Rozdział pierwszy
„Zawsze będę cię kochać, Misiu” — dumała smutno Iza, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w przesuwające się za oknem pociągu jesienne krajobrazy.– „Ciebie i tylko ciebie… mimo wszystko.”
Na tle migającego pniami sosen lasu, przez który przejeżdżał pociąg, wyświetliła jej się wizja ukochanej twarzy i wpatrzonych w nią niebieskich oczu okolonych czarną rzęsą. I scena, od której już chyba nigdy nie będzie umiała się uwolnić — ukwiecona łąka, ciche brzęczenie owadów i jego głowa na jej kolanach, fala pięknych blond włosów, w które wsuwa pieszczotliwym gestem dłoń, i jego usta, do których schyla się z czułością, odgarniając wolną ręką opadające mu twarz jej własne włosy… Była wtedy tak nieziemsko szczęśliwa! To właśnie wtedy, choć nie wypowiedziała tego na głos, by nie przerywać dźwiękiem słów magicznej chwili, w myślach ostatecznie i nieodwołalnie przysięgła mu, że jej serce na zawsze będzie należeć wyłącznie do niego. Bo na całym świecie od wczesnego dzieciństwa istniał dla niej tak naprawdę tylko on. Michał Krzemiński. Kolega z podstawówki, sąsiad z rodzinnego Korytkowa i jej były chłopak. Jej pierwsza i jedyna miłość.
„Nie masz racji, kochanie” — mówiła w myślach do swej ulotnej wizji o fosforyzująco błękitnych oczach. — „Czasami warto drugi raz wejść do tej samej rzeki, jeśli ona na ciebie wiernie czeka. Zmienia się, to prawda, tak jak ty się zmieniasz… ale przecież tylko po to, żeby cię dogonić.”
Iza Wodnicka miała dwadzieścia jeden lat i po dwuletniej przerwie w nauce jechała do odległego o sto kilometrów Lublina rozpocząć upragnione studia. Wyjazd ten okupiony był serią ogromnych wyrzeczeń i trudnych decyzji, nie mówiąc już o tym, że jechała w ciemno, z niewielką sumą oszczędności w kieszeni i bardzo mglistą perspektywą przyszłości. Jednak wierzyła, że sobie poradzi. Ufała nie tylko, że uda jej się utrzymać na wymarzonych studiach, wyrwawszy się wreszcie z szarego wiejskiego zakątka, w którym spędziła niemal całe dotychczasowe życie, ale że również powoli zdoła się uniezależnić, odciążając finansowo starszą siostrę i jej męża, jedyne bliskie osoby, które po śmierci matki zostały jej na świecie. A kto wie, może nawet…
Choć Iza starała się wypychać z umysłu wszelką nierozsądną nadzieję, wmawiając sobie uparcie, że jej ambicją jest przede wszystkim rozwój osobisty i szukanie szansy na lepsze życie, w głębi duszy przez cały czas miała świadomość, że w ten sposób będzie również bliżej niego. Od zeszłego semestru studiował na tej samej uczelni, na której ona pierwszego października miała rozpocząć naukę, co prawda na innym kierunku, a nawet na innym wydziale, jednak świat jest przecież taki mały! Choć w uczelnianych murach będzie się przewijać kilkanaście tysięcy osób, czyż sam rachunek prawdopodobieństwa nie podnosił jej szans na przypadkowe spotkanie? Jechała tam, gdzie był ten, dla którego biło jej serce… a wszystko inne przecież jakoś się ułoży!
Tak, ułoży się, musi się ułożyć. Na początek pomoże jej siostra, którą niezawodnie będzie wspierał świeżo upieczony szwagier; co prawda oboje powinni teraz odkładać pieniądze na własny start w normalne życie, zamiast finansować edukacyjne fanaberie młodszej siostry, ale Iza obiecała im i sobie, że długo to nie potrwa. Na razie skorzysta z pieniędzy, które wiezie ze sobą, będzie starała się gospodarować nimi najoszczędniej, jak potrafi, by nie musieć za często prosić ich o wsparcie, a kiedy tylko zorganizuje się na stancji i na uczelni, zrobi wszystko, by stanąć na własne nogi i przestać obciążać ich budżet domowy.
„Oddam Meli każdą złotówkę” — myślała stanowczo, wyprostowując się nieco na siedzeniu w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji. — „A jak już trochę bardziej się odkuję, za każdą obecną oddam jej dwie. Nigdy nie zapomnę, ile dla mnie zrobiła. Ona i Robert też. Kochany chłopak…”
Siostra Izy, starsza od niej o pięć lat Amelia, wyszła za Roberta w minione wakacje po zaledwie kilkumiesięcznym okresie narzeczeństwa. Starszy o rok chłopak z sąsiedniej wsi chodził z nią do liceum w pobliskim Radzyniu Podlaskim i przez kilka lat bezskutecznie, jednak niezwykle cierpliwie zabiegał o jej względy. Po śmierci pani Wodnickiej, którą złośliwy nowotwór zabrał z tego świata w niespełna pół roku, to właśnie on, wiedziony swym wiernym uczuciem, udzielił osieroconym dziewczynom największego logistycznego wsparcia. Mimo że sam pochodził z niezamożnej rodziny i nie dysponował wielkimi środkami finansowymi, był zawsze gotów nadrobić to pracą własnych rąk.
To w dużym stopniu dzięki niemu dwudziestoczteroletniej wówczas Amelii udało się utrzymać prowadzony przez matkę niewielki lokalny sklepik, z którego ich trzyosobowa rodzina żyła od ponad dziesięciu lat po tragicznej śmierci ojca. Sklepik ów, jedyne i dość marne ale za to stałe źródło ich dochodów, w czasie ciężkiej choroby właścicielki znacząco podupadł i zatonął w długach. Sprzedawczyni, która pracowała w tym czasie razem z Amelią, odeszła ze stanowiska zniechęcona niepewną perspektywą zatrudnienia, a nieliczni stali klienci przenieśli się do konkurencji. Pozostawiona w ten sposób samej sobie Amelia wraz z będącą u progu matury młodszą siostrą musiały we dwie podjąć decyzję, co robić dalej ze sklepem — ratować go za wszelką cenę, czy próbować się go pozbyć. Z początku rozważały tę drugą możliwość, jednak ponieważ zadłużenie przekraczało wartość majątku i nikt nie był zainteresowany kupnem niewielkiego, wymagającego remontu lokalu w prowincjonalnej miejscowości, zdecydowały, że ich jedynym sposobem na przetrwanie będzie próba zatrzymania i reaktywacji sklepu.
Ileż razy w tamtym czasie obie siadały przy stole nad dokumentami, z których same niewiele rozumiały… Ile razy odmawiały sobie kolacji, żeby zebrać pieniądze przeznaczone na choćby częściową spłatę kolejnej raty, w obawie, by bank nie wypowiedział im kredytu… Ile razy Amelia, chcąc oszczędzić wstydu młodszej siostrze, zagryzała zęby i szła do tych czy innych sąsiadów prosić o niewielką pożyczkę… Iza westchnęła ciężko na to wspomnienie.
„Dzielna Mela” — myślała z czułością, opierając skroń na zagłówku siedzenia i wpatrując się w migające za oknem kolorowe korony drzew. — „Na niej zawsze można polegać jak na Zawiszy. Ale przekona się, że młodsza siostra potrafi się odwdzięczyć. Jeszcze trochę, Melciu, i zobaczysz… obiecuję ci to, moja kochana. Mama byłaby z ciebie taka dumna!”
Przymknęła oczy, przytłoczona smutnymi obrazami z przeszłości.
Będziecie musiały dać sobie radę same, dziewczynki — zaszemrały jej w pamięci słowa umierającej matki, wypowiedziane słabym głosem w ostatni wieczór, który obie spędziły przy niej w szpitalu. — Na szczęście jesteście już dorosłe, a ja modlę się, żeby i dobrzy ludzie wam pomogli…
Modlitwa biednej matki została wysłuchana, choć nie od razu. Przy okazji pogrzebu, o którym poinformowani zostali wszyscy członkowie rodziny ze strony zarówno matki, jak i ojca, dziewczyny po raz pierwszy spotkały ciotkę Klaudynę, rodzoną siostrę pani Wodnickiej. Choć ciotka była ze zmarłą skłócona od wczesnej młodości, w obliczu majestatu śmierci zdecydowała się przyjechać wraz ze swym mężem, by towarzyszyć siostrze w jej ostatniej ziemskiej drodze.
W kościele i na cmentarzu ciotka zachowywała wobec Amelii i Izy neutralne nastawienie ocieplone nawet dozą życzliwego współczucia, jednak kiedy po pogrzebie zobaczyła skromne warunki, w jakich żyły siostrzenice, jej zachowanie zmieniło się radykalnie, przeradzając się w wyniosły dystans. Amelia, która z ciotką rozmawiała tego dnia o wiele więcej niż sparaliżowana z rozpaczy Iza, wywnioskowała z jej zdawkowych uwag, iż kobieta spodziewała się uczestnictwa w podziale domniemanego majątku pani Wodnickiej. Skonstatowawszy ku swemu niezadowoleniu jego całkowity brak, nie tylko poczuła rozczarowanie, ale do tego wystraszyła się wizji, że sama miałaby jeszcze, nie daj Boże, wspomóc finansowo ubogie siostrzenice. Jak łatwo się domyślić, po ciotce Klaudynie i jej mężu już tego samego dnia nie pozostał żaden ślad, nawet w postaci numeru telefonu czy jakiejkolwiek innej formy potencjalnego kontaktu. Z rodziny ojca, z którą relacje pani Wodnickiej (od początku ponoć nienajlepsze) zupełnie wygasły po jego śmierci, na pogrzeb nie przyjechał nikt.
