Rozdział sto trzydziesty trzeci
— Dobra, to teraz stańcie tutaj równo w szeregu — polecił koleżankom przejęty swoją rolą Chudy. — I zaraz po kolei będziecie podchodzić do mnie, żeby pokazać, czego się dzisiaj nauczyłyście. Ja będę agresorem, a wy się bronicie, jasne?
Ubrane w sportowe dresy kobiety pokiwały głowami i posłusznie, choć krztusząc się ze śmiechu, ustawiły się w rządku we wskazanym miejscu parkietu.
— Ej, ja też chcę być agresorem! — upomniał się Tym, który w towarzystwie Toma, Antka i Majka tworzył widownię usadzoną na krzesłach ustawionych wzdłuż parkietu. — Chudy, nie bądź cham! Dlaczego tylko ty masz dostawać w mordę od takich pięknych kobiet?
— A co, ty też chcesz?! — zawołała do niego bojowo Klaudia, ustawiając się w pozycji gardy, co wywołało gremialny wybuch śmiechu zarówno damskiej, jak i męskiej części ekipy. — No to stawaj! Zaraz tak ci strzelę, że się nogami nakryjesz!
— A ja mu dołożę! — dodała Ola, ustawiając się obok niej w podobnej pozycji.
— O, super, dwie naraz! — ucieszył się Tym, chętnie zrywając się z krzesła. — Szefie, mogę?
— Możesz — skinął łaskawie głową rozbawiony Majk. — Ale na własną odpowiedzialność, pamiętaj. W razie kalectwa ja ci żadnego odszkodowania nie wypłacam.
Słowa te skwitował kolejny wybuch śmiechu ekipy Anabelli, która dziś na polecenie szefa stawiła się prawie w komplecie na półtorej godziny przed otwarciem lokalu, by damska część zespołu mogła przejść pod okiem Chudego pierwszą sesję zaplanowanego szkolenia z samoobrony. Zwolniona z niego z wiadomych względów była tylko pani Wiesia, która na ten czas została w kuchni, by przygotować ją pod otwarcie restauracji i dopilnować gotującej się zupy, natomiast wszystkie pozostałe panie, zgodnie z zaleceniem ubrane w specjalnie przyniesione z tej okazji sportowe stroje, już od ponad godziny wśród gromkich wybuchów śmiechu ćwiczyły podstawowe chwyty i uniki.
Szkolenie, choć pracownice Anabelli poddały mu się w sposób w pełni zdyscyplinowany, było traktowane zarówno przez szefa, jak i resztę ekipy z przymrużeniem oka, bardziej jako okazja do integracji i zabawy niż do prawdziwej nauki. Poważnie do sprawy podchodził jedynie przejęty swoją rolą Chudy, a także Zuzia, którą, jak się okazało, ochroniarz już wcześniej zdążył całkiem nieźle przeszkolić w zakresie podstawowych technik obrony przed napastnikiem, dzięki czemu dziś mogła służyć mu pomocą przy prezentacji ich koleżankom.
Wśród zespołu budziło to oczywiście tym większe rozbawienie, jednakowoż przemieszane ze szczerym uznaniem dla umiejętności młodziutkiej kelnerki, która radziła sobie znakomicie z każdym wyzwaniem, prezentując zadziwiającą sprawność fizyczną. Urzeczone tym instruktorskim sukcesem Chudego były zwłaszcza Klaudia, Ola, Kamila i Wiktoria, które odnajdowały w nim kolejne potwierdzenie swoich teorii, a także wtajemniczona w nie Iza, która teraz widziała jak na dłoni, że koleżanki miały rację.
„Ona robi to dla niego” — myślała z mieszaniną rozbawienia i wzruszenia, obserwując pokazowe instruktaże ochroniarza i jego ulubionej podopiecznej. — „Stara się i ćwiczy po to, żeby był z niej dumny. I widać, że jest.”
W istocie, trudno było nie zauważyć, że po każdej udanej akcji pokazowej w wykonaniu Zuzi, Chudy aż pękał z dumy, zwłaszcza gdy uznanie dla niej wyrażali przypatrujący się im koledzy i szef. Niemniej zadziorna postawa Klaudii i Oli, ustawionych w bojowej pozie naprzeciwko Tymka, również wyraźnie mu się spodobała.
— Dobra, Tym, oddaję ci pole — powiedział do kolegi, dając pozostałym dziewczynom znak, by cofnęły się o kilka kroków w głąb parkietu i zostawiły przodu tylko Klaudię i Olę. — Dziewczyny, uwaga! — zwrócił się do nich. — On jest sam, wy we dwie. Niby macie przewagę, ale tylko w liczbie, bo nie w sile. Dlatego musicie wspomóc się techniką. Spróbujcie działać razem, okej?
— Tak jest, panie instruktorze! — zaśmiała się Klaudia. — Spokojna głowa, zaraz zrobimy z niego marmoladę! Co nie, Ola?
Na te słowa ekipa wybuchła kolejną salwą śmiechu, która wzmogła się jeszcze bardziej, kiedy Tymek skulił się i zakrył głowę podniesionymi w obronnym geście ramionami, żartobliwie udając przerażenie. Widok całej trójki był tak komiczny, że nawet siedzący dotąd z ponurą miną Antek rozjaśnił się i mimo woli parsknął śmiechem.
— Tym, poddaj się bez walki! — rzucił wesoło. — Przecież widzisz, że nie masz szans!
— O nie! — zaśmiał się ubawiony Majk. — Za późno! Nie ma poddawania się! Stawaj i walcz, frajerze! Sprowokowałeś dwie kobiety, to teraz się broń! No już! Do ostatniej kropli krwi!
Tymek roześmiał się i puścił do niego porozumiewawcze oko, po czym z łobuzerskim uśmiechem odwrócił się do Klaudii, która na ten widok przybrała jeszcze groźniejszą minę. Damska część ekipy ze śmiechem zaczęła rytmicznie klaskać, by zagrzać obie koleżanki do walki.
— Okej, Tym, atakujesz! — rzucił Chudy. — Uwaga… akcja!
Na ten znak Tymek, robiąc komicznie groźną minę, przyskoczył do dziewczyn i na parkiecie zakotłowało się, obie bowiem zgodnie rzuciły się na niego i z energią zaczęły okładać go pięściami. Mężczyzna jednak przeczekał spokojnie pierwszy napór i bardzo szybko uzyskał nad nimi przewagę. Chwyciwszy Olę od tyłu wpół jednym ramieniem tak, że unieruchomił jej niczym w kleszczach obie ręce, drugim przytrzymał Klaudię, blokując jej po kolei każdy chwyt, po czym ze śmiechem przygiął ją do podłogi, nachylając twarz ku jej twarzy.
— Puszczaj! — zawołała ze złością, odpychając go oburącz i starając się pomóc sobie nogami. — Ola, wal go! Z kopa mu!
— Jak?! — odpowiedziała ze złością Ola, energicznie lecz bezskutecznie wierzgając nogami. — Trzyma mnie, drań jeden, nie mogę się odwrócić!
— A teraz cię okradnę! — zaśmiał się triumfalnie Tym, jeszcze bardziej schylając się do unieruchomionej nad podłogą Klaudii. — Okup wezmę! No! Dawaj buziaka, to cię puszczę!
Słowom tym zawtórował pełen uznania okrzyk męskiej części widowni i kolejny gromki wybuch śmiechu całego zespołu.
— Spadaj, przypale! — oburzyła się Klaudia. — Chyba śnisz! Sam się całuj!
— No to chociaż piwo mi stawiacie! — śmiał się dalej Tymek, wyprostowując się, lecz wciąż trzymając obie szamoczące się dziewczyny w żelaznym uścisku. — Każda po jednym! Bez piwa was nie puszczę!
— Spoko, piwo masz ode mnie! — zapewnił go wesoło Majk, dając mu znak, żeby zluzował uścisk. — Chudy też! Zasłużyliście, chłopaki!
Zadowolony z tej obietnicy Tymek posłusznie puścił Klaudię i Olę, a jako że zrobił to bez ostrzeżenia, obie straciły równowagę i z rozpędu poturlały się po parkiecie.
— Uwaga, dziewczyny, krzywdy sobie nie zróbcie! — zawołała z niepokojem Iza.
— Luz, nic nam nie jest! — odparła rozzłoszczona Klaudia, szybko podnosząc się z podłogi i wygrażając zaciśniętą pięścią ubawionemu Tymkowi, który odruchowo chciał jej pomóc. — Czekaj no ty! Jeszcze mi za to zapłacisz!
— No co! — odparował jej ochroniarz. — Szkolenie to szkolenie, miałyście się bronić przed agresorem, nie? I co? I klęska! Chudy, musisz jeszcze nad nimi popracować!
— Jak ty to zrobiłeś, skubańcu? — zdziwiła się Ola, która w międzyczasie również zdążyła podnieść się i otrzepać. — To był jakiś podstęp!
Tym zaśmiał się znowu, a przyglądający im się z dezaprobatą Chudy pokręcił głową.
— Żaden podstęp — zapewnił ją. — Prosta technika, jak widzicie, agresor był od was lepszy. I to jeden na dwie, a pomyślcie, co by było, gdyby napadł którąś z was sam na sam. Zwłaszcza z zaskoczenia.
— To fakt — przyznała Wiktoria, a stojące obok niej Lidia i Kamila pokiwały głowami.
— Dobra, to naucz nas, jak się przed takim bronić! — sapnęła Klaudia, nerwowo ściągając ze wzburzonych włosów gumkę i na nowo zbierając je w koński ogon. — Ale tak bez żartów! Bo faktycznie jakby taki zbir — wskazała na Tyma — napadł mnie gdzieś na pustej ulicy…
— A napadnę, pewnie, że napadnę! — obiecał jej ze śmiechem ochroniarz. — I to nieraz! Spodobało mi się! Tom, Chudy, wiecie co? Mam pomysł! Będziemy z zaskoku napadać po kolei wszystkie nasze dziewczyny, codziennie inną dla zmyły, i sprawdzimy, jak się bronią! Przecież muszą ćwiczyć!
— Noo… — zawahał się Tom, zerkając z niepokojem po koleżankach, które jak na komendę zrobiły groźne i naburmuszone miny. — A jak się na nas za to pogniewają?
— Ty się palnij w łeb, psycholu! — warknęła do Tyma Klaudia. — Mam całymi dniami pracować w stresie i czekać, kiedy któremuś z was coś odwali? Dziękuję bardzo!
— Nie, bez takich numerów — zaprotestował stanowczo Majk, celując palcem w Tymka. — Ani mi się waż, stary. Żadnego ćwiczenia w realu i napadania znienacka, dziewczyny mają pracować w komforcie psychicznym.
— Właśnie! — zawołała Wiktoria. — Ja sobie żadnego napadania nie życzę! Niech tylko któryś z was spróbuje, to znajdę inny sposób na zemstę, i to taki, że popamiętacie na długo! Ale ogólnie to szkolenie wcale nie jest takie głupie — zaznaczyła lojalnie. — Ja na przykład chciałabym umieć się obronić w razie czego.
— Ja też — przyznała Iza. — Tymek nam to zwizualizował, bo ty, Łukasz — zwróciła się do czekającego cierpliwie na koniec dyskusji Chudego — jesteś za delikatny i przez to…
Przerwał jej gromki śmiech całego zespołu.
— Chudy! Słyszałeś?! Za delikatny jesteś! — zawołał Majk. — Ogarnij się, chłopie! Dziewczyny lubią brutali!
— I to kto się domaga brutali? Iza! — pokiwał głową Antek, któremu dzisiejsze szkolenie zdecydowanie poprawiło słaby od tygodni nastrój. — Patrzcie, co drzemie w takiej słodkiej istotce! Sama się przyznała!
— Nie tylko ona! — zapewniła go wesoło Wiktoria. — Może nie zdajecie sobie z tego sprawy, ale w każdej z nas drzemie ukryta tygrysica!
— Łaaał! — zaśmiali się chórem panowie. — To świetna wiadomość!
— Z tygrysicami nie ma żartów — zauważył Majk. — Ale podejmiemy rękawicę. Chudy, deleguję cię na pierwszy ogień do wykonania zadania!
— Nie ma sprawy, szefie! — prychnął śmiechem Chudy, podwijając żartobliwie groźnym gestem rękami i udając, że pręży mięśnie. — Jak sobie życzą! Żeby tylko nie żałowały!
— My? Żałować?! — odparowała mu wesoło Eliza. — My za tym przepadamy! Co nie, Lidziu?
— A… daj spokój! — machnęła z niesmakiem ręką stojąca obok niej Lidia. — Ja już z tego wyrosłam.
— Ale ja nie to miałam na myśli! — pokręciła głową Iza, również zaśmiewając się ze swego niefortunnego doboru słów. — Zawsze musicie tak nadinterpretować?
— Zawsze! — zapewnił ją wesoło Majk, szelmowsko błyskając oczami. — Po to tu jesteśmy, proszę pani!
— Iza, nie tłumacz się przed nimi! — zawołała Ala. — Niech się nas boją! Może nie umiemy się bronić przez fizycznym atakiem, ale pod każdym innym względem i tak nie mają z nami szans!
— To akurat prawda — westchnął z komicznie zatroskaną miną Majk, na widok której wszyscy znów gruchnęli salwą śmiechu. — Ale my bardzo lubimy nie mieć szans, co nie, chłopaki?
— Tak jest! — zaśmiał się rozochocony Tym. — To co? Która następna chce powalczyć z bezwzględnym agresorem?
— Każda po kolei — podpowiedział z ożywieniem Antek. — A my sobie popatrzymy!
— Nie, jeszcze nie dzisiaj — zatrzymał go Chudy. — Najpierw dziewczyny muszą przejść pełny kurs i trochę poćwiczyć, bo teraz to wiadomo, że nic z tego nie będzie. To dopiero pierwsza lekcja, żadna jeszcze nie ma techniki. Chyba że… — zerknął z zastanowieniem na stojącą skromnie z boku Zuzię, która aż podskoczyła na to wezwanie. — Jak kogoś miałbym wystawić na taką próbę, to tylko małą. Ona jedna ma już trochę wprawy.
Wszystkie oczy jak na komendę przeniosły się na Zuzię, która, znalazłszy się w centrum uwagi, zarumieniła się po same uszy. Klaudia, Kamila, Ola, Iza i Wiktoria dyskretnie wymieniły porozumiewawczo-rozbawione spojrzenia.
— Chociaż nie, jednak lepiej nie — rozmyślił się nagle Chudy. — Nawet dla niej jeszcze jest za wcześnie.
— Ale ja mogę stanąć, panie Łukaszu — zapewniła go nieśmiało Zuzia.
Chudy spojrzał na nią z namysłem i powoli pokręcił głową przecząco.
— Stawaj, Zuza! — podchwyciły koleżanki. — Będziemy cię dopingować!
— Ktoś musi uratować nasz honor! — dodała Ola. — No, Zuzka! Utrzyj nosa temu cwaniakowi!
— Bardzo proszę! — podchwycił wesoło Tymek, chętnie wychodząc na środek parkietu i szerokim gestem zapraszając Zuzię. — To co? Stajesz, mała?
Dziewczyna nie odpowiedziała, lecz patrzyła na Chudego, czekając na jego decyzję. Klaudia i Wiktoria, tłumiąc śmiech, puściły znaczące oko do Izy.
— Chudy, nie bądź świnia! — zawołała Eliza. — Daj jej chociaż spróbować!
— Łukasz się boi, że Zuza polegnie w konfrontacji i nie będzie mógł się chwalić efektami — zaśmiała się prowokująco Wiktoria. — A co to za instruktor, który boi się, że uczeń sobie nie poradzi?
— Okej! — zdecydował się nagle Chudy, niewątpliwie dotknięty tą uwagą. — Spróbujemy.
Decyzji tej zawtórowały zgodne brawa i okrzyki zachęty. Rozbawiony Antek przeniósł sobie krzesło w miejsce, skąd miał lepsze pole do obserwacji, i usadowił się na nim wygodnie, a szef i Tom ze śmiechem poszli za jego przykładem. Tymczasem Chudy ruchem ręki wezwał do siebie Zuzię, która podeszła posłusznie, po czym nachylił się ku niej i przez chwilę tłumaczył jej coś szeptem, ona zaś, patrząc z daleka na Tymka, kiwała głową na znak, że rozumie.
— Ej, tylko bez sztuczek! — zaśmiał się Tym. — Bo zacznę się bać! A tak serio, to nie produkuj się, Chudy, szkoda czasu! Mała i tak nie ma szans!
— Nie przechwalaj się, młotku! — prychnęła z oburzeniem Klaudia. — Żebyś się nie przeliczył!
— Dziewczyny, ustawiać się! — zarządziła Iza, dając im znak, by wszystkie stanęły w zwartym szyku przy przeciwległej linii parkietu. — Dopingujemy Zuzię!
— A jak przegra, to wszystkie naraz spuścimy Tymkowi łomot! — zapowiedziała Wiktoria. — Mamy przewagę liczebną, a z tym to już sobie cwaniak nie poradzi!
— Tym, wygląda na to, że już po tobie! — zaśmiał się przysłuchujący się im Majk. — Jak w tragedii antycznej! Wygrasz z Zuzką czy przegrasz, i tak zginąłeś!
— Było nas nie prowokować! — wzruszyła ramionami Ola. — Sam chciał, to dostanie za swoje! A jak Łukasz nas poduczy, to dopiero będzie czad! Jeszcze zobaczycie!
— O niczym innym nie marzymy — zapewnił ją Majk. — Po to przecież robimy to szkolenie.
— Dobra, Chudy, dawaj już tę swoją praktykantkę! — domagał się zniecierpliwiony Tymek. — Ile mam czekać?!
Pochylony ku Zuzi tak mocno, że niemal zgięty wpół, Chudy dopowiedział jej jeszcze do ucha kilka słów i wskazał ręką w stronę baru. Dziewczyna posłusznie poszła w tamtą stronę, co spotkało się z okrzykami zawodu i zdezorientowania ze strony patrzących.
— Ej, co jest! — oburzył się Antek. — Gdzie ona idzie?! Miała walczyć z Tymem!
— I będzie — odparł spokojnie Chudy. — Ale jak napad ma być z zaskoczenia, to niech będzie z zaskoczenia. Dobra, Tym — zwrócił się do kolegi. — Mała będzie sobie spokojnie szła przez środek parkietu, a ty się cofnij i wyskocz na nią bez ostrzeżenia w dowolnej chwili.
— Okej — zgodził się Tymek, posłusznie cofając się za linię parkietu obok konsoli Antka.
— Tylko nie zrób jej krzywdy! — dodał ostrzegawczo Chudy. — Ona tobie może, ale jak ty coś odwalisz, to osobiście skuję ci mordę, jasne?
Publiczność roześmiała się, a Klaudia, Ola, Wiktoria, Kamila i Iza znów wymieniły znaczące spojrzenia.
— No patrz, Klaudia! — zachichotała Ola. — O nas to Łukasz tak się nie bał!
— Uważaj, bo się przestraszę! — prychnął lekceważąco Tymek. — Nie peniaj, nic jej nie zrobię.
Chudy raz jeszcze rzucił mu przeciągłe, ostrzegawcze spojrzenie, po czym odwrócił się w stronę baru, gdzie czekała gotowa do akcji Zuzia, i skinął ręką, że może zaczynać. Następnie wycofał się i zajął wolne krzesło Tymka, w skupieniu obserwując, jak dziewczyna zbliża się swobodnym krokiem do parkietu, podczas gdy „agresor” w przerysowany, żartobliwy sposób szykował się do skoku spod konsoli Antka. Napięcie związane z oczekiwaniem na początek ataku udzieliło się wszystkim zebranym, którzy aż wstrzymali oddech, skutkiem czego na sali Anabelli zapanowała cisza, jakiej nie uświadczono tu od samego początku dzisiejszego spotkania. Na jej tle rozlegał się tylko cichutki szmer kocich kroków Zuzi, która szła lekko lecz z widocznym skupieniem, jedynie kątem oka obserwując ukrytą w półmroku postać Tymka.
Stojąca między Klaudią a Wiktorią Iza, ubrana w nowy ciemnobrązowy dres, który dzień wcześniej zakupiła specjalnie na tę okazję, z włosami, podobnie jak większość koleżanek, związanymi dla wygody w koński ogon, z zapartym tchem śledziła scenę, w duchu szczerze dumna z Zuzi, której odwaga i niemałe już umiejętności wzbudziły dziś uznanie całego zespołu. To była wszak „jej” Zuzia, to ona zatrudniła ją w Anabelli, wyrywając ją ze szpon Marciniakowej. Dziś aż ciężko jej było uwierzyć, jak wielką metamorfozę ta dziewczyna przeszła w ciągu ostatnich ośmiu czy dziewięciu miesięcy, z nieśmiałego, zahukanego podlotka zamieniając się nie tylko w znakomicie wyszkoloną kelnerkę, ale również — jak widać było na załączonym obrazku — w odważną, waleczną amazonkę.
Wreszcie nadszedł kulminacyjny moment. Kiedy Zuzia minęła już miejsce, w którym czaił się Tymek, ów nagle wykonał sus godny tygrysa lub lamparta i przyskoczył do dziewczyny z zamiarem chwycenia jej od tyłu wpół. Obserwujące to koleżanki wydały mimowolny okrzyk, częściowo z przestrachu, a częściowo po to, żeby ostrzec Zuzię. Nie było to jednak konieczne, ta bowiem nagle wykonała błyskawiczny unik, schylając się i uskakując w bok, przez co zaskoczony mężczyzna trafił w próżnię i z rozpędu musiał przebiec kilka kroków wprzód, by odzyskać utraconą równowagę. Wszyscy gruchnęli śmiechem, a damska część widowni zawyła z radości, po czym pod wodzą Izy, Klaudii i Wiktorii zaczęła głośno klaskać, by zdopingować Zuzię. Na ten widok Chudy zaśmiał się triumfalnie i aż podskoczył, zrywając się z krzesła na równe nogi.
— Uwaga! — zawołał w napięciu do Zuzi, która czujnie czekała na reakcję Tymka.
Ów, poirytowany do żywego swym pierwszym niepowodzeniem, szybko odzyskawszy równowagę, natychmiast odwrócił się do dziewczyny i gwałtownie skoczył w jej stronę. W tym momencie, nim ktokolwiek zdążył się zorientować, jak to się stało, otrzymał piorunująco szybki cios stopą w klatkę piersiową, co od będącej niewielkiego wzrostu Zuzi wymagało zadarcia nogi na wysokość własnej głowy.
— Brawo! — zaśmiał się z uznaniem Chudy, a reszta zawtórowała mu gromką owacją.
Nie oznaczało to jednak końca pojedynku. Choć Zuzia włożyła w ten cios całą swoją niewielką siłę, nie miał on żadnych szans powalić dużo wyższego i silniejszego przeciwnika, a jedynie na chwilę odepchnął go i zdestabilizował. Zaskoczony po raz drugi Tym, aby odrobić stratę, natychmiast rzucił się w stronę dziewczyny, ta jednak w ostatniej chwili zdołała wykonać unik, przy czym sama również straciła równowagę. Co prawda straciła ją tylko na sekundę, niemniej to wystarczyło Tymkowi, żeby w końcu pochwycić ją i unieruchomić.
— A ty mała bestyjko! — zaśmiał się, obejmując ją wpół od tyłu i blokując jej obie ręce podobnie jak wcześniej Oli. — Spryciaro! Mam cię! Zaraz…
Przerwał, gdyż w tym momencie czerwona z wysiłku Zuzia, oplótłszy mu nogę swoją nogą, podbiła ją w sposób, który sprawił, że Tym aż syknął z bólu, odruchowo luzując uścisk ramion. W następnej sekundzie, zaskoczony po raz kolejny, zarobił od dziewczyny uwolnionym łokciem pod żebro i zgiął się wpół, dzięki czemu ona, wciąż zachowując pełną przytomność umysłu, przykucnęła, wyślizgując mu się dołem jak piskorz, i nim zdążył się zorientować, czmychnęła jak kozica w stronę baru. Towarzyszyła temu gromka owacja publiczności, która w całości stała po stronie Zuzi, gdyż nawet panowie dopingowali ją jako słabszego, skazanego z góry na porażkę przeciwnika.
Tymek pokręcił głową, na wpół z rozbawieniem, na wpół z uznaniem, po czym skoczył za uciekającą Zuzią, jednak w tym momencie drogę zastąpił mu Chudy.
— Koniec, przegrałeś! — oznajmił mu stanowczo, zatrzymując go jedną ręką. — Ofiara ci zwiała, mistrzu. Jeden zero dla małej.
— Tym, taki z ciebie agresor, jak ze mnie tancerz! — zakpił ubawiony Tom.
— A ze mnie śpiewaczka! — dodał ze śmiechem Antek.
Majk podniósł się z krzesła, z rozbawionym politowaniem poklepał po ramieniu wciąż niedowierzającego swojej klęsce Tymka, a następnie, podszedłszy do Chudego, z uznaniem uścisnął mu rękę.
— Gratulacje, stary. Dobra robota. Teraz musisz tak wyszkolić całą resztę.
— Tak jest, szefie — uśmiechnął się z dumą ochroniarz, chętnie ściskając mu dłoń.
— Brawo, Zuzia! — krzyczała tymczasem z rozentuzjazmowaniem damska część zespołu. — Wracaj tu! Słyszysz?! Wygrałaś!
Kryjąca się za barem Zuzia zawahała się i ostrożnie wysunęła się zza blatu, wciąż jednak nie spuszczając Tymka z oczu, w każdej chwili gotowa do ucieczki na zaplecze.
— No, wracaj, wracaj! — zawołał do niej uspokajająco Tym. — Nie bój się, już nic ci nie zrobię! Uznaję publicznie swoją porażkę!
— I za tę honorową deklarację stawiam ci piwo! — zapewnił go Majk, po czym również skinął ręką do Zuzi. — No, mała! Chodź do nas! Już jesteś bezpieczna!
Dopiero wtedy Zuzia, zarumieniona po uszy po części z wysiłku, a po części z emocji, posłusznie wróciła do zebranych, nie zważając na owację koleżanek, lecz zerkając nieśmiało na Chudego, jakby oczekiwała przede wszystkim jego reakcji. Majk odczytał to w lot.
— No już, melduj się instruktorowi! — dodał surowo, jednocześnie szturchając Chudego żartobliwie łokciem i puszczając do niego porozumiewawcze oko. — Zobaczymy, czy jest z ciebie zadowolony!
Chudy, wietrząc okazję do żartu, również przybrał surową minę i skrzyżował ręce na piersiach, na co reszta publiczności instynktownie zamilkła w oczekiwaniu na dalszą zabawę. Klaudia, Iza, Ola, Wiktoria i Kamila wymieniły znaczące spojrzenia, z trudem tłumiąc śmiech na widok szczerze zaniepokojonej miny Zuzi. Dziewczyna podeszła do Chudego i Majka, karnie stanęła przed nimi i podniosła na wysokiego ochroniarza swe wielkie, zielone oczy.
— Nie pocelowałaś — powiedział do niej z powagą Chudy. — Mówiłem przecież, żebyś waliła centralnie w splot słoneczny.
— Co?! — wyrwało się Tymkowi, lecz Antek przyskoczył szybko do niego i z tłumionym śmiechem zatkał mu usta ręką.
Majk, również zagryzając wargi, dał innym znak, by nie próbowali przerywać tej komicznej sceny.
— Starałam się, panie Łukaszu — odpowiedziała ze skruchą Zuzia. — Ale nie udało się…
— Poza tym dlaczego on ma jeszcze wszystkie zęby? — zapytał z kamienną twarzą Chudy. — Za taki napad powinien stracić chociaż z pięć.
Przysłuchujący się koledzy aż zagotowali się z tłumionego śmiechu, podnosząc dłonie do ust i wymieniając ubawione spojrzenia.
— Ale przecież to jest pan Tymek — odparła zdziwiona Zuzia, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — Ja bym zresztą nie dosięgła tak wysoko…
Tym razem nikt już nie był w stanie utrzymać powagi i ekipa Anabelli, wraz z Chudym, Majkiem i Tymkiem, ryknęła zgodnym śmiechem. Wysoki ochroniarz pochylił się ku Zuzi, chwycił ją jak dziecko, aż wystraszona złapała go za szyję, i ze śmiechem podniósł w ramionach, prezentując ją zebranym niczym trofeum.
— Przypatrzcie się! — zawołał wesoło, wprost pękając z dumy. — To moja Wunderwaffe!
Słowa te wywołały jeszcze bardziej żywiołową owację, Chudy zaś, postawiwszy oszołomioną Zuzię na podłodze, znów schylił się do niej i uroczyście ucałował ją w czoło.
— Jestem z ciebie dumny, mała — powiedział z powagą.
Uszczęśliwiona i jednocześnie roztrzęsiona z emocji dziewczyna spłonęła purpurowym rumieńcem, czym prędzej odwracając oczy, w których niespodziewanie błysnęły łzy. Otarła je szybko rękawem, ze wszystkich sił starając się ukryć je przed Chudym, co było o tyle łatwe, że już w następnej chwili koleżanki porwały ją i otoczyły kręgiem, po kolei ściskając ją i gratulując jej sukcesu.
— Brawo, dzielna Zuza! — wołały jedna przez drugą Klaudia, Ola, Wiktoria, Kamila, Alicja i Gosia. — Uratowałaś nasz damski honor! Ale jesteś sprytna! Kiedy ty się tego nauczyłaś? Gratulacje!
— I właśnie tak się powinno gadać z facetami! — dodała, krzywiąc się, Lidia.
— Byłaś wspaniała, Zuzieńko! — zapewniła dziewczynę Iza, całując ją w oba policzki. — A Łukasz przecież tylko żartował z tym splotem słonecznym i zębami. Jest z ciebie dumny jak paw, my wszyscy zresztą też!
— Dziękuję pani — szepnęła Zuzia.
— Gratki, młoda! — zawołał wesoło Tymek, który również podszedł do niej z gratulacjami. — Byłaś świetna, nie spodziewałem się! Pokonałaś mnie z zaskoku! Teraz wszyscy będą się ze mnie nabijać, ale co tam! Fajnie było zostać agresorem!
— A ty to masz u nas przechlapane! — zapowiedziała mu Klaudia, celując groźnie palcem w jego pierś. — Jeszcze się policzymy, kolego!
— Cała przyjemność po mojej stronie! — ukłonił jej się ze śmiechem Tym. — Jestem do waszej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy!
— No, no, Chudy! — rzucił tymczasem z uznaniem Antek, ściskając dłoń kolegi. — Rozwaliłeś system swoją wunderwaffe! Teraz już wszyscy wiemy, że trzeba na nią uważać!
— A to jeszcze nie koniec — uśmiechnął się z dumą Chudy. — Dalej będę nad nią pracował i zobaczycie za pół roku!
— To może wtedy szef przerzuci ją na stanowisko ochroniarki? — zażartował Antek. — Na stolikach mała będzie się tylko marnować!
— Ja jestem za! — podchwycił Tom. — Tylko pytanie, co szef na to.
Wszyscy trzej zerknęli na Majka, ów jednak, stojąc dwa kroki dalej, zdawał się nie słuchać ich rozmowy, zapatrzony w tłum cisnący się wokół bohaterki wieczoru. Chudy pokręcił głową i machnął ręką.
— E, nie — odparł spokojnie. — Dziewczyny mają normalnie pracować na swoich stanowiskach, chodzi tylko o to, żeby umiały się obronić w razie czego. Chodzą w środku nocy po pustych ulicach, jeżdżą autobusami… Jak dotąd może nic się nie zdarzyło, ale zawsze może być ten pierwszy raz.
— Jak wszystkie będą tak wyszkolone jak Zuzka, to strach tu będzie pracować! — zaśmiał się Antek. — Kurde, Chudy, może i dla nas jakieś szkolenie, co? Bo za chwilę to my będziemy musieli nauczyć się, jak się przed nimi bronić!
Wszyscy trzej roześmiali się, znów zerkając na szefa, jakby oczekiwali, że włączy się do rozmowy i pożartuje z nimi, Majk jednak znów nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Właśnie przed chwilą, pomiędzy tłoczącymi się na środku parkietu ludźmi, wyłapał krótkie spojrzenie brązowych oczu Izy, która, pochwyciwszy przelotnie jego wzrok, uśmiechnęła się do niego, nim została porwana do jakiejś konspiracyjnej rozmowy na boku przez Klaudię, Wiktorię, Kamilę i Olę. Czekał zatem, aż znowu na niego spojrzy, a jednocześnie udawał, że przygląda się zbiorowisku kotłującemu się wokół wciąż chwalonej przez wszystkich Zuzi, do której on sam zresztą też zamierzał podejść z gratulacjami. To był w końcu jego obowiązek, więc kiedy już wszyscy skończą, on również podejdzie tam i pogratuluje dzielnej małej, wyrazi swoje uznanie, trochę pożartuje… Ale to za chwilę. Na razie zbyt dobrze było mu w tym miejscu, skąd mógł dyskretnie obserwować cały zespół — a zwłaszcza ją.
Ubrana w strój sportowy w kolorze własnych oczu, z długimi włosami związanymi w równy koński ogon, Iza pozornie nie wyróżniała się spośród podobnie dziś ubranych i uczesanych koleżanek, wszystkie bowiem umówiły się, że na szkolenie ubiorą się właśnie w ten sposób. A jednak było w niej coś innego niż w pozostałych, coś, co od godziny zapierało mu dech w piersiach, przypominając czasy dawnego remontu w męskiej łazience Anabelli, kiedy ubrana w roboczy strój i z podobną fryzurą jak teraz pomagała w naklejaniu na ścianę płytek ceramicznych. Wówczas jeszcze nie rozumiał do końca, kim była naprawdę, lecz przecież już wtedy podświadomie czuł moc jej obecności, która niczym srebrne światełko księżyca rozświetlała mu pustą szarość codziennych dni.
A dziś? Ba. Dziś sposób, w jaki na jej szczupłym ciele układały się luźna bluza i miękkie spodnie, oraz wyeksponowana wysoką fryzurą linia jej szyi sprawiały, że chwilami robiło mu się gorąco. I choć wieloletnie doświadczenie pozwalało mu to bez problemu maskować, widok jej kształtów ukrytych pod sportowym, wcale nie obcisłym strojem, działał na niego równie silnie jak wtedy, gdy miała na sobie ściśle dopasowaną sukienkę. Kto wie, czy nawet nie silniej właśnie przez to, że więcej, niż było widać, trzeba było odgadywać wyobraźnią? Zakazany owoc. Zakazany, a jednak tak bliski jak własna dusza. Czy to możliwe, żeby ktoś miał mu ją odebrać? No, niech spojrzy na niego jeszcze raz!… Niech spojrzy, a wtedy on zapyta ją o to bez słów i z jej oczu spróbuje wyczytać odpowiedź.
— Wunderwaffe! — prychnęła konspiracyjnym śmiechem Klaudia, zwracając się do skupionych wokół niej koleżanek. — Tłumok jeden! Strzelił w dziesiątkę, a dalej sam o tym nie wie!
— A skąd wiesz, że nie wie? — zastanowiła się Wiktoria. — Może doskonale wie, tylko my go nie doceniamy?
— E, nie, w to nie wierzę — pokręciła głową Ola. — Gadałam z nim ostatnio, podpytałam go nawet trochę o Zuzię i nie widzę, żeby coś tam było. On ją traktuje jak wychowankę, pupilkę, prawie że córeczkę… ha! Widziałyście ten ojcowski pocałunek w czółko? Mała omal nie zemdlała z wrażenia!
Roześmiały się wszystkie.
— Żeby się potem nie zdziwił… tatusiek! — parsknęła Klaudia. — Taki stary, a ślepy jak kret!
— Może jakoś mu to podpowiemy? Zasugerujemy? — zastanowiła się Kamila.
— Nie, w takie rzeczy lepiej się nie wtrącać — zaprotestowała stanowczo Wiktoria. — Poza tym wiecie, jak się u nas w firmie kończą takie wsobne związki. Ja tam nie chcę mieć nikogo na sumieniu!
— Racja — westchnęła Ola. — Ale patrzcie, Antek dzisiaj jakoś lepiej wygląda, nie? Już dawno nie widziałam go w takim świetnym humorze!
Wszystkie pięć zerknęły odruchowo w stronę, gdzie Antek rozmawiał z Chudym i Tomem, po czym wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i znów skupiły się na Zuzi, wciąż otoczonej przez resztę dziewczyn z zespołu. A właściwie skupiły się na niej tylko cztery z nich, bowiem Iza, wychwyciwszy wzrok stojącego nieco z boku szefa, zaniepokoiła się, zdało jej się bowiem, że w jego oczach widzi znak zapytania. W dodatku popatrzył na nią tak już drugi raz — dlaczego? Czy chciał ją o coś zapytać? Przekazać jej coś ważnego? A może o czymś zapomniała?
Nie rozumiem — przekazała mu niemym kodem, jakim nieraz porozumiewali się wzrokowo na odległość, zwłaszcza w pracy, kiedy hałas lub nawał zajęć nie pozwalał im normalnie porozmawiać. — Powtórz.
Nie zważając już na to, o czym, śmiejąc się, dyskutowały koleżanki, całą swą uwagę skupiła na twarzy Majka, a ściślej na jego oczach, które w ciągu zaledwie kilku ułamków sekundy stały się epicentrum wszechświata otwierającym przed nią swe przepastne, stalowoszare głębiny. W głębinach tych, jak jej się zdało, lśniło dziwne, srebrne światło, które niczym długa, niewidzialna nić zaznaczało drogę ich łączących się spojrzeń. Promyczek… księżycowy promyczek… Co chciał jej powiedzieć? Jeszcze mocniej skupiła uwagę na oczach Majka i wtedy nagle, nie wiedzieć czemu, nogi ugięły się pod nią, a po karku i plecach przebiegł znajomy, słodki dreszcz, który powoli ogarnął całe jej ciało. Ach, zaczynało się… znowu to samo! Tylko nie to! Nie tu, nie teraz!…
Wpatrzony w skupione wreszcie na nim brązowe oczy mężczyzna pytał i czekał na odpowiedź. Dlaczego właśnie tu? Dlaczego właśnie teraz? Nie miał pojęcia. Czuł jednak, że musi zapytać tu i teraz, a odpowiedź, jaką otrzyma, będzie jego metafizyczną wskazówką na dalszej księżycowej drodze. Bezbłędnie odbierał kod wyświetlany w jej oczach — nie rozumiała go, pytała wzrokiem, o co chodzi. Pewnie sądziła, że to jakaś sprawa zawodowa, polecenie służbowe czy inna bzdura. Jak jej to wytłumaczyć? Jak w niemy sposób przekazać to, czego wciąż nie można było ubrać w słowa?
Nagle drgnął, gdyż zdało mu się, że wreszcie odebrała wiadomość. I że ją zrozumiała. Na ułamek sekundy jej oczy zabłysły innym światłem, tym, o którym marzył od lat i na które tak bardzo czekał… Lecz czy na pewno? Może to jednak było tylko złudzenie? Stała wszak dość daleko, a światło na restauracyjnej sali było słabe, mogło mylić i mamić zmysły. A zatem musiał zapytać ją jeszcze raz, wkładając w to nieme zapytanie całą swoją duszę. Musiał się upewnić.
W tym momencie Iza gwałtownie odwróciła oczy, a jej naturalnie blade policzki spłonęły uroczym rumieńcem, który ogarnął powoli całą jej twarz aż po czoło i rozlał się na odsłoniętą szyję. Nie patrzyła już na niego, lecz czy ta reakcja nie była odpowiedzią na pytanie, które właśnie zadał? I czy to nie była dokładnie taka odpowiedź, jakiej pragnął?
Nie rozumiejąc, a raczej za wszelką cenę nie chcąc rozumieć tego, co się z nią działo, zła na siebie Iza odwróciła się i ukryła twarz za ramieniem Wiktorii, starając się jak najszybciej wrócić do normalnego stanu. Na całe szczęście inni byli tak rozentuzjazmowani, że na niejednej twarzy widniały gorące wypieki, ale jednak… jednak… Przecież Majk czegoś od niej chciał, coś jej sugerował, ona zaś po pierwsze nie mogła wygrzebać z pamięci żadnego niewykonanego zadania, a po drugie… po drugie… Nie. O tym drugim lepiej nawet nie myśleć!
— No dobra, odsunąć się! — zawołał wesoło szef, przepychając się do otoczonej koleżankami Zuzi. — Teraz ja chcę pogratulować naszej amazonce!
Po czym, wśród owacji ekipy, wyciągnął rękę do onieśmielonej dziewczyny i uścisnął ją uroczyście. Zuzia odruchowo dygnęła przed nim jak pensjonarka, kryjąc rozemocjonowaną twarz za włosami, które w międzyczasie zdążyła już rozpuścić, co, jak nie omieszkały zauważyć i skomentować między sobą Klaudia i Wiktoria, jeszcze bardziej podkreślało jej świeży, dziewczęcy urok.
— Tak trzymać, mała! — ciągnął energicznie szef, mrugając do niej wesoło i jednocześnie dając znak Antkowi i ochroniarzom, że mają podejść bliżej. — A teraz uwaga, brygada, przegrupowanie! Czas na szkolenie już nam się kończy, proponuję więc, żeby Chudy szybko przećwiczył jeszcze raz z każdą z dziewczyn te dwa dzisiejsze chwyty, a potem przebieramy się i kto ma teraz zmianę, idzie do roboty!
— Tak jest, szefie! — zawołali gromkim chórem pracownicy Anabelli, po czym, rozbawieni tą niezamierzoną synchronizacją, wybuchnęli kolejną zgodną salwą zbiorowego śmiechu.
***
— Cześć, dziewczyny, to ja lecę na gary! — rzuciła Eliza. — Muszę pomóc pani Wiesi!
Koleżanki, które po zakończonym szkoleniu z samoobrony przebierały się jeszcze w damskiej szatni z dresów w zwykłe ubrania, pozdrowiły ją wesołym hej! i również po kolei opuszczały pomieszczenie.
— A w ogóle to kto ma teraz zmianę? — zapytała Wiktoria, zmieniając buty na wyjściowe. — Że Kama, to wiem, bo staje na bar, ja mam wolne do dziewiętnastej. Jadę załatwić sprawy na mieście i wracam wieczorem. Ale na stolikach kto teraz zostaje?
— Ja — zgłosiła się Alicja, również zmierzając do drzwi. — I też już pójdę na salę, zaraz przecież otwieramy.
— Ja tak samo — dodała Gosia. — A z nami będzie Iwona, tylko teraz poszła do szefa na jakąś rozmowę, zabrał ją do gabinetu zaraz po szkoleniu. A potem ma gadać też z Zuzką.
— O! — zaśmiała się Ola. — Może serio zmieni jej stanowisko na ochroniarskie! Antek niby żartuje, ale szefowi ten pomysł naprawdę może się spodobać!
Przebierające się dziewczyny prychnęły śmiechem.
— Lidziu, a ty od której działasz na sali? — drążyła dalej Wiktoria.
— Od siedemnastej — odparła Lidia, pakując szybko sportowy strój do reklamówki i zbierając swoje rzeczy. — Teraz lecę po małego do szkoły, świetlica dzisiaj tylko do trzynastej.
— Czyli jesteś ze mną na nockę?
— Tak, zostaję do zamknięcia.
— A Iza?
— Tak? — ocknęła się z zamyślenia Iza, która przebrała się już, a teraz mechanicznymi ruchami rozczesywała sobie włosy.
— No patrzcie, ona znowu nas nie słucha! — pokręciła głową Wiktoria. — Przed ostatnią rundą na sali też tak było. Co jest? — mrugnęła do niej. — Zakochana jesteś czy co? Pytałam, czy zostajesz na zmianę teraz, czy dzisiaj masz nockę.
— A co ty tak nas odpytujesz, Wika? — skrzywiła się Klaudia. — Jakiś tajny wywiad? Iza, skseruj jej nasz grafik na dzisiaj, niech nauczy się na pamięć i nie przynudza!
Iza spokojnym gestem odłożyła szczotkę do włosów do torebki i zapięła zamek.
— Mam nockę od osiemnastej — odparła rzeczowo Wiktorii. — Czemu pytasz? Jeśli chcesz się ze mną zamienić, to teraz niestety nie mogę, mam zaplanowane całe popołudnie.
— Zamienić? — zdziwiła się Wiktoria. — Nic takiego nie mówiłam. Ty na serio w ogóle nie słuchasz, co się do ciebie mówi.
— W to na bank musiał się wmieszać jakiś facet! — zaśmiała się Ola, podchodząc do Izy i wymierzając jej żartobliwego kuksańca łokciem. — No, przyznaj się, Iza! Bo dzisiaj faktycznie jesteś wyjątkowo odjechana. Jakieś romantyczne spotkanie się kroi, co?
— Tak, bardzo romantyczne — zapewniła ją pobłażliwie Iza, podnosząc się z krzesła i sięgając po swój sweter. — Mam rendez-vous na stancji z panem Stasiem. Będziemy szykować pokój dla Kacpra, jutro wraca do domu.
Koleżanki prychnęły śmiechem.
— Ach, już jutro? — zdziwiła się Klaudia. — Tak na stałe? No patrz, jak to szybko zleciało, myślałam, że dłużej go tam potrzymają. Fajny chłopak z niego, trochę wariat, ale mega pozytywny. Pozdrów go przy jakiejś okazji.
— O tak, koniecznie! — podchwyciła Ola. — Ode mnie też!
— I ode mnie! — dodała Wiktoria.
— Dzięki, pozdrowię — uśmiechnęła się Iza. — Jutro, od razu jak wróci. Muszę mu naszykować jakieś dobre żarcie, dzisiaj ustalimy z panem Stasiem menu i od rana będę gotować. Chcemy, żeby w pełni poczuł, że wraca do domu. Chociaż… — zastanowiła się, a na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia na wspomnienie wakacyjnych rozmów z Kacprem. — W sumie tam, gdzie jest, też dobrze go karmią, podobno mają tam rewelacyjne kucharki.
— To tak jak my — zauważyła Gosia, przewiązując biodra fartuszkiem i zwracając się ku wyjściu. — A pani Wiesi to i tak nikt nie dorówna. No, dobra, ja lecę już na salę pomóc Ali… na razie, dziewczyny!
— Ja też już zmykam! — zapowiedziała Lidia. — Cześć wam!
— Hej, do wieczora!
Po jej wyjściu w szatni pozostały tylko Wiktoria, Klaudia, Ola oraz Iza, które chwilę potem w jednym czasie zebrały swoje rzeczy i ruszyły do drzwi.
— A słuchajcie, a propos Lidzi — zatrzymała ich konspiracyjnym półgłosem Klaudia. — Wiadomo, jak się potoczyła sprawa z Teosiem? Ja nie miałam odwagi jej pytać, ale może któraś z was coś wie?
— Ja nie wiem — pokręciła głową Iza. — I nie widziałam go u nas od tamtej pory ani razu.
— Ja też — westchnęła Wiktoria. — A szkoda, taki miły klient z niego był… Mnie Lidzia też się nie zwierzała, ale rozumiem, że sprawa skończona. Została po nim tylko pelargonia.
Spojrzały po sobie i mimo woli parsknęły śmiechem.
— A ty, Klaudia? Jak tam idzie z twoim księciem z bajki? — zagadnęła wesoło Ola.
— A, dzięki, wszystko okej — uśmiechnęła się Klaudia. — Znowu od tygodnia czekam na telefon i chodzę po ścianach, ale teraz już nie martwię się, bo wiem, że on w końcu i tak zadzwoni. Zależy mu na mnie — zaznaczyła z dumą. — I wiecie co? Taki dreszczyk emocji nawet zaczyna mi się podobać!
— No to git, chociaż tobie się układa — pokiwała głową Ola. — Nie to co u nas, co nie, Wika?
Wiktoria wzruszyła ramionami i machnęła ręką na znak, że szkoda na to słów.
— Bo my z Wiką znowu jesteśmy samotne — wyjaśniła z rozbawieniem Ola. — Tak się złożyło, że nasi faceci ulotnili się w tym samym czasie, wiesz? Jakby się umówili! Ale ja nie żałuję — skrzywiła się z pobłażaniem. — I tak sama zamierzałam pozbyć się Maćka, strasznie działał mi na nerwy. Więc przynajmniej raz zrobił coś za mnie.
— Spokojnie, długo sama nie pobędziesz — uśmiechnęła się Klaudia. — Już ja cię znam!
— A pewnie, że nie pobędę! — zgodziła się wesoło Ola. — Tylko muszę się rozejrzeć za czymś ciekawym. Ty, a może ten twój boski Bartek ma jakichś fajnych kumpli? — dodała w natchnieniu. — Bo jakby co, to obie z Wiką jesteśmy do wzięcia!
— Ej, mów za siebie! — żachnęła się Wiktoria. — Mnie na razie w to nie mieszaj, okej? Nie ciągnie mnie jakoś do nowych związków, muszę trochę odpocząć.
— O masz! — zaśmiała się Ola. — Serio? Tylko żebyś się nie zraziła do facetów jak Lidzia!
— Aż tak to nie, o to się nie bój! — uśmiechnęła się Wiktoria, zerkając na Izę, która z zamyśloną miną przystanęła przy drzwiach. — Nie wytrzymałabym długo sama. Nie to co nasza Iza… która zresztą znowu nas nie słucha!
— Ach, przepraszam… co mówiłaś, Wika? — odparła ze zmieszaniem Iza, budząc się ze swego zamyślenia.
— No i widzicie? — prychnęła śmiechem Wiktoria. — Jakby się z choinki urwała!
— Ja dalej obstawiam, że to sprawka jakiegoś faceta — powiedziała z podstępną miną Ola. — No, nie tajniacz się, Iza, powiedz… znamy go? Tylko nie wmawiaj nam, że to Kacper tak na ciebie działa! — dodała ze śmiechem. — Bo takiego kitu żadna z nas nie łyknie!
— Nie, Oleńko — uśmiechnęła się łagodnie Iza. — Kacper nie wchodzi w grę.
— No to kto? Mów!
— Dajcie spokój — pokręciła głową z rozbawieniem. — Po prostu jestem dzisiaj zmęczona, więc zawieszam się od czasu do czasu i tyle. Nigdy nie miałyście czegoś takiego?
— I patrzcie, jak ściemnia! — zaśmiała się Ola. — Jak z nut! No, ale dobra, zostawmy na razie, szydło i tak prędzej czy później wyjdzie z worka, a…
— Hej, dziewczyny, jest jeszcze Iza? — rozległ się za drzwiami głos Antka.
— Jestem, a co? — zdziwiła się Iza, otwierając drzwi. — Wchodź, Antoś, nie bój się, już jesteśmy przebrane. Jakiś problem?
— Szef prosił, żebyś poczekała pięć minut, ma do ciebie dwa słowa — oznajmił jej Antek swym dawnym, energicznym głosem. — Kończy już rozmowę z Zuzką, ona zresztą i tak zaraz leci, żeby przygotować się do szkoły, więc to długo nie potrwa.
— Okej, jasne — pokiwała głową, zarzucając torebkę na ramię i wychodząc na korytarz. — To czekaj, pójdę tam już z tobą, a po drodze zajrzę na chwilę do kuchni, mam słówko do Lizki. Na razie, dziewczyny! — rzuciła do Klaudii, Oli i Wiktorii. — Trzymajcie się! Do wieczora!
Kiedy odeszła korytarzem w towarzystwie Antka, trzy pozostałe koleżanki wymieniły znaczące spojrzenia.
— Z nią serio coś jest nie tak — zauważyła cicho Ola. — Mówcie, co chcecie, ale dzisiaj to nie jest ta sama Iza. Jakby spała na stojąco.
— Oj tam, daj jej spokój, Olcia, każdy może mieć słabszy dzień — wzruszyła ramionami Wiktoria. — I w ogóle to nie dokuczaj jej tak tymi aluzjami sercowymi, może to jej sprawia przykrość? Pamiętacie, co wam o niej mówiłam?
— Pamiętam — odparła bez przekonania Ola. — Że niby od lat kocha się wiernie w jakimś chłopaku i czeka na niego do skutku. Ale ja bym to włożyła między bajki, Wika. Kiedy ci to mówiła? Z półtora roku temu, nie? Wątpię, żeby nadal było aktualne. I nie wierzę, żeby takie luźne żarty sprawiały jej przykrość. Wszystkie tak się między sobą droczymy, no i co? Iza nigdy się o takie rzeczy nie obraża.
— Nie obraża się, ale może być jej przykro — uparła się Wiktoria. — Zauważcie, że pracuje u nas już prawie dwa lata i jeszcze ani razu nie widziałam, żeby cokolwiek kręciła z facetem. To chyba coś znaczy, nie?
— A ja mam inną teorię na jej temat — zaznaczyła Klaudia. — I nadal się jej trzymam.
Wiktoria i Ola popatrzyły na nią z pobłażaniem.
— Że niby szef? — skrzywiła się Wiktoria. — E, daj spokój, Klaudziu, ta teoria już dawno upadła. Jak to się mówi? Z tej mąki chleba nie będzie.
— Żebyście się jeszcze nie zdziwiły — wzruszyła ramionami Klaudia. — Zakładać się ani ręczyć własną głową nie będę, ale nadal jestem zdania, że tam coś jest na rzeczy. To się po prostu czuje szóstym zmysłem.
— Szóstym zmysłem? — zaśmiała się Ola. — Nie wiedziałam, że taka z ciebie wróżka!
— Nie wróżka, tylko mam swoje obserwacje — odparła spokojnie Klaudia. — A wy nie chcecie, to nie wierzcie, ale ja wam mówię, że między nią i szefem jest taka chemia, że aż iskry idą!
— Pff! — parsknęły śmiechem obie koleżanki.
— Śmiejcie się, śmiejcie — pokiwała głową Klaudia, otwierając drzwi na korytarz. — Fakt, że tego gołym okiem nie widać, ale zobaczycie, że jeszcze wyjdzie na moje. A teraz sorry, ale muszę już lecieć! Pogadamy potem, będę przed dwudziestą. To nara!
Wiktoria i Ola spojrzały po sobie, po czym, wzruszywszy ramionami, zebrały swoje rzeczy i wyszły za nią, po drodze mijając rozpromienioną jak wiosenne słońce Zuzię. Dziewczyna pozdrowiła je grzecznie i czmychnęła przez salę w stronę głównego wyjścia z lokalu, zaś tuż po niej w głębi korytarza pojawiła się sylwetka szefa, który z daleka dawał im znaki, żeby zaczekały, gdyż chce o coś zapytać. Jednak kiedy, zajrzawszy po drodze do kuchni, zniknął tam na dobre, obie domyśliły się, że znalazł tam to, czego szukał, i dyskretnym krokiem ruszyły w ślad za Zuzią, pozdrawiając po drodze krzątającą się za barem Kamilę.
***
— Serio to już jutro? — rzucił Majk, towarzysząc Izie na schodach, którymi przez kuchenne wyjście udawała się na tyły kamienicy. — Pablo faktycznie wspominał, że frajer ma wyjść z pudła koło połowy września, ale aż się nie chce wierzyć, że to już.
— Ja też nie mam pojęcia, kiedy to zleciało — przyznała wesoło. — Ale kalendarz nie kłamie, jutro już piętnasty. Zostajesz teraz w firmie?
Zerknęła przy tym na niego ostrożnie, spodziewając się, że nawiąże jakoś do tych pytających spojrzeń, które odbierała od niego na sali podczas szkolenia i od których może zbyt szybko uciekła — zbyt szybko i zupełnie bez powodu. Teraz było jej wstyd. Wstyd za tamto swoje zachowanie i absurdalną reakcję, której przecież nie chciała… Lecz jeszcze bardziej wstyd byłoby explicite wracać do tej sytuacji, czekała zatem, aż on sam się do niej odniesie i wyjaśni, o co mu wtedy chodziło. Bo choć wciąż szukała w pamięci, za nic nie mogła skojarzyć, czego mogło dotyczyć tamto jego skupione spojrzenie, tak skupione i tak przenikliwe, że aż jej poszło w pięty.
— Zostaję, ale tylko na jakieś dwie godziny, a potem też ruszam w tango — odparł, przytrzymując przed nią drzwi od wyjścia na parking. — Mam od cholery spotkań na mieście, a o osiemnastej trzydzieści będę na kolejnej rozmowie u tego Sajkowskiego… wiesz, w sprawie lokalu na Czechowie.
— Aha, wiem — skinęła głową. — Jak idzie ta sprawa?
— Jak po grudzie — odparł beztrosko. — Ale to nic nie szkodzi. Tym razem to nie mnie zależy na umowie, nie mówiąc już o czasie. Mam ten komfort, że mogę sobie poczekać, pogadać i zagrać w pokera na spokojnie. To tamten frajer musi się gimnastykować.
— O ile jesteś jedynym kandydatem do przejęcia lokalu — zauważyła, zatrzymując się przy samochodach zaparkowanych pod ścianą kamienicy. — Bo kto wie, może faktycznie jest ktoś jeszcze?
— Nie sądzę — uśmiechnął się krzywo Majk. — Znam takich blefiarzy. Gdyby był ktoś jeszcze, to delikwent inaczej by ze mną gadał, ale jeśli nawet, to co z tego? Nie będę na siłę pchał się na afisz, a tym bardziej schodził z warunków. Nie odpowiada mistrzowi moja oferta, to niech szuka lepszej, ciao i arrivederci.
— Słusznie — zgodziła się. — Noża na gardle nie masz, a grunt to ostrożność. Czyli o osiemnastej trzydzieści… Po spotkaniu wpadniesz jeszcze do firmy, czy dopiero jutro?
— Wpadnę, ale być może dopiero przed północą. I właśnie o tym chciałem z tobą pomówić.
— Coś mam zrobić, czegoś przypilnować? — domyśliła się, znów zerkając na niego ostrożnie.
— Bingo — skinął głową. — Parę minut przed szkoleniem do Chudego dzwoniła babka z jakiejś firmy spod Lublina w sprawie imprezy biznesowej na pięćdziesiąt osób. Nie zdążyłem ci o tym powiedzieć. Jakby dzwoniła jeszcze raz, a ja nie mógłbym odebrać, to dałem jej nasz numer służbowy. Załatwisz ją, okej?
— Tak jest, szefie.
„Ach, więc to tylko o to chodziło!” — pomyślała z mieszaniną ulgi i zawstydzenia. — „A ja znowu zachowałam się jak jakaś idiotka!”
— Trzeba sprawdzić terminarz i zabukować jej datę — ciągnął Majk. — Chcą to robić u nas na miejscu, w grę wchodzi początek października. Menu ustali się następnym razem, zresztą powiedz jej, że bez osobistego spotkania i podpisania umowy i tak się nie obędzie.
— Oczywiście, że się nie obędzie — potwierdziła stanowczo. — Już ja tego dopilnuję!
Majk roześmiał się i zerknąwszy kontrolnie w stronę otwartych drzwi prowadzących na dół do kuchni Anabelli, postąpił ku niej, przyciągnął do siebie i przytulił.
— Co ja bym bez ciebie zrobił, moja Wunderwaffe! — powiedział wesoło. — Chudy ma swoją, a ja swoją, wychodzi na to, że żaden z nas nie zginie! W każdym razie, gdyby dzwoniła ta klientka, umów ją od razu stacjonarnie gdzieś na tygodniu, okej? Chciałbym z nią pogadać osobiście.
— Tak jest.
— A teraz biegnij już na chatę, elfiku — dodał, puszczając ją i cofając się o krok. — Nie chcę cię zatrzymywać, wiem, że się śpieszysz. Wieczorem jeszcze sobie pogadamy.
— Dobrze, szefie — uśmiechnęła się, teraz już bez obaw spoglądając mu w oczy. — Dziękuję.
Powinna już iść, ale zatrzymała się jeszcze na jedną sekundę — najwidoczniej o tę jedną sekundę za długo. On bowiem też nadal stał nieruchomo i przyglądał jej się, a w jego oczach… ach, w jego oczach znów pojawiło się tamto! Ten sam znak zapytania, to samo przenikliwe skupienie, które zdawało się przeszywać ją na wskroś… rozgrzewać od środka… bez udziału jej woli oblewać jej policzki zdradzieckim rumieńcem… Ach nie, tylko nie to! Co się z nią działo? Znowu?…
Czym prędzej odwróciła wzrok i bez słowa, wściekła na siebie, odeszła w głąb podwórka, a potem, jeszcze bardziej przyśpieszając kroku, minęła bramę wjazdową na parking i wypadła na ulicę. Tu już była bezpieczna.
„Co mi odwala, do cholery?” — myślała z irytacją, niemal biegnąc po chodniku w stronę stancji. — „Chodziło przecież tylko o telefon od klientki! Telefon od klientki, rozumiesz, idiotko?!… Ech, nie, zostawmy to!… Boże… Teraz pan Stasio! I Kacper! Będziemy szykować mu pokój! Na tym muszę się skupić i to natychmiast, bo… bo zaraz zwariuję!”
Pozostawiony na ciemnym placyku między wysokimi ścianami kamienic Majk patrzył za umykającą dziewczyną z poważną, na wpół zdezorientowaną, na wpół zaniepokojoną miną. Zmieszanie, które dziś już drugi raz widział na jej twarzy i w jej zachowaniu, nie było wcale takie jednoznaczne. A jeśli niepotrzebnie to zaczął? Jeśli droga, która miała poprowadzić go do nieba, jednak okaże się drogą do piekła? Jeśli ona, owszem, zrozumiała, co miał na myśli, księżycową intuicją odczytała wiadomość, jaką jej posłał, i… nie chciała jej przyjąć? Czy w ten sposób nie straci więcej, niż mógłby zyskać? Czy nieopatrznie nie pozbawi się tego, na czym najbardziej mu zależało? I nade wszystko — czy powinien ciągnąć to i pójść va banque, narażając się na klęskę, czy raczej zbagatelizować, wycofać się na bezpieczną pozycję i dalej czekać? Przecież tak wiele było do stracenia! Zwłaszcza w obliczu tamtego imienia wyświetlonego na ekranie jej telefonu przed imprezą u Pabla…
Zatopiony w myślach mężczyzna jeszcze przez kilka minut stał nieruchomo na pustym placyku, po czym, pokręciwszy z zafrasowaniem głową, odwrócił się plecami do bramy, za którą zniknęła postać Izy, i powolnym, ciężkim jak z ołowiu krokiem ruszył ku wejściu do kuchni Anabelli, przeciągając bezwiednie dłonią po zmierzwionych włosach.
Rozdział sto trzydziesty czwarty
„Dobra, załatwione” — odetchnęła Iza, odłożywszy telefon na biurko szefa. — „Teraz wracamy na salę. Ciekawe, czy Zuzia już jest?”
Klientka, o której podczas rozmowy na parkingu wspomniał Majk, właśnie zadzwoniła i została należycie obsłużona, co sprawiło Izie swego rodzaju ulgę. Wreszcie będzie mogła wykasować to z pamięci i nie myśleć ani o niej, ani o jej imprezie, ani o rezerwacji na dziewiątego października, która właśnie została wpisana do terminarza, ani w ogóle o niczym z tym związanym. To była przecież klientka jakich wiele, standardowe polecenie służbowe, które wykonała i o którym mogła już zapomnieć — przynajmniej do czasu, aż Majk wróci ze spotkania z Sajkowskim, a ona mu o tym zamelduje. Na razie trzeba było znaleźć inny temat, którym mogłaby wypełnić sobie głowę, by znów choć na kilka godzin wypchnąć z niej tamto… owo męczące, odpychane ze wszystkich rozpaczliwych sił lecz wciąż nawracające tamto, które od wydarzeń dzisiejszego przedpołudnia narosło w niej do granic wytrzymałości i groziło eksplozją.
Najgorsze było to, że nie mogła o tym myśleć wprost, choć jej serce i zmysły chyba już przyjęły to, co tak natarczywie usiłowało dobić się do wrót umysłu. W odruchu samoobrony musiała stawiać opór. Ta fala, czymkolwiek była, za wszelką cenę musiała zostać stłumiona i zawrócona z progu świadomości, bo jeśli złamie tamę i wedrze się do środka… Nie, lepiej było w ogóle tego nie ruszać. A zresztą… to nie tak. Przecież obiektywnie nic się nie działo, nic się nie zmieniało, a jeśli miało się zmienić, to tylko na lepsze.! Nie było czym się przejmować, ostatnio po prostu miała za dużo na głowie, nieustanny stres zżerał ją od środka i szarpał jej nerwy. To pewnie dlatego czuła się tak dziwnie. Tym bardziej musiała nad tym zapanować. Twardo, metodycznie, po żołniersku, tak jak do tej pory. Uciąć to, nie myśleć o tym, za wszelką cenę wygasić to i odepchnąć! Albo inaczej — skatalizować to, skierować tę napierającą falę niezrozumiałych emocji w odpowiednią stronę. W umiejętny sposób wyciszyć wzbierającą w duszy nawałnicę.
Zamknęła terminarz i odłożyła go na brzeg biurka, a następnie, przepasawszy się kelnerskim fartuszkiem, wsunęła do kieszeni telefon służbowy, bloczek do zamówień i długopis.
„Dyskoteka dopiero za godzinę” — pomyślała, ze wszystkich sił starając się skupić myśli na stricte praktycznych tematach. — „Teraz zaczyna się najgorszy kocioł… i dobrze!”
Zgasiła lampkę na biurku i wycofała się z gabinetu na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi. Jedyne, czego teraz pragnęła, to rzucić się ślepo w wir pracy i nie mieć czasu na myślenie o niczym poza nią. Wszystko zresztą świetnie się składało. Nawał klientów na sali, potem dyskoteka, kolejny ciężki wieczór w nocnym klubie. Muzyka będzie huczała, rozpraszając myśli, klienci będą wydziwiać z zamówieniami, może zdarzy się nawet jakaś bójka? I dobrze, bardzo dobrze! Niech coś się dzieje! Niech dzieje się jak najwięcej! Niech praca zmęczy ją i wyssie z niej wszystkie siły aż do bólu mięśni, niech zajmie jej uwagę, a potem, kiedy wróci już na stancję, niech pozwoli jej paść na łóżko i natychmiast zasnąć. Zmęczenie było wszak lepsze niż narkotyk, potrafiło tak skutecznie odurzyć… odurzyć jak alkohol… jak dobre wino… jak burgund…
— Już jestem, proszę pani! — zameldowała się wesoło Zuzia, również ubrana w biały fartuszek, z fantazyjnie rozpuszczonymi półdługimi włosami, podpiętymi tylko kilkoma wsuwkami nad czołem.
Wytrącona ze skręcających znów w niewłaściwą stronę myśli, zadowolona, że może skupić się na czymś innym, Iza nie mogła nie uśmiechnąć się na widok swej podopiecznej. Nowa fryzura, w połączeniu z dziewczęcymi rysami rozpromienionej twarzyczki Zuzi i oczami lśniącymi jak dwa podświetlone słońcem szmaragdy, skojarzyła jej się ze stylem młodziutkich aktorek z początków dwudziestego wieku, które czesały się bardzo podobnie. Poza tym cała postać dziewczyny promieniała taką radością i z trudem skrywanym szczęściem, że nie sposób było tego nie zauważyć, tym bardziej że po dzisiejszym szkoleniu powód tego stanu był dla Izy aż nadto oczywisty.
— Super, Zuzieńko! — odparła ciepło. — Jak było w szkole? Nie jesteś zmęczona?
— Bardzo dobrze, dziękuję — zapewniła ją rezolutnie Zuzia. — I nie jestem ani trochę zmęczona, miałam dzisiaj tylko cztery lekcje. Najgorsza jest matematyka, bo przez te trzy lata już zapomniałam wszystko, co było w podstawówce, ale przypomnę sobie powoli. To dopiero drugi tydzień, proszę pani. Czy mam teraz iść na salę?
— Tak, idziesz ze mną. Ale pod jednym warunkiem — zaznaczyła z powagą Iza.
— Pod jakim? — zaniepokoiła się.
— Że nikogo tam nie porozbijasz ciosami karate! — zażartowała. — Żebym przez cały wieczór nie musiała bać się o klientów!
Obie roześmiały się, a Zuzia spłonęła przy tym delikatnym rumieńcem, który jeszcze bardziej ożywił jej migoczącą od emocji buzię.
— Oczywiście, proszę pani! — zapewniła ją, prostując się na baczność. — Obiecuję trzymać ręce i nogi przy sobie.
Iza znów roześmiała się i objęła ją przyjacielskim gestem, pociągając ze sobą na salę, gdzie obie, zgarniając po drodze z baru czyste tace, ruszyły do obsługi gęstniejącego tłumu klientów. Wysławszy Zuzię na znajdującą się przy wejściu część sektora B, Iza udała się na sektor A, gdzie stanęła do pomocy uwijającej się tam Lidii.
— Cztery duże browary prosimy! I paluszki!
— A jakieś tosty macie? Coś bym zjadła… Albo lepiej sałatkę. Jakie są?
— Przepraszam, o której zaczyna się dyskoteka?
— Jest tonik? A colę sprzedajecie na szklanki czy na butelki?
— Przepraszam panią, czy można zsunąć te stoliki? I jeszcze ze dwa dodatkowe krzesła byśmy poprosili…
Gwar głosów, odpowiedzi na milion natarczywych pytań, zapisywanie zamówień w słabym świetle bocznych lamp, przeciskanie się między przepełnionymi stolikami i nieustanne kursy w tę i z powrotem między salą a kuchnią w istocie pomagały Izie zagłuszyć nieznośny napór myśli, paradoksalnie dając jej psychiczne wytchnienie. Im więcej miała pracy, tym mniej musiała walczyć o spychanie z progu podświadomości widma czegoś, co, jak odgadywała swą tłamszoną na siłę intuicją, nie było tylko jakimś świeżym problemem, który można będzie na bieżąco opanować, lecz sięgało dużo głębiej i leżało u podstaw wszystkich jej duchowych rozterek z ostatnich miesięcy. Wszystkich lub prawie wszystkich, w każdym razie tych najcięższych i najbardziej męczących — tych, które z braku lepszego określenia nazywała ostatnio „bólem egzystencjalnym”.
Ileż czasu spędziła, próbując zrozumieć, skąd się brało to uczucie, ten ścisk serca, te tumany wątpliwości, które hamowały ją na każdym kroku i spychały z raz obranej drogi… Ileż rozmyślań, na wpół bezsennych nocy, ileż modlitw do Boga o litość i światło… I teraz co? Teraz, kiedy była o krok od wyjaśnienia tej zagadki, od naświetlenia owej mrocznej tajemnicy, która tak ją udręczyła przez ostatnie miesiące, nagle ogarniał ją paniczny strach, który nakazywał jej uciekać. Uciekać przed samą sobą, przed budzącą się świadomością, przed krzykiem własnej duszy… księżycowej duszy…
„Dość, dość, dość!” — powtarzała gorączkowo, gdy w drodze na zaplecze, między zbieraniem brudnych naczyń a realizacją kolejnego zamówienia znów nieopatrznie wślizgnęła jej się do głowy ta nieznośna pół-myśl. — „Muszę wziąć od Wiki listę do zamówienia alkoholu, pod koniec tygodnia już byłby na to czas. Marta… trzeba do niej zadzwonić, albo chociaż wysłać smsa, obiecałam jej kontakt do końca weekendu i znowu mam obsuwę. A Magdalena? Miała się odezwać w tym tygodniu, dzisiaj dopiero poniedziałek, ale pewnie niebawem napisze, że przyjeżdża do Lublina. Czas by też ogarnąć te zmiany w grafiku, odbębnić zastępstwa za dwudziestego pierwszego i drugiego, mam tylko nadzieję, że Misio nie zmieni terminów. To jest taka skomplikowana układanka…”
— Dorciu, trzy razy duże frytki i sałatka grecka — rzuciła, kładąc na blacie do wydawania posiłków karteczki z zamówieniami. — Aha, i jeszcze dwie zapiekanki z pieczarkami.
„Misio… no właśnie, Misio!” — myślała, czekając, aż kucharka przygotuje żądane porcje potraw. — „Kiedy pisał ostatnio? Chyba w sobotę… A może wczoraj? Nie pamiętam już, trzeba będzie sprawdzić. Mam nadzieję, że niczego nie przeoczyłam…”
Wyrzuty sumienia związane z Michałem znów szarpnęły jej sercem i skierowały myśli w jego stronę. Tak, to był niegłupi pomysł. Należało teraz myśleć o nim, bo to, jak już nieraz bywało, najskuteczniej zajmie jej uwagę, a poza tym… to w końcu on był w tym wszystkim najważniejszy! Powinna skupić się na nim, na ich odradzającej się relacji, no i chyba bardziej się zaangażować, bo przecież ostatnio jakoś nieszczególnie dobrze im się rozmawiało. Niby to nie była tylko jej wina, ale mimo wszystko ona też miała w tym swój udział, za słabo się starała, zbyt opieszale reagowała na jego ciepłe gesty. Ostatnio nawet nie zdążyła odpowiedzieć mu, kiedy poprosił, żeby powiedziała, że go kocha. Nie zdążyła… bo przecież już miała wymówić te słowa, tylko on akurat wtedy musiał zakończyć rozmowę. Cóż, siła wyższa. Powie mu to następnym razem.
— Dobra, u ciebie już jest wszystko — rzuciła Dorota, podsuwając ku niej tacę z gotowymi zamówieniami i przejmując kolejną karteczkę od czekającej już obok Lidii. — Ile tego ma być?
— Jedno — odparła Lidia. — Tylko klient życzy sobie bez papryki.
Iza mechanicznym ruchem zgarnęła tacę z blatu.
— Dzięki!
Następnym razem, tak. To już będzie najwyższy czas, żeby wymówić te dwa magiczne słowa, kocham cię, które będą kluczem do wejścia w inny wymiar — w bezgraniczną strefę szczęścia, za którym tęskniła od lat. Bo w sumie od tamtego zimowego dnia, kiedy Michał porzucił ją na ośnieżonym placyku w Korytkowie, ani razu nie wymówiła jeszcze do niego tych słów, jakoś nie chciały jej przejść przez gardło. Widocznie usunięcie blokady, która utwierdziła się w jej sercu przez te lata, wymagało więcej wysiłku, niż mogła się spodziewać, ale przecież wszystko było już na dobrej drodze…
— Proszę, frytki. Podać jeszcze coś do picia?
Blokada psychiczna to dziwna rzecz, trudno ją zwalczyć, nawet gdy jej nie chcemy. Czasem trzeba ją przepracować, przećwiczyć jej usuwanie „na sucho”, żeby potem, kiedy przyjdzie co do czego, znów nie ulec absurdalnemu przyzwyczajeniu, wycofując się za niewidzialną barykadę. Dlaczego od tylu tygodni, kiedy Michał wyznawał jej miłość, ona nie umiała odpowiedzieć mu tym samym? Przecież była na to gotowa, chciała tego! To było oczywiste od szesnastu lat! To musiała być właśnie ta blokada… blokada, nad którą przed jego przyjazdem do Lublina stanowczo musiała popracować.
„Kocham cię, Misiu… ja też cię kocham…” — powtarzała jak mantrę, ze służbowym uśmiechem zbierając z kolejnego stolika opróżnione kufle i stawiając w to miejsce nowe, pełne piwa. — „Kocham cię, kocham cię, kocham cię…”
Tak, musiała powtarzać to sobie w kółko, żeby złamać tę nieszczęsną blokadę i następnym razem, kiedy się zobaczą, bez wysiłku móc skierować do niego te słowa. Następnym razem — czyli już za tydzień. Znów będzie czekać na niego jak wtedy, na polnej ścieżce za stodołą Kulikowej… Będzie czekać na niego tak samo niecierpliwie, gotowa jak dawniej rzucić mu się w ramiona i na nowo poczuć smak jego ust. I wtedy mu to powie.
„Kocham cię, kocham cię, Misiu…”
— Czy podać więcej serwetek?… Nie, niestety, portera w puszce dzisiaj nie mamy. Mogę przynieść butelkowany… Tak?… Dobrze. Ile butelek?
Gdyby dało się tu, w Lublinie, znaleźć jakieś miejsce do zaczarowania… Nie Plac Po Farze, bo ten już zawsze będzie jej się kojarzył z Victorem. Nie Old Pub, bo tam też zostawiła zbyt wiele smutnych wspomnień. Trzeba znaleźć jakieś inne, nowe, świeże… Jak tamta księżycowa łąka na Lipniaku, gdzie rosły fluorescencyjne kwiaty… Ach, nie, nie! Stop! W tył zwrot! Jak ścieżka za stodołą Kulikowej oczywiście.
Znów będzie na niego czekała, a kiedy przyjedzie, nie będzie już się wahać, pójdzie w to na oślep, wreszcie przełamie te absurdalne, niewidzialne blokady i granice. Pozwoli mu się tulić, całować… znów poczuje pod palcami sprężystą fakturę jego włosów… Jak wówczas, na zaczarowanej łące, gdzie brzęczały owady, jak na żwirowej ścieżce, gdzie cykały świerszcze… Do zrobienia był przecież tylko jeden gest, jeden krok! Jeden krok do szczęścia…
— Iza!!! — usłyszała radosny, chóralny okrzyk za swoimi plecami.
Odwróciła się zaskoczona. Przejściem między stolikami zmierzała ku niej grupa nowo przybyłych gości, których nie sposób było nie rozpoznać od razu, chociażby po idącej przodem prześlicznej blondynce z nadnaturalnie długim warkoczem. Za szeroko uśmiechniętą Lodzią podążały kolejne znajome osoby — rudowłosa Nina z Alicją z polonistyki, Julka ze swoim chłopakiem Szymonem, a na końcu Daniel w towarzystwie jakiegoś kolegi, którego Iza widziała dziś po raz pierwszy.
— Ach! — ucieszyła się. — Cześć wam! Co za niespodzianka!
— Widzicie! Mówiłam, że ją tu zastaniemy! — zawołała wesoło Lodzia, obejmując ją i ściskając. — Cześć, kochana… O tej porze dnia, bez względu na dzień tygodnia, nasza Iza jest w pracy na dziewięćdziesiąt dziewięć procent! Trzeba by mieć wielkiego pecha, żeby jej nie spotkać!
Wszyscy roześmiali się, po kolei witając się z Izą.
— Poznaj Marcina, to nasz nowy kumpel z polonistyki — przedstawiła jej nieznajomego chłopaka Nina. — Przeniósł się z Łodzi, będzie z nami na trzecim roku. I dobrze, mamy na kierunku straszny niedobór facetów! — zaśmiała się. — Daniel przynajmniej będzie miał z kim pogadać na męskie tematy, bo w tamtym roku to już został sam na dwadzieścia pięć kobiet!
— Hej, Iza — uśmiechnął się Daniel, również ściskając jej dłoń. — Dawno się nie widzieliśmy.
— Prawda — przyznała.
Już chciała dodać, że kilka dni temu rozmawiała z Martą, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język, uznając, że skoro Daniel był dzisiaj bez niej, to nie miała powodu do tego nawiązywać. Tym bardziej że, o ile pamiętała, Marta również w telefonicznej rozmowie nie wspomniała o nim ani słowem.
— Przyszliśmy na dyskotekę — oznajmiła jej żywo Julka. — Da się tu skołować jakiś stolik?
— Oczywiście — odparła z uśmiechem, wskazując im na róg sektora A. — Chodźcie tam, pod ścianę, właśnie zwolnił się jeden większy, bo przy tych małych się nie pomieścicie. Ostatni dzwonek, za pół godziny nie będzie tu gdzie szpilki wcisnąć!
— No tak, słynne disco w Anabelli! — zaśmiała się Julka, podążając za nią wraz z resztą towarzystwa. — Już tak dawno tu nie byłam, że zaczęłam tęsknić za tą atmosferą! Tłok, super muza i tańce! Kiedy zaczynacie?
— Dyskotekę? O dwudziestej.
— Za pół godziny — pokiwała głową Nina, zerkając na wiszący nad barem zegar. — Akurat wystarczy czasu, żeby czegoś się napić i chwilę pogadać, bo potem przy muzyce ciężko będzie cokolwiek usłyszeć. No, chodźcie, chłopaki, siadajcie. Ten stolik jest w sam raz.
— Dzięki, Izunia — powiedziała Lodzia, wdzięcznym ruchem odrzucając na plecy swój piękny warkocz. — Tak się cieszę, że znowu cię widzę! W tym fartuszku wyglądasz jak rasowej krwi profesjonalistka! A gdzie jest Majk? — rozejrzała się po sali.
— Nie ma go jeszcze — odparła rzeczowo. — Ale potem będzie. Ma teraz ważne spotkanie na mieście, ostrzegał, że może wrócić dopiero przed północą, chociaż mam nadzieję, że wyrobi się wcześniej. A wy chyba trochę u nas zostaniecie?
— Noo… czy aż do północy, to nie wiem — zastanowiła się Lodzia. — Ale niewykluczone, wszystko zależy od tego, kiedy mój niesubordynowany mąż skończy pracę i zejdzie tu do nas łaskawie. Siedzą tam na górze we czwórkę — ruchem głowy wskazała na sufit — i już drugi wieczór rozkminiają jakąś pilną sprawę. Nie jedzą, nie piją, tylko ryją nosami w kodeksach jak krety! — prychnęła. — Podobno sprawa honoru i ambicji, no to co zrobić? Z moim bandziorkiem w takich sprawach nie ma dyskusji. Tylko nudno w domu bez niego, zwłaszcza że odwiozłam dzisiaj Edzia do mamy i nie miałam co ze sobą zrobić. Więc Jula wymyśliła na spontanie, żebyśmy wpadli do Anabelli, zrobili tu zlot przyjaciół i poczekali na Pabla, a przy okazji odwiedzili ciebie i Majka.
— I wszystko jakoś tak fajnie się złożyło — dodała Nina. — Lodzia zadzwoniła do mnie, ja byłam w kontakcie z Alą, do tego akurat Marcin przyjechał do Lublina, Daniel też miał wolny wieczór… No to szast, prast i skrzyknęło się całkiem spore towarzycho! Wszyscy chętni na imprezę!
— A co! — uśmiechnął się Szymek. — Trzeba korzystać z uroków ostatnich tygodni wakacji!
Roześmiali się znowu, zajmując miejsca wokół stolika.
— To miło, bardzo się cieszę, że wpadliście — powiedziała Iza, w duchu zadowolona, że dzięki tej wizycie będzie miała na głowie kolejny obowiązek, który zajmie jej uwagę. — Czego się napijecie?
Przyjaciele popatrzyli po sobie z zastanowieniem.
— A co jest ciekawego?
— Macie tu jakieś dobre soki?
— Może weźmiemy po prostu piwo?
— Przyniosę wam zaraz karty z menu, to się zastanowicie na spokojnie — skwitowała, wygładzając na sobie fartuszek. — I potem do was wrócę, mam jeszcze dwa zamówienia do realizacji w kuchni.
— Ach, jasne, Izunia! — podchwyciła Lodzia. — Przecież ty masz jeszcze mnóstwo innych klientów, a my cię tu trzymamy… Chłopaki, idźcie z nią któryś po te karty, co? — zwróciła się do kolegów, na co Daniel natychmiast poderwał się z miejsca. — Nie będziemy przecież tak jej ganiać w tę i z powrotem. Ale jak zrobi się luźniej, to wpadniesz do nas na chwilę, dobrze? — dodała ciszej, chwytając Izę za rękę. — Muszę koniecznie zamienić z tobą dwa słówka!
— Oczywiście, Lodziu — uśmiechnęła się. — Z wielką przyjemnością.
Udawszy się w towarzystwie Daniela pod coraz gęściej oblegany bar, wręczyła mu kilka kart z menu, zaś sama czym prędzej pobiegła do kuchni, gdzie czekała już na nią gotowa taca z kolejnymi zamówionymi daniami na ciepło.
— Iza, gdzie trzeba pomóc? — zapytała Klaudia, która właśnie wypadła z szatni kelnerek, wiążąc sobie na biodrach fartuszek.
— O, jesteś! — ucieszyła się Iza. — Leć do Zuzki na B i zerknij, czy nie trzeba pomóc Oli, jest na C i szkoli tam Agatę. I tak zaraz disco, będzie się rozluźniać.
— Jasne, to do dzieła! — odmeldowała się z bojową miną Klaudia i zebrawszy z blatu tacę, zniknęła w półmroku zatłoczonej sali.
Po rozniesieniu zamówień Iza zostawiła u Wiktorii kolejne zlecenie na sześć kufli piwa i udała się na zaplecze, gdzie tym razem zatrzymała ją na dłużej Eliza, zgłaszając problemy ze zmywarką.
— A niech to szlag, następna! — pokręciła z rezygnacją głową Iza, oglądając elektroniczny panel maszyny, na którym wyświetlały się naraz wszystkie możliwe kody błędów. — Zięba teraz nie przyjdzie, dopiero na jutro mogę spróbować go załatwić. Dacie dzisiaj radę na dwóch?
— Jak nie da się inaczej, to damy, musimy dać — westchnęła kucharka. — Ale dziwne, bo ta jedna akurat nigdy nie szwankowała.
— Widocznie i na nią musiał przyjść czas — stwierdziła stoicko Iza. — Na razie naprawimy, ale docelowo poleci do wymiany tak jak tamte dwie. Powiem szefowi i załatwimy to na dniach.
— Dzięki, Iza. Tylko niech szef tym razem weźmie taką dużą, może być taka sama jak ta — wskazała na najnowszą zmywarkę, kupioną zaledwie kilka tygodni wcześniej. — A nawet jeszcze większa by się zmieściła, więc jakby się dało…
— Jasne, Liziu, weźmiemy największą, jaka tu wejdzie — zapewniła ją Iza. — Jak skończy się ten szał na sali, to przyjdę zdjąć wymiar. Albo wiesz co? Jutro poprosimy o to Ziębę! On najlepiej wie, jaka jest tolerancja z tymi odpływami i przyłączem wody, poda nam zakresy i łatwiej będzie dobrać pasujący sprzęt.
— Super, rewelacja! — ucieszyła się Eliza. — A tę starą, jak już ją naprawi, będzie można wcisnąć tam pod ścianę i będzie zapasowa, co ty na to? Jakieś przyłącza tam są, tylko stare, może trzeba będzie tylko je poprawić.
— Zobaczymy. Pogadamy o tym jutro z Ziębą… no i z szefem. W każdym razie masz rację, trzeba wreszcie zrobić porządek z tymi zmywarkami, bo jak zacznie się rok akademicki, to będzie taki przemiał, że grubo przed disco będzie nam już szkła brakowało.
Problem zepsutej zmywarki nie zajął jej wprawdzie wiele czasu, ale kiedy wróciła do baru, okazało się, że nalane dla niej piwa rozniosła już Lidia, która również zdążyła przyjąć zamówienie od zainstalowanego przy stoliku pod ścianą towarzystwa Lodzi i Daniela. Ponieważ na obsługiwanym przez obie kelnerki sektorze nie było chwilowo nowych gości, Iza zajrzała kontrolnie do Antka, który właśnie szykował się do rozpoczęcia dyskoteki i nadal był w wyjątkowo dobrym humorze, po czym, przejąwszy od Lidii tacę z gotowymi napojami, podeszła do stolika przyjaciół, by podać im je osobiście.
— Będziecie tańczyć? — zapytała wesoło. — Bo nasz Antoś szykuje już na wjazd mocnego rock’n’rolla!
Towarzystwo powitało tę informację okrzykiem entuzjazmu.
— Pewnie! — zawołała Julka. — Mamy zamiar wytańczyć się dzisiaj do upadłego, nie, Szymek? Nie wiem, jak my to zrobiliśmy, ale przez całe wakacje nie byliśmy na żadnej dyskotece!
— Starzejecie się — stwierdziła z przekąsem Nina.
— To wszystko przez Lodźkę i jej Pabla! — zaśmiała się Julka. — Wprowadzają nam do towarzystwa niezdrowy powiew stabilizacji i z tą swoją średnią wieku zniechęcają do młodzieńczych szaleństw!
Zebrani przy stoliku skwitowali to wybuchem śmiechu, łącznie z Lodzią, która rozłożyła tylko ramiona w geście bezradności. Iza, śmiejąc się, zestawiała w międzyczasie z tacy na stolik kufle, szklanki i butelki. Nie mogła widzieć, że do lokalu, wraz z nową grupą klientów, wszedł właśnie młody mężczyzna w białej koszuli i narzuconej na nią markowej dżinsowej kurtce, od samych drzwi skupiając wzrok na barze, gdzie tłoczyli się ludzie zamawiający drinki. Nie rozglądając się na boki, przeszedł środkiem zatłoczonej sali i z niezadowoleniem na obliczu zatrzymał się za plecami klientów tłoczących się w dwóch, a nawet w trzech rzędach wokół blatu Wiktorii.
Widząc, że nie zdoła dopchnąć się do barmanki, przybysz w geście zastanowienia przesunął dłonią po lśniących blond włosach, po czym odwrócił się i rozejrzał w poszukiwaniu kogoś innego. Traf chciał, że w orbitę jego wzroku jako pierwsza wkroczyła Klaudia wracająca na zaplecze z tacą pełną brudnych naczyń. Zatrzymał ją zatem i zadał jej jakieś pytanie, ona zaś pokiwała głową, wskazując mu ręką w stronę sektora A.
— Jest tam — można było odczytać z ruchu jej ust.
Mężczyzna dokładnie w tym samym momencie dostrzegł Izę i na jego poważnej twarzy pojawił się przelotny wyraz ulgi i satysfakcji. Podziękował Klaudii, która skinęła mu uprzejmie głową, i bez wahania ruszył w tamtą stronę.
— Iza! — rzucił z daleka.
Iza, która właśnie skończyła podawanie napojów i stała przy stoliku z opuszczoną w dłoni pustą tacą, rozmawiając z przyjaciółmi, aż skamieniała na dźwięk znajomego głosu, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. Odwróciła się jak rażona gromem.
— Misio? — wyartykułowała bezgłośnie, poruszając tylko wargami.
Widząc skrajnie zaskoczony wyraz jej twarzy, przyjaciele ze stolika zamilkli i obserwowali ich z zaciekawieniem. Tylko Daniel, zerknąwszy na przybysza, skrzywił się i sięgnął po swój kufel z piwem, upijając z niego długiego łyka.
Michał nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi.
— Jesteś! — powiedział szybko, bez ceremonii chwytając ją pod ramię i pociągając ku sobie. — Chodź. Zostaw to na chwilę, okej? Musimy pogadać! Natychmiast!
Iza, wciąż jeszcze oszołomiona jego niespodziewanym pojawieniem się, patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
— Coś się stało?
— Sam chciałbym to wiedzieć — rzucił niecierpliwie, sięgając po jej tacę i niedbałym gestem odkładając ją na stolik. — Po prostu muszę z tobą pogadać. I to natychmiast, bo zaraz szlag mnie trafi!
— Okej — pokiwała głową bez protestu.
Niepokój, jaki wywołały w niej jego słowa i zachowanie, całkowicie stłumił radość, jaką wszak powinna odczuć na jego niespodziewany widok. Radość, szczęście, napływ szalonych uczuć, które jeszcze przed chwilą tak drobiazgowo rozważała w myślach… Dlaczego nie czuła nic takiego? Tylko niepokój, niemal strach. A wraz z nimi wyrzuty sumienia, bo przecież to nie tak powinno być…
— Chodźmy gdzieś, gdzie nie ma tylu ludzi, na przykład tam — Michał wskazał stanowczym gestem półmroczną przestrzeń w samym kącie, tuż obok przyozdobionego bluszczem przepierzenia oddzielającego sektor dla VIP-ów od reszty sali.
Całkowicie zapomniawszy o towarzystwie siedzącym przy stoliku i o pozostawionej na nim tacy, Iza pozwoliła mu się ująć pod ramię i poprowadzić we wskazaną stronę — bezwolnie, jak zaklęta, z szumem w uszach i tańczącymi przed oczami drobinkami światła. To było tylko kilkanaście kroków, ale poczucie odrealnienia, w jakie popadła w tym momencie, sprawiało, że każdy krok zdawał jej się dłużyć w nieskończoność, odbywać w zwolnionym tempie, jak w oderwaniu od ziemskiej grawitacji. Michał był w Lublinie? Przecież zapowiadał się dopiero na przyszły tydzień… Co się stało, że zdecydował się przyjechać już teraz? I dlaczego był taki wzburzony? Czy znowu to ona zrobiła coś nie tak?
— Dobra, a teraz mów mi prawdę! — zażądał, zatrzymując ją pod ścianą bluszczu i chwytając za oba ramiona tak, by musiała spojrzeć mu w oczy. — Co jest, do cholery, grane z tym Krawczykiem?
— Ach! — szepnęła olśniona nagłym błyskiem zrozumienia.
Więc to o to chodziło! Tylko o to… albo aż to. Teraz już rozumiała, po co tu przyjechał i komu zawdzięczała rozpoczynającą się właśnie awanturę, której zapowiedź widziała wyraźnie w chmurnym błękicie jego groźnie błyskających oczu.
„Co za szuja!” — pomyślała, na ułamek sekundy wizualizując sobie w pamięci fałszywie uśmiechniętą twarz Romana Krzemińskiego. — „Bezczelny drań!”
Informacja o tym, że powodem niezapowiedzianej wizyty Michała było absurdalne nieporozumienie związane z Krawczykiem, z jednej strony sprawiła jej ulgę, z drugiej zaś przepełniła oburzeniem pod adresem jego ojca. Jak by na to nie spojrzeć, była całkowicie niewinna, a nieporozumienie łatwe do wyjaśnienia, zresztą ta emocjonalna reakcja Michała w pewnym sensie jej pochlebiała, była dowodem na to, że naprawdę mu na niej zależało. Jednak myśl o tym, że stary Krzemiński nadal śmiał snuć bezczelne przypuszczenia na jej temat, a do tego bez oporów sugerować je synowi, sprawiła, że przed oczami zrobiło jej się czerwono. Jakim prawem ten człowiek znów miał czelność w taki sposób ją upokarzać!
Michał, nie widząc na jej twarzy spodziewanego zdziwienia, jeszcze mocniej zacisnął palce na jej ramionach, z trudem powstrzymując się, by nią nie potrząsnąć.
— Ha! Wiesz, co mam na myśli! — rzucił gniewnie. — Wiesz doskonale, widzę to po tobie! No to mów! Słyszysz, Iza? Mów! Chcę wiedzieć!
Uderzona nieprzyjemnym déjà vu z czasów, gdy podobne awantury o Krawczyka urządzał Pablo, do tego stopnia miotany zazdrością o Lodzię, że trudno było do niego dotrzeć z racjonalną argumentacją, Iza milczała przez chwilę, starając się naprędce zebrać myśli i odziać je w odpowiednie słowa.
— Przestań, Misiu — pokręciła głową. — Uspokój się…
— Spałaś z nim?! — huknął Michał.
Ton jego głosu, w którym złość mieszała się z wyrzutem, dotknął ją jak rozpalonym żelazem. A więc naprawdę uwierzył ojcu! A skoro uwierzył, to za kogo ją uważał? Po tylu latach wiernego czekania… Mimo wszystko zrobiło jej się przykro.
— Oszalałeś?! — żachnęła się, próbując uwolnić ramiona z uścisku jego rąk. — Ja? Z Krawczykiem? Nigdy w życiu! Co to jest w ogóle za pytanie? Opanuj się i nie obrażaj mnie! I puść, bo to boli.
Uraza w jej głosie i poirytowany wyraz twarzy nieco ostudziły emocje Michała.
— No dobra — spuścił z tonu, luzując uścisk palców, które wcześniej w istocie aż wpiły się w jej ramiona. — Czyli mój stary łże?
— Łże jak pies — potwierdziła z oburzeniem. — Jak możesz mu wierzyć! Co on w ogóle może o mnie wiedzieć! Krawczyk to tylko mój znajomy, mówiłam ci to przecież. A poza tym myślałam, że znasz mnie na tyle, żeby wiedzieć, jaka jestem — dodała z godnością. — Może dla ciebie to bez znaczenia, ale ja mam swoje zasady i nie łamię ich. Są granice, których nie przekraczam, i to jest właśnie jedna z nich. Dlatego wypraszam sobie takie uwagi, okej?
Michał zaniemówił. Dumny blask jej oczu i wyniosła poza całej jej postaci, które w ostatnich miesiącach widział u niej już kilka razy i które robiły na nim milion razy większe wrażenie niż jej dawne rozmarzone spojrzenia i gesty zakochanej nastolatki, teraz również pokonały go w ułamku sekundy. Ależ to była kobieta! Ekscytująco nieprzewidywalna! Raz ciepła i słodka, raz zimna i twarda jak stal. I właśnie taka mu się najbardziej podobała, takiej chciał!
Sprawa Krawczyka, o której wczoraj powiedział mu ojciec, zachwycony rzekomo bliską relacją Izy z milionerem, wzburzyła go bardziej, niż mógłby podejrzewać, ukłuła go bowiem w najwrażliwsze miejsce — dotknęła jego ambicji. Milioner z układami! Człowiek, przy którego możliwościach finansowych rodzinny majątek Krzemińskich wyglądał wprost śmiesznie, lecz gdyby weszli z nim w trwałą współpracę, jak to planował ojciec, mogliby stworzyć prawdziwe imperium. Imperium Podlasia, jak sam Michał nazwał to kpiąco, kontrując wczorajszy entuzjazm ojca. Ów entuzjazm w istocie dotknął go głęboko, wręcz zabolał. Bo czy naprawdę do rozwoju firmy potrzebowali wpływów i wsparcia jakiegoś tam Krawczyka? A może ojciec wątpił w niego i jego umiejętności menadżerskie? To było jak policzek, jak szpilka wbita w sam środek serca. A w tym wszystkim jeszcze ona — Iza.
Michał ani przez chwilę nie wątpił, że ta niepozorna dziewczyna mogła urzec i omotać każdego mężczyznę, w tym dowolnego milionera, wystarczyło, że taki delikwent poznał ją bliżej i wszedł w orbitę uroku, jaki wokół siebie roztaczała. Co prawda wątpił, by posunęła się w tej relacji aż tak daleko, jak to sugerował ojciec, znał ją przecież i wiedział, że miała żelazne zasady moralne, do tego w przeszłości dawała mu tyle dowodów bezwzględnej wierności, podczas gdy on nie umiał odpowiedzieć jej tym samym… Jednak jej rola w całej tej sprawie i tak mu się nie podobała. Bo bazować w interesach na czymś takim? To byłoby poniżej jego godności!
Poza tym… przecież ona na dobrą sprawę ciągle jeszcze nie należała do niego! Choć pozornie wszystko między nimi się naprawiło, choć w ich rozmowach przewijały się bardziej lub mniej zawoalowane aluzje na temat wspólnego biznesu i domu w Polanach, a ona je przyjmowała, a przynajmniej im nie przeczyła, on de facto nadal nie miał jej oficjalnego słowa! Nadal w jakimś stopniu mu się wymykała, zwłaszcza gdy unikała mówienia o uczuciach, o których kiedyś, pięć lat temu, mogłaby rozprawiać bez końca. Wszak od czasu, gdy odnowili kontakt, ani razu nie dała mu się pocałować, ani razu nie usłyszał z jej ust kocham cię! Kiedyś powtarzała mu to aż do znudzenia, a dziś, choć tak bardzo chciał to usłyszeć, ona zwinnie schodziła z tematu, a najczęściej milczała. Owszem, w tym jej milczeniu i ciągłej nieobecności było coś ekscytującego i podsycającego zmysły, nie przeczył, że lubił ten dreszczyk emocji, który mu ostatnio fundowała, ale jednak wszystko ma swoje granice!
Ukłuta ambicja i narastająca bezsilna wściekłość — na ojca, na Izę i na samego siebie — sprawiły, że Michał przez całą noc nawet na minutę nie zmrużył oka i zasnął dopiero nad ranem. Kiedy obudził się w okolicach południa, a raczej obudziła go obsługa hotelu, wzywając do zaniedbanych obowiązków, wzburzenie i przemożna chęć działania pchały go ku szalonej decyzji natychmiastowego udania się do Lublina i wyjaśnienia z Izą tej sprawy. Czuł, że nie wytrzyma drugiej takiej nocy i że po prostu zwariuje, jeśli nie załatwi tego od ręki. Tym bardziej że, im dłużej myślał o sprawie tego milionera, tym mniej był przekonany o niewinności Izy, zwłaszcza w obliczu jej ostatnich uników i przemilczeń, które wcześniej tylko go niecierpliwiły i irytowały, a teraz zaczynały niemal fizycznie palić żywym ogniem. Bo jeśli ona… jeśli ona… Co prawda sam też nie miał czystego sumienia, ale z jego strony to przecież wyglądało inaczej, było nieistotne! Natomiast ona… nie, to było nie do zniesienia!
Miotany straszliwą huśtawką nastrojów, z godziny na godzinę coraz mniej zdolny do racjonalnego myślenia Michał wytrzymał jakoś w pracy do wieczora, jednak kiedy z okna hotelowego poddasza dostrzegł światła w rodzinnym domu Izy, nie był już w stanie usiedzieć na miejscu ani chwili dłużej. Nie zważając zatem na pytania ojca, zdziwionego i nawet trochę zaniepokojonego jego manifestacyjnie wisielczym humorem, bez słowa wyjaśnienia wypadł z hotelu, wskoczył za kierownicę swojego luksusowego BMW i na pełnym gazie pomknął do Lublina.
Podróż minęła mu jak krótki sen i nim się obejrzał, wjechał do centrum miasta, gdzie, zaparkowawszy samochód w niedozwolonym miejscu na chodniku, nie zważając na ryzyko mandatu, co sił w nogach pobiegł w stronę Zamkowej. Domyślał się bowiem, że jeśli ma odszukać Izę, to najprędzej zastanie ją w pracy. I rzeczywiście — była tam. Ubrana jak zawsze w jakąś skromną bluzkę i spódnicę, z tym swoim śmiesznym białym fartuszkiem na biodrach i tacą w rękach, obsługiwała rutynowo klientów przy stolikach klubo-restauracji Anabella. Już sam fakt, że zastał ją w tym zwyczajnym, codziennym kontekście, nieco go uspokoił, a teraz, kiedy spojrzała na niego tak dumnie i w kilku krótkich, twardych zdaniach zaprzeczyła obawom, które od ponad doby szarpały go na strzępy, Michał odczuł ulgę, która na moment aż go sparaliżowała. Oto w jednym ułamku sekundy wszystkie jego wątpliwości rozmyły się, ustępując miejsca zażenowaniu i płomiennemu pragnieniu wyjaśnienia raz na zawsze tych nieznośnych, nawarstwionych niedomówień.
— Okej — odparł zmieszany, opuszczając ręce. — Sorry, że tak na ciebie skoczyłem, wkurzyłem się… Przepraszam.
Skruszony ton jego głosu, silnie kontrastujący z atakiem sprzed chwili, złagodził efekt tej absurdalnej sceny zazdrości i pozwolił Izie nieco ochłonąć.
— No co ty, Misiu? Przyjechałeś tu specjalnie z Korytkowa, żeby zrobić mi awanturę o Krawczyka? — zapytała spokojniej, choć z nutą niedowierzania w głosie. — Przecież rozmawialiśmy już o nim przez telefon.
— Niby tak — mruknął ponuro. — Ale nie było mowy o tym, że… Kurde, Iza, gdybyś wiedziała, jak mnie to pierdyknęło! Całą noc nie spałem! Znam cię i wiem, jaka jesteś, okej, ale jednak, jak to usłyszałem… noż do diabła, nienawidzę takich sytuacji! Jakby mi ktoś w mordę dał! A swoją drogą zatłukę starego za te nerwy! — dodał przez zaciśnięte zęby. — Bo jak mi bezczelnie nałgał i zrobił sobie ze mnie jaja, to ma przechlapane! Już ja się z nim policzę! Niech no tylko wrócę na chatę!
W jego błękitnych oczach znów błysnęły groźne ogniki, te same, których Iza bardzo nie lubiła, wręcz się ich bała, bo nigdy nie wróżyły nic dobrego. Dlatego dawniej zawsze starała się robić wszystko, by nie dopuszczać do ich pojawienia się, dusić w zarodku każdy konflikt i ustępować mu we wszystkim, byle tylko nie był taki zły… byleby się uśmiechnął… Tym razem jego wściekłość co prawda była skierowana w inną stronę, ale efekt tych piorunujących błysków i jego wykrzywiona złością twarz zrobiły na niej to samo nieprzyjemne wrażenie co kiedyś, rodząc w sercu pragnienie rozładowania sytuacji. To było w końcu tylko głupie nieporozumienie.
— Ale z drugiej strony może to i dobrze? — zastanowił się Michał, jakby właśnie pomyślał o tym samym. — Dzięki temu przyjechałem tu i przynajmniej mogę cię zobaczyć.
Mówiąc to, podniósł rękę i ostrożnym, pieszczotliwym gestem przesunął palcami po jej policzku, odgarniając z niego długi kosmyk włosów. Iza nie zaprotestowała, w duchu ucieszona tym, że złagodził ton i wbrew swojemu zwyczajowi dostrzegł w tej nieprzyjemnej sytuacji cokolwiek pozytywnego. Bo przecież to była prawda — co tam Krawczyk, co tam Roman Krzemiński i jego pomówienia, najważniejsze było to, że tu przyjechał i że mogli się zobaczyć! Czy to przypadek, że tyle dziś o nim myślała, ćwicząc w myślach czułe słowa i wyznanie uczuć, jakie niebawem zamierzała do niego skierować? Teraz będzie miała do tego okazję, która nadarzała się jak za zaklęciem dobrej wróżki. Tak jakby czytała w jego myślach, jakby jakimś szóstym zmysłem przeczuwała jego przyjazd…
Tak… tylko czy to musiało być akurat dziś? I to akurat wtedy, kiedy miała taką ciężką zmianę, tuż u progu dyskoteki, gdy na sali Anabelli szalał najdzikszy tłum? Natychmiast jednak zganiła się za tę myśl. Bo niby dlaczego to nie miałoby być dziś? Czekali przecież na to już tak długo! Zresztą… czy istnieje w ogóle coś takiego jak właściwy moment? Godzina zero? Odpowiedni czas?
Co to jest czas, Iza? Jaki ma kształt? Linii? Koła? Spirali?…
Nagle zakręciło jej się w głowie tak, że musiała przymknąć oczy. Nie, nie… tylko nie to! Wygasić to jak najszybciej i wrócić do rzeczywistości! Ach, jak to jednak dobrze, że Michał zjawił się dziś w Lublinie! Dziś, właśnie dziś! To był w sumie znakomity pomysł! Dzięki temu wreszcie będą mogli wszystko wyjaśnić, naprawić, ułożyć… wreszcie skończą się te głupie nieporozumienia, w końcu coś się zdarzy… coś, co definitywnie zamknie w jej głowie wszelkie inne furtki, by już dłużej nie musiała się z tym męczyć! Tak, właśnie dziś, właśnie teraz! Oto na swoim policzku czuła dotyk jego dłoni, tej ukochanej, od dawna wymarzonej… Musiała skupić się na rozkoszy, jaką jej to sprawiało… a przynajmniej powinno… zapamiętać się w tym aż po brzegi świadomości… I skoro już zamknęła oczy, to pierwszy krok był uczyniony — teraz pozostało jej tylko poddać się temu, co nieuniknione, i ufnie rzucić się na oślep w przepaść przeznaczenia.
Michał wpatrywał się jak urzeczony w twarz potulnej teraz jak owieczka Izy i w jej powieki, które przymknęła słodko pod dotykiem jego dłoni zupełnie tak, jak zwykła to robić kiedyś, gdy miał nad nią pełną władzę. Poddawała mu się, czekała na jego gest… A to znaczyło, że za chwilę znowu będzie ją miał! Ach, dość, już dość, koniec tego czekania! Musi ją mieć natychmiast, inaczej oszaleje! Wzburzona krew zawrzała mu w żyłach, rozpaliła naraz wszystkie zmysły, uderzyła do głowy jak łyk mocnego alkoholu.
— Dłużej już tego nie wytrzymam, Iza — wyszeptał żarliwie, ogarniając ją ramionami i przysuwając twarz tuż do jej twarzy, tak blisko, że poczuła na niej ciepło jego oddechu. — Tej niepewności… tego czekania… do cholery, nie wytrzymam!
Nim zdążył skończyć ostatnią sylabę, jego usta napotkały bezwolne usta dziewczyny, wpijając się w nie w płomiennym, niepohamowanym pocałunku. Niemal w tym samym momencie z głośników huknęła skoczna muzyka, podrywając z miejsc spragnionych dyskoteki klientów, którzy wydali z siebie przeciągły okrzyk radości i tłumnie ruszyli w stronę parkietu. Tylko Lodzia i jej przyjaciele siedzący przy stoliku pod ścianą nie ruszyli się nawet o centymetr, w milczącym zaintrygowaniu obserwując z daleka scenę rozgrywającą się pod ozdobionym bluszczem przepierzeniem sektora dla VIP-ów.
Podobny punkt obserwacyjny zawiązał się już kilka minut wcześniej w okolicach baru, gdzie Wiktoria, Klaudia i Ola nagle zupełnie przestały zwracać uwagę na klientów, nie odrywając oczu od Izy rozmawiającej z nieznajomym przybyszem, który zresztą Wiktorii wydawał się jakby nie do końca nieznajomy. Ich uwagę zwróciło to, że rozmawiali dość żywiołowo, co oczywiście nie musiało nic znaczyć, jednak kiedy młody mężczyzna nagle porwał Izę w ramiona i zaczął całować, wszystkie trzy koleżanki na moment skamieniały z zaskoczenia, po czym popatrzyły po sobie z minami, które perfekcyjnie wizualizowały motyw opadniętej szczęki. To natychmiast zwróciło uwagę przechodzącej obok Lidii, która zatrzymała się, by zapytać, co się stało, a gdy w odpowiedzi Wiktoria niemym gestem wskazała jej w stronę ukrytego w półcieniu sektora dla VIP-ów, również ona zastygła w miejscu jak wryta w podłogę.
Iza jednak tego nie widziała. Co więcej, nie widziała dosłownie nic, bowiem pod przymkniętymi powiekami miała tylko wirującą białą mgłę poprzecinaną feerią migających różnokolorowych punkcików. Płomienny dotyk ust Michała, ten sam co dawniej, wręcz jeszcze gorętszy i bardziej namiętny niż kiedykolwiek, oszołomił ją do granic świadomości, choć przecież mogła się była go spodziewać. I spodziewała się… owszem… chciała go… ale to mimo wszystko chyba stało się za szybko. Tak szybko i tak nagle, że nie zdążyła przygotować swego ciała na uderzenie nieziemskiego szczęścia — i to pewnie dlatego jeszcze go nie czuła. Jeszcze nie… choć na pewno poczuje je za chwilę, gdy jego fala dopłynie w końcu do jej zmysłów… niczym paliwo, które wąskim przewodem dopiero z opóźnieniem dopływa do silnika…
Minęła pierwsza sekunda, druga, trzecia… Czy to możliwe, żeby nie czuła nic… zupełnie nic? Jej wargi, rozgniatane namiętnym pocałunkiem tych od zawsze upragnionych ust, były dziś jak zdrętwiałe, niemal martwe. Dlaczego? Może to dlatego, że była taka bierna? Ach, niewątpliwie! Powinna przecież odpowiedzieć mu tym samym, zaangażować się, dać się ponieść urokowi chwili! Dopiero wtedy poczuje ów namiętny zryw, tę burzę krwi, na którą tak długo czekała!
Pośpiesznie, jakby bała się każdej kolejnej sekundy zwłoki, zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła mocniej ustami do jego ust, już nie tylko pozwalając mu się całować, lecz sama aktywnie, wręcz nadgorliwie odwzajemniając mu pocałunki, które, gdy tylko Michał poczuł jej odpowiedź, stały się jeszcze namiętniejsze, niemal szalone. A jednak… nadal nie czuła nic szczególnego. Nic albo prawie nic, jakby to, co się działo, rozgrywało się gdzieś z dala od niej, w innym świecie. Jak za matową szybą, jak za grubą zasłoną mgły… jakby to nie była ona, lecz ktoś inny…
Cóż zatem jeszcze mogła zrobić, by poczuć upragniony żar krwi, jak rozpalić pochodnię zmysłów, skoro one same nie chciały reagować? Może powinna obudzić wspomnienia? Te najpiękniejsze, te, które w najtrudniejszych chwilach utrzymywały ją przy życiu… Siłą woli przywołała na pamięć scenę z zaczarowanej łąki, słodkie brzęczenie owadów wśród kwiatów rozbujałego lata… Trudno było jednak usłyszeć dawne brzmienie łąki, kiedy na sali huczały dźwięki skocznego rock’n’rolla, zagłuszając nuty z przeszłości. Nie, to nie działało. A zatem dotyk! Odzyskać chociaż tamten dotyk, pamiętną fakturę włosów pod palcami…
Jeszcze szybszym, niemal rozpaczliwym gestem podniosła obie dłonie i wsunęła je we włosy Michała, przesiewając je i tarmosząc podczas wciąż trwającego pocałunku. Były sypkie, gęste, mocne… jak dawniej… zupełnie takie same jak wówczas, pięć lat temu, gdy rozgrywała się na żywo ikoniczna scena łąkowego szczęścia, którego oni oboje byli bohaterami. Były te same… lecz cóż z tego? To też nie działało! Nie mogło działać, bo czegoś tym włosom brakowało, czegoś ważnego, jedynego w swoim rodzaju… czegoś, za czym tęskniły jej palce… Bez tego nie były nic warte!
Czując kurczowe ruchy jej dłoni w swych włosach, Michał omal nie oszalał od zmysłowych wrażeń, jakie obudził w nim ten gest. O tak, to było to! Słodkie przyzwolenie, płomienna zachęta, wyżyny namiętności… Nareszcie! Jakże za tym tęsknił! I jak ona umiała to robić! Ach, ta Iza… niby taka niepozorna, a taka gorąca… cudowna, jedyna na świecie, niezrównana! Przycisnąwszy ją do siebie tak mocno, że ledwo mogła oddychać, jeszcze bardziej wzmógł intensywność pocałunków, od czasu do czasu tylko na krótką chwilę odrywając usta od jej ust, by oboje mogli nabrać tchu. To było jak uderzenie do głowy całej szklanki wypitej duszkiem wódki. Miał ją! W końcu naprawdę należała do niego! Nie musiał nawet jej o to pytać, to było oczywiste, każdym swoim gestem potwierdzała mu to bez słów! Wreszcie się udało, odzyskał ją! I teraz już nigdy jej nie zostawi, nikomu nie odda… ach, nigdy, przenigdy!…
Zgodnie z protokołem dyskotekowym obowiązującym od niedawna w Anabelli, już przy utworze inicjującym zabawę taneczną część oświetlenia sali została wygaszona, a kolejne partie bocznych świateł miały przygasać stopniowo aż do pełnego zaciemnienia części restauracyjnej, tak by na kilka powolniejszych utworów przed przerwą oświetlony pozostał tylko parkiet i bar. W tym czasie kelnerki miały za zadanie dopilnować, by na wszystkich stolikach zapłonęły ledowe świeczki, tworzące w ciemności uwielbiany przez tańczących gości nastrój. Strategia ta, świeżo opracowana w ciągu ostatnich tygodni, przyjęła się już na tyle dobrze, że zaczęła przyciągać coraz większe rzesze klientów, odbijając się echem w żądnych rozrywki środowiskach młodzieżowych, a ponieważ rok akademicki zaczynał się dopiero za dwa tygodnie, można było się spodziewać, że niebawem ta drobna lecz trafiona w gusta klienteli aranżacja przyczyni się do jeszcze większego wzrostu popularności Anabelli.
Dziś również wszystko szło zgodnie z planem, pomijając jeden szczegół — niemal wszystkie pracujące na sali kelnerki, które zaraz po poderwaniu się klientów od stolików powinny zabrać się za zbieranie brudnych naczyń i przy okazji zapalanie świeczek, stały zgromadzone w jednym miejscu nieopodal baru, z zaintrygowaniem i niemałym rozbawieniem wpatrując się w scenę rozgrywającą się pod przepierzeniem sektora dla VIP-ów. Kiedy zatem niemal równo z pierwszymi dźwiękami muzyki przez główne wejście na salę wparował dziarskim krokiem szef lokalu, z białą teczką na dokumenty w dłoni i w szampańskim humorze, w jaki wprawiło go pozytywne zakończenie spotkania w sprawie lokalu na Czechowie, natychmiast z daleka zauważył to nietypowe zgromadzenie swoich pracownic i na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie. Czy stało się coś złego?
Kolejny rzut oka na zebraną grupkę na szczęście go uspokoił, dziewczyny bowiem zdawały się być w świetnym nastroju, wręcz chichotały między sobą. To z jednej strony sprawiło mu ulgę, lecz z drugiej również było niedopuszczalne, jako że powinny przecież zajmować się bieżącą obsługą stolików i baru. Bez względu na powód tej niesubordynacji należało natychmiast je zdyscyplinować. Majk przyśpieszył zatem kroku, lawirując zwinnie w półmroku między opustoszałymi stolikami, po czym nagle wyhamował do zera i stanął jak wryty, dostrzegłszy wreszcie to, co stanowiło obiekt zainteresowania zgromadzonych przy barze kelnerek.
Wystarczył mu ułamek sekundy, by ocenić sytuację i rozpoznać towarzysza Izy, mimo że widział tylko z daleka zarys jego sylwetki, głównie pleców. Twarzy nie było widać, jednak tożsamość tego człowieka nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, podobnie jak tożsamość dziewczyny, której postać rozpoznałby z dowolnej odległości nawet w najczarniejszym piekle. A co do reszty, to… cóż. Scena rozgrywająca się pod bluszczową ścianą nie wymagała wszak komentarza. Przez kilkanaście sekund, które zdawały się rozwlekać w jakąś absurdalną nieskończoność, patrzył nieruchomym, uważnym wzrokiem na całującą się namiętnie parę, w szczególności na dłonie dziewczyny wczepione we włosy mężczyzny i przesiewające je czule przez palce, po czym, uśmiechnąwszy się do siebie ironicznie, nagle zawrócił na pięcie i równie energicznym krokiem, jakim tu wszedł, podążył z powrotem w kierunku wyjścia.
— Ach, Majk! — powitały go radośnie na tle huczącej muzyki trzy znane mu z widzenia dziewczyny, które mijał na wysokości wieszaków na ubrania, zapewne wracające z łazienki. — Cześć! Jak miło cię widzieć!
Uśmiechnął się do nich szeroko i mrugnął figlarnie okiem, co wzbudziło wśród nich jeszcze większą radość i entuzjazm.
— Hej, ślicznotki! — rzucił wesoło, zamaszystym gestem dłoni odgarniając sobie czuprynę z czoła. — Jak tam, idziecie na parkiet?
— Taaak! — zapiszczały zgodnym chórem, zachwycone.
— No to czołem i dobrej zabawy!
Następnie, uścisnąwszy dłonie dwóch kolejnych stałych bywalców, którzy zaczepili go, wstając od stolika przy drzwiach, również życzył im udanej dyskoteki i poklepawszy jednego z nich przyjacielskim gestem po ramieniu, wyszedł na schody oświetlone dla bezpieczeństwa listwami kolorowych ledów. Muzyka nie była już tam tak głośna, ostatnie gromadki klientów opuszczały pośpiesznie toalety i załomy korytarza, by udać się na parkiet, a ze zlokalizowanego obok schodów składziku wychodził właśnie Chudy.
— O, szefie! — ucieszył się na jego widok. — Dobrze, że szef już jest, właśnie miałem zapytać…
— Nie teraz, Chudy — przerwał mu spokojnym tonem Majk, jednocześnie wręczając mu teczkę z dokumentami. — Weź to i wrzuć gdzieś na razie, okej? Może być tutaj — ruchem głowy wskazał na drzwi od składziku. — A jak będziesz miał wolną chwilę, to zanieś do gabinetu i połóż mi na biurku. Dzięki z góry.
— Szef jeszcze gdzieś wybywa? — zdziwił się ochroniarz.
— Niestety — uśmiechnął się swobodnie. — Przywiozłem tylko dokumenty. No, nie stój tak, tylko wracaj do roboty, frajerze! — dodał wesoło, ściskając mu rękę i ruszając w górę po schodach. — I pilnuj, żeby mi tu dzisiaj nie było żadnych burd!
— Tak jest! — zapewnił go skwapliwie Chudy. — O to niech się szef nie boi!
Po czym, odprowadziwszy wzrokiem jego znikającą u szczytu schodów sylwetkę, sięgnął do kieszeni po klucze, by otworzyć drzwi od składziku i zostawić tam w bezpiecznym miejscu powierzone mu dokumenty.
Tymczasem na sali wkrótce skończył się pierwszy skoczny utwór i rozpoczął się drugi, wolniejszy. Jednocześnie, zgodnie z procedurą, której pilnował Antek, wygasła kolejna partia bocznych lamp w restauracyjnej części sali, co zaalarmowało kelnerki, które dopiero teraz ocknęły się, przypominając sobie o swoich obowiązkach. Tym bardziej że tajemniczy towarzysz Izy przestał już ją całować, rozluźnił uścisk ramion i chwyciwszy ją za rękę, poprowadził między stolikami w stronę wyjścia z lokalu. Wnioskując, że to już koniec fascynującego przedstawienia, koleżanki powiodły za nimi wzrokiem aż do drzwi, po czym, wymieniwszy jeszcze raz rozbawione spojrzenia, rozproszyły się, wracając do pracy.
Iza szła bezwolnie za Michałem, nie widząc wokół siebie nic oprócz migających błysków lampy dyskotekowej, które niczym ostrza kolorowych sztyletów przeszywały miarowo białą mgłę przed jej oczami. Tu i tam potknęła się lekko, zahaczając nogą o stolik lub o źle odstawione krzesło, jednak prowadząca ją dłoń bezbłędnie wiodła ją przez ten labirynt, pewnie, stanowczo i nie pozostawiając pola do dyskusji. Tak samo stanowczo jak kiedyś, przed laty, gdy Michał prowadził ją do niezapomnianego motelowego pokoju. Była wtedy taka szczęśliwa… przynajmniej tak sądziła… A teraz? Teraz sama nie wiedziała, co się z nią działo. Nie umiała myśleć o niczym, w głowie miała idealną pustkę, a przed oczami wciąż tę samą mleczną mgłę, więc po prostu za nim szła, jak oślepiona, z zagłuszającym muzykę szumem w uszach i na wpół rozchylonymi ustami. Usta te, choć całe jej ciało było dziwnie znieczulone i odrętwiałe, piekły ją teraz jak trawione żywym ogniem, palone piętnem szalonych pocałunków sprzed chwili, które — co stwierdzała z przerażeniem — mimo usilnych starań nie sprawiły jej żadnej przyjemności.
Schody, powiew chłodnego powietrza, jeszcze kilka kroków w głąb ulicy.
— Tutaj! — rzucił półgłosem Michał, pociągając ją za jakiś załom kamienicy i opierając o ceglaną ścianę. — Tu nikt nie będzie nam przeszkadzał. No, chodź… moja mała… kocham cię…
Znów ogarnął ją ramionami, władczym gestem przyciskając do ściany. Na swoim ciele poczuła napór jego ciała, na ustach znów płomienny dotyk jego ust. Odruchowo odwróciła głowę, by uniknąć pocałunku, co rozpalony do czerwoności Michał wziął jednak za dobrą monetę. Nie szukając już jej ust, schylił się mocniej i wpił wargi w jej szyję, po czym stopniowo zaczął schodzić nimi coraz niżej. Iza poddawała się temu przez dłuższą chwilę w odrętwieniu, jak zahipnotyzowana. Dopiero kiedy powiew lekkiego wrześniowego wiatru przeszył chłodem mokry ślad, jaki na jej szyi zostawiały jego wargi, wzdrygnęła się, wreszcie wybudzając się z letargu.
— Misiu, nie — szepnęła słabo, próbując go odepchnąć.
Posłusznie podniósł głowę. Jego gorący oddech buchnął jej żarem prosto w twarz.
— Racja, chodźmy stąd! — zgodził się bez wahania, przysuwając usta do jej ucha. — Mam tu obok auto, podjedziemy gdzieś… do ciebie albo do mnie na stancję… Jacka nie ma w Lublinie, pokój jest wolny… gdziekolwiek… hmm?… gdzie tylko chcesz, Izulka…
Jego głos drżał z ledwie hamowanych emocji, których Iza nie czuła nawet w jednym procencie. Zimna ryba! O tak… dziś czuła się nią bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
— Nie — pokręciła głową. — Jestem w pracy.
Michał prychnął ze zniecierpliwieniem, znów przyciągając ją mocniej ku sobie, nie zważając na to, że stawia mu słaby opór.
— Praca! Pff! Daj spokój — mruknął, znów próbując ustami odszukać jej usta. — Chodźmy do hotelu, tu jest jeden niedaleko. Wynajmę coś od ręki.
W pamięci Izy, ni stąd, ni zowąd, błysnęła scena z pierwszego wieczoru z Victorem i ich niezręcznego pożegnania pod hotelem. Wejdziesz ze mną na górę? Będziemy cichutko, nikt nas nie usłyszy. Chodź ze mną, Isabelle… Isabelle, ma belle… Nagle zrobiło jej się niedobrze.
— Nie, Misiu — powtórzyła, odpychając go i stanowczym gestem wyplątując się z jego ramion.
W oczach Michała błysnęło poirytowanie. Opanował się jednak, puścił ją i cofnął się o krok, pozwalając jej zyskać pod ścianą nieco przestrzeni.
— Coś nie tak? — zapytał butnie.
— Nie wiem — szepnęła. — Po prostu… muszę wracać do pracy. Widziałeś, jaki jest tłok, dziewczyny sobie beze mnie nie poradzą.
Michał przyjrzał się uważniej jej kredowo bladej twarzy i gorączkowo błyszczącym oczom, które w świetle ulicznych latarni zapalających się już powoli na tle wieczornego nieba wydawały się jak nie z tego świata. Pragnienie, które od paru minut niemal rozrywało go od środka, wzmogło się na ten widok jeszcze bardziej, jednak głos resztek rozsądku, które jeszcze kołatały mu się w głowie, podpowiedział mu, że powinien być ostrożny. I tak dostał już dziś więcej, niż mógł się spodziewać — to musiało mu wystarczyć. Lepiej było nie forsować, żeby Iza nie odebrała tego jako lekceważenie i brak szacunku. Zwłaszcza że ostatnio rozmawiała przecież ze Zbyszkiem…
Myśl ta natychmiast otrzeźwiła go i o kilka dobrych stopni ostudziła pożar krwi w jego żyłach. Ostrożnym, łagodnym gestem przygarnął ją do siebie i przytulił do piersi. Tym razem nie protestowała. A więc tak należało z nią postępować… delikatnie i powoli. To przecież była Iza, a nie jakaś pierwsza lepsza. Ją trzeba było traktować inaczej.
— Okej, skarbie — powiedział czule. — Będzie tak, jak chcesz.
Iza pokiwała głową, wdzięczna mu za tę zmianę tonu i tempa, która pozwalała jej zyskać na czasie, wciąż bowiem kręciło jej się w głowie, a mgła przed oczami dopiero teraz powoli zaczynała się rozrzedzać. Pozwoliwszy mu się przytulić, nieco sztywno przylgnęła policzkiem do jego piersi, wdychając korzenny zapach jego perfum… ów znajomy, mocny zapach, tak intensywny, że aż mdlący… Tak, to był już ostatni element układanki. Teraz wiedziała już na pewno. Pozostało tylko wrócić do pełni władz umysłowych i na spokojnie poukładać to sobie w głowie. A potem… nie wiedziała co potem. Miała wrażenie, że stoi na brzegu urwiska, a przed nią jest już tylko przepaść, czarna dziura, kosmos.
Michał podniósł rękę i gładził ją delikatnie po włosach, wciąż tuląc do piersi. Stali tak w milczeniu, on zaś nagle zdał sobie sprawę, jak było mu z tym dobrze i jak niepotrzebne byłoby to, co chciał przed chwilą osiągnąć, bez sensu idąc na skróty. A więc znowu to ona miała rację…
— Przepraszam, kochanie — powiedział cicho, całując ją we włosy. — Napaliłem się jak wariat, aż mnie zamroczyło i na mózg mi padło. Ale nie gniewasz się, prawda?
Pokręciła głową przecząco, nie mając siły ani na to, by coś odpowiedzieć, ani na to, by odsunąć się od niego. Wrażenie balansowania nad przepaścią, w dodatku z wciąż wirującą przed oczami mgiełką, sprawiało, że nawet wolała, by ją przytrzymywał, chwilowo czuła się z tym bezpieczniej.
— Nie bądź na mnie zła — ciągnął łagodnie Michał z ustami przy jej skroni. — Ani o tego Krawczyka, ani o to, że mnie tak poniosło… Co ja na to poradzę, że tak za tobą szaleję? Przyjechałem tu po to, żeby to wyjaśnić, nie wytrzymałbym już dłużej w tej cholernej niepewności. Tak długo mi uciekałaś, unikałaś mnie… Bałem się, że coś się między nami zepsuje. Ale teraz już jest dobrze, prawda? Hm?… Prawda, kochanie?
Iza tym razem pokiwała głową twierdząco, bardziej dla świętego spokoju niż z przekonania, nawet zbytnio nad tym nie myśląc. Intuicja podpowiadała jej, że im mniej będzie mówić, a bardziej mu przytakiwać, ta rozmowa szybciej się skończy, a w tej chwili niczego bardziej nie pragnęła. Z całego serca i duszy chciała jak najprędzej zostać sama.
— To dobrze — mówił dalej miękkim półgłosem Michał. — Tak już chciałem, żeby to się wyjaśniło… Żebyś ty wiedziała, jak mnie to męczyło! Nie cierpię takich zawieszonych sytuacji, czekania, świrowania… Lubię mieć jasność, zwłaszcza jak bardzo mi na czymś zależy. A na tobie mi zależy jak cholera. Kocham cię, Izulka… A ty kochasz mnie, prawda? — dodał, znów muskając ustami jej skroń. — Hm?… Wiem, że tak, znam cię przecież. Nie całowałabyś mnie w taki sposób, gdybyś mnie nie kochała. Tylko pewnie masz mi za złe to, że jestem za szybki, że chcę wszystko naraz i natychmiast, a ty lubisz, jak facet zwolni tempa i poczeka na lepszy moment. Tak? Wszystko w odpowiednim czasie, dobrze mówię?
Znów pokiwała tylko głową, w duchu zadowolona, że nie każe jej odpowiadać słowami, na które nie było jej stać. Było jej już doskonale wszystko jedno, co mu odpowie, byle przebrnąć przez to jakoś i zakończyć tę rozmowę jak najspokojniej, bez niepotrzebnych fajerwerków, na które nie miała już siły.
— Wiem, wiem — uśmiechnął się, gładząc ją po włosach. — Znam cię, mała, zawsze taka byłaś. Tylko kiedyś nie miałaś jeszcze tyle ikry, żeby stawiać na swoim, byłaś bardziej nieśmiała. Dzisiaj to już inna bajka. Cholernie mi się to w tobie podoba, wiesz? Niby taka cicha, delikatna, ale jak trzeba, to dowali, że aż w pięty idzie. Uwielbiam to. Uwielbiam, jak kobieta się ze mną tak droczy. Najpierw nie i nie, a potem jak złapie za łeb i pocałuje, to można fioła dostać. Ależ ty to potrafisz, Izka! Jak mi wsadziłaś te łapki we włosy, to myślałem, że mnie normalnie rozsadzi… jak jakaś, kurde, bomba atomowa!… Zrobisz tak jeszcze raz? Hm? — pochylił się nad nią mocniej. — No, zrób tak, proszę… i daj mi jeszcze buziaka… no daj…
Iza pokręciła głową odmownie, odwracając twarz.
— Przestań, Misiu — szepnęła z trudem. — Muszę wracać do pracy.
Ku jej zdziwieniu Michał tym razem nie tylko nie nalegał, ale nawet nie wydawał się jakoś szczególnie zawiedziony.
— Tak, tak… do pracy… cała ty! — mruknął czule, rezygnując z pogoni za jej ustami i znów tylko przytulając policzek do jej skroni. — Znowu się ze mną droczysz, bo wiesz, że to uwielbiam, co? Chcesz mnie jeszcze bardziej podgrzać? Okej, niech ci będzie. Teraz przynajmniej wiem, że jesteś moja, już mnie nie oszukasz. Zawsze byłaś moja i będziesz moja, sama mi to powiedziałaś. Wcześniej zbytnio w to nie wierzyłem, ale teraz wiem na sto procent, że to prawda. I już nigdy tego nie zmarnuję, zobaczysz.
W jego tonie zabrzmiała nuta triumfu i typowego dla niego samozadowolenia.
— A to twoje podkręcanie atmosfery też coraz bardziej mi się podoba, wiesz? — dodał zmysłowym tonem, schylając się nagle i znów na chwilę przysysając usta do jej szyi. — Mmm… lubię takie gierki. Dokończymy to za tydzień, jak przyjadę na egzaminy. Tylko pamiętaj, że wtedy nie ma uciekania i lawirowania, okej? Najwyżej trochę, dla zabawy, ale bez przesady. I żadnej pracy! — zastrzegł. — Tylko ty i ja. Przywiozę dobre wino, wynajmę pokój w jakimś porządnym hotelu i zrobimy sobie trzy dni raju na ziemi. Hm, co ty na to? Już nie mogę się doczekać…
Iza znów słabym gestem spróbowała się odsunąć. Dotyk jego ust palił ją coraz mocniej, stawał się męczący, nieprzyjemny. Paliło ją teraz każde miejsce, które dziś wycałował, szyja, policzki i usta… zwłaszcza usta… Jakby pieczęć jego pocałunków zawierała w sobie jakąś truciznę działającą z opóźnieniem. Znów zrobiło jej się niedobrze, odniosła niemiłe wrażenie, że ściśnięty żołądek wywraca jej się boleśnie na drugą stronę.
— No dobra, okej — poddał się Michał, rozluźniając uścisk ramion i puszczając ją. — Wracaj do roboty, jak tak ci na tym zależy, a ja jadę do Korytkowa. Miałem zostać na noc w Lublinie, ale to już chyba nie ma sensu, za dwie godziny będę z powrotem na chacie. Przyjadę za tydzień. Tak się umawiamy, prawda, skarbie?
Pokiwała głową dla świętego spokoju, cofając się o krok.
— A buziak na pożegnanie? — zapytał ciepło, sięgając ręką i znów przyciągając ją do siebie. — No, chodź… tylko jeden. Bez tego nie odjadę.
Nie widząc innej możliwości szybkiego zakończenia spotkania, nie chcąc już przedłużać dyskusji, a właściwie monologu Michała, Iza biernie pozwoliła mu się przytulić i pocałować. Przyjęła to jako zło konieczne, z falą nudności w żołądku i zdrewniałymi, niemal pozbawionymi czucia ustami. Jedna sekunda, druga… byle jakoś przez to przejść i wreszcie mieć za sobą. Pomagało jej w tej trudnej chwili tylko jedno, coś, czego Michał jeszcze nie wiedział, a czego ona była już w stu procentach pewna — to, że był to ostatni pocałunek, jaki ten mężczyzna, dotąd jedyny mężczyzna w jej życiu, kiedykolwiek złożył na jej wargach.
Już. Skończył wreszcie. Bogu dzięki!
— Dobra, teraz mogę jechać — rzucił z satysfakcją, pozwalając jej wycofać się ze swych ramion. — Trzymaj się i czekaj na mnie. Zadzwonię jeszcze… Nie idziesz w tamtą stronę? — zdziwił się, wskazując na nieodległą bramę kamienicy przy Zamkowej sześć, wokół której kłębiły się grupki osób wychodzących z klubu na papierosa, podczas gdy Iza cofała się w przeciwnym kierunku. — Miałaś przecież wracać do roboty.
— Wracam — potwierdziła słabo. — Wejdę sobie tylnymi drzwiami, przez parking i kuchnię.
— Aha, okej — uśmiechnął się, nonszalancko odgarniając sobie włosy z czoła. — No to leć już, bo kumpele faktycznie zginą tam bez ciebie. Ja też spływam, postawiłem samochód na zakazie, mam nadzieję, że się jeszcze nie sczaili i nie założyli mi blokady. No, pa, kochanie, trzymaj się! Do zobaczenia!
— Cześć, Misiu.
Odwróciła się i nie patrząc już na niego, poszła w stronę skrzyżowania, okrężną drogą wracając na tyły kamienicy. Wąska uliczka oświetlona światłem sodowych latarni, które odcinało się na tle coraz bardziej ciemniejącego wieczornego nieba, wyglądała dziś niezwykle malowniczo, jak obrazek wycięty z najpiękniejszej baśni. Na szczęście Michał poszedł sobie w swoją stronę, o czym zaświadczył cichnący odgłos jego kroków na chodniku. Była wolna. No… może jeszcze nie tak do końca wolna, ale przynajmniej chwilowo miała swój upragniony święty spokój. Chociaż kilka sekund oddechu — to tak pomagało! Musiała jakoś skatalizować ten napór emocji w piersiach, żeby nie eksplodować, albo z miejsca nie oszaleć. Teraz trzeba było jeszcze tylko jakoś wyrwać się z pracy, bo w tym stanie ducha nie było mowy o tym, by miała dokończyć nocną zmianę na sali. Trudno, dziewczyny jakoś będą musiały sobie poradzić bez niej, dziś to była siła wyższa.
Byle tylko Majka nie było jeszcze w firmie… Nie chciała go teraz widzieć, bała się, że mógłby zacząć drążyć, zadawać niewygodne pytania i zdemaskować ją, zanim będzie na to gotowa. Wszak on jeden znał jej wszystkie tajemnice, on jeden wiedział o jej wątpliwościach i rozterkach dotyczących Michała, nieszczęsnej drugiej szansy i willi pod wierzbami. Widząc ją w tym stanie, przejrzałby ją od razu! I jeszcze może skomentowałby to czymś w stylu: A nie mówiłem?… Ach, nie, tego by nie zniosła! Nie w tym stanie ducha, nie dziś, kiedy czuła się, jakby jej serce i wszystkie nerwy wisiały wywrócone na zewnątrz i posiekane w kawałki. Rozmowa w trybie terapii, w każdych innych okolicznościach zbawienna, dziś sprawiłaby jej zbyt piekący ból. A może… może bała się jej też z innego powodu?… Nie! Dość! Tego już było dla niej naprawdę za wiele! Jeśli znowu zacznie myśleć w tamtą stronę, nie wytrzyma tego i zwariuje! Koniec. Po prostu nie mogła dziś zobaczyć się z Majkiem. Musiała za wszelką cenę wymknąć się z Anabelli przed jego powrotem.
Doszedłszy do parkingu, z niepokojem omiotła wzrokiem ustawione na placyku samochody — van i peugeot stały na swoich miejscach, opla nie było. Odetchnęła z ulgą i pośpiesznie zbiegła po schodkach do kuchni, gdzie powitało ją zdziwione spojrzenie uwijających się przy garnkach kucharek. Na szczęście miały mnóstwo roboty i zbyt mało czasu na zadawanie pytań, Iza przemknęła więc obok w milczeniu, kierując kroki ku szatni kelnerek. Tam, nie zapalając nawet światła, po omacku odwiązała fartuszek, który wciąż miała na biodrach, odłożyła go na swoje miejsce, pośpiesznie zmieniła buty, po czym, chwyciwszy z wieszaka swój sweter i torebkę, przemknęła korytarzem zaplecza z powrotem do kuchni.
— Liza, ja muszę wyjść — powiedziała do Elizy. — Przekaż dziewczynom, że już dzisiaj nie wracam i muszą jakoś poradzić sobie same, dobrze?
— Okej — pokiwała głową kucharka, patrząc na nią z niepokojem. — Ale co jest, Iza? Źle się czujesz? Wyglądasz jak duch…
— Nie, nic takiego, tylko trochę głowa mnie boli — odparła z bladym uśmiechem. — Po prostu muszę dzisiaj wcześniej skończyć, ale potem to odrobię. Dogadam się z dziewczynami, żeby nie były stratne, zrobimy korektę w grafiku. A jak szef wróci — dodała ciszej — to powiedz mu, że musiałam pilnie wyjść, ale wszystko jest w porządku. Jutro mu to wyjaśnię.
— Dobrze, nie ma sprawy — zgodziła się Eliza. — Wszystko im przekażę.
— Dzięki, Liziu… to na razie.
Uff, miała to za sobą. Teraz jeszcze tylko schody, parking… Opla nadal nie było, Bogu dzięki. Przyśpieszyła kroku i wypadła na ulicę, po chwili wahania decydując się na obranie kierunku przeciwnego do stancji, na którą o tak wczesnej porze nie chciała jeszcze wracać. Nie było nawet dwudziestej pierwszej, więc pan Stanisław na pewno jeszcze nie spał, a zważywszy, że nazajutrz Kacper miał wrócić z więzienia, niewątpliwie był tym podekscytowany i będzie chciał o tym rozmawiać. Ona zaś nie miała dzisiaj na to już ani siły, ani ochoty. Pobiegła zatem w dół uliczki, docierając po chwili w okolice rosnącego w absurdalnym miejscu platana, wciśniętego w ciasną, ciemną przestrzeń między wysokimi kamienicami. Jakże dobrze pamiętała noc, kiedy go tu odkryła! Chłodną, majową noc, która zaczęła się tak strasznie, a skończyła tak szczęśliwie…
Odruchowo skręciła w stronę drzewa i zauważyła, że niska barierka, którą było ogrodzone, od biedy mogła służyć za poręcz do siedzenia, rodzaj prowizorycznej ławeczki. Może dlatego tak lubili to miejsce włóczący się po okolicy zakochani? Nie namyślając się dłużej, czując, że osłabione emocjami nogi coraz bardziej drżą i odmawiają posłuszeństwa, usiadła na owej poręczy pod platanem, przy samej ścianie kamienicy, zaszyta tu i całkowicie niewidoczna w coraz bardziej gęstniejącym mroku. Tak, tu jej nikt nie znajdzie. Tu wreszcie będzie miała spokój. Tak bardzo go potrzebowała!
Nie mogłaby już dzisiaj z nikim rozmawiać, znosić spojrzeń, pytań, odpowiadać na nie… To byłoby ponad jej siły. Teraz musiała być sama. Sama ze sobą i ze swoimi myślami, którym wreszcie pozwalała swobodnie płynąć, już bez żadnych przeszkód dopuszczając je do świadomości. Nie miała ani zamiaru, ani możliwości dłużej się przed nimi bronić, po długich tygodniach nierównej walki w końcu musiała się poddać. Ostatnie pół godziny definitywnie otworzyło jej oczy, ukazując obraz własnych uczuć, naświetlając jednoznacznym blaskiem to, czego mętny zarys już nie od dziś odgadywała w głębinach swojej duszy.
Nie kochała Michała Krzemińskiego. Nie kochała go już od dawna, oszukiwała się tylko, niepotrzebnie tak długo upierała się, by reanimować tego trupa. Jej młodzieńcza miłość była martwa od wielu miesięcy, a być może nawet od lat, od tamtej chwili na ośnieżonym placyku w Korytkowie, kiedy Michał tak okrutnie ją odtrącił i zostawił wzgardzoną, z sercem złamanym na pół. Dziś to serce nie należało już do niego. Nie należało i nigdy nie będzie należeć — co do tego nie miała już nawet cienia wątpliwości. Kilkanaście lat wiernych wyrzeczeń i naiwnych marzeń w jednej chwili zamieniło się w szarą kupkę dymiących popiołów. Była wolna, owszem… to jednak, przynajmniej w tym momencie, nie mogło jej nie boleć.
Rozdział sto trzydziesty piąty
Cichy szelest wiatru w liściach platana, jakieś odległe śmiechy i okrzyki rozbawionych ludzi oraz dźwięk silników samochodów przejeżdżających od czasu do czasu spokojną uliczką na tyłach wysokich kamienic tworzyły swoisty nastrój pogranicza późnego wieczoru i wczesnej wrześniowej nocy. Siedząca wciąż w ciemnym zakątku pod ścianą kamienicy Iza powoli dochodziła do siebie, odzyskując ostrość zmysłów oraz siłę w mięśniach rąk i nóg. Te wprawdzie nadal jeszcze trochę drżały, ale już za moment będzie mogła wstać i iść dalej, co zresztą było konieczne, ponieważ chłodne podmuchy wiatru zapowiadały rychły nocny spadek temperatury, ona zaś miała na sobie tylko lekką bluzkę.
Niemrawo, jakby dłonie i ramiona skamieniały jej od siedzenia w bezruchu, podniosła z kolan sweter i naciągnęła go na siebie, otulając się nim w ochronie przed chłodem. Następnie wyjęła ćwierćlitrową butelkę wody, którą zawsze nosiła przy sobie w torebce, odkręciła korek i wylawszy jej trochę na dłoń, schyliła się, powolnymi ruchami obmywając sobie twarz, a potem szyję. Zimne krople spłynęły jej za bluzkę, ale nie zważała na to — najważniejsze było to, żeby choć w taki symboliczny sposób zmyć z siebie pocałunki Michała. Na ich wspomnienie wciąż było jej niedobrze, ale na szczęście miała to już za sobą.
„Musiałam” — myślała drętwo, nabierając wody w usta i płucząc je dokładnie, by następnie wypluć ją pod ścianę kamienicy. — „Niestety musiałam przez to przejść, inaczej dalej bym się szamotała i oszukiwała samą siebie, a tak przynajmniej mam spokój. Boże, co za okropność… Jak ja mogłam być taka ślepa i głupia…”
Powrót myślami do zdarzeń sprzed godziny, do szalonych pocałunków, jakie w rozpaczliwym poszukiwaniu prawdy o samej sobie wymieniała z Michałem pod bluszczowym przepierzeniem sektora dla VIP-ów, napawał ją na przemian wstydem i odrazą. Teraz, kiedy opadła mgła — o jakże dobrze pasowała tu ta metafora pani Ziuty! — nie mogła uwierzyć, że naprawdę to zrobiła, ani zrozumieć, jak w ogóle była do tego zdolna, bo gdyby teraz miała to powtórzyć, chyba by zwymiotowała! A jednak nie miała wątpliwości, że to było konieczne doświadczenie. Ten jeden ostatni raz musiała pozwolić mu na te pocałunki, by na własnej skórze przekonać się, że już nic do niego nie czuła. Nic, zupełnie nic. Nawet gdy, zdumiona uporczywym milczeniem swych zmysłów, próbowała odpowiadać mu na czułości, nie czuła absolutnie nic, w środku była sztywna jak kawałek drewna i zimna jak ta ryba, o której mówił Kacper.
Postać Michała, wreszcie ujrzana w świetle obiektywnej prawdy, odarta z owej idealistycznej aury, którą sama pracowicie otaczała ją przez długie lata, nagle stała się jej całkowicie obca i odległa, wręcz odpychająca. Teraz, kiedy z oczu opadły jej łuski, zobaczyła go wreszcie w pełnej krasie, takiego, jakim był naprawdę. Przystojny młody egoista z wielką kasą i przekonaniem o swojej wyższości nad resztą świata. Arogancki i lekceważący, kiedy miał przewagę, fałszywie słodki i przymilny, kiedy czegoś chciał. Zupełnie jak jego matka, której zresztą nigdy nie szanował. Urodzony kłamca i zdrajca, toksyczny, ciężki typ. Jak mogła kiedykolwiek zakochać się w kimś takim? Jak mogła do tej pory wierzyć, że nadal go kocha? Jak mogła tak potwornie okłamywać samą siebie? Przez tyle czasu wmawiać to sobie wbrew własnemu rozsądkowi, intuicji i krzykowi serca… I nade wszystko — jak mogła upaść tak nisko, żeby jeszcze dać mu tę nieszczęsną drugą szansę? Przecież on już od dawna był jej obojętny! Był tylko wspomnieniem, godną pożałowania fascynacją z przeszłości, dawną pomyłką, falstartem, jak nazwała to Amelia. Był dla niej nikim. Nikim takim.
Odkrycie to, po długich latach wiernego uczucia, które, jak by na to nie spojrzeć, głęboko naznaczyło całe jej dotychczasowe życie, było zarazem przerażające i przygnębiające. Znów przywołała na pamięć dawną scenę z placyku między kościołem i pocztą w Korytkowie. Odwrócone plecy Michała, jego drwiące słowa i oddalające się kroki, lodowaty dotyk śniegu na policzku… A potem ciemny pokój, w którym, dygocząc pod kołdrą po nałykaniu się tabletek, w samotności żegnała się z życiem, które bez niego, jak jej się wówczas zdawało, nie miało żadnej wartości. Ach, jakaż wtedy była głupia! Głupia, żenująco głupia i naiwna, bezmyślna do kwadratu! Dopiero teraz widziała to jasno jak na dłoni. Michał nie był wart przysłowiowego funta kłaków, a co dopiero tak cennego daru, jakim było życie. Jak mogła wówczas tego nie pojmować? Widziała przecież, jaki był, była świadoma jego wad, a jednak nadal biegła za nim jak głupia ćma do ognia. Była taka śmieszna, taka zaślepiona! I co więcej, pielęgnowała w sobie to zaślepienie przez kolejnych pięć długich lat, mimo że już wtedy nie było czego ratować. Pielęgnowała je wbrew rozsądkowi aż do dziś.
Na ciemnej ścianie kamienicy, pod którą wciąż siedziała z niezakręconą butelką wody w ręce, wyświetliły jej się błękitne oczy Michała. Błękitne jak laguna, ponętnie lśniące w przystojnej, pięknie opalonej twarzy… Skrzywiła z niechęcią. Pff, też coś, oczy Michała Krzemińskiego! Przez tyle lat dawała im się mamić, a tymczasem cóż w nich było takiego wyjątkowego? Nic. Pustka i egoizm. Chmurne niezadowolenie, kiedy coś szło nie po jego myśli, gniew, gdy ktoś śmiał drasnąć jego ambicję, kłamstwo i fałsz, gdy trzeba było postawić na swoim. Czasami, owszem, widziała w nich ogniki łaskawego zainteresowania, które tak jej pochlebiało, lecz którym przecież obdarzał także setki innych dziewczyn. Każda z nich prędzej czy później i tak go nudziła. Ona również.
To śmieszne i zarazem przerażające, jak łatwo dawała mu się upokarzać. I to przez tyle lat! Zdrada za zdradą, lekceważenie, ciągłe kłamstwa i manipulacje, obojętność… A ona, głupia, wszystko to łykała jak pelikan, wszystko mu przebaczała i dobrowolnie pozwalała mu się ranić! Zamiast jak najprędzej przejrzeć na oczy i samej sobie przywrócić godność, uparcie tkwiła w tym jak w bagnie i z bolesną, wyimaginowaną przyjemnością pozwalała mu się wciągać coraz głębiej.
Niestety… to była tylko i wyłącznie jej wina. Od początku sama się w to wkręcała, sama podsycała w sobie wygasający płomień, odruchem wiernej duszy trzymała się kurczowo uczucia, które powinna była wyrzucić z serca już dobre cztery lata temu! Bo przecież już wtedy, kiedy wyszła cało z próby samobójczej i dzięki Amelii odzyskała radość życia, Michał Krzemiński, ten z krwi i kości, przestał dla niej istnieć. Kochała już nie jego, a tylko jego wyobrażenie, wyidealizowany wizerunek, który uparcie nosiła w sercu, starannie usuwając zeń wszelkie brudy i cienie, pracowicie pudrując go i lukrując marzeniami, by ukryć przed samą sobą to, co nie pasowało jej do ideału. Jak mogła przez tyle lat do tego stopnia zwodzić samą siebie? Przecież od tego człowieka od początku powinna była trzymać się jak najdalej, a potem, gdy nią wzgardził, dziękować Bogu, że udało jej się wyrwać spod jego niszczącego wpływu! A najlepiej wycofać się od razu, kiedy pierwszy raz na jaw wyszły jego kłamstwa. Tak właśnie zrobiła tamta Sylwia, mądra dziewczyna, o wiele mądrzejsza od niej… Szybko zrozumiała, że z kimś takim jak Michał nie da się zbudować trwałego szczęścia. A ona? Dlaczego była na tyle ślepa, żeby tego nie zrozumieć? Zwłaszcza kiedy rozumieli to tak dobrze wszyscy inni wokół niej.
Szum nakładających się na siebie głosów z przeszłości powrócił jak zacięta płyta, wszystkie bowiem mówiły mniej więcej to samo. Oto głos Amelii. Ja rozumiem, że wtedy byłaś zauroczona tym młodym Krzemińskim, ale to było już dawno, a teraz chyba sama widzisz, że on nie był wart ani grama twojej uwagi. Cieszę się, że wywietrzał ci z głowy… Jakże to ją wtedy bolało, jak cierpiała, słuchając tych słów! A przecież siostra, która kochała ją całym sercem, dobrze wiedziała, co mówi! Pragnęła przecież jej dobra! Widziała lepiej, bo nie miała na oczach tego bielma, które nosiła ona.
Potem głos Agnieszki. Jedyne, co mnie w tym pociesza, to to, że on nie był wart nawet butów ci czyścić. Taki sam manipulant jak ten mój Rafałek… I ona też miała rację! Ona też widziała lepiej, bo szybciej i skuteczniej od niej zdołała się z tego wyleczyć. A zresztą… czy wówczas, pięć lat temu, odbijając jej Michała, nie wyświadczyła jej najlepszej możliwej przysługi? Tak wspaniale obnażyła tym jego kłamstwa i niestałość, jego wrodzoną skłonność do zdrad i manipulacji! Tymczasem ona, Iza, zamiast przejrzeć na oczy, podziękować jej i życzyć szczęścia, które z nim i tak było niemożliwe, obraziła się na nią na śmierć, w dodatku grożąc samobójstwem, które później w istocie niemal popełniła. Ach, co za żenada, jaki wstyd!
I wreszcie ten ostatni głos. Głos, którego dźwięk, nawet wtórnie odegrany z taśmy pamięci, w niewytłumaczalny, metafizyczny sposób poruszał fundamenty całego jej istnienia. Ja nie wierzę w żadną jego cudowną przemianę. On cię nigdy nie szanował, Iza. A tacy ludzie się nie zmieniają… Czy trzeba było dodawać coś więcej? Nikt tak dobrze nie znał się na ludziach jak on — Majk. On też wiedział, co mówi, choć z delikatności i szacunku dla jej uczuć zawsze starał się jak najbardziej dyplomatycznie dobierać słowa. Właściwie to on, w drodze cierpliwej terapii, niepostrzeżenie lecz skutecznie, raz na zawsze wyleczył ją z Michała. Czy sam fakt, że nigdy go nie lubił, i to z wzajemnością, nie był dla niej wystarczającym znakiem i wskazówką? Był, oczywiście, że był. To tylko ona w swej głupocie zbyt długo nie umiała lub nie chciała go odczytać.
Aż do dziś. Bo dziś to już był koniec. Definitywny koniec tego absurdu, tego głupiego, żałosnego zaślepienia, którego teraz wstydziła się ze wszystkich sił i którego chyba do końca życia sobie nie wybaczy. Tak jak nie wybaczy sobie tamtej nocy w motelowym pokoju, kiedy tak lekkomyślnie oddała Michałowi całą siebie. Ach, głupia, głupia! Młoda i głupia, tak bezgranicznie łatwowierna i naiwna! Jak mogła zrobić coś tak nieodpowiedzialnego? Tak się upokorzyć… Szacunek, Izula. Rozumiesz? To jest absolutna podstawa i słowo klucz. Nie miłość, tylko szacunek. Ech…
Teraz już rozumiała, dlaczego w ostatnim czasie czuła się jak w pułapce, choć za wszelką cenę starała się unikać tego słowa. Pułapka, więzienie, potrzask… Zafundowała je sobie na własne życzenie, decydując się na krok, który był wielkim błędem. Nie powinna była dawać drugiej szansy Michałowi, Lodzia źle jej tutaj doradziła, ona zaś nie miała wystarczająco własnego rozumu, żeby w to nie wchodzić. Ciągle zaślepiona, głucha na głos serca, który przecież wył i krzyczał w proteście od wielu miesięcy, wmówiła sobie, że nadal go kocha i pragnie tworzyć z nim szczęście w domu pod wierzbami. Na siłę wtłoczyła sobie tę tezę do głowy, bo… bo co? Bo nie umiała inaczej? Bo po latach cierpliwego czekania wydawało jej się oczywiste, że jedynym mężczyzną w jej życiu może być Michał Krzemiński? Tak. Bardzo zabawne. Po prostu żałosne.
Ale trudno. Najważniejsze, że w porę się ocknęła, zanim zdążyła narobić jeszcze większych głupstw. Owszem, nerwów nadal jej nie zabraknie, bo przecież będzie musiała jakoś oznajmić to Michałowi, kiedy przyjedzie tu za tydzień i z dobrym winem zaloguje się w hotelu, by urządzać dla niej „raj na ziemi”. Aha, jasne, niedoczekanie. Szanowny pan jeszcze nie wie, jak bardzo się zdziwi. Co prawda dla niej to nie będzie przyjemne, ale cóż… Przebrnęła przez dzisiejszy wieczór, przebrnie i przez tamto. Załatwi też wszystko inne, zakończy to krok po kroku, etap po etapie. Uwolni siebie, uwolni Amelię i Roberta, przywróci w końcu właściwy porządek rzeczy. Da radę, bo dlaczego miałaby nie dać? Wszak od dziecka żadna porządkowa praca nie była jej straszna.
„Niepotrzebnie mówiłam o tym Meli” — pomyślała z zażenowaniem. — „Tyle lat trzymałam to w tajemnicy, a teraz, kiedy samo zdechło, nagle coś mnie podkusiło, żeby z nią o tym rozmawiać. Boże, co za głupota, jaki wstyd! Kochana Mela… tak się starała, tyle zasad dla mnie złamała, tyle granic przekroczyli razem z Robciem, żeby mi pomóc, a ja co? Ech… trudno. Masz za swoje, Iza, nawarzyłaś sobie piwa, to je teraz pij. Trzeba będzie spojrzeć Meli w oczy i przyznać się do własnej głupoty, przeprosić, że zatrułam tym życie jej i Robikowi, że niechcący zepsułam im chrzciny Klarci…”
Wzdrygnęła się na wspomnienie tamtej imprezy i rozmowy z Romanem Krzemińskim, jednocześnie z ponurą satysfakcją uświadamiając sobie, że już dłużej nie musi się nim przejmować. Bo co ją mogło obchodzić, co ten człowiek myślał sobie o niej, o jej znajomości z Krawczykiem czy o czymkolwiek, co się z nią wiązało? To już nie była jego sprawa! Ta szuja i kanalia, ten ordynarny cham, który swego czasu śmiał wtargnąć z awanturą do jej domu i z powodu jakiejś głupiej działki denerwować ciężarną Amelię, nigdy nie stanie się członkiem jej rodziny. Nigdy, przenigdy — i wara mu od niej na wieki! A Krzemińska? Ta, która jej matkę śmiała nazwać żebraczką… Nie, nawet szkoda było o tym myśleć. Jak dobrze, że wreszcie się ocknęła i definitywnie przejrzała na oczy! Dopiero byłby kłopot, gdyby dalej w to brnęła, dopiero poczułaby, co znaczy tkwić w pułapce, gdyby rzeczywiście wyszła za mąż za Michała i trafiła do tego jego zakichanego domu pod wierzbami! Na szczęście to już jej nie groziło. Mgła, o której mówiła pani Ziuta, opadła w samą porę, pozwalając jej dostrzec, na jakie manowce brnie, i uratować się z pułapki, którą sama na siebie zastawiła.
Wciąż lekko drżącymi palcami zakręciła butelkę, wrzuciła ją do torebki i podniosła się z barierki przy platanie. Nogi jeszcze były słabe, ale już nie uginały się jak z waty, mogła na nich ustać. Wzrok też już był wyraźny, zniknęła ta nieznośna, wirująca mgła, pozostał tylko lekki szum w uszach i poczucie odrealnienia, z tym jednak wiedziała, że tak szybko nie wygra. Dzisiejszy zwrot akcji był zbyt gwałtowny i pełen emocji, by mogła tak po prostu przejść nad nim do porządku dziennego. Przed nią była jeszcze długa, ciężka noc i wiele godzin myślenia. Minęła dopiero dwudziesta pierwsza, nie mogła zatem jeszcze wrócić na stancję, zresztą oczywistym było, że i tak nie zaśnie, dopóki nie ułoży sobie wszystkiego w głowie i nie podejmie koniecznych postanowień. Na szczęście Michał pojechał już sobie z powrotem do Korytkowa, na cały tydzień miała go z głowy, ale co będzie dalej? Sytuacja mimo wszystko mocno się skomplikowała przez te nieszczęsne pocałunki…
Uznała jednak, że tym pomartwi się później. Tydzień to w końcu całkiem sporo czasu, ważne, że eksperyment przeprowadzony dziś na żywym organizmie przyniósł jednoznaczną odpowiedź na jej wewnętrzne wątpliwości i rozterki. Miała tylko nadzieję, że nikt z kolegów nie zwrócił większej uwagi na to, co działo się w ciemnym kącie przy sektorze dla VIP-ów. Już i tak wystarczająco wstydziła się przed samą sobą, a co dopiero, gdyby jeszcze musiała wstydzić się przed innymi.
„Lodzia!” — przypomniała sobie nagle z rezygnacją. — „No tak, Lodzia mogła nas widzieć i będzie pytać, kto to był, a jak dowie się, że on… Ech! Mam nadzieję, że obserwowała nas tylko na samym początku, kiedy rozmawialiśmy o Krawczyku, potem na szczęście zaczęła się dyskoteka, więc może poszli tańczyć…”
Zdecydowanie, nie powinna była dopuszczać do takich scen w pracy, to nie było miejsce na rozwiązywanie prywatnych problemów, sama kiedyś tak stanowczo tłumaczyła to Karolinie… a dziś co? Zachowała się głupio i nieodpowiedzialnie, trzeba było rozmawiać z Michałem na zewnątrz, nie na pełnej sali. Jednak w tamtej chwili o tym nie myślała, to był impuls, zwłaszcza że przyjechał do Lublina tak niespodziewanie, nie dając jej szans na przygotowanie się i przemyślenie sprawy. Zaskoczył ją, a potem wszystko już potoczyło się samo — a raczej pomknęło jak rakieta, w kosmicznym tempie zjeżdżając rampą pochyłą w dół aż do dna, o które musiała z całych sił uderzyć głową, by wreszcie się obudzić. Cóż, trudno. Teraz już było za późno, nie mogła tego zmienić.
Przypomniało jej się też, że Lodzia przecież prosiła ją o rozmowę, a ona jej ją obiecała i nie dotrzymała słowa, w dodatku ulotniła się bez słowa wyjaśnienia. Ale co mogła zrobić? To była siła wyższa, nie miała na to wpływu. Po tym, co się zdarzyło, nie byłaby już w stanie rozmawiać dzisiaj z nikim. I tak ledwo przeżyła do końca torturę rozmowy z Michałem, Bogu dzięki, że wreszcie się odczepił… Na nic więcej nie miała już siły. Ani na pracę, ani na rozmowy z przyjaciółmi, ani na to, żeby stanąć twarzą w twarz z Majkiem. Zwłaszcza na to ostatnie. Jak dobrze, że akurat dzisiaj wypadło mu to wieczorne spotkanie z Sajkowskim!
Przed oczami przepłynął jej rozmyty obraz pustego miejsca parkingowego, gdzie zazwyczaj stał ciemnozielony opel szefa Anabelli. Zaledwie kilka godzin temu rozmawiali właśnie tam, a on tak dziwnie na nią patrzył… Czym prędzej odsunęła to od siebie. Nie, nie teraz. Najpierw musiała pozbierać się po dzisiejszych przeżyciach, uspokoić się i przemyśleć na zimno dalsze etapy działania.
Powolnym, nieco chwiejnym krokiem ruszyła przed siebie w dół uliczki. Piękny wrześniowy wieczór… orzeźwiający, chłodnawy wiaterek, który jednak teraz, gdy założyła sweter, nie sprawiał jej dyskomfortu… Po godzinie spędzonej nieruchomo pod platanem nocny spacer przywracał siłę jej mięśniom, a kolejne powiewy świeżego powietrza przyjemnie koiły rozdygotane nerwy. Wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Co prawda na wspomnienie dzisiejszych wydarzeń wciąż jeszcze palił ją wstyd i chwilami robiło jej się niedobrze, ale cóż… taka była cena wolności. Wolności, z którą jeszcze nie bardzo wiedziała, co zrobić, ale którą w głębi serca już doceniała, ciesząc się nią niczym ptak, który nagle, niespodziewanie dla samego siebie, zdołał wyrwać się z więziennej klatki. Bo czy taki ptak może nie czuć w sobie ulgi i radości? Nawet jeśli jest zagubiony w nowym świecie i jeszcze nie umie się w nim poruszać, nawet jeśli latanie bez kajdan przychodzi mu z trudem, ma przecież coś, czego nie da się przecenić — wolną drogę wprost w otwarte niebo.
***
Noc zapadła już całkowicie, a jasno oświetlone ulice miasta coraz bardziej pustoszały, gdy Iza przemierzała je, kręcąc się bez celu w kółko wokół centrum miasta. Nie chciała odchodzić gdzieś daleko, w jakieś odległe rejony, wystarczało jej, że szła chodnikiem przed siebie, instynktownie pozostając w granicach znajomych dzielnic, które kiedyś nieraz przemierzała sama, z Martą lub z Victorem. Spacer ten, podobny do lotu muchy krążącej wokół świeczki, przynosił jej ulgę i sprawiał, że teraz była już niemal spokojna.
A zatem pomyliła się. I to nie była jakaś drobna pomyłka, skoro poświęciła jej ponad dwie trzecie swego dotychczasowego życia, długie lata marzeń, pragnień i cierpienia — zwłaszcza cierpienia, bo tego w jej relacji z Michałem było zdecydowanie najwięcej. Jednak, choć po projekcji tej dziwnej tragikomedii z nią samą w roli głównej, gdy na ekranie wyświetlił się napis Koniec, czuła co prawda żal i wielki wstyd, ku własnemu zdziwieniu uświadomiła sobie, że nie odczuwa czegoś, co w tej sytuacji byłoby całkowicie naturalne. Nie czuła pustki. Nie czuła jej ani przez chwilę, mimo że dziś w zaledwie kilka minut pogrzebała na zawsze swą młodzieńczą miłość, która, jak jeszcze niedawno sądziła, będzie oświetlać jej duszę aż po ostatni oddech.
„Zdradziłam swoje wieloletnie ideały” — pomyślała, wpatrując się w szare płytki chodnikowe pod nogami. — „Wydawało mi się, że jestem taka wierna, że jak raz kogoś pokocham, to tego już nic nie zmieni… i co? Pomyłka. Zresztą nawet mniej bolesna, niż mogłabym się spodziewać. A z drugiej strony gdzie tu właściwie jest zdrada? Czy to moja wina, że tak to się skończyło? Przecież to on latami robił wszystko, żeby zabić to uczucie… Nawet najwierniejszy pies w końcu zdechnie, jeśli długo nie jest karmiony…”
I oto znów ten cichy głos, na dźwięk którego ścisnęło jej się serce… Ideałom trzeba być wiernym zawsze i bez wyjątku. Inaczej mogą się obrócić przeciw nam.
„Pewnie tak, Michasiu” — zgodziła się smutno, próbując przypomnieć sobie twarz Majka w chwili, gdy wypowiadał tamte słowa. — „Niewątpliwie masz rację. Do tej pory to zresztą ja broniłam tych ideałów nawet bardziej niż ty, myślałam, że w czym jak w czym, ale w tym jestem nie do przełamania. A teraz? Teraz mi wstyd. Nawet nie wiem, jak zdołam ci o tym opowiedzieć…”
Ta myśl, nie wiedzieć czemu, sparaliżowała ją, aż na kilka sekund przystanęła na środku chodnika. No właśnie. Majk. Czy powinna mu o tym opowiedzieć? W najbliższych dniach poprosić go o rozmowę w trybie terapii i zrelacjonować mu szczegóły wizyty Michała? Opisać wydarzenia dzisiejszego wieczoru i przedstawić konkluzję, do jakiej doprowadziły? Powiedzieć, że od dawna nie kocha tego, kogo zarzekała się kochać na wieki, i że nie będzie dalszego ciągu tej historii, bo ona nigdy nie zamieszka z nim w willi pod wierzbami?
Tak… chyba powinna mu to powiedzieć, i to jak najszybciej. Przecież był jej najlepszym przyjacielem i terapeutą, to głównie dzięki niemu i jego mądrym radom wyleczyła się z Michała. Jednak z drugiej strony było jej tak strasznie wstyd… Majk oczywiście jej nie potępi, wręcz przeciwnie, nawet pochwali jej decyzję i wraz z nią będzie się cieszył, że udało jej się uwolnić spod zgubnego wpływu Michała. Lecz co pomyśli sobie o niej w głębi duszy?
„Już nie będziesz mógł powiedzieć, że jestem taka sama jak ty” — myślała z melancholią, skręcając bodaj po raz piąty w tę samą uliczkę wiodącą w stronę powoli pustoszejącego już deptaka. — „A ja już nigdy nie będę w twoich oczach wiarygodna, mówiąc, że cię rozumiem, kiedy będziesz cierpiał z powodu Anabelli. Ech, porażka… Myślałam, że jestem tak samo wierna ideałom jak ty, wręcz o wiele wierniejsza, a teraz nagle będę musiała powiedzieć ci, że pomyliłeś się co do mnie. Że w sumie jestem taka sama jak inni… jak ci bez księżycowych dusz…”
Z westchnieniem podniosła głowę, spoglądając w przestrzeń nocnego nieba, jakby szukała tam ratunku i ukojenia. Tak! Był tam. Świecił jak zawsze, gdy niebo było bezchmurne, spoglądał na nią z góry swymi srebrnymi oczami. To były te same oczy, które pierwszy raz ujrzała i rozpoznała w noworoczną noc, o godzinie pierwszej nad ranem w Liège. Miały wówczas kształt i kolor oczu Majka, uśmiechały się do niej dokładnie tak jak on. Od tamtego pamiętnego sylwestrowego balu księżyc już zawsze kojarzył jej się właśnie z nim, był jego awatarem i pośrednikiem jej duszy w kontakcie z jego duszą. Czy jakakolwiek zdrada ideałów mogła przeciąć tę metafizyczną nić?
„Nie, nie powinnam się tego bać” — pomyślała stanowczo. — „Przecież nasza terapia z założenia powinna przynosić jakieś efekty. I przynosi! Ciebie na przykład wyleczyła z kilku trudnych sentymentalizmów, takich jak chociażby ten taniec… pozwoliła ci pogodzić się z losem i cieszyć się okruszkami szczęścia… dała ci przynajmniej względny spokój… To mimo wszystko znaczy, że gra była warta świeczki. Mnie z kolei uwolniła od chorego uczucia do Miśka Krzemińskiego. Więc dlaczego miałabym się wstydzić o tym mówić? Zwłaszcza że to i tak się nie ukryje, a ja nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic.”
Po raz kolejny spojrzała w górę w poszukiwaniu swego metafizycznego przewodnika. Księżyc, wciąż jeszcze prawie w pełni, którą osiągnął dzień czy dwa wcześniej, wspinał się powoli po bezchmurnym niebie, świecąc coraz jaśniej. Nagle zdało jej się, że jego srebrne oczy patrzą na nią jakoś dziwnie… jakby smutno… Ech, nie, złudzenie! Księżyc przecież nie ma oczu, to tylko taka metafora. A swoją drogą… która to już była godzina?
Sięgnęła do niesionej na ramieniu torebki, wygrzebując z niej telefon. Dwudziesta druga pięćdziesiąt dwie. Jeszcze nie tak późno, do północy zostało dużo czasu, w Anabelli dopiero na dobre rozkręca się dyskoteka. Czy Majk wrócił już do firmy? Jak poszło mu spotkanie z Sajkowskim? I jak dziewczyny radzą sobie bez niej na zatłoczonej sali? Na dnie jej duszy odezwały się wyrzuty sumienia.
„Od jutra koniec z fuszerką” — postanowiła, przyśpieszając kroku. — „Wystarczy, że już dzisiaj zawaliłam obowiązki, na więcej takich numerów nie mogę sobie pozwolić. Poza tym trzeba zadzwonić do Lodzi, przeprosić ją za dzisiejszą wtopę i umówić się na rozmowę, której dzisiaj nie było. Ach, i napisać do Martusi! Jutro z samego rana, koniecznie! Potem Kacper, w środę rano Bernardyńska, przywiozą mi szafki do salonu… niedługo pewnie też odezwie się Magdalena… zaraz, a może już się odezwała?”
Przypomniawszy sobie, że, kiedy sprawdzała godzinę, na pulpicie powiadomień mignęły jej chyba jakieś ikonki, jeszcze raz pośpiesznie wyjęła telefon. Owszem, nie myliła się. Dwie nowe wiadomości — obie z numeru zatytułowanego Misio. Skrzywiła się z niechęcią, jednak przystanęła na środku chodnika, aby je otworzyć.
Hej, kochanie, właśnie szczęśliwie dojechałem do Korytkowa — informowała ją pierwsza z nich. — Kocham cię i już tęsknię. M.
Druga była krótsza. PS. Jakie wino lubisz?
Wzruszyła ramionami, wygasiła wyświetlacz i obojętnym gestem wrzuciła telefon do torebki, znów ruszając chodnikiem przed siebie.
„Najbardziej lubię burgunda” — odpowiedziała mu pobłażliwie w myślach. — „Ale z tobą nigdy się go nie napiję. Rezerwacja sentymentalna.”
Jeszcze raz zerknęła na księżyc i odruchowo zwolniła kroku, gdyż znów, nie wiedzieć czemu, zdało jej się, że patrzy na nią dziwnie smutno, jakby miał łzy w oczach. Skąd to wrażenie? Przecież noc była bezchmurna, nie było dzisiaj mgły… Nie, jednak nie, tak tylko jej się zdawało. Pokręciła głową i uśmiechnęła się do niego łagodnie.
— Dziękuję — szepnęła. — Gdyby nie ty, nigdy bym się z tego nie wyleczyła, albo wyleczyłabym się za późno. Gdyby nie ty, przegrałabym życie…
Urwała zdziwiona, bowiem na księżyc nagle nasunęła się ciemna chmura, która pojawiła się na czystym dotąd niebie zupełnie nie wiadomo skąd. W oświetleniu wyposażonego w latarnie miasta niczego to nie zmieniało, jednak jej zrobiło się jakoś dziwnie… jakby znienacka owionął ją zimny wiatr. Wzdrygnęła się i otuliła się mocniej swetrem.
„Oho!” — pomyślała z niepokojem. — „Zimno się robi, trzeba uciekać, zanim znowu dostanę kataru. O nie, nic z tego, nie ma mowy! Jeszcze tylko tego by mi brakowało…”
Po czym, przyśpieszywszy kroku, skręciła w jedną z ulic w lewo, obierając najprostszą i najszybszą drogę wiodącą w stronę stancji na Narutowicza, gdzie, jak podejrzewała, pan Stanisław zapewne już smacznie spał, więc nie będzie dręczył jej rozmową, ani zadawał jej żadnych niewygodnych pytań.
***
Obudziła się minutę przed budzikiem, który nastawiła sobie na siódmą. Ku jej zdziwieniu w parapet bębnił deszcz — widocznie w nocy pogodne dotąd niebo osnuły chmury, a tamta, która wczoraj zakryła księżyc, była ich pierwszym zwiastunem. Tak czy inaczej poranek był już całkowicie zachmurzony i deszczowy, więc przez okno starej kamienicy, nawet kiedy odsunęła zasłony, do jej pokoju wpadało bardzo mało światła. A jednak od dawna już nie pamiętała tak przyjemnego początku dnia, kiedy po otworzeniu oczu aż chciało się wyskoczyć z łóżka i pobiec do kuchni, by na rozbudzenie przygotować sobie świeżą kawę. Bo cóż z tego, że za oknem padał deszcz, mocząc szare, ponure ulice, skoro jej serce było dziś lekkie jak piórko?
Choć po wczorajszym wieczorze pełnym nerwów i emocji obawiała się, że nie zdoła zasnąć aż do rana, stało się wręcz przeciwnie — sen zmorzył ją bardzo szybko, bo tuż po północy, dzięki czemu wstała wyspana i z taką werwą, że mogłaby góry przenosić. Dziś zresztą już inaczej postrzegała swoją nową sytuację, przede wszystkim myślała o niej z dużo większym spokojem. Mimo że na wspomnienie Michała nadal czuła wstyd, nie był on już tak palący jak wczoraj, a perspektywa rozmowy, którą będzie musiała z nim przeprowadzić, nie przerażała jej niemal wcale. Była pewna, że wszystko się ułoży. Różnica między tym, jak czuła się jeszcze wczoraj rano, a nastrojem, w jakim obudziła się dziś, w istocie była przeogromna. Jakby ktoś wypuścił ją z klatki na wolność, jakby zdjął z serca ciężką, żelazną obręcz, która uciskała ją aż do utraty tchu! Dotychczas zagubiona we mgle własnych idées fixes, żyjąca starymi, dawno już zwietrzałymi iluzjami, zbyt długo nie chciała dopuścić do świadomości prawdy, która, zgodnie z biblijną maksymą, tylko czekała na to, aby ją wyzwolić.
— O, dzień dobry! To pani już tu gospodarzy, pani Izo? — ucieszył się pan Stanisław, który właśnie wszedł do kuchni, naciągając na ramiona wełniany sweter. — Tak wcześnie rano?
— A dzisiaj jakoś wcześniej wstałam, panie Stasiu — odpowiedziała wesoło. — Dzień dobry, dzień dobry! Wróciłam wczoraj z pracy przed północą, to do siódmej zdążyłam się wyspać. To co? Zjemy sobie razem śniadanko? Proszę, pan siada… kawa czy kakao?
— Kawa, oczywiście że kawa — uśmiechnął się gospodarz, posłusznie zajmując miejsce przy stole. — Z cukrem i z mlekiem, jak można. Pani to dzisiaj taka uśmiechnięta, wesoła… A dzień taki paskudny, deszcz od rana i mówią, że ma padać przez całe trzy dni.
— Co tam, niech sobie pada! — machnęła beztrosko ręką Iza, szykując kubki na kawę i sięgając do lodówki po mleko. — Popadać czasem też musi, taka kolej rzeczy, zwłaszcza że już właściwie jesień się zaczyna… To co robimy sobie do jedzenia, jak pan myśli? Jakieś kanapki? Czy raczej usmażymy jajecznicę? Jeśli o mnie chodzi, to polecam to drugie — mrugnęła do niego figlarnie. — Pamięta pan, że mam patent na najpyszniejszą jajecznicę na świecie? Co pan na to?
— Nooo… dobrą jajecznicę to ja zawsze chętnie, pani Izo — zgodził się z zadowoleniem pan Stanisław. — Zresztą wczoraj u pani Reginki dobry boczek wędzony kupiłem, trzydzieści pięć deko, to może akurat się przyda, co?
— Pewnie, że się przyda! — zapewniła go wesoło, nalewając do kubka kawy, dodając mleka i stawiając przed nim z teatralnym ukłonem. — Bardzo proszę, świeża kawka na dobry początek pięknego chociaż deszczowego dnia! Ile łyżeczek cukru pan sobie życzy?
— A już pani zostawi, sam sobie posłodzę! — zaśmiał się rozbawiony mężczyzna, przysuwając sobie cukiernicę. — Dziękuję, pani Izo! Na panią to dzisiaj aż przyjemnie popatrzeć, ostatnio pani taka markotna chodziła, a dzisiaj to od rana cała w skowronkach! Jakby jaki milion na loterii wygrała albo co.
— Bo może wygrałam? — odparła, uśmiechając się tajemniczo. — Milion czy dwa, kto wie? A nawet jak nie milion, to przecież każda wygrana się liczy, prawda?
Pan Stanisław zastygł z łyżeczką pełną cukru nad kubkiem z kawą i z zaintrygowaniem wytrzeszczył na nią oczy.
— Naprawdę? — szepnął konspiracyjnie. — Wygrała pani w totolotka?
— Ech, nie! — roześmiała się, wyciągając potrzebne produkty z lodówki i sięgając do szafki po patelnię. — Żartuję przecież, panie Stasiu! Ja w totolotka nie gram, żadnego innego hazardu też nie uprawiam, co też pan wymyśla! A że dzisiaj mam dobry humor, to co? Pan też wcale na smutnego nie wygląda! No? Pan się przyzna! — mrugnęła do niego. — Cieszy się pan, że Kacper dzisiaj wraca, co? Już nie może pan się go doczekać!
— E tam, byłoby się z czego cieszyć — wzruszył ramionami pan Stanisław. — Że szczyl wróci i znowu będzie mi tu hałasował, wrzeszczał i bale odstawiał? Jeszcze znowu co głupiego narobi i tylko wstyd będzie. Tu bardziej płakać trzeba, niż się cieszyć.
— Cieszy się pan, cieszy! — zaśmiała się przekornie, pociągając z kubka łyka kawy i zabierając się na krojenie boczku. — Przecież widzę po panu! A wczoraj tak mu pan na łóżku te poduszki poukładał, że nawet królewna na ziarnku grochu pozazdrościłaby mu posłania!
— Oj tam, zaraz poukładał — żachnął się zmieszany. — Położyłem, żeby równo było, bo co się miało walać byle jak… Jak już kupiliśmy gówniarzowi tę nową pościel, to niech ma od razu porządnie i chociaż poczuje, co to dom, a co więzienie.
— Nawet okno mu pan umył i dywanik przy łóżku położył — wyliczała z przekorą rozbawiona Iza. — Myśli pan, że nie widziałam? Szykuje pan mu królewskie powitanie!
— E, zaraz królewskie — burknął z lekką urazą jeszcze bardziej skonfundowany gospodarz, zanurzając usta w kawie. — Okno to już i tak trzeba było umyć, a dywanik… co, źle, że położyłem? Przynajmniej nie będzie tak słychać tych jego łomotów, pani to już chyba nawet nie pamięta, jak ten szczyl się tłucze i tupie nogami. Ja już się odzwyczaiłem od tych hałasów, przywykłem do ciszy, a on teraz znowu spać mi nie da!
— No prawda, prawda — pokiwała ugodowo głową Iza, nie chcąc już dalej go drażnić. — Taki dywanik to bardzo praktyczna rzecz. A jak pan myśli, może by mu coś na deser kupić? — zagadnęła podstępnie. — Ja zaraz zabieram się za kończenie zupy i sosu do spaghetti, ale o deserze to nie pomyślałam, a on przecież lubi słodkie… Może jakieś ciastko by dla niego wziąć w tej w cukierni na rogu?
Pan Stanisław pokiwał głową z zastanowieniem, przyglądając się, jak wrzuca wędlinę na patelnię i miesza ją drewnianą łyżką.
— No… w sumie racja — przyznał. — On te ptysie z kremem najbardziej lubi. Albo napoleonki. Jak zjem śniadanie, to przejdę się tam do nich i zapytam, co dzisiaj mają ciekawego. Byle tylko krem był świeży — zaznaczył. — Bo jak nie, to może wezmę zwykłe pączki? Jak pani myśli? Szczyl to za pączkami by do piekła poszedł!
— Kupi pan to, co pan uzna za najlepsze — uśmiechnęła się Iza, w skupieniu przygotowując na na blacie słoiczki z odpowiednimi przyprawami, które już dawno zakupiła do kuchni pana Stanisława, wcześniej bowiem można było w niej znaleźć jedynie sól i pieprz. — Ja myślę, że czego by pan nie wybrał, Kacper na pewno wydziwiać nie będzie. Jeszcze nie widziałam, żeby cokolwiek mu nie smakowało.
— Fakt — skrzywił się mężczyzna, by ukryć wybiegający mu na usta mimowolny uśmiech. — Jakby mu dać surowego konia z kopytami, to też by gówniarz zeżarł w całości i tylko by się obliznął!
Iza roześmiała się, sięgając po jajka i wbijając je na patelnię.
— Ale jak to pięknie pachnie, pani Izo… mmm — wciągnął nosem powietrze gospodarz. — To mi pani smaka narobiła! Aż żal, że pani się stąd wyprowadza, toć my z Kacprem tu jak te dwie sieroty będziemy… Oczywiście poradzimy sobie — zaznaczył na wszelki wypadek. — Ale takich smakołyków jak pani to nam nikt nie ugotuje.
— Będę was odwiedzać — obiecała Iza. — Przecież nie wyprowadzam się na koniec świata, to tylko dwie ulice stąd. A jak już wpadnę, to zawsze chętnie coś wam przy okazji ugotuję, albo czasem i z pracy przyniosę. Nasze kucharki jak zupkę zrobią albo zrazy, to sam pan wie… poezja smaku. Wam zresztą będzie tu wygodniej we dwóch — dodała z powagą, ściągając pachnącą jajecznicę z ognia i nakładając na ustawiony przed nim talerz. — A mój pokój też będzie można wynająć w razie czego. O, proszę bardzo… smacznego, panie Stasiu!
***
Po śniadaniu, które minęło w przyjemnej atmosferze, Iza wstawiła obiad i wróciła do swojego pokoju z zamiarem nadrobienia zaległości towarzyskich. Teraz, kiedy nie dręczyły jej tysiące wątpliwości, a na sercu wreszcie było lekko, nabrała wielkiej ochoty na uporządkowanie wszystkich spraw, które do tej pory z braku sił lub motywacji spychała na dalszy plan i pozostawiała w zawieszeniu.
Martusiu, jutro między dwunastą a piętnastą jestem wolna. Pasowałoby ci spotkać się w tym paśmie? Ściskam! Iza.
Wysławszy smsa, wyszukała w kontaktach numer telefonu Lodzi i po chwili zastanowienia wcisnęła zieloną słuchawkę.
— Ach, Iza! — ucieszyła się Lodzia po drugiej stronie linii. — Jak miło, że dzwonisz!
— Dzwonię, żeby przeprosić cię za wczoraj — odpowiedziała skruszonym tonem. — Obiecałam, że przysiądę się do was i porozmawiamy, ale tak się złożyło, że musiałam wyjść i…
— Daj spokój, Izunia, niczego nie musisz mi tłumaczyć — przerwała jej ciepło. — Widziałam wszystko i domyślam się, a właściwie wiem na pewno. Daniel powiedział nam, kim był ten przystojniak, z którym hmm… rozmawiałaś — w jej głosie zabrzmiało rozbawienie. — Imię się zgadza, inne szczegóły też, więc pomyłka wykluczona!
Iza westchnęła z rezygnacją. Cicha nadzieja, że Lodzia i jej towarzystwo jednak przeoczyli końcową część jej rozmowy z Michałem, upadła, ale cóż… przecież mogła się tego spodziewać. Trudno było oczekiwać, żeby taka spektakularna scena w miejscu publicznym przeszła niezauważona. Znów ogarnął ją palący wstyd, którego, zdawać by się mogło, od rana już się pozbyła.
— No tak, zapomniałam o Danielu — uśmiechnęła się smętnie. — Oni się przecież znają, przynajmniej z widzenia. Niemniej głupio mi, że tak uciekłam, kiedy obiecałam ci rozmowę, przepraszam cię za to, Lodziu. Mam nadzieję, że to nie było nic bardzo pilnego?
— Ani trochę — zapewniła ją Lodzia. — Rzecz może spokojnie poczekać, pogadamy o niej przy jakiejś spokojniejszej okazji. Zwłaszcza że może do tego czasu jeszcze coś się zmieni? Mniejsza o to, Izunia, naprawdę się tym nie przejmuj i nie przepraszaj, no co ty! Teraz masz przecież o wiele ważniejsze sprawy na głowie — dodała znacząco, a barwa jej głosu wskazywała, że się uśmiecha.
Iza uśmiechnęła się również i na linii na kilka sekund zapadła cisza.
— Oczywiście o nic cię nie dopytuję — zaznaczyła Lodzia, widząc, że nie doczeka się odpowiedzi. — Nie chcę być wścibska, zresztą mam nadzieję, że jak spotkamy się na żywo… bo mam nadzieję, że umówimy się niebawem na herbatkę, co, kochanie?… to wtedy opowiesz mi wszystko. A przynajmniej tyle, ile uznasz za stosowne. Powiedz mi dzisiaj tylko jedno — dodała z podekscytowaniem. — Tak tylko, żebym nie umarła z ciekawości. Wszystko już jest dobrze, prawda?
— Chodzi ci o mnie i Michała? — zapytała pogodnie Iza. — Tak, wszystko jest na jak najlepszej drodze. Czeka nas jeszcze jedna poważna rozmowa, ale to już będzie, że tak powiem, tylko formalność. Najważniejsze, że ja w końcu jestem pewna swego.
— Ach, tak się cieszę, Izunia! — szepnęła zachwycona Lodzia. — To cudowna wiadomość! Przez cały czas trzymałam za was kciuki i miałam wielką nadzieję, że na koniec wszystko się ułoży. I ułożyło się, Bogu dzięki!
— Bogu dzięki — zgodziła się.
— I to nawet nie potrwało aż tak długo…
— Niestety potrwało, Lodziu — sprostowała spokojnie. — Jak dla mnie o wiele za długo, żal mi tych straconych lat. Ale co zrobić? One widocznie też do czegoś były potrzebne.
— No tak, no tak — spoważniała Lodzia. — Chociaż ja bardziej miałam na myśli czas od momentu, kiedy dałaś mu drugą szansę.
— Aha, okej — uśmiechnęła się Iza. — Tu rzeczywiście na szczęście poszło dosyć szybko.
— Szybko i na plus — dopowiedziała Lodzia. — A ja tak strasznie się cieszę, Izunia! Szczęście naszych przyjaciół jest naszym szczęściem, mówię to szczerze i bez żadnej przesady. Swoją drogą muszę ci oznajmić, że ten twój Misio jest bardzo, ale to bardzo przystojny — dodała, zniżając głos. — Daniel, zdaje się, jakoś szczególnie za nim nie przepada, ale za to Nina była pod ogromnym wrażeniem, jej się strasznie podobają tacy wystrzałowi blondyni. Oczywiście wie, że nie ma u niego szans! — zaśmiała się. — Co do tego nikt nie mógł mieć wczoraj wątpliwości. Chodzi po prostu o typ urody.
— Tak, wiem — pokiwała głową rozbawiona tymi uwagami Iza.
— Tak czy inaczej to naprawdę bardzo przystojny facet — podsumowała Lodzia. — Co prawda akurat nie w moim typie, ale to bez znaczenia, na szczęście umiem ocenić takie rzeczy obiektywnie i wcale ci się nie dziwię, że się w nim zakochałaś. A najważniejsze, że teraz wreszcie jesteś szczęśliwa.
— To prawda — uśmiechnęła się.
— Cudownie, Izunia… po prostu cudownie! Jedyne, czego żałuję, to że nie zdążyłaś mi go przedstawić, ale cóż, rozumiem to, trzeba było od razu przejść do rzeczy! — zażartowała. — Tak czy siak nic straconego, jeszcze zdążę go poznać, to przecież nieuniknione. Powiedz, kiedy wpadniesz do mnie na herbatkę? Już nie mogę się doczekać!
— Następnym razem na herbatkę to wpadniesz raczej ty do mnie — odparła stanowczo Iza. — Dość już moich ciągłych najazdów na twój dom, teraz czas na rewanż!
— Ach, na Bernardyńską? — ucieszyła się jeszcze bardziej Lodzia. — Skończyłaś już remont?
— Właśnie kończę. Drzwi już są wstawione, jutro rano mają mi dowieźć ostatnie meble i będę mogła powoli się wprowadzać. Muszę tylko kupić jakieś fajne firanki i zasłonki, bo tego jeszcze nie mam, ale już widzę, że do końca września wyrobię się za wszystkim. Tak więc najbliższe picie herbaty odbędzie się w moim nowym salonie! — zastrzegła wesoło. — Dam ci znać kiedy dokładnie, dobrze?
— Będę czekać z wielką niecierpliwością — zapewniła ją podekscytowana Lodzia. — Jak na szpilkach! No, no, Iza, ile to u ciebie zmian… jedna za drugą, normalnie rewolucja!
— Zgadza się — przyznała z uśmiechem. — I bardzo mi się to podoba.
— Komu by się nie podobało! Nareszcie! No, ale dobrze, kochana — zreflektowała się. — Nie będę dłużej ci przeszkadzać, na pewno masz mnóstwo obowiązków, więc zostawiam cię w twoim różowym obłoczku szczęścia i czekam na sygnał a propos herbatki. Trzymaj się!
— Pa, Lodziu! Jesteśmy w kontakcie.
Zakończywszy połączenie, odłożyła telefon na blat biurka i zapatrzyła się w jego wygaszony ekran.
„Lodzia interpretuje moje słowa zupełnie na opak” — pomyślała z mieszaniną rozbawienia i moralnego dyskomfortu. — „Ale co tam, na razie to i tak bez znaczenia, a jak spotkamy się na żywo, wszystko jej wyjaśnię. Zwłaszcza że do tego czasu już będę miała za sobą rozmowę z nim…”
Drgnęła, gdyż ekran telefonu nagle rozświetlił się powiadomieniem o przychodzącej wiadomości tekstowej. Była to odpowiedź od Marty.
Perfecto, jutro o 12-ej w Old Pubie. Mam nadzieję, że o tej porze już jest otwarty, jak nie, to pójdziemy gdzieś obok. Do zoba! Marta.
Odpisała krótkie ok i znów odłożyła telefon, uznając, że czas wracać do gotowania obiadu na uroczyste powitanie Kacpra, który po załatwieniu formalności związanych ze zwolnieniem z zakładu karnego miał zjawić się w domu pana Stanisława około czternastej. Czasu niby było jeszcze dużo, ale Iza wolała mieć wszystko gotowe wcześniej, zwłaszcza że po gotowaniu, a potem po samym obiedzie trzeba będzie jeszcze przewidzieć pasmo na zmywanie naczyń.
Ta ostatnia myśl uderzyła ją nagle jak obuchem.
„Zięba!” — pomyślała, natychmiast chwytając za telefon. — „Cholera jasna, przecież z samego rana miałam zadzwonić do Zięby i załatwić dziewczynom naprawę zmywarki!”
W popłochu przejrzała prywatne kontakty i z ulgą odnalazła w nich numer do konserwatora sprzętu AGD, do którego na szczęście kiedyś zdarzyło jej się dzwonić z własnego aparatu, a nie tylko z telefonu służbowego.
„A może Liza powiedziała już szefowi o tej zmywarce i on sam zadzwonił?” — zreflektowała się, nim zdążyła wykonać połączenie. — „Możliwe… ale jeśli jednak nie? Ech, dobra, nieważne, zapytać nigdy nie zaszkodzi, a zmywarka musi być koniecznie uruchomiona przed wieczorem!”
— Dzień dobry, panie Jarku, tu Izabella Wodnicka z Anabelli. Mam pilną sprawę, znowu zepsuła nam się jedna zmywarka. Być może mój szef już dzwonił z tym do pana, ale… Nie? Aha… No to właśnie ja dzwonię. Trzeba będzie ją naprawić jak najszybciej. Czy mógłby pan do nas zajrzeć dzisiaj po południu?… Mhm… dobrze, niech będzie siedemnasta. Na pewno pan zdąży?… Dobrze, super. W takim razie dziękuję i do zobaczenia!
„Uff!” — odetchnęła, odkładając telefon i wstając z krzesła. — „Dobrze, że sobie przypomniałam, bo to by była kolejna zawalona sprawa, a wczoraj już wystarczająco przegięłam. Dość, Iza, koniec tego życiowego bałaganu, czas zabrać się za ostre porządki!”
***
— O… i już. Gotowe — stwierdziła z satysfakcją Iza, poprawiając jeden z widelców ułożonych na białym obrusie. — Jak się panu podoba, panie Stasiu?
Oboje ogarnęli gospodarskim okiem nakryty do uroczystego obiadu stół w dużym pokoju, na którym oprócz nakryć, w tym głębokich talerzy z przygotowanymi już porcjami makaronu do rosołu, Iza ustawiła wazon z pękiem fioletowych wrzosów przyniesionych przez pana Stanisława wraz z wielką górą ptysiów w kremem.
— Aż za ładnie — skrzywił się lekko. — Bo żeby dla takiego gówniarza, co z więzienia wraca…
Przerwał mu hałas gwałtownie otwieranych drzwi w przedpokoju — charakterystyczny, w stu procentach rozpoznawalny hałas, od którego wprawdzie już zdążyli się odzwyczaić, jednak którego nie sposób było zapomnieć.
— Jest! — szepnęła z radością Iza.
Twarz gospodarza, choć usiłował skrzywić się lekceważąco, również rozjaśniła się jak słońce. Oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
— Ej, jest tu kto?! — rozległ się znajomy ryk w przedpokoju, któremu towarzyszył równie znajomy łomot wkopywanych do kąta butów. — Iza?! Stryju?! Gdzie was wcięło, kurde bele?!… Wróciłem!
Po chwili drzwi od salonu otworzyły się z hukiem i ukazała się w nich postać Kacpra ubranego w ciemne dżinsy i szaro-czarną koszulę z długim rękawem, z oczami jaśniejącymi radością i szerokim uśmiechem na nieogolonej twarzy.
— Aaaa… mam was!!! Tu się chowacie! — zakrzyknął triumfalnie, na co szczerze ucieszona Iza natychmiast skoczyła ku niemu, zarzucając mu ręce na szyję. — Co to za ciuciubabka, już myślałem, że was na chacie nie ma!… Nooo, cześć, mała!… mmm… ale mega pachniesz! Takie powitania, to ja, kurde, lubię!
— Cześć, Kacperku! — odpowiedziała mu wesoło, ściskając go z całych sił i całując go serdecznie w pokryty gęstym zarostem policzek. — Miło widzieć cię w domu! Ależ my się tu za tobą stęskniliśmy!
Ze śmiechem podniosła rękę i żartobliwie zwichrzyła mu na głowie włosy, które, jak zauważyła, przez ostatni miesiąc znów nieco urosły, po czym wywinęła się z jego ramion i odsunęła na bok, by umożliwić mu przywitanie się również z panem Stanisławem. Kacper odwrócił się do niego i zamiast uścisnąć jego wyciągniętą dłoń, ze śmiechem porwał go w objęcia i ucałował w oba policzki.
— No, stryj, nareszcie!!! Dawaj mordy, stary capie! — zawołał, po czym puścił go i rozejrzał się z sentymentem po pokoju. — Kurna, ja pierdzielę!… Wreszcie w domu! Aż nie wierzę, że naprawdę tu jestem!
Iza uśmiechnęła się ze wzruszeniem, wyobrażając sobie, co musiał czuć ów wiecznie buzujący energią młody człowiek, kiedy po prawie dziesięciu miesiącach spędzonych za kratami więzienia dziś wreszcie wyszedł na wolność i wrócił do domu.
— No boś prawie rok siedział tam w tym pudle jak głupi– zauważył gospodarz, również z trudem kryjąc wzruszenie. — To się i odzwyczaiłeś… Widzisz? Na drugi raz się pilnuj, szczylu, żebyś znowu tam nie wylądował i ojcu, matce wstydu nie narobił!
— O, jacie, żarcie będzie! — ucieszył się Kacper na widok zastawionego stołu, całkowicie ignorując uwagi stryja. — A ja właśnie głodny jak lew! Czy tam wilk! Albo koń! Wszystko jedno! Iza, co dajesz na obiad? Jakieś fajne kluchy widzę na talerzach…
— Rosół z makaronem, a na drugie spaghetti — poinformowała go wesoło Iza.
— Ooo, spaghetti! — zawołał, wywracając z błogością oczami. — Jak bosko! Czytasz w moich myślach, młoda! To co, siadamy i żremy, nie? — upewnił się, zamaszystym ruchem przysuwając sobie jedno z krzeseł.
— Tak, ale najpierw idziesz do łazienki umyć ręce — zdyscyplinowala go Iza, zanim zdążył usiąść. — I to już, bez dyskusji! Nie będziesz mi tu jadł brudnymi łapami!
— Ech, co za hetera! — pokręcił głową Kacper, rezygnując z zajęcia miejsca na krześle i posłusznie kierując się w stronę drzwi. — Umyć ręce, umyć ręce… A niby po co? Od brudu się nie umiera! Ledwie człowiek z pierdla wyjdzie, a już mu pożyć nie dają… Ale spoko, ja to kocham! Koooocham!!! — zawołał, zatrzymując się w progu i z zachwytem rozpościerając ramiona. — Kocham, jak mi kobieta żyć nie daje! Moja Kasieńka taka sama! Jak ja uwielbiam takie małe, wredne heterki!… mmm!… Niebo!… raj!…
— No leć już myć te łapy, gówniarzu! — skarcił go pan Stanisław. — Bo przez ciebie obiad nam wystygnie!
— A stryj to już się czepia! — obruszył się Kacper, jednak posłusznie ruszył w stronę przedpokoju. — Chyba widzisz, że idę, nie? Umyję łapy, umyję, co mam nie umyć… dla pięknej kobiety to ja, kurde, wszystko!
Pan Stanisław popatrzył za nim z miną męczennika i pokręcił głową. Iza tymczasem śmiała się, zdejmując pokrywkę z wazy z dymiącym rosołem i po kolei nalewając porcje na talerze.
— Co pan chce, panie Stasiu? — zagadnęła wesoło. — Przecież to cały on. Trzeba się cieszyć, że jest w formie i gada po swojemu, gorzej by było, jakby wyszedł z więzienia z depresją.
— No tak, prawda — westchnął mężczyzna. — Tylko jak ja z nim tu wytrzymam, pani Izo? Jeszcze pięć minut nie minęło, a mnie już uszy pękają!
***
— Czyli wypuścili cię punktualnie? — zaciekawiła się Iza, kiedy po skończonym rosole wszyscy troje zabrali się za drugie danie.
— Mhm — pokiwał głową Kacper, ładując do ust kolejną wielką porcję spaghetti artystycznie zawiniętą na widelcu. — Po trzynastej dali mi zaświadczenie o zwolnieniu, wypłacili kasę za robotę i mogłem spadać. Mmm, kurde, Iza, ależ to jest pyszne… niebo w gębie!… No to z Jaśkiem się pożegnałem, rozbeczał się, fujara, jak jakaś baba… No, ale fakt, że mnie też tak trochę w dołku ścisnęło, w sumie polubiłem tę łajzę. Obiecałem, że będę go odwiedzał, a jak on w styczniu wyjdzie, to pomogę mu się trochę ogarnąć na wolności. Kumpel to w końcu kumpel, nie? Tyleśmy razem przesiedzieli, przegadali… dobry chłopak z niego. Ale jak już wyszedłem na dwór, to mówię wam… jakbym pałą od bejsbola w czachę dostał! Deszcz leje, samochody jeżdżą sobie po ulicy, autobusy… a ja wolny… i mogę iść gdzie chcę! Do domu mogę wracać! Ale się poczułem! Normalnie aż mi się we łbie zakręciło! Jakbym się wódy albo bimbru napił!
— Wyobrażam sobie, Kacperku — uśmiechnęła się Iza. — To musi być niesamowite uczucie. Zresztą znam je trochę. Wolność to jest coś, czego nie da się przecenić.
— Serio — zgodził się z powagą Kacper, nawijając na widelec kolejną wielką porcję spaghetti i pakując ją do ust. — Nie żeby mi tam w kiciu jakoś bardzo źle było… mmm, pycha… w końcu tam moją Kasieńkę poznałem, co nie? Kasieńka… mój cud, moje szczęście… — wywrócił z rozkoszą oczami. — Dla niej to bym mógł tam i dwa lata siedzieć! Ale powiem wam, że jak się wyjdzie na świat, to zaraz inaczej się na to patrzy, taka, kurde, radość człowieka bierze, że ja pierdzielę…
Urwał, skupiając się na pałaszowaniu makaronu, który teraz całkowicie zapychał mu usta. Pan Stanisław przyglądał mu się podejrzliwie.
— Mówisz, że pieniądze za robotę ci wypłacili? — zagadnął od niechcenia.
— No — skinął głową Kacper, przełykając spaghetti. — Za te trzy miechy z kawałkiem, co przepracowałem, wpadło parę koła, będzie chociaż na start. Nie bój się, stary capie, trochę ci odpalę! — zaśmiał się dobrotliwie. — Za darmo nie będę u ciebie żarł i mieszkał, ja człowiek honoru jestem!
— Nie o to chodzi… — pokręcił głową zrezygnowany gospodarz.
— Chodzi, czy nie chodzi — wzruszył ramionami Kacper, wymiatając resztki z talerza i wygłodniałym wzrokiem zaglądając do półmiska w poszukiwaniu dokładki. — Ja mam swoje zasady, stryj. Honor i uczciwość! Honor, kapujesz? Podstawa, kurna… Iza, można jeszcze tych kluchów?
Iza natychmiast poderwała się i sięgnęła po półmisek.
— Oczywiście, Kacperku, częstuj się! Albo daj swój talerz, nałożę ci… Cieszę się, że ci smakuje. Tyle wystarczy? Czy więcej?
— Ile tylko się zmieści — odparł Kacper, z zadowoleniem obserwując, jak nakłada mu na talerz spiętrzoną górę spaghetti. — Mmm… pychota! Głodny jestem jak wilk… A co do kasy, stryj, to na razie mam na rozruch mały zapas, ale i tak od razu zabieram się za szukanie roboty. Od razu! — zaznaczył, podnosząc w górę palec. — Dzisiaj to może jeszcze nie, ale jutro zaczynam bez pudła. Muszę jak najszybciej znaleźć pracę i wrócić do uczciwego życia. Przecież obiecałem mojej Kasieńce!
— No właśnie, jak tam twoja Kasia? — zagadnęła Iza, stawiając przed nim talerz z dokładką i dolewając mu kompotu. — Bo tu już obiad prawie zjedzony, a ty nic o niej nie mówisz.
— Nie mówię? — zdumiał się Kacper. — Ty patrz… fakt. Nie opowiedziałem wam jeszcze nic o Kasi… Ale wiecie dlaczego? — dodał z zastanowieniem. — Bo ja nie gadam, tylko myślę! Myślę jak wariat! Serio, stryj, nie rób takiej głupiej miny, dobra? Ja mówię poważnie. Tyle myślę o Kasieńce, że jak potem gadam o niej z ludźmi, to już sam nie wiem, co powiedziałem, a co tylko pomyślałem! Bo bez przerwy mam ją w głowie, o tu! — wymownym gestem przyłożył palec do skroni. — A tu — walnął się energicznie pięścią w pierś, aż zadudniło — to już nawet nie wspomnę!
— Czyli nadal jesteś zakochany w Kasi — stwierdziła z uśmiechem Iza, zerkając znacząco na pana Stanisława. — Ale czy ona w tobie też? Nie rozmyśliła się?
Kacper spojrzał na nią z politowaniem.
— Rozmyśliła, pff! Co to za pomysł, Iza! Moja Kasieńka by się miała rozmyślić? Nawet nie żartuj, bo się obrażę! Jakby ona się rozmyśliła, to ja bym nie był facetem, tylko jakąś, kurde, ciotą! Oczywiście, że się nie rozmyśliła! Wręcz przeciwnie! Ty, młoda, chyba Kacpra nie znasz!
— Nie przechwalaj się, pyszałku! — ofuknął go stryj.
— Jaki pyszałku? — wzruszył pobłażliwie ramionami Kacper, dopiero teraz zabierając się za pochłanianie dokładki spaghetti. — Weź ty się, stryj, ogarnij, co? Ja się nie przechwalam, tylko prawdę mówię! Jakbym po trzech miesiącach ciężkiej nawalanki miał sobie spieprzyć robotę i Kasi nie dostać, to sam bym nie mógł sobie w oczy spojrzeć w lustrze!… mmm, ale mega te kluchy, Iza, serio… Tak czy siak Kasieńka jest moja. Moja! — wypiął dumnie pierś, uderzając się w nią lewą pięścią, jako że w prawej ręce trzymał widelec. — I będzie moja do grobowej deski! Już ja mojej sarenki z rąk nie wypuszczę, o to nie peniaj, stryj!
Iza uśmiechnęła się leciutko i w zamyśleniu podniosła do ust szklankę z kompotem, mimo woli wspominając wczorajsze słowa Michała.
Teraz przynajmniej wiem, że jesteś moja, już mnie nie oszukasz. Zawsze byłaś moja i będziesz moja, sama mi to powiedziałaś…
— Żebyś się nie zdziwił — prychnął pan Stanisław.
— Nie no, dobra — podjął ugodowym tonem Kacper, napychając sobie usta makaronem i połykając go w iście olimpijskim tempie. — Żeby nie było, że ściemniam. Sprawa jeszcze jest niedomknięta, ale to tylko dlatego, że w tym więzieniu niektórych rzeczy po prostu się nie dało. No bo jak ty to sobie wyobrażasz, stryj? Niby jak ja miałem dokończyć polowanie, jak mnie ciągle ten cholerny Mietek pilnował? I ta stara jędza w kuchni? Niby gdzie, kiedy, jak? No nie dało się, za cholerę się nie dało! Ale za to cała reszta… Ajj… — rozmarzył się nagle, aż widelec ze spaghetti, do połowy wsunięty już do ust, opadł mu z powrotem na talerz wraz z ręką, pozostawiając na kilkudniowym zaroście czerwony ślad po sosie. — Ile to buziaczków się nakradło… po szyjce, po ramionkach namiziało… mmm! A najważniejszy strzał zostawiłem sobie na deserek, hehe! — zarechotał wesoło. — Deserki najlepiej smakują na wolności, nie? Bez Mietków i takich tam… Oj, już ja ją dokończę, moją Kasieńkę kochaną… — uśmiechnął się do siebie w rozmarzeniu, a oczy błysnęły mu jak tygrysowi. — Uuuu!… Niech ja ją tylko dorwę!
— Świńtuch — mruknął z odrazą pan Stanisław.
— Ta, od razu świntuch! — obruszył się Kacper. — Ty, stryj, to, kurna, tylko byś dowalał! A gdybyś wiedział, co ja się w tym pudle nacierpiałem… Taki święty jak tam to jeszcze nigdy nie byłem! Od dzieciństwa. Przez prawie rok posucha, zero kobiet, nic, nic i nic! Głód, że aż kichy skręcało! Gdyby nie Kasieńka, to bym tam normalnie sczezł, wysechłbym na wiór! Chociaż, jak mówię, oprócz buziaczków i przytulania po kątach, to i tak nic nie było — zaznaczył dla porządku. — Nic! Nawet z łapami hamowałem się na maksa i nie pchałem za daleko, żeby mi mojego kwiatuszka nie wystraszyć. Czysty byłem jak łza, jak jakiś, kurde, anioł! A ty mi tu zaraz, że świntuch… byś się wstydził, stryj!
Prychnął z oburzeniem, dojadając spaghetti z talerza. Iza przypatrywała mu się z rozbawieniem, szczerze ucieszona tym, że widzi go w tak dobrej formie i szampańskim nastroju. Pan Stanisław machnął rękę, odsuwając talerz i zapijając obiad kompotem, jednak on też, jak zauważyła, od czasu do czasu zerkał na bratanka wzrokiem całkowicie przeczącym jego surowemu wyrazowi twarzy.
— Czyli będziesz się widywał z Kasią na wolności? — zagadnęła.
— No a jak? — spojrzał na nią jak na ufoludka. — Pewnie! Z Kasieńką bym się nie widywał? Dopiero teraz będziemy mogli wreszcie rozwinąć skrzydła! Już się nawet z nią umówiłem — oznajmił z dumą. — Jutro o szesnastej. Pozwoliła mi przyjść po nią pod pierdel i odprowadzić się po pracy do domu.
— O proszę — uśmiechnęła się Iza, podając mu serwetkę. — Wytrzyj sobie brodę, Kacperku, umazałeś się sosem… Więc jutro znowu wylądujesz na Południowej, tylko po drugiej stronie muru?
Kacper posłusznie zabrał się za czyszczenie ochlapanego czerwonym sosem zarostu.
— No — odwzajemnił jej uśmiech znad serwetki. — Poczekam na nią i odprowadzę na chatę, przy okazji podpatrzę sobie, gdzie mieszka… Już? Czy jeszcze?
— Jeszcze trochę pod nosem, po lewej nad ustami.
— Okej… pycha te kluchy były, to dlatego tak się uświniłem… A teraz?
— Teraz już okej.
— No! — odłożył z satysfakcją serwetkę na talerz. — To, jak mówię, zobaczę, gdzie mieszka, ale oczywiście wpraszał się nie będę. Dopiero jak mnie sama zaprosi. Na pewno to jeszcze nie będzie jutro, ale za jakiś czas… Ja tam cierpliwy jestem, ostrożnie i powoli, to dalej moje hasło. Przynajmniej z Kasieńką.
— I dobrze — zgodził się nieco cieplejszym tonem pan Stanisław. — Poczekaj trochę, daj dziewczynie czas, a nie zaraz byś ją, tfu!… dokańczał.