyjająca i skutkować przydziałem dodatkowej porcji elfikowej energii, to zdaje się, że wcale nie wyszedłem na tym źle. Będę chyba musiał pomyśleć o zapuszczeniu brody jak święty Mikołaj… hm, co ty na to? — zerknął na nią, uchylając jedną powiekę.

Iza prychnęła śmiechem, wyobraziwszy go sobie w takiej odsłonie.

— Jak święty Mikołaj? Aż takiej długiej?

— Mhm. Wtedy będzie mi przysługiwać jeszcze większa powierzchnia doładowania baterii, a do tego nie będzie formalnych wątpliwości co do jej statusu.

— Ach! — zaśmiała się, wznawiając ruch obu dłoni, który nie omijał teraz jego twarzy. — Pan ma naprawdę żyłkę do biznesu, panie Błaszczak! No dobrze, dzisiaj uznam to panu warunkowo, ale na przyszłość będziemy od nowa negocjować. Wygodnie ci tak? — upewniła się, widząc, że poprawia sobie ułożenie głowy na jej kolanach. — Nie za twardo?

— Ani trochę. A tobie? — zerknął na nią do góry.

— Perfekcyjnie — uśmiechnęła się do jego oczu, odgarniając mu włosy z czoła. — Wiesz? Bardzo się cieszę, że już wyzdrowiałeś, Michasiu. Że już nie kaszlesz, nie boli cię gardło… To jednak było paskudne choróbsko i tak cię przeczołgało, że pewnie jeszcze długo będziesz się regenerował. Powiedz mi, skończyłeś już antybiotyk, czy jeszcze coś ci zostało?

— Została mi jeszcze jedna tabletka — odparł rzeczowo. — Wezmę ją rano i kuracja będzie zakończona, a od poniedziałku marsz do roboty. Swoją drogą nie wiem, jak ja ci się odwdzięczę za to kolejne awaryjne ogarnianie firmy, elfiku — dodał z powagą. — Już myślałem, że powoli zaczynam spłacać mój dług, a tu okazuje się, że on znowu rośnie jak przez pączkowanie.

— Daj spokój, to przecież jedno z moich statutowych zadań — odpowiedziała łagodnie, wciąż gładząc go po włosach i policzkach. — Za to mi płacisz, szefie. A co do twojego rzekomego długu, to nawet jeśli istniał, i tak powinien być w całości anulowany po tym, jak zawaliłam sprawę terapii. Mam na myśli wtedy, dwa tygodnie temu — doprecyzowała z posmutniałą miną. — Bo to, że złamałeś obietnicę i upiłeś się brandy, to była w dużym stopniu moja wina.

Majk skrzywił się lekko, nie podnosząc przymkniętych powiek.

— W jakim sensie twoja?

— W takim, że nie zorientowałam się, że jesteś na granicy kryzysu i lekkomyślnie założyłam, że wszystko jest w porządku — wyjaśniła mu z westchnieniem. — Zlekceważyłam to… sama nie wiem, jak to możliwe, ale ewidentnie coś musiałam zlekceważyć, skoro doszło do takiej katastrofy, a przecież jako twoja terapeutka powinnam była się tego spodziewać i trzymać rękę na pulsie. Mam przez to okropne wyrzuty sumienia i nie wiem, czy kiedykolwiek wybaczę to sobie tak do końca.

Majk otworzył oczy i popatrzył na nią do góry świdrującym wzrokiem.

— Nie opowiadaj głupot, Iza — powiedział poważnym, nieco surowym tonem. — Niczego nie zlekceważyłaś, ani niczemu nie jesteś winna. Nie mogłaś się tego spodziewać, bo nawet ja sam nie spodziewałem się aż takiego nokautu. Nie sądziłem, że to mnie do tego stopnia rozwali. I to nie ma związku z naszą terapią, ona wtedy nie wchodziła w grę — zaznaczył. — Musiałem być z tym sam. Wiesz przecież, jak to jest.

— Tak, wiem — szepnęła, kiwając głową. — Wiem…

— Dlatego żadnych wyrzutów sumienia, słyszysz? To nie była twoja wina.

Znów pokiwała głową, czując, jak na serce mimo wszystko spływa jej fala ulgi. Więc on tak to interpretował… Nie poprosił jej wówczas o pomoc w trybie terapii nie dlatego, że przestał jej ufać, ale dlatego że chciał być z tym sam. Doskonale znała to uczucie — czasami człowiek po prostu musi zostać sam, by stoczyć pojedynek ze swoimi prywatnymi demonami, a wtedy nikt, nawet najlepszy przyjaciel, nie może mu pomóc. A więc jednak nie zawaliła terapii? On przynajmniej tak uważał, a to zmieniało jej całą perspektywę spojrzenia na tamte straszne dni i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywracało spokój ducha… co prawda i tak nie do końca, ale jednak. Ach, jak on potrafił to robić! Miał taką niesamowitą moc kojenia jej nerwów i leczenia duszy! Który to już raz czuła przy nim tę aurę spokoju i bezpieczeństwa, którą otaczał ją niczym ochronnym, bawełnianym kokonem? Robił tak zawsze, w każdych okolicznościach, nawet kiedy sam tak bardzo cierpiał…

— Naprawdę tak myślisz? — upewniła się cichutko.

— Oczywiście — uśmiechnął się łagodnie, znów podnosząc rękę, by zatrzymać jej dłoń krążącą mu po twarzy i przycisnąć ją sobie do policzka. — Sądzisz, że kłamałbym ci w takiej sprawie? Co ty możesz być winna, aniele, że życie starego frajera jest takie, jakie jest? Nie możesz czuć się odpowiedzialna za moje, musisz dbać o swoje własne, a ja… ja zawsze jakoś sobie poradzę. Wbrew pozorom nie jestem aż takim miękiszonem, żeby w końcu nie podnieść się z desek, nawet z połamanymi żebrami i rozwalonym ryjem. To, że teraz tutaj jesteś i tak fajnie głaskasz mnie po włosach, to dla mnie najwspanialszy prezent, jaki mogłem dostać od losu, więc nawet nie chcę słyszeć, że obwiniasz się o cokolwiek, co ma związek ze mną i moimi problemami. Hm, Izulka? Rozumiemy się?

— Tak — wyszeptała. — Dziękuję ci.

Majk przesunął jej dłoń ze swojego policzka ku ustom i musnąwszy lekko wargami, uwolnił ją, znów przymykając oczy, jakby czekał, aż znów zacznie gładzić go po włosach. Podjęła tę czynność bezzwłocznie, drżącymi palcami, poruszona do głębi jego słowami i tym króciutkim, przelotnym dotykiem jego ust ukrytych dziś częściowo w gęstwinie dwutygodniowego zarostu. Korzystając z tego, że miał przymknięte powieki, wpatrzyła się w te usta jak zaczarowana, wciąż gładząc go po włosach, wlewając w nie poprzez swe palce niezmierzone zdroje czułości, którą mogła mu przekazać tylko tak. Bo gdyby mogła inaczej… gdyby mogła pochylić się nad nim i tak po prostu dotknąć jego ust swoimi ustami…

Ach, znowu!… Znowu zaczynało się to! Czuła już nadchodzącą falę znajomego, rozkosznego bólu, rozpoznawała ją bezbłędnie każdym zakamarkiem ciała, wręcz była zdziwiona, że to dopiero teraz… że nie dużo wcześniej… A on? Czy jakoś to wyczuje? Wychwyci szóstym zmysłem pożar jej ciała i szum wzburzonej krwi? Odczyta zmysłowe pragnienie zakodowane w ruchu jej palców? Nie, raczej nie… jednak na wszelki wypadek lepiej już nie patrzeć na jego usta. Ani na ten kształtny tors, dziś co prawda obleczony w czarną koszulkę, ale wciąż ten sam co wtedy… Tak dobrze pamiętała, jak wyglądał nagi, pamiętały to nie tylko jej oczy, ale i palce… Nie, dość już, dość! Nie wolno o tym myśleć! Trzeba natychmiast wygasić w pamięci ten obraz! Wygasić go… koniecznie! Tylko jak?!

Leżący na jej kolanach z przymkniętymi powiekami Majk delektował się dotykiem jej dłoni, metodycznie odsuwając od siebie wszelkie myśli i obrazy, jakie tylko zaczynały lęgnąć mu się w umyśle. Po co było zaprzątać sobie głowę myśleniem i niepotrzebnie rozpraszać uwagę? Powinien do maksimum skupić ją na tych rajskich okruszkach szczęścia niespodziewanie zesłanych mu przez los… nałapać ile tylko się da tej życiodajnej energii, którą poprzez dotyk we włosach napełniały jego duszę te drobniutkie, kochane paluszki… Zaklęta w nich księżycowa moc w magiczny sposób leczyła jego rany, a choć nie mogła wyleczyć ich do końca, przynosiła taką ulgę… taki spokój…

Była tu. Była przy nim i tak cudownie pieściła jego włosy, bezwiednie reanimując jego na wpół martwą duszę ciepłem swojej obecności. Czy powinien porozmawiać z nią o filozofii? Pewnie tak, ona przecież tak bardzo to lubiła. On też to uwielbiał, nie tylko dlatego że mógł wtedy wyrzucić z siebie najgłębiej skrywane wizje, wnioski, przemyślenia… rozwinąć refleksję nad życiem, które, choć tak potwornie biło po mordzie, zawsze jakoś umiało zachować równowagę i osłodzić każdy łyk trucizny odrobiną cudownego miodu… Uwielbiał te filozoficzne rozmowy również dlatego, że wtedy, korzystając z różnych pretekstów, podtekstów i metafor, mógł jej opowiadać o niej samej. Co prawda ona tego nie rozumiała, interpretowała to inaczej, na opak… Ale to nic, to wręcz tym lepiej. Może kiedyś zrozumie. Kiedyś… jeśli przyjdzie ten właściwy czas, na który on wciąż czekał, choć w obecnych okolicznościach tak trudno było mu zachować nadzieję.

A jednak dziś taka filozoficzna rozmowa byłaby dla niego niebezpieczna, mogłaby zbyt szybko pójść w niepożądaną stronę i znów grzmotnąć nim o glebę jak workiem piasku. Bo jeśli ona zahaczy o tamtego… jeśli pod jakimś pretekstem zacznie mu się zwierzać, opowiadać o swoim szczęściu i spełnieniu marzeń… o postępach w budowie willi pod wierzbami… Nie, zaraz, stop! Przecież miał o tym nie myśleć! Po co na własne życzenie tak się torturować, czy nie wystarczająco już narozdrapywał ran przez ostatnie dni? Jeszcze za mało było mu cierpienia? Dość! Teraz to było nieistotne. Teraz musiał skupić się na dotyku jej palców… na tym cudownym dotyku, w którym zamykał się cały świat. Zapisane w nim były te wszystkie piękne chwile z przeszłości, które przeżyli razem i które należały tylko nich… do niego i do niej… te niezapomniane minuty wykradzione bogom za cenę związanych rąk i cholernego statusu starszego brata, który doprowadzał go do rozpaczy, ale którego musiał się za wszelką cenę trzymać, by choć od czasu do czasu móc mieć właśnie to — to co teraz. Jej bliskość i dotyk jej rąk.

Nocny elf… Izabella Anabella… ta jedyna, ta prawdziwa, upragniona… ulepiona z księżycowej gliny, przez którą przeświecało niebiańskie światło czystej duszy… Inna niż tamta, którą przez długie lata nosił w sercu i którą z racji wieloletniej przyjaźni wciąż darzył ciepłymi uczuciami, lecz która, jak domyślał się już od dawna, nie była stworzona dla niego. Podobna do niej tylko na tyle, by na starcie zwrócić jego uwagę, ale jednak inna — bo w głębi taka sama jak on! Tak jakby w niebie zaprojektowano i zesłano na ziemię ten brązowooki cud właśnie z myślą o nim. Weszła w jego życie tak cichutko i ukradkiem, kuchennymi drzwiami, lecz on nie dał się zwieść pozorom, niemal od razu wyczuwając w niej ów identyczny format duszy. A potem rozpoznał ją w pełni — bo to przecież była ona, jego Anabella! Ukryta i zawoalowana, przebrana w szare ciuszki codzienności, taka skromniutka, niepozorna… lecz nie z nim takie numery! Może i był frajerem, ale jednak nie aż tak tępym, by nie jej rozpoznać. Wystarczyło, że raz dotknęła jego włosów… tak jak teraz…

Jak teraz? Nie, jednak nie. Na początku to wyglądało jakoś inaczej. Co prawda jej palce zawsze umiały być takie czułe, zwłaszcza kiedy myliła go z tamtym, ale chyba jednak nie aż tak jak dziś. Bo to, co czuł w jej dotyku teraz, było jakieś… szalone… Kojarzyło mu się z tym niezapomnianym tańcem, który na własnych urodzinach wykonał z nią w Anabelli przy utworze Joe Dassina i omal nie eksplodował, czując jej ciało przy swoim tak blisko… Boże, jak on jej wtedy pragnął! Tak bardzo, że był na granicy zrobienia jakiejś głupoty, przez którą na zawsze straciłby jej zaufanie. Ba, i żeby tylko wtedy! To przecież nawracało coraz częściej… narastało… nawet teraz…

Czy tylko mu się zdawało, że cały salon, do którego przez niedbale zaciągnięte zasłony zaczynały już przenikać pierwsze promyki świtu, napełnił się po brzegi odurzającym zapachem jej włosów? Pochylała się teraz nad nim tak, że jeden z ich długich kosmyków opadał na jego ramię i szyję, łaskotał go delikatnie, pobudzał wyobraźnię. Co się z nim działo? To rozkoszne coś, które płynęło z jej palców, zaklęte też w cieple jej kolan, wyciągało z jego pamięci kolejne szalone sceny. Rozchylony kołnierzyk jej bluzki… rozpięty po pijaku lecz zaraz potem grzecznie zapięty z powrotem guziczek… szczupłe, bladoskóre nogi w krótkich dżinsowych spodenkach ułożone w wysokiej trawie na końcu świata… linia szyi wyeksponowana fryzurą w koński ogon, w jaki uczesała się na szkolenie z samoobrony… i tamten moment w gabinecie, kiedy, sięgając po coś do szuflady po przeciwnej stronie biurka, wyciągnęła się na blacie w taki sposób, że zrobiło mu się gorąco…

Nie, stanowczo nie powinien o tym myśleć. Nie teraz, nie w tych okolicznościach. Trwała przecież terapia, a on był pacjentem, jej dotyk, choć odbierał go tak zmysłowo, był tylko leczniczym zabiegiem, standardowym doładowaniem elfowej energii… bynajmniej nie takiej, jaka teraz zaczynała w nim wzbierać, za nic mając jego rozum czy wolę… oj, nie takiej! Ona przecież była święta, nietykalna… lecz z drugiej strony — cóż z tego? Paradoksalnie, im była dla niego świętsza, tym żywiej budziła w nim namiętność, tym goręcej działała mu na zmysły! Czy właśnie to miał na myśli Pablo, kiedy rozmawiali na takie tematy niedługo po jego ślubie z Lodzią, a on próbował mu opisać swoje przeżycia i nie umiał znaleźć słów? On, taki wyszczekany adwokat, zawsze taki pewny siebie, taki hop do przodu… Ale czemu się dziwić? Tego przecież nie da się opisać słowami. To trzeba przeżyć, poczuć na własnej skórze… jak on teraz…

Ach, mieć do niej pełne prawo! Pełne i na wyłączność, jak Pablo do Lodzi, na zawsze, aż do skończenia świata! Prawo do jej serca, duszy… do jej ciała… do jej ust, do jej rąk, do… Stop, cholera! Gdzie on tak galopował? Jeszcze zagalopuje się za ostro i wtedy… Ech, co tam! Czy ostatnio niewystarczająco już się nacierpiał, skręcany nokautującą zazdrością? Dlaczego teraz, kiedy ona była obok, miał odmówić sobie jednej małej chwili marzeń? A zatem mieć to prawo… prawo do zapachu jej włosów, miękkości skóry, jej ciepła o poranku… jej rozrzuconych na poduszce włosów… do rozmów z nią o każdej porze dnia i nocy… do słuchania jej śmiechu… ocierania jej łez… i do takiego małego Edka, o którym marzył jak wariat, a który miałby jej oczy…

Nie. Jednak się zagalopował. Przecież był tamten. Tamten! Nie jakieś widmo, chimera, tylko facet z krwi i kości, młody cwaniak, który po latach obojętności nagle zaczął ją doceniać. Cholerny rywal, któremu z przyjemnością skułby gębę w jakimś pojedynku, gdyby tylko wiedział, że to mogłoby coś dać. Niestety, nie dałoby nic, a tylko wszystko by zniszczyło. Odebrałoby mu na zawsze takie chwile… dotyk jej dłoni, które właśnie teraz tonęły w jego włosach i gładziły policzki… muskały jego skronie, brwi, powieki… Jak się temu nie poddać? Jak oprzeć się nadziei, gdy ta najdroższa istota była tuż przy nim i dotykała go tak czule? Może to do pewnego stopnia była tylko jego wyobraźnia, ale czy naprawdę taka bezpodstawna? Przyjechała tu przecież specjalnie do niego! Fakt, że jako do swojego przyjaciela i… tfu!… starszego brata — ale czy to ważne? Do diabła z tym! Nawet jeśli teraz myślała o tamtym… nawet jeśli to tamten tak rozbudził jej zmysły w hotelowym pokoju numer czterdzieści osiem… do diabła z tym! Teraz była tutaj! W jego domu, z jego głową na swoich kolanach, z dłońmi w jego włosach… i z kosmykiem własnych, które wciąż tak zmysłowo łaskotały go po szyi i ramieniu… No i jak tu nie zwariować?

Może jednak lepiej będzie, jak pogada z nią o filozofii? To zazwyczaj pomagało, ratowało sytuację. Tak… tylko jak tu zebrać myśli? Ech, co za szaleństwo! Chyba jeszcze nigdy nie wzięło go aż tak, no, może wtedy, w tamtym tańcu, ale teraz też… Czy to był jakiś efekt uboczny tej piekielnej zazdrości, która w bezpośredniej bliskości jej ciała przemieniała się w nieugaszoną gorączkę zmysłów? A może to przez burzę niewidzialnych feromonów, które musiały teraz wypełniać ten salon aż po sufit, wyzwolone jak iskierki spod jej palców? Co ona z nim wyprawiała? On, taki doświadczony stary wyga, czuł się oto jak nastoletni smarkacz, który nie potrafi jeszcze panować nad odruchami własnego ciała — jakby dotyk jej palców cofał czas i przywracał w nim tamtego chłopaka sprzed piętnastu lat, młodego frajera z głową pełną ideałów, czystego jak łza… albo prawie… Hmm, jednak dobrze, że przebrał się w te twarde dżinsy, tamta luźna piżama okazałaby się zbyt zdradziecka. Ech, ideały, księżycowe dusze, filozofia i metafizyka… wszystko fajnie, jednak on był tylko facetem. Mężczyzną, którego ona wprawdzie w nim nie widziała… choć jak tak dalej pójdzie, to zaraz zobaczy! I to wcale nie tak, jak by tego chciał.

Zatopiona w słodyczy tych upojnych chwil Iza, zrozumiawszy, że nie wygra z ogarniającą ją burzą emocji, po prostu przestała z nią walczyć. Nie miała zresztą na to sił, bowiem późna, a teraz już raczej wczesna pora (musiało być już po czwartej, może nawet wpół do piątej, skoro promienie świtu coraz jaśniej przeciekały przez zasłony), znużenie po intensywnej dniówce i zarwany sen, którego pozbawiła się, przyjeżdżając w awaryjnym trybie tutaj, nie mogły nie dać jej się we znaki. Jednak fizyczne wyczerpanie, w połączeniu z rozkoszną słabością zmysłów rozbudzonych zapachem i fakturą włosów Majka, nie usypiało jej, a jedynie wprowadzało w stan przyjemnego półletargu. Nie, nie chciała już dłużej się temu opierać. On zresztą i tak nic nie zauważy, sam też był przecież słaby, niedospany i wymęczony, czyż nie mówił, że wcale nie spał tej nocy, a tylko tłukł się po łóżku? Biedak kochany… Więc może teraz chociaż na chwilę się zdrzemnie? Tak, niech sobie śpi, niech odpoczywa, niech się regeneruje, a ona, póki starczy jej sił, będzie gładzić go po włosach i upajać się jego bliskością… marzyć… puszczać wodze coraz niegrzeczniejszej wyobraźni… Któż jej tego zabroni? Zwłaszcza że takie chwile mogą nie powtórzyć się za szybko.

Przymknąwszy znużone oczy, zamieniła się teraz cała w dotyk, a właściwie w dotyko-zapach, który był już nie tylko pokarmem elfów ale nią samą par excellence. Tylko w ten sposób, za pośrednictwem swych palców, mogła wniknąć w niego, wsiąknąć jak woda w żyzną glebę, połączyć się z nim w słodkiej synestezji… Ach, co za uczucie!… tak cudowne, wynoszące do gwiazd!… Nie zauważała przy tym, że jej rozkojarzona głowa pochylała się nad nim coraz mocniej, na tyle mocno, że długie włosy opadały mu na pierś… pierś, która podnosiła się teraz cięższym niż zwykle oddechem… Nie widziała też, jak stopniowo czerwienieją mu uszy, a potem również policzki i czoło… Nie widziała nic, zmysł wzroku wyłączył jej się zupełnie. Nie potrzebowała go. Jak więc miała domyślić się, że Majk, leżący na jej kolanach tak spokojnie, jakby był pogrążony we śnie, bynajmniej nie spał, lecz właśnie toczył sam ze sobą szaloną, beznadziejną walkę?

Albowiem zmysłowa synestezja, płomień w żyłach i natłok nakładających się na siebie obrazów wymknęły mu się już spod kontroli, wprowadzając ciało i umysł w ruch wirowy, jak na karuzeli. Jego wytrzymałość kończyła się już, czara była pełna, brakowało tylko tej jednej, ostatniej kropelki, która ją przepełni, zrywając tamę emocji i niegodnych mężczyzny łez, których ostrzegawcze szczypanie, niczym tamten mały szczeniak sprzed trzydziestu lat, coraz mocniej czuł pod powiekami.

Jej dotyk… elfikowa energia, bez której już nie mógł żyć… rozpięty kołnierzyk białej bluzki… naga stópka, z której ostrożnie ściągał rajstopy, gdy, upiwszy się wódką po oświadczynach Victora, zasnęła, nim sama zdążyła je zdjąć… jej usta i jej uśmiech… drobna, skromnie ubrana postać z białym fartuszkiem na biodrach, krzątająca się po sali Anabelli… bledziutka twarzyczka w wielkimi oczami patrzącymi na niego spod kaptura w zimną, deszczową noc… A potem jej dłonie kurczowo wplecione we włosy tamtego podczas namiętnego pocałunku pod bluszczowym przepierzeniem sektora dla VIP-ów… podsuwane przez bezlitosną wyobraźnię obrazy tego, co tydzień później musiało dziać się w hotelowym pokoju numer czterdzieści osiem… wizja jej sylwetki na tle jakichś wypasionych wnętrz willi pod wierzbami… i prześliczna, roześmiana twarzyczka małego szkraba, takiego właśnie wymarzonego, który będzie miał jej oczy… jej wielkie, brązowe oczy, tak… lecz uśmiech — tamtego!

Koniec! To była ta ostatnia kropla, która wreszcie skapnęła i przepełniła czarę jego serca, nie pozostawiając mu pola do obrony. Ogarnięta słodkim odrętwieniem Iza, z przymkniętymi powiekami i dłońmi, które wciąż powolutku gładziły jego włosy, poczuła nagle, że leżący dotąd spokojnie Majk odwraca się gwałtownie ku niej jak sprężyna, zwijając się w kłębek i podciągając kolana, po czym kurczowo obejmuje ramionami jej talię i wtula twarz w fałdy bluzki na jej brzuchu. Zaniepokojona tym niespodziewanym ruchem, który wyglądał jak jakiś nagły atak bólu, przecknęła się natychmiast, otworzyła oczy i wyprostowała się na miejscu, chcąc zapytać, co mu się stało — jednak nie zdążyła, bowiem w tej samej chwili jego plecami szarpnął nagły spazm, a z piersi wyrwał mu się niemożliwy do opanowania szloch. Pochyliła się nad nim wystraszona, w pierwszej chwili zupełnie nie wiedząc, co robić.

— Majk — wyszeptała bezradnie. — Boże drogi… Michasiu…

On zaś, jeszcze bardziej kuląc się w pozycji embrionalnej, z głową ukrytą w oplatających ją mocno ramionach i twarzą z całych sił wciśniętą w jej bluzkę, rozszlochał się na dobre, nie próbując już nawet hamować tej eksplozji łez. Popłynęły w nich uwolnione wreszcie strumienie szarpiących go emocji, stłumionych uczuć, niespełnionych marzeń i niewypowiedzianych słów — emocji, od których nadal nie było ucieczki, uczuć, które niezmiennie musiał w sobie kryć, marzeń, których spełnienie wciąż było niemożliwe, i słów, których być może nigdy nie będzie mógł wypowiedzieć.

W pierwszej chwili przerażona lecz w następnej już tylko przepełniona bezbrzeżnym współczuciem i płomiennym pragnieniem udzielenia mu wsparcia Iza pochyliła się nad nim jak najniżej, sama również ogarniając ramionami jego wstrząsane łkaniami plecy, i zanurzywszy policzek w jego włosach, w milczeniu tuliła go do siebie równie mocno, jak on tulił się do niej. Szóstym zmysłem wyczuwała, że tego właśnie potrzebował — wsparcia, zrozumienia i bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Przecież tak długo był z tym wszystkim sam! Tak długo już się męczył! Nie wysławszy wielu poprzednich alarmowych smsów, na własne życzenie pozbawiając się jej pomocy w trybie terapii, nie mogąc przed nikim otworzyć swego zbolałego serca, znów został z tym tak całkowicie i upiornie sam… Ileż on musiał wycierpieć przez te ostatnie tygodnie! Jak wiele go to kosztowało! Zwłaszcza że przez cały czas choroby nie wychodził nawet za próg domu, a nocami tłukł się pewnie tylko po łóżku w samotności, nie mogąc normalnie spać, przygnieciony koszmarem, który nie miał końca.

Cóż więc dziwnego, że teraz tak pękł? Wszak nawet najtwardsza skała pęka od wewnętrznych drgań, żadna tama nie wytrzyma naporu, który przekracza granice jej wytrzymałości. Ale czy to źle? Może właśnie dobrze, bo dzięki temu wreszcie będzie mógł wyrzucić to z siebie! Choć Iza nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie, miała pewność, że ten niekontrolowany wybuch emocji musiał być mu potrzebny, wręcz konieczny do tego, by oczyścić wezbrane serce i dzięki temu móc wrócić do przynajmniej względnej równowagi. Sama doskonale pamiętała własne fontanny łez, jakie kiedyś, w takim samym gwałtownym wybuchu rozpaczy, wylewała Majkowi na koszulkę w ciemnym magazynku Anabelli. To było w dniu, kiedy Michał przyszedł tam z Sylwią, a ją nazwał nikim takim. Ech! Jakież to było żałosne, jakie śmiechu warte! A jednak jej rozpacz była wówczas prawdziwa, zranione serce naprawdę pękało na kawałki, a łzy, wypływając z oczu, bolały niemal fizycznie — dopiero kiedy wypłakała je aż do dna, poczuła ulgę, której nigdy nie zapomni.

Tak, to była dla niej przeogromna ulga, catharsis, oczyszczenie… I to on, Majk, pomógł jej wtedy jak nikt inny, nie mówiąc nic, a tylko tuląc ją do siebie i pozwalając jej się wypłakać, po prostu przy niej będąc w tej najgorszej pierwszej fazie po eksplozji. To wtedy, choć jeszcze o tym nie wiedziała, rozpoczął się długi lecz skuteczny proces leczenia jej zatrutych ran, demaskowania wieloletnich złudzeń i przywracania jej godności — proces trudny, bolesny lecz zwycięski. Przeprowadził go właśnie ten oto mężczyzna, który teraz, skulony w kłębek, łkał w jej ramionach jak dziecko, rozbity, bezradny i powalony cierpieniem tak samo jak wtedy ona. A zatem teraz była jej kolej, żeby go wesprzeć, pomóc mu tak, jak on wówczas pomógł jej.

Niech zatem płacze, niech się nie hamuje, niech to trwa tyle, ile będzie trzeba, żeby poczuł ulgę, ona zaś będzie przy nim, tuląc go w ramionach, aż się uspokoi, tak bardzo szczęśliwa, że to stało się właśnie dziś i właśnie teraz. Właśnie przy niej. Czy to zresztą nie był z jego strony dowód najwyższego zaufania? Był — a ona zrobi wszystko, by nigdy go nie zawieść. Bo dopóki on jej ufał i potrzebował, miała po co żyć.

„Biedaku najdroższy” — myślała, gdy po kilku minutach jego łkania powoli stawały się już rzadsze i mniej szarpiące. — „Ależ ci dowaliło! Co ty musiałeś w sobie dusić przez te wszystkie dni, że to aż tak rąbnęło? Ech, i widzisz? Chojraczyłeś, chojraczyłeś, aż w końcu przechojraczyłeś… ale to nic… to nic… już jest dobrze…”

— Już dobrze — powtórzyła łagodnym półgłosem ostatnią myśl, delikatnie odgarniając mu włosy zza ucha i ze skroni, twarz bowiem wciąż miał głęboko wtuloną w jej bluzkę na brzuchu, aż czuła tam gorącą wilgoć jego łez. — Już dobrze, Michasiu… wszystko już okej… mój ty biedaku… no, już… już dobrze, promyczku…

Ostatnie słowo wyrwało jej się, nim zdążyła o tym pomyśleć, ale co tam… on przecież i tak nie wiedział, co oznaczało w jej prywatnym, metafizycznym kodzie, a teraz liczyło się tylko to, żeby jakoś go utulić i pocieszyć. I co ciekawe, okazało się to skuteczne, Majk bowiem natychmiast rozprostował się i wychyliwszy z fałd jej bluzki rozpaloną, zmoczoną łzami twarz, popatrzył na nią do góry, a w jego zaczerwienionych oczach błysnęło żywsze światełko.

— Jak na mnie powiedziałaś? — wyszeptał podejrzliwie.

— Promyczku — uśmiechnęła się do niego, w środku głęboko poruszona widokiem jego oblicza skąpanego we łzach. — Tak mi się powiedziało… Nie podoba ci się?

— Podoba — odwzajemnił jej leciutki uśmiech, choć wciąż jeszcze z trudem łapał oddech. — Bardzo mi się podoba… Cholera. Wybacz mi tę żałosną scenę, elfiku. Rozwaliło mnie jak jeszcze nigdy.

Widok jego spłakanej twarzy przywołał Izie na pamięć często powracający w takich kontekstach obraz malowanego aniołka z kościoła w Małowoli. Tamten też wyglądałby podobnie, gdyby się rozpłakał… miałby tak samo bezradną minę małego chłopca, z burzą jasnych loczków nad czołem — dokładnie takich, jakie Majk naprawdę miał w dzieciństwie! — co prawda bez tego dwutygodniowego zarostu na policzkach, ale co znaczy taki drobny szczegół? W leżącym na jej kolanach mężczyźnie wciąż był ukryty taki właśnie mały chłopiec o anielskiej buzi, a ona tak uwielbiała chwile, kiedy ów chłopiec wychylał się zza swej codziennej maski dorosłego cynika i patrzył na nią takimi ufnymi oczami jak teraz. O tak, on jej naprawdę ufał!

Zaufanie — słowo klucz. Takie jak tamto drugie, szacunek, które tak bardzo podkreślał, kiedy na jej urodzinach rozmawiali o Michale. Zaufanie i szacunek — czy one w pewnym sensie nie są silniejsze nawet od miłości? A właściwie są jej fundamentem, bez którego nie da się zbudować nic trwałego. Tak. Miłość bez zaufania i szacunku to tylko spalający ogień… Powinna zatem być szczęśliwa, że miała chociaż ten fundament, nawet jeśli nie zbuduje na nim nigdy tego, co pragnęła.

— Widzę — pokiwała głową, delikatnie przesuwając palcami po skórze pod jego oczami, by obetrzeć je z łez. — Ja też jeszcze nigdy nie widziałam cię tak rozwalonego. Ale dobrze, że wyrzuciłeś to z siebie, Michasiu… Zobaczysz, że teraz od razu poczujesz się lepiej. To właśnie tak działa, wiem coś o tym. No, pokaż, szefie… aj… ależ tu fontanna poszła! Coś mi się wydaje, że bez chusteczek się nie obędziemy.

— Racja — szepnął Majk, natychmiast podrywając głowę z jej kolan, by wrócić do pozycji siedzącej. — Poczekaj, tam są…

Podniósł się i wciąż jeszcze pociągając nosem, sięgnął na półkę regału po leżące tam pudełko z chusteczkami higienicznymi. Wyrwawszy z niego cały plik, odłożył pudełko na stół, opadł z powrotem na kanapę obok Izy i zanurzył twarz w chusteczkach, ocierając sobie nimi oczy i wydmuchując nos.

— Ale ze mnie faja… mięczak cholerny… — mamrotał przy tym pod nosem, kręcąc z dezaprobatą głową. — Pieprzona, rozciapana mamałyga…

Iza przyglądała mu się z rozrzewnieniem, z jednej strony wzruszona zakończoną właśnie łzawą sceną, a z drugiej rozbawiona epitetami, jakie kierował pod własnym adresem, najwyraźniej głeboko zawstydzony tym, co właśnie się wydarzyło. Świt wlewał się już pełnymi strumieniami bladego światła przez na wpół tylko zasłonięte okno, wyłaniając z półmrocznych kątów wszystkie meble, oświetlając wiszący na ścianie obraz z kwiatem w szklanym wazonie i rzucając na ściany rozproszone smugi porannego blasku. Uznawszy, że lampka nie była już do niczego potrzebna, przechyliła się i sięgnęła ręką, by ją wyłączyć, po czym, wróciwszy do poprzedniej pozycji, uśmiechnęła się do Majka, który właśnie podniósł zaczerwienioną twarz znad pęku zużytych chusteczek, i z niepokojem popatrzył na jej pomiętą, zmoczoną u dołu bluzkę.

— A niech to diabli — mruknął z mieszaniną wstydu i skruchy. — Jeszcze na dodatek obsmarkałem cię jak świnia.

Iza również zerknęła na swój strój, parsknęła śmiechem i machnęła lekceważąco ręką.

— Drobiazg, zaraz wyschnie — uśmiechnęła się uspokajająco. — Nie znam się na chemicznym składzie łez, ale to tylko coś w rodzaju czystej wody z odrobiną soli. Nie martw się, szefie, wliczymy to w koszty terapii. Poza tym ja też kiedyś zrobiłam z ciebie mistera zasmarkanego podkoszulka, pamiętasz? — mrugnęła do niego, z całego serca pragnąc go rozweselić. — Więc dzisiaj przynajmniej wykorzystałeś okazję, żeby się na mnie zemścić. No, Michasiu — dodała ciepło, podnosząc rękę, by pogładzić go po zarośniętym policzku. — Głowa do góry, mamy to już za sobą. Powiedz, lepiej ci już?

— Lepiej — pokiwał głową, choć minę miał nadal nietęgą. — Nie do końca, ale jednak dużo lepiej. Wstyd mi tylko jak cholera, że tak się rozmemłałem i znowu zachowałem się jak miękki glut. Ale wybaczysz mi to w trybie terapii, prawda? — uśmiechnął się blado, odkładając chusteczki na bok i sięgając po jej dłoń. — Mój dobry elfiku… księżycowa duszyczko… Sama widzisz, jak to wygląda. Starsi bracia to tylko z pozoru dorośli faceci, czasami zdarza im się rozryczeć jak szczeniakom.

— No i co w tym złego? — zapytała, odwzajemniając mu uścisk dłoni. — Kto powiedział, że mężczyźni nie mają prawa do łez? Każdemu zdarzają się w życiu takie sytuacje, że potrzebuje na parę minut zamienić się w małego chłopca albo dziewczynkę i wypłakać z siebie to, co go boli.

— Zgadza się — westchnął Majk. — Tyle że mnie pierwszy raz od jakichś dwudziestu paru lat zdarzyło się to w czyjejś obecności.

— Nie w czyjejś, tylko w mojej — sprostowała ciepło. — A mnie nie musisz się wstydzić, bo jestem twoją terapeutką i znam wszystkie twoje tajemnice.

— Wszystkie to nie — pokręcił głową przecząco, pociągając jeszcze lekko nosem.

— Ale te najważniejsze tak. A przynajmniej te, przez które regularnie miewasz takie kryzysy jak teraz. Chociaż ten jest zdecydowanie najgorszy — zaznaczyła smutno. — Martwi mnie to, bo myślałam, że po roku terapii będzie coraz lepiej, a widzę, że jest coraz gorzej… ale co zrobić? To przecież nie znaczy, że mamy się poddać, prawda?

Majk znów pokręcił głową, łapiąc oddech odcinany przez zapchany po płaczu nos, po czym, objąwszy ją ramieniem, przytulił do siebie tak samo jak na początku rozmowy.

— Nie, Izula… nie — odpowiedział łagodnie. — To nie tak, kochanie. Bez tej terapii to ja już dawno byłbym denat i martwy trup. A raczej zombie, co niby chodzi, gada i szczerzy zęby, ale w środku jest jak zdechły kot pod płotem. Właściwie to już tak się czułem, zwłaszcza dzisiaj w nocy… wczoraj w sumie też… Ale życie jest genialnie nieprzewidywalne, dlatego dzisiaj przyjechałaś ty i zrobiłaś mi regenerującą terapię wstrząsową. O wiele lepszą, niż gdybyś przyłożyła mi po łbie tym moim traperem… od trapera na pewno bym się nie rozbeczał — uśmiechnął się. — A że było lepiej, a jest gorzej… to też nie tak, elfiku. Widzisz, mówiąc filozoficznie, czasem gorzej znaczy lepiej, a na pewno pełniejwartościowiej. Są takie rzeczy albo zdarzenia, które, chociaż nas bolą, są tak cenne, że nie chcielibyśmy ich uniknąć… w sensie nie przeżyć ich, nawet za cenę tak zwanego spokoju.

— Tak, to prawda — szepnęła. — Wiem, co masz na myśli.

— A nasza terapia właśnie taka jest. Bez niej nic nie miałoby takiej wartości, jak ma teraz, bez względu na to, jak obiektywnie wygląda moja czy twoja sytuacja. Dlatego proszę, nie myśl, że to, co ostatnio odwala stary frajer Majk, ta cała akcja z brandy i nie tylko… że to jest jakaś porażka terapii. Nie. To są tylko prostackie metody pomagania sobie w podnoszeniu się do pionu, rzecz absolutnie drugorzędna, bez znaczenia. Zresztą z brandy już skończyłem — zauważył ciepło. — Dzisiaj złożyłem na twoje ręce nową przysięgę i tym razem już jej nie złamię, a to też jest przecież zasługa terapii, prawda?

Iza pokiwała głową, podnosząc na niego oczy, w których zalśniły ogniki radości — bo przecież to była prawda! Bez względu na to jak nieudolnie wyglądała czasem ta ich amatorska terapia, trudno było odmówić jej kilku naprawdę kluczowych zasług, a obecny Majkowy kryzys, choć z wierzchu wyglądał fatalnie, być może w perspektywie czasu przyniesie mu tym głębsze oczyszczenie i pozytywnie zaprocentuje w przyszłości. Tak jak jej pomógł tamten rozpaczliwy płacz w magazynku, a potem szczera rozmowa w gabinecie szefa Anabelli. Bo czy nie właśnie tamtego dnia rozpoczęła nowe życie?

— Tak więc nie rozpatrujmy tego w kategoriach lepiej czy gorzej — podsumował Majk, a po tonie jego głosu słychać było, że już się uspokoił i odzyskał względną równowagę. — To po prostu nie ten rząd wartości. Chcesz się napić jeszcze trochę mięty? — zaproponował mimochodem, wskazując na stojący na stole dzbanek. — Już pewnie wystygła całkowicie, ale ja na przykład bardzo taką lubię.

— Ja też — uśmiechnęła się, natychmiast podrywając się na miejscu. — I owszem, chętnie się napiję. Poczekaj… podaj mi swój kubek, naleję ci.

— Dzięki, Izula — odparł, podstawiając oba kubki tak, by wygodnie mogła napełnić je wystudzonym już ziołowym wywarem. — To w zasadzie ja powinienem polewać jako gospodarz, ale dzisiaj, jak już wiemy, kompletnie się nie sprawdzam w tej roli, a moich kelnerek w takich konkurencjach nie prześcignie nawet ich własny szef — zażartował, na co Iza prychnęła śmiechem, podając mu pełny kubek. — No, dzięki, dzięki, aniołku. Muszę się napić, bo zaschło mi w gardle jak diabli, wybeczałem z siebie całą wodę jak ostatni frajer, teraz do wieczora będę ją uzupełniał. Mmm… pycha. Od dzisiaj będę pił mocną miętę zamiast brandy. No, na co czekasz? Bierz swój kubek i siadaj tu koło mnie, pogadamy sobie jeszcze.

Rozdział sto czterdziesty piąty

Światło pogodnego niedzielnego poranka wlewało się do salonu przez niedbale zaciągnięte zasłony, a sądząc po jego natężeniu, mogła być godzina piąta, może nawet wpół do szóstej. Ciepło ramienia Majka, którym objął ją, gdy tylko oboje odstawili na stół puste kubki po mięcie, nie działało już na Izę tak zmysłowo jak wcześniej, lecz dawało jej pełne cichego szczęścia poczucie bezpieczeństwa i fizycznego komfortu. Było jej przy nim tak dobrze… i tak strasznie już chciało jej się spać! Nic dziwnego, skoro od pełnej doby ani na chwilę nie zmrużyła oka, a do tego była piekielnie zmęczona po wyczerpującej nocnej zmianie w pracy. A jednak ze wszystkich sił broniła się przed tą senną słabością, chcąc jak najdłużej upajać się bliskością Majka, za którym przez ostatni tydzień tak bardzo tęskniła. Co tam sen… Czy mogło być coś ważniejszego i cudowniejszego, niż być przy nim i słuchać jego głosu?

— Kiedy wczoraj pisałem do ciebie tego smsa — mówił cicho, wpatrując się w obraz na przeciwległej ścianie — myślałem o konkretnej rzeczy, którą chciałem omówić z tobą w filozoficznym trybie terapii. Mianowicie chciałem pogadać o zazdrości.

— Aha — szepnęła smutno, kiwając głową.

— Ale potem uznałem, że jednak nie dam rady, i zrezygnowałem z wysłania wiadomości. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo nie wiem, dlaczego nie wykasowałem jej, tylko zostawiłem w edycji, a ona jakimś cudem sama się wysłała… no, ale cóż, widocznie tak miało być. W każdym razie to o to mi chodziło. O zazdrość w ujęciu filozoficznym. Teraz, kiedy tu jesteś, a ja już i tak zdążyłem się skompromitować tymi łzami przedszkolaka, to mi się wydaje jakieś łatwiejsze, ale w nocy byłem pewien, że tego nie wytrzymam. W sensie rozmowy. Dlatego nie wysłałem smsa.

— Kilka godzin wcześniej gadaliśmy przez telefon o Rogalskim i podatkach, a ty miałeś taki wesoły, energiczny głos — zauważyła z żalem Iza. — Byłam pewna, że już wszystko jest dobrze, że nie tylko wyzdrowiałeś z choroby, ale też pokonałeś ten psychiczny kryzys. Że cieszysz się tym, że od poniedziałku wracasz do pracy, i ogólnie że już wszystko jest okej. A potem ten sms… Byłam w szoku. Bo to znaczyło, że udawałeś przede mną.

— Nie do końca — westchnął Majk, odchylając głowę do tyłu na oparcie kanapy i wpatrując się w sufit. — Widzisz, Izulka… to jest tak skomplikowane, że ja nawet nie wiem, jak mam ci to wytłumaczyć. Bardzo chciałem wczoraj z tobą pogadać, po tych dwóch tygodniach outside’u wrócić do normalności i wdrożyć się w bieżące sprawy firmy, ale przede wszystkim usłyszeć twój głos. Wcześniej ciężko by mi było gadać przez telefon przez to rozpieprzone gardło, ale wczoraj uznałem, że czas już zamknąć te smęty i wrócić do żywych, a co los przyniesie, to przyniesie, trudno, weźmie się na klatę. Tylko że łatwo mówić, bo co innego teoria, a co innego zderzenie z rzeczywistością… wystarczyło, że pogadaliśmy trochę o takich zwyczajnych sprawach do załatwienia, a ja, ledwo odłożyłem telefon, znowu się rozpadłem.

— Może to przez to, że za długo siedziałeś tu sam — poddała smutno, mocniej opierając zmęczoną głowę na jego ramieniu. — Za dużo myślałeś, za bardzo się gryzłeś, a tu nagle przyszedł moment, że trzeba było wrócić do starej rutyny, podatków, dostawców i tak dalej… Chociaż dziwne trochę, bo to teoretycznie powinno raczej pomagać. Praca dobrze robi na takie duchowe zgryzoty.

— Zdecydowanie tak. Na to właśnie liczyłem i zresztą dalej liczę. Na to, że jak od jutra wrócę na pokład i z powrotem przejmę ster, szybciej się posklejam w jeden kawałek i dalej już jakoś pójdzie. Nie mam przecież innego wyjścia. Tylko że wczoraj to wyglądało inaczej, wpadłem w czarny dół bez dna i nie wiedziałem, jak mam się z niego wyciągnąć, bo terapia… niestety terapia też ma swoje ograniczenia — westchnął. — A właściwie ma ich coraz więcej.

— Też to zauważyłam — szepnęła Iza. — Wbrew pozorom na początku było jakoś łatwiej.

— Otóż to. Ale nie ma co się dziwić, takie są prawa ewolucji. Gdybym miał teraz wrócić do początku, to jednak wolę być tu, gdzie jestem, nawet jeśli to dużo kosztuje. Tyle że ten mój nieszczęsny pat… ten, o którym od dawna ci opowiadam… rozszerza się niebezpiecznie i obejmuje coraz szersze terytoria, zaczyna mi wiązać ręce praktycznie na każdym polu. Nasza terapia niestety nie jest tu wyjątkiem, chociaż w pewnym sensie i tak nim jest. Bo to, że w ogóle nadal jest możliwa…

Odetchnął mocniej i zamilkł, ściślej obejmując ją ramieniem.

— Dlaczego miałaby być niemożliwa? — zapytała cicho.

Nie odpowiedział, jakby nie usłyszał pytania, ona zaś nie nalegała, sama walcząc z coraz silniej ogarniającą ją sennością. Zresztą ta odpowiedź i tak nie miała znaczenia, wydarzenia dzisiejszej nocy wyraźnie udowodniły, że terapia była nie tylko możliwa, ale wręcz niezbędna im obojgu jak powietrze do oddychania. Właściwie była chyba jedyną drogą, która mogła dokądkolwiek zaprowadzić. Ją, Izę, zdążyła już zaprowadzić do światła… do prawdy o samej sobie, do odzyskania ludzkiej i kobiecej godności… i przede wszystkim do zrozumienia, czym jest prawdziwa miłość. Tego bez terapii z Majkiem przecież by nie było! A on? Na niego też przecież musi przyjść kolej! Co prawda teraz przechodził wyjątkowo silny kryzys, ale podniesie się z tego, właśnie dzięki terapii będzie mógł łatwiej i szybciej odczuć ulgę, odzyskać równowagę. Ona mu w tym pomoże, zawsze go wysłucha, choćby jego zwierzenia na temat Anabelli kroiły jej serce na kawałki, porozmawia z nim o filozofii, a jeśli trzeba będzie utulić go w płaczu lub postawić twarde warunki jak dziś w przypadku brandy, to i tu zawsze będzie mógł na nią liczyć. Byle tylko nie grał przed nią, nie krył się z tym… Byle dalej jej ufał.

— W piątek był u mnie Pablo — podjął Majk po kilku minutach milczenia. — Wpadł, żeby przywieźć mi zakupy i trochę pogadać. Widział, że jestem w średnim humorze, więc opowiadał mi różne wesołe anegdotki i ogólnie stawał na głowie, żeby mnie rozbawić. Niektóre z jego opowieści były tak zabawne, że zapamiętam je do końca życia… Tak czy inaczej starał się chłopak, a ja to doceniam. Równy z niego druh, stary kumpel na dobre i na złe. Parę razy próbował też mnie podejść, ostro kombinował, jak tu skłonić mnie do zwierzeń — uśmiechnął się pobłażliwie. — Dobrze znam frajera, umie to robić, ale zaliczył skuchę, bo ja na zwierzenia nie byłem gotowy. Jeszcze nie. Zwłaszcza jak wyjechał mi z jedną wybitnie śmieszną anegdotką, która bezpośrednio dotykała sedna sprawy.

Iza milczała. Wspomnienie Pabla i tajemnicy, którą, chcąc nie chcąc, zdradziła mu w wieczór, gdy znaleźli Majka upitego brandy, tknęła ją nagłym niepokojem i odrodziła wyrzuty sumienia. O ile bowiem wcześniej zracjonalizowała sobie to wystarczająco, by nie dręczyć się zbytnio tamtą — niezawinioną przecież — nielojalnością względem niego, o tyle teraz znów poczuła się nieswojo. Czy powinna powiedzieć mu o tym? Co prawda mogła milczeć, Pablo obiecał wszak, że nie da nic po sobie poznać, jednak myśl, że miałaby ukrywać to przed Majkiem, w nieprzyjemny sposób ścisnęła jej serce. Już wystarczyło, że za jego plecami trzymała w tej kwestii sztamę z Lodzią, a i tak to było co innego, niż dzielić taką tajemnicę z Pablem, jak by nie było, jego najlepszym przyjacielem. Czy zatem nie powinna przyznać się od razu? Okazja wszak nadarzała się sama… Bo czy nie większą nielojalnością będzie dalej to ukrywać? A z drugiej strony — jeśli on przez to straci do niej zaufanie? To najcenniejsze dla niej na świecie zaufanie, o którym właśnie dziś, jakby wiedziona przeczuciem, tak explicite rozmyślała…

— Nie powiem, że nie miałbym ochoty pogadać z nim otwarcie — mówił dalej Majk. — Wyczyścić raz na zawsze te wszystkie nasze przemilczenia i niedopowiedzenia z przeszłości, wrócić do czasów, kiedy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. A z drugiej strony boję się, że on będzie chciał mi pomóc i zacznie działać po swojemu, a przez to nieświadomie naruszy moje delikatne status quo, którego tak cholernie boję się stracić… Pablo to równy i łebski gość, ale pewnych spraw nie rozumie i obawiam się, że nigdy nie pojmie ich do końca. Dlatego jeszcze przez jakiś czas muszę przed nim pograć błazna. Swoją drogą, chyba idzie mi to całkiem nieźle, skoro jeszcze nie zorientował się, w czym rzecz — dodał z pobłażaniem. — Bo parę razy zaliczyłem takie wtopy, że gdyby miał odrobinę więcej intuicji, już dawno sam by się wszystkiego domyślił.

Iza zagryzła wargi. Nie, jednak nie mogła dłużej tego przed nim kryć. Lojalność przede wszystkim, w końcu to głównie na lojalności zasadza się zaufanie. Musiała mu powiedzieć.

— On się domyśla — oznajmiła cicho, przymykając oczy, jak człowiek, która rzuca się na oślep w przepaść. — A nawet wie na pewno. Przepraszam cię, Majk…

Urwała, gdyż Majk poruszył się na miejscu i pochylił ku niej, by zajrzeć jej w twarz.

— Słucham?

Odważnie podniosła na niego zaniepokojone oczy. Jego mina wyrażała mieszaninę zdziwienia, niedowierzania i zdezorientowania.

— Przepraszam — powtórzyła ze skruchą. — Pablo pytał mnie… to było wtedy, kiedy upiłeś się brandy i znaleźliśmy cię tutaj nieprzytomnego… pytał, czy znam powody, dla których to zrobiłeś. Od razu domyślił się, że to przez kobietę, właściwie nie zakładał innej opcji… i chciał ustalić, kim ona jest. Miał nadzieję, że może ja coś wiem.

— Pablo wypytywał cię o takie rzeczy? — wyszeptał zaskoczony Majk.

— Tak — pokiwała głową, odwracając wzrok i kryjąc twarz na jego ramieniu. — Ale nie miej mu tego za złe, Michasiu, proszę… i na mnie też się nie gniewaj. Oboje bardzo się wtedy wystraszyliśmy, Pablo chciał ci jakoś pomóc, a ja… ja nie umiałabym mu kłamać w żywe oczy. Kiedy zorientował się, że coś wiem… wybacz, nie udało mi się tego ukryć, sama byłam w totalnej rozsypce, a on mnie tym zaskoczył… Nie wiem, jak to zrobił, ale w pięć minut wyciągnął ze mnie wszystko, co chciał. Zadawał mi tylko pytania, a ja niby nie mówiłam nic, ale… sam wiesz, że czasem milczenie potrafi powiedzieć więcej niż słowa.

— Hmm — mruknął Majk, przeciągając sobie powoli ręką po włosach.

Ta zdawkowa reakcja jeszcze bardziej zaniepokoiła Izę, lecz, choć coraz ciężej było jej artykułować słowa, wiedziała, że skoro zaczęła, musiała to dokończyć.

— To była tylko gra półsłówek — mówiła dalej, nie śmiejąc podnieść na niego wzroku. — Nie padło ani jej imię, ani żadne inne konkretne fakty, ale Pablo jest bardzo inteligentny, więc i tak wszystkiego się domyślił. Na koniec zapytał mnie, czy chodzi o, jak to nazwał, stare demony, a ja nie umiałam skłamać i pokiwałam głową na „tak”. Wybacz mi. O nic więcej już mnie nie pytał, powiedział tylko, że rozumie, i obiecał, że to zostanie między nami. Tak więc… on wie — podsumowała nieco zdławionym głosem. — A ja mogę tylko wyznać moją winę i poprosić cię o przebaczenie, że niechcący byłam nielojalna. Nie chciałam tego, samo tak wyszło… Przepraszam.

Ostatnie słowo wymówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, który z trudem przeszedł jej przez ściśnięte na kamień gardło. Dlaczego on tak milczał? Czy pogniewał się na nią? A jeśli właśnie straciła jego zaufanie? No i Pablo — może jednak nie powinna była nic mówić ze względu na niego? Bo co, jeśli Majk będzie miał mu to za złe i przez nią na wieloletniej przyjaźni obu mężczyzn pojawi się kolejna trudna do usunięcia rysa? A jeśli właśnie popełniła karygodny i niewybaczalny błąd? Jeśli…

Przerwało jej parsknięcie śmiechem Majka. Dźwięk ten tak nie pasował do skrajnie poważnego kontekstu rozmowy, że w pierwszej chwili sądziła, że się przesłyszała. Podniosła głowę i spojrzała na niego zdezorientowana, on zaś roześmiał się już teraz na dobre, rozluźniając uścisk ramion i odchylając głowę na oparciu kanapy.

— Ech, frajer! — prychnął z rozbawieniem. — A niech go… jednak nie doceniłem kunsztu pana mecenasa! Co prawda intuicji to on nadal ma tyle co cielę na łące, ale że sprytny z niego kombinator, to mu trzeba przyznać. No, nie stresuj się, elfiku — dodał ciepło na widok jej bladej, niepewnej miny, znów ogarniając ją ramieniem. — I za nic mnie nie przepraszaj, bo ja się ani trochę nie gniewam. Przeciwnie, w pewnym sensie oddałaś mi przysługę i jestem ci za nią wdzięczny.

— Wdzięczny? — szepnęła z niemrawym zdziwieniem, tak uderzona falą ulgi i nawracającego zmęczenia, że aż pociemniało jej przed oczami. — Za nielojalność?

Nie miała siły zastanawiać się nad jego dziwną reakcją, choć cała ta sytuacja nie była wcale śmieszna. Na pamięć wróciło jej odległe wspomnienie sprzed półtora roku, kiedy po zachlapaniu kawą i tiramisu garnituru Krawczyka była pewna, że szef wyleje ją za to dyscyplinarnie z pracy, a tymczasem on zareagował właśnie tak — niespodziewanym śmiechem, który natychmiast rozładował napiętą atmosferę. Jednak tamte okoliczności były zupełnie inne, dotyczyły w sumie błahej sprawy, nie miały takiego ciężaru gatunkowego… Czyżby więc Majk znowu się zgrywał? Czy to był tylko taki śmiech przez łzy, żeby ukryć zbyt silne emocje? Możliwe. Jednak najważniejsze było to, że nie gniewał się ani na nią, ani na Pabla, bo co do tego, że mówił to szczerze, że miała wątpliwości. Tak dobrze znała każdy ton tego kochanego głosu…

— Nie było w tym żadnej nielojalności, Izula — zapewnił ją łagodnie. — Pablo to przecież nie jest obcy człowiek, a po moim ostatnim wyczynie wcale mu się nie dziwię, że chciał zgłębić temat i jakoś zareagować. Dobry chłopak z niego, bez dwóch zdań. Nie mówiąc już o tym, że w tego rodzaju rozmowie rzeczywiście nie miałaś z nim większych szans. To profesjonalista i urodzony mistrz szermierki słownej, jak się uprze, żeby wydębić z przeciwnika jakieś informacje, to nie ma zmiłuj, wyciśnie delikwenta jak cytrynę. Ja akurat radzę sobie z nim całkiem nieźle, ale to tylko dlatego, że znam go na wylot i wiem, kiedy zaczyna te swoje akrobacje — zaznaczył z pobłażaniem. — A z drugiej strony są sprawy, w których pan mecenas zawsze był i na wieki wieków pozostanie tak niereformowalnym tępakiem, że obawiam się, że nawet Lodzia tu nie pomoże. No, ale mniejsza o to. Tak czy inaczej dziękuję ci, że mi o tym powiedziałaś. Dla mnie właśnie to jest największym dowodem lojalności.

Jego kojące słowa spływały na serce Izy jak miodowy balsam, kołysząc do snu jej zmęczoną głowę, choć nadal dzielnie walczyła ze snem.

— Nie chciałam tego, Majk — zaznaczyła cichutko. — Tak się jakoś stało.

— I dobrze się stało — odparł spokojnie. — Sam bym na to nie wpadł, ale paradoksalnie na ten moment to chyba najlepsze z możliwych rozwiązań. Biorąc pod uwagę ten cały nieszczęsny pat, z którego nie potrafię i nawet nie chcę wyjść… ech, życie i jego czarny humor! — pokręcił głową ze smętnym rozbawieniem. — Potrafi być podłe jak świnia, ale poczucia humoru nie można mu odmówić. Doceniam to, chociaż ostatnio wcale mi nie do śmiechu. Tak czy inaczej nie martw się już tym, aniołku — dodał, mocniej obejmując ją ramieniem. — Ja i tak już chyba do końca życia nie wypłacę ci się za tę terapię… dzisiejszą i nie tylko, ale dzisiejszą szczególnie. Masz niezwykłą umiejętność zjawiania się jak dobry duszek właśnie wtedy, kiedy stary frajer Majk najbardziej cię potrzebuje, a jednocześnie najmniej liczy na cud. To już nie pierwszy raz, Izula… i ty nawet nie masz pojęcia, jakich rzeczy mnie przy tym uczysz! Wiara w cuda to tylko jedna z nich, może wcale nie ta najważniejsza.

Zamilkł i w salonie, skąpanym w coraz intensywniejszym świetle poranka, zapadła cisza. Iza chciała mu coś odpowiedzieć, ale zmęczenie i błogie ciepło rozlewające się po całym ciele skutecznie wiązało jej usta. Niemniej powinna się odezwać… terapia przecież ciągle trwała, a on jej potrzebował.

— Chciałeś porozmawiać o zazdrości — przypomniała mu cichutko, przymykając oczy z policzkiem wtulonym w jego ramię.

Ramię to, ciepłe i delikatnie pachnące wodą kolońską, było jej najpewniejszą i najbezpieczniejszą przystanią, miejscem na ziemi, gdzie czuła się najlepiej, najspokojniej… wymarzonym miejscem do zarzucenia kotwicy snu.

— Chciałem — przyznał z westchnieniem Majk. — Ale teraz, po tej nocnej akcji i doładowaniu baterii elfikową energią, a zwłaszcza po tym, jak wyryczałem się na twoich kolanach jak dzieciak, to już chyba nie ma znaczenia. Zazdrość zawsze jest zazdrością, czyli czymś wrednym i niszczącym bez względu na to, jak filozoficznie na nią nie spojrzymy. Pewne rzeczy można sobie zracjonalizować, doszukać się w nich jasnych barw i przypudrować nadzieją, ale kiedy w środku skręca cię z zazdrości, trudno temu zaradzić racjonalnie. Chyba że ktoś inny weźmie to w swoje ręce. Ktoś najbardziej do tego uprawniony, nawet jeśli sam o tym nie wie.

Jego słowa, choć ze wszystkich resztek sił starała się skupić na ich treści, docierały do świadomości Izy coraz słabiej, jakby z każdym z nich jego głos cichł i oddalał się gdzieś w szarą mgłę. Było jej tak dobrze…

— Z jednej strony wstyd mi, że odstawiłem przed tobą taką szopkę — ciągnął Majk. — Ale z drugiej wcale tego nie żałuję. To było możliwe tylko przy tobie, a zresztą… miałbym się wstydzić ciebie, mojej księżycowej duszyczki? Kogo jak kogo, ale nie ciebie. Tak fajnie mnie nazwałaś, kiedy beczałem… promyczkiem… To zabawne, bo ja też czasami tak cię nazywam w myślach, wiesz? — uśmiechnął się. — Kojarzysz mi się z promykiem księżyca, jesteś przecież nocnym elfem, a odkąd tak trafnie nazwałaś nas księżycoholikami… odkąd razem rozwinęliśmy teorię księżycowych dusz… Powiedz mi, to było u ciebie właśnie takie skojarzenie? Hmm?… Izula?

Pochylił się, by zajrzeć jej w twarz, przez co jej głowa zjechała mu po ramieniu, dopiero teraz wybudzając ją z letargu.

— Przepraszam — wymamrotała niemrawo, podnosząc ją i z trudem rozwierając powieki. — Zdaje się, że przysnęłam… Powtórzysz, co mówiłeś?

Majk podskoczył, a jego oblicze oblekło się wyrazem niepokoju podszytego poczuciem winy.

— A niech to… ale ze mnie idiota!

Odsunął ją od siebie i z poważną miną ujął za oba ramiona, zaglądając jej w twarz, której większa niż zwykle bladość uderzyła go dopiero teraz.

— Mów — zażądał. — Gadaj natychmiast, mały elfie, odkrywaj przede mną bezdenne otchłanie mojego kretyństwa. Przecież ty dzisiaj jeszcze nie spałaś, tak? Iza? Nie spałaś ani minuty, mam rację? Przyjechałaś tu do mnie prosto z roboty? Tak?

Pokiwała głową twierdząco, odgarniając z twarzy zmierzwione włosy.

— Tak — szepnęła. — Wróciłam z nocnej zmiany i jeszcze nie zdążyłam się położyć, kiedy znalazłam twojego smsa, więc…

— No pięknie! — przerwał jej ze zgrozą, natychmiast podrywając się na miejscu. — Że też na to nie wpadłem… noż kretyn, idiota! Mały elf całą dniówkę zapieprzał w firmie, a potem bez chwili snu przyjechał do starego osła na terapię, bo durniowi zachciało się pisać po nocach samowysyłające się smsy. I jeszcze mało traperem po głowie nie oberwała! Iza, dziewczyno! Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? Przecież widzisz, że dzisiaj nie jestem w najlepszej formie umysłowej, jadę co najwyżej na połowie mózgu… Ale dobra, koniec tego, natychmiast idziesz spać! — dodał stanowczo, sięgając na fotel po leżącą tam poduszkę, wyklepując ją i układając w jednym z rogów kanapy. — Biedactwo kochane… To ty ledwo żyjesz, a ja jeszcze ci się pcham ze swoim łbem na kolana, każę się głaskać po włosach… zawracam głowę filozofią… A niech to diabli! Majk, przeklęty debilu! Powinieneś zarobić za to po łbie tym traperem! Chociaż nie, traper to za mało. Pożyczymy od Toma tego jego glana numer mniejszego od kajaka i każemy mu walić cię nim z całej siły po pustym czerepie!

Nadal półprzytomna, przysypiająca na siedząco Iza uśmiechnęła się blado, nie mając siły protestować. Spać… ach, spać! Starała się bardzo, robiła co w jej mocy, żeby nie zasnąć, ale dłużej już nie wytrzyma. Spać… chociaż pół godzinki…

— Nie, to bez sensu — zmienił nagle zdanie Majk, przyglądając się krytycznym wzrokiem ułożonej u wezgłowia kanapy poduszce. — Tu nie będzie ci wygodnie, pójdziesz spać do sypialni. Poczekaj chwilę, zaraz przygotuję ci łóżko. I przyniosę ci tę twoją babciną koszulkę, a jak wcześniej będziesz chciała skorzystać z łazienki, to bardzo proszę… No, minuta! Idę ogarnąć wyrko i zaraz ładujemy tam mojego elfika na porządną sesję zasłużonego snu!

Mówiąc to, podążył pośpiesznie do drzwi, wciąż z dezaprobatą kręcąc głową. Jego głos, którym wciąż mruczał pod nosem jakieś inwektywy skierowane pod własnym adresem, przycichł w głębi mieszkania, a po chwili zza ściany, gdzie znajdowała się sypialnia, dobiegły głuche odgłosy trzaskania drzwiami od szafy i szufladami.

Skuszona wizją pozostania tu jeszcze na kilka godzin Iza ani przez chwilę nie miała zamiaru protestować przeciwko pomysłowi Majka, lecz poddała mu się z ulgą podszytą cichym szczęściem. Tak, zostać tu u niego… pospać chwilę, a potem kontynuować terapię… W odruchu przytomności umysłu pomyślała, że w istocie powinna wstać i pójść do łazienki, aby jakoś przygotować się do snu, jednak widok leżącej tuż obok poduszki zachwiał jej wolą na tyle, że wszystko inne stało się całkowicie obojętne. Tak, zaraz wstanie… pójdzie tam… ale teraz tylko na chwilę przyłoży policzek do tej poduszki… tak na pół minuty, no, może na jedną całą… albo na dwie…

Uporawszy się z przygotowaniem łóżka, Majk wrócił do salonu po zaledwie kilku minutach, niosąc w rękach seledynową koszulę nocną i świeży ręcznik.

— Tu jest ta twoja koszulinka — rzucił energicznie od progu. — Przebierz się i…

Urwał jednak natychmiast i bezradnie opuścił ręce na widok, który roztoczył się przed jego oczami. Na kanapie, przechylona z pozycji siedzącej, w jakiej ją zostawił, z głową opadniętą na poduszkę i rozsypanymi na niej włosami leżała na boku głęboko uśpiona dziewczyna o bledziutkiej ale spokojnej twarzy, pod którą podłożyła sobie jedną rękę. Nogi wciąż miała opuszczone na podłogę, co znaczyło, że zasnęła w niekontrolowany sposób na siedząco, zaś chwytającego za serce obrazu dopełniały jej pogniecione ubrania, w szczególności bluzka u dołu poplamiona jego własnymi, już wyschłymi łzami. Jakaż ona musiała być zmęczona! Ile poświęcenia kosztowało ją to, co dzisiaj dla niego zrobiła!

Wzruszony mężczyzna podszedł cichutko do kanapy, po drodze rzucając na fotel trzymane w rękach rzeczy, i pochylił się nad Izą, której równy oddech świadczył o tym, że zdążyła już zasnąć bardzo mocno. Czy miał ją teraz zbudzić? Wyrwać z pierwszego snu i przenieść do sypialni? Spała tak słodko, tak spokojnie… Nie, to odpadało, wybudzać ją teraz byłoby barbarzyństwem. Należało jedynie, na ile to możliwe, zadbać o jej komfort, o to, by nie było jej zimno i by nie zdrętwiały jej nogi… i żeby słońce, które coraz jaśniej wlewało się przez okno, nie raziło jej w oczy. Uznawszy, że ta ostatnia sprawa była najpilniejsza, Majk wyprostował się, podszedł do okna i powoli, bezszeletnie zaciągnął zasłony tak, by jak najbardziej zaciemnić pomieszczenie.

Następnie, wróciwszy do Izy, znów schylił się nad nią i z najwyższą ostrożnością podłożył ramię pod jej kolana, unosząc jej nogi tak, by spoczęły na kanapie. Dziewczyna westchnęła tylko lekko przy tej operacji i poruszyła się, sama instynktownie układając się w nieco podkulonej pozycji na boku oraz wygodniej wtulając twarz w poduszkę. Nie zbudziła się, a jedynie poprawiła pozycję przez sen, przy czym wysunięta spod policzka dłoń opadła jej bezwładnie na bok tak, że zawisła w powietrzu nad podłogą. Ciemnoszara spódnica, jedna z tych najskromniejszych, które nosiła na co dzień do pracy, podwinęła się nieco zbyt mocno, odsłaniając do połowy udo, po którym na nylonowych rajstopach biegła jaśniejsza linia — było to zgubione oczko zaczynające się od niewielkiego rozdarcia na kolanie. Majk przyglądał się przez dłuższy moment owej dziurze w rajstopach, która niewątpliwie powstała w wyniku dzisiejszej terapii, więc to on był winowajcą… jednak bynajmniej nie to skupiało teraz jego uwagę. Bo jakże chętnie sprawdziłby, dokąd sięgało to oczko uciekające wzdłuż linii zgrabnego uda i znikające pod spódnicą…

Stop, dość tych myśli godnych jaskiniowca! Wszak to, że ta anielska istota spała tu teraz w takich warunkach, w pomiętych ubraniach i podartych rajstopach, to była jego wina, a on, zamiast zadbać o to, by nie zmarzła, wgapiał się jak sroka w kość w jej obnażone do połowy udo. Swoją drogą miała takie piękne nogi… Już dawno to zauważył, jednak rzadko miał okazję przekonać się o tym naocznie z tak bliska, ogarnąć jednym spojrzeniem tę idealną linię biegnącą od czubka stóp aż tam… do brzegu podwiniętej spódnicy, pod którą owa linia znikała. Znikała — i co z tego? Od czego była męska wyobraźnia?… Ech, głupek. Wystarczy już tego dobrego.

Niezadowolony z siebie lecz jednocześnie zbyt oczarowany, by mieć sobie za złe tę kolejną chwilę słabości, Majk zagryzł wargi, siłą woli oderwał wzrok od kuszącego miejsca i sięgnąwszy na fotel po kołdrę, troskliwie okrył dziewczynę aż po samą brodę, starając się zrobić to na tyle ostrożnie, by nie wybudzić jej z pierwszego, najcenniejszego snu. Następnie przykucnął przy niej na wysokości poduszki, wyciągnął dłoń i delikatnym gestem odgarnął jej z twarzy opadający na nią kosmyk poplątanych włosów. W panującym teraz w salonie półmroku jej policzki wydawały się jeszcze bledsze niż wcześniej, a jej rysy, z falbanką rzęs na zamkniętym powiekach, tak zjawiskowe, że aż zapierało mu dech.

Elfik… mały dobry duszek z twarzą nocnej rusałki, ciałem bogini ukrytym pod skromnym strojem i sercem anioła, który zstąpił na ziemię, by ratować takich frajerów jak on. Gdyby wiedziała, jak wielką moc nosiła w sobie! I gdyby on mógł powiedzieć jej otwarcie, jak wiele dziś dla niego zrobiła, z jakiego bagna wyciągnęła go, tak po prostu stając w drzwiach… Właśnie dziś, tej nocy, kiedy najbardziej szarpany piekącą zazdrością, tak doszczętnie zdruzgotany własną bezradnością, nie wiedział już, gdzie się podziać i co ze sobą zrobić, żeby chociaż odrobinę ukoić ten potworny ból. Przyszła właśnie wtedy — jak zwykle czytając w jego myślach, czyniąc w jego życiu kolejny mały cud, w ułamku sekundy przywracając go do życia, w wygasłym, spopielałym palenisku wzniecając kolejne zbawcze iskierki nadziei. A to wszystko działo się tak zwyczajnie, tak po prostu, jak gdyby nigdy nic. Znów była blisko, leżała na kanapie w jego salonie, uśpiona jak dziecko, tak naturalnie, jakby tutaj od zawsze i na zawsze było jej miejsce. Tu, w tym domu. Nie w willi pod wierzbami. Tu i przy nim.

W oczach mężczyzny po raz drugi już tego dnia zaszkliły się łzy. Co się z nim działo? Czyżby już na stałe miał zamienić się w mięczaka i mazgaja, w żałosną galaretę? Nie… to tylko przy niej, przy niej jednej na świecie. Bo tylko ona poruszała w nim owe najgłębiej ukryte struny, które w Pablu, tym racjonalnym, zawsze opanowanym Pablu, poruszała jego żona-gwiazdeczka o uroczym spojrzeniu w kolorze niezapominajek. Z brązowych oczu Izy emanowało podobne światło jak z oczu Lodzi, ów wewnętrzny blask bijący z głębin godnej uwielbienia kobiecej duszy, a jednak było w nich coś jeszcze… coś więcej… coś, czego nie potrafił odczytać chyba nikt inny oprócz niego, bo należało do wymiaru metafizycznego, w który zresztą on sam wszedł swego czasu tylko i wyłącznie dzięki niej.

Jego przewodniczka po księżycowych bezdrożach metafizyki… terapeutka cierpiącej duszy… sanitariuszka złamanego serca, które tak szybko podniosła z popiołów i posklejała swymi małymi paluszkami… Posklejała je wszak tylko po to, by samej wziąć je w posiadanie, a właściwie odebrać swoją własność — albowiem to serce od zawsze do niej należało, on zaś musiał być doprawdy ślepym idiotą, żeby nie zrozumieć tego natychmiast, od razu w pierwszej sekundzie, kiedy ją zobaczył.

Odgarnąwszy jej włosy tak, by nie opadały jej na twarz i nie łaskotały w policzek, Majk zerknął na jej zwisającą bezwładnie z kanapy dłoń — tę samą, która dziś tak cudownie gładziła go po włosach, wlewając w niego nowe zdroje życia. Z obawy, by nie zdrętwiała jej w tej pozycji, delikatnie ujął ją w obie swoje ręce, po czym, przycisnąwszy na długą chwilę usta do jej palców, ułożył ją troskliwym gestem na poduszce, tuż obok wtulonego w nią policzka.

Czy to, że tu była, to nie był cud? Cichy cud niedzielnego poranka, takiego jakich wiele, lecz dzięki niej tak niezwykłego, że niemal baśniowego. Spała tak spokojnie… nie u boku tamtego, lecz tutaj, u niego, a właściwie u siebie, bo to przecież ona była panią tego domu. Została nią już dawno, tamtej przełomowej nocy, kiedy on na własnych rękach wniósł ją tutaj w asyście Chudego, upojoną brandy, którą wypiła wówczas za niego, aby go ratować. Dopiero później dotarło do niego, że wniósł ją wówczas w swoje progi niczym zaślubioną żonę i od tamtej pory nieustannie czuł w tych ścianach jej obecność, zawsze, nawet kiedy fizycznie jej tu nie było. Żadna inna kobieta nigdy nie miała prawa przebywać tu na takich zasadach jak ona, z własnym grzebieniem, koszulą nocną i szczoteczką do zębów, które stały się częścią tego domu w tak samo naturalny i oczywisty sposób jak ten, w który ona, przypłynąwszy do niego na fali codzienności, stała się nieodłączną częścią jego życia. Na zawsze i bez względu na to, co będzie dalej. Nawet jeśli miała inne plany — z tamtym.

No tak… tamten. Tak trudno było o nim zapomnieć. Cholerny młody bałwan z Korytkowa. Fuksiarz, którego czyste serce Izy pokochało przed laty i wciąż wiernie trwało przy swym pierwszym wyborze, zaś on, Majk, jeśli chciał zachować jej przyjaźń, musiał ten wybór uszanować. To nadal bolało do granic wytrzymałości, ale jednak po wydarzeniach dzisiejszej nocy jakoś tak… jakby nieco mniej. Bo przecież tamten bałwan nie miał i nigdy nie będzie mieć jej całej tylko dla siebie! Wprawdzie nie wiedział o tym, nie mógł wiedzieć, może nawet sama Iza nie zdawała sobie z tego sprawy, jednak dziś — świadomie czy (raczej) nieświadomie — udowodniła to ponad wszelką wątpliwość. Po tym, jak przyjechała tu, do niego, w samym środku nocy, w trybie szalonej terapii łączącej metafizyczną nicią ich dusze, nie było już w tej kwestii dyskusji.

Nie. Ona nigdy nie będzie w stu procentach należeć do bałwana. Ten zresztą pewnie i tak jej nie uszanuje, prędzej czy później pokaże swoje prawdziwe oblicze i poturbuje jej kruche elfikowe skrzydełka. Gdyby dało się ją przed tym ochronić… ale cóż, w tej sprawie musiała decydować sama. Tak czy inaczej bałwan nigdy nie zagarnie jej do końca. Owszem, mógł mieć jej serce i ciało, miał je zresztą już kiedyś, przed laty, a ostatnio znów w hotelowym pokoju czterdzieści osiem… ale to i tak nie miało znaczenia, bo nigdy nie posiądzie w pełni jej duszy! Dusza Izy, przynajmniej w połowie, tej księżycowej połowie, należała do niego! Nie do bałwana, ale do niego, który na mocy ich metafizycznego, duchowego porozumienia odnalazł w niej swoją wyśnioną Anabellę… Czy to naprawdę było tak mało?

Majk westchnął bezgłośnie i pokręcił głową. Mało. Jednak mało. Z jednej strony dużo, cały jego świat, ale z drugiej… to przecież nadal były tylko okruszki. Ta uroczo śpiąca na jego kanapie istota przyjechała tu, bo akurat miała czas, którego nie zabrał jej Misiek. Pewnie nie było go teraz w Lublinie, jako że rozwijał swoje interesy na Podlasiu i budował dla niej willę pod wierzbami, a tutaj wpadał tylko od czasu do czasu, między innymi na upojne hotelowe spotkania. Tak zresztą będzie dalej, jeszcze jakiś czas, dopóki… dopóki nie zabierze jej stąd na zawsze… dopóki nie wywiezie tam, żeby… Ech, to będzie takie ciężkie, tak cholernie trudne do zniesienia! Lecz cyganka przecież wiedziała, co mówi, musiała wiedzieć! I anioł stróż… Oboje powiedzieli mu wszak to samo. Musiał zaufać elfikowej intuicji, poddać się jej konsekwentnie wbrew rozumowi, wbrew krwawiącemu sercu, wbrew rozbitemu na miazgę poczuciu własnej wartości. Musiał wytrzymać. Może to było głupie i naiwne, ale wierzył tamtym dwojgu i będzie im wierzył do samego końca. Wytrzyma. Przynajmniej tak długo, jak długo będzie miała prawo żyć nadzieja.

Tak czy owak po dzisiejszej terapii będzie już trochę inaczej. Nadal ciężko, ale jednak odrobinę lżej, jako że jej niespodziewana obecność i dotyk dłoni dodały mu sił, które, jak czuł, nie wyczerpią się tak szybko. Byleby tylko nie opowiadała mu o tamtym — a przynajmniej jeszcze nie teraz. Po tym, co widział na własne oczy, oraz tym, co zaraportował mu Pablo, nie chciał wiedzieć już nic więcej, nie chciał znać szczegółów, a zwłaszcza słyszeć ich z jej ust. Wprawdzie za jakiś czas to będzie nieuniknione, wszak nie da się od tego uciekać w nieskończoność, ale to będzie potem… jeszcze nie dziś, ani nie jutro. Na razie musiał mieć czas, żeby jakoś to przetrawić, zbudować szczelną maskę, pod którą będzie mógł się skryć na taką okoliczność. Na ten moment wciąż jeszcze nie był na to gotowy.

Tymczasem niech to najdroższe stworzonko spokojnie sobie śpi. Niech odpoczywa po zakończonej przynajmniej chwilowym sukcesem misji ratowania jego życia. Podjęła się jej z takim poświęceniem, wcześniej aż do końca nocnej zmiany pracując w firmie, w której na dwa tygodnie jego choroby tak ofiarnie przejęła pełne sterowanie. Gdyby mógł odwdzięczyć się jej za to tak, jak na to zasługiwała… gdyby zechciała przyjąć od niego to, co tak bardzo pragnął jej dać…

— Śpij, kochanie — szepnął, podnosząc się z pozycji w kucki i ostrożnie poprawiając na jej ramieniu lekko zsuwającą się kołdrę. — Śpij, mój księżycowy promyczku… moja mała czarodziejko z krainy elfów…

Schyliwszy się nad nią raz jeszcze, przylgnął ustami do jej włosów tuż przy skroni, po czym wyprostował się i cichutko, na palcach opuścił salon, przymykając za sobą drzwi. Na elektronicznym zegarze zawieszonym nad lustrem w przedpokoju wyświetlała się godzina szósta czterdzieści dziewięć.


Biaława mgła spowija dąb na wzgórzu, osnuwa go na tle budzącego się brzasku tak gęsto, że ledwie widać zarys jego dolnych gałęzi. Wilgotna od porannej rosy albo nocnej mżawki trawa ugina się pod stopami, gubiąc perełki kropel wody, które, rozbijane i strącane ze źdźbeł, umykają na boki i wsiąkają w mokrą ziemię. Jest cicho… tak cicho, że słychać bicie własnego serca… Ziemia pachnie wilgocią, ziołami… i apetycznie podsmażaną wędliną, dokładnie taką, jakiej potrzeba, by powstała przepyszna jajecznica.

Mmm… jajecznica! Niezrównana jajecznica à la Majk! Czy to jej się tylko śniło? Ach, to możliwe, była przecież taka głodna! Choć znajdowała się jeszcze na pograniczy jawy i snu, wyraźnie czuła skurcze i burczenie w pustym żołądku. Nie otwierając jeszcze oczu, skupiła się na ustaleniu prawdopodobnego punktu czasoprzestrzeni, w którym ostatnio coś jadła. Hmm… pożegnalny obiad z Kacprem i panem Stanisławem, to na pewno… potem tylko lekka kawa, którą zrobiła dla niej Wiktoria, by zdołała dotrzymać do końca nocnej zmiany w Anabelli… A potem? Potem był sms od Majka i terapia, podczas której pili miętę… o, właśnie! Terapia! Przecież była u niego w domu, przegadali kilka godzin, a potem chyba zasnęła, zanim zdążyła wstać i pójść do łazienki… A zatem… czy to znaczyło, że nadal była u niego? I że ta jajecznica to wcale nie był sen?

Ostrożnie, z lekkim niepokojem, jakby bojąc się rozczarować, uchyliła powieki i natychmiast uśmiechnęła się na widok obrazu z pomarańczowym kwiatem na przeciwległej ścianie. Tak, wciąż była u Majka… leżała w jego tonącym w półmroku salonie, na tej samej poduszce, na której tak szybko urwał jej się film. Nadal była we wczorajszych ubraniach, teraz już chyba pogniecionych jak nieszczęście, za to przykryta kołdrą… a on? A on ewidentnie pichcił coś w kuchni! Teraz już nie tylko rozpoznawała zapach podsmażanej wędliny zmieszany z innym, równie przyjemnym i przypominającym zapach ciasta, ale również doskonale słyszała jego krzątaninę i cichy szczęk naczyń dobiegający zza przymkniętych drzwi. Która to już była godzina?

Pytanie to, ledwo zwerbalizowała je w myśli, poderwało ją natychmiast na łóżku. Nie miała jednak przy sobie zegarka ani telefonu, jako że torebkę zostawiła w przedpokoju, a w salonie nie było zegara. Żeby sprawdzić godzinę, trzeba było zajrzeć właśnie do przedpokoju… o tak, koniecznie, i to jak najszybciej! Musiała przecież wiedzieć, ile ma czasu, żeby nie spóźnić się na popołudniową zmianę w pracy! Do tego rano miała jeszcze iść do kościoła, a tymczasem, sądząc po barwie światła sączącego się przez zaciągnięte zasłony, musiało być już potwornie późno!

Zerwawszy się z kanapy, szybko poskładała pościel i odłożyła ją na fotel, po czym obiema dłońmi, na ile mogła, rozprostowała na sobie pogniecione ubrania i na palcach udała się do drzwi. Choć uchyliła je bardzo cichutko, zerkając w pierwszej kolejności na zegar w przedpokoju, który — ku jej przerażeniu — wskazywał już godzinę trzynastą czterdzieści dwie, Majk wychwycił to natychmiast, gdyż jego postać z rozczochraną czupryną w tej samej sekundzie wychyliła się zza framugi drzwi do kuchni.

— O, wstałaś już! — ucieszył się, czym prędzej odkładając na bok jakieś naczynie i wychodząc ku niej do przepokoju.

Uwadze Izy nie umknął fakt, że był teraz gładko ogolony, co jeszcze bardziej wyeksponowało zaobserwowaną już w nocy pochorobową szczupłość jego policzków, zmienił też koszulkę z czarnej na jasnobeżową, z poprzedniego ubioru zostawiając na sobie tylko te same co wcześniej granatowe dżinsy. Niemniej, pomimo tej nienaturalnej szczupłości, której widok znów ścisnął ją za serce, zdawał się być w bardzo dobrym humorze, wręcz tryskał energią i tym razem — jak czujnie oceniła po uśmiechu, który rozświetlał nie tylko jego twarz, ale i oczy — chyba tego nie udawał.

— Już? — powtórzyła ze zgrozą, wymownym gestem wskazując mu na zegar. — Przespałam chyba z sześć godzin!

Majk przyglądał się z uśmiechem jej wciąż zaspanej twarzy i splątanym włosom, z jednej strony mocniej zwichrzonym niż z drugiej, co tworzyło zabawny acz uroczy efekt.

— Sześć — zgodził się. — A powinnaś co najmniej osiem, żeby nadrobić straty. Ale spoko, na początek dobre i to, a ja już właściwie wyrobiłem się z obiadem, a nawet z deserem. No, jak się spało, elfiku? — zagadnął z troską. — Pewnie niewygodnie? Nie zdążyłem zapakować cię do sypialni, zanim ruszyłem palcem, odjechałaś ekspresem prosto w krainę Morfeusza, a ja nie miałem serca budzić cię i przenosić.

— Spało mi się super — zapewniła go, znów z niepokojem zerkając na zegar. — Chyba aż za dobrze, bo mam wrażenie, że dopiero co zasnęłam, a tu już tyle czasu minęło…

— Minęło tyle, ile trzeba. Zaraz będzie obiad, co prawda nic nadzwyczajnego, tylko jajecznica na boczku, bo to akurat miałem pod ręką w lodówce, ale za to na deser piekę dla ciebie moje sztandarowe ciasteczka z migdałami i syropem klonowym. Hm? Co ty na to? Jedna blacha już jest, teraz piecze się druga, będziesz musiała koniecznie skosztować. Ale to potem — zaznaczył, ujmując ją pod ramię i pociągając w stronę wejścia do sypialni. — Teraz chodź tutaj, pokażę ci, jakie ciuchy na zmianę ci wyczarowałem, bo przecież musisz się przebrać, jesteś cała wygnieciona. Co prawda nie mam tu wielkiego składu damskiej konfekcji, ale jak zwykle wybuszowałem parę rzeczy na półce babci Irenki.

— Ach! — parsknęła śmiechem Iza, posłusznie dając mu się prowadzić, gdzie chciał. — Nie wygłupiaj się, zostaw babcine ciuchy w spokoju, ja przecież nie muszę się przebierać.

— Oczywiście, że musisz — odparł stanowczo. — Co byłby ze mnie za gospodarz, gdybym nie zadbał o komfort mojego gościa? W nocy już wystarczająco się zbłaźniłem, nie dość, że wykończyłem cię, jakbym przepuścił przez magiel, a wcześniej mało nie utłukłem traperem, to jeszcze pogniotłem i obsmarkałem ci bluzkę. Koniec tego pasma nieszczęść, teraz muszę się zrehabilitować. Zaraz pójdziesz pod prysznic, odświeżysz się i przebierzesz w coś czystego, jak chcesz, możesz nawet umyć włosy, a ja w tym czasie podam do stołu.

— Ale, Majk… — zaprotestowała, zatrzymując się w progu sypialni. — Zjeść coś, to owszem, zjem bardzo chętnie, bo jestem już strasznie głodna, ale kąpać się, przebierać? To już zrobię u siebie w domu przed wyjściem do pracy.

— Do jakiej pracy? — spojrzał na nią jak na ufoludka. — Chyba żartujesz. Nie idziesz dzisiaj do żadnej pracy, wybij to sobie z głowy.

— Ale… jak to? — zdumiała się. — Przecież ktoś musi…

— Do firmy dzisiaj jadę ja — oznajmił jej spokojnie. — Dość już tego byczenia się na chacie, po obiedzie odwiozę cię do domu, a sam ruszam do roboty. Zrobię frajerom w firmie niespodziewany nalot, koniec tych luzów, szef wraca! — zaśmiał się z satysfakcją. — A ty dzisiaj odpoczywasz. I ani słowa dyskusji, to jest polecenie służbowe.

— Ale przecież ty miałeś jeszcze dzisiaj zostać w domu — przypomniała mu Iza. — Lekarz powiedział, że…

— Nie ma znaczenia, co powiedział lekarz. Antybiotyk skończyłem, o ósmej wziąłem ostatnią tabletkę, wystarczy już tego przedstawienia. Jestem zdrowy, czuję się dobrze i wracam do roboty, dzisiaj czy jutro, jaka to różnica? No już, Izula, bez gadania. Musisz się przebrać, zobacz, nawet rajstopy masz podarte — wskazał na jej kolano, gdzie Iza w istocie dopiero teraz zauważyła efektowne rozdarcie. — Widzisz? Tak się kończy nocna terapia ze starszym bratem frajerem. Dobra, zerknij sobie na to — poprowadził ją do jednego z foteli, na którym leżał ułożony stos staromodnych ubrań — i wybierz sobie, co ci się najbardziej spodoba. Może to nie jest ostatni krzyk mody, ale awaryjnie da się założyć, a rozmiar babci, jak już kiedyś ustaliliśmy, powinien na ciebie pasować.

Iza pokręciła głową, jednak bez protestu podeszła we wskazane miejsce, raz jeszcze zerkając na dziurę w swych rajstopach, które w istocie wyglądały niezbyt reprezentacyjnie.

— Tu masz wszystko, łącznie z bielizną — mówił dalej Majk. — I bez skrupułów, babcia się nie pogniewa, o to się nie martw. Swoją drogą sprawę zielonej koszulinki nocnej załatwiłem już z nią definitywnie dwa miesiące temu — zaznaczył, mrugając do niej porozumiewawczo. — Nic nie mówiłem, bo nie było okazji, ale wykupiłem ją od niej za niewygórowaną cenę towarzyszenia jej co niedziela w kościele do końca roku kalendarzowego. Czyli jeszcze trzy miesiące. Dzisiaj akurat jestem zwolniony z powodu choroby, ale kilka tygodni już zdążyłem zaliczyć na poczet umowy, a od przyszłego kontynuujemy. Taki babcia-negocjatorka postawiła warunek, a ja nie mogłem się nie zgodzić.

— Ach… naprawdę? — Iza spojrzała na niego z mieszaniną rozbawienia i niedowierzania. — Babcia nawraca cię na chodzenie do kościoła za cenę zielonej koszuli nocnej?

— Mhm — pokiwał głową z powagą. — Jak widzisz, moja babcia ma wybitny talent do biznesu, może nawet coś z tego odziedziczyłem po niej? Niewykluczone, chociaż i tak nie dorastam jej do pięt. W każdym razie przeprowadziliśmy twarde negocjacje zakończone obustronną ugodą. Najlepsze jest to, że ja póki co nie przyznałem się, po co mi ta koszulka, a babcia aż kipi z ciekawości! — zaśmiał się. — Cóż, trudno, miała do dyspozycji tylko jeden warunek. Mogła kazać mi ujawnić przeznaczenie fanta, ale wybrała ten kościół, no to niech jej będzie. Umowa to umowa!

— Ale z ciebie wariat — pokręciła głową Iza, w duchu szczerze wzruszona myślą o tych żartobliwych negocjacjach. — Ty się wygłupiasz, a potem, jak przez przypadek się wyda, kto regularnie używa tej koszuli, wszystko będzie na mnie? Wprawdzie nie znam twojej babci, ale zaocznie już zdążyłam ją polubić i nie chciałabym jej podpaść.

— Nie martw się, nie ma takiej opcji — zapewnił ją wesoło. — Zielona koszulka już jest twoja, chociaż oczywiście zostaje u mnie, żeby zawsze być do dyspozycji na niespodziewane okazje. Dzisiaj co prawda już przepadło, zasnęłaś, zanim zdążyłaś się w nią przebrać, ale za to masz tu całą górę innych fatałaszków. Wybieraj, elfiku. Jak trzeba będzie, wykupię je dla ciebie wszystkie po kolei!

— Ech… no dobrze — poddała się z rozbawieniem, siadając na brzegu fotela, by przejrzeć ubrania. — Skoro tak mówisz, to niech będzie, szefie. Tyle że to może oznaczać kolejny rok chodzenia z babcią do kościoła. Jak ty to przeżyjesz?

— Przeżyję bez problemu — odparł, przysiadając na drugim fotelu i uważnie obserwując jej działania, jakby szczerze ciekawiło go, co wybierze. — Zwłaszcza że, jak na razie, wynikają z tego same korzyści. Zobacz, tu masz całkiem fajną kieckę — dodał, wskazując na ciemnobeżową satynową sukienkę o eleganckim kroju. — Nie jest taka kaszaniasta jak tamta fioletowa, nawet kolor prawie twój… hmm? Jak ci się podoba?

— Zobaczmy — uśmiechnęła się Iza, rozwijając sukienkę i przyglądając się jej z zastanowieniem. — No, no… ty wiesz, że masz rację? Krój trochę dziwny, ale w sumie fajny. Naprawdę w porządku sukienka. Serio mogę się w nią ubrać?

— A co ja mówiłem? — wzruszył ramionami Majk. — Wybierasz, co chcesz. Dobierz sobie też do tego jakieś rajstopy i… Cholera jasna! — pociągnął mocniej nosem i zerwał się nagle, rzucając się do drzwi. — A niech to szlag! Ciastka!!!

W istocie w tym momencie płynący z kuchni delikatny zapach spalenizny dosięgnął również nozdrzy Izy, która, poruszona wyrzutami sumienia, że odciągnęła uwagę Majka od piekących się ciastek, czym prędzej odłożyła sukienkę na bok, zerwała się i pobiegła za nim. On w międzyczasie zdążył już dobiec do piekarnika i wyciągał właśnie z niego blachę z czarnymi resztkami ciasteczek migdałowych buchającymi obłokami sinego dymu, które w mgnieniu oka osnuły całą kuchnię.

— A niech to diabli, kompletnie się zjarały! — oznajmił, odstawiając blachę na ruszt kuchenki gazowej i czym prędzej otwierając na oścież okno. — Co za debil ze mnie. Całe szczęście, że mamy jeszcze te pierwsze… Uważaj, Izula, nie dotykaj tego, gorące jak cholera! Żebyś się nie poparzyła!

— Bez obaw, szefie — odparła uspokajająco, sięgając po najbliżej stojącą brudną miskę i dwa widelce. — Trzeba szybko zdjąć je z blachy, żeby się dalej nie paliły.

Mówiąc to, zajęła się zwinnym podważaniem i odrywaniem od blachy spalonych na węgiel ciasteczek, zrzucając je do naczynia przy pomocy widelców, którymi posługiwała się niczym chińskimi pałeczkami. Majk tymczasem, psiocząc pod nosem, na czym świat stoi, chwycił za ścierkę do talerzy i zabrał się za energiczne wywiewanie nią za okno kłębiącego się w całym pomieszczeniu dymu. Po kilku minutach skoordynowanych wysiłków sytuacja wreszcie została opanowana, spalone ciasteczka wylądowały w śmietniku, a zadymienie kuchni ustąpiło, pozostawiając po sobie tylko lekki swąd spalenizny. Iza i Majk spojrzeli po sobie i — podobnie jak po nocnym zamieszaniu z butem w przedpokoju — zgodnie prychnęli śmiechem.

— Brawa dla pana kucharza-cukiernika — stwierdził z humorem Majk, wstawiając na gaz patelnię z podsmażoną wędliną. — Dobrze, że zjarałem tylko ciastka, obiad na szczęście ocalał. Dzięki, Izulka, dam już sobie radę — dodał ciepło. — Biegnij ogarniać swoje ciuszki i zaraz siadamy do stołu, przecież ty musisz być już potwornie głodna!


— Przepyszne, szefie — powiedziała Iza, sięgając na talerz po kolejne ciasteczko migdałowe z ocalałej pierwszej serii. — Jajecznica jak zwykle boska, ale te ciasteczka to po prostu mistrzowstwo. Wybacz, że nie powstrzymam się i wezmę jeszcze jedno… albo nawet dwa!

— Możesz zjeść wszystkie — zapewnił ją wesoło Majk, kończąc swoje ciastko i zapijając je herbatą, którą przygotowali sobie do obiadu. — Upiekłem je przecież specjalnie dla ciebie. Co prawda połowę shajcowałem jak kretyn, ale tych i tak jest sporo, więc resztę zabierzesz sobie do domu jako podwieczorek.

— Okej, nie odmówię — uśmiechnęła się, odgryzając kęs ciasteczka i z błogością przymykając oczy. — Mmm, pycha! Jeszcze w połączeniu z tą herbatą… poezja smaku! Byłam już naprawdę głodna jak wilk, jak to mówi Kacper. Noo… dzisiaj wyjątkowo dobrze rozumiem, co ten żarłok ma na myśli, kiedy tak gada!

Roześmiali się oboje. Ubrana w ciemnobeżową sukienkę babci Majka, która leżała na niej doskonale, z równo uczesanymi włosami i ożywioną, wypoczętą twarzą, która nie straszyła już widmową bladością, Iza wyglądała zupełnie inaczej niż w nocy, jakby promieniowała od środka niespożytą energią. Ten sam efekt można było zaobserwować również w wyglądzie jej towarzysza, który, podając do stołu, tryskał werwą i po swojemu sypał żartami, co jeszcze kilka godzin wcześniej trudno byłoby sobie nawet wyobrazić.

Iza, której uwadze nie umknęła ta pozytywna metamorfoza, z radością w sercu obserwowała spod oka każdy jego gest świadczący o powracających siłach ducha, tym bardziej że była pewna, iż nie błaznował przed nią, ale naprawdę był w dobrym humorze. Widziała to w jego szczerze roześmianych oczach, odgadywała w sposobie, w jaki się poruszał, a nawet w tembrze głosu, którego każdą nutę znała na pamięć jak ukochaną symfonię.

„Jednak terapia zadziałała” — myślała uszczęśliwiona, wpatrując się w wydymaną wiatrem firankę, gdyż po spaleniu ciastek Majk dla przewietrzenia mieszkania otworzył na oścież również okno balkonowe w salonie. — „Z opóźnieniem bo z opóźnieniem, ale zadziałała, znowu jesteś dawnym sobą, promyczku… No i ten pomysł, żebyś już dzisiaj wrócił do pracy, chyba też jest niegłupi, to ci dobrze zrobi. Mam tylko nadzieję, że się nie przemęczysz.”

— Jesteś pewien, że chcesz dzisiaj przejąć za mnie zmianę? — zapytała na wszelki wypadek. — Może jednak pojadę z tobą? Wyspałam się już i mogę działać, poszłabym tylko najpierw na jakąś wieczorną mszę. O osiemnastej jest u Świętego Pawła, zwykle chodzę na dwunastą, ale dzisiaj wyjątkowo pójdę na wieczorną. W ten sposób o dziewiętnastej będę wolna i mogę spokojnie stanąć z tobą na nocną zmianę.

— Nie, Izula — pokręcił głową Majk. — Wolałbym, żebyś dzisiaj odpoczęła i zregenerowała siły. Do kościoła oczywiście cię podwiozę, ale potem masz zakaz pojawiania się w firmie aż do jutra, rozumiemy się?

— Skoro tak każesz… — westchnęła bez przekonania.

— Tak każę — potwierdził stanowczo. — I w ogóle od października muszę pomyśleć o tym, jak w jakiś systemowy sposób odciążyć cię w obowiązkach. Za parę dni zaczynasz przecież zajęcia na uczelni, nie chciałbym, żebyś z mojej winy znowu zasypiała na siedząco.

— E, nie przesadzaj — pokręciła głową. — Dzisiaj to była przecież awaryjna sytuacja.

— Owszem, awaryjna — zgodził się. — Ale ostatnio w ogóle jesteś przemęczona, masz milion spraw na głowie, nie tylko u mnie w firmie. A przecież u mnie ciągniesz pełny etat i to z naddatkiem, już któryś raz cała odpowiedzialność za stan i kurs łajby spadła na ciebie. Myślisz, że nie wiem, ile to kosztuje wysiłku i nerwów? Jak tak dalej pójdzie, sumienie zeżre mnie z kopytami, bo co z tego, że mogę zapłacić ci potrójnie? Pieniądze zniszczonego zdrowia nie odkupią.

Iza uśmiechnęła się, odstawiając pusty kubek po herbacie na stół.

— Na razie to raczej ty zniszczyłeś sobie zdrowie — zauważyła z przekorą. — Ja i tak trzymam się nieźle, a że dzisiaj padłam, to jeszcze nic nie znaczy. No, ale dobrze, szefie, nie będę się z tobą kłócić. Każesz mi dzisiaj zostać w domu, to zostanę, zwłaszcza że jutro na dziesiątą jadę do Krawczyka. A właśnie, będę mogła wziąć samochód? — przypomniała sobie. — Wpadłabym po niego rano, koło dziewiątej trzydzieści. Tymek ma być od ósmej, jedzie z tym swoim Jackiem po dostawę.

Majk natychmiast spoważniał.

— Do Krawczyka — mruknął, zagryzając wargi. — Serio to już jutro? Cholera, zapomniałem o tym kompletnie, jakoś dziwnie szybko poleciał mi ten czas. Oczywiście, że możesz wziąć samochód, elfiku — dodał ciepło, podnosząc na nią uważny wzrok. — Tylko proszę, pamiętaj… bądź ostrożna i daj znać, jak sprawy stoją. Przez cały czas bądź pod telefonem.

— Będę — pokiwała głową. — Ale nie martw się o mnie, naprawdę nic mi nie grozi. Powiedz mi lepiej, na kiedy planujesz ten Dzień Francuski? — zmieniła zgrabnie temat, widząc, że wzmianka o Krawczyku znowu go przygnębiła. — We wrześniu już przepadło, trzeba by zacząć w październiku, ale zastanawiam się nad datą. Mówiłeś o każdej ostatniej sobocie miesiąca, tylko że akurat w październiku ostatnia sobota wypada trzydziestego pierwszego, tuż przed Wszystkich Świętych, a ja bym chciała wtedy pojechać do siostry i…

— Oczywiście, Iza — przerwał jej szybko Majk, a jego mina jeszcze bardziej sposępniała. — W październiku przeniesiemy to na przedostatnią sobotę, nie ma problemu. To zresztą ty ustalasz warunki.

— Tak, ale zawsze w porozumieniu z naczelnikiem — zaznaczyła, zerkając z niepokojem na jego nachmurzoną minę. — A muszę wiedzieć już teraz, żeby zacząć przygotowania, zwłaszcza że trzeba by pomyśleć o jakiejś reklamie. Majk? Wszystko w porządku? — dodała ostrożnie. — Jeśli nie chcesz, nie musimy tego robić wcale.

W obawie, by wątek związany z językiem francuskim znów nie odrodził w nim smutnych skojarzeń, zastanawiała się, jak z tego wybrnąć, w duchu żałując, że w ogóle zaczynała temat. Co prawda z punktu logistycznego był to temat pilny, ale mógł przecież poczekać przynajmniej do jutra, dzisiaj efekty terapii były jeszcze takie świeże… czy naprawdę tak od razu musiała je psuć? Niby chciała dobrze, jej zamiarem było przecież odwiedzenie go od myśli o Krawczyku, ale chyba wyszło jeszcze gorzej — dokładnie jak w przysłowiu o deszczu i rynnie. Majk jednak zareagował natychmiast.

— Nie, nie — uśmiechnął się swobodnie. — Robimy koniecznie, Izula, to przecież ważny punkt w naszej polityce rozwoju. Kiedy wypada ta przedostatnia sobota?

— Dwudziestego czwartego.

— Okej, w takim razie klepiemy tę datę — odparł stanowczo. — Reklamę zostaw mnie, zajmę się tym od jutra, zadzwonię do mojego speca od plakatów i zamówię coś fajnego. Obgadamy to zresztą jeszcze na tygodniu, inne sprawy też, musisz wdrożyć mnie we wszystko, co mnie ominęło. Mówiłaś, że zatrudniłaś trzy nowe kelnerki? — zerknął na nią badawczo. — Już pracują?

— Aha — skinęła głową z ulgą, że sam zszedł z niewygodnego tematu. — Ale na razie tylko do końca miesiąca, umowy od października podpisujesz już ty. Z tymi trzema nowymi plus przedłużenie dla Iwony, bo w końcu zdecydowała się u nas zostać co najmniej do końca roku. Oczywiście jeśli ty po rozmowie z nią podejmiesz taką decyzję — zastrzegła. — W każdym razie dokumenty są przygotowane, a nowe dziewczyny pracują pełną parą, postawiłam je od ręki na stoliki i na razie się sprawdzają.

— No to super — uśmiechnął się. — Wszystkie cztery umowy oczywiście podpiszę, twoja rekomendacja jest dla mnie wystarczająca. Zwłaszcza że, jak załatwię sprawę z Sajkowskim, będzie nam potrzeba jeszcze więcej rąk do pracy. To zresztą też musimy obgadać na spokojnie w tym tygodniu.

— Tak jest, szefie.

— A jak już jesteśmy przy Dniu Francuskim — podjął z lekkim wahaniem — to miałbym do ciebie jeszcze jedną małą prośbę.

— Tak? — zerknęła na niego czujnie.

— Chodzi mi o mikro-korki z francuskiego.

— Ach! — szepnęła, czując, że ściska jej się serce.

Przed oczami jak na zawołanie przepłynął jej obraz roześmianej Ani żartobliwym gestem targającej Majka za ucho. Monsieur zawsze mi powtarzał, że nie cierpi francuskiego… Ale nadrobimy to. Osobiście pouczę cię tego barbarzyńskiego narzecza!

— Tak — skinął głową, rozsiadając się wygodniej na kanapie. — Jak wiesz, na ostatniej imprezie u Pabla zrozumiałem, że od tego nie ma ucieczki, i podjąłem decyzję, żeby nauczyć się w końcu tego cholernego szyfru. I nauczę się go. Nawet już zacząłem, korzystając z tych dni, kiedy gniłem w łóżku z rozwalonym gardłem, ale samemu jest ciężko, do prawdziwego rozwoju potrzeba motywacji. Gdybym mógł codziennie pogadać sobie z takim Jean-Pierrem, pewnie szybko zrobiłbym postępy — uśmiechnął się. — Tak jak Victor… wybacz, że o nim wspominam, ale rozumiem, że to już cię nie rusza… jak Victor uczył się polskiego z tobą. Lodzię też swego czasu uczyłaś z wielkim sukcesem, więc gdyby teraz nie przeszkadzało ci czasami pouczyć i mnie… — zerknął na nią przymilnie.

— Ach, oczywiście! — odwzajemniła mu wesoły uśmiech, choć serce nadal ściskało jej się na kamień. — Nie ma sprawy, szefie. Możemy uczyć się przy każdej okazji, kiedy tylko będziesz chciał. Z doświadczenia wiem, że najlepiej uczy się właśnie tak, normalnie rozmawiając na dowolny bieżący temat.

— O to mi właśnie chodzi — zgodził się z satysfakcją Majk. — No to zaczynajmy! Powiedz coś do mnie w tym karkołomnym języku, a ja spróbuję chociaż zrozumieć, o co kaman.

Iza rozejrzała się z zastanowieniem, szukając na szybko jakiegoś pomysłu na prostą francuską replikę.

— Voulez-vous encore du thé, Monsieur? — zapytała, celowo nie patrząc na stół.

Majk przyglądał jej się w skupieniu.

— Hmm — mruknął. — Pytasz mnie, czy chcę coś… tyle kapuję. Tylko co?

— Du thé — powtórzyła, tym razem wskazując lekkim ruchem głowy na dzbanek z herbatą.

— Aha, herbata! — podchwycił. — Okej… Non, Madame, merci.

Jego wymowa, choć pozostawiała nieco do życzenia, była całkiem niezła, co Iza okazjonalnie zauważyła już dawno. Jakąż radość sprawiłoby jej uczenie go francuskiego, gdyby nie ta potworna igiełka zazdrości, która znów tak boleśnie wkłuwała się w serce… Bo przecież wiadomo było, z jakiego powodu chciał się uczyć tego języka tak samo zdecydowanie, jak wcześniej go unikał. A z drugiej strony czy ta nauka nie będzie kolejną dogodną okazją do bycia blisko niego i łapania maleńkich lecz cennych jak skarb okruszków szczęścia? Tylko tyle mogła mieć, więc z całego serca powinna to doceniać!

— Parfait! — pochwaliła go z entuzjazmem. — Et peut-être encore un gâteau?

— Nie, tego nie czaję — poddał się natychmiast Majk. — Jeszcze dla mnie za trudne.

— Un gâteau — powtórzyła cierpliwie, wskazując na leżące na talerzu ciasteczka. — Un gâteau aux amandes.

— Ciastko? — spojrzał na nią podejrzliwie.

— Aha — pokiwała głową. — Migdałowe. Aux amandes.

— Un gâteau aux amandes — powtórzył prawie poprawnie i rozjaśnił się, widząc, że Iza kiwa twierdząco głową. — Dobra, zapamiętam! A jak jest „syrop klonowy”?

Kolejne minuty upłynęły im na nazywaniu po kolei po francusku wszystkich rzeczy leżących na stole, a potem mebli znajdujących w pokoju, co okazało się bardzo wciągającą zabawą. Jakże daleko byli dziś od tego smętnego nastroju, który panował tu wczoraj podczas nocnej terapii złamanych serc! A z drugiej strony ta wciąż kłująca igiełka… Ale cóż, powinna się do tego przyzwyczajać, bo tak będzie już zawsze — od łez do śmiechu, od szczęścia wynoszącego aż do gwiazd po wgniatający w ziemię smutek. Huśtawka, rollercoaster, jak to zwięźle zwykł ujmować Majk. Po prostu życie. Życie, które nigdy jej nie rozpieszczało, lecz które mimo wszystko kochała takie, jakim było. Bo zresztą jak tu nie czuć jego smaku, kiedy on siedział tuż obok i mogła słyszeć jego głos? Takie chwile były wszak warte każdego cierpienia.

— A firanka? — zapytał Majk, wskazując na wydymaną wiatrem firankę na wciąż otwartym oknie balkonowym.

— Rideau — odparła, również przenosząc tam wzrok. — Ale uważaj, bo tak samo jest „zasłona” albo „kurtyna”. Zależy od kontekstu. La fenêtre est ouverte et il y a un rideau qui vole au vent… et c’est quoi, ça? — dodała odruchowo, podrywając się z miejsca, gdyż w tym momencie przez otwarte okno balkonowe wleciał do salonu leciutki biały przedmiot. — Ah, une plume! Une plume d’oiseau!

— Piórko — uśmiechnął się Majk, obserwując z daleka wirujące na wietrze puszyste ptasie pióro. — Jak na to powiedziałaś?

— Plume d’oiseau! — powtórzyła ze śmiechem Iza, bezskutecznie usiłując schwycić w rękę unoszący się figlarnie i wymykający jej się przedmiot. — No patrz, jak fruwa, nie mogę go złapać!

Kolejny lekki powiew wrześniowego wiatru, na wysokości trzeciego piętra mocniejszego niż na dole, gwałtownie zmienił trajektorię lotu piórka, które znów wymknęło się Izie z palców, mimo ze już prawie je chwyciła.

— Ach! — roześmiała się, obracając się, by podążyć za jego lotem. — Co za uparciuch!

Siedzący wciąż na kanapie Majk przyglądał się tej scenie z delikatnym uśmiechem na ustach, ogarniając pełnym światła spojrzeniem wdzięczną sylwetkę dziewczyny, która w pogoni za umykającym piórkiem wyglądała na tle otwartych drzwi balkonowych, jakby tańczyła w promieniach słońca. Widząc, że już po raz kolejny piórko wymknęło jej się z rąk, nagle zmieniając tor lotu, podniósł się powoli i podszedłszy do balkonu, spokojnym gestem zamknął drzwi. Gwałtownie odcięty dopływ wiatru natychmiast zatrzymał lot piórka, które na pół sekundy zawisło nieruchomo w powietrzu, a następnie płynnym, wirującym ruchem opadło na podłogę wprost pod stopy Izy. Schyliła się po nie ze śmiechem.

— Masz rację! — przyznała wesoło, podnosząc je z podłogi. — Nie ma to jak inżynierskie podejście do sprawy, wystarczyło zamknąć okno! Gdyby nie to, chyba do wieczora bym…

Urwała, gdyż, podnosząc się do pionu, znalazła się tuż przed Majkiem, który w międzyczasie stanął tak, że niemal zaryła nosem w jego pierś. Odruchowo podniosła na niego oczy, napotykając jego poważny, przenikliwy wzrok — ten sam, co wtedy, na szkoleniu z samoobrony, a potem na parkingu! Efekt również był ten sam, bowiem, nim zdążyła się opanować, na policzki wybiegł jej identyczny jak wówczas zdradziecki rumieniec… Tyle że teraz już doskonale wiedziała, skąd się brał i co się z nią działo. Ach, co za wpadka! Natychmiast odwróciła oczy, dla zmylenia jego uwagi pokazując mu na dłoni piórko.

— Ładne, prawda?

Zmieszanie w jej głosie, odzwierciedlone także na jej obliczu, wprawiło Majka w konsternację podszytą niepokojem. Jemu też nie umknęła analogia do tamtego popołudnia, kiedy na kluczowe pytanie, jakie zadawał Izie wzrokiem, odpowiadała takim właśnie rumieńcem i uciekającym spojrzeniem. Jakby bała się spojrzeć mu w oczy… Tamtego popołudnia jej reakcja, choć starał się przed tym racjonalnie bronić, mimowolnie rozbudziła w nim najpiękniejsze nadzieje i na kilka godzin wyniosła jego duszę tak wysoko… niestety, jak okazało się jeszcze tego samego wieczoru, zdecydowanie zbyt wysoko. Upadek z tej wysokości zabolał na tyle mocno, że jeszcze do tej pory odczuwał tego skutki, a na powtórkę nie miał już siły. Zwłaszcza że jej efekt byłby równie oczywisty co katastrofalny.

A jednak ta jej postać na tle balkonowego okna z firanką wydętą od wiatru na jeden ułamek sekundy znów sprowokowała w nim nagłe pragnienie odkrycia przed nią kart. Ach, powiedzieć jej, wyznać to i niech się dzieje, co chce! Tyle razy już miał to na końcu języka! Ale nie. Nie. Wspomnienie sceny pod bluszczową ścianą było najlepszym antidotum na takie spontaniczne impulsy. Na szczęście wczorajsza nocna terapia i jej zachowanie nie wskazywały na to, by czegoś się domyślała… więc może ten dziwny rumieniec znaczył jeszcze co innego? Być może. Jednak bezpieczniej było tego nie drążyć.

— Ładne — przyznał wesołym, neutralnym tonem, cofając się o krok. — Chociaż za cholerę bym nie odgadł, z jakiego może być ptaka. Ty masz na to większe szanse, w końcu wychowałaś się na wsi.

— Niby tak, ale ja też nie zgadnę — odparła, obracając piórko w palcach. — Może gołąb? Nie mam pojęcia… no, mniejsza o to. To co, szefie? — dodała energicznie, odkładając pióro na brzeg stołu i sięgając po półmisek z resztką jajecznicy. — Koniec lekcji francuskiego, teraz trzeba pozbierać te naczynia i załadować je do zmywarki! Już późno, zaraz trzeba będzie się zbierać, a my tu jeszcze w kompletnym lesie! Weźmiesz to?

Mówiąc to, zebrała na jeden stos talerze i sztućce, po czym podniosła je, wskazując Majkowi, by zabrał szklanki i dzbanek z resztką herbaty. Jej twarz miała już całkowicie normalny kolor, a ruchy były pewne i opanowane, jakby ten rumieniec sprzed chwili był tylko złudzeniem.

— Oczywiście — uśmiechnął się Majk, sięgając po naczynia. — Zgodnie z rozkazem.

Nie wziął jednak szklanek do rąk, lecz, kiedy Iza poszła przodem do kuchni, pośpiesznym gestem podniósł z podłogi puszyste białe piórko, które przy zbieraniu naczyń spadło ze stołu zdmuchnięte pierwszym lepszym powiewem powietrza, i przez chwilę przyglądał mu się z melancholijnym uśmiechem na ustach.

— Plume d’oiseau — szepnął, jakby chciał zapisać sobie tę francuską nazwę w pamięci.

Po chwili namysłu otworzył jedną z szuflad regału, wsunął tam piórko, dla pewności przykładając je z wierzchu jakąś kopertą z dokumentami, a następnie, zamknąwszy szufladę, zgarnął ze stołu dzbanek oraz szklanki i pośpiesznym krokiem ruszył za Izą do kuchni. Dobiegał stamtąd szczęk naczyń, który oznaczył, że zapobiegliwa dziewczyna w międzyczasie zdążyła już rozpocząć ładowanie zmywarki.

Rozdział sto czterdziesty szósty

„To jednak będzie trudniejsze, niż sądziłam” — myślała smętnie Iza, mijając kolejne skrzyżowanie, na którym, jak pamiętała, należało skręcić w prawo. — „Łatwo ukrywać uczucia, kiedy tę osobę widuje się rzadko, od okazji do okazji, ale co, jeśli widuje się ją codziennie albo prawie codziennie? Tak łatwo o jedno potknięcie, o jakiś jeden idiotyczny rumieniec, przez który wszystkie wysiłki i pozory w sekundę mogą wziąć w łeb. Mam nadzieję, że on się niczego nie domyśla i że to nie przez to ostatnio rezygnował z wysyłania mi awaryjnych smsów. Nie, chyba nie… Ta wczorajsza terapia wyglądałaby wtedy inaczej, nie otwierałby się tak przede mną, byłby bardziej zachowawczy. Z jednej strony to jest takie cudowne, kiedy mnie przytula, zwierza mi się ze swoich tajemnic, prosi, żeby głaskać go po włosach… A z drugiej tak się boję, żeby przez jakiś głupi błąd nie stracić jego zaufania! Dlaczego przy tej akcji z piórkiem znowu tak dziwnie na mnie patrzył? Jakby chciał mi coś powiedzieć i nie mógł się zdecydować… jak wtedy, na parkingu…”

Westchnęła, ruszając na zielonym świetle przez skąpaną w przedpołudniowym słońcu ulicę, która wiodła na północno-zachodnie peryferie Lublina. Końcówka września była przepiękna, tak ciepła i pogodna, że bardziej przypominałaby pełnię lata niż początek jesieni, gdyby nie żółknące już na drzewach liście, nawracający wieczorny chłód i z dnia na dzień coraz szybciej zapadający zmierzch.

„Tak… myślę, że to dobry trop” — stwierdziła, kierując się już ku znajomej wylotówce z miasta. — „On od kilku tygodni zbiera się, żeby coś mi powiedzieć, ale ciągle się waha. A to znaczy, że sprawa musi być dużej wagi, może kontrowersyjna albo po prostu z jakiegoś powodu niewygodna? Zaprzeczył, kiedy powiedziałam, że znam wszystkie jego tajemnice, czyli przynajmniej jakiejś jednej ważnej nie znam… i być może właśnie o to chodzi! Aż się boję, co to może być” — wzdrygnęła się z niepokojem. — „Lepiej nawet nie zgadywać, taka niepewność jest okropna! Ale co mogę zrobić? Nie będę go przecież dopytywać, muszę poczekać na jego decyzję. Powie mi sam, to powie… a nie, to nie…”

Wysiłkiem woli przerwała te chaotyczne rozważania, które snuła od wczoraj niemal w każdej wolnej chwili — był już najwyższy czas, aby je przerwać, dojeżdżała bowiem do posesji Krawczyka na umówione spotkanie, podczas którego musiała zachować pełną przytomność umysłu. Znajomy portier nawet jej nie zatrzymywał, lecz rozpoznawszy jej samochód, zawczasu otworzył bramę, już z daleka dając jej ręką znak, by wjeżdżała. Przejechała zatem aleją obsadzoną bajecznie kolorowymi krzewami, które kilka tygodni wcześniej nie prezentowały jeszcze tak intensywnych jesiennych barw, a dziś zachwycały kompozycją kształtów i odcieni, niewątpliwie świadomie zaprojektowaną przez jakiegoś słono opłaconego ogrodnika-profesjonalistę.

„Baśniowy ogród, przepiękny pałac” — myślała, wjeżdżając na rozległy, wyłożony piaskowcem plac przed rezydencją milionera. — „Tylko co z tego? Nie wierzę, że on kiedykolwiek był tu szczęśliwszy, niż mógłby być z Madi w tamtym ich małym domku na Bazylianówce. O ile taki cyborg w ogóle potrafi jeszcze odczuwać coś takiego jak szczęście, bo nawet co do tego mam poważne wątpliwości.”

Ledwo zaparkowała auto przy monumentalnych schodach, ciężkie drzwi u ich szczytu otworzyły się i na jej spotkanie wyszła znajoma gospodyni o surowym wyrazie twarzy, ubrana identycznie jak poprzednim razem.

— Zapraszam — powiedziała krótko, wskazując jej, by weszła, po czym w milczeniu poprowadziła ją tą samą co poprzednio drogą po schodach na pierwsze piętro.

Tym razem Iza szła za nią bez większego stresu, a choć siłą rzeczy odczuwała naturalne w takiej sytuacji napięcie, nie miało ono porównania z tym, co czuła trzy tygodnie wcześniej, kiedy walące mocno serce omal nie rozsadziło jej piersi.

— Czy napije się pani cappuccino? — zapytała grzecznie gospodyni, nim zdążyły dojść do drzwi sypialni Krawczyka.

Iza natychmiast odgadła, że propozycja ta, celująca dokładnie w jej kawowe gusta, stanowiła wyprzedzające polecenie milionera.

— Tak, chętnie — potwierdziła z uśmiechem. — Bardzo pani dziękuję.

Gospodyni skinęła tylko głową i poszła przodem, by otworzyć przed nią znajome dębowe drzwi.

— Proszę — powiedziała uprzejmie.

Już pierwszy rzut oka od progu pomieszczenia pozwolił Izie ocenić stan chorego, który dziś wyglądał bardzo podobnie jak na początku poprzedniego spotkania — właściwie ani lepiej, ani gorzej. W jego sypialni również nic się nie zmieniło, podobny był nawet jego strój, składający się z eleganckiej białej koszuli i wygodnych piżamowych spodni z jasnej bawełny, częściowo wystających spod białego włochatego koca, którym miał przykryte nogi. Sprawiło to, że Iza odniosła wrażenie, jakby od tamtej pory minęły nie trzy tygodnie, ale trzy dni… jakby czas w tym dziwnym, pałacowym wnętrzu od jej ostatniej bytności całkowicie się zatrzymał.

Na jej widok wyniszczona twarz Krawczyka rozjaśniła się uśmiechem. Mężczyzna natychmiast podniósł rękę i drżącym gestem wskazał jej miękkie tapicerowane krzesło, to samo co wtedy i przygotowane specjalnie dla niej dokładnie w tym samym miejscu.

— Dzień dobry — powiedziała grzecznie, podchodząc i posłusznie zajmując krzesło, po czym odwróciła się, by zawiesić na jego oparciu zdjętą z ramienia torebkę.

— Witam, witam, pani Izabello — pokiwał głową milioner, przyglądając jej się z nieskrywaną radością. — Wiem, że pani nie przepada za frazesami, ale chyba nie zabrzmię zaskakująco, jeśli powiem, że bardzo się cieszę, że znowu panią widzę?

Iza popatrzyła na niego uważnie, sama zdziwiona tym, że w pewnym sensie czuła to samo — widok Krawczyka w bądź co bądź nienajgorszej formie mimo wszystko w duchu ją ucieszył. Przed oczami pamięci wyświetliła jej się delikatna twarz Magdaleny… Jak miło będzie mieć dziś dla niej choć odrobinę lepsze wieści niż poprzednim razem!

— Nie zabrzmi pan — zgodziła się z nutą przekory. — Za to ja mogę zabrzmieć dziwnie, jeśli powiem, że dzisiaj pana widok… hmm… powiedzmy, że nie sprawia mi takiej nieprzyjemności jak zwykle.

— Ach! — parsknął śmiechem Krawczyk, opierając się odruchowo na poduszkach, by nieopatrznie nie wykonać jakiegoś zbyt gwałtownego ruchu. — To niesłychane! Nie minęła nawet minuta, a ja doczekałem się z ust pani Izabelli pierwszego w życiu komplementu! Co prawda żałuję, że dopiero teraz, kiedy ledwo zipię… ale cóż, jak to się mówi, lepiej późno, niż wcale.

Iza pokręciła głową, starając się zachować poważną minę.

— Niech pan się tak nie forsuje — ostrzegła go. — Pamięta pan, co było tamtym razem, kiedy zaczął się pan śmiać? Niech pan uważa, naprawdę. A co do komplementu… to nie był żaden komplement, tylko stwierdzenie faktu — wzruszyła ramionami. — Ja bym tych dwóch pojęć ze sobą nie mieszała.

— Ma pani rację — zgodził się Krawczyk, nie odrywając od niej rozbawionego wzroku. — Zbyt szybko zinterpretowałem pani słowa na swoją korzyść, zapomniałem, że pani przecież mnie nie lubi… a ja oczywiście sympatii od pani nie wymagam — zaznaczył. — Niemniej przyzna pani, że nasza rozmowa zaczyna się dziś bardzo obiecująco. Czy zaproponowano już pani kawę, tak jak o to prosiłem?

— Tak — skinęła głową. — Zaproponowano mi cappuccino, a ja przyjęłam propozycję.

— Znakomicie. Ja również poprosiłem o małe americano, nie mógłbym odmówić sobie przyjemności przełknięcia w pani towarzystwie chociaż kilku łyków kawy. Czekam na tę przyjemność już od trzech tygodni, więc nawet jeśli znowu więcej porozlewam, niż wypiję, korzyść z tego i tak będzie nieoceniona. Tak czy inaczej pozwoli pani, że, zanim przejdziemy do sedna naszej rozmowy, najpierw dokończę kwestie organizacyjne, ponieważ mam dla pani pewną propozycję… ależ proszę się nie obawiać, to nic strasznego! — dodał z rozbawieniem na widok jej podejrzliwej, zaniepokojonej miny. — Chciałem tylko zapytać, czy wyświadczyłaby mi pani zaszczyt zjedzenia ze mną obiadu.

— Ach… obiadu? — powtórzyła zaskoczona.

— Tak jest. Choć obiad to może zbyt szumne słowo, chodzi o lekki, wczesny posiłek, można powiedzieć lunch. Dziś muszę zjeść go równo w południe, takie jest zalecenie lekarza, a ponieważ tak długo czekałem na naszą rozmowę i nie chciałbym, aby czas nas ograniczał, będę wdzięczny, jeśli zechce mi pani towarzyszyć. Hmm? Pani Izabello? Bardzo proszę o szybką decyzję, muszę to wiedzieć już teraz, żeby wydać moim pracownikom odpowiednie dyspozycje.

Iza spojrzała na niego z wahaniem, kalkulując czas. Było już kilkanaście minut po dziesiątej, ostatnia rozmowa w istocie zajęła im ponad dwie godziny, a dziś trudno było oczekiwać, że będzie inaczej. Co prawda nie spodziewała się takiego zaproszenia, ale czy miała jakikolwiek racjonalny powód, żeby mu odmówić?

— Dobrze — zgodziła się po chwili namysłu.

— Dziękuję — uśmiechnął się milioner, a jego blada, wychudzona twarz jeszcze bardziej się rozjaśniła. — Sprawia mi pani dzisiaj przyjemność za przyjemnością, pani Izo, i proszę mi wierzyć, że jeśli tylko trafi się dogodna okazja, aby się odwdzięczyć, moja wdzięczność nie będzie znała granic. O, dobrze, że pani już jest, pani Gabrielo — dodał na widok pokojówki wnoszącej właśnie na tacy dwie filiżanki z dymiącą kawą. — Proszę to odstawić i natychmiast przekazać pani Danucie, że mój gość będzie towarzyszyć mi przy obiedzie. Tylko tyle, ona już będzie wiedziała, co robić.

— Tak jest — pokiwała głową pokojówka, posłusznie odstawiając tacę na szafkę przy łóżku.

— A potem proszę wrócić i pomóc mi w przygotowaniu się do picia kawy — zaznaczył surowo Krawczyk. — Tylko proszę się pośpieszyć. Żeby mi to nie trwało w nies-koń-czo-ność.

— Tak jest.

— A może ja panu pomogę? — zaoferowała się Iza, zerkając na pokojówkę, która na te słowa przystanęła zdezorientowana. — Widziałam już tamtym razem, na czym to polega, więc skoro tu jestem, to chyba nie ma sensu fatygować pani?

— Dobrze — zgodził się natychmiast. — Skoro pani taka uprzejma… Może pani odejść i na razie nie wracać, pani Gabrielo — zwrócił się do pokojówki, popierając swoje słowa niecierpliwym gestem drżącej dłoni. — Proszę tylko bezzwłocznie przekazać pani Danucie informację dotyczącą obiadu.

— Tak jest — powtórzyła po raz trzeci kobieta, pośpiesznie wycofując się ku drzwiom.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.