Jak to w takich razach bywa, największą doraźną pomoc Amelia i Iza otrzymały ze strony osób postronnych, sąsiadów i przyjaciół. Zwłaszcza tuż po pogrzebie na kilka tygodni rozkwitła sąsiedzka życzliwość, a wraz z nią otworzyły się serca i kieszenie, co pozwoliło dziewczynom choć trochę pozbierać się psychicznie i finansowo po utracie matki. Co prawda po kilkunastu tygodniach minęła pierwsza fala współczucia i siostry Wodnickie znów mogły liczyć niemal wyłącznie na siebie, jednak to szerokie międzysąsiedzkie i przyjacielskie wsparcie udzielone im na samym początku było nie do przecenienia.
Naturalną koleją rzeczy tłum przyjaciół szybko zaczął się przerzedzać. Po maturze i wakacjach niemal wszyscy koledzy i koleżanki Izy, w tym jej najlepsza przyjaciółka Agnieszka, wyjechali na studia lub do pracy, nie dostrzegając dla siebie perspektyw w prowincjonalnym Korytkowie. Kilka lat wcześniej to samo zrobiło zresztą szkolne środowisko Amelii i tylko nieliczni wrócili w rodzinne strony. Wśród osób, które pozostały u boku Amelii i Izy, a które zimą można już było zliczyć na palcach jednej ręki, znajdowała się Dorota, wieloletnia przyjaciółka starszej z dziewczyn, która została w Korytkowie z racji konieczności opieki nad swym niedołężnym ojcem, oraz zawsze życzliwa ich rodzinie sąsiadka Andrzejczakowa. W tym skromnym gronie znalazł się również Robert Stawecki — mieszkający w sąsiedniej Małowoli starszy kolega z liceum Amelii i jej nieśmiały wielbiciel.
To właśnie w jego osobie zrealizowało się to, o co modliła się przed śmiercią matka, zatroskana o przyszłość swych pozostawionych na pastwę losu córek. O ile Dorota czy stara Andrzejczakowa pomagali Amelii finansowo, pożyczając jej w podbramkowych sytuacjach pieniądze (które dziewczyna zawsze oddawała w terminie), lecz przytłoczeni własnymi obowiązkami nie mogli w tę pomoc zaangażować zbyt wiele czasu i wysiłku, o tyle Robert zawsze znalazł choć godzinę czy dwie na to, by po pracy podjechać i pomóc dziewczynom w koniecznych pracach fizycznych. Pracował na słabo płatnym stanowisku młodszego mechanika w warsztacie samochodowym, który mieścił się w oddalonej o cztery kilometry Małowoli, pracę często kończył po osiemnastej, dlatego przyjeżdżał do Korytkowa dopiero wieczorem, jednak nigdy nie odmówił Amelii pomocy i po kilku miesiącach jego stare seicento zaparkowane pod sklepem sióstr Wodnickich stało się znanym wszystkim sąsiadom elementem korytkowskiego krajobrazu.
Iza, która w zaistniałej sytuacji musiała wyrzec się planów wyjazdu na studia i ze wszystkich sił zaangażowała się w pomoc siostrze, podobnie jak ona z wdzięcznością przyjęła wsparcie Roberta, którego wcześniej znała tylko z widzenia, ale z którym po śmierci matki bardzo szybko się zaprzyjaźniła. Nie umknęło oczywiście jej uwadze, że pomoc, jakiej udzielał jej i Amelii, nie wynikała z bezinteresownego współczucia, a z płomiennych uczuć żywionych względem jej siostry, jednak zważywszy, że chłopak ani razu nie dał swoim zachowaniem do zrozumienia, że oczekuje w tym względzie dowodów wdzięczności, Iza w duchu bardzo doceniła to dyskretne uczucie i już po kilku miesiącach — mimo iż wiedziała, że Amelia nie darzy go wzajemnością — zaczęła mu szczerze kibicować w cichej walce o serce ukochanej dziewczyny.
Jednym ze skutków ubocznych (czy raczej wartością dodaną) owej walki był remont przeprowadzony w podupadłym sklepie sióstr Wodnickich. Niemal wszystkie prace wykonali we troje przy minimalnych nakładach na materiały, Robert bowiem znał się na takich technicznych sprawach jak instalacja elektryczna, wodno-kanalizacyjna czy wentylacyjna, dzięki czemu dziewczyny nie musiały zatrudniać słono opłacanych fachowców. Ułatwiło to w znaczący sposób dalsze starania Amelii o utrzymanie sklepu, do którego stopniowo wrócili dawni klienci i który powoli, mozolnie, ale coraz regularniej zaczął generować przychody pozwalające na pokrycie codziennych wydatków oraz systematyczną spłatę długów. Zamknięcie jednego z konkurencyjnych sklepów w Korytkowie, a także likwidacja dużego domu towarowego w sąsiedniej Małowoli pozwoliły siostrom podwoić liczbę stałej klienteli i po niespełna dwóch latach od śmierci matki wreszcie odbić się od dna.
Na tle szyby pędzącego pociągu przed oczami Izy zamajaczyły sceny z niezapomnianego marcowego dnia, kiedy to Amelia spłaciła ostatnią transzę ciążącego na firmie zadłużenia i wróciła do domu z plecakiem pełnym wiktuałów, a wieczorem z tej okazji obie przygotowały uroczystą kolację. Był na nią zaproszony również Robert, który od czasu, gdy dziewczynom zaczęło się lepiej powodzić i nie potrzebowały już jego pomocy, przestał bywać u nich w domu, a jedynie czasami widywały go, gdy wpadał do ich sklepiku po zakupy zlecone mu przez matkę. Ponieważ przyjeżdżał po nie prosto z pracy w roboczym kombinezonie wysmarowanym olejem samochodowym, nierzadko tuż przed zamknięciem sklepu, zazwyczaj nie mieli okazji do dłuższej rozmowy, tym bardziej, że Amelia od jakiegoś czasu wydawała się go unikać. Czyż jednak mogło go zabraknąć przy świętowaniu sukcesu, którego był bądź co bądź współautorem?
Iza uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie tamtego uroczystego wieczoru, kiedy obie z Amelią, śmiejąc się i żartując, szykowały kolejne potrawy, potem nakrywały stół na trzy osoby, aż wreszcie na dźwięk dzwonka ścigały się do przedpokoju, by otworzyć drzwi. Pamiętała, jak zatrzymały się obie i zamilkły, gdy w owych drzwiach stanął elegancko ubrany w czarną koszulę i szarą marynarkę Robert, dzierżący w ręce ogromny bukiet białych tulipanów, który wręczył Amelii w milczeniu mówiącym więcej niż słowa… To wtedy Iza zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zmienił się w ciągu ostatnich dwóch lat, jak zmężniał, nabrał sprężystości ruchów i pewności siebie, a do tego zadziwiająco wyprzystojniał. Jego twarz nie była już twarzą tamtego chuderlawego chłopaka, który na cmentarzu, tuż po pogrzebie pani Wodnickiej nieśmiałym gestem, z rumieńcem na policzkach podawał Amelii karteczkę z numerem telefonu, zapewniając ją o swej bezwarunkowej gotowości do pomocy; była to ogolona z mocnego zarostu twarz poważnego, dwudziestosiedmioletniego mężczyzny o solidnej, harmonijnej sylwetce i wyrzeźbionych ciężką pracą ramionach. Co prawda zmiany w jego wyglądzie i sposobie bycia zachodziły przez te dwa lata stopniowo, jednak dopiero tamtego wieczoru ich efekt rzucił się Izie w oczy z pełną wyrazistością.
Od tamtej pory zaczęła też dostrzegać subtelne zmiany w sposobie, w jaki względem niego zachowywała się Amelia. Choć dyskretnie nie dopytywała jej o nic, z cichą radością w sercu obserwowała, jak oczy siostry rozświetlały się, gdy Robert wchodził do ich sklepu po zakupy (Iza starała się wtedy znaleźć sobie szybko jakieś niecierpiące zwłoki zajęcie na zapleczu), jak uśmiechała się do telefonu, gdy przychodził od niego sms (co prawda Iza nie miała pewności, że to od niego, ale domyślała się tego bezbłędnie po minie siostry) i jak delikatnie drżał jej głos, gdy wypowiadała jego imię. Po kolejnych kilku tygodniach ich przelotne spotkania zamieniły się w regularne spacery po okolicy (Amelia zabroniła Izie nazywać te wyjścia randkami), na które wybierali się zawsze w swój jedyny wolny dzień czyli w niedzielę.
Właśnie w jeden z takich ciepłych, niedzielnych wieczorów, gdzieś w połowie kwietnia, słysząc pod domem śmiech powracającej ze spaceru Amelii, Iza wyjrzała przez okno i pod rozłożystym klonem przy furtce ich domu dostrzegła sylwetkę splecionej w uścisku pary łączącej usta w gorącym pocałunku. Pamiętała dobrze swe radosne bicie serca na ten widok, a potem tamte długie godziny, kiedy we dwie siedziały po ciemku na łóżku pod jedną kołdrą i rozmawiały aż do bladego świtu o wszystkim, o czym dotąd za wcześnie byłoby mówić…
Jestem taka szczęśliwa, Izunia — szemrał jej w głowie wzruszony szept Amelii. — Nigdy nie myślałam, że można się tak czuć… On mi się oświadczył, wiesz?
Skromny ślub Amelii i Roberta odbył się w ostatnią sobotę sierpnia i choć młodej pary nie stać było na wystawne weselisko, Iza była zdania, że piękniejszej uroczystości nie sposób sobie wyobrazić. Jako świadek ślubu stała w kościele tuż przy młodych i we wpatrzonych czule w Amelię oczach Roberta widziała gwarancję bezpieczeństwa i szczęścia, jakie wreszcie stało się udziałem tej dotychczas tak mocno doświadczonej przez los dziewczyny. Od tamtej chwili szwagier, którego Iza traktowała dotychczas jak dobrego przyjaciela, stał się bliski jej sercu jak rodzony brat.
„Jesteś aniołem zesłanym z nieba dla Melci na prośbę mamy” — myślała, wspominając blask szczęścia w jego oczach, gdy wyprowadzał z kościoła swą świeżo poślubioną małżonkę. — „Gdyby nie ty, mnie zresztą też by dzisiaj nie było w tym pociągu…”
Już od maja było postanowione, że w październiku Iza podejmie swe upragnione studia. Zaproponowała jej to Amelia, która sama definitywnie zrezygnowawszy z kontynuowania nauki, chciała, by przynajmniej młodsza siostra mogła zdobyć wyższe wykształcenie, a w perspektywie szansę na łatwiejsze życie. Wyjazd Izy wiązał się oczywiście z kosztami, a do tego z utratą wykwalifikowanej pary rąk do pracy w sklepie, jednak Amelia, z Robertem u boku, inaczej już patrzyła w przyszłość.
Damy radę, mała, niczym się nie martw — przekonywała ogarniętą wątpliwościami i wyrzutami sumienia Izę. — Nie zostaję przecież sama, Robi zwolni się od lipca z warsztatu i pomoże mi w sklepie, już to ustaliliśmy. Pociągniemy firmę we dwoje i wygospodarujemy dla ciebie pieniążki na studia, długi już przecież mamy spłacone… Nie ma dyskusji, Izunia, składasz w tym roku papiery na uczelnię i jedziesz. Za zdolna jesteś, żeby tak się marnować, nie po to tyle się uczysz tego języka, żeby nic z tego nie było. Moja mała, dzielna siostra — uśmiechnęła się, gładząc ją po włosach. — Musisz to zrobić, jeśli nawet nie dla siebie, to dla mnie. Już dawno sobie obiecałam, że zadbam o to, żebyś mogła studiować, więc proszę mi tu teraz nie robić dywersji, zrozumiano?
Łza wdzięczności zakręciła się na to wspomnienie w oku Izy wpatrzonej w przewijające się na oknem pociągu jesienne pejzaże. Plan Amelii, całym sercem poparty przez Roberta, został wcielony w życie i na początku sierpnia w skrzynce na listy wylądowało pismo z z jednej z lubelskich uczelni zawiadamiające, iż pani Izabella Wodnicka została przyjęta w poczet studentów pierwszego roku filologii romańskiej.
Studia związane z francuskim były jej marzeniem od lat, zakochała się w tym języku we wczesnym liceum, olśniona francuską muzyką, której wtedy zaczęła namiętnie słuchać, szczególną preferencją darząc stare utwory Joe Dassina. To właśnie od tekstów jego piosenek zaczęła się jej samodzielna nauka tego trudnego acz pięknego języka, który oczarował ją tak bardzo, że zapragnęła opanować go przynajmniej w stopniu komunikatywnym. W wolnych chwilach, z właściwą sobie wytrwałością realizowała to postanowienie; słuchała radia i oglądała filmy po francusku, ćwiczyła gramatykę, rozwiązywała w Internecie ćwiczenia leksykalne, a także zamykała się w pokoju i czytała na głos, aby doskonalić niełatwą francuską wymowę i akcent.
Pierwsze efekty jej pracy pojawiły się bardzo szybko, co z jednej strony niewątpliwie świadczyło o jej wrodzonym talencie do języków obcych, a z drugiej wskazywało na to, co podpowiadało jej również serce — że odkryła w tej przygodzie swoją pasję. Dlatego wybór dalszej ścieżki edukacyjnej nie był dla niej problemem i w przeciwieństwie do wielu swoich koleżanek na długo przed maturą wiedziała doskonale, co chce studiować. Co prawda po śmierci matki musiała na dwa lata wyrzec się tego planu, jednak ponieważ naukę języka kontynuowała w domu, poświęcając na nią swe nieliczne wolne chwile, dziś, pomimo dwuletniej przerwy w edukacji, jechała na studia pełna wiary, że przynajmniej w tym względzie powinna sobie poradzić.
Dużo trudniejsza okazała się logistyczna organizacja jej wyjazdu, zwłaszcza że ze względu na ogromną ilość wniosków nie udało jej się uzyskać miejsca w akademiku. Po przekalkulowaniu domowego budżetu i wyskrobaniu z szuflady wszystkich skrywanych tam oszczędności Amelia wygospodarowała dla siostry tysiąc złotych na start, zapewniając ją, że do początku listopada odłoży dla niej coś więcej. Iza skrupulatnie rozpisała konieczne wydatki i doszła do konstruktywnego wniosku, że suma ta pozwoli jej wnieść konieczne opłaty na uczelni, zapłacić za stancję i przy oszczędnym trybie życia dotrwać bez większych kłopotów do końca października.
Na szczęście po porażce z akademikiem udało jej się znaleźć w Lublinie stancję w porównywalnej cenie dwustu pięćdziesięciu złotych za miesiąc, a warunki ustalone przez telefon z właścicielem wyglądały bardzo korzystnie. Mimo że stancja mieściła się w starej kamienicy w centrum miasta i właściciel uprzedził lojalnie, że luksusów nie mogła się spodziewać, ważne dla niej było przede wszystkim to, że będzie mieć do dyspozycji własny pokój. Zważywszy, że na jedynkę w akademiku w tej cenie nie mogłaby liczyć, Iza uznała obrót sprawy za swój pierwszy sukces i postanowiła opłacić stancję z góry za pierwsze dwa miesiące, aby aż do grudnia mieć w tym względzie spokojną głowę.
W dniu jej wyjazdu od ślubu Amelii i Roberta minął już pełny miesiąc. Widoczne gołym okiem szczęście młodych państwa Staweckich, wzajemna miłość i szacunek, jakie sobie okazywali, a także całkiem niezła kondycja sklepu, który w początku roku szkolnego zanotował wyższe obroty, sprawiały, że Iza wyjeżdżała z Korytkowa ze spokojnym sercem. Czułe pożegnanie z Amelią na radzyńskim dworcu zakłóciły tylko na chwilę jej wypowiedziane w dobrej wierze słowa.
Trzymaj się, Izunia, i niech ci się wiedzie jak najlepiej — szeptała jej do ucha siostra, tuląc ją do siebie tuż przed odjazdem pociągu. — Na uczelni i nie tylko, wiesz, o czym myślę. Modlę się, żebyś spotkała tam kogoś dobrego, takiego jak mój Robi. I żebyś mogła być szczęśliwa… po tamtym. No, buźka, kochanie, i pamiętaj, dzwoń do nas często, a przynajmniej wysyłaj smsy. Zobaczymy się w listopadzie, ja już od jutra będę strasznie za tobą tęsknić…
Owe wypowiedziane zaledwie przed godziną słowa wróciły znów jak bumerang i pobrzmiewały dręczącym echem w głowie Izy na tle monotonnego stuku kół pociągu. I żebyś mogła być szczęśliwa… po tamtym… po tamtym…
Nie winiła siostry za ból, jaki sprawiło jej to krótkie zdanie, bo Amelia, dla której Michał był już tylko odległym wspomnieniem z przeszłości, nie mogła wiedzieć, co działo się w jej sercu, a ściślej w jego najpilniej strzeżonym zakamarku, w którym nadal jak gorący gejzer biło źródło jej jedynej w życiu miłości. Miłości wiernej i nieugaszonej, wyłącznej i gotowej wybaczyć wszystko. Od niemal trzech lat ukrywanej przed innymi tak skutecznie, że wszyscy wokół sądzili, iż dawno się z niej wyleczyła.
Ileż razy Iza chciała wyrzucić to z siebie, otworzyć przed Amelią serce, zwierzyć się tej najbliższej jej na świecie osobie… i nie potrafiła. Miała świadomość, że gdyby raz zaczęła o tym mówić, nie zdołałaby ukryć już niczego i musiałaby jej wyznać jeszcze kilka innych trudnych rzeczy. Jak choćby to, że jej wieloletnia przyjaźń z Agnieszką uschła jak ścięty kwiat niedługo po wyjeździe przyjaciółki na studia (Amelia była pewna, że dziewczyny nadal utrzymywały kontakt), albo to, że incydent z poważnym zatruciem pokarmowym, po którym Iza wylądowała w tamtym czasie na kilka dni w szpitalu i który kosztował Amelię tyle strachu, był tak naprawdę przerwaną w porę próbą samobójczą.
Iza nie potrafiła określić, kiedy dokładnie zakochała się w Michale. Czy stało się to od razu tamtego pamiętnego września, kiedy poszła do pierwszej klasy podstawówki w Korytkowie i wśród swych siedmioletnich kolegów dostrzegła wyróżniającego się urodą blondynka o niebieskich oczach? Nie, to chyba nie było jeszcze wtedy… chyba przyszło później, kiedy lepiej go poznała, kiedy na przerwach patrzyła, jak bije się z kolegami i zawsze wygrywa, a na lekcjach, choć potrafi broić za dwóch, zawsze na wszystko ma odpowiedź i dostaje najlepsze stopnie.
Tak czy owak pewnym jest, że już kilka miesięcy później mała Iza była w nim śmiertelnie zakochana, a z każdym miesiącem i rokiem uczucie to nabierało mocy. Zmieniało się oczywiście, tak jak zmieniała się i ona. W miarę jak wzrastała jej świadomość, przywdziewało coraz pełniejsze kształty, płynnie przechodząc od platonicznych westchnień ośmiolatki do nastoletnich marzeń o słodkich pocałunkach i chodzeniu razem po szkole (koniecznie trzymając się ostentacyjnie za ręce tak, jak od piątej klasy robili to Aśka z Piotrkiem z ich klasy) aż po snute gdzieś w końcu podstawówki odważne wizje wspólnej przyszłości, białego welonu i zgodnego związku do grobowej deski.
Niestety, ukochany Michał przez te wszystkie lata zupełnie nie zwracał uwagi na skromną koleżankę z sąsiedniego rzędu, która śledziła go rozmarzonym spojrzeniem swych wielkich, brązowych oczu, oczywiście tylko wtedy, kiedy nikt (a zwłaszcza on!) na nią nie patrzył. Iza bowiem za żadne skarby świata nie przyznałaby się do swej namiętności nikomu, nawet swej najbliższej przyjaciółce. Co prawda Agnieszka i tak wszystkiego się domyśliła, jednak po kilku nieudanych próbach nakłonienia Izy do zwierzeń dała spokój z dopytywaniem i temat Michała wisiał między nimi w powietrzu wyłącznie w trybie implicite.
W siódmej klasie podstawówki, gdy jej dziewczęce marzenia o przystojnym koledze z klasy zaczęły już przypominać kipiące tsunami, okazało się, że jego wspaniała blond grzywa i rzucane spod niej intrygujące spojrzenie niebieskich oczu przyciągają uwagę nie tylko Izy, ale również wielu innych koleżanek. Przebojowy, pochodzący z zamożnej rodziny chłopak, który wyrastał na coraz większego przystojniaka, a w Korytkowie dał się już poznać jako istna dusza towarzystwa, nie omieszkał skorzystać ze swej popularności i w połowie siódmej klasy zaczął dumnie chodzić z młodszą o rok Martyną, jednogłośnie uznawaną za bezkonkurencyjną szkolną piękność.
To wtedy Iza po raz pierwszy poznała smak zazdrości i cierpienia złamanego serca. Widok ukochanego chłopaka obejmującego i całującego publicznie inną dziewczynę sprawiał jej niewysłowiony ból, który nie pozwalał jej spać po nocach. Nie było w niej jednak złości czy nienawiści — z pokorą uznawała wyższość Martyny nad samą sobą, a Michał… cóż, jego ani przez chwilę nie przestała kochać. Po cichu, w tajemnicy i beznadziejnie, ale z każdym dniem i tygodniem coraz mocniej.
Kiedy w ósmej klasie Michał zerwał z Martyną (a może ona z nim? każde z nich trzymało się twardo swojej wersji), nadzieje Izy odżyły jak podsycony nowym żarem płomień. Niestety nie na długo. Tym razem niesforny przystojniak wybrał na swą muzę Monikę, koleżankę z klasy, z którą na przemian spektakularnie kłócił się i godził wśród płomiennych pocałunków. Ich burzliwy związek potrwał do końca podstawówki, jednak rozpadł się jak domek z kart, gdy absolwenci rozjechali się do szkół średnich w różnych miastach.
Iza wraz z kilkoma innymi osobami, w tym z Agnieszką, poszła do liceum w pobliskim Radzyniu, natomiast Michał, syn miejscowego biznesmena prowadzącego stację benzynową i prosperujący motel w Małowoli, nie zadowolił się tradycyjną ścieżką edukacyjną korytkowskiej młodzieży, lecz wybrał szkołę aż w Siedlcach. Ponieważ zamieszkał tam w internacie, przez dwa i pół roku Iza widywała go jedynie od czasu do czasu, gdy wracał do domu na święta, ferie i wakacje.
Rykoszetem, poprzez wspólnych znajomych, dotarła do niej informacja, że w międzyczasie miał kolejną dziewczynę, potem jeszcze jedną, a może nawet dwie — w tym punkcie zasłyszane plotki nie były precyzyjne. Tak czy inaczej w wakacje po drugiej klasie przywiózł na dwa tygodnie do rodziców tajemniczą piękność, z którą kilka razy pojawił się nawet na lokalnych dyskotekach w Małowoli, jednak kiedy w połowie trzeciej klasy wrócił do domu na ferie zimowe, po Korytkowie poszła pocztą pantoflową wieść, że od paru miesięcy znowu był sam. Agnieszka, która dzień po jego przyjeździe widziała go u znajomych, z przejęciem poinformowała Izę, że wygląda rewelacyjnie, zapewniając ją przy tym, że jego samotność zapewne nie potrwa długo, gdyż dziewczyny z całej okolicy tłoczą się wokół niego jak pszczoły w ulu.
To był z pozoru zwyczajny dzień… mroźny dzień zimowych ferii, kiedy Iza wybrała się na pocztę, by na prośbę matki uiścić kilka bieżących opłat. Spotkała go na oblodzonych schodach. Do tej pory pamiętała ową przyjemną słabość w nogach, jaka ogarnęła ją na widok ukochanych niebieskich oczu, a potem, już wewnątrz budynku poczty, tamto drżenie serca, gdy patrzyła na wysypującą mu się spod zdjętej czapki cudowną burzę blond włosów.
Iza? To ty? Ale się zmieniłaś!… — jeszcze teraz słyszała zaskoczenie w jego głosie.
To wtedy po raz pierwszy w jego oczach zabłysł ognik zainteresowania, który zadziałał jak chluśnięcie benzyną na palący się od lat w jej sercu płomyczek cichej, wiernej miłości.
Rzuć mi numer telefonu, okej? Może dałabyś się zaprosić na pizzę? Dawno się nie widzieliśmy, trzeba by trochę pogadać… Kiedy masz czas, może być dzisiaj wieczorem?
Wszystko toczyło się tak szybko, że Izie nawet dziś, w pociągu, zakręciło się na to wspomnienie w głowie, jakby znów znalazła się na wirującej karuzeli tamtych zdarzeń.
Pokaż, ale masz zimne ręce… ogrzejemy je zaraz. No, uśmiechnij się do mnie, mała. Jeszcze kawałek pizzy? Dotyk jego rąk na jej zmarzniętych dłoniach, ciepłe chuchnięcie, którym starał się je rozgrzać, i jego lśniące oczy z drugiej strony stolika. A potem jego ukochany głos w telefonie. Jutro podjadę po ciebie przed osiemnastą. Wezmę samochód od starego i jedziemy razem do Małowoli na disco. Nie odmówisz mi, co, księżniczko?
Jazda samochodem w mroźną, roziskrzoną śniegiem noc. I tamto niedowierzanie, że on, ten jedyny, jest tuż obok… Migające światełka dyskoteki, uśmiechy nieznajomych chłopaków. O, cześć, Michu! To twoja nowa dziewczyna? Zazdrość w oczach koleżanek.
Łobuzerska mina Amelii, która puszcza do niej oko przy kolacji. Zdaje mi się, że ktoś tu jest bardzo szczęśliwy… Porozumiewawcze spojrzenia matki i siostry, gdy na te słowa jej policzki oblewa mimowolny rumieniec.
I te chwile, których nigdy nie zapomni… Uścisk jego ramion, oszałamiający dotyk jego ust na jej ustach. I czuły szept tuż przy jej uchu. Jesteś taka śliczna, Iza… Gdzie ja miałem oczy przez tyle lat? Zapierające dech w piersiach szczęście, łzy wzruszenia w oczach. Będziemy zawsze razem, prawda, Misiu? — Zawsze… zawsze, kochanie.
A potem jeszcze jedna zimowa scena. Skrzypiący pod butami śnieg w ostatni wieczór ferii, gdy Michał odprowadzał ją do domu po wesołym spotkaniu z przyjaciółmi. To wtedy, w przeddzień powrotu korytkowskiej młodzieży na drugi semestr do szkół, oficjalnie przedstawił wszystkim Izę jako swoją dziewczynę. Będę dzwonił codziennie wieczorem, Izulka. I będę bardzo tęsknił. Czekaj na mnie, skarbie… zobaczymy się na Wielkanoc.
Kolejne miesiące były dla Izy niekończącym się pasmem idealnego szczęścia. Wreszcie wszystko było tak, jak powinno być, tak, jak to sobie wymarzyła przez wiele lat. Choć każde chodziło do szkoły w innym mieście i dzieliło ich prawie sześćdziesiąt kilometrów, codzienne telefony, które zgodnie z obietnicą Michała stały się wieczornym rytuałem, nie pozwalały zagasnąć ich świeżemu uczuciu, lecz budowały między nimi coraz głębszą więź, tym silniejszą, im gorętsza narastała w nich tęsknota za fizycznym spotkaniem.
Do końca trzeciej klasy widzieli się w Korytkowie tylko dwa razy — na Wielkanoc i potem na weekend majowy — jednak każdy z tych dni spędzonych w ramionach Michała był dla Izy jak rok… długi i cudowny rok wspólnego życia. Były to dni, którymi zakochana po brzegi serca dziewczyna karmiła się potem całymi tygodniami, czekając niecierpliwie na upragnione wakacje, a gdy te wreszcie nadeszły, szczęście wybuchło z mocą wulkanu i zamieniło dwa miesiące lata w jej prywatny raj na ziemi.
Migający za oknem pociągu pejzaż rozmył się nagle i zniknął. Przed oczami Izy wyświeliła się majacząca w półmroku na drugim końcu drogi sylwetka biegnącego ku niej Michała. To było w wieczór, gdy wrócił na wakacje do domu i zaraz po przyjeździe wysłał jej smsa: Będę u ciebie za dziesięć minut. Kocham cię. Pamiętała tak dobrze chrzęst żwiru pod nogami, gdy biegła ku niemu z przepełnionym radością sercem… zachwyt w jego oczach, silny, korzenny zapach jego męskich perfum… i wieczorne cykanie świerszczy, które słyszała jak przez mgłę, gdy padli sobie w ramiona, całując się tak żarliwie, jakby zaraz miał się skończyć świat. Moja mała… jak ja za tobą tęskniłem!…
A potem magiczna scena na łące. Ikona tamtych dwóch miesięcy szczęścia, która miała pozostać wyryta już na zawsze w jej pamięci. Iza odchyliła głowę na siedzeniu, oparła ją lekko o zagłówek i przymknęła oczy. Przez kilka sekund zdało jej się, że znów słyszy melodyjne brzęczenie owadów, a pod dłońmi czuje miękki jedwab jego włosów, przecudownej blond czupryny, którą z czułością gładzi i przesiewa przez palce. Tak, widziała i czuła to znów tak wyraźnie, jakby zdarzyło się wczoraj… Ukochany ciężar jego głowy na jej kolanach, świetlisty błękit jego oczu i upajający smak jego ust, do których pochyla się, odrzucając na plecy przeszkadzające jej włosy. Kocham cię, Izulka…
Tylko on jeden tak zdrabniał jej imię. I tylko on jeden we wszechświecie miał do niej pełne prawo. W tamte wakacje oddała mu całą siebie — serce, duszę i ciało. Stało się to pod sam koniec sierpnia, tydzień po jej osiemnastych urodzinach i na dwa dni przed powrotem do szkoły. Po ostatniej z wakacyjnych randek wyjazdowych, kiedy to bawili się na małowolskiej dyskotece z paczką przyjaciół i znajomych z Korytkowa, Michał zabrał ją do przytulnego pokoju w prowadzonym przez jego rodziców pobliskim motelu. Już od progu zaczął całować ją inaczej niż zwykle, dotyk jego ust i dłoni stał się taki śmiały, tak namiętny… Nie bój się, Izulka, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham… Owszem, bała się trochę, jednak jego czuły szept i płomienne pocałunki rozwiały szybko niepokój i strach, zamieniając je w bezgraniczną ufność. Czegóż miała się lękać, kiedy on był przy niej i tak żarliwie zapewniał ją o swojej miłości?
Jeszcze tej samej nocy, po powrocie do domu, ogarnęły ją wątpliwości i wyrzuty sumienia, a dziwny niepokój aż do rana nie przestawał dręczyć jej duszy. Miała poczucie, jakby straciła ważną część siebie, jakby popełniła wielki błąd… i grzech. Czy nie powinna była jeszcze trochę poczekać? Czy nie spaliła jakiegoś ważnego etapu w rozwoju ich uczuć i związku? Czy nie zaprzepaściła w ten sposób czegoś, czego już nigdy nie da się odzyskać? Kochała go całą swoją istotą i tylko z nim mogła być tak blisko, ale…
Kolejny dzień na szczęście przyniósł ukojenie. Bliskość Michała i bezgraniczna czułość, jaką okazywał jej na każdym kroku, rozwiały złe myśli i na nowo wyniosły ją do wrót raju, a świadomość, że teraz już całkowicie należała do niego, połączyła ją z nim tak silnie jak małżeńska przysięga. Czy to zresztą tak wiele zmieniało? Wszak obiecali sobie już dawno, że zawsze będą razem…
Dzień jego odjazdu do Siedlec przed rozpoczęciem klasy maturalnej był pochmurny i spowity mgłą, jakby sama Matka Natura solidaryzowała się z parą zakochanych w smutną godzinę rozstania. Tak dokładnie pamiętała blask, jakim w tej mgle jaśniały jego błękitne oczy! I ten zapach jego perfum, od którego już chyba nigdy nie zdoła się uwolnić… Trzymaj się, Izulka, będziemy w kontakcie. Odjeżdżający autobus, za którym patrzyła do samego końca, aż zniknął za zamglonym zakrętem… i ten nieprzyjemny ścisk serca, z którym wracała z przystanku do domu. Czy już wtedy instynktownie czuła, że wszystko się skończyło?
Nazajutrz rozpoczął się rok szkolny, ważny rok przygotowania do matury. Rytm życia Izy znów wyznaczały telefony od Michała. Znów, jak na wiosnę, jego głos był balsamem dla jej stęsknionej duszy, a jego słowa jak promyki słońca rozświetlały ponure, jesienne dni spędzane w szkole i w zatłoczonych autobusach, którymi wracała późnym popołudniem do domu w Korytkowie. Coś jednak stopniowo się zmieniało…
Z tygodnia na tydzień jego telefony stawały się coraz rzadsze, szybciej kończył rozmowę, mniej w niej było czułych słów, a niekiedy nawet w jego głosie wyczuwała nutę zniecierpliwienia. Nie mówił już, że ją kocha, przestał nazywać ją Izulką, wreszcie zupełnie zamilkł, a kiedy ona w akcie desperacji sama próbowała do niego dzwonić, albo zbywał ją półsłówkami i rozłączał się po kilkunastu sekundach, zasłaniając się brakiem czasu, albo — coraz częściej — nie odbierał wcale.
W ciągu zaledwie kilku tygodni szczęście Izy zgasło jak zdmuchnięta świeca. Dziś już tylko jak przez mgłę pamiętała te koszmarne październikowe dni, kiedy wracała do domu i jak chore zwierzątko chowała się w pokoju przed zaniepokojonymi spojrzeniami matki i siostry, a nocami moczyła poduszkę gorzkimi łzami rozpaczy. Jej twarz oblekła szara mgła, a krwawiące serce ledwie biło pod ciążącym na nim stutonowym głazem. Od utraty zmysłów ratowała ją myśl, że Michał przyjedzie do rodziców na Wszystkich Świętych, że zobaczy go i porozmawiają w cztery oczy, że może wtedy koszmar się skończy, że może jakimś cudem zdoła odczarować złe fatum… Owszem, przyjechał, ale tylko na jeden dzień i nie chciał się z nią widzieć. Wtedy zrozumiała już na pewno, że to koniec.
W uszach zabrzmiały jej urywki tamtej strasznej rozmowy z Agnieszką. Ale ty jesteś naiwna, Izka! Myślałaś, że on cię kocha? Przecież jemu od początku chodziło tylko o to, żeby cię zaliczyć! Przez cały czas cię zdradzał, nie wiedziałaś o tym? Spotykał się w Siedlcach z innymi dziewczynami, kiedy ty jak głupia czekałaś na jego telefony. I co się dziwisz? Nie jesteś pierwsza ani ostatnia. Ochłoń wreszcie!
Nie umiała ochłonąć. I nie umiała w to uwierzyć. Przecież Michał naprawdę ją kochał, czuła to w każdym jego dotyku, słyszała w jego głosie… Umiałby aż tak udawać?
A co ty myślisz? Jaki problem powiedzieć każdej to, co chce usłyszeć? Wyćwiczył już sobie technikę przez parę lat… Zatkała sobie wtedy uszy, żeby już dłużej tego nie słuchać. No, Izka, spokojnie — mówiła łagodniej Agnieszka, przytulając ją i gładząc ze współczuciem po włosach. — Przepraszam, że musiałam ci to powiedzieć… Ale przecież zawsze lepiej jest znać prawdę. Zobaczysz, wyjdziesz z tego, poradzisz sobie. Moje ty biedactwo…
To był jednak dopiero początek koszmaru. Odrętwiała z rozpaczy dziewczyna, pochłonięta rozdrapywaniem swych sercowych ran, nie dostrzegła czarnych chmur, które w myśl przysłowia o nieszczęściach chodzących parami gromadziły się jak czarne kruki nad jej rodzinnym domem. Do końca życia nie zapomni tamtych cichych, poważnych słów Amelii, która pewnego późnego wieczoru przyszła do jej pokoju z prośbą o rozmowę i nie zapalając światła, usiadła obok niej na łóżku. Izunia, posłuchaj, z mamą jest coś nie tak… Boję się o nią, jakaś słaba jest i chyba coś ją boli. Widziałaś, jakie ma cienie pod oczami?
Choroba matki zaczęła się ujawniać właśnie wtedy, w listopadzie. Z początku powoli, ale potem coraz szybciej i wyraźniej, z przerażającymi symptomami, które pojawiły się i narosły w ciągu zaledwie kilkunastu dni. Lekarz z bardzo poważną miną zlecił kompleksowe badania, zobowiązując córki do natychmiastowego odciążenia matki we wszystkich domowych obowiązkach. Iza zawaliła wtedy dwa tygodnie szkoły, owe straszne dwa tygodnie, kiedy to stały się z Amelią strwożonymi świadkami świszczącego oddechu matki i odpluwania krwi, a wreszcie nagłego ataku duszności, po którym pani Wodnicka została odwieziona na sygnale na izbę przyjęć radzyńskiego szpitala. Diagnoza, która została tam postawiona w pierwszych dniach grudnia, zwaliła dziewczyny z nóg. Złośliwy nowotwór płuc, faza terminalna. Rokowania słabe, maksymalnie kilka miesięcy życia. Zero szans na wyleczenie.
Kolejne miesiące biegły naznaczone postępującą lawinowo chorobą matki. Ból złamanego serca Izy zlewał się w jedno z bieżącym rodzinnym cierpieniem i rozmywał się w nim na tyle, że siłą woli udawało jej się spychać myśli o Michale na samo dno świadomości. Skupiała zatem cały swój wysiłek na trudach codziennej egzystencji, wizytach w szpitalu u matki, pomocy siostrze, a także na chodzeniu do szkoły, której heroiczna Amelia pomimo ciężkiej sytuacji nie pozwoliła jej porzucić.
Po śmierci pani Wodnickiej i pierwszej, paraliżującej fali żałoby, Iza nadludzkim wysiłkiem zdała maturę i obie z Amelią, uregulowawszy stan prawny firmy, podjęły rozpaczliwe próby ratowania sklepu, w związku z czym przez kilka miesięcy zmuszone były żyć na granicy skrajnego ubóstwa. Szczęśliwe wakacje z Michałem, choć przeżyte przecież nie tak dawno, wydawały się Izie jakąś odległą, nierealną historią, baśniowym światem, do którego nie miała już prawa wstępu. Chwilami zastanawiała się wręcz, czy to wszystko jej się nie śniło, skoro Michał, którego ona nadal kochała tak samo, na tyle bezwzględnie zerwał z nią kontakt, że nawet nie złożył jej kondolencji po śmierci matki… Co prawda nauczyła się ukrywać skrzętnie swe cierpienie, by nie sprawiać przykrości przeciążonej pracą siostrze, jednak głęboko na dnie serca nosiła wciąż niegojącą się ranę.
Docierały do niej czasami okruchy wiadomości ze studenckiego świata rówieśników, gdyż Agnieszka, która studiowała w Warszawie socjologię, informowała ją na bieżąco o wszelkich towarzyskich nowinkach. Korytkowscy maturzyści powyjeżdżali na uczelnie do Lublina albo właśnie do Warszawy, gdzie studia na kierunku zarządzanie podjął również Michał, dlatego każda relacja Agnieszki z warszawskiego frontu była dla Izy szansą na zdobycie choć szczątkowej informacji o ukochanym chłopaku. Tak bardzo pragnęła wiadomości o nim, choćby najboleśniejszych, tak bardzo potrzebowała usłyszeć choćby wzmiankę o nim z czyichkolwiek ust…
Jednak o ile przyjaciółka rozgadywała się szeroko na temat innych osób, o Michale nie miała nigdy nic do powiedzenia. Jak podkreślała, kontakt z nim był słaby, obracał się bowiem w innym środowisku niż ona, więc jeśli go widywała, to tylko przelotnie i rzadko. To dlatego przypadkowa rozmowa z Moniką, byłą dziewczyną Michała, która tuż po Nowym Roku zajrzała do sklepu sióstr Wodnickich po drobne sprawunki, stała się dla Izy jeszcze większym szokiem niż rozłożone w czasie cierpienia sprzed roku.
Jak to, nie słyszałaś, że Michał chodzi z Agnieszką? — wytrzeszczyła na nią zdumione oczy Monika. — Przecież to już trwa od dawna, zaczęło się jeszcze, zanim twoja mama umarła, a odkąd pojechali na te studia do Warszawy, nawet się z tym nie kryją. Aga pocieszała go po tym, jak ty go rzuciłaś, i tak to się potoczyło…
Iza zadrżała, wspominając szarpnięcie w sercu, jakie poczuła na te słowa. Pamiętała dokładnie, jak zakręciło jej się w głowie, a przed oczami zatańczyły jej cienie.
Ja go przecież nie rzuciłam… — wyszeptała wtedy resztką sił.
Monika machnęła ręką. — No, już nieważne kto kogo, nie będziemy przecież spierać się o szczegóły. Byłam pewna, że wiesz o wszystkim, przecież trzymacie z Agą kontakt. Zresztą nie wypieraj się, wszyscy wiemy, że spotykasz się po cichu z tym czarnym Piotrkiem Siwcem z Małowoli… już rok temu podobno mieliście się ku sobie i tylko czekałaś, aż Michał wyjedzie na studia…
Iza nie mogła uwierzyć własnym uszom. — Ja… z Piotrkiem Siwcem? Co za bzdura! Kto ci to powiedział?! Ostatnie pytanie było zbędne, znała odpowiedź, zanim Monika zdążyła ją wyartykułować. Agnieszka… jej najlepsza przyjaciółka.
No, nie gniewaj się, Iza, jeśli z tym Piotrkiem to miała być tajemnica, to sorry… ale wszyscy już od dawna o tym wiedzą. Piotrek zresztą też nie zaprzeczał, kiedy pytaliśmy go o to, więc nie wypieraj się! — pogroziła jej wesoło palcem Monika.
Iza wzdrygnęła się na wspomnienie umizgów owego Piotrka, jednego z małowolskich kolegów Michała. Poznała go wraz z kilkoma innymi na pierwszej wspólnej dyskotece w niezapomniane lutowe ferie. Musiała rzeczywiście wpaść mu w oko, bo zawsze po kilku piwach zaczynał adorować ją przy wszystkich, nie przejmując się nawet obecnością Michała. Ten jednak nigdy nie brał tych zalotów na poważnie, traktował je jak dobry żart, przecież tyle razy śmiali się z tego oboje! Czyżby uwierzył Agnieszce, że ona?…
Ale zobaczysz — ciągnęła beztrosko Monika — Aga też długo przy nim miejsca nie zagrzeje, założę się, że jeszcze w tym roku dołączy do naszego prestiżowego klubu byłych dziewczyn Michała Krzemińskiego!
Roześmiała się z własnego żartu, wyraźnie oczekując, że koleżanka zrobi to samo. Iza nie umiała przypomnieć sobie własnej reakcji, niewykluczone, że w istocie wydała z siebie jakiś odgłos, który przypominał śmiech… Nie czuła wtedy nic, jej serce i dusza były rozbite na kawałki.
Całą bezsenną, przepłakaną w poduszkę noc spędziła na walce z myślami. Czyżby Michał zerwał z nią przez pomówienia Agnieszki? Uwierzył, że nie była mu wierna, i uniósł się męską dumą? Czy to dlatego nie chciał z nią rozmawiać? Czy u podstaw całej katastrofy leżało straszliwe, okrutne nieporozumienie? Jeśli tak, musiała je wyjaśnić! Musiała… choćby miała zrobić z siebie idiotkę.
Nazajutrz wysłała mu smsa z prośbą o rozmowę, jednak system poinformował ją, że wiadomość nie została dostarczona. Domyśliła się, że zmienił numer telefonu. Przez kilka dni nosiła się z zamiarem napisania do niego listu i wysłania na adres rodziców, ale jaką mogła mieć pewność, że zostanie mu rzeczywiście przekazany? Postanowiła poczekać na okazję i zdobyć jego nowy numer od kogoś z kolegów, jednak zanim zdążyła się zorganizować, na ferie zimowe wróciła do Korytkowa Agnieszka.
Iza zagryzła wargi, wspominając ich ostatnią rozmowę, a raczej awanturę, po której przynajmniej na chwilę poczuła się lepiej, wykrzyczawszy wreszcie swój ból. Złamałaś mi życie! Na moim nieszczęściu chcesz budować własne szczęście?! I narastające przerażenie w oczach Agnieszki, kiedy cedziła przez zęby tamte słowa. Zabiję się, zobaczysz… i kiedy to się stanie, pamiętaj, że zrobiłam to przez ciebie! A teraz wynoś się i więcej nie pokazuj mi się na oczy! Wynoś się, rozumiesz?!
Dwa dni później do Korytkowa zjechał również Michał. Nawet nie musiała szukać okazji do spotkania, gdyż już pierwszego dnia natrafiła na niego przypadkowo na placyku między kościołem a pocztą. Zatrzymał się zaskoczony, a ona omal nie upadła jak rażona gromem na widok świetlistego błękitu jego oczu… Wiedziała, że ma tylko tę jedną, daną jej z nieba szansę i że w kilku słowach musi zawrzeć wszystko.
Misiu, porozmawiasz ze mną? Musimy to wyjaśnić, proszę cię… Z tym Piotrkiem to było jakieś nieporozumienie, ja przecież nigdy… Jego lekki uśmiech. Gest sugerujący, że nie ma ochoty słuchać i chętnie poszedłby dalej. Narastająca w jej sercu desperacja i tamten krzyk rozpaczy, który wyrwał jej się mimowolnie, gdy on odwrócił się, by odejść… Misiu, ja cię ciągle kocham!… Głos więznący w gardle, ciemność przed oczami…
Daj spokój, Iza — jego słowa dobiegały do niej jak przez gęstą mgłę. — Chyba nie będziesz mi tu robić scen? Posłuchaj, ja ci naprawdę życzę jak najlepiej, ale… nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Odgłos jego szybkich, cichnących w oddali kroków. Kłujący ból przemieszany z gorzkim smakiem upokorzenia. Zimny śnieg na policzku, który na szczęście nieco ją otrzeźwił, zanim zdążyła wywołać sensację wśród przechodniów. Powrót do domu krok za krokiem, jak na stracenie…
„Może wtedy powinnam była powiedzieć wszystko Meli?” — pomyślała z cichym westchnieniem, które stłumiła, widząc, że starsza pani jadąca z nią w przedziale przygląda się jej z rosnącym zaciekawieniem. — „Gdybym wtedy powiedziała jej, że nadal beznadziejnie kocham Misia i że Aga zrobiła mi coś takiego, może byłoby mi lżej. Miałabym komu się wypłakać… i nie zrobiłabym tamtego.”
Niedługo po spotkaniu z Michałem siły Izy wyczerpały się. Nie uniosła psychicznie ciężaru swego dramatu, nie zdołała rozgonić kłębiących się jej nad głową ponurych chmur. W przeciągu kilku tygodni wpadła stopniowo w niezdrowy stan duchowej apatii, którą starannie ukrywała przed siostrą pod maską nienaturalnej, wystudiowanej wesołości.
Pewnego wieczoru, pod nieobecność Amelii, która została wtedy do późna w sklepie, połknęła dwie fiolki silnych tabletek, które zostały w domu po leczeniu matki i o których wiedziała, że nie wolno było ich łączyć. Ta dramatyczna decyzja wydawała jej się oczywista — jaki sens miało jej życie, skoro nie mogła dzielić go z Michałem?
Kiedy opróżniła obie fiolki, na kilkanaście minut ogarnęła ją ulga, poczucie spokoju i satysfakcji, że to już koniec jej cierpień, że niedługo będzie wreszcie wolna. I dopiero kiedy poczuła, że żołądek zaczyna ją piec, na skronie występują krople potu i robi jej się słabo, kiedy wokół serca zaczął jej się zbierać lodowaty chłód, dopiero wtedy pomyślała o Amelii… o tej dzielnej, kochanej Amelii, która niespełna rok temu straciła matkę, a teraz miała stracić i siostrę… Wyobraziła sobie jej rozpacz i ból, a potem jej przyszłą samotność, tak straszną i tak niezasłużoną… W jednej sekundzie ogarnęły ją potworne wyrzuty sumienia, przerażenie i strach przed Bożym gniewem. Ostatkiem sił, niemal tracąc przytomność, zwlekła się z łóżka i doczołgała do łazienki, gdzie zmusiła się do wymiotów. To bez wątpienia uratowało jej życie.
Izunia, co się stało? — wystraszony głos Amelii docierał do niej jakby stłumiony przez gruby mur. — Kochana, maleńka, odezwij się… słyszysz mnie? Ciemność.
A potem ostre, białe światło na szpitalnym oddziale. Miała pani szczęście, skończyło się tylko na płukaniu żołądka. No i po co to pani było? Chcieliśmy zobaczyć, jak jest po drugiej stronie Styksu, tak? Jej drżący głos, który sama ledwie rozpoznała. Błagam, panie doktorze, niech pan nie mówi tego mojej siostrze. Przysięgam, już nigdy więcej tego nie zrobię…
Lekarz, choć w szpitalnej oficjalnej dokumentacji musiał zapisać informację podejrzeniu nieudanej próby samobójczej, spełnił jej prośbę i Amelii przedstawił tylko suche, medyczne dane opisujące silne zatrucie pokarmowe. Iza zasłoniła się niepamięcią, a siostra nie dopytywała o szczegóły, szczęśliwa, że wszystko dobrze się skończyło. Zabójcza dawka toksycznej substancji w porę została usunięta z organizmu i po kilku dniach wypuszczono Izę do domu, gdzie pod troskliwą opieką Amelii w ciągu kolejnych dwóch tygodni wróciła do pełnej formy.
Od tamtej pory Iza weszła w nowy etap życia, być może jako niedoszła samobójczyni doceniając wreszcie jego dar… Na samo wspomnienie o tym, co próbowała zrobić, ogarniało ją przerażenie i palący wstyd, nie wyobrażała sobie, że mogłaby przyznać się przed Amelią, jak bardzo zamierzała ją zranić, dlatego prawdę na temat incydentu pogrzebała w czeluściach milczenia wraz z prawdą o jego przyczynach. Odnajdywała teraz przytłumioną, ale szczerą radość w pracy i prostych czynnościach dnia codziennego, z wielkim zaangażowaniem pomagała Amelii prowadzić sklep, a nawet, z myślą o rozwoju firmy, zapisała się na kurs księgowości, na który raz w tygodniu jeździła do Radzynia i który zakończył się zdobyciem certyfikatu. Rodzące się rok później w sercu siostry uczucie dla Roberta w niewytłumaczalny sposób ogarnęło swym czystym światłem również jej duszę, przywracając jej względny spokój i nadzieję.
Przez cały ten czas ani jednym słowem nie napomknęła przy innych ludziach o Michale, jego imię ani razu nie padło z jej ust. Choć uczucie do niego ani trochę w niej nie osłabło, zamknęła je szczelnie na dnie serca, czyniąc zeń swą najpilniej strzeżoną tajemnicę. Jego obraz, wyidealizowany teraz i oczyszczony z wszelkich cieni, towarzyszył jej na każdym kroku, a wraz z nim nie opuszczała jej świadomość, że już nigdy nikogo innego nie będzie umiała tak pokochać. Nie miała wątpliwości, że pozostały jej tylko dwie drogi — albo zdarzy się cud i Michał do niej wróci, albo już do końca życia będzie sama.
Ze szczątkowych wieści, jakie w ciągu ostatniego roku dotarły do niej na jego temat, wynikało, że — jak trafnie przepowiedziała Monika — rozstał się z Agnieszką, a po trzecim semestrze przerwał studia na zarządzaniu w Warszawie i przeniósł się na analogiczny kierunek do Lublina. Był więc tam, dokąd jechała… Co prawda w obliczu przeszłości niewiele to znaczyło, jednak czyż nawet zza najczarniejszej chmury nie może wymknąć się czasami promień słońca?
Pociąg zwolnił już i toczył się leniwie przedmieściami Lublina. Półtoragodzinna podróż Izy dobiegała końca.
— Wysiadasz już, dziecko? — zapytała życzliwie siedząca naprzeciw niej kobiecina.
— Tak — skinęła głową, sięgając po swój plecak i walizkę. — Pani też? Może pomóc zdjąć bagaże z półki?
— A, jeśli taka jesteś miła… Dziękuję, moja droga. Pewnie na uczelnię jedziesz, co?
— Tak — pokiwała głową. — Zaczynam studia na pierwszym roku.
— A widzisz, domyśliłam się! — uśmiechnęła się starsza pani. — Bo to zaraz październik, a Lublin przecież studenckie miasto. O, dziękuję, dziecinko, bardzo jesteś uprzejma. Życzę ci, żeby wiodło ci się na studiach, żebyś natrafiła na samych dobrych ludzi. Takie smutne miny robiłaś w podróży… Niech tu cię samo szczęście spotka!
— Dziękuję pani — szepnęła Iza.
Zwalniający coraz bardziej pociąg wjechał pod wiatę dworca i po chwili zatrzymał się na peronie.
Rozdział drugi
Dobiegające z przedpokoju potworne łomotanie do drzwi wejściowych wyrwało Izę z krótkiej drzemki, w jaką zapadła znużona po powrocie z zajęć i zjedzeniu skromnego posiłku.
— Stryjuuu! — zawył zza drzwi tubalny męski głos. — Stryju Stachu, wpuszczaj, to ja! Kacper! No żesz otwieraj, do cholery, przecież wiem, że tam jesteś, światło się pali!
W przedpokoju rozległo się pośpieszne szuranie po podłodze filcowych kapci pana Stanisława, gospodarza mieszkania, u którego dziewczyna wynajmowała pokój.
— Chwila, moment — zamamrotał pod nosem. — I co się drze… Diabli go znowu nadali!
— Strujuuu! Otwieraj!
Głos zabrzmiał najpierw nieco ciszej w rumorze odblokowywanych zamków, a potem dużo głośniej, drzwi bowiem otwarły się, skrzypiąc nienaoliwionymi zawiasami, i hałaśliwy gość z impetem wparował do środka.
— No, nareszcie! — ryknął tuż pod drzwiami Izy, która aż podskoczyła i usiadła na łóżku. — Dawaj pyska, stryjachu, już z pół roku cię nie widziałem! Co tam u ciebie, stary capie?!
— I co się tak wydzierasz, gówniarzu? — zestrofował go surowym głosem pan Stanisław. — Nie piłuj mi tu gęby, przecież aż uszy puchną… Mam dziewczynę na stancji, chyba teraz gdzieś wyszła, bo widzę, że zamknięte, ale na wieczór wróci. A sąsiedzi też głusi nie są. Jak będziesz się darł, to cię więcej nie wpuszczę, zobaczysz!
— Dziewczynę masz na stancji? — zainteresował się natychmiast przybysz. — A ładna chociaż?
— Nie twój interes, szczylu — odparł ostrzegawczym tonem gospodarz. — Studentka. Ale ani mi się waż ją zaczepiać! Słyszysz? Mówię ci to po dobroci, Kacper, jak mi ją stąd wykurzysz, to ci nie daruję!
— A bo co? — rzucił butnie Kacper.
— To, że dla mnie taki klient to cenna rzecz. Z emerytury ledwo ciągnę, te dwie i pół stówy na miesiąc to dla mnie konkretne pieniądze. Dziewczyna grzeczna, płaci, problemów nie robi… Gdzie ja potem drugiego takiego klienta znajdę? Sam przecież wiesz, że łatwo tu się nie mieszka — zniżył nagle głos. — A zwłaszcza w tym pokoju.
— No, wiem, wiem, kto by chciał mieszkać z duchem stryjenki Ziuty! — zarechotał tubalnie przybysz. — A co, stryj wpakował ją centralnie do tego nawiedzonego pokoju? Ładnie to tak? Oj, złośliwy stryjaszek jak małpa!
Iza powolutku, bezszelestnie podniosła się z łóżka i na palcach podeszła do drzwi, żeby sprawdzić, czy na pewno zamknęła je na klucz. Na szczęście w szparze między sfatygowanymi drzwiami a drewnianą, obskurną futryną widać było z bliska zasuniętą metalową sztabę. Odetchnęła ze względną ulgą, choć usłyszana przed chwilą wymiana słowna ścisnęła nieprzyjemnie jej serce.
„Z duchem stryjenki Ziuty?” — powtórzyła w myślach z niepokojem. — „To tu są jakieś duchy?”
Wzdrygnęła się, przypominając sobie dziwne nocne stukanie i jakby pojękiwanie w wielkim kaflowym piecu, które już dwukrotnie, odkąd tu zamieszkała, wyrwało ją ze snu. Nie zwróciła wtedy na to zbytniej uwagi, przekonana, że musiały to być odgłosy wiatru w nieszczelnych przewodach kominowych, jednak w obliczu tego, co przed chwilą usłyszała, wspomnienie to nabrało innego wymiaru i znaczenia. Zerknęła odruchowo w stronę kąta, gdzie stał ów stary, od dawna nieużywany piec, a choć w duchy i zjawiska nadprzyrodzone nigdy do końca nie wierzyła, mimo wszystko poczuła się nieswojo.
— Ciszej! — syknął pan Stanisław tuż pod jej drzwiami. — Ani mru–mru, zwłaszcza jak ona wróci. A gdzie ją miałem dać, jak myślisz? Duży pokój jest mój, a ten po Przemku trzymam przecież dla ciebie. Wiedziałem, że mi się tu zwalisz prędzej czy później… Na długo zostajesz?
— Na razie na tydzień — odparł spokojnie gość. — Niech się stryj nie boi, forsy nie będę ciągnął. Mam nagraną robotę i jak dobrze pójdzie, to zostanę u stryja na dłużej, może nawet jakąś kasę za lokal odpalę… Ale najpierw muszę się rozkręcić.
— Jasna sprawa — przytaknął gospodarz z wyraźnym zadowoleniem w głosie. — Masz pokój jak zawsze do dyspozycji, tylko proszę cię, Kacper… zachowuj się. Pamiętasz, co było w tamtym roku w lecie, pani Kazia do tej pory mi to wypomina. Nie chcę się za ciebie znowu wstydu najeść.
— Dobra, stryj się nie martwi! — rzucił lekceważącym głosem Kacper. — Pani Kazia, pff… co mnie obchodzi ta stara jędza? Siebie niech lepiej pilnuje. A wracając do tej młodej, to jak w końcu? Nic się nie skarżyła, nie pytała?
— Nic — zniżył znów głos gospodarz. — Albo jeszcze się nie zorientowała, albo Ziutka póki co trochę się uspokoiła. A ja jej nic nie mówiłem, no co ty… Na razie cisza i mam nadzieję, że tak zostanie.
Iza znów wzdrygnęła się mimowolnie.
— Może ma mocny sen? — zastanowił się Kacper. — Ile tu już mieszka u stryja?
— Od początku października, w sobotę będzie pięć tygodni. Na Wszystkich Świętych tylko na jeden dzień wyjechała, a tak to siedziała tutaj i uczyła się. Ale ja cię proszę, Kacper…
— No dobra, dobra, już stryj nie truje! — zniecierpliwił się przybysz. — Nic jej nie wygadam, nie moja sprawa…
— I nie zaczepiaj jej.
— Co się stryj tak trzęsie, no! Nie zaczepiaj… bo co, pewnie ładna?
— Ładna — przyznał pan Stanisław. — Tylko trochę wychudzona, wiesz, jak to się teraz te młode panienki chorobliwie odchudzają. Sama skóra i kości. Ale że ładna, to nie zaprzeczę, taka mała czarnulka z długimi włosami, a oczy ma wielkie jak u sarenki. No i miłe to, grzeczne…
— E, jak chuda i czarna, to odpada, ja wolę konkretne blondyny z dużą rufą — oznajmił stanowczo Kacper, na co Iza zatkała sobie szybko ręką usta, żeby nie parsknąć śmiechem. — O kości to się tylko można poobijać… no, ale i tak zerknę sobie przy okazji, czemu nie? No, spoko! — zaśmiał się pojednawczo. — Stryj nie pęka, nie ruszę jej przecież! Dobra, biorę te graty i idę do pokoju, ma tam stryj chociaż trochę nagrzane czy zimno jak zwykle?
— Kaloryfer se odkręcisz, to szybko się nagrzeje — odparł oględnie gospodarz.
— Ej, stryj to zawsze taki sknerus, że nie wiem…
Głosy oddaliły się spod drzwi Izy, a po dobiegającym zza ściany huku zwalanych na podłogę bagaży i odgłosie niezrozumiałej już teraz rozmowy dziewczyna zorientowała się, że przybysz zajmuje właśnie sąsiedni pokój, który dotychczas stał pusty i zamknięty na klucz. Z westchnieniem usiadła na łóżku, zastanawiając się, jak ukryć fakt, że była obecna w pokoju i słyszała ich rozmowę, nie chciała bowiem stawiać gospodarza w niezręcznej sytuacji.
Od półtora miesiąca mieszkała na stancji mieszczącej się w centrum miasta przy ulicy Narutowicza, dzieląc lokal tylko z leciwym gospodarzem. Zgodnie z tym, co zapowiedział jej przez telefon, gdy we wrześniu ustalała z nim warunki wynajmu, standard mieszkania pozostawiał wiele do życzenia, jednak dla przyzwyczajonej do skromnych warunków życia dziewczyny okazał się on w zupełności zadowalający.
Trzypokojowy lokal z kuchnią i niewielką łazienką był usytuowany na drugim piętrze starej kamienicy z wejściem od ponurego, ciemnego podwórza, na które również wychodziło okno Izy. Zarówno klatka schodowa, jak i samo mieszkanie były w stanie wymagającym już od dawna porządnego remontu, a ciemne, poobdrapywane meble zdawały się pochodzić sprzed biblijnego potopu. Zważywszy jednak, że pan Stanisław bardzo dbał o porządek i w domu zawsze było czysto, Iza nie widziała najmniejszego powodu do narzekania na swoje lokum. Umiejscowienie było zresztą o tyle korzystne, że od uczelni dzielił ją tylko kwadrans szybkiego marszu, to zaś oszczędzało jej wydatków na bilety komunikacji miejskiej.
Z gospodarzem utrzymywała jak najlepsze relacje. Co prawda w ciągu dnia oboje zwykle przebywali poza domem, gdyż Iza spędzała dużo czasu na uczelni, zaś pan Stanisław miał zwyczaj częstego odwiedzania swoich znajomych z okolicy, u których przesiadywał nieraz całymi dniami na pogaduszkach. Jednak wieczorami często gawędzili sobie przy wspólnej kolacji, a choć każde z nich miało wyznaczone osobne półki w kuchennej szafce i w lodówce, często dzielili się wiktuałami, z których Iza przygotowywała kanapki lub danie na ciepło dla obojga.
Pan Stanisław bardzo doceniał ten układ, zwłaszcza że przyzwyczajona od lat do drastycznych oszczędności dziewczyna nigdy nie marnowała żywności i ze wszelkich resztek potrafiła wyczarować smaczny posiłek. Po kilku tygodniach zwyczajem stał się też wspólny niedzielny obiad, który jedli we dwoje tym razem nie w kuchni, a w pokoju gospodarza, na wielkim stole, który musiał być świadkiem wielu rodzinnych spotkań w czasach, gdy żyła jeszcze jego żona. Ponieważ syn pana Stanisława wyjechał wiele lat temu na drugi koniec Polski, gdzie ożenił się i osiadł na stałe, starszy pan został w mieszkaniu sam, dlatego obecność grzecznej i uczynnej studentki wynajmującej u niego pokój była dla gospodarza ze wszech miar satysfakcjonująca.
Niespodziewany przyjazd Kacpra zaburzył ową specyficzną harmonię, jaką przez półtora miesiąca zdążyli już wypracować we wzajemnych relacjach. Słysząc, że obaj panowie nadal głośno rozmawiają w sąsiednim pokoju, Iza dyskretnie odblokowała swoje drzwi i zapaliła w pokoju światło, udając, że dopiero wróciła do domu. Jednak wkrótce hałas ucichł na całe dwie godziny i dopiero tuż przed dwudziestą, kiedy to zwyczajowo jedli razem kolację, pan Stanisław zapukał dyskretnie do drzwi jej pokoju.
— Przepraszam, że przeszkadzam, pani Izo — zagadnął nieco zakłopotanym półgłosem. — Ale muszę panią uprzedzić, że przyjechał mój bratanek… Zostaje na razie na tydzień, ale może będzie chciał tu pobyć dłużej. W tym pokoju obok będzie mieszkał. Tylko że on taki jest… że tak powiem… trochę hałaśliwy, więc chcę, żeby pani wiedziała, że przyjechał, i żeby się pani nie zdziwiła.
— W porządku — uśmiechnęła się grzecznie Iza. — To mi nie przeszkadza. Będzie jadł z nami dzisiaj kolację?
— A, tego to nie wiem! — machnął ręką gospodarz. — Na razie walnął się w ciuchach na łóżko i śpi jak zabity. Nie będę go budził, bo zaraz mi tu ryja wydrze jak opętany… Póki śpi, to niech śpi, chociaż tyle spokoju. A my możemy sobie zjeść kolację, pewnie. Kupiłem dzisiaj masło i dobrej szynki dwadzieścia deko… pani Reginka z mięsnego na rogu bardzo polecała, to wziąłem na skosztowanie.
— I słusznie — pochwaliła go Iza. — A ja kupiłam świeży chleb, a do tego mam jeszcze w szafce takiego wielkiego pomidora, zaraz zrobię kanapki. Wstawi pan wody na herbatę?
— A pewnie, pewnie, już lecę! — pokiwał skwapliwie głową pan Stanisław i ruszył do kuchni, szurając po podłodze swymi przydużymi, filcowymi kapciami.
Iza narzuciła na ramiona sweter, gdyż w kuchni z racji nieszczelