E-book
7.35
drukowana A5
62.41
Anabella

Bezpłatny fragment - Anabella

Tom 2


Objętość:
386 str.
ISBN:
978-83-8273-118-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.41

Rozdział piętnasty

Leżący na biurku telefon rozdzwonił się dokładnie w chwili, gdy Iza miała już wyłączyć światło i położyć się do łóżka, by przed snem posłuchać jeszcze trochę francuskiej stacji radiowej. Zerknęła na wyświetlacz, na którym pojawiło się zapisane na liście kontaktów imię — Daniel. W pierwszej chwili zamarła w bezruchu, gorączkowo usiłując sobie przypomnieć, o kogo mogło chodzić, jednak już po kilku sekundach skojarzyła sympatycznego studenta polonistyki, którego kilka tygodni wcześniej poznała na prywatce u Lodzi. Odebrała mile zdziwiona.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam ci o tak późnej porze? — zapytał z zaniepokojeniem.

— Ależ skąd! — zapewniła go wesoło. — Owszem, miałam kłaść się spać, ale jeszcze nie zdążyłam. Bardzo mi miło, że dzwonisz, Daniel, nie spodziewałam się… Co cię do mnie sprowadza?

— Chciałbym… mam dla ciebie taką małą propozycję — zaczął z wahaniem w głosie. — Ale powiedz mi najpierw, jak żyjesz, co u ciebie ciekawego?

— Nic takiego — uśmiechnęła się. — Drugi semestr już się zaczął, jak sam wiesz, w ferie przez tydzień byłam w domu u siostry, a teraz już wróciłam na zajęcia, no i dalej pracuję w Anabelli… Co więcej? Chyba już nic — zaśmiała się lekko. — Moje życie nie obfituje w jakieś szczególne wrażenia. A co u ciebie?

— W porządku — odparł ciepło. — Całe ferie przesiedziałem w domu, ale odświeżyłem sobie przy tej okazji parę kontaktów z liceum, więc bilans jest dodatni. A wczoraj rozmawiałem o tobie z Lodzią… Chyba ją zaczarowałaś, bo jest tobą zachwycona!

— Miło mi — szepnęła Iza, czując, jak na te słowa robi jej się ciepło na sercu.

— Pytała mnie, czy kontaktuję się z tobą, bo sama niebawem ma zamiar dzwonić do ciebie w sprawie jakichś lekcji z francuskiego — ciągnął Daniel. — A mnie od razu zrobiło się głupio, że od tamtej pory jeszcze ani razu się do ciebie nie odezwałem. Nie to, żebym nie chciał — zaznaczył z powagą. — Bardzo chciałem i przez cały czas o tym myślałem, ale nie wypadało zawracać ci głowy na feriach. Podejrzewałem zresztą, że nie będzie cię w Lublinie…

— I miałeś rację, bo w tamtym tygodniu mnie nie było — przyznała Iza. — Ale bardzo mi miło, że o mnie myślałeś… A teraz mów, co to za propozycja, z którą do mnie dzwonisz, bo my tu sobie gadu-gadu, a ja umieram z ciekawości! — dodała żartobliwie.

— Nie wiem, czy się zgodzisz — odparł ostrożnym i jakby niepewnym głosem Daniel. — Ale zaryzykuję… Jak już mówiłem, odświeżyłem parę kontaktów z liceum i przy tej okazji dostałem od jednego kumpla zaproszenie na jego urodziny. Obchodzi je pierwszego marca i drugiego robi z tej okazji bibę w takiej jednej fajnej knajpce pod Lublinem… Wiesz, to ma być taka stricte młodzieżowa impreza z muzyką, akurat zbiega się z ostatkami, więc wyjdzie nawet dwa w jednym. No i zaprosił mnie z dziewczyną… — zawiesił na chwilę głos. — Do jutra mam mu odpowiedzieć, czy będę sam czy z kimś, dlatego dzwonię tak późno… Bo jak już na pewno się domyślasz, nie mam dziewczyny i chciałbym tam pójść… z tobą.

Iza milczała zaskoczona, na kilka chwil na linii zapadła cisza.

— Ze mną? — wydukała w końcu, czując, że wypada jej coś odpowiedzieć.

— Tak, z tobą, Iza — podchwycił szybko. — Oczywiście bez zobowiązań. Zadzwoniłem do ciebie, bo… nie chciałbym tam iść z byle kim, tylko jak już, to z kimś fajnym, z kim da się pogadać. Od razu pomyślałem o tobie… Zgodziłabyś się? — dodał niepewnie.

Iza wyczuła w jego głosie napięcie.

„Bez zobowiązań…” — przebiegło jej przez głowę. — „Właściwie czemu nie?”

— Jest mi niezwykle miło, Daniel, że wziąłeś mnie pod uwagę — odpowiedziała z namysłem. — Czuję się wyróżniona, nie spodziewałam się takiego zaproszenia i… przyznaję, że chętnie bym poszła. Nigdy nigdzie nie chodzę… Drugi marca to jest jaki dzień?

— Sobota — odparł skwapliwie. — Nie ta najbliższa, tylko następna.

— Sobota — westchnęła Iza. — Akurat w soboty pracuję cały wieczór i w nocy do zamknięcia lokalu… Ale do drugiego jest jeszcze trochę czasu, zapytam koleżankę, czy nie zamieniłaby się ze mną na inny dzień… Mogłabym odpowiedzieć ci jutro?

— Jasne — zgodził się natychmiast Daniel, a w jego głosie zabrzmiała ulga. — Do wieczora mam dać odpowiedź kumplowi, ale nawet jeśli przetrzymam go jeden dzień dłużej, to nic się nie stanie. Wyślesz mi smsa?

— Wyślę smsa albo oddzwonię — obiecała Iza. — Postaram się tak zorganizować, żeby zwolnić sobie to pasmo na przyszłą sobotę, choć nie mogę obiecać na sto procent, bo nie wiem, czy znajdzie się ktoś na zastępstwo. Ale na pewno zrobię, co się da.

— Dzięki, Iza — w głosie Daniela pobrzmiewała teraz cicha radość. — Nawet jak się nie uda, to i tak się cieszę… bo przecież zawsze będziemy mogli nadrobić to innym razem.

Iza uśmiechnęła się leciutko.

— Na pewno — odparła ostrożnie. — Ale jednak spróbujmy na razie z tą sobotą…

— Bardzo bym chciał i mam nadzieję, że to wypali. Będę czekał na sygnał od ciebie. A teraz znikam już i nie przeszkadzam ci dłużej, miałaś przecież iść spać… Aż mi głupio, że zawracam ci głowę o takiej nieprzyzwoitej porze. Dobranoc, Iza.

— Dobranoc, Daniel. I dzięki za zaproszenie. Będziemy w kontakcie.

Po zakończeniu połączenia wciąż jeszcze oszołomiona tą niespodziewaną propozycją dziewczyna zgasiła światło i wsunęła się pod kołdrę, zupełnie nie myśląc już o słuchaniu francuskiego radia.

„Nie wiem, czy powinnam się z nim umawiać” — dumała, wtulając głowę w poduszkę i przymykając oczy. — „Na szczęście jest ode mnie o dwa lata młodszy, więc mam nadzieję, że traktuje mnie tylko jak koleżankę… A z drugiej strony dlaczego ciągle mam wszystkiego unikać, bez przerwy wycofywać się z życia towarzyskiego? Już raz nie poszłam z Martą na Sylwestra do Zbyszka i do tej pory tego żałuję. Nie wiem, może tak miało być… ale to nie zmienia faktu, że zachowuję się jak dzikus. Tak dawno nie byłam na żadnej większej imprezie! Ostatnio to chyba z Misiem na dyskotece w Małowoli. A potem już nic, tylko praca i praca, nauka i praca… Może czas wreszcie to zmienić?”


Smuga słonecznego światła padającego przez otwarte drzwi dużego pokoju pana Szczepana kładła się na podłodze przedpokoju, w którym Iza zostawiła swój płaszcz i buty.

— To ja, panie Szczepciu! — rzuciła wesoło od progu. — Znów nie zamknął pan sobie drzwi na noc… Jak pan się dzisiaj czuje?

— A, nie najgorzej, Haniu — uśmiechnął się pan Szczepan siedzący na swoim fotelu z nogami przykrytymi kocem, jak to ostatnio miewał w zwyczaju.

Na dosuniętym do fotela niewielkim stoliku, który zazwyczaj stał przy drzwiach i służył za blat pod jakieś stare książki, leżał plik fotografii ze znanym już Izie ślubnym portretem pana Szczepana i Hani na samym wierzchu. Od razu zwróciła też uwagę, że niezaścielone obecnie łóżko od czasu jej ostatniej wizyty zmieniło swoje miejsce i teraz stało bliżej drzwi, zaś w zwolnionym kącie stał nowy stolik ze sporych rozmiarów telewizorem, do którego pilot leżał przy staruszku obok zdjęć.

— Widzę, że jakaś rewolucja była tu u pana — zauważyła zdziwiona. — Przemeblowanie w pokoju, a do tego nowy telewizor. Przecież nie miał pan telewizora… Skąd to się tu wzięło?

— Michaś mi załatwił — wyjaśnił jej pan Szczepan, wyciągając do niej rękę, którą jak zawsze uścisnęła serdecznie na powitanie. — Wspomniałem mu raz, że nudzę się wieczorami i chętnie bym chociaż pooglądał jakieś wiadomości, co to się dzieje na świecie, a radio już mi się zacina i skrzypi, że nic nie słychać. A on nic na to nie powiedział, tylko na drugi dzień kurier przyniósł paczki. Był tu u mnie wczoraj… znaczy Michaś… ustawił mi wszystko, podpiął do prądu, pokazał, jak się włącza… Wczoraj nawet na wieczór sam sobie wiadomości puściłem — dodał, wskazując z dumą na leżącego przy nim pilota. — Kiedy to ja telewizję oglądałem… sam już nie pamiętam.

— Więc on… odwiedza tu pana od tamtego czasu? — zapytała jeszcze bardziej zdumiona Iza. — Nic mi o tym nie powiedział…

— A odwiedza, Hanusiu, pewnie, że odwiedza — pokiwał głową pan Szczepan. — Trzy razy u mnie był od tamtej pory i zawsze tak miło sobie porozmawiamy, jedzenia mi też różnego naprzynosił… Dobry z niego chłopak, chociaż strasznie zabiegany, chwili wytchnienia nie ma przez tę swoją pracę. Ale ja już tak za tobą tęskniłem… — dodał, znów wyciągając do niej rękę. — Tak czekałem, kiedy wrócisz…

Wzruszona tymi słowami Iza przyklękła przy jego fotelu i ujęła jego drżącą, pomarszczoną dłoń w obie swoje.

— Ja też, panie Szczepciu — zapewniła go z uśmiechem. — Ja też nie mogłam się doczekać, kiedy do pana zajrzę. I tak się cieszę, że on… Michaś… o panu nie zapomniał, kiedy byłam w Korytkowie. Dużo o panu myślałam, nawet ostatnio, jak jechałam z Robciem do Małowoli…

— Do Małowoli? — powtórzył czujnie pan Szczepan.

Podniosła na niego oczy.

— Tak, to taka trochę większa miejscowość niedaleko Korytkowa — wyjaśniła, widząc w jego oczach zdziwienie i jakby zastanowienie. — Cztery kilometry dalej. Robert tam mieszkał, zanim przeniósł się do nas. Nigdy panu tego nie mówiłam?

— Nie mówiłaś — pokręcił głową pan Szczepan. — Na pewno nie mówiłaś, zwróciłbym uwagę… Bo ja znam jedną Małowolę, chociaż nie wiem, czy to jest ta sama…

— Ta nasza jest na Podlasiu — sprecyzowała Iza, przyglądając mu się w napięciu. — Dwadzieścia parę kilometrów za Radzyniem Podlaskim…

— Tak, to chyba to — przyznał zaskoczony pan Szczepan. — Kuzyn Hani tam mieszkał. Nawet na jednym zdjęciu mam jego małego synka, czekaj… — sięgnął po swoje fotografie i przez chwilę przeglądał je w milczeniu, po czym drżącą dłonią wybrał jedną z nich. — Widzisz? To ten — pokazał jej zdjęcie uśmiechniętej Hani z kilkuletnim, umorusanym chłopcem na kolanach. — Tu ma tylko trzy latka i nie mam z nim innych zdjęć, bo odkąd Hania odeszła, już nigdy tam nie zaglądałem. Człowiek latami od ludzi stronił jak jakieś chore zwierzę — westchnął. — Ale ten mały pewnie jeszcze tam sobie żyje, w tej twojej Małowoli. Dzisiaj to już ma ponad pięćdziesiąt lat i za nic bym go nie poznał. Już nie pamiętam nawet, jak miał na imię, a przecież wtedy wiedziałem…

Iza patrzyła na niego oszołomiona.

— Ależ pan mi zagwozdkę zrobił, panie Szczepciu — pokręciła głową. — Teraz będę się bez przerwy zastanawiać, czy go znam, bo Korytkowo to przecież mała miejscowość i wszystkich sąsiadów jakoś tam się kojarzy, a w Małowoli też znam mnóstwo ludzi… Naprawdę nie przypomni pan sobie, jak on się nazywał?

— Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek to wiedziałem — zastanowił się staruszek. — O nazwisko chyba nigdy nie pytałem, byliśmy tam u nich w odwiedzinach z Hanią dwa… no, może trzy razy. I tylko to jedno jej zdjęcie mi z tego zostało, z tym małym na kolanach… Pamiętam tamten dzień, dzieciak strasznie ją polubił i ciągle pchał się jej na ręce, chciał, żeby się z nim bawiła — uśmiechnął się czule do swoich wspomnień. — Tak wspaniale się nim zajmowała, tak sobie razem piosenki nucili… mój Boże…

Jego głos załamał się nagle, a z oczu jedna po drugiej, wypłynęło kilka łez, które pociekły mu szybko po policzkach. Iza poderwała się i sięgnęła na półkę po chusteczki higieniczne, po czym pochyliła się nad staruszkiem, ocierając mu troskliwie twarz.

— Już dobrze, panie Szczepciu, już wszystko dobrze — powiedziała uspokajająco. — Tak to jest z tymi wspomnieniami. Nie musimy już o tym mówić, chociaż z tą Małowolą to mnie pan naprawdę zaskoczył… Jak jeszcze coś się panu przypomni, to możemy do tego wrócić, ale na razie zostawmy to i zajmijmy się pana śniadaniem, bo założę się, że jeszcze nic pan nie jadł. Zgadłam, prawda?… No właśnie. Zrobię panu herbatki, jakieś kanapki… Brał pan już leki? Nie? To zaraz podamy. W tym kieliszku z Anabelli, bo widzę, że już pan go sobie przygotował… A może pokaże mi pan, jak działa pana nowy telewizor? Możemy razem coś sobie pooglądać…


— Gosiu, tę sobotę drugiego marca to weźmiesz tylko do północy czy zostaniesz już do drugiej? — zapytała Basia pochylona wraz z Gosią i Izą nad rozpostartym na stole wydrukiem grafiku pracy kelnerek.

— Zostanę do końca — machnęła ręką Gosia. — Akurat w następną sobotę nie mam nic do załatwienia, więc jeśli Iza zastąpi mnie pojutrze na całej zmianie, to będziemy kwita.

— Zastąpię cię bez problemu — zapewniła ją skwapliwie Iza. — Jakby co, to mam też wolny wieczór we wtorek i w czwartek, mogę odrobić, ile trzeba.

— Czyli umówione — skinęła głową Basia, zaznaczając długopisem zmianę w grafiku. — Iza, wpisuję cię na niedzielę za Gosię, od dwudziestej do drugiej.

— Tak jest — odparła Iza. — Będę bez pudła. Gosiu, naprawdę wielkie dzięki…

— Nie ma sprawy — uśmiechnęła się Gosia. — A co, przyznaj się, masz wtedy jakąś randkę?

— Randkę to nie — odwzajemniła jej uśmiech Iza. — Po prostu wyjście z kolegą na imprezę.

— Aha, jasne, tak to się zaczyna! — zaśmiała się Gosia, zerkając porozumiewawczo na Basię. — Pamiętasz, Basieńko? Ty też na początku niby tylko wychodziłaś z kolegą, a teraz co? W lipcu ślub się szykuje!

— Zgadza się! — roześmiała się Basia. — Na takich kolegów trzeba bardzo uważać, to fakt… No, ale dobrze, dziewczyny, koniec pogaduszek. Zmiana w grafiku załatwiona, a już po dwudziestej pierwszej, na sali gęsto… lecimy do roboty!

Wszystkie trzy w jak najlepszych humorach wróciły na salę, skąd akurat zmierzał w ich stronę Antek w towarzystwie barmanki Wiktorii.

— Basiu, daj klucze od składziku, muszę wziąć drugi przedłużacz — rzucił z daleka Antek, na co Basia natychmiast wyjęła z kieszeni i podała mu pęk kluczy. — Dzięki, zaraz ci odniosę. Aha, i niech któraś z was zajrzy szybko z kartą na stolik dla VIP-ów, szef przed chwilą przyjechał z Krawczykiem, pewnie będą chcieli czegoś się napić.

Przy ostatnich słowach oboje z Basią zerknęli instynktownie na Izę, która natychmiast spoważniała i odwróciła oczy.

— Okej, ja do nich pójdę — zadeklarowała dyplomatycznie Basia, sięgając po jedną z kart leżących na blacie baru. — A wy, dziewczyny, śmigajcie na salę, trzeba pomóc Klaudii.

Iza z ulgą ruszyła wraz z Gosią zbierać zamówienia od nowych klientów, którzy czekali przy kilku stolikach w głębi sali. Przechodząc nieopodal „stolika dla VIP-ów”, określonego tak żartobliwie przez Antka ze względu na to, że znajdował się w wyodrębnionej przestrzeni za drewnianym przepierzeniem ozdobionym bluszczem, zerknęła kontrolnie na dwóch siedzących tam i zajętych rozmową mężczyzn, nad którymi właśnie pochyliła się Basia. Jednym z nich był charakterystycznie rozczochrany Majk, drugim zaś Krawczyk, ubrany dziś w stylu casualowym, choć jak zwykle z wyszukaną elegancją i gustem.

„Co by nie powiedzieć, przystojniak jak z żurnala” — pomyślała mimochodem. — „Chyba jeszcze nigdy nie widziałam na żywo aż tak przystojnego faceta… Większość amantów filmowych może się przy nim schować, przynajmniej z wyglądu…”

— O, cześć, Iza! — usłyszała wesoły głos wzywający ją z jednego ze stolików przy przejściu.

Spojrzała szybko w tę stronę i uśmiechnęła się na widok znajomej twarzy rudowłosej Niny z polonistyki, siedzącej w towarzystwie Alicji, Bartka i jakiegoś chłopaka, którego widziała po raz pierwszy.

— Cześć, Nina — odparła, podchodząc do nich i odruchowo kładąc na stoliku kartę z menu. — Co za niespodzianka… Nikt was jeszcze nie obsłużył? Co wam podać?

— Widzicie, jakie mamy szczęście? — cieszyła się Nina, zrywając się od stolika i podając Izie rękę. — A nawet zastanawiałam się przez chwilę, czy trafimy dzisiaj na naszą znajomą kelnerkę! Jarek, ty jej jeszcze nie znasz… to jest Iza, koleżanka z pierwszego roku romanistyki.

— Miło mi — nieznajomy chłopak skinął z uśmiechem głową i uścisnął rękę Izy.

Bartek i Alicja podnieśli się na chwilę z krzeseł, by zrobić to samo.

— Trafiliście, bo ja zawsze w piątki pracuję do zamknięcia lokalu — odparła wesoło Iza. — Aż się dziwię, że dopiero pierwszy raz was tu widzę.

— Ja w sumie też — przyznał Bartek. — Bardzo często bywam tu w weekendy, może wcześniej po prostu nie zwracaliśmy na siebie uwagi? W każdym razie fajnie cię widzieć.

— A jak Lodzia się ucieszy! — zawołała Nina, siadając z powrotem na krześle.

— To Lodzia jest tu dzisiaj z wami? — zdziwiła się Iza, odruchowo rozglądając się po sali.

— Zaraz ma do nas dojść — wyjaśniła jej Nina. — Przywiozła Pablowi jakieś żarcie do pracy, bo on tam gnije na górze od rana… Wiesz chyba, że on pracuje tu, w tej kamienicy, w kancelarii adwokackiej na drugim piętrze?

— Nie wiedziałam — pokręciła głową zdziwiona Iza. — Jednak świat jest mały…

— No, w każdym razie całym zespołem szykują na poniedziałek jakąś ważną sprawę i mają dziś posiedzieć do północy nad papierami, żeby zluzować sobie weekend. A my akurat umówiliśmy się w Anabelli, więc Lodzia powiedziała, że jak zaniesie mu wałówkę, to wpadnie tu i posiedzi trochę z nami. Może nawet poczeka na niego aż do północy.

— Aha — uśmiechnęła się Iza. — Najlepsza żona na świecie… Super, że tak się złożyło, bardzo się cieszę, że was widzę. Coś wam przynieść? Akurat chodzę i zbieram zamówienia.

— Chwilka, musimy się zastanowić — powiedziała Alicja, spoglądając niepewnie po towarzyszach. — To co bierzemy do picia?

Studenci pochylili się nad przyniesioną przez nią kartą i zatonęli w negocjacjach. Tymczasem do czekającej cierpliwie Izy podbiegła Klaudia.

— Iza, chodź szybko, Basia cię woła! — rzuciła gorączkowo. — Rzuć wszystko i leć, ja dokończę za ciebie zamówienie.

— Okej, już biegnę, dzięki, Klaudia — skinęła głową Iza, po czym spojrzała na studentów, którzy zgodnie podnieśli głowy znad karty i patrzyli na nią zdezorientowani. — Przepraszam was, pilna sprawa… Koleżanka przyjmie od was zamówienie. Ja jeszcze potem do was zajrzę!

I nie zwlekając dłużej, pomna zasady, że pilne wezwanie przełożonych jest w Anabelli traktowane jako świętość, niemal biegiem udała się na zaplecze, gdzie natychmiast wpadła na czekającą na nią niecierpliwie Basię.

— Iza, bierz z kuchni zamówienie i kawę od Wiki — poleciła jej stanowczym tonem. — Zaraz będzie gotowe. Masz to zanieść Krawczykowi.

— Ja? Krawczykowi? — zdumiała się Iza. — Przecież…

— Co ci poradzę, to jego osobista prośba — rozłożyła bezradnie ręce Basia. — Zażyczył sobie, żeby obsłużyła go ta sama kelnerka, która oblała go kawą. Wiadomo, jak to jest z kaprysami milionerów… Szef kazał odwołać cię z sali, żebyś przyniosła mu to zamówienie… no wiesz, oczywiście jego słynne ciasteczko i macchiato — uśmiechnęła się porozumiewawczo.

— Oczywiście — mruknęła Iza, niemile zaskoczona tym niepokojącym życzeniem Krawczyka.

— Nalej też jakieś piwo dla szefa — dodała Basia, zwracając się do Wiktorii, która właśnie postawiła na blacie świeżo przygotowane cafè macciato. — Coś lekkiego, zero trzydzieści trzy, chce tylko łyknąć coś do towarzystwa.

— Jasne, robi się — skinęła głową Wiktoria, rzucając współczujące spojrzenie Izie. — Minuta.

Iza z westchnieniem udała się do kuchni, gdzie pani Wiesia wydała jej elegancko ukrojoną i ułożoną na talerzyku porcję tiramisu.

„Już nigdy nie będę mogła bez obrzydzenia spojrzeć na to cias-tecz-ko” — wyskandowała w myślach, przypominając sobie żartobliwą manierę, z jaką wymawiał to słowo szef. — „Do ust tego nie wezmę, nigdy, do końca życia…”

Starając się skupić w stu procentach na nienagannej realizacji swojego niewdzięcznego zadania, wzięła do rąk przygotowaną tacę z zamówieniem i podeszła z nią do stolika w wydzielonej części sali.

— Dobry wieczór — uśmiechnęła się uprzejmie do Krawczyka.

Milioner natychmiast podniósł głowę i odpowiedział jej uśmiechem.

— A, dobry wieczór szanownej pani. Miło mi panią znowu widzieć. To co? Kto dzisiaj zje moje ciasteczko? — zażartował. — Ja czy moja marynarka?

Iza rzuciła szybkie, badawcze spojrzenie na Majka, ów jednak nie patrzył na nią, lecz z nieprzeniknioną miną przyglądał się swojemu towarzyszowi.

— Postaram się, żeby dzisiaj to był pan — zapewniła go grzecznie, pewnym ruchem zestawiając na stolik filiżankę z kawą i talerzyk z tiramisu. — Proszę uprzejmie. Czy podać cukier do kawy?

— Dziękuję, nie trzeba — odparł nonszalancko Krawczyk, po czym przysunął sobie bliżej talerzyk z tiramisu i natychmiast zabrał się za konsumpcję. — Wystarczy, że ciasteczko jest słodkie… mmm, pyszne… jak zawsze, panie Michale.

Iza obeszła stolik dookoła, by postawić przed Majkiem jego kufel z piwem.

— Proszę, szefie.

Majk podniósł na nią oczy i na krótką chwilę spotkały się ich spojrzenia.

— Dzięki, Iza — powiedział ciepłym tonem, który zawierał w sobie nutę pochwały. — Dzisiaj jest znakomicie. Bez zarzutu.

— Tym razem tak — zgodził się Krawczyk, po czym ruchem ręki zatrzymał mającą już zamiar odejść od stolika dziewczynę. — Pani poczeka, pani… Izo, czy tak?

— Tak — skinęła głową.

— Pozwoli pani, że skorzystam z tej okazji i poproszę panią o wybaczenie za tamto moje… hmm… niewłaściwe zachowanie — powiedział, pośpiesznie przełykając włożony właśnie do ust kawałek tiramisu, a następnie podniósł się z krzesła i wyciągnął do niej rękę. — Poniosły mnie emocje, mam nadzieję, że to zrozumiałe… Niemniej nie powinienem był zareagować w taki nieuprzejmy sposób.

Zdziwiona Iza nie bez wahania podała mu rękę, którą on, schyliwszy się, szarmanckim gestem na chwilę podniósł do ust. Choć Krawczyk budził w niej dotychczas zdecydowanie negatywne uczucia, ów kurtuazyjny gest ze strony tak zabójczo przystojnego mężczyzny nie mógł nie zrobić na niej mimowolnego wrażenia.

— Ależ… to nic takiego — odparła zmieszana, wycofując dłoń. — To ja powinnam pana przepraszać za to, co nawyprawiałam…

— Przyjmuję pani przeprosiny — uśmiechnął się Krawczyk, po czym ukłoniwszy jej się lekkim ruchem głowy, z powrotem zajął swoje miejsce. — A pani niech przyjmie moje, zgoda?

— Oczywiście — odparła grzecznie, zerkając na Majka, który również uśmiechnął się i mrugnął do niej porozumiewawczo. — Czy coś jeszcze panom podać?

— Na razie dziękuję, ale proszę zajrzeć tu jeszcze za kwadrans — odparł Krawczyk. — Nie wykluczam dziś drugiej kawy.

— A ja drugiego piwka — dodał Majk, wychylając jednym haustem połowę swej niewielkiej szklanki. — Mówiłem Basi, że ma być małe i lekkie, ale nie sądziłem, że weźmie to aż tak na poważnie…

Obaj z Krawczykiem roześmiali się.

— Dobrze, szefie — skinęła głową rozbawiona Iza. — Ma być takie samo jak to?

— Zastanowię się jeszcze — odparł spokojnie. — Przyjdź tu do nas za kwadrans, tak jak prosi nasz gość, dobrze?

— Tak jest, szefie.

Wycofała się na zaplecze w znacząco lepszym humorze, mile zaskoczona kurtuazją Krawczyka, o którym zdążyła już wyrobić sobie jak najgorsze zdanie. Zaniepokojona Basia z ulgą przyjęła wiadomość, że obsługa wybrednego klienta tym razem poszła bez zarzutu, po czym Iza została oddelegowana z powrotem na salę.

„Jednak nie jest takim ordynusem, za jakiego go z początku brałam” — myślała, niosąc ostrożnie tacę z piwem i szklankami, które Basia poleciła jej dostarczyć na drugi koniec sali. — „Przeprosił za tamto, a w dodatku w jakim stylu! Chyba pierwszy raz w życiu mężczyzna pocałował mnie tak szarmancko w dłoń… No, nie powiem, że to nie jest przyjemne… U niego to pewnie standard, ale ja nigdy nie obracałam się w takich sferach, jestem w końcu tylko przeciętną dziewczyną z jakiegoś zabitego dechami Korytkowa na Podlasiu…”

Wracając po odniesieniu zamówienia na wskazany stolik, Iza skręciła w stronę drugiego przejścia, przy którym siedzieli znajomi studenci polonistyki. Od razu z radością zauważyła, że dołączyła już do nich Lodzia, która również ucieszyła się na jej widok, uściskała ją wylewnie, po czym odciągnęła ją dwa kroki na bok, by porozmawiać na osobności.

— Miałam do ciebie dzwonić, tak jak się umawiałyśmy — mówiła z przejęciem. — Nadal liczę na te lekcje francuskiego, zwłaszcza że niedługo naprawdę mi się przydadzą, bo szwagierka na święta przyjeżdża z rodziną do Polski. Prawdopodobnie zostaną aż do naszych urodzin.

— Do waszych urodzin? — zdziwiła się Iza. — Czyli czyich?

— Ach… moich i Pabla! — roześmiała się Lodzia. — Widzisz, nie mówiłam ci jeszcze, że obchodzimy je oboje jednego dnia! Osiemnastego kwietnia… Między nami jest dokładnie trzynaście lat różnicy, ja będę kończyć w tym roku dwadzieścia, a on trzydzieści trzy.

— Niesamowite! — szepnęła zaskoczona Iza, przyglądając się jednocześnie z najszczerszym zachwytem jej prześlicznej, rozjaśnionej wewnętrznym blaskiem twarzy. — Taki zbieg okoliczności…

— Co można poradzić, taki już nasz los! — Lodzia rozłożyła ręce w żartobliwym geście bezradności. — Przypadek na przypadku i cała seria zbiegów okoliczności… Ale mniejsza o to, Iza, nie chcę zatrzymywać cię za długo, wiem, że jesteś w pracy… W każdym razie musimy naprawdę umówić się niebawem na te lekcje. Mamy już plan na uczelni, więc zadzwonię do ciebie, znajdziemy jakieś wspólne pasmo i umówimy się jak najszybciej, dobrze?

— Jasne, Lodziu, będzie mi bardzo miło — uśmiechnęła się Iza. — Mam tylko nadzieję, że stanę na wysokości zadania, jeszcze nigdy w życiu nie udzielałam nikomu korków…

— Dasz radę, spokojnie — zapewniła ją Lodzia. — Mówię ci, że ja na razie potrzebuję tylko poznać podstawy, zwłaszcza poćwiczyć wymowę. Nawet próbowałam trochę pouczyć się sama, ale jakoś nie mam motywacji, ktoś musi mnie wreszcie pogonić do roboty… A, słuchaj — przypomniała sobie coś nagle. — Jest już może Majk?

— Jest — skinęła głową Iza. — Rozmawia właśnie z klientem… o tam! — wskazała jej stolik dla VIP-ów, którego z tego miejsca sali prawie nie było widać zza drewnianego przepierzenia. — Za chwilę mam do nich zajrzeć, żeby uzupełnić zamówienie. Przekazać mu coś może?

— Nie, pójdę tam z tobą — zadecydowała stanowczo Lodzia, podchodząc do krzesła, na którym położyła swoje rzeczy i biorąc stamtąd białą teczkę na dokumenty.

— Siadaj, Lodziu! — rzuciła wesoło Nina znad porządnie już napoczętego kufla z piwem. — Biegasz tylko i biegasz, a nie powinnaś tak się przemęczać w twoim stanie! Zamówiłaś już jakiś niewinny soczek u Izy?

— Jeszcze nie — pokręciła głową Lodzia. — Zaraz to nadrobię… Ale teraz przepraszam was na sekundę, muszę podejść z Izą do Majka, Pablo prosił, żeby oddać mu te papiery. Skorzystam z okazji i załatwię sprawę, a potem do was wracam! Zostawię wam tu moją torebkę i płaszcz, popilnujecie mi?

Przysłuchująca się rozmowie Iza ukradkiem zerknęła na nieruchomo siedzącego przy stoliku Bartka. Oczy chłopaka, utkwione w Lodzi, wręcz bez reszty w niej zatopione, zdawały się karmić jej widokiem jego duszę… Przez głowę Izy przebiegła myśl, iż to aż dziwne, że inni nie zwracali na to uwagi, skoro wystarczał jeden rzut oka na jego twarz, by od razu zrozumieć, co działo się w jego sercu.

„Coraz gorzej z nim” — pomyślała ze smutkiem. — „Nie wiem, czy tylko ja to widzę, ale nie ma wątpliwości, że wzięło go na całego. Szkoda chłopaka, nie powinien się w to pakować, to kompletnie nie ma sensu… Ale może to jest po prostu silniejsze od niego?”

Przeniosła wzrok na zgrabną, ubraną dziś elegancko w dopasowaną sukienkę sylwetkę Lodzi, po której nie było widać jeszcze żadnych objawów błogosławionego stanu, a następnie znów na jej zjawiskowo piękną twarz o eterycznych rysach i długi, spływający jej po piersi blond warkocz.

„U niej liczy się nie tylko sama fizyczna uroda” — oceniła z namysłem. — „Jest prześliczna, ale ma przy tym w sobie coś znacznie więcej… taki wrodzony urok, prawdziwy kobiecy czar… i to wewnętrzne światło, które bije od niej na dwa metry… Mogę sobie tylko wyobrazić, jak to musi działać na facetów!”

— No to idziemy do Majka! — powiedziała wesoło Lodzia, pociągając ją za rękę.

Na ich widok Majk natychmiast poderwał się z krzesła. Krawczyk odruchowo odstawił filiżankę po kawie na brzeg stołu i poszedł za jego przykładem.

— No proszę, kogo ja tu widzę?! — zawołał wesoło Majk, bezceremonialnie obejmując i ściskając roześmianą Lodzię. — Nasza mała gwiazdeczka! Co też jaśnie panią sprowadza dziś w moje niskie progi?

Lodzia zamaszystym gestem wręczyła mu trzymaną w ręce teczkę z dokumentami.

— Rozczaruję jaśnie pana, bo niestety tylko to — odparła żartobliwie. — Nadworny prawnik kazał mi z uniżonym ukłonem przekazać to na pańskie ręce.

— O, tak szybko? — zdziwił się Majk, przejmując od niej dokumenty. — No to podziękuj mu serdecznie, bo ja się tego spodziewałem dopiero po weekendzie…

— Właśnie o to chodziło, żeby załatwił wszystko teraz i weekend miał wolny — wyjaśniła mu Lodzia, odruchowo spoglądając na stojącego obok i przypatrującego się jej Krawczyka. — Uprzedzam z góry, że do poniedziałku nie ma go dla nikogo… No, ale nie przeszkadzam ci już, Majk, widzę, że jesteś zajęty. Skorzystałam z tego, że Iza tutaj szła, i przyniosłam papiery, a teraz już znikam.

— Czekaj — zatrzymał ją Majk, również zerkając na Krawczyka, jakby dopiero sobie o nim przypomniał. — Skoro już tu jesteśmy, to uczyńmy zadość etykiecie. Pozwól, że przedstawię ci mojego stałego klienta, a obecnie też współpracownika… Pan Sebastian Krawczyk.

Krawczyk, na którego twarzy odbijała się mieszanina zdumienia i zafascynowania, skłonił się uprzejmie Lodzi, ujął dłoń, którą podała mu z grzecznym uśmiechem, i znanym już Izie gestem schylił się szarmancko, by ją ucałować.

— Panie Sebastianie, to jest pani Leokadia Lewicka — przedstawił ją Majk. — Małżonka mojego prawnika i zarazem najlepszego przyjaciela.

— Miło mi panią poznać — powiedział wyraźnie oczarowany Krawczyk.

Czekająca dyskretnie z boku i obserwująca całą scenę Iza zauważyła, że oczy rozbłysły mu przy tym gorączkowym blaskiem, a twarz przybrała wyraz siłą tłumionych emocji. Wyprostował się, wypinając lekko do przodu pierś, co Izie przywiodło na myśl żartobliwe skojarzenie z puszącym się kogutem, jednak nie mogła nie przyznać, że w tym stanie nadzwyczajnego ożywienia wyglądał jeszcze przystojniej i atrakcyjniej niż zwykle.

„Wpadła mu w oko” — pomyślała z rozbawieniem. — „Zachowuje się jak samiec pawia w okresie godowym… No, ale czemu się dziwić? Kobieta idealna…”

— Mnie również miło — odparła grzecznie Lodzia, po czym znów zwróciła się do Majka, kładąc mu poufałym gestem dłoń na ramieniu. — No, lecę już, Majk, jestem w towarzystwie. Trzymaj się i nie burz się za bardzo, gdybym zgarnęła dzisiaj jeszcze Izę na parę minut rozmowy, bo nie obiecuję, że tego nie zrobię!

— Nie ma sprawy, gwiazdeczko — uśmiechnął się Majk. — Dla ciebie przymknę oko na każdą, nawet najbardziej rażącą niesubordynację mojej kelnerki. Ty też się trzymaj i pozdrów ode mnie Pabla!

— Jasne, dzięki! To na razie! — rzuciła wesoło Lodzia.

Zerknęła przelotnie na stojącego w milczeniu Krawczyka, kiwnęła mu uprzejmie głową i mrugnąwszy do Izy, pofrunęła z powrotem na salę.

— No dobrze, wróćmy w takim razie do naszego przerwanego wątku — podjął Majk, wskazując Krawczykowi krzesło.

Ten drgnął, jakby dopiero się ocknął, posłusznie usiadł z powrotem na swoim miejscu i znów zamyślił się, nerwowo bębniąc palcami po krawędzi stolika. Majk nonszalanckim gestem odsunął swoje krzesło, odgarnął sobie dłonią włosy do tyłu i z uśmiechem spojrzał na kelnerkę.

— Co, Izulka? — zagadnął, siadając. — Przyszłaś po uzupełnienie zamówienia?

Serce Izy, jak zawsze tknięte wzruszeniem na widok znajomego gestu, załomotało tym gwałtowniej na dźwięk tego zdrobnienia jej imienia… zdrobnienia, którego dotąd używała tylko jedna, jedyna osoba na świecie…

— Tak, szefie — szepnęła.

— Panie Sebastianie, drugie macchiato? — zapytał wesoło Majk. — Wprawdzie kolejna kawa o tej porze to może nie jest najlepszy pomysł, ale jeśli pan sobie życzy, to bardzo proszę.

— Nie, jednak dziękuję — pokręcił głową Krawczyk. — Poprosiłbym tylko o szklaneczkę gazowanej wody mineralnej.

— Tak jest — skinęła głową Iza. — A dla szefa?

— Dla mnie jeszcze jedno małe piwko — oznajmił Majk. — Takie samo.

— Dobrze. Za chwilę przyniosę i zabiorę puste naczynia.

„Izulka” — myślała, zmierzając na zaplecze. — „A niech go… Jak ten facet to robi, że bez przerwy niechcący trafia w sedno?…”


— Przepraszam, gdzie mogę znaleźć Majka?

Ładna, mocno umalowana blondynka podeszła do stojących przy barze Izy, Gosi i Antka, którzy omawiali właśnie kwestię zmiany ustawienia kilku tarasujących przejście stolików.

— Szef wyszedł na chwilę z klientem — poinformował ją uprzejmie Antek. — Ma tylko odprowadzić go na parking, zaraz powinien być z powrotem.

— Okej, poczekam — skinęła głową dziewczyna.

Usiadła na jednym z wysokich krzeseł przy barze i pokręciwszy odmownie głową na jakieś pytanie Wiktorii, wyjęła z torebki lusterko i przejrzała się w nim, lekko wydymając umalowane na czerwono wargi.

— To chyba Zuzia — powiedział konspiracyjnie Antek do swoich towarzyszek. — Albo Madzia, jedna z dwóch, jeszcze nie do końca je kojarzę.

— Ty nie musisz, ważne, że szef kojarzy — zauważyła Gosia, dyskretnie zerkając na dziewczynę, ubraną w tak wyzywająco krótką sukienkę, że ta niemal w całości odsłaniała jej długie, zgrabne nogi. — Ale dobra, wróćmy do tych stolików… Może Tom pomógłby nam to szybko poprzenosić? Tylko trzeba by przeprosić na chwilę klientów…

— To nie problem, ja to załatwię — zaoferowała się Iza. — Zgodzą się na pewno, wręcz powinni być zadowoleni z przeprowadzki, bo teraz ciągle ktoś im włazi na plecy w tym przejściu.

— O, super, to pogadaj z nimi, Iza, a ja lecę załatwić z Tomem transport — zgodził się Antek. — Szkoda, że Chudego dzisiaj nie ma, ale ja mu pomogę i zaraz to ogarniemy.

— My w sumie też możemy pomóc, jakby co — zaznaczyła Gosia.

— No nie żartuj — uśmiechnął się Antek. — Szef by nam łby pourywał, gdyby zobaczył, że kobiety noszą za nas ciężary. Wy załatwcie tylko dyplomację, a my z Tomem zajmiemy się męską robotą. O, jest szef! — dodał na widok zmierzającego w ich kierunku Majka, którego w połowie sali jak zwykle zaczepili jacyś goście. — Już na dzisiaj skończył z Krawczykiem, ale coś czuję, że będzie miał inne pilne zajęcie! — zaśmiał się, wskazując dyskretnie oczami na oczekującą przy barze blondynkę.

— Bo co, Antoś, zazdrościsz mu? — zażartowała Gosia, trącając go lekko łokciem. — Bierz przykład z szefa, też byś się rozejrzał czasami za jakąś ładną dziewczyną!

— Nie interesuje mnie styl szefa — odparował jej dumnie Antek. — Mówiłem wam już kiedyś, żebyście dały mi spokój, ja się nie bawię w takie rzeczy.

— Wiem, czekasz na tę swoją jedną, jedyną — wyrecytowała z kpiącą emfazą Gosia. — Ale nie zaprzeczysz, że podobają ci się blondynki, a ta jest naprawdę do rzeczy…

— Z wyglądu owszem — przyznał Antek, mimochodem taksując wzrokiem zgrabną sylwetkę dziewczyny. — Ale wygląd to nie wszystko, Gosiu. To, że szef lubi takie tępe lale, nie znaczy, że i mnie to kręci. Nawet z najpiękniejszego kubeczka nie napijesz się, jeśli jest pusty.

Iza zerknęła na niego z uwagą, zdziwiona taką maksymą w jego ustach.

— Nie, no jasne, tak tylko żartowałam! — zaśmiała się Gosia, klepiąc go przyjacielsko po ramieniu. — Nie gniewaj się, Antoś, to tylko takie wygłupy…

— Jak tam, kochani, wszystko w porządku? — rozległ się wesoły głos Majka, który dziarskim krokiem podszedł do nich z głębi sali.

— Wszystko okej, szefie — zapewnił go Antek. — Planujemy właśnie małe przemeblowanie, bo klienci zgłaszali, że tam na końcu stoliki są niewygodnie ustawione. Aha, i jeszcze jakaś… osoba czeka tam na szefa — ruchem głowy wskazał siedzącą obecnie plecami do nich dziewczynę.

Majk zerknął w jej stronę i uśmiechnął się.

— W porządku — skinął głową. — Dzięki, Antek. To co… ogarniecie tu wszystko do drugiej?

— Tak jest, szef zostawi to mnie — odparł Antek. — Wszystko będzie chodzić jak w zegarku albo i lepiej. Klucze wezmę ze sobą i rano otworzę sprzątaczkom.

— Świetnie, dzięki! — Majk klepnął go przyjacielsko po ramieniu, po czym spojrzał na Izę i puścił do niej porozumiewawcze oko. — Jest okej, Iza. Frajer Krawczyk tym razem zadowolony z obsługi, więc problem chyba mamy z głowy.

— Cieszę się, szefie — uśmiechnęła się nie bez satysfakcji Iza.

— Dobra, ja idę pogadać z tymi chłopakami — oznajmiła Gosia, wskazując na męskie towarzystwo siedzące przy jednym ze stolików wytypowanych do przesunięcia w inne miejsce. — A ty, Iza, zajmij się tamtymi, okej?

— Aha — zgodziła się Iza. — I pogadam od razu z tymi spod ściany, zostaw mi ich, Gosiu.

— No to w takim razie ja lecę po Toma — podchwycił Antek. — Szefie, jakby co, cały czas jestem pod telefonem!

Co rzekłszy, ruszył w stronę wyjścia, przy którym w półmroku majaczyła potężna sylwetka Toma. Majk zerknął jeszcze raz na czekającą przy barze dziewczynę, po czym jego spojrzenie pobiegło za Izą, która podążała w przeciwną stronę w głąb sali. Zawahał się przez moment, jednak szybko podjąwszy decyzję, energicznym krokiem ruszył za kelnerką.

— Iza? — zatrzymał ją, nim zdążyła wejść między stoliki.

Odwróciła się zdziwiona.

— Tak, szefie?

Popatrzył jej znacząco w oczy.

— Majk — poprawił ją ciepłym półgłosem. — Nie wymiguj się, mały elfie, ja wszystko pamiętam. W środę byłem trzeźwy jak kanarek na wiosnę.

Iza roześmiała się mimo woli.

— Jasne, trzeźwy! — pokiwała głową z pobłażaniem. — Jak łza!

— Jak łza — zapewnił ją z powagą. — Mogę ci to udowodnić, jeśli mi nie wierzysz. Pamiętam każdy szczegół naszej rozmowy.

Iza spoważniała nieco na wieść, że wbrew jej przewidywaniom ich wzajemne zwierzenia wykroczyły jednak poza próg wydarzeń pamiętnej środowej nocy… lecz jednocześnie uświadomiła sobie, że ta okoliczność wcale jej nie martwi. Przeciwnie, na myśl o tym, że owo chwilowe, jak sądziła, porozumienie nieszczęśliwych dusz nie utonęło tak zupełnie w morzu niepamięci, jej serce ogarnęło dziwne acz przyjemne ciepło.

— Skoro szef tak mówi, to wierzę — odparła cicho.

— Jaki znowu szef? — pokręcił z dezaprobatą głową Majk.

— No dobrze — uśmiechnęła się. — Skoro tak mówisz, to wierzę… Majk.

— No! — odetchnął z satysfakcją. — Nauka nie idzie w las. A teraz posłuchaj, elfiku — podjął poufnym tonem, schylając się ku niej mocniej. — Przez tego frajera Krawczyka nie miałem jak cię zahaczyć, a muszę z tobą dłużej porozmawiać w jakiejś wolnej chwili. Dzisiaj już raczej nie da rady, ale może jutro? Musimy poważnie pogadać o różnych sprawach. Przede wszystkim o naszym dziadku… chociaż nie tylko.

— O dziadku — powtórzyła, patrząc na niego z uwagą. — Właśnie! Ja też chciałam o nim wspomnieć, bo widziałam, jak super się nim zająłeś pod moją nieobecność… i nawet kupiłeś mu telewizor!

— Drobiazg — machnął ręką. — Chodzi raczej o te jego badania na serducho… Musimy o tym pogadać i zawiązać jakiś front, bo on w tej kwestii rzeczywiście jest uparty jak osioł.

— Mówiłam ci to przecież — przypomniała mu Iza.

— Mówiłaś i miałaś rację — przyznał. — Nawet moje ćwiczone od lat umiejętności retoryczne jak dotąd na niewiele się zdały. Ale gdybyśmy zabrali się za niego oboje…

— Majk, jesteś wreszcie! — przerwała mu oczekująca przy barze blondynka, która w tym momencie zauważyła go i podbiegła do nich, wieszając mu się na szyi i zaglądając mu uwodzicielsko w oczy. — Czekałam na ciebie chyba z piętnaście minut, niedobry kudłaczu!

Majk uśmiechnął się i objął ją ramieniem, na co dziewczyna natychmiast wspięła się na palce i ucałowała go namiętnie w usta. Iza dyskretnie odwróciła wzrok, zastanawiając się, czy nie powinna cichaczem ulotnić się, żeby zostawić ich samych. Ostrożnie postąpiła krok w stronę sali.

— Przepraszam cię na chwilkę, Madziu — usłyszała za sobą spokojny głos Majka. — Muszę dokończyć rozmowę z kelnerką. Poczekasz na mnie minutkę?

— Jasne, skarbie — zaszczebiotała słodko dziewczyna. — Na ciebie zawsze warto poczekać!

Iza uśmiechnęła się do siebie, rozbawiona tą uwagą.

„Co by nie mówić, powodzenie to on ma” — przebiegło jej przez głowę. — „Takich blondyneczek pewnie może mieć na pęczki, jeszcze więcej niż Kacper…”

W tym momencie poczuła, że Majk chwyta ją za ramię.

— Iza! — powiedział z wyrzutem. — Gdzie mi znowu uciekasz?

Odwróciła się szybko do niego.

— Wcale nie uciekam — zaprotestowała. — Po prostu nie chcę ci przeszkadzać… Lepiej będzie, jak pójdę już pomóc Gosi, a o panu Szczepciu pogadamy sobie na spokojnie jutro. W końcu są rzeczy pilne i pilniejsze — dodała ze znaczącym uśmiechem.

Na twarzy Majka niespodziewanie pojawił się wyraz zmieszania.

— No tak — przyznał bez przekonania. — Dobrze… chyba masz rację. Dokończymy to jutro.

I pozwoliwszy jej odejść w głąb sali, patrzył za nią jeszcze przez kilka sekund, po czym zawrócił, na co czekająca niecierpliwie Madzia podskoczyła do niego i znów uwiesiła mu się na szyi, obsypując go deszczem gorących pocałunków.


„Właściwie to fajnie będzie pójść na tę imprezę” — myślała Iza, krojąc ogórki na sałatkę w kuchni pana Stanisława. — „Daniel tak się ucieszył, że się zgodziłam i że udało mi się zorganizować na sobotę… A i ja coraz bardziej się na to nastawiam. Trzeba będzie pomyśleć o jakimś sensownym stroju, bo w sumie nic takiego nie mam… no i o makijażu. Nie malowałam się od czasów dyskotek z Misiem w Małowoli… Może czas już odrobinę to odczarować? Skoro trafia się okazja…”

Rozważania przerwało jej potężne trzaśnięcie drzwiami w przedpokoju i rumor wkopywanych do kąta butów, a po chwili do kuchni wparował Kacper, w locie ściągając z siebie grubą, bawełnianą bluzę.

— Siemka, młoda! Masz coś do żarcia? — zakrzyknął wesoło od progu. — Takie tu, kurde, zapachy, że aż mi ślinka cieknie… Co dzisiaj pichcisz?

— Risotto z duszonymi warzywami — oznajmiła mu rzeczowo Iza. — A do tego będzie sałatka z ogórków, właśnie kończę kroić. Bardzo jesteś głodny?

— Jak stado wilków! — zapewnił ją Kacper, rzucając bluzę na oparcie krzesła i zajmując miejsce przy stole. — Zeżarłbym bizona na surowo… To co, rzucisz mi porcyjkę tego ryżotta?

— Ej, nie ma tak! Najpierw śmigasz umyć ręce! — zestrofowała go Iza. — Nie będziesz jadł z brudnymi łapami, tyle razy ci to mówiłam!

— Okej — westchnął Kacper, niechętnie podnosząc się z krzesła. — Co za tyranki z tych bab… A bo to raz w życiu jadłem brudnymi łapami i żyję?

— Nieważne — odparła stanowczo Iza. — Leć do łazienki i szoruj łapska, a przy okazji zawołaj też pana Stasia na obiad. Tylko nie wrzeszcz, bo nie wiem, czy się nie zdrzemnął…

Kacper posłusznie wyszedł z kuchni i po chwili z łazienki dobiegł dźwięk puszczanej wody. Iza wymieszała sałatkę, doprawiła ją i postawiła na środku stołu, po czym zabrała się za nakładanie porcji risotto na przygotowane talerze.

„Nawet miałabym ochotę ubrać się w coś eleganckiego” — kontynuowała w myśli przerwany wątek. — „Na przykład w taką sukienkę, jaką Lodzia miała na prywatce… Byłaby idealna, tylko kolor trzeba by dobrać inny, bo ja w niebieskim nie wyglądam najlepiej. Melcia mówi, że najbardziej pasuje mi ten rudo-pomarańczowy, w którym mam szalik i czapkę… Może kupiłabym sobie właśnie coś takiego? I do tego parę kosmetyków do makijażu. Kasa z premii leży przecież jeszcze nieruszona…”

— Stryjuuuu! — z głębi mieszkania dobiegł donośny ryk Kacpra. — Stryj rusza zad i leci piorunem myć łapy! Słyszysz, stary capie?! Iza woła na obiad!

— I co tak drzesz ryja, szczylu?! — odpowiedział mu niezadowolony głos pana Stanisława. — Ja kiedyś zawału dostanę przez te twoje ryki! Powiedz jej, że już idę…

Po chwili obaj panowie zgodnie wkroczyli do kuchni i zajęli miejsca przy stole. Kacper rzucił się na swoje jedzenie jak jastrząb na upatrzoną z góry zdobycz i po kilku minutach jego porcja stała się już tylko wspomnieniem.

— Kacperku, dołożyć ci? — zagadnęła Iza, wymieniając rozbawione spojrzenia z gospodarzem.

— Pewnie, jak jeszcze masz, to ja chętnie — zgodził się natychmiast Kacper. — Pycha po prostu to twoje ryżotto… Kobieta, która umie tak gotować to normalnie… no skarb!

— Miło mi i cieszę się, że ci smakowało — uśmiechnęła się, podnosząc się na chwilę, by dołożyć mu risotto z dymiącego jeszcze garnka. — Ale wiesz, co ci powiem? Skoro jedzenie to dla ciebie taka… hmm… pasja… to powinieneś pomyśleć o tym, żeby ożenić się z jakąś dobrą kucharką.

Tu mrugnęła znacząco do pana Stanisława, który pokręcił tylko sceptycznie głową.

— Ożenić się? — skrzywił się Kacper, napychając sobie usta kolejną porcją potrawy. — Że niby ja? No co ty, Iza, zwariowałaś? — spojrzał na nią z pobłażaniem. — Aż taki głupi nie jestem! Wolność to dla mnie podstawa, trzeba korzystać z życia, a nie wiązać sobie kulę u nogi. Tyle człowiek ma z tego lajfu, że czasem się trochę zabawi, a i tak trzeba harować jak wół, żeby mieć jakąś kasę w kieszeni. Jeszcze mi tylko jakiejś, tfu!… żony na łbie brakowało!

Iza machnęła ręką i spokojnie wróciła do swojego jedzenia.

— Gówniarz jeszcze jesteś, Kacper, i nic o życiu nie wiesz — odezwał się mentorskim tonem pan Stanisław. — Gdybyś nie trwonił tak pieniędzy na te twoje… dyrdymały, to byś sobie odłożył na przyszłość i przynajmniej coś byś z tego miał. Rodzina to święta rzecz, może kiedyś się tego nauczysz, bo na razie gadać z tobą, to jak grochem o ścianę…

— A co mnie tu stryj będzie pouczał?! — podniósł z poirytowaniem głos Kacper. — Wzór do naśladowania się znalazł! Sam to się dopiero ze stryjenką Ziutą popisał! Stara zdzi… — zreflektował się i urwał pod gromiącym spojrzeniem Izy. — No dobra, nic nie mówiłem… Ale niech się stryj nie czepia, co? Moje życie, moja sprawa! Robię, co chcę, bo tak chcę i koniec! I niech to wreszcie będzie jasne, do stu tysięcy diabłów!!!

— No już, Kacper, spokojnie — wtrąciła pojednawczym tonem Iza. — Nie burz się, przecież ja tak tylko sobie zażartowałam z tą kucharką… Masz rację, każdy robi ze swoim życiem, co uważa za stosowne, i dopóki innym nie robi krzywdy, to nikomu nic do tego. Chcesz jeszcze trochę sałatki?

— A pewnie, daj — rozpogodził się znowu Kacper. — Super doprawiłaś te ogóry, niebo w gębie normalnie… No bo wiesz — podjął po chwili łagodniejszym tonem, zwracając się tylko do Izy i ostentacyjnie ignorując stryja. — Ja nie mówię, że rodzina to zła rzecz… Może nawet kiedyś o tym pomyślę. Ale to tak dopiero na starość, jak już mi wital spadnie. Ty nic z tego nie rozumiesz, bo masz tę swoją inwersję… czy tam awersję… A ja za jurny facet jestem, żeby się bawić w jakieś obowiązki. Zresztą… miałbym tylko jedną wybrać? Jak ty chcesz, żebym ja się zdecydował? Każda przecież jest inna, a ja kocham wszystkie, tylko każdą za co innego… Jakbym wybrał Bożenkę, to zawsze żałowałbym, że nie wybrałem Marzenki albo Reginki… a jakbym wybrał Reginkę albo Marzenkę… albo nawet Anetkę… to z kolei bym żałował, że nie wybrałem Bożenki. A z drugiej strony…

— Kacper, daj już spokój i kończ jedzenie — przerwała mu z rozbawieniem Iza. — Ty kompletnie nic z tych rzeczy nie rozumiesz… Może i masz doświadczenie z kobietami, tylko że nie tego rodzaju, co trzeba. I w ogóle nie masz zielonego pojęcia, o czym my ci tu mówimy. Ale spokojnie, mamy czas. Poczekamy cierpliwie, aż wreszcie trafi cię na poważnie, i wtedy dopiero o tym pogadamy, okej?

— Nie trafi mnie — zapewnił ją stanowczym tonem Kacper, przełykając ostatnią porcję sałatki i sięgając po szklankę z kompotem. — Jak już kiedyś się zdecyduję, żeby wybrać jedną i pobawić się w rodzinę… bo mówię stryjowi, że nie wykluczam, tylko niech mnie stary cap nie przyciska, sam muszę!… no to wtedy wybiorę ją na rozum i z zimną krwią. Żadne tam zakochanie! — prychnął kpiąco. — Już ci mówiłem, Iza, że zakochany to ja jestem cały czas i to mi wystarczy. A jakbym miał się na jakąś zdecydować, to takie warunki postawię, że hej…

— Warunki postawisz? — pokiwał z politowaniem głową pan Stanisław. — Ty byś najpierw na siebie popatrzył, co sam masz w ofercie…

— I co mi stryj bez przerwy przygaduje? — fuknął Kacper. — Zdziwiłbyś się, stary zgredzie, jaka kolejka by się ustawiła! Kobitki za mną przepadają — oznajmił dumnie. — I niechbym słówko szepnął… żadna by mi nie odmówiła!

— Chwalipięta — mruknął pan Stanisław. — Żebyś się kiedyś nie doigrał…

— Kacper, a jak tam z pracą? — zmieniła na wszelki wypadek temat Iza. — Mówiłeś, że Adaś coś ci tam załatwił? To już pewne?

— Pewne na mur — odparł Kacper, rzucając gospodarzowi ostrzegawcze spojrzenie i odstawiając pustą szklankę na stół. — Dzięki, Iza, pyszne było. Żarcie na sto dwa. A z robotą, to tak, jak mówiłem… Adaś ma wjazd do Lafarge, to taka francuska firma… może nawet słyszałaś, bo ty jesteś mocna w tych francuskich sprawach…

— Owszem, coś mi się obiło o uszy — przyznała po chwili zastanowienia Iza. — To chyba jakaś większa firma budowlana?

— Dokładnie — skinął głową Kacper z miną znawcy. — Mają przedstawicielstwo w Polsce i Adasia wujo tam pracuje na wysokim stanowisku. Jak nasz szef rozwiązał firmę, to Adaś zaraz uderzył do wuja i ten go wciągnął, bo akurat potrzebują ludzi z doświadczeniem na budowie. No i Adaś nagrał też robotę dla mnie i dla Jacka. W poniedziałek podpisujemy umowy, a od pierwszego marca ruszamy z robotą.

— A warunki masz dobre? — zaciekawił się pan Stanisław.

— Dużo lepsze, niż miałem — zapewnił go Kacper. — Kasa w dechę, no i zapewniają dojazd busem z Lublina na budowę, bo to będzie gdzieś w terenie, chyba pod Zamościem.

— No to się chwali — w głosie gospodarza zabrzmiało coś w rodzaju uznania. — Przynajmniej od tej strony trochę się ogarnąłeś, jak widzę… a to już coś.

— A co, stryj to się pewnie gryzł, że już mu sianka za lokal nie będę odpalał? — zaśmiał się kpiąco Kacper. — Spokojna głowa, stary capie, ja jestem człowiek honoru… Do żarcia też dalej będę się dokładał, bo ten deal, że my we dwóch fundujemy zakupy, a Iza gotuje, to jest normalnie pomysł tysiąclecia!

— Możemy dalej to ciągnąć — zgodziła się ostrożnie Iza. — Chociaż u mnie teraz czas trochę się skurczy, bo w pracy rozważam przejście od nowej umowy na trzy czwarte etatu.

— To już nową umowę będzie pani podpisywać? — zdziwił się pan Stanisław. — Ależ to poleciało…

— Tak, pracuję tam już prawie dwa miesiące — uśmiechnęła się Iza. — A teraz szef zaproponował mi trzy czwarte etatu, w najbliższych dniach mam mu dać odpowiedź.

— I co planujesz? — zainteresował się Kacper.

— Skłaniam się, żeby spróbować — odparła Iza, podnosząc się z krzesła, by pozbierać puste naczynia ze stołu. — Policzyłam już sobie wszystko i powinnam dać radę, bo praca jest tylko wieczorami i w nocy, więc przed osiemnastą będę mieć czas na naukę i inne sprawy. A dodatkowe pieniądze przecież nie leżą na ulicy…

— Byle miała pani kiedy się wyspać — zauważył pan sceptycznie Stanisław. — Już i tak późno pani wraca, w weekendy to nawet w środku nocy… Żeby się pani nie przepracowała.

— Ja tak nawet lubię, panie Stasiu — zapewniła go łagodnie Iza. — Lubię zmęczyć się i dobrze wykorzystać czas, bo nie mam go wtedy za wiele na myślenie o… o niepotrzebnych rzeczach. Ważne, żebym organizacyjnie dała radę, a z fizyczną stroną to już nie będzie problemu.

— Mocna z ciebie kobitka — pokiwał z uznaniem głową Kacper.

— Dobra i pracowita — przyznał pan Stanisław. — I ładna. Oby tylko trafiła pani na jakiegoś dobrego chłopaka, a nie na łobuza…

— O tym na razie nie myślę, panie Stasiu — zapewniła go zachowawczo Iza.

— A nie, ja tak tylko sobie mówię, pani Izo — wycofał się skwapliwie gospodarz, przyglądając się z niepokojem jej posmutniałej nagle twarzy. — Po prostu pomyślałem, że takiej dziewczyny jak pani strasznie szkoda by było dla byle kogo. Ale co ja będę gadał, jeszcze pani się na mnie pogniewa… Nad tym to już niech Opatrzność czuwa.


— Uff, trochę się przerzedziło — odetchnęła z ulgą Klaudia, odkładając tacę na blat baru. — Najgorsza była ta banda przy drzwiach, Chudy z Tomem mieli dzisiaj ostrą robotę. A ja dosłownie nóg nie czuję po tym maratonie… Która godzina?

— Za dwadzieścia druga — odparła Iza, zerkając na zegar wiszący nad barem.

Sobotni wieczór okazał się wyjątkowo ciężki. Jako że na uczelniach rozpoczął się drugi semestr, do Lublina masowo wrócili zamiejscowi studenci, którzy, spragnieni rozrywki i spotkań towarzyskich, szturmowali dziś nocne kluby. Renomowana Anabella cieszyła się szczególną popularnością, tym bardziej, że tego wieczoru zorganizowano w niej dyskotekę ze starą muzyką rockową, czyli jedną z tych imprez, z jakich klub słynął już od kilku ładnych lat.

Iza przesunęła dłonią po czole i przetarła palcami zmęczone oczy, siłą woli tłumiąc potężne ziewnięcie. Ona również, jak Klaudia, słaniała się już na nogach, a w uszach huczało jej od głośno grającej muzyki, którą Antek, na polecenie Majka, wyłączył dopiero po pierwszej nad ranem. Rozbawieni i wytańczeni goście po kolei zbierali się do wyjścia i coraz tłumniej opuszczali lokal ku wielkiej uldze wykończonej dziś wyjątkowo ekipy.

— Zbieramy wszystko ze stołów, dziewczyny wrzucą naczynia na zmywarkę, a my przygotowujemy salę pod sprzątanie — nakazała kelnerkom Basia. — Zacznijcie od lewej pod ścianą, tam już się najbardziej pozwalniało… Szefie, jeszcze z pół godziny nam to zajmie — dodała na widok Majka, który właśnie wrócił z głębi sali, gdzie pomagał Antkowi odłączyć nagłośnienie. — Musimy założyć krzesła na stoliki, a jest nas tylko cztery, bo dziewczyny w kuchni mają górę zmywania.

— Zostaw, Basiu, my wam zaraz pomożemy — odparł Majk, zerkając ukradkiem na Izę. — Antek skończy i zaraz go zwinę, staniemy z Chudym we trzech do tych krzeseł, a wy zbierzcie tylko fanty ze stolików. Z podłogi nic nie podnoście, rano sprzątaczki poradzą sobie z tym syfem, za to im w końcu płacimy…

Znów zerknął spod oka na Izę, która, pochwyciwszy to znaczące spojrzenie, rozłożyła ręce w dyskretnym geście bezradności. Przez cały wieczór Majk usiłował nawiązać z nią umówioną rozmowę na temat pana Szczepana, jednak jak dotąd nie udało im się wygospodarować na to ani jednej wolnej minuty. Nawet teraz, po zakończeniu dyskoteki, pracy było tak dużo, a każda para rąk tak cenna, że nie było mowy o jakichkolwiek pogawędkach poza protokołem.

Kiedy wreszcie sala została przygotowana pod poranną interwencję firmy sprzątającej, Iza i Klaudia udały się do kuchni, aby pomóc dwóm zmęczonym kucharkom w dokończeniu porządków i wyjęciu naczyń ze zmywarek. Sprawiło to, że wszystkie cztery udały się do swojej szatni dopiero kwadrans po drugiej, kiedy Basia, Antek i Chudy wyszli już do domu, a na posterunku został tylko nadzorujący wszystko Majk.

— Iza? — zagadnął ją, kiedy w pełni już ubrana w zimowy płaszcz, szalik i czapkę wychodziła z szatni za Klaudią, Elizą i Dorotą.

— Tak, szefie?

— Zostań ze mną jeszcze kwadrans, pomożesz mi wszystko pozamykać — oznajmił neutralnym tonem, podrzucając w dłoni pęk kluczy.

Pozostałe dziewczyny obejrzały się na nich z podejrzliwymi minami i wymieniły zdezorientowane spojrzenia. Żadna jednak nie odważyła się skomentować tej dziwnej prośby szefa, który zazwyczaj albo zamykał lokal sam, albo pod swoją nieobecność zlecał to Antkowi.

— Dobrze — westchnęła Iza.

Zatrzymała się posłusznie i ściągnęła z głowy czapkę, by nie zrobiło jej się za gorąco.

— Wybacz, elfiku — powiedział Majk, kiedy zostali sami przy wejściu na zaplecze. — Taką mieliśmy jazdę, że nie dało się zamienić nawet dwóch słów. Poświęcisz mi parę minut? Wiem, że jesteś zmęczona, ja też już mam trochę dość, ale teraz wreszcie jest chwila spokoju i nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— Nie ma sprawy — uśmiechnęła się blado Iza, choć w głębi duszy wolałaby wrócić już do domu i jak najszybciej położyć się spać.

— Chodźmy na sekundę do mnie — podjął, wskazując jej ruchem dłoni, by poszła przed nim wąskim korytarzem zaplecza. — Wezmę tylko kurtkę, ogarniemy teren, zamkniemy interes i podwiozę cię do domu. Wieczorem masz wolne, prawda?

Weszli do jego gabinetu. Majk szybkim ruchem zgarnął z wieszaka swoją kurtkę, a z biurka opróżnioną do połowy butelkę wody mineralnej, zamknął uchylone okienko pod sufitem, wyłączył światło i oboje wycofali się na korytarz.

— Nie do końca — sprostowała, odpowiadając na jego pytanie. — W tym tygodniu wyjątkowo zamieniłam się z Gosią i zostaję na niedzielę, a za to w przyszłą sobotę ona zastąpi mnie.

— Z jakiegoś konkretnego powodu? — spojrzał na nią z zaciekawieniem.

— Trochę tak — uśmiechnęła się. — Idę z kolegą na imprezę urodzinową.

— Ach, rozumiem — skinął głową, zamykając drzwi i prowadząc ją znów na salę. — Czekaj, wyłączymy tylko światło przy barze, główne wejście już zamknąłem od środka, wyjdziemy sobie tyłem… Chce ci się pić? — dodał, wyciągając w jej stronę swoją butelkę z wodą.

— Nie, dzięki — Iza spojrzała na niego z rozbawieniem. — Przed chwilą obaliłyśmy z dziewczynami w kuchni półtora litra mineralnej. Mieliśmy pogadać o panu Szczepciu…

— Właśnie — podchwycił, zatrzymując się przy barze, który w obecnej chwili był już jedynym oświetlonym punktem na sali. — Nie gniewaj się, że zawracam ci głowę o tej porze i po takim wycisku, ale sprawa jest dość pilna. Uruchomiłem parę kontaktów i będę musiał odpowiedzieć w najbliższych dniach… Zaraz powiem ci dokładnie, o co chodzi, tylko łyknę sobie trochę tej wody.

Odkręcił korek i pociągnął łapczywie z gwinta kilka długich łyków wody, opróżniając butelkę do dna.

— Sorry, że tak żłopię po prostacku — powiedział przepraszającym tonem, wycierając usta wierzchem dłoni. — Ale w gardle tak mi już zaschło, że wymiękłem…

— Jasne — uśmiechnęła się Iza.

Majk zgniótł w rękach pustą butelkę i pewnym, celnym ruchem posłał ją do stojącego w kącie kosza na śmieci, po czym wyłączył światło przy barze i oboje cofnęli się na oświetlony jeszcze korytarz zaplecza.

— No dobrze — podjął, kiedy po sprawdzeniu stanu wszystkich pomieszczeń przeszli przez kuchnię do służbowego wyjścia, zamknęli drzwi i znaleźli się na schodkach prowadzących na tyły kamienicy. — Więc wracając do naszego dziadka, muszę skonsultować się z tobą w sprawie tych jego cholernych badań. Sama wiesz, jaki z niego uparty osioł, za nic w świecie nie chce dać się położyć na oddział w szpitalu, chociaż to kwestia tylko kilku dni.

— Niestety — przyznała z westchnieniem Iza. — Ja już od dwóch miesięcy próbuję go przekonać i nic z tego, a nie mogę naciskać, żeby za bardzo się nie zdenerwował. Przy tym jego sercu trzeba na to uważać.

— Otóż to — podjął spokojnie Majk. — Dlatego szukałem innego rozwiązania i pomyślałem, że można by go wysłać na te badania do prywatnej kliniki. Orientowałem się wstępnie, Pablo ma znajomego w tej branży… Zrobiliby Szczepkowi kompleksowe badania, nie tylko na serducho, ale i na wszystko inne. Oczywiście trzeba tam zapłacić, ale to nie problem, bardziej martwi mnie to, czy on da się zapakować do łóżka na kilka dni, bo to by było niestety konieczne. Co o tym myślisz?

Wyszli na podwórze kamienicy, na którym stał samotnie ciemnozielony opel Majka.

— Powiem szczerze, że nie wiem — pokręciła głową nieco zaskoczona tym pomysłem Iza. — Nie mam pojęcia, jak działa prywatna klinika… To jest pewnie coś w rodzaju luksusowego szpitala?

— Coś w tym stylu — zgodził się Majk, odblokowując pilotem samochód i uprzejmie otwierając przez nią drzwi z prawej strony. — Wsiadaj, elfiku, podrzucę cię na chatę… No więc warunki miałby tam znakomite, nie czułby tak bardzo klimatu szpitala jak w placówce państwowej, ale trochę jednak tak… I właśnie zastanawiam się, czy to coś zmienia, na ile on by się zgodził w to wejść, bo przecież na siłę go nie hospitalizujemy.

— Nie ma takiej opcji — przyznała Iza, posłusznie wsiadając do samochodu.

Majk zatrzasnął za nią drzwi, zajął miejsce za kierownicą i uruchomił silnik.

— Ale nie przeczę, że ten pomysł z kliniką warto by sprawdzić — przyznała ostrożnie Iza, kiedy po kilku manewrach auto wyjechało przez wąską bramę na ulicę. — Skoro masz taki gest… Widziałeś, jakie on ma te cienie pod oczami? I ręce coraz bardziej mu się trzęsą, już nie mówiąc o tym, że w nocy ma duszności, przyznał mi się do tego kilka razy. Chociaż ostatnio nic nie mówi… Pewnie nie chce, żebym namawiała go na badania.

— Na pewno — pokiwał głową Majk. — Niepojęte, skąd w nim taki upór…

— Nie mówił ci? — Iza spojrzała na niego badawczo.

— No, niby mówił… O Hani i o jej śmierci w szpitalu, jeśli o to ci chodzi?

— Właśnie o to.

— No to mówił — machnął ręką Majk. — Ale co z tego? Sama powiedz, czy to jest powód, żeby tak się zapierać przed byle badaniami, jeśli jest akurat taka potrzeba? Ja obawiam się, że jemu wcale nie chodzi o złe wspomnienia ani o nic w tym stylu.

— A o co? — zdziwiła się Iza.

— Po prostu nie chce się leczyć — stwierdził, wpatrując się przed siebie, w drogę skąpaną w pomarańczowym świetle ulicznych latarni. — Może liczy na to, że w ten sposób… hmm… szybciej dołączy do Hani?

— Ach! — Iza spojrzała na niego z niepokojem. — Myślisz, że on?… Ale nie, nie… to mi się nie klei — zreflektowała się natychmiast. — Przecież leki na serce bierze regularnie, nie protestuje, bierze je na moich oczach…

— Na twoich oczach może tak — uśmiechnął się lekko Majk. — Ale przyjrzyj się dokładnie, jak wyglądają te jego blistry. Nawet na moje niewprawne oko tych leków ubywa niewiele, a jeśli bierze je nieregularnie, to bardziej mu to może zaszkodzić, niż pomóc.

— O tym nie pomyślałam — przyznała ze zgrozą. — Cholera jasna… Będę musiała to sprawdzić, bo jeśli to prawda, to trzeba będzie lepiej go pilnować!

— Obym się mylił — westchnął Majk, przejeżdżając przez skrzyżowanie na migającym pomarańczowym świetle i skręcając w ulicę Narutowicza.

Zaaferowana sprawą pana Szczepana Iza dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że choć nie zapytał jej o adres, jechał oto prostą drogą pod jej stancję. Zamilkła zdziwiona, a zdziwienie to wzmogło się jeszcze bardziej, gdy Majk zwolnił i zatrzymał samochód naprzeciw jej bramy, wjechawszy prawymi kołami na chodnik.

— W każdym razie musimy umówić się w tym tygodniu i pójść do niego we dwoje — oznajmił jej stanowczo, ustawiając jałowy bieg i zaciągając hamulec ręczny. — Może złamie się przy takim skomasowanym szturmie? Właściwie już nie widzę innej możliwości. Kiedy wybierasz się do niego?

— Miałam zamiar pójść we wtorek — odparła z roztargnieniem Iza. — Ale chyba wpadnę wcześniej, bo muszę rzeczywiście zacząć sprawdzać mu te leki…

— We wtorek byłoby rozsądnie — podchwycił. — O której?

— Planowałam rano, jak zwykle. Do osiemnastej jestem na uczelni, więc…

— Czyli rano — skinął głową. — Nie ma sprawy. Dziewiąta?

— Dziewiąta byłaby w sam raz.

— W porządku, jesteśmy umówieni u dziadka we wtorek o dziewiątej — podsumował z zadowoleniem. — Spróbujemy wspólnymi siłami wybić mu ze łba ten upór, chociaż ja i tak jestem w tej sprawie sceptyczny. Niemniej on bardzo liczy się z twoim zdaniem. O wiele bardziej niż z moim.

— A jednak pod tym względem ja też jestem bezradna — westchnęła Iza. — Ale spróbujemy, może się uda… Szefie?

— Majk.

— No tak, Majk — poprawiła się zmieszana. — Mogę cię o coś zapytać?

— Wal jak w dym, elfiku.

— Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? Podjechałeś mi pod samą bramę, a przecież nie podawałam ci adresu…

— Podawałaś — sprostował spokojnie, opierając się ramieniem o kierownicę i przyglądając jej się ze swą standardową, cwaniacką miną. — Mam przecież wszystkie twoje dane w dokumentach pracowniczych.

— Ale jak to… pamiętasz wszystkie adresy swoich pracowników? — zdumiała się. — A do tego tak świetnie obczajasz je w terenie?

Majk patrzył na nią przez dłuższą chwilę jakby w zastanowieniu, po czym powoli pokręcił głową.

— Nie, Iza — odparł łagodnie. — Nie mam w zwyczaju stalkowania moich pracowników. Zapamiętuję tylko to, co naprawdę mnie interesuje.

— Ach… — popatrzyła na niego jeszcze bardziej zdumiona. — Czyli to znaczy, że… interesował cię mój adres?

— Poniekąd — uśmiechnął się lekko. — Już wcześniej wiedziałem, w której kamienicy mieszkasz, a dokładny adres, który wpisałaś w aplikacji, tylko mi to potwierdził. Interesuje mnie wszystko, co cię dotyczy… Izabello Anno — dodał, patrząc jej prosto w oczy.

Iza zadrżała, mimowolnie przypominając sobie deszczowy listopadowy wieczór, pana Szczepana z nogą uwięzioną w kanale, jego zdumione spojrzenie i drżący głos… Hania?… Skojarzenie to narzuciło jej się w tak spontaniczny sposób, że aż się zdziwiła, bowiem na zdrowy rozum między tymi dwiema sytuacjami nie było żadnego powiązania. Odsunęła zatem od siebie tę myśl i skupiła się na tym, co powiedział Majk.

— Wiedziałeś wcześniej? — powtórzyła niedowierzająco. — Nic nie rozumiem… skąd?

— A pamiętasz dzień, kiedy o mały włos nie wpadłaś pod samochód? Tu, dwadzieścia metrów dalej — wskazał nonszalanckim gestem ręki w dół ulicy.

Iza oniemiała. Przed oczami stanęła jej sceneria niezapomnianego grudniowego popołudnia, kiedy wstrząśnięta i niemal nieprzytomna z oburzenia wracała ze swej ostatniej rozmowy z Marciniakową. Pisk opon, szarpnięcie za ramię i ostry głos przechodnia, który w ostatniej chwili zdołał wyciągnąć ją wprost spod maski nadjeżdżającego auta. Co ty wyprawiasz, dziewczyno! Chcesz życie stracić?!… Czyż tamten głos nie wydał jej się wtedy dziwnie znajomy?

— To byłeś… ty? — wyszeptała, wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami.

— Ja, elfiku — uśmiechnął się Majk. — Rozpoznałem cię, ale ty nawet nie raczyłaś na mnie spojrzeć. Miałaś wtedy nie najlepszy humor, że tak się wyrażę delikatnie…

Iza odwróciła oczy i pokiwała tylko twierdząco głową, starając się ochłonąć z zaskoczenia i emocji, jakie wywołało w niej to niespodziewane odkrycie.

— Powiedz mi — ciągnął poufałym tonem Majk. — Tak tylko z ciekawości pytam. Strasznie wtedy płakałaś… To przez niego?

— Przez niego? — Iza podniosła na niego na nowo zdziwione oczy.

— No przez tego frajera… twojego faceta — wyjaśnił lekkim tonem. — Tego Michała.

Uśmiechnęła się smutno i pokręciła przecząco głową.

— Nie — odparła cicho, uznając, że jest mu winna wyjaśnienie tamtego swojego nieodpowiedzialnego zachowania. — To nie przez niego. Powód był o wiele bardziej prozaiczny. Wracałam wtedy z rozmowy z poprzednią szefową. Oszukała mnie przy wypłacie, a ja uniosłam się honorem i zwolniłam się z pracy… To dlatego byłam taka roztrzęsiona. W sumie, jak tak teraz sobie pomyślę, to widzę, jakie to było głupie z mojej strony. Ale wtedy nie potrafiłam zapanować nad nerwami.

— Zrozumiałe — pokiwał głową Majk, przyglądając się jej uważnie. — Choć sądziłem, że… no, ale mniejsza o to. Tak czy inaczej oboje widzimy nie od dziś, że prześladuje nas cała seria zbiegów okoliczności, które nie mogą być do końca przypadkiem.

— Tak — uśmiechnęła się Iza. — Zauważyłam to już dawno. Ale jeśli one nie są przypadkiem… to w takim razie czym?

— Nie wiem, elfiku — pokręcił głową. — Za dużo jest podobieństw w tych naszych historiach… Od początku miałem takie dziwne przeczucie, że do czegoś jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Nie wiem do czego, to się pewnie jeszcze okaże… Ale może po prostu do tego, żeby czasami móc sobie szczerze i bez podtekstów porozmawiać na tematy, których nie da się poruszyć z nikim innym?

— Może — zgodziła się z namysłem Iza. — Mnie też już to przyszło do głowy. Kto wie, czy nie właśnie po to uratowałeś mi wtedy życie? — dodała z porozumiewawczym uśmiechem.

Odwzajemnił jej go natychmiast.

— Życie to może nie — zauważył przytomnie. — Ale trochę zdrowia na pewno. I jakoś tak… dobrze mi z tym. W sumie sporo o tym myślałem.

Na dłuższą chwilę w samochodzie zapanowała cisza.

— No nic, Iza, nie będę cię już zatrzymywał — ocknął się wreszcie Majk, zerkając na zegar samochodowy, który wskazywał zbliżającą się godzinę trzecią nad ranem. — Późno jak diabli, a sama mówisz, że wieczorem będziesz w robocie. Pewnie znów będzie taki kocioł jak wczoraj… Biegnij do domu i wyśpij się, nie czas teraz na takie rozmowy. Zresztą pewnie jeszcze nieraz sobie pogadamy.

— Jasna sprawa — uśmiechnęła się Iza, otwierając drzwi i zbierając się do wyjścia z auta. — To już jest chyba nieuniknione. A teraz rzeczywiście lecę do siebie. Miłej reszty nocy i dzięki za podwózkę… szefie.

Majk pokręcił głową i pogroził jej ostrzegawczo palcem. Roześmiali się oboje, po czym drzwi ciemnozielonego opla zatrzasnęły się za Izą, auto powoli stoczyło się kołami z ośnieżonego krawężnika i odjechało w dół ulicy.

Rozdział szesnasty

— Najważniejsze, że udało nam się znaleźć wspólny termin — stwierdziła Lodzia, zamykając na klucz drzwi swojego mieszkania. — Przed południem byłoby idealnie, ale skoro plany nam się nakładają, to nie ma innego wyjścia. Zresztą dla mnie ten czwartek po zajęciach jest okej.

— Dla mnie też — zapewniła ją Iza. — W ogóle przed piętnastą to dla mnie nie problem, oczywiście poza zajęciami. Ale, Lodziu, naprawdę… może jednak wrócę sobie sama?

— Nie ma mowy — odparła stanowczo Lodzia. — Odwiozę cię do domu, to dla mnie żaden kłopot, i tak wyświadczasz mi przysługę. Jedna lekcja, a już tak mi się w głowie rozjaśniło… Super wymawiasz po francusku i świetnie wszystko tłumaczysz, a ja obiecuję pilnie odrobić pracę domową na następny tydzień! Czekaj, pamiętam ten ostatni zwrot… Je suis enchantée de faire votre connaissance! Dobrze?

— Idealnie! — pochwaliła ją Iza. — Bardzo szybko łapiesz wymowę, widać, że już miałaś kontakt z tym językiem.

— Muszę tylko dobrze poćwiczyć to głupie „er” — zaznaczyła skromnie Lodzia. — To jest coś strasznego, już mnie dzisiaj od tego gardło boli!

Roześmiały się obydwie, dziarsko zbiegając po schodach. Właśnie zakończyła się pierwsza z lekcji francuskiego, jakie Iza zgodziła się udzielać Lodzi aż do odwołania w trybie cotygodniowym. Po długich negocjacjach i konfrontacji planów zajęć na uczelni udało im się wygospodarować na ten cel wspólne pasmo czasowe w czwartek po zajęciach, które obie w tym semestrze kończyły po dwunastej. Ustaliły, że co tydzień będą razem jeździć do Lodzi do domu, gdzie — zważywszy, że Pablo o tej porze był w pracy — będą miały idealny spokój i ciszę, tak potrzebne przy nauce języka obcego.

Lodzia, która okazała się niezwykle pilną i pojętną uczennicą, po zakończeniu lekcji zadeklarowała odwiezienie swej przejętej rolą nauczycielki samochodem do domu, w związku z czym, powtarzając jeszcze po drodze francuskie zwroty, nad którymi dziś pracowały, wyszły na osiedlowy parking skąpany w promieniach marcowego słońca.

— Patrz, jak ciepło się robi — zauważyła Lodzia, wyciągając kluczyki i otwierając nowiutkiego volkswagena lupo w kolorze lazurowego błękitu, który dominował również w wystroju jej mieszkania i znakomicie współgrał ze świetlistą barwą jej oczu. — Kto by pomyślał, że ta zima tak szybko zleci! No, wsiadamy i powiesz mi, gdzie dokładnie jedziemy.

— Na Narutowicza — odparła Iza, posłusznie zajmując miejsce pasażera. — Mieszkam na stancji w kamienicy, pokażę ci, w której. Ale powiem ci, że super masz ten samochodzik… Sądząc po kolorze, to pewnie też prezent od Pabla? — mrugnęła do niej wesoło.

— Właśnie tak — skinęła głową Lodzia. — Dostałam od niego w grudniu na imieniny. Pod koniec października zrobiłam prawo jazdy, więc uznał, że powinnam dużo ćwiczyć, żeby utrwalać umiejętności. Tyle że on też często potrzebuje samochodu i zabiera go do pracy, dlatego kupił mi drugi. To jest zresztą wyrównanie rachunków za zakład, który ze mną przegrał! — zaśmiała się. — Drogo go to kosztowało, ale cóż… uprzedzałam go lojalnie, że zarozumialcy zawsze tak kończą!

Uruchomiła silnik i ruszyła, wprawnie manewrując po wąskich uliczkach parkingu i osiedla.

— Jaki zakład? — zaciekawiła się Iza.

— Pablo ma przetrwały z dzieciństwa zwyczaj bujania się na krześle — wyjaśniła jej Lodzia. — Założył się ze mną, że nigdy nie złapię go na tym, by stracił kontrolę i wywalił się z tym krzesłem, co przepowiadałam mu od samego początku. Stawką było życzenie w formie carte blanche

— Ach! — roześmiała się Iza. — To już domyślam się, co było dalej! I co, bardzo się potłukł?

— E tam! — zawtórowała jej śmiechem Lodzia. — Nic mu nie było, mocno ucierpiała tylko jego duma, bo zaliczył tę wpadkę na naszym weselu, w obecności blisko dwustu świadków! Oboje z Majkiem dosłownie płakaliśmy ze śmiechu. A właśnie, tak a propos… jak ci się pracuje u Majka?

— Znakomicie — zapewniła ją Iza. — Czasami jest nawał pracy, jak ostatnio, ale ja to lubię, nawet zamierzam do czerwca popracować na próbę w wymiarze trzech czwartych etatu. Ogólnie jestem bardzo zadowolona. Super ekipa, warunki, atmosfera… no i super szef — uśmiechnęła się. — Praca w takim zespole to sama przyjemność.

— Racja — Lodzia zerknęła na nią znad kierownicy. — Anabella od dawna wyróżnia się tym, że ma fajną ekipę. Majk ma wrodzonego czuja do ludzi, co zresztą widać i na twoim przykładzie. A on sam to fajny, równy facet… i uczciwy, a w biznesie różnie z tym bywa. Słyszałam, że macie jakiegoś wspólnego znajomego po osiemdziesiątce? — zagadnęła, znów zerkając na nią spod oka.

— Owszem — skinęła głową Iza. — Pana Szczepana. Widzę, że opowiadał wam już o nim?

— Trochę opowiadał. Pablo ma wśród swoich byłych klientów fajnego lekarza z prywatnej kliniki i Majk chciał do niego kontakt w razie czego… właśnie dla tego pana. Chodzi chyba o jakieś badania na serce?

— Dokładnie tak — westchnęła Iza. — Ale wątpię, żeby coś z tego wyszło. To cała odyseja… Opowiem ci od początku.

Uznała, że skoro Majk wspominał już Lodzi i Pablowi o panu Szczepanie, ona również nie musi się z tym kryć. Opowiedziała jej zatem w krótkich słowach całą historię, począwszy od spotkania na deszczowej ulicy i akcji z butem w kanale, poprzez dalsze zacieśnianie kontaktu i wspólne z Majkiem lub osobne wizyty u staruszka, aż po ich ostatnią, wtorkową eskapadę, kiedy to we dwoje bezskutecznie usiłowali namówić go na wykonanie badań w klinice.

— Czyli nic nie wskóraliście? — zapytała ze współczuciem Lodzia, kiedy zatrzymały się na światłach przy wjeździe do centrum.

— Nic — pokręciła głową Iza. — Ale nie poddajemy się, popracujemy nad nim jeszcze i może powoli znajdzie się na niego jakiś sposób…

— Oby — podchwyciła bez przekonania Lodzia. — Skoro nawet Majk nie daje rady go namówić, to rzeczywiście to musi być jakiś ciężki przypadek… A swoją drogą z tym butem to musiała być niezła przygoda! — dodała wesoło. — To pewnie po tej akcji Majk zaproponował ci pracę?

— Nie — zaprzeczyła Iza. — Trafiłam do Anabelli standardową drogą, przez aplikację na dowolne stanowisko. Nie miałam zielonego pojęcia, że on tam szefuje.

— Ach! — Lodzia popatrzyła na nią z zaciekawieniem. — Czyli to był zbieg okoliczności?

— Całkowity.

— To tak jak ze mną — zauważyła w zamyśleniu. — Kiedy poznałyśmy się, nie wiedziałam przecież, że znasz również Majka, a on ciebie… Coś dużo tych zbiegów okoliczności, nie uważasz? — dodała, rzucając jej porozumiewawcze spojrzenie znad kierownicy.

— Dużo — przyznała swobodnie Iza, rozbawiona w duchu na myśl o tym, że Lodzia tak naprawdę zna tylko kilka z nich. — Ale tak się przecież czasem zdarza… zresztą to nie zawsze jest wygodne.

— Prawda — zgodziła się Lodzia. — Majk bardzo cię faworyzuje w zespole?

— Nie, na szczęście nie — pokręciła głową Iza. — W firmie jestem szeregowym pracownikiem i mam nadzieję, że tak zostanie, mimo że współdziałamy w sprawie pana Szczepana. To jest zupełnie co innego, jakby dwa inne protokoły działania — wyjaśniła jej z powagą. — Zwłaszcza że ja nie mam jeszcze wprawy jako kelnerka i popełniam wpadki… Raz na serio bałam się, że wywali mnie za to z pracy.

— Dlaczego miałby cię wywalić? — zdziwiła się Lodzia.

— Nie opowiadał wam mojej przygody z jego słynnym milionerem? — zapytała wesoło Iza.

— Nie, nic nie wspominał…

— Miło z jego strony, ale to żadna tajemnica, już nauczyłam się z tego śmiać… O, tu już gdzieś się zatrzymaj, Lodziu, mieszkam w tamtej kamienicy. Masz tu miejsca parkingowe, chyba płatne w parkomacie, ale na minutę można przecież stanąć za darmo?

Lodzia posłusznie zatrzymała samochód we wskazanym miejscu, zajmując jedno z kilku wolnych miejsc parkingowych dwie kamienice od stancji Izy.

— Jak będzie trzeba, to zapłacimy, ale teraz mów mi, co z tym milionerem — podjęła zaciekawiona. — To ten sam krezus, z którym Majk podpisał umowę?

— Tak, dokładnie ten — skinęła głową Iza. — Sebastian Krawczyk. Zresztą ty też go znasz.

— Ja? — zdumiała się Lodzia.

— No tak, przecież szef… Majk… przedstawiał ci go przy mnie, kiedy przyniosłaś mu te papiery od Pabla. Pamiętasz, taki wysoki, bardzo przystojny facet, ciemne włosy…

— Ach, ten! — przypomniała sobie Lodzia. — Pamiętam… niezbyt dokładnie, ale wiem, o którego chodzi. Co ty powiesz, to był właśnie ten milioner? Zupełnie nie skojarzyłam, Majk nic mi nie powiedział… No i jaką miałaś z nim przygodę?

Iza opowiedziała jej w skrócie o akcji z kawą i tiramisu. Lodzia zaśmiewała się do łez.

— No to wyobrażam sobie, jak Majk musiał się ubawić! — zawołała z uznaniem. — On zawsze wymięka przy tego typu numerach, a tu jeszcze musiał zachować powagę przy tym facecie… Nieźle dałaś czadu, Iza, przybij piątkę!… Kiedyś opowiem ci, co ja nawywijałam swego czasu, ale to już nie teraz, bo będę musiała stąd odjechać, żeby nie blokować ludziom parkingu. To co? Widzimy się w następny czwartek po zajęciach w tym samym miejscu co dziś?

— Tak jest — uśmiechnęła się Iza, wysiadając z samochodu. — Dzięki za podwiezienie, Lodziu.

— Nie ma sprawy, to ja dziękuję ci za lekcję. Obiecuję codziennie powtarzać te francuskie słówka. Do następnego czwartku, Iza!


„Całkiem nieźle” — oceniła z satysfakcją Iza, przeglądając się w wąskim łazienkowym lustrze pana Stanisława. — „Nie pamiętam już, kiedy robiłam sobie makijaż… ostatni raz chyba ze trzy lata temu, kiedy jeszcze byłam z Misiem… — westchnęła smutno. — A włosów nie upinałam w ten sposób jeszcze nigdy. W sumie taki kok jest nawet praktyczny, mogłabym czesać się tak od czasu do czasu. Szkoda, że to lustro jest takie małe i mogę zobaczyć się w nim tylko do połowy, ale co tam… Ważne, że udało mi się znaleźć sensowną sukienkę i to w tym kolorze, który tak podoba się Melci…”

Trwało późne sobotnie popołudnie. Powoli zbliżała się godzina wyjścia z Danielem na urodziny jego kolegi zorganizowane w podmiejskiej restauracji, do której mieli dojechać samochodem z parą znajomych chłopaka. W pełni już ubrana w obcisłą pomarańczowo-rudą sukienkę do kolan i uczesana w wysoki kok Iza kończyła zatem ostatnie przygotowania w postaci makijażu, którego głównym atutem były dyskretnie użyte cienie do powiek, idealnie dobrane do koloru sukienki. Uzupełnieniem kreacji miały być eleganckie czarne szpilki, które nabyła wraz z sukienką i kosmetykami za niemal połowę premii z Anabelli, dotąd leżącej bezczynnie na koncie. Jednak ponieważ początek marca był jeszcze chłodny i nocą temperatury spadały poniżej zera, na drogę planowała wziąć swoje zwykłe zimowe buty, a w szpilki przebrać się dopiero na miejscu.

Zważywszy, że od bardzo dawna nie ubierała się elegancko, a tak dobrze dobranej do jej cery i figury sukienki nie miała właściwie nigdy, z jednej strony w swej wieczorowej kreacji czuła się odrobinę obco, jednak z drugiej to przepoczwarzenie się na jeden wieczór ze skromnej dziewczyny z odległej wioski w wykwintną młodą damę sprawiło jej szczerą przyjemność. W toku przygotowań do tego wieczoru każdego dnia coraz bardziej cieszyła się z tego, że przyjęła propozycję Daniela, a radość ta obecnie osiągnęła apogeum, jako że dołączyło do niej naturalne przedimprezowe podekscytowanie.

Kiedy w pełni już gotowa dziewczyna wyszła wreszcie z łazienki, wchodzący akurat do swojego pokoju z wielką pajdą chleba i butelką wody mineralnej w rękach Kacper zatrzymał się jak wryty i aż zagwizdał na jej widok.

— Ja pierniczę, młoda — pokręcił z uznaniem głową, odkładając swoje wiktuały na szafkę na buty i podchodząc do niej z ognikiem zainteresowania w oczach. — Ale z ciebie laga! Ta kiecka mega ci pasuje, dekolcik cacko… Pokaż no się z drugiej strony — objął ją lekko w talii i okręcił wokół własnej osi, taksując roziskrzonym spojrzeniem jej zgrabną figurę w dopasowanej sukience. — Pierwsza klasa, nie mam więcej pytań… Trochę chuda jesteś, to fakt, ale nawet z takim mini ciałkiem wyrywasz ze skarpetek… i nie tylko ze skarpetek, hehehe! — zarechotał znacząco.

Iza prychnęła śmiechem i żartobliwie popukała się po głowie.

— Dzięki za komplement, Kacperku — powiedziała wesoło, schylając się, by założyć kozaki.

— Bez kitu, wyglądasz wystrzałowo — zapewnił ją Kacper. — A oczy masz takie, że aż się, kurde, miękko robi w kolanach… Normalnie żałuję, że to nie ze mną idziesz na imprezę. Ja co prawda też wychodzę, umówiłem się dzisiaj z Julitką…

— Dzisiaj przy obiedzie mówiłeś, że z Judytką — przypomniała mu nieco kpiąco Iza.

Kacper spojrzał na nią skonfundowany.

— Cholera, a toś mi teraz namieszała! — podrapał się z zakłopotaniem po głowie. — Może i Judytka… głowy za to nie dam. Muszę ją jakoś podpytać, żeby się nie zorientowała, bo przecież wstyd będzie… Poczekaj, Iza, pomogę ci włożyć ten płaszcz. Nie, no naprawdę super wyglądasz, a do tego jak pachniesz! Mmm… — przygarnął ją na chwilę do siebie, wciągając z błogą miną w nozdrza zapach jej perfum. — Zapach pięknej kobiety… jak ja to uwielbiam!

— Kacper, puszczaj, bo zepsujesz mi fryzurę! — zaśmiała się Iza, uwalniając się z jego objęć. — Wyściskasz sobie dzisiaj Julitkę, a ja muszę już iść.

— Julitkę — pokiwał w zadumie głową Kacper. — Chyba tak… a może to jednak była Judytka? A niech to diabli, i co to człowiek ma z tymi kobietami… Baw się dobrze, Iza!


Daniel czekał na umówionym miejscu pod pocztą główną wraz z parą swoich znajomych. Na widok zmierzającej w ich stronę dziewczyny podszedł szybkim krokiem i szarmancko odebrał z jej rąk torbę z butami i kosmetykami.

— Cześć, Iza! — w jego głosie zabrzmiała szczera radość. — Jesteśmy już, samochód czeka gotowy za rogiem, zaraz możemy ruszać.

— Mam nadzieję, że się nie spóźniłam? — zaniepokoiła się lekko Iza.

— Ani trochę — zapewnił ją, wpatrując się ukradkiem w drobne kropelki wody na końcu jej rzęs, które ozdobił w ten sposób prószący dziś lekko śnieżek, niewątpliwie już jeden z ostatnich tej zimy. — Jesteś perfekcyjnie punktualna, to my przyszliśmy za wcześnie.

Kilka minut później samochód mknął już rozświetlonymi ulicami miasta, a następnie peryferiami, które skończyły się niebawem, zamieniając się w ciemne połacie pól. Nim rozgadane towarzystwo zdążyło się obejrzeć, znaleźli się na zadrzewionym parkingu przed jasno oświetloną restauracją w formie stylowego dworku. Wysiadłszy z samochodu i wyjąwszy z niego swoje bagaże, wszyscy czworo ruszyli mokrą, żwirową ścieżką w stronę szerokich schodów prowadzących do wejścia do budynku.

— Byłeś tu już kiedyś? — zapytała Iza.

— Nigdy — pokręcił głową Daniel, poprawiając sobie na ramieniu jej torbę oraz swoją własną, w której niósł prezent dla solenizanta. — Słyszałem tylko, że w środku jest bardzo fajnie. Uważaj na tych schodach, Iza, mogą być oblodzone, trochę śniegu dzisiaj spadło… Może lepiej przytrzymaj się mnie, co?

Iza wsunęła rękę pod ramię, które jej podał, zupełnie o tym nie myśląc. Przed jej oczami wyświetliła się bowiem wizja zimowego dnia sprzed czterech lat w Korytkowie, oblodzonych schodków budynku poczty i wpatrzonych w nią ze zdumieniem błękitnych oczu… oczu, które od zawsze i na zawsze były całym jej światem… To krótkie déjà vu przeniosło ją na kilkanaście sekund w stan odrealnienia i otuliło jej serce słodyczą tamtych chwil. Szła po schodach pod ramię z Danielem, lecz jej dusza była nieobecna, przemierzając czas i przestrzeń, by znów usłyszeć ukochany głos i tamte słowa… Iza? To ty? Ale się zmieniłaś!…

— Ostrożnie, tu jest naprawdę ślisko — głos Daniela dobiegał do niej jak z innej galaktyki.

„Misiu” — myślała smutno. — „Tak bym chciała cię zobaczyć… chociaż na chwilę, jak wtedy… Gdybym była dobrą wróżką i umiała czarować, wyczarowałabym sobie ciebie właśnie tutaj, na tych schodach…”

Z drzwi restauracji, w których właśnie zniknęła idąca przed nimi para ich towarzyszy podróży, wyszło kilka rozgadanych, przekrzykujących się osób.

— Zaraz skoczę ci po to do samochodu, jaki problem? — rzucił jeden z młodych mężczyzn, zarzucając na siebie kurtkę z kapturem i ruszając w dół po schodach.

Dochodząca już z Danielem do szczytu schodów Iza ocknęła się na dźwięk głosu, który uderzająco skojarzył jej się z tamtym głosem sprzed lat… Podniosła głowę i spojrzała w górę, z miejsca napotykając spojrzenie jedynych na świecie niebieskich oczu, które popatrzyły oto prosto na nią spod bujnej blond grzywy wysypującej się spod luźnego kaptura.

Serce zabiło jej tak mocno, że aż zabrakło jej tchu. W oczach Michała, który również musiał ją rozpoznać, odmalowało się dokładnie to samo zaskoczenie co wtedy, cztery lata temu na oblodzonych schodkach korytkowskiej poczty… Tym razem jednak nie odezwał się, zwolnił tylko kroku, przyglądając jej się z uwagą, jakby chciał upewnić się, że się nie myli… Blada z wrażenia Iza zahaczyła stopą o przedostatni stopień schodów i na krótką chwilę straciła równowagę, natychmiast podtrzymana przez Daniela.

— Widzisz, mówiłem ci, że jest ślisko — przypomniał jej z uśmiechem.

Michał minął ich i zbiegł po schodach. Iza nie oglądała się za nim, za wszelką cenę starając się uspokoić bicie serca, nie do końca zresztą pewna, czy jego obecność była prawdą czy tylko jej wyobrażeniem wyczarowanym przez dobrą wróżkę… Pomna, że przecież jest tu z Danielem, spojrzała na niego i odwzajemniła mu uśmiech.

— Widzisz, taka ze mnie niezdara — odparła żartobliwym tonem. — Dzięki, Daniel, miałeś całkowitą rację.

Dotarli do szczytu schodów i weszli do środka, gdzie w obszernym holu przywitał ich otoczony rozbawionym tłumem solenizant Marcin, przystojny szatyn ubrany w białą koszulę wypuszczoną w luźnym stylu na spodnie. Po życzeniach i wręczeniu mu prezentu, Iza i Daniel zostali skierowani przez młode hostessy do pomieszczeń przeznaczonych odpowiednio na szatnię damską i męską. Iza z ulgą przyjęła fakt, że choć na kilka minut będzie mogła zostać sama.

„Jest tutaj!” — myślała z zapierającą dech w piersiach radością, ściągając z siebie płaszcz i zmieniając zimowe buty na szpilki. — „Przecież to mi się chyba nie śniło! Misio… mój Misio… naprawdę go widziałam! Boże, jak to dobrze, że tu przyszłam! I jak ja się odwdzięczę temu Danielowi? Nawet nie wie, ile dla mnie zrobił, że mnie tu zaprosił…”

Stanęła przed wielkim lustrem zajmującym niemal w całości jedną ze ścian szatni i z satysfakcją stwierdziła, że sukienka leży świetnie, a fryzura przetrwała podróż w stanie nienaruszonym. Sama nie umiała jednak postrzec zmiany, jaka zaszła w niej dziś względem jej codziennego wyglądu… Jej zazwyczaj blada twarz, ożywiona teraz leciutkim rumieńcem podniecenia, jaśniała jak poranne słońce, a oczy, zwykle smutne i przygaszone, płonęły gorączkowym blaskiem, jaki pojawiał się u niej tylko w jednej sytuacji — w bliskości ukochanego mężczyzny.

Czekający na nią na holu Daniel znieruchomiał na widok jej postaci o drobnej i zwiewnej sylwetce, której nadmierną szczupłość korygował ciepły odcień sukienki, wcześniej niewidocznej pod zimowym płaszczem. On sam zresztą też wyglądał inaczej niż zwykle, nie miał bowiem na sobie dżinsów i sportowej bluzy, w których na co dzień znikał w tłumie, lecz był dziś ubrany w ciemnogranatową koszulę i jasną casualową marynarkę. W tej eleganckiej odsłonie wyglądał wyjątkowo korzystnie i przechadzając się po holu, już kilkakrotnie ściągnął na siebie zaciekawione spojrzenia wychodzących z szatni dziewczyn. Teraz stanął jak wryty i trwał nieruchomo wpatrzony w zbliżające się do niego zjawisko…

Iza widziała Daniela tylko kątem oka. Szła w jego stronę jak zaprogramowana, lecz jej spojrzenie omijało go i biegło gdzieś poza jego plecy, gdzie przy wejściu na hol stała roześmiana grupka kilkorga gości obojga płci, a wśród nich… on! Scena na schodach nie była dziełem czarów dobrej wróżki ani jej imaginacji — to był naprawdę on. Michał. Widziała i rozpoznawała z daleka tę złocistą grzywę, którą oto odgarnął w tył charakterystycznym gestem dłoni… tę ukochaną sylwetkę… tę twarz…

— Super wyglądasz, Iza — do jej uszu dobiegł cichy głos Daniela.

Ocknęła się jak z transu i podniosła głowę, napotykając rozpromienione spojrzenie chłopaka. Uśmiechnęła się do niego, jeszcze nie do końca przytomna z wrażenia, rejestrując przy tym podświadomie, że miał bardzo ładne, szarozielone oczy. A może to były całkiem zwyczajne oczy, a tylko przepełniający je dziś blask nadawał im wyjątkowego uroku?

— Dziękuję — odparła, siłą woli starając się patrzeć na niego, a nie na hałaśliwą grupkę przy drzwiach, która właśnie ruszyła w stronę wejścia na salę.

„Na pewno przyszedł tu z którąś z tych dziewczyn” — myślała. — „Ciekawe, z którą… Mam nadzieję, że nie z córką biznesmena z Grójca…”

Myśli tej towarzyszyło jednak tylko lekkie ukłucie, natychmiast stłamszone ogromem radości, jaką odczuwała wobec perspektywy spędzenia całego wieczoru blisko niego. Przyzwyczajona od najdawniejszych lat do jego licznych dziewczyn, uodporniła się już w dużym stopniu na ból zazdrości, jaki się z tym wiązał, gotowa w każdej chwili wybaczyć mu hurtem wszystkie te przygody, zapomnieć o nich i nigdy do tego nie wracać… Byle zechciał jeszcze na nią spojrzeć… być z nią… na nowo ją pokochać…

Może właśnie dziś zdarzy się coś, co pociągnie go choć o krok bliżej w jej stronę? Może pojawi się jakiś impuls, który znów mu o niej przypomni, napełni na nowo jego myśli jej osobą… A nawet jeśli nie, przynajmniej pobędzie w jego obecności… będzie mogła na niego popatrzeć, choć z daleka… nasycić wreszcie oczy tym upragnionym widokiem, za którym tak bardzo tęskniła…

— Chyba możemy już wejść na salę — zauważył Daniel, przyglądając się z uwagą jej ożywionej wzruszeniem twarzy. — Marcin mówił mi, że będzie prawie pięćdziesiąt osób, szykuje się bardzo fajna zabawa.

— O tak — uśmiechnęła się Iza, a jej rozmarzone, brązowe oczy zalśniły jak oświetlone od wewnątrz ciepłym blaskiem ogniska. — Jestem pewna, że będzie cudownie!


— Tak, pracuję dalej w Anabelli i nie zamierzam się stamtąd wynosić — mówiła Iza do pochylonego na krześle w jej stronę Daniela. — Teraz nawet do czerwca będę pracować więcej, wczoraj podpisałam na próbę umowę na trzy czwarte etatu. A od czerwca zastanowię się, co dalej, bo akurat będzie sesja, a potem wakacje. Będę musiała poświęcić trochę czasu na egzaminy, no i chciałabym choć na miesiąc pojechać do siostry, pomóc jej trochę w sklepie…

— A nie przysługuje ci żaden urlop? — zapytał Daniel.

— Nie wiem, to zależy, jaką umowę podpisałabym po zakończeniu tamtej — wyjaśniła mu Iza, popijając drobnymi łykami sok pomarańczowy. — To będzie ciężka decyzja, bo z jednej strony bardzo bym chciała zostać w tej pracy na dłużej, od września na pewno… a z drugiej strony w wakacje chciałabym chociaż parę tygodni pobyć w domu…

Siedzieli przy ustawionym w podkowę stole, na którym przygotowano urodzinowy poczęstunek. Kilka metrów dalej, w przeciwległym narożniku stołu, swoje miejsce zajął Michał z paczką przyjaciół i dziewczyną. Iza wiedziała już, która to z nich — dość mocno umalowana brunetka o bardzo ładnej, miłej buzi i nieco pulchnych, lecz harmonijnych kształtach; pochwyciła nawet z odległych okrzyków, że miała na imię Małgosia. Od ponad godziny, którą przegadała na różne tematy z Danielem, wykazując się zadziwiającą podzielnością uwagi, mimo że zdawała się w ogóle nie patrzeć w tamtą stronę, nie umknął jej żaden, choćby najmniejszy gest Michała, żaden jego uśmiech, wybuch śmiechu, żadne spojrzenie… Zwłaszcza żadne z tych spojrzeń, które kierował w jej stronę — a było ich dotąd już kilkanaście!

Tak… po raz pierwszy od wielu lat Iza znów przeżywała to cudowne uczucie wynikające ze zwróconego na nią spojrzenia najdroższego na świecie mężczyzny… spojrzenia nie okazjonalnego i obojętnego, lecz skupionego, zaintrygowanego, na nowo pełnego zainteresowania. Znała go na tyle dobrze, że umiała rozpoznać to nawet na odległość, bez oszukiwania samej siebie, z całkowitą i niepodważalną pewnością wynikającą z lat doświadczeń i obserwacji jego zachowania. Co jakiś czas zerkał w jej kierunku, wyłączając się z rozmowy przy stole, i wpatrywał się w nią jak kiedyś, z zaciekawieniem i fascynacją, których tak dawno nie widziała w jego oczach… Musiał być przy tym przekonany, że ona nie dostrzega jego spojrzeń, bo za każdym kolejnym patrzył na nią dłużej i uważniej, chwilami skupiając też badawczy wzrok na pochylonym ku niej Danielu.

Była to dla Izy godzina cudów, podczas której czuła, jak wstępuje w nią nowe życie, a duszę przepełnia niebiańskie szczęście. Niby nie działo się nic takiego, Michał siedział w swoim gronie, daleko od niej, nie mówiąc już o tym, że był na przyjęciu z inną dziewczyną… lecz dla udręczonego nieugaszoną miłością i wieloletnią tęsknotą serca Izy te drobne okruchy zainteresowania z jego strony były jak najpiękniejszy dar, jaki mogła dostać od losu.

Jego skierowana na nią dyskretnie uwaga i ukradkowe spojrzenia wystarczały jej, by sięgnąć wrót raju, a uczucie szczęścia, o którym już niemal zapomniała, wzbudziło w niej również spontaniczną życzliwość względem Daniela. Wdzięczna mu za to zaproszenie, za to, że zabrał ją tu dzisiaj i zupełnie nieświadomie podarował jej te cudowne chwile, gorąco zapragnęła, by bawił się jak najlepiej i by ani przez chwilę nie pożałował, że tego magicznego wieczoru wybrał ją na swoją towarzyszkę. Dlatego, ani na chwilę nie przestając kątem oka obserwować Michała, rozmawiała z nim z wielkim ożywieniem, wypytując go o wszystko i otwarcie odpowiadając na jego coraz bardziej osobiste pytania, zwłaszcza te dotyczące rodziny i trudnych doświadczeń, jakie stały się udziałem jej i Amelii w nie tak jeszcze odległej przeszłości.

— Podziwiam cię, Iza — powiedział z powagą Daniel, ostrożnie sięgając pod stołem po jej dłoń i przytrzymując ją w swojej. — Nawet nie wiesz, jak bardzo mi imponujesz. Podziwiałem cię od samego początku, od razu wyczułem, że jesteś wyjątkową dziewczyną… Cieszę się, że zgodziłaś się przyjść tu dzisiaj ze mną. To dla mnie wielkie wyróżnienie i zaszczyt.

— No co ty, przestań! — roześmiała się Iza, poklepując go lekko po dłoni i wycofując spod niej delikatnie swoją własną, którą ściskał coraz mocniej. — Wyróżnienie to jest raczej dla mnie, ja nadal nie mogę do końca uwierzyć, że pomyślałeś akurat o mnie. Przecież ledwo się znamy! To było naprawdę bardzo miłe.

— Ledwo się znamy — pokiwał w zamyśleniu głową Daniel. — Niby prawda… ale mnie wydaje się, że znam cię od bardzo dawna. Może to dlatego, że tak dużo o tobie myślę? — dodał, jakby do siebie.

Iza uśmiechnęła się tylko, nie zastanawiając się zupełnie nad znaczeniem tych słów, bowiem w tym momencie znów pochwyciła kątem oka dyskretne spojrzenie Michała. Serce zabiło jej słodko już po raz nie wiadomo który tego szalonego wieczoru…

— No dobrze, mili goście, koniec tego żarcia! — ogłosił żartobliwym tonem solenizant, podniósłszy się ze swojego krzesła i klasnąwszy w ręce. — Teraz czas na muzę i szaleństwo na parkiecie!

Odpowiedziały mu przeciągłe okrzyki i gromkie brawa, rozbawieni goście zerwali się ze swoich miejsc przy stole i ruszyli za gospodarzem w stronę wejścia na dalszą salę. Tam, jak na zawołanie, z głośników gruchnęły dźwięki głośnej muzyki, a na podłodze rozmigotały się smugi padających przez drzwi kolorowych świateł dyskotekowych.

— No, wreszcie zatańczymy! — zawołał z radością Daniel, wyciągając rękę do Izy.

— Tak! — odparła z tą samą radością, podając mu swoją. — Już strasznie dawno nie tańczyłam!

— Więc musimy zadbać o to, żebyś dzisiaj nadrobiła te zaległości — uśmiechnął się do niej, obejmując ją lekko w talii przy wejściu na salę.

Iza nie zwróciła na to większej uwagi, skupiona na dokonanym właśnie oszałamiającym odkryciu, że Michał idzie ze swoją dziewczyną na salę dokładnie tuż za nimi. Dziwny traf… przypadek… a może nie do końca?

— Chętnie! — odpowiedziała z uśmiechem Danielowi, energicznym gestem wciągając go na parkiet. — Zaczynajmy od razu, szkoda każdej chwili!


Muzyka huczała, oszałamiała i porywała skocznym rytmem, a ponieważ sala taneczna była relatywnie niewielka, goście z przyjęcia urodzinowego zatłoczyli ją całkowicie i szybko zrobiło się gorąco. Izie i Danielowi jednak to nie przeszkadzało… Nie przepuścili jeszcze żadnego utworu, wszystkie przetańczyli jak szaleni, roześmiani, jak na skrzydłach, przepełnieni energią, której nic nie było w stanie dziś wyczerpać.

Pomimo panującego na sali półmroku i migających światełek, pomarańczowo-ruda sukienka Izy wybijała się kolorystycznie na tle tłumu, podobnie jak fosforyzujące w tym oświetleniu białe koszule niektórych panów, którzy niemal co do jednego po kilku pierwszych tańcach pozdejmowali marynarki. Jedna z tych białych koszul należała do Michała, którego Iza ani na chwilę nie traciła z oczu… Tańczył ze swoją dziewczyną, trzymając się bez przerwy bardzo blisko niej i Daniela, nie dalej niż na półtora metra, a choć Iza udawała, że tego nie widzi, jego bliskość, wyczuwalna niezawodną inteligencją zakochanego serca, napełniała ją szczęściem bez granic.

Po kilkunastu szybkich utworach z głośników popłynęła wolniejsza muzyka, a migające światła przygasły, omiatając tylko część parkietu rozproszoną, romantyczną poświatą. Wybawione dynamicznym tańcem pary poprzytulały się teraz do siebie i zdawały się odpoczywać, kołysząc się tylko lekko w rytm spokojnej muzyki. Iza poczuła, że Daniel ogarnia ją ramionami i przytula do siebie na wpół ostrożnym, na wpół czułym gestem. Pozwoliła mu na to, uznając tę pozycję za całkowicie naturalną w powolnym tańcu i wręcz odnajdując w tym szczerą przyjemność… taką samą przyjemność z bliskości drugiego człowieka i uścisku męskich ramion, jaką odczuwała podczas krótkich epizodów przytulania się do Kacpra. Lecz czyż istniało cokolwiek ważniejszego od faktu, że Michał… jej ukochany Michał… tańczył ze swoją Małgosią tuż obok?

Taniec trwał, leniwa muzyka usypiała zmysły, czarowała swoją nieprzepartą magią… Iza powoli rozluźniła mięśnie, opierając policzek na ramieniu wyższego od niej o pół głowy Daniela, który z każdą minutą tulił ją do siebie coraz mocniej, tak, że czuła jego oddech na swojej skroni… Utwór ucichł, lecz po chwili płynnie przeszedł w kolejny, jeszcze bardziej melodyjny i spokojny.

I wtedy to się stało. Tańczący tuż obok Michał podniósł wzrok i ponad głową swojej dziewczyny popatrzył prosto w oczy Izy… Zatopił w nich spojrzenie, którym kiedyś tak często ją obdarzał… spojrzenie pełne blasku zainteresowania… spojrzenie, o jakim marzyła od trzech i pół roku, odkąd pożegnała go na przystanku autobusowym przed jego odjazdem do Siedlec i jakiego od tamtej pory jeszcze się nie doczekała. Aż do teraz… Oszołomiona, na wpół przytomna ze szczęścia, nie odwracała oczu, lecz przytulona do ramienia Daniela, odpowiadała mu spojrzeniem, w które włożyła wszystko, co od lat kryła na dnie serca. Świat zniknął powoli i rozmył się jak we mgle… Nie było już nic, nie było sali, tańca, muzyki, nie było Daniela ani czułego uścisku jego ramion… były tylko błękitne, wpatrzone w nią oczy Michała.

„Misiu” — mówiła do niego w urywanych, nieprzytomnych myślach. — „Mój Misiu… kocham cię. Kocham cię tak samo jak wtedy… jak zawsze… Nigdy nie przestałam…”

Na swojej skroni poczuła nieśmiały dotyk policzka Daniela, lecz pominęła to w swojej świadomości, nie wynurzając wzroku z głębin błękitnych oczu Michała. Tymczasem jego dziewczyna, zaalarmowana dziwnym sposobem, w jaki prowadził ją po parkiecie, podniosła głowę i dostrzegła płomienne spojrzenie łączące go ze szczuplutką szatynką z sąsiedniej pary, wtuloną ściśle w ramiona swojego towarzysza. Przez twarz Małgosi przebiegł najpierw wyraz zdziwienia, potem niedowierzania, a następnie niepokoju, który z każdą chwilą zdawał się pogłębiać. Lecz Iza nie dostrzegła tego, tak samo jak nie zwracała uwagi na to, co robi Daniel, który teraz coraz śmielej otulał ją ramionami, ostrożnie muskając ustami jej skroń.

„Kocham cię, Misiu” — szeptała niemą mową jej dusza, komunikując tę treść poprzez oczy wpatrzone wciąż w oczy Michała. — „Kocham… nadal tak bardzo kocham…”

— Iza — szepnął Daniel wprost do jej ucha.

Iza ocknęła się gwałtownie, podniosła głowę i cofnęła ją, odsuwając się od chłopaka, który, zaskoczony jej odmownym gestem, zatrzymał się i zajrzał jej pytająco w oczy. Pokręciła głową przecząco. Czar prysnął… Oboje odwrócili od siebie wzrok, Iza z zażenowaniem i wstydem, Daniel z miną, jakby dostał obuchem w twarz. W tym samym momencie Małgosia wspięła się na palce do ucha Michała i postawiła mu zapewne jakieś pytanie, gdyż i on wykonał ten sam gest co Iza, czyli pokręcił przecząco głową, a następnie oddalił się z nią w tańcu o kilka metrów, znikając Izie z oczu.

„Boże, jaka ze mnie idiotka!” — pomyślała, zła na samą siebie za ten niebezpieczny brak przytomności. — „Co ja wyprawiam? Jak mogłam dopuścić do takiej głupiej sytuacji…”

Wyrzuty sumienia szarpnęły jej wrażliwą duszą. Spojrzała na Daniela, on spojrzał na nią i oboje odczytali w swoich oczach tę samą myśl. Nie zamieniając ani słowa, w pełnym porozumieniu przerwali taniec i wyszli z sali. Minąwszy rozległy hol, odeszli w głąb lokalu, w stronę drugiej, nieczynnej dziś części restauracji. Muzyka nieco przycichła w oddali… Zatrzymali się przy jednym z okien i przez kilka długich chwil trwali w męczącym, ciężkim milczeniu.

— Daniel, ja… — zaczęła szeptem Iza i urwała, nie wiedząc, jak ubrać w słowa to, co chciała mu przekazać.

— Nic nie mów, Iza — podjął szybko, jak gdyby tylko czekał na jej sygnał, by zacząć mówić. — Nic nie mów… Przepraszam cię. Wyskoczyłem jak ostatni dureń… Wybacz mi.

— Nic się nie stało — szepnęła.

— Wybacz — powtórzył Daniel, wpatrując się w jej oświetlony słabym światłem profil. — Chyba straciłem głowę… Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy.

— Okej — zaszemrała cichutko, potakując przy tym ruchem głowy.

Znów na kilka długich minut zapadło milczenie.

— Napiłabyś się czegoś? — zagadnął w końcu Daniel neutralnym tonem.

— Chętnie — uśmiechnęła się, podnosząc na niego uspokojone już oczy. — Po tym szalonym tańcu już mi rzeczywiście w gardle zaschło. I aż mi w uszach dudni od muzyki…

— Poczekaj tu, przyniosę ci coś do picia — zaoferował się skwapliwie. — Tu jest trochę ciszej, wypijemy sobie coś spokojnie. Co przynieść? Wodę? Sok?

— Wystarczy woda — odparła cicho. — Wolałabym niegazowaną. Dziękuję ci…

— Nie ma sprawy — skinął głową z uśmiechem. — Zaraz melduję się z powrotem.

Szybkim krokiem, niemal biegiem, odszedł w stronę przejścia prowadzącego na hol, po drugiej stronie którego znajdowała się ich sala z poczęstunkiem. W drzwiach zderzył się z kimś, przeprosił i pobiegł dalej, nieświadomy tego, że pod Izą właśnie ugięły się nogi… Albowiem osobą, na którą wpadł, był Michał.

Świat zawirował jej przed oczami, w uszach jej zaszumiało. Przytrzymała się kurczowo dłonią parapetu, starając się za wszelką cenę okiełznać emocje. Michał tymczasem, rzuciwszy za Danielem nieco zdziwione spojrzenie, zwrócił wzrok w stronę stojącej przy oknie dziewczyny i zdecydowanym krokiem ruszył w jej stronę.

— Cześć, Iza — jego ściszony głos rozdzwonił się w jej uszach rozkosznym echem. — Możemy zamienić dwa słowa?

— Jasne — odparła cicho. — Cześć, Misiu…

Zatrzymał się tuż przy niej, tak blisko, że do jej nozdrzy doleciała fala znajomego zapachu mocnych, korzennych perfum… tych samych, których używał cztery lata temu!

— Bałem się, że już wyszliście z tym twoim chłopakiem — ciągnął Michał, pochylając się do niej jeszcze nieco mocniej. — I szukałem was, bo chciałem z tobą pogadać… Super, że trafia nam się chwila sam na sam. On tu pewnie zaraz wróci, nie?

— Tak — skinęła głową, nie patrząc na niego. — Poszedł tylko po coś do picia.

— No to streszczamy się — podjął pośpiesznie Michał. — Zresztą Gośka też zaraz będzie mnie szukać i pewnie zacznie robić głupie sceny — skrzywił się z niesmakiem. — A ja nie cierpię scen… no, nieważne. Słuchaj… długo się nie widzieliśmy, co? Do niedawna nawet nie miałem pojęcia, że studiujesz w Lublinie.

— Dopiero od tego roku — wyjaśniła mu niemal szeptem.

— Kapuję — skinął głową. — Na co w końcu poszłaś?

— Na romanistykę.

— Czyli dalej francuski? — uśmiechnął się nieco lekceważąco.

— Tak.

— Fajnie. Ja jestem na zarządzaniu.

— Wiem… — jej szept był tak cichutki, że prawie niedosłyszalny.

— Kończę w tym roku i zastanawiam się, czy iść na magisterkę, czy wracać od razu do Korytkowa prowadzić interes — mówił dalej Michał, przyglądając się z zaciekawieniem jej oświetlonej rozproszonym światłem twarzy. — Ale mniejsza o to… Powiem ci, że super wyglądasz, Iza — zniżył głos. — Bardzo się wyrobiłaś od… tamtego czasu.

Iza milczała, niezdolna do tego, by zebrać myśli, które tłoczyły jej się w głowie jak stado rozkrzyczanych ptaków. Nie była jeszcze w stanie analizować jego słów, zbierała je tylko i zapisywała w głowie, czując instynktownie, że mówił właśnie to, co tak bardzo chciała usłyszeć… i prawie nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę.

— Zaginasz dzisiaj wszystkie laski na imprezie — ciągnął miękkim tonem Michał, zbliżając jeszcze bardziej twarz do jej twarzy. — Cholera, nie spodziewałem się… Musimy trochę odświeżyć kontakt, co ty na to?

Iza oddychała z trudem, odurzona jego bliskością jak narkotykiem.

— Dasz mi swój aktualny numer telefonu? — zagadnął od niechcenia, wyciągając z kieszeni najnowszy model smartfona. — Tak na szybko, zanim ten twój facet wróci… Ja mam już inny, zgubiłem tamten telefon, a z nim wszystkie kontakty, ten do ciebie też. Zresztą ty też już pewnie zmieniłaś numer, jak znam życie.

— Nie — pokręciła głową, odzyskując głos. — Nadal mam ten sam.

— To przypomnij mi go, co? — rzucił swobodnie Michał.

Iza posłusznie wyrecytowała swój numer, który on szybkimi ruchami palców wstukał w pamięć telefonu, po czym wygasił wyświetlacz i z satysfakcją na obliczu schował aparat do kieszeni.

— Super — skinął głową. — Zadzwonię do ciebie na dniach, to może spotkamy się któregoś wieczorku, co? Pogadalibyśmy trochę… Kiedy masz wolne?

— Jeszcze nie wiem — odparła, oszołomiona tą niespodziewaną, od dawna tak upragnioną propozycją. — Pracuję w klubie nocnym i teraz będę mieć trzy czwarte etatu, więc pewnie wypadną mi wszystkie wieczory… Ale może jeden będę mieć wolny, albo ewentualnie z kimś się zamienię. Zadzwoń za parę dni, w poniedziałek już będę wiedzieć, jaki mam grafik.

— Okej — Michał przyjrzał jej się z zainteresowaniem. — W którym klubie pracujesz?

— W Anabelli. Taka knajpa w podziemiach na Zamkowej…

— A tak, znam — machnął ręką. — Ogólnie fajny lokal, ale nie zaglądałem tam ostatnio… mam lekko na pieńku z właścicielem.

— Z moim szefem? — zdziwiła się Iza.

— No… skoro tam pracujesz, to ten kretyn Błaszczak to pewnie twój szef — zgodził się lekceważąco. — Ten cały Majk, jak go wszyscy nazywają.

— Tak — szepnęła.

— Nie lubię go — skrzywił się. — Ani tych jego bezmózgich goryli… No, ale mniejsza o to — znów machnął ręką i znajomym gestem odgarnął sobie w tył swoją złocistą czuprynę. — Zadzwonię niebawem, Izka. Myślę, że…

Urwał i odsunął się od niej, gdyż przez drzwi prowadzące na hol wrócił właśnie Daniel, niosąc butelkę z wodą i dwie szklanki. Spojrzał z zaskoczeniem na Michała, a potem na Izę.

— Przyniosłem wodę — oznajmił niepewnie.

— Dzięki — uśmiechnęła się Iza, w jego obecności nieco odzyskując równowagę. — Poznajcie się… To jest Michał, mój… — zawahała się — wieloletni przyjaciel z Korytkowa.

— Miło mi — Daniel wyciągnął rękę do Michała i obaj wymienili krótki uścisk dłoni.

— A to Daniel, studiuje u nas na polonistyce.

— Siema — mruknął pod nosem Michał.

— Czyli takie przypadkowe spotkanie? — zagadnął Daniel, stawiając szklanki na parapecie, nalewając do jednej z nich wody i podając Izie. — Proszę, Iza… niegazowana.

— Dziękuję — skinęła głową, biorąc szklankę z jego ręki. — Tak, zupełnie przypadkowe.

W tym momencie przez drzwi niepewnym krokiem weszła Małgosia i zawahała się na widok Michała, jakby nie do końca spodziewała się go tu zastać.

— Jesteś tu? — zapytała retorycznie, rzucając badawcze, nieprzyjazne spojrzenie na Izę.

— Jestem — odparł spokojnie Michał. — Rozmawiam. Co chciałaś, Gosiu? Wracamy na salę?

— Szukałam cię — odpowiedziała z wyrzutem. — Znikasz nie wiadomo gdzie, rozmawiasz z nie wiadomo kim…

— Rozmawiam z moją przyjaciółką z dzieciństwa — wyjaśnił jej stoicko Michał.

— Ach, z przyjaciółką z dzieciństwa! — dziewczyna wydęła wargi, rzucając Izie teraz już jawnie nienawistne spojrzenie. — Kto by pomyślał… Słaby bajer, wiesz?

Iza, w której duszy od kilku godzin szalała istna nawałnica emocji, otrzeźwiała gwałtownie na te słowa, a jej wrażliwe, przyzwyczajone już do wieloletnich upokorzeń serce, zamiast poczuć zazdrość, wezbrało wyrzutami sumienia.

„On przecież jest tu z nią” — przebiegło jej przez głowę. — „Z nią… nie ze mną…”

— Ale to jest prawda — zapewniła ją pojednawczym tonem.

— Oczywiście, że prawda — podjął lodowato Michał, mierząc Małgosię twardym, dyscyplinującym wzrokiem. — Bo co, musisz od razu zrobić scenę, tak? To jest Iza Wodnicka z Korytkowa, chodziliśmy do jednej klasy w podstawówce. Nie widzieliśmy się już parę lat, chciałem z nią zamienić dwa zdania i widzę, że nic z tego, bo nie mam nawet pięciu minut swobody. Ale okej, pogadamy na osobności. Przepraszam was — dodał uprzejmie do Izy i Daniela. — Może jeszcze uda się porozmawiać, ale na razie muszę was opuścić…

— Jasne — skinął głową Daniel, zerkając niepewnie na Izę.

Uśmiechnęła się do niego i podniosła do ust swoją szklankę z wodą. Dłoń drżała jej lekko, jednak na jej twarzy nie odbijały się już teraz żadne emocje. Michał i Małgosia odeszli w stronę wejścia na hol i zniknęli w nim, a po chwili zza drzwi dobiegły echa prowadzonej podniesionymi głosami dyskusji, która powoli oddaliła się i przygasła wśród dźwięków grającej wciąż na sali muzyki.

— Chyba było małe nieporozumienie? — zagadnął Daniel, nalewając wody również sobie.

— Nie wiem — odparła obojętnym tonem Iza. — Niech rozstrzygną to miedzy sobą. Słuchaj, Daniel… skoczyłabym na chwilę do łazienki. Poczekasz tu na mnie z tą wodą?

— Oczywiście — uśmiechnął się. — A potem może dasz się jeszcze poprosić do tańca? Obiecuję, że tym razem… — urwał, na nowo zmieszany.

— Pewnie, że tak! — podchwyciła szybko. — Odpoczniemy chwilę, wypijemy tę wodę, a potem wracamy na parkiet. Będziemy tańczyć dziś do upadłego! Poczekaj na mnie, wracam za pięć minut!


W łazience na szczęście nie było nikogo. Iza weszła i oparła się plecami o ścianę naprzeciw wielkiego lustra, w którym prawie się nie rozpoznała. Czy to była ona? Ta elegancko ubrana dziewczyna ze lśniącymi oczami i twarzą jaśniejącą blaskiem słońca? Ona… nowa ona… odmieniona kilkoma spojrzeniami najdroższych, błękitnych oczu… podniesiona z martwych kilkoma słowami płynącymi z ukochanych ust…

„Wrócisz do mnie, Misiu!” — myślała z radością. — „Wrócisz i przekonasz się, kto kocha cię najwierniej. Nie wiem, kim jest Małgosia, czy to ta bogata partia z Grójca czy zupełnie ktoś inny. Nieważne, nie obchodzi mnie to! Przecież gołym okiem widać, że nic do niej nie czujesz. Dla ciebie to tylko kolejna zdobycz wśród wielu innych… Przejdziesz przez te wszystkie przygody jak huragan, a na koniec i tak wrócisz do mnie. Bo jesteśmy sobie pisani, kochanie… Jeszcze kiedyś to zrozumiesz, może już niedługo! Może już całkiem niedługo…”

Szczęście, jakie ogarniało ją od kilku godzin, a w ostatnim kwadransie osiągnęło szczyt porównywalny do najpiękniejszych dni sprzed kilku lat, nie docierało jeszcze w pełni do jej umysłu i serca, odczuwała je tylko instynktem, niemal bez udziału świadomości. Lecz i tak cała była w jego cudownej mocy… Jedyną ciemną chmurą, która również snuła się tylko gdzieś w tle, była myśl o zachowaniu Daniela podczas tańca, zachowaniu, z którego szybko się wycofał, lecz które mimo wszystko napełniało ją podskórnym niepokojem.

„Muszę uciąć to jak najszybciej” — pomyślała, a jej lśniące oczy, odbijające się w lustrze jak dwie rozjarzone gwiazdy, od razu przygasły. — „Za żadne skarby świata nie mogę dopuścić do tego, żeby się zaangażował… Nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał przeze mnie, a zwłaszcza on. Taki fajny chłopak! Zasługuje na dziewczynę, która pokocha go całym sercem, i na pewno taka gdzieś już na niego czeka. Muszę uzmysłowić mu, że to nie będę nigdy ja i że nie powinien tracić na mnie czasu… Ech, kolejny kłopot!” — westchnęła. — „Ale życie składa się z różnych kłopotów, a oprócz nich są też piękne chwile…” — jej oczy znów rozbłysły jasnym blaskiem. — „Piękne chwile, dla których warto żyć!”

Dołączywszy do Daniela, z którym wspólnie napili się wody przy neutralnej rozmowie, Iza wyraziła gotowość powrotu na salę taneczną, gdzie nadal szampańsko bawili się urodzinowi goście. Dyskretnie rozglądając się za znajomą parą, po kilku tańcach zorientowała się, że Michała ani jego Małgosi nie było już na sali. Nie pojawili się również w ciągu kolejnej godziny po powrocie do stolików, nawet przy okazji dzielenia urodzinowego tortu, co dla Izy było jednoznacznym sygnałem, że opuścili imprezę na dobre. A jednak nie czuła z tego powodu smutku…

Wspomnienie rozmowy sam na sam, jak i myśl o tym, że Michał wziął od niej numer telefonu i obiecał niebawem zadzwonić, upajała ją coraz bardziej i odrywała jej duszę od rzeczywistości na tyle, że po powrocie do Lublina, gdy wraz z Danielem dotarli pod bramę jej kamienicy, nie potrafiła już przypomnieć sobie, o czym rozmawiali przez drugą część imprezy, a potem w samochodzie. W pamięci przewijały jej się tylko jakieś mgliste sceny i urywki pojedynczych replik, z których nie byłaby w stanie poskładać pełnej treści.

— Zadzwonię w przyszłym tygodniu — obiecał Daniel, ujmując na pożegnanie jej dłoń i ściskając ją nieśmiało. — Bardzo ci dziękuję za ten wieczór, Iza, i jeszcze raz proszę, żebyś wybaczyła mi te wszystkie moje… niezręczności. To było głupie i boję się, żebyś przez to nie zniechęciła się do mnie…

— Zostawmy to już, Daniel — przerwała mu z zakłopotaniem, czując, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby zaprzeczyć jego ostatnim słowom. — To ja bardzo ci dziękuję za zaproszenie, bawiłam się przecudownie…

Jej oczy rozbłysły w półmroku i znów, jak to miało miejsce wielokrotnie podczas tego wieczoru, napełniły się światełkiem rozmarzenia. Daniel przyglądał jej się przez chwilę jak urzeczony.

— Powiedz, może umówilibyśmy się któregoś dnia do kina albo na pizzę? — zaproponował ostrożnie. — Wiem, że całe dnie i wieczory masz zajęte, ale ja bez problemu dostosuję się do każdego terminu. Moglibyśmy na przykład umówić się kiedyś bezpośrednio po zajęciach i skoczyć do jakiejś pizzerii na miasteczku akademickim. Co ty na to?

— Czemu nie? — uśmiechnęła się niepewnie Iza. — Dogadamy się kiedyś i coś wymyślimy, ale na ten moment nie mogę ci jeszcze nic obiecać, w najbliższych tygodniach mam kocioł nie z tej ziemi… Bądźmy po prostu w kontakcie, dobrze?

— Jasne — uśmiechnął się, wciąż wpatrując się z zafascynowaniem w jej twarz oświetloną blaskiem ulicznej latarni. — Zadzwonię w przyszłym tygodniu, może zresztą spotkamy się gdzieś na uczelni? W każdym razie jeszcze raz dziękuję ci za wszystko, Iza — dodał ciszej. — To była dla mnie niezapomniana impreza.

„Dla mnie też” — pomyślała Iza, uznając jednak, że lepiej będzie nie wypowiadać na głos tych słów. — „Kamień milowy, świeże rozdanie… początek nowego życia…”

— Trzymaj się, Daniel — odpowiedziała lekkim tonem, odwzajemniając mu uśmiech. — Do jakiegoś następnego!

Po czym odwróciła się i skierowała kroki w stronę swojej kamienicy, odprowadzana uważnym spojrzeniem chłopaka, który ani na ułamek sekundy nie odrywał od niej oczu, dopóki nie zniknęła w ciemnej czeluści bramy.

Rozdział siedemnasty

Kolejne dni mijały Izie powoli, jak we śnie, naznaczone męczącym oczekiwaniem na obiecany telefon od Michała. Na szczęście w pracy radziła sobie coraz lepiej, nabrała już sporej wprawy jako kelnerka, to zaś sprawiało, że stres, który towarzyszył jej w początkowych tygodniach pracy, obecnie prawie całkowicie ustąpił. Na uczelni również panował względny spokój związany z leniwym początkiem drugiego semestru, a choć ulice nadal były lekko ośnieżone i w powietrzu wisiał zimowy chłód, coraz wyżej świecące słońce wskazywało na rychły początek wiosny, co siłą rzeczy także poprawiało jej humor. Nie umiała jednak myśleć o niczym innym poza tym, co wydarzyło się na sobotniej imprezie urodzinowej, i o nikim innym jak o Michale.

Wydarzenia tamtego wieczoru docierały do niej powoli na przestrzeni czasu… Dopiero teraz przypominała sobie w szczegółach każde jego spojrzenie, każdy najmniejszy gest, każde słowo i każdy tembr głosu… Wszystko to miała wyryte w pamięci jak na cyfrowym nośniku, z którego w dowolnej chwili mogła odtworzyć w głowie najpiękniejszy film, w jakim w ostatnich kilku latach dane jej było zagrać. Tym bardziej, że wszystko wskazywało na to, iż grała w nim jedną z głównych ról! Czyż pełne blasku spojrzenia Michała i słowa, jakimi się do niej zwracał, nie mówiły same za siebie? A fakt, że wziął od niej numer telefonu? Zbyt dobrze go znała, by nie mieć pewności, iż był to z jego strony jawny sygnał zainteresowania… A więc znów zaistniała w jego myślach! Po niemal czterech latach wróciła do gry! Po tak długim czasie znów dostała swoją szansę na szczęście!

Jednak nadzieja, jaka przepełniała ją przez resztę weekendu i początek nowego tygodnia, w poniedziałek nieco zbladła, a we wtorkowy wieczór niemal zupełnie zgasła, przywracając smutne wspomnienia z koszmarnych czasów wyjazdu Michała do Siedlec. Wtedy również tak bardzo czekała na jego telefon, a on nie dzwonił… i nie dzwonił… Nie dzwonił całymi dniami, potem tygodniami, a cisza ta była złym znakiem, przepowiadała koniec jej szczęścia i jasnych planów na przyszłość. Dziś jeszcze za wcześnie było o czymkolwiek przesądzać, bowiem od ich spotkania minęło dopiero kilka dni, jednak atmosfera tamtych ciężkich chwil wróciła do niej jak czarna chmura i na nowo osnuła smutkiem jej serce. Wszak powiedziała mu, że w poniedziałek będzie już znała swój nowy grafik… Gdyby mu zależało, zadzwoniłby od razu…

Po powrocie z pracy, skąd Basia zwolniła ją zaledwie kilkanaście minut przed północą, mimo że jej zmiana była ustalona tylko do dwudziestej trzeciej, Iza raz jeszcze sprawdziła skrzynkę smsową i rejestr połączeń, jednak nie znalazła ani śladu jakiejkolwiek próby kontaktu ze strony kogokolwiek. Ani ze strony znajomych, ani z nieznanego numeru telefonu, który mógłby być numerem Michała… nic.

„Muszę wreszcie nauczyć się, że nie ma sensu na wyrost rozdmuchiwać nadziei” — myślała z wyrzutem pod adresem samej siebie, czesząc przed spaniem włosy przed lustrem. — „Przecież i tak co ma być, to będzie, a zawsze lepiej nie spodziewać się za dużo. Najgorsze jest takie głupie nastawienie się na coś, co być może nigdy się nie wydarzy… Tyle razy już to przeżyłam i ciągle nie umiem wyciągnąć z tego nauczki! Tylko osioł nie uczy się na błędach… ergo, jestem osłem. A raczej oślicą… Misiu… mój Misiu… dlaczego ty nie dzwonisz?” — westchnęła, odkładając szczotkę na łazienkową półeczkę przy lustrze. — „Dlaczego znowu tak okrutnie milczysz? A może ta Małgosia to była naprawdę ta dziewczyna z Grójca? Może wtedy na imprezie wyjaśniliście coś sobie i uznałeś, że jednak zostaniesz przy niej? Tak mogło być… a ja oczywiście znowu skończę z rozwalonym sercem… No i powiedz, Iza, kiedy ty wreszcie zmądrzejesz?”

Pokręciła z dezaprobatą głową, przyglądając się swemu przygaszonemu dziś odbiciu w lustrze, po czym z kolejnym westchnieniem opuściła łazienkę i zgasiwszy światło, udała się do swojego pokoju, starając się nie budzić śpiącego gospodarza.


W piątkowe popołudnie, kiedy Iza wróciła z uczelni i zamierzała właśnie zabrać się za przygotowanie obiadu, zadzwonił telefon — był to Daniel.

— Gdzie jesteś, Iza? — zapytał zaraz na wstępie.

— W domu — odparła nieco zdziwiona. — Znaczy u mnie na stancji… A dlaczego pytasz?

Uznawszy, że nie powinna tracić czasu, gdyż Kacper niedługo miał wrócić z pracy i należało jak najszybciej wstawić obiad, wyszła ze swojego pokoju z telefonem przy uchu i udała się do kuchni.

— Bo szukałem cię dzisiaj po zajęciach — odparł lekko zmieszany chłopak. — Ale widzę, że jednak mi się wymknęłaś… Chciałem osobiście złożyć ci życzenia.

— Życzenia? — zdziwiła się jeszcze bardziej Iza. — A to z jakiej okazji?

— No jak to? — teraz i w jego głosie zabrzmiało zdziwienie. — Przecież dzisiaj jest Dzień Kobiet…

— Ach! — uśmiechnęła się, otwierając wolną ręką lodówkę i wyciągając stamtąd garnek z podgotowanymi rano warzywami. — Zapomniałam! A właściwie nawet nie pomyślałam o tym.

— I właśnie z tej okazji chciałbym ci życzyć wszystkiego najlepszego — podjął Daniel. — Przede wszystkim szczęścia i spełnienia marzeń, nawet tych najskrytszych… oraz tego, żebyś zawsze była taka cudowna, jak jesteś — dodał, zniżając głos.

Iza postawiła garnek na kuchence gazowej i znieruchomiała, nie bardzo wiedząc, co powinna odpowiedzieć na takie dictum, żeby zachować neutralny i dyplomatyczny ton.

— Dziękuję — odparła ostrożnie. — To bardzo miło z twojej strony, że o mnie pamiętałeś… Wyszłam dzisiaj zaraz po zajęciach, a skończyliśmy dziesięć minut wcześniej niż zwykle, może to dlatego minęliśmy się na uczelni?

— Może — przyznał Daniel. — Bardzo chciałem cię zobaczyć, miałem dla ciebie taki mały drobiazg… Ale to nic, odszukam cię w poniedziałek albo we wtorek, nic straconego. A może po prostu umówmy się na konkretny termin? Na przykład na następny weekend, żeby było luźniej… Co byś powiedziała na piątek albo sobotę wieczorem?

— Niestety, i w piątek, i w sobotę pracuję — odpowiedziała zachowawczo Iza, zapalając gaz pod garnkiem z warzywami i sięgając do szafki po paczkę makaronu. — W poniedziałek dostałam nowy grafik, mówiłam ci, że od marca przeszłam na trzy czwarte etatu…

— Fakt, mówiłaś — zreflektował się Daniel, a w jego głosie zabrzmiała nutka rozczarowania. — Czyli nie masz ani jednego wolnego wieczoru w tygodniu?

— Mam — sprostowała nieco zmieszana. — W czwartki nie pracuję. Tyle że w ten najbliższy akurat nie będę mogła, bo muszę pouczyć się do sprawdzianu na piątek i…

— A w kolejnym tygodniu? — podchwycił żywo Daniel. — Dwudziestego pierwszego, to akurat będzie Dzień Wiosny… pasowałoby ci? Tak się składa, że i dla mnie czwartek jest wygodny, nie mam nic ważnego wieczorami.

— Okej — zgodziła się bez większego entuzjazmu Iza, uznając, że nie wypada dalej się wykręcać. — W takim razie umówmy się wstępnie na czwartek dwudziestego pierwszego… Gdzie i o której?

— Przyjdę po ciebie, poczekam na ulicy pod twoim domem — obiecał z wyraźną radością w głosie. — Może być siedemnasta?

— Wolałabym osiemnastą — odparła z namysłem. — Na siedemnastą może być mi trochę ciężko wyrobić się z obiadem, bo mam takie zobowiązanie, że…

— Nie ma sprawy, może być osiemnasta — zgodził się natychmiast Daniel. — Będę na ciebie czekał pod twoją kamienicą, tak jak mówiłem. Dziękuję ci, Iza… A teraz powiedz, co słychać u ciebie? Ciężko masz teraz w pracy po zmianie formuły?

Iza, którą wizja spotkania z Danielem napełniała delikatnym, podskórnym niepokojem, z ulgą przeszła na tryb neutralnej rozmowy. Nie przerywając przygotowywania obiadu, opisała mu pobieżnie nowe realia swojej pracy, w której poza dwoma dodatkowymi wieczorami, wtorkowym i niedzielnym, właściwie nic się nie zmieniło, nadal bowiem pracowała na tym samym stanowisku początkującej kelnerki i wykonywała te same obowiązki. Daniel z kolei opowiedział jej o swoich planach podjęcia dorywczej pracy, do czego, jak zapewnił, zainspirowała go właśnie ona i jej przykład. Nie bez dumy oznajmił jej, że przeprowadził już nawet pierwszą rozmowę o pracę w jakiejś pizzerii, gdzie miał zamiar zatrudnić się jako motocyklowy dostawca pizzy.

— Prawko na motocykl mam od półtora roku, więc akurat dobrze się składa — wyjaśnił jej luźnym tonem. — Płacić to tam za dużo nie płacą, ale chcę spróbować. Jeszcze nigdy nie pracowałem zarobkowo i aż mi wstyd przy tobie, Iza… Nawet nie wiesz, ile się uczę przy tobie, jesteś dla mnie chodzącą inspiracją!

— Miło mi — uśmiechnęła się ze zmieszaniem Iza. — Ale chyba trochę mnie przeceniasz, Daniel. W mojej sytuacji praca zarobkowa to po prostu konieczność i gdybym nie musiała, to naprawdę nie wiem, czy pakowałabym się w to od razu na pierwszym roku studiów.

W trakcie rozmowy z Danielem, która trwała już blisko pół godziny, wstawiła w kolejnym garnku wodę, a po jej zagotowaniu wsypała do niej makaron, pilnując przy tym sosu warzywnego, do którego w międzyczasie wkroiła jeszcze pieczarki i paprykę oraz dosypała przyprawy. Apetyczny zapach obiadowego dania przyciągnął z dużego pokoju drzemiącego tam pana Stanisława. Stało się to dla Izy pretekstem do zakończenia rozmowy z Danielem, który po upewnieniu się, że są umówieni na czwartek dwudziestego pierwszego marca, rozłączył się posłusznie, choć z wyraźnie wyczuwalnym w głosie żalem.

— Niech pan siada, panie Stasiu — zarządziła Iza, z ulgą wygaszając telefon i odkładając go na stół. — Zaraz będzie makaron z sosem, już się dogotowuje. Kacper też niedługo powinien przyjść, mówił mi, że dzisiaj będzie wcześniej, bo wieczorem znowu gdzieś wychodzi.

— A wiadomo przecież, gdzie wychodzi, pani Izo — machnął ręką pan Stanisław, posłusznie zajmując swoje miejsce przy stole. — Na dziewczynki, jak zwykle! I tak dobrze, że już ich tu nie sprowadza, bo to tylko wstyd przed sąsiadami. Pani Kazia to się do mnie prawie nie odzywa, czasem burknie jakieś „dzień dobry” i tyle… Przecież wiem, że to przez niego.

— No tak — szepnęła skonfundowana Iza, przypominając sobie nieprzyjemną scenę z sąsiadką na schodach. — Mnie to teraz już nawet na „dzień dobry” nie odpowiada…

— A wszystko przez tego gówniarza — westchnął gospodarz. — Ja już nie wiem, jak mam mu tłumaczyć, żeby wreszcie się opamiętał. Znalazłby sobie jakąś kobitkę na stałe, zacząłby myśleć poważnie o życiu… Ja już nawet bratu i bratowej nic nie mówię, oni myślą, że syn im w końcu wyrósł na ludzi, i niech tak sobie myślą, chociaż tyle mają z tego radości… Ale jak on się kiedyś doigra i głupot jakich narobi, to dopiero będzie kłopot! I dla nich, i dla mnie…

— Ale przecież on jest już dorosły, panie Stasiu — zauważyła łagodnym tonem Iza, zestawiając garnek z makaronem z ognia i odlewając nad zlewem parującą wodę. — Ma prawie dwadzieścia pięć lat, jest odpowiedzialny sam za siebie. Poza tym sam pan widzi, że nie leni się, ciężko pracuje, zarabia całkiem przyzwoicie…

— No, co prawda, to prawda — przyznał pan Stanisław. — Od tej strony to rzeczywiście ostatnio trochę się poukładał, bo wcześniej to był przecież leń patentowany! Aż się dziwię, że tak mu się odmieniło… ale to pewnie dlatego, że kiedy ma pieniądze, to łatwiej mu uwodzić te panienki!

— Jak by nie było, ważne, że pracuje — odparła dyplomatycznie Iza. — I przecież jakieś przyjemności też musi mieć. A że akurat takie… cóż, nie nam to oceniać.

— Ja będę oceniał — oznajmił stanowczo gospodarz. — Stryjem jego jestem i muszę chociaż trochę go wychowywać, kiedy mieszka u mnie. I tak mnie nie posłucha, ale będę mu to wypominał, może kiedyś w końcu coś do niego dotrze… I najlepiej, żeby dotarło, zanim będzie za późno, bo jak szczyl kłopotów sobie narobi, po pysku gdzieś dostanie albo, nie daj Panie Boże, jakieś paskudne choróbsko podłapie… to dopiero będziemy mieć tu piekło na ziemi! Ale wtedy to ja gnojka odeślę do ojca, niech sobie nie myśli, że będę tolerował takie…

Potężne trzaśnięcie drzwiami dobiegające z przedpokoju zagłuszyło jego słowa.

— No, jestem! — rozległ się donośny, wesoły głos Kacpra. — Cześć, stryju! Jak tam, żyjesz jeszcze, stary capie? Gniłeś rano w wyrze, to cię nie widziałem! Mmm… czuję obiad, ale super zapach! Iza?!

— Chodź, Kacper, jesteśmy w kuchni i czekamy na ciebie! — rzuciła z uśmiechem Iza, rozstawiając na stole talerze i sztućce.

— Jasne, lecę! — zakrzyknął ochoczo Kacper, a rumor dobiegający z przedpokoju zaświadczył o tym, że właśnie ściąga buty i swoim zwyczajem wkopuje je do kąta. — Głodny jestem jak wilk, ale najpierw mam do ciebie sprawę!

— Najpierw umyj ręce — przypomniała mu uprzejmie Iza.

Kacper zamamrotał coś z niezadowoleniem pod nosem, ale posłusznie udał się do łazienki, skąd po chwili dobiegł szum i chlapanie wody.

— No dobra, to już! — oznajmił, trzaskając drzwiami. — Nawet z mydłem umyłem! A teraz mam do ciebie interes, Iza!

W następnej sekundzie wparował do kuchni, niosąc naręcze czerwonych tulipanów opakowanych każdy osobno w ozdobną, przeźroczystą folię. Położył kwiaty na wolnym brzegu stołu i wybrawszy jeden, wyciągnął go w stronę Izy z szerokim uśmiechem na obliczu.

— Masz, młoda, to dla ciebie! Prezent dla pięknej kobiety na Dzień Kobiet!

— Ach… dziękuję! — odparła zaskoczona Iza, biorąc z jego ręki tulipana. — Jej, Kacper, jak miło z twojej strony… nie spodziewałam się, że pomyślisz o mnie!

— A co, kobieta jesteś czy nie? — zawołał Kacper, bez żenady obejmując ją ramionami i z głośnym cmoknięciem całując ją w policzek. — No, dawaj buziaka… Masz dzisiaj święto, a faceci dla pięknych kobiet kupują dzisiaj kwiatki. Gdzież ja bym o tobie zapomniał!

— No i niech pan tylko spojrzy, panie Stasiu — powiedziała wesoło Iza, zwracając się do przyglądającego się im z uśmiechem gospodarza. — Jaki szarmancki ten pana bratanek!

— Taaa… szarmancki — pokiwał sceptycznie głową pan Stanisław, po czym ruchem podbródka wskazał na pozostałe tulipany. — A ta reszta to dla kogo, co, szczylu? Pewnie dla tych twoich panienek?

— A co stryj myślisz! — zaśmiał się dobrodusznie Kacper. — Dla jednej miałbym kwiatka kupić, a dla innych nie? To przecież nie wypada, ja człowiek honoru, kurde, jestem… Czekaj, nawet kartki z życzeniami im kupiłem, mam je gdzieś tutaj… tylko powpisuję zaraz która będzie dla której…

Sięgnął do kieszeni bluzy i wyjął stamtąd plik identycznych kartek ozdobionych zdjęciem czerwonych róż, które układały się w kształt serca. Iza i gospodarz wymienili znaczące spojrzenia, przy czym, w przeciwieństwie do rozbawionej miny dziewczyny, twarz pana Stanisława wyrażała głęboki niesmak.

— Pokaż, mogę zobaczyć? — zapytała Iza, sięgając po jedną z kartek, na której odczytała okolicznościowy napis. — Dla mojej ukochanej, z okazji Dnia Kobiet… Hmm — zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. — Sporo masz tych „ukochanych”…

— I co, każdej dasz taką samą kartkę, gówniarzu? — zapytał z dezaprobatą pan Stanisław.

— A co za problem? — wzruszył ramionami Kacper. — Nie będą widzieć, każdej dam osobno. Czekajcie, muszę tylko policzyć, czy wystarczy… Ta będzie dla Ali, ta dla Bożenki… dla Reginki… czy tam Renatki… no, dla Reni po prostu — wyliczał, przekładając kartki. — Dla Martynki, dla Julci, dla Gosi… i dla Magdusi. Aha, może zobaczę się też z Judytką… czy tam Julitką… szlag by to trafił, zawsze mi się miesza! A… i jeszcze Basia i Asia… Kurde, zabraknie chyba… Dobra, nieważne, potem się zastanowię — przerwał sobie, zerkając w stronę kuchenki gazowej. — Teraz muszę coś zszamać, bo zaraz zdechnę z głodu! Ładuj mi ten obiad, co, młoda?

— Jasne, Kacperku — skinęła głową Iza, niemal dusząc się od tłumionego śmiechu. — Siadaj, już ci podaję.

Nałożyła dymiące porcje obiadu na talerze, postawiła je przed gospodarzem i przed Kacprem, po czym sama również zasiadła do jedzenia. Leżący wciąż na stole telefon, który odłożyła tam po zakończeniu rozmowy z Danielem, rozświetlił się na chwilę, sygnalizując nadejście wiadomości smsowej. Iza zignorowała to jednak, pogrążona w zabawnej rozmowie z Kacprem, który, pochłaniając w tempie błyskawicy pierwszą porcję, a następnie dwie dokładki, za wszelką cenę usiłował policzyć wszystkie dziewczyny, które chciał dziś uhonorować z okazji Dnia Kobiet.

— Dobra, zaraz lecę — oznajmił, zamaszystym gestem wycierając usta w rękaw. — Jadę odwiedzić je po kolei, muszę zacząć od razu, bo nie zdążę do północy, a jutro przecież do roboty… No, no… Julitkę chyba zostawię sobie na koniec, żeby pobyć u niej dłużej — uśmiechnął się z rozmarzeniem. — Chociaż… może jednak zostałbym u Asi?

— Ty degeneracie — mruknął pod nosem pan Stanisław, patrząc na niego z niesmakiem.

— Kacper, wycieraj usta w serwetkę, co? — pouczyła go neutralnym tonem Iza, podsuwając mu serwetnik pod sam nos. — Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie wycierał po jedzeniu w rękaw…

— No sorry, Iza, zapomniałem, teraz już za późno — machnął lekceważąco ręką Kacper, odsuwając serwetki z powrotem na środek stołu. — Taka ze mnie niewychowana świnia, nic na to nie poradzę. Ale co tam, kobitki i tak mnie kochają! — zaznaczył triumfalnie. — Zwłaszcza te, co nie mają żadnej inwersji… Hmm, muszę się jeszcze zastanowić… może jednak zostałbym dzisiaj u Bożenki?…

Iza z rozbawieniem zagryzła wargi, po chwili jednak, zerknąwszy na zdegustowanego pana Stanisława, powściągnęła się, przybierając dla niepoznaki poważną i krytyczną minę.


Po wyjściu Kacpra, który po jedzeniu przebrał się szybko w nowe ubrania i z tulipanami w dłoni ruszył na podbój kobiecych serc, Iza posprzątała po obiedzie, umyła naczynia i udała się do swojego pokoju, zabierając ze stołu telefon. Dopiero kiedy odłożyła go na biurko, przypomniała sobie o smsie, który nadszedł w czasie obiadu, otworzyła zatem skrzynkę z nową wiadomością, która nadeszła z jakiegoś niezapisanego w kontaktach numeru, i odczytała jej treść: Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet dla najpiękniejszej kobiety na świecie. Zadzwonię na dniach. Michał K.

Iza aż zachłysnęła się powietrzem, w głowie zakręciło jej się jak na karuzeli, a światło przed oczami na kilka chwil przygasło… Bezwolnie opadła na krzesło, z bijącym sercem ściskając w dłoni telefon. Wpatrywała się w ekran, jakby nadal nie mogła uwierzyć własnym oczom, a jej duszę powoli ogarniała ciepła, rozkoszna fala szczęścia. Michał! Odezwał się! Napisał jej życzenia na Dzień Kobiet! Ponowił obietnicę, że zadzwoni! Więc jednak… jednak… Nie zapomniał o niej, nie zlekceważył… a w dodatku, wysyłając jej smsa, podał jej swój aktualny numer telefonu! Upragniony kontakt, o którym tak marzyła od kilku długich lat…

Burza emocji, jaka rozpętała się w jej sercu na widok tej krótkiej, a tak znaczącej wiadomości (w ciągu kolejnej godziny odczytała ją chyba ze sto razy), sprawiła, że Iza do tego stopnia straciła poczucie czasu i rzeczywistości, iż tego wieczoru niemal spóźniła się do pracy. Odesławszy na numer Michała smsa z podziękowaniem, długo jeszcze w napięciu wpatrywała się w ekran telefonu, jakby oczekiwała, że cud się powtórzy… Nie odpisał już jednak. To zresztą nie miało znaczenia, przecież niedługo miał zadzwonić!

Zbiegając po kamiennych schodkach do Anabelli, a następnie udając się na coraz gęściej zapełniającą się gośćmi salę, uskrzydlona dziewczyna działała jak automat. Poskutkowało to pomyleniem kilku zamówień, przeoczeniem niektórych zamówionych pozycji, a co za tym idzie chwilą wstydu przed klientami i Basią (szef na szczęście tego dnia siedział zabunkrowany w swoim gabinecie i pochłonięty bez reszty pracą papierkową, więc nie pojawiał się na kontrole na sali), jednak ledwie opuściła lokal po zakończeniu zmiany, wszystko, co nie było związane z Michałem, w mgnieniu oka ulotniło się z jej pamięci.

„Zadzwoni na dniach” — powtarzała w upojeniu treść jego smsa, idąc do domu pustą ulicą, mokrą od topniejących już powoli resztek śniegu. — „Nazwał mnie najpiękniejszą kobietą na świecie… No dobrze, może to tylko ściema” — przyznała w przypływie przytomności umysłu. — „Może każdej tak pisze, skąd mogę mieć pewność, czy nie wysłał dziś całej serii takich smsów do różnych dziewczyn? Jak Kacper… Ale nawet gdyby, to co z tego? Wolę być dla niego jedną z wielu niż nikim! A najważniejsze, że odzyskaliśmy kontakt…”

Wilgotna, przymglona, oświetlona przyćmionym światłem latarni ulica wyglądała dziś dość ponuro, ale szczęśliwej dziewczynie zdawało się, że kroczy po rajskiej łące jak po kobiercu plecionym z najpiękniejszych wiosennych kwiatów… Kiedy dochodziła już do bramy swojej kamienicy, ze schowanego w kieszeni telefonu dobiegł cichy dźwięk przychodzącego smsa. Była już późna godzina, zbliżała się dwudziesta trzecia, dlatego sms o tej porze wywołał w jej sercu lekkie zaniepokojenie. Wyjąwszy szybko telefon z kieszeni, otworzyła gorączkowo skrzynkę z wiadomościami.

Sms był od Lodzi. Iza, przepraszam, że piszę tak późno, ale boję się, że jutro zapomnę. Musimy odwołać nasz francuski, wypadły mi ważne badania. Iza uśmiechnęła się do siebie.

„Tak to bywa, kiedy jest się w ciąży” — pomyślała, wklepując szybkimi ruchami palców zwrotnego smsa z podziękowaniami za informację i życzeniami powodzenia. — „To już koniec czwartego miesiąca, skoro termin ma na połowę sierpnia… hmm, a nic po niej nadal nie widać, no może odrobinę… W każdym razie pewnie czas na jakieś rutynowe badania. I oby wszystko było jak najlepiej! A mnie jutro akurat przyda się wolne popołudnie, pouczę się na spokojnie do kolokwium z literatury…”


— Jak dobrze, że to już piątek! — stwierdziła z satysfakcją Iza, popijając z papierowego kubka kawę, którą tradycyjnie zakupiły sobie z Martą w przerwie między zajęciami. — Ja wprawdzie jeszcze dzisiaj w nocy pracuję, ale przynajmniej jutro rano będzie można porządnie się wyspać. Chyba że Kacper wstanie wcześniej i zrobi nam pobudkę! — zaśmiała się, zerkając z wyczekiwaniem na Martę, jakby chciała i ją skłonić do śmiechu.

Marta jednak uśmiechnęła się tylko blado, upiła kolejnego łyka kawy i wpatrzyła się w zamyśleniu w bujające się za oknem gałązki drzewa, które rosło na dziedzińcu uczelni. Iza zamilkła, przyglądając się jej uważnie spod oka. Doskonale widziała, że od kilku dni koleżanka była nie w humorze, dziwnie milcząca, jakby coś ją gryzło. Nie chciała jednak zadawać jej niewygodnych pytań, uznawszy, że nie pozostawały w aż w takiej zażyłości, by miała do tego prawo. W końcu były tylko koleżankami ze studiów, a choć Marta mówiła jej sporo o swoim Radku, ich wzajemna relacja była dość powierzchowna… na tyle powierzchowna, że o ile mogły dzielić się ze sobą dobrymi i wesołymi wieściami, o tyle nie było w ich rozmowach miejsca na rzeczy trudne i bolesne. Iza nigdy nie zwierzyła jej się ze spraw, które nosiła na dnie serca, nigdy nie powiedziała jej o Michale… Czyż mogła zatem dopytywać ją o rzeczy z kategorii tych, których ona sama nie chciała przed nią wyjawić?

„Ona nie jest moją przyjaciółką” — myślała, zerkając na nią znad dymiącej kawy. — „Może kiedyś nią zostanie, ale teraz jeszcze nie jest. Nie ufamy sobie na tyle, żeby ze wszystkiego się zwierzać i rozmawiać na ciężkie tematy, chociaż spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu. Zresztą… czy ja sama jeszcze kiedyś będę umiała komukolwiek zaufać? Zaufać tak, jak ufałam Adze…”

W jej pamięci mignęła niewyraźna jak we mgle twarz Agnieszki. Owa zafrasowana twarz zaufanej przyjaciółki, która pocieszała ją w bólu po rozstaniu z Michałem i która, jak się później okazało, już wtedy nosiła w sercu fałsz i zamiar wyrządzenia jej największej możliwej krzywdy. Zamiar odebrania jej jego… Jakież to było podłe i okrutne! Czyż uczucie do mężczyzny mogło usprawiedliwić tak okrutną zdradę kogoś, kto ufał jej całym sercem i darzył ją tak szczerą i oddaną przyjaźnią? Nie, na to nie było usprawiedliwienia…

„Ja nigdy bym jej tego nie zrobiła!” — pomyślała z mocą, zapominając na chwilę o siedzącej naprzeciw niej, zatopionej we własnych myślach Marcie. — „Nawet gdybym miała cierpieć, skręcać się z zazdrości… nigdy nie spiskowałabym przeciwko niej, nie snułabym takich intryg, nie próbowałabym jej zabrać kogoś, kogo by kochała! Nigdy, choćbym sama miała być przez to nieszczęśliwa! A ona? Ona nigdy nie była ze mną szczera! Nie powiedziała mi, że podoba jej się Misio, nie przyznała się, że zakochała się w moim chłopaku… Ukryła to przede mną, a potem nie cofnęła się przez kłamstwem po to, żeby mi go odebrać! Zachowała się tak wstrętnie… tak podle…”

Na krótką chwilę ogarnęła ją dawna gorycz, znów odczuła ukłucie bólu, który swego czasu tak bezlitośnie zwalił ją z nóg. Zdrada Agnieszki, choć starała się o niej nie myśleć ani nie pamiętać, wciąż tkwiła w niej jak cierń, bolała do tej pory. I być może już na zawsze zamknęła jej serce na kobiecą przyjaźń… Zresztą czy prawdziwa przyjaźń mogła w ogóle istnieć na tym brudnym świecie?

Lecz oto w jej pamięci owa znienawidzona, fałszywie współczująca twarz Agnieszki przeobraziła się powoli w tę, którą widziała podczas ich ostatniego spotkania na ośnieżonej korytkowskiej drodze. Była to ledwie widoczna w półmroku smutna twarz ze łzami w oczach… twarz cierpiącego, ogarniętego wstydem i żalem człowieka.

„Jednak pożałowała i jest jej z tym źle” — ciągnęła w myślach Iza. — „Tym razem chyba nie kłamała, wreszcie była szczera. Tylko co mi po tym? To już nigdy nie wróci… nie chcę jej więcej znać! A jednak czasem tak bardzo mi potrzeba zaufanej przyjaciółki… takiej, której mogłabym się zwierzyć i wyżalić… albo wręcz przeciwnie, podzielić się szczęściem i radością, jak dziś! Aga już nigdy nią nie będzie… Ale czy kiedyś nie mogłaby nią zostać Marta?”

Myśl ta, która już wiele razy przebłyskiwała jej w głowie, zwłaszcza w chwilach, gdy Marta w zaufaniu mówiła jej to i owo o swoim związku z Radkiem, uderzyła ją teraz z całą mocą. To prawda, że znały się jeszcze dość słabo… prawda, że teraz jeszcze nie odsłoniłaby przed nią noszonej w sercu tajemnicy… ale czy ona sama nie mogłaby się jej przydać? Szczególnie teraz, gdy najwyraźniej coś ją dręczyło… Wesprzeć ją jakoś, pomóc jej, a przynajmniej pozwolić się wygadać… Czy to nie mógłby być pierwszy etap głębszej relacji, której ukoronowaniem kiedyś w przyszłości stałaby się prawdziwa, szczera przyjaźń?

Spojrzała na nią uważniej znad swojego kubka z kawą i w tym samym momencie pochwyciła identyczne, badawcze spojrzenie Marty, która wydawała się pomyśleć dokładnie o tym samym. Ciepły blask rozjaśnił na chwilę oczy obu dziewczyn… Iza w spontanicznym odruchu wyciągnęła rękę i położyła ją na ramieniu Marty.

— Martuś? — zagadnęła cicho. — Słuchaj… może nie powinnam o to pytać, ale widzę, że od paru dni coś z tobą jest nie tak. Smutna jesteś, zawieszasz się, na zajęciach w ogóle nie zwracasz uwagi na treść, jesteś taka… nieobecna duchem. Coś się stało, prawda? Może mogłabym ci jakoś pomóc?

Dłoń Marty trzymająca kubek z kawą zadrżała lekko na te słowa.

— Nie wiem, Iza — szepnęła, odwracając oczy. — Już sama nie wiem…

— Przecież widzę, że coś nie gra — ciągnęła łagodnie Iza, gładząc ją po ramieniu. — Nie chciałabym się wtrącać i jeśli nie chcesz, nie musisz mi nic mówić, ale… jakby co, chcę, żebyś wiedziała, że życzę ci jak najlepiej. I że jestem z tobą.

Marta pokiwała smutno głową i uśmiechnęła się leciutko.

— Dzięki, Izka.

— Powiedz… — podjęła ostrożnie Iza. — To coś z Radkiem?

Marta znów pokiwała głową, powoli, jakby z rezygnacją.

— Aha — westchnęła po chwili ciszy. — Zgadłaś.

— Jakiś kryzys?

— Chyba tak… nie wiem — odparła smutno. — Nawet nie wiem, jak to ująć… po prostu chwilami mam wrażenie, że wszystko się wali.

Iza odstawiła niedopitą kawę na parapet, sięgnęła po jej dłoń i uścisnęła ją lekko.

— Chciałabyś o tym pogadać?

— Sama nie wiem — odpowiedziała niepewnie Marta. — Może jeszcze nie dzisiaj… Na razie muszę powyjaśniać parę rzeczy, zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Ale dzięki, że pytasz, Iza, to miło z twojej strony — dodała, odwzajemniając jej uścisk dłoni. — Właściwie nie mam z kim pogadać o takich rzeczach, pierwszy raz to mi się zdarza. Nie mam w tych sprawach żadnego doświadczenia — uśmiechnęła się lekko. — Zupełnie tak jak ty.

Iza odwzajemniła jej uśmiech, niczego nie prostując. Uścisnęła tylko jeszcze raz dłoń Marty i zapewniwszy ją, że w każdej chwili jest do dyspozycji, gdyby koleżanka potrzebowała wygadać się na trudne tematy, zarządziła zakończenie przerwy kawowej, gdyż czas już był na to, by wrócić na zajęcia.

„Zupełnie tak jak ty” — powtórzyła w myśli ostatnie słowa Marty z mieszaniną pobłażania i goryczy. — „Ech, dziewczyno… gdybyś ty wiedziała przez co ja w życiu przeszłam!”


Dzwonek telefonu leżącego na biurku Izy przerwał jej lekturę tekstu Pascala, który nazajutrz miała referować na zajęciach z literatury. Z westchnieniem odłożyła książkę i sięgnęła po aparat. Imię wyświetlone na ekranie natychmiast przyśpieszyło bicie jej serca. Michał. Dzwonił! Więc jednak! Dzwonił tak, jak obiecał, choć przez cały miniony tydzień milczał, a ona znów zdążyła stracić nadzieję…

— Cześć, Iza.

Ukochany głos, którego już tak dawno nie słyszała w telefonie, w ułamku sekundy przeniósł ją w przeszłość, ponad trzy lata wstecz, jak w wehikule czasu. Tak jakby to, co wydarzyło się od ostatniego razu, gdy rozmawiali przez telefon, nie istniało… a przynajmniej zredukowało się do nieistotnego epizodu, do nic nieznaczącej serii szarych dni, które łatwo będzie wziąć w nawias i wyrzucić z pamięci. Wybaczyć… ech, co za pomysł, przecież ona już dawno wszystko mu wybaczyła! Jedno jego słowo ścierało w pył wszelki żal i nadawało sens każdej minucie cierpienia, przez które widocznie musiała przejść, żeby tym mocniej przekonać się o sile swoich uczuć.

— Cześć, Misiu.

Głos nie drżał jej, był spokojny i opanowany, choć we wnętrzu jej duszy szalał sztorm i nawałnica z piorunami.

— Miałem zadzwonić wcześniej, ale dopiero teraz ogarnąłem się z paroma pilnymi sprawami na studiach — wyjaśnił jej beztrosko Michał. — A chciałem odezwać się dopiero, jak będę wolniejszy, bo liczę na to, że zobaczymy się na żywo i porozmawiamy sobie wreszcie… na spokojnie — ostatnie słowa wypowiedział ze znaczącym naciskiem. — Dawno się nie widzieliśmy, w sensie na osobności, bo tych pięciu minut u Marcina nawet nie chcę liczyć. A warto by chyba trochę odświeżyć kontakt, hmm? — zawiesił wyczekująco głos.

— Warto — zgodziła się Iza, cała drżąc z radości. — Na pewno warto, Misiu, zwłaszcza że tak się złożyło, że studiujemy teraz w jednym mieście. Ja w Lublinie jestem już od pół roku, a poza tobą nie widziałam tu jeszcze nikogo z Korytkowa…

— No właśnie! — podchwycił żywo. — To jest bardzo ważny powód do jak najszybszego spotkania. Korytkowanie muszą trzymać ze sobą sztamę, to podstawa lokalnego patriotyzmu. Zwłaszcza że teraz będziemy bliskimi sąsiadami.

Iza miała wrażenie, że w jego głosie zabrzmiała nuta ironii, jednak zignorowała to, ucieszona faktem, że sam nawiązuje do korytkowskiej inwestycji swoich rodziców. To w dość jednoznaczny sposób potwierdzało jego zamiar powrotu tam po studiach. Będą sąsiadami… te słowa wyrażały wszak jej własne nadzieje, same w sobie były zapowiedzią spełnienia jej marzeń!

— Rzeczywiście — odparła, tłumiąc wzruszenie. — Budujecie coś tuż koło nas, słyszałam, że hotel…

— Taaa — mruknął Michał. — Ojciec rozwija skrzydła, a ja mam być niewolnikiem jego świętej wizji. Biznes na zadupiu, czyli wielkie wyzwanie… ale dobra, nieważne, zobaczymy — uciął, jakby z niechęcią. — W każdym razie chciałbym się z tobą zobaczyć, Iza. I to najlepiej jeszcze w tym tygodniu. Kiedy masz wolny wieczór?

— Właściwie wolne mam tylko w czwartki… — zaczęła rzeczowo Iza i urwała, przypomniawszy sobie, że na najbliższy czwartek była już przecież umówiona z Danielem.

— Czwartek, znakomicie — podchwycił z zadowoleniem Michał. — Akurat ja też mam luźniej, pasuje mi idealnie. W takim razie sprawa załatwiona. Umówmy się w ten czwartek o osiemnastej pod Bramą Krakowską, okej? Skoczymy do jakiejś knajpy na starówce i pogadamy sobie na spokojnie, bez ograniczeń czasowych… oraz towarzyskich — dodał z lekkim przekąsem. — Znam jeden fajny lokal, gdzie można się genialnie zabunkrować, nikt nam nie będzie przeszkadzał. To jak, skarbie, umowa stoi?

W tych kilka sekund, kiedy mówił te słowa, Iza podjęła w sercu decyzję. Czy spotkanie z Danielem, umówione dokładnie na ten sam dzień i godzinę, miało w tej sytuacji jakiekolwiek znaczenie? Czym było wobec tak upragnionej od kilku lat propozycji Michała?

— Stoi — odparła bez wahania, szczęśliwa, że znów, jak dawniej, nazwał ją skarbem.

— I super — podsumował z satysfakcją Michał. — No to co… do zobaczenia. Nie będę już zawracał ci głowy przez telefon, sam zresztą zaraz wychodzę i muszę się jeszcze trochę ogarnąć. Spotkamy się w czwartek i wszystko sobie nadrobimy. Poopowiadasz mi, co porabiałaś przez te wszystkie lata, kiedy się nie widzieliśmy. Pewnie sporo się działo, nie?

— Sporo — przyznała Iza z nutą smutku w głosie.

Smutek ten rozmył się jednak szybko i ustąpił miejsca przepełniającej jej duszę niezmąconej radości. O tak, teraz nadrobią wszystko! Teraz już będzie dobrze…

— Niepotrzebnie zaniedbaliśmy kontakt, bo przecież swego czasu całkiem nieźle się dogadywaliśmy, co nie, mała? — dorzucił Michał swym dawnym, poufałym tonem. — Jak myślisz, może co nieco dałoby się odbudować?

Iza słuchała, nie będąc w stanie wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Kolejne słowa Michała, które wprost wyrażały to, o czym od tak dawna marzyła, wywołały w niej tak silne emocje, że potrzebowała kilkunastu sekund, żeby wziąć się w garść.

— No nic, zobaczymy — podjął oględnie Michał po dłuższej chwili ciszy. — Tak czy inaczej to nie jest rozmowa na telefon. Widzimy się w czwartek.

— Tak, Misiu — szepnęła. — Będę o osiemnastej. Do zobaczenia.

Po zakończeniu połączenia Iza jeszcze długo siedziała nieruchomo przy biurku z telefonem bezmyślnie trzymanym w dłoni. Zapomniała o referacie z Pascala na jutro… zapomniała o całym świecie… W jej głowie nadal rozbrzmiewał jego głos, ten najdroższy, pewny siebie głos, który tak kochała! Może co nieco dałoby się odbudować?… Co nieco? Dobry żart! Odbudują wszystko! I razem zbudują jeszcze dużo więcej… Teraz już nic nie stanie im na przeszkodzie!


Uśmiechnięta, jakby odmłodzona twarz staruszka zadziwiła i ucieszyła Izę, która wpadła do niego na pół godziny, by przed wyjściem na uczelnię przynieść mu trochę świeżego prowiantu. Miała już wyrzuty sumienia, że od paru dni nie znalazła czasu na to, by go odwiedzić, zwłaszcza że czasami czuł się na tyle słabo, że nie mógł sam wychodzić po zakupy. Jednak szybko przekonała się, że obawy te były bezpodstawne, bowiem w mieszkaniu panował przykładny porządek, a lodówka była znakomicie zaopatrzona we wszelkiego rodzaju produkty, tak jakby dopiero co dostarczono do niej wiktuały.

— Panie Szczepciu, jak pan wspaniale wygląda — zauważyła ciepło, schylając się nad siedzącym w fotelu staruszkiem, by pogładzić go przyjacielsko po dłoni. — I taki pan wesoły, taki zadowolony! A już się bałam, że będzie pan dzisiaj markotny albo że pogniewa się pan na mnie za to, że tak długo mnie nie było…

— A gdzież ja bym miał się na ciebie gniewać, Haniu! — pokręcił głową pan Szczepan. — Toż przecież wiem, że zabiegana jesteś, a ja tu wcale źle nie mam… Chociaż nie mogę powiedzieć, że nie tęskniłem za tobą — poklepał z uśmiechem jej dłoń. — Bardzo tęskniłem. Jak tylko wchodzisz mi do domu, to jakby ktoś tu światła naniósł… A dzisiaj to już taka śliczna jesteś, jak chyba nigdy — dodał przyglądając się z zaciekawieniem rozjaśnionej twarzy dziewczyny i jej lśniącym jak gwiazdy oczom. — Widać od razu, że wiosna ci służy, rozkwitłaś jak kwiatuszek…

— Ależ pan mi komplementy prawi! — zaśmiała się Iza, podchodząc do stołu, by przejrzeć leżącą tam rozpiskę z dawkowaniem leków. — Jakby pan nie miał tych swoich osiemdziesięciu lat, to mogłabym sobie nie wiadomo co pomyśleć! — zażartowała.

Pan Szczepan roześmiał się, ale zaraz w następnej chwili spoważniał i pokiwał z melancholią głową.

— A bo ty mi tak tę moją Hanusię przypominasz… A dzisiaj jeszcze bardziej niż zawsze. Jej też tak oczęta błyszczały… I jakbyś sobie jeszcze włosy upięła jak ona, to już całkiem byś była do niej podobna.

Iza zerknęła w stronę szafki nocnej, na której od kilku tygodni stało najładniejsze zdjęcie Hani. Było oprawione w srebrną ramkę, którą ona sama zakupiła w tym celu, przekonawszy staruszka, że tak piękna pamiątka warta jest wyeksponowania, a nie gnicia w szufladzie. W głębi duszy miała nadzieję, że w ten sposób pan Szczepan pokona powoli dawne demony, a zdjęcie zmarłej żony, umieszczone tuż przy łóżku, by mógł widzieć je przed snem i zaraz po obudzeniu, będzie dla niego rodzajem terapii psychologicznej, a raczej dokończeniem dzieła zaszywania ran, którego i tak dokonał przecież w jego sercu czas. Po krótkich oporach pan Szczepan zgodził się na umieszczenie fotografii Hani na widocznym miejscu i odtąd jej łagodna twarz o ciemnych, wyrazistych oczach, okolona włosami zaczesanymi do góry w luźny kok towarzyszyła jego codziennemu życiu, nie wywołując już bólu, a jedynie najcudowniejsze wspomnienia z przeszłości.

Iza lubiła przyglądać się Hani i kiedy staruszek wychodził do łazienki, zazwyczaj korzystała z okazji, by wziąć do rąk fotografię i po raz kolejny obejrzeć ją sobie z bliska. Dlatego, choć na słowa pana Szczepana spojrzała w stronę zdjęcia, i tak dokładnie wiedziała, o jaką fryzurę mu chodzi, gdyż także na innych zdjęciach Hania była zazwyczaj uczesana tak samo. Z figlarnym uśmieszkiem na ustach podniosła ręce, zebrała w nie swoje długie, ciemnobrązowe włosy i zwinęła je w podobny kok na czubku głowy.

— Czy tak, panie Szczepciu?

— Tak — szepnął staruszek, wpatrując się w nią z zafascynowaniem. — Właśnie tak…

Iza zaśmiała się i opuściła ręce; włosy rozwinęły się i pod własnym ciężarem opadły jej znów na ramiona, odzyskując swój naturalny układ.

— No, wystarczy! — oznajmiła wesoło. — Nie mam dzisiaj wsuwek, ale obiecuję, że kiedyś uczeszę się tak specjalnie dla pana!

Znów zerknęła na zdjęcie Hani i przez głowę przebiegła jej myśl, że gdyby kiedyś, z jakiejś okazji, chciała sprawić przyjemność panu Szczepanowi i uczesać się jak ona, mogłaby też kupić sobie podobną białą sukienkę o prostym, ponadczasowym kroju, w jakiej Hania występowała również na wielu innych fotografiach.

„Tak, kiedyś wystylizuję się na Hanię i zrobię mu niespodziankę” — pomyślała w zainspirowaniu. — „Może na urodziny albo na jakieś inne jego święto? Widać, że to już nie sprawia mu przykrości, a tylko przyjemność, więc koniecznie muszę kiedyś tak zrobić. Dla mnie to też będzie ciekawa przygoda!”

— Brał pan już leki? — zmieniła temat, wiedząc, że nie dysponuje dziś za dużą ilością czasu.

— Brałem — potwierdził pan Szczepan. — Te nowe leki, co mi doktor zapisał, dobrze działają, sam to czuję. Serce już tak w nocy nie kołacze i w ogóle jakiś silniejszy jestem…

— Właśnie widzę — przyznała z radością Iza. — Taki pan dziś dziarski i wesoły, że aż się zdziwiłam. I oczu takich bardzo podkrążonych pan nie ma, pięknie pan wygląda. Co najwyżej na siedemdziesiątkę!

Roześmiali się oboje.

— I chyba nawet na zakupach pan był, prawda? — dodała, przyglądając mu się spod oka. — A mówiłam, żeby pan nie nosił ciężkich rzeczy po schodach… Zdrowszy pan, to widać, ale jednak przemęczać się nie wolno. Słyszał pan, co doktor powiedział.

— A toż nic nie dźwigałem, Haniu — pokręcił głową pan Szczepan. –To on mi różnych rzeczy naprzynosił… prosiłem, żeby nie, ale tak samo uparty jak ty. Albo i bardziej.

— On? — uśmiechnęła się Iza, wiedząc już dobrze, o kogo chodzi.

— Ano on, Michaś — wyjaśnił pan Szczepan. — I jeszcze porządki mi zrobił, łóżko prześcielił… Nie chciałem, mówiłem, żeby zostawił, ale jak tu z nim gadać? Szybko, sprytnie wszystko zrobił, tak jak ty… Mówi, że ma doświadczenie, bo od wielu lat pomaga tak swojej babci… a kobiecina ma już osiemdziesiąt lat, jak ja, i czasem ledwo na nogach ustoi, kiedy ją lumbago skręci. Ech, co to ludziska z tym zdrowiem mają… — westchnął.

„A tego to mi nie mówił” — przemknęło przez myśl Izie. — „Ani słówkiem o babci… No, ale niby po co?” — skarciła się. — „Co mnie mogą obchodzić jego prywatne sprawy?”

— I tak posiedział u mnie, porozmawialiśmy sobie, zdjęcia pooglądaliśmy — ciągnął pan Szczepan. — Zaraz i tobie pokażę, bo jeszcze kilka innych znalazłem… Michaś sam zauważył, że na jednym naszym ślubnym to Hania wygląda całkiem jak ty. A wczoraj zabrał mnie do miasta jedną rzecz załatwić, co to mi już od dawna leżało kamieniem na żołądku.

— Jaką rzecz? — zdziwiła się Iza.

W głębi duszy była głęboko wdzięczna Majkowi za to, że kiedy ona miała mniej czasu, tak spontanicznie zajął się staruszkiem. W pracy niewiele ze sobą rozmawiali, ale na początku tygodnia zaczepił ją przy wyjściu z zaplecza i zapytał o pana Szczepana, a kiedy powiedziała mu zgodnie z prawdą, że ostatnio nie miała jak do niego zajrzeć, zadeklarował, że sam wpadnie na dniach na Bernardyńską, by sprawdzić, czy czegoś mu nie trzeba. Był to króciutki epizod, który w związku z nawałem emocjonalnych myśli na temat Michała niemal natychmiast ulotnił jej się z pamięci, teraz jednak przypomniała sobie o tej wymianie zdań i ogarnął ją lekki wstyd. Bo czyż jej sprawy sercowe, które od początku marca pochłaniały całą jej uwagę, mogły być wymówką do takiego zaniedbania odwiedzin u pana Szczepana? Owszem, oprócz tego miała teraz ciężki czas sprawdzianów i kolokwiów na uczelni, musiała przygotować i przedstawić referat z literatury, do tego praca i gotowanie w domu… lecz czy był to powód, żeby tak długo odwlekać choć krótką wizytę u swojego leciwego, samotnego przyjaciela? Jakie szczęście i ulga, że przynajmniej Majk stanął na wysokości zadania i zastąpił ją w czasie, gdy straciła głowę…

— Aaa… takie tam papierkowe sprawy — machnął ręką pan Szczepan. — Już dawno się z tym nosiłem, spać mi to po nocach nie dawało, że bałagan mam w dokumentach i że z tym bałaganem śmierć mnie zastanie…

— Bałagan w dokumentach? — powtórzyła zdezorientowana Iza.

— A tak — skinął głową pan Szczepan, zerkając na nią jakby z satysfakcją. — Wcześniej nawet o tym nie myślałem… co mi tam… nie obchodziło mnie to. Ale teraz już obchodzi i Michaś pomaga mi porządki zrobić. Zapytałem go, czy zna jakiego dobrego notariusza… bo miałem w dokumentach różne zapisy nie tak jak trzeba… No i okazało się, że zna i że to nawet jakiś jego dobry znajomy. Tak mi się szczęśliwie trafiło, widzisz, Haniu…

— Na pewno — uśmiechnęła się Iza. — Ale to chyba nic takiego niezwykłego, panie Szczepciu. Jak ktoś prowadzi firmę, to takie znajomości wśród prawników są potrzebne. W każdym razie bardzo się cieszę, że pan to sobie pozałatwiał, bo teraz nie będzie to pana męczyć i w nocy pan pośpi spokojniej.

— Co prawda, to prawda — przyznał staruszek, sięgając na stojącą obok niego komodę po dużą białą kopertę. — Chociaż jeszcze tak do końca nie pozałatwialiśmy… kilka razy trzeba będzie tam pojechać, żeby wszystko uporządkować… ale już i tak mi dużo lżej na sercu. Ten notariusz, bardzo miły człowiek… obiecał, że wszystkim się zajmie i w dodatku zrobi to szybko na osobistą prośbę Michasia. No, ale o to już mniejsza… — uśmiechnął się, a w jego oczach znów błysnęło światełko satysfakcji. — Chodź tu teraz do mnie, dziecinko, weź sobie krzesło i siadaj, pokażę ci te zdjęcia.

Nieco drżącymi dłońmi otworzył kopertę i wyjął z niej plik czarno-białych, lekko pożółkłych fotografii o dość dużym formacie. Były to unikatowe zdjęcia pana Szczepana i Hani wykonane podczas ceremonii ślubnej w kościele. Iza w skupieniu i z rosnącym wzruszeniem przeglądała pamiątki ich szczęścia sprzed ponad pięćdziesięciu lat. Hania w białej ślubnej sukni, w zwiewnym welonie, z włosami upiętymi w elegancki kok… z rozjaśnioną wewnętrznym światłem twarzą i oczami pełnym słodyczy i nadziei… Pan Szczepan, jakże przystojny i elegancki w swym jasnym garniturze szytym według ówczesnej mody… zapatrzony w pannę młodą jak w bóstwo…

— A to jest właśnie to zdjęcie, gdzie Hania jest najbardziej podobna do ciebie — powiedział cicho pan Szczepan, podając Izie kolejną fotografię.

Dziewczyna z zaintrygowaniem wzięła ją z jego ręki. Rzeczywiście… Uchwycona na zdjęciu w półprofilu, z nieco schyloną głową i opadającą jej na policzek fałdą welonu, Hania niemal do złudzenia przypominała ją samą. Inni zresztą mogli postrzegać to jeszcze jaskrawiej niż ona, bo na co dzień patrzyli na nią z boku. Tak czy owak jej podobieństwo do tej młodej kobiety z półwiecznej fotografii było w istocie zadziwiające…

Jednak po chwili uwagę Izy przykuło co innego, a mianowicie wnętrze kościoła, które na tym zdjęciu było widoczne nie z boku czy od strony ołtarza, ale z perspektywy od wejścia, jakby fotograf ustawił się pod chórem. Wnętrze to, choć niezbyt wyraźnie widoczne, wydało jej się znajome… Czyżby to był?… Podniosła szybko głowę i spojrzała na pana Szczepana.

— W którym kościele braliście ślub? — zapytała w napięciu.

— A o tu, zaraz obok — odparł, ruchem głowy wskazując w stronę okna wychodzącego na podwórze, dokładnie w kierunku, o którym pomyślała Iza. — U świętego Pawła.

„Wiedziałam!” — błysnęło jej w głowie.

Tak, teraz już bez problemu rozpoznawała znajome elementy architektury kościoła, do którego dwa razy przyciągnęła ją niewytłumaczalna potrzeba modlitwy za duszę nieznajomej pani Ziuty. Tak, to było to wnętrze… bardziej surowe, skromniej udekorowane, ale niewątpliwie to samo.

— A tak — westchnął pan Szczepan, kiwając głową w zamyśleniu. — Tam był ślub i tam chodziliśmy potem razem co niedziela. Ale po jej śmierci już tam nie zaglądałem, zawsze wolałem pójść trochę dalej, do powizytkowskiego… I dopiero w to ostatnie Boże Narodzenie poszedłem do świętego Pawła. Znaczy… wnuk pani Jadzi mnie zaprowadził. Sam go poprosiłem, bo słabo się czułem, w głowie mi się kręciło i bałem się schodzić po schodach. Ale tak mnie wtedy naszło, żeby tam pójść i pomodlić się za moją Hanusię. Pierwszy raz od tylu lat… pomodlić się za nią przed tym samym ołtarzem, przed którym sobie ślubowaliśmy.

Podniósł do oczu zdjęcie i zapatrzył się w nie w zadumaniu, a na usta wybiegł mu łagodny, tkliwy uśmiech, po którym Iza rozpoznała, że zatonął właśnie w najsłodszych wspomnieniach i atmosferze utraconego szczęścia sprzed pięćdziesięciu lat…

Tej nocy, gdy po powrocie z pracy położyła się do łóżka, jej myśli, przez ostatnie dni skupione niemal wyłącznie na Michale, znów pobiegły w stronę młodego pana Szczepana i jego małżonki ubranej w ślubny strój. Pod jej przymkniętymi powiekami wyświetliła się twarz Hani ze zdjęcia, z tego, na którym była tak do niej podobna… Lecz tym razem ta twarz nie była li tylko pożółkłym zapisem obrazu na starym papierze fotograficznym, lecz twarzą żywej osoby… twarzą młodej, pełnej uroku kobiety o lśniących szczęściem oczach.

Iza widzi ją jak we mgle, ale to nie ma znaczenia, bo i tak jej umysł rejestruje każdy szczegół jej wyglądu. Luźny kosmyk włosów opadający na szyję… drobny defekt skóry, jakby niewielka blizna nad lewym okiem… ciepły blask brązowych oczu okolonych długą, czarną rzęsą… A oto Hania podnosi głowę i uśmiecha się do niej… jakiż ma przepiękny uśmiech! Ach, to w nim tkwi gros jej kobiecego czaru! W nim oraz w tych wdzięcznych gestach głowy i całej sylwetki… Żadna fotografia nie umiałaby oddać utajonego w nich uroku! To niewątpliwie za ten uśmiech i za to czarujące spojrzenie tak bardzo pokochał ją pan Szczepan…

Straszliwy, ponury łomot dobiegający z pieca kaflowego przerwał Izie ową fascynującą wizję. Huki i trzaski, które wydobywały się z głębi ciemnego kąta, a którym towarzyszył przeciągły, przeraźliwy dźwięk podobny do świstu wiatru, wytrąciły ją z półsnu, w jaki już powoli zapadała, i zmusiły do powrotu do rzeczywistości. Dziewczyna z trudem otworzyła sklejone snem powieki i usiadła na łóżku przepełniona nie tyle przestrachem, co rodzajem zniecierpliwienia. Zaiste, choć ów koncert duchów w środku nocy brzmiał dość upiornie, w jej sercu nie było ani cienia strachu.

— Ech, pani Ziuto! — wyszeptała z wyrzutem, patrząc twardym wzrokiem w stronę ciemnego kąta. — I znowu pani rozrabia? Przerwała mi pani ważne spotkanie… ładnie to tak? A do tego spać mi pani nie daje. Bardzo proszę o ciszę i spokój, bo jak nie… to już nigdy więcej się za panią nie pomodlę!

Jeszcze kilka głuchych uderzeń, przeciągły świst jakby wiatru hulającego po przewodzie kominowym… i w pokoju znów zapadła idealna cisza. Tak, jakby groźba Izy naprawdę podziałała! Choć był to zdumiewający zbieg okoliczności, dziewczyna nie czuła zdziwienia. Przeciwnie, odniosła wrażenie, jakby naprawdę nawiązała kontakt z nieznajomą duszą z zaświatów, mając przy tym wyraźną świadomość, że jest to dusza bardzo jej życzliwa.

— No! — szepnęła z satysfakcją, nadal wpatrzona w ledwie widoczny w ciemności zarys pieca kaflowego. — I żeby mi to było ostatni raz, pani Ziutko! Nie musi pani ciągle tak się przypominać, przecież ja i tak o pani pamiętam!

Opadła z powrotem na poduszkę i przymknęła oczy, a kilka minut później, wyszeptawszy na wpół bezwiednie modlitwę za zmarłych, zapadła w spokojny, głęboki sen.

Rozdział osiemnasty

Zimne światło sklepowych ledów niewątpliwie zakłamywało nieco kolor bluzki, który urzekł Izę do tego stopnia, że nie mogła powstrzymać się przed zdjęciem jej z wieszaka i udaniem się do przymierzalni. Ciepły, rudawo-złoty odcień tkaniny o na wpół-zamszowej, a na wpół połyskującej fakturze, a także elegancki, klasyczny krój bluzeczki, która wpadła jej w ręce zaraz przy pierwszym przeglądzie wieszaków, sprawiły, że dla Izy nabrała ona natychmiast statusu must have, mimo że rzadko bywała w sklepach odzieżowych, a sprawianie sobie nowej garderoby zazwyczaj traktowała jako niepotrzebny wydatek.

Tym razem jednak było inaczej. Tym razem musiała zadbać o to, by wyglądać w każdym calu perfekcyjnie. Nazajutrz miała umówione spotkanie z Michałem! Z nim… z tym jedynym, którego kochała wiernie od piętnastu lat… Jutro się zobaczą! Będą wreszcie sam na sam, jak dawniej, bez ludzi dookoła, bez tych jego przelotnych dziewczyn, bez Małgosi, bez Daniela… no tak, bez Daniela.

W tym miejscu Iza spoważniała i westchnęła. Od niemal tygodnia każde wspomnienie Daniela wywoływało w niej wyrzuty sumienia i poczucie winy. Jej wrażliwe serce nie czuło się komfortowo z myślą, że zawiodła go, nie dotrzymując danej obietnicy. Tak wielki żal wyczuła w jego głosie, kiedy zadzwoniła, by odwołać czwartkowe spotkanie! Odwołała je pod pretekstem, że wypadło jej coś ważnego, i nawet nie mogła podać mu szczegółów, bo czy wypadało jej powiedzieć, że tego wieczoru jego umówione miejsce zajmie ktoś inny? Byłoby to głupie… a do tego chyba wręcz niekulturalne, biorąc pod uwagę wszystko to, o czym co prawda nie rozmawiali wprost, lecz co od początku czuła w jego zachowaniu… Lecz czyż miała na to zważać, gdy w grę wchodził kontakt z Michałem? To do niego przecież należała od zawsze i na wieki! Wobec planu spotkania z nim nic innego nie mogło się liczyć!

„Ech, dlaczego życie zawsze musi być takie pokićkane?” — pomyślała z melancholią, zamykając się w boksie sklepowej przymierzalni i przystępując do zmiany bluzki. — „Przecież jasno dałam mu do zrozumienia, że z mojej strony niczego nie może się spodziewać. Więc po co jeszcze to ciągnie? A ja tylko się przez to stresuję… Nawet głupio mi było wprost powiedzieć mu, że umówiłam się z Misiem. Tak, jakbym się tego wstydziła! Boże drogi… jakbym wstydziła się Misia! Co za absurd…”

Narzuciła na siebie nową bluzkę i z zadowoleniem obejrzała się w lustrze. Efekt przechodził wszelkie oczekiwania, bluzka bowiem nie tylko zachwycała swą niezwykłą fakturą i kolorem, który korzystnie ocieplał jej bladawą cerę, ale również leżała na niej idealnie, miękko opływając szczupłe linie jej ciała.

„Całkiem nieźle” — przyznała, z miejsca zapominając o Danielu. — „Pasuje mi do oczu, a do tego jest uszyta jak na miarę właśnie dla mnie. Trochę droga, ale co tam… muszę ją mieć! Misiowi podobała się tamta moja ruda sukienka, a nie mogę przecież drugi raz założyć tego samego!”

Ta ostatnia myśl, tak u niej niecodzienna, wywołała w niej natychmiast instynktowny niesmak. Bo czyż to, w co się ubierze, miało jakiekolwiek znaczenie? Michał spotykał się przecież z nią, a nie z jej ubiorem… Tak, to prawda, ale jednak i strój swoje robi… Nie dało się wszak ukryć, że na urodzinach Marcina jej jaskrawa sukienka przyciągała uwagę, on sam również o niej wspomniał, być może dzięki niej w ogóle ją tam zauważył… Więc jak mogłaby teraz pozwolić sobie na zaniedbanie tego, co mogło okazać się kluczowe?

— Biorę ją! — szepnęła stanowczo do własnego odbicia w lustrze, jakby chciała zamknąć usta swej zwyczajnej, rozsądniejszej naturze.

Bluzka, owszem, kosztowała nieprzyzwoicie dużo, zwłaszcza jak na jej skromne możliwości finansowe, lecz oszczędzanie na stroju, w którym pragnęła pokazać się nazajutrz Michałowi, wydało jej się zaprzeczeniem wszelkiej logiki, ba, niemal zbrodnią. Przebrawszy się więc z powrotem w swoje stare ubrania, Iza wyszła z przymierzalni i świadomie nie dając sobie szansy na refleksję, udała się ze swą rudo-złotą zdobyczą prosto do kasy.

Kiedy stanęła w kolejce, dość długiej, gdyż czynne było tylko jedno stanowisko kasowe, postanowiła sprawdzić dla pewności stan konta bankowego, na które nie zaglądała od ponad tygodnia, czyli od dnia wpłynięcia na nie pensji. Ponieważ zaraz po jej otrzymaniu większą część pieniędzy przelała na konto oszczędnościowe, a w ostatnich dniach zrobiła kilka zakupów, należało upewnić się, czy odpowiednia kwota była dostępna na karcie.

Liczba, która po zalogowaniu się na aplikację bankową wyświetliła jej się na ekranie telefonu, przyprawiła ją o zawrót głowy. Choć w zeszłym tygodniu zredukowała pozostawioną tam kwotę do kilkuset złotych na bieżące wydatki, dziś znów było tam grubo ponad tysiąc… Pierwszą jej myślą było to, że być może zlecona operacja przelewu na konto oszczędnościowe z jakiegoś powodu została cofnięta i pieniądze wróciły na rachunek rozliczeniowy. Jednak szybko wykluczyła tę opcję, bowiem mniejsze cyfry na bocznym panelu aplikacji, gdzie ustawiła sobie podgląd stanu konta oszczędnościowego, wyraźnie wskazywały, że nic takiego nie miało miejsca. Drugą opcją był przelew od Amelii, jednak przy ostatniej rozmowie telefonicznej Iza wyraźnie zaznaczyła, że nie potrzebuje pieniędzy, prosząc, by niczego jej nie przysyłała i by wszelkie wolne środki zbierali z Robertem na kupno działki od Andrzejczakowej. Amelia nie protestowała, zaznaczyła tylko, żeby w razie jakichkolwiek kłopotów finansowych, natychmiast dała jej znać. Tak czy owak żadnego przelewu bez uzgodnienia z siostrą na pewno by nie zrobiła. Skąd więc te dodatkowe pieniądze? Wytłumaczenie pozostawało tylko jedno.

„Szef” — pomyślała. — „Pewnie znowu dał mi premię za nic, wariat jeden…”

Nerwowymi ruchami palców otworzyła historię operacji dokonanych na koncie i natychmiast znalazła potwierdzenie swojego przypuszczenia. Znany jej już dobrze nadawca, Michał Błaszczak „Anabella”, zaledwie wczoraj wykonał pięciusetzłotowy przelew na jej konto z jednowyrazowym tytułem Premia. Z początku zaniepokojona tym faktem, Iza przypomniała sobie jednak jak przez mgłę wczorajszą rozmowę Basi, Oli i Klaudii, której wówczas prawie nie słuchała, zajęta w stu procentach myślami o Michale, lecz podczas której, jak teraz skojarzyła, kilka razy padło słowo premia zaraz obok słowa szef. Oznaczało to najwyraźniej, że nie tylko ona, ale wszyscy w Anabelli dostali wczoraj premie, to zaś radykalnie zmieniało postać rzeczy…

„Miałam nosa do tej Anabelli” — stwierdziła z satysfakcją. — „Zatrudniłam się w prosperującej firmie, więc i premie mi wpadają, i to jedna po drugiej… Swoją drogą szef dba o nas jak o własne dzieci. A ja? Ja po raz pierwszy od nie wiem ilu lat czuję się… bogata!”

Z uśmiechem zamknęła aplikację i doszedłszy do kasy, pewnym gestem podała ekspedientce wybraną bluzkę oraz kartę bankową, zastanawiając się, czy w takiej sytuacji nie powinna dodatkowo pomyśleć o jakichś nowych, eleganckich butach…


Lekki, wiosenny wiaterek rozwiewał włosy Izy, unosząc wokół niej w powietrzu chmurkę delikatnych perfum, jakie wybrała sobie wczoraj w perfumerii specjalnie na dzisiejszą okazję. Był to pierwszy dzień astronomicznej wiosny i choć zimowy chłód jeszcze nie ustąpił, sygnały zbliżającego się ocieplenia z tygodnia na tydzień stawały się coraz wyraźniejsze. Co prawda Robert i Amelia ostrzegali ją ostatnio przez telefon, żeby nie ufała jeszcze tym czasowym oznakom wiosny i ubierała się ciepło, Wielkanoc bowiem miała być w tym roku późno, dopiero w połowie kwietnia, to zaś oznaczało, że do tego czasu nie można było spodziewać się prawdziwego i stałego ocieplenia. Śniegu jednak nie widziało się na ulicach już od dawna, dni wydłużały się, a słońce świeciło coraz mocniej — nawet teraz, choć była już za dwie minuty osiemnasta, jego ostatnie ogniste promyki nie wygasły jeszcze całkiem na horyzoncie, rozświetlając niebo po zachodniej stronie miasta ciepłą, wielobarwną łuną.

Po prawie dwugodzinnych przygotowaniach do upragnionego spotkania z Michałem, wysłuchawszy zachwyconych peanów Kacpra i komplementów pana Stanisława, Iza wyszła z domu i w idealnie odmierzonym tempie dążyła zatłoczonym deptakiem w umówione miejsce pod Bramą Krakowską. Stuk obcasów jej nowych skórzanych butów, zakupionych wczoraj za kwotę, o której nawet nie chciała pamiętać, dodawał jej pewności siebie, a zainteresowane spojrzenia mijanych po drodze młodszych i starszych mężczyzn, którzy odruchowo taksowali wzrokiem jej elegancką sylwetkę, wprawdzie nieco ją onieśmielały, lecz jednocześnie były potwierdzeniem, że wąskie łazienkowe lustro pana Stanisława nie kłamało i że wyglądała dziś wyjątkowo atrakcyjnie. Choć zazwyczaj nie przywiązywała wielkiej wagi do swojego wyglądu, od wczoraj poświęciła mnóstwo czasu i wysiłku, by zaprezentować się dziś jak najkorzystniej, by być dziś możliwie najpiękniejszą… dla niego! Dla niego… to brzmiało jak sen, lecz to była prawda! Zobaczy go już za chwilę!

Im bardziej zbliżała się do celu, tym mocniej biło jej serce. Była już za minutę osiemnasta… Czy Michał był już gdzieś tam, wśród widocznego z daleka tłumu kłębiącego się w okolicach Bramy, której monumentalna bryła rosła przed nią z każdym krokiem? Czy czekał na nią niecierpliwie i rozglądał się, usiłując wyłowić wzrokiem jej sylwetkę spośród innych, zanim do niego podejdzie? A może nie było go tam jeszcze, może spóźni się kilka minut, jak to miewał w zwyczaju jeszcze za dawnych, szczęśliwych czasów w Korytkowie? Ach, to nieważne… zobaczy go i tak lada moment! Już osiemnasta…

Iza przystanęła na środku chodnika wśród kręcących się gęsto ludzi, którzy albo wylewali się tabunami ze starówki, albo wchodzili tam, czasem rzucając monetę muzykowi grającemu na skrzypcach w głębi Bramy lub zatrzymując się przy improwizowanym straganiku, na którym jakaś starsza kobiecina sprzedawała kwiaty. Michała jeszcze nie było.

„Spóźni się jak zwykle” — pomyślała z czułością, choć na dnie jej serca zatrzepotała jaskółka niepokoju. — „Czy on kiedykolwiek przyszedł gdzieś na czas? Zawsze pięć-dziesięć minut spóźnienia minimum…”

Minęło jednak pięć minut, dziesięć, kwadrans… a jego ani śladu. Izę ogarnęło powoli tak dobrze znane jej sprzed lat uczucie niepewności pomieszanej z niepokojem i rezygnacją… tą bolesną rezygnacją, z którą zawsze konstatowała jego nieobecność, niedotrzymaną obietnicę czy zasłyszane rewelacje na temat jego kolejnych związków. Wyjęła telefon i dla pewności przeszukała skrzynkę smsową — nic, ani słowa. Cisza. Ostatnie poblaski słońca zachodzącego nad Lublinem zgasły jak zdmuchnięta świeca, na ulicach zapaliły się latarnie. Piękny, bajkowy świat znów stał się szary i smutny, byle jaki.

Jeszcze dziesięć minut i resztki nadziei zgasły w sercu dziewczyny. Wiedziała już teraz doskonale, że Michał nie przyjdzie. Nie przyjdzie… Zapomniał. Ewentualnie od początku nie miał zamiaru przyjść, zakpił sobie z niej tylko. Tamten sms, w którym nazwał ją najpiękniejszą kobietą na świecie, wysłał do niej w całej serii identycznych wiadomości do różnych dziewczyn… Jak mogła choć przez chwilę uwierzyć, że potraktował ją wyjątkowo? Awansowała tylko o tyle, że znalazła się na ekskluzywnej liście adresatek… pewnie równie długiej jak u Kacpra, jeśli nie jeszcze dłuższej. A teraz nawet nie zadał sobie trudu, żeby uprzedzić ją, że nie przyjdzie na spotkanie.

To właśnie zabolało ją najbardziej. Już nawet nie to, że nie przyszedł, że zlekceważył ją po raz kolejny, jak to już wielokrotnie w przeszłości bywało… ale to że nie wysłał jej chociaż krótkiego smsa z informacją, że nie przyjdzie. Nie musiałby nawet wymyślać pretekstu, wystarczyłoby uczciwie, po ludzku napisać, że go nie będzie.

„Więc nie zasługuję nawet na taki drobny gest” — myślała ponuro, kiedy w drodze powrotnej do domu przemierzała deptak, połykając napływające jej do gardła łzy. — „Na jedno słowo, jeden znak, że nie olał mnie na całej linii… I kiedy ja wreszcie nauczę się rozumu? Kiedy dotrze do mnie, że dla niego jestem tylko jedną z tłumu? Tyle razy już dostałam po głowie i nadal jestem taka głupia! Misiu… dlaczego mi to robisz? Byłam już dzisiaj taka szczęśliwa… a teraz znowu leżę w bagnie…”

Weszła do bramy swojej kamienicy ze spuszczoną głową, smętnie powłócząc nogami odzianymi w nowe, wytworne buty na wysokim obcasie… buty, które wraz z bluzką kupiła wczoraj za zawrotną sumę, żeby podobać się jemu… Jakże śmiesznie teraz wyglądała, jak żałośnie! Jak parodia samej siebie!

Przytłumiony dźwięk przychodzącego smsa natychmiast postawił ją do pionu, serce zabiło jej mocno, na chwilę zabrakło jej tchu. Wyszarpnęła telefon z kieszeni tak gwałtownym ruchem, że omal nie upadł jej na posadzkę bramy. Tak, to był on… Sorry, Iza, coś mi wypadło. Zadzwonię, jak się ogarnę. Michał.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 62.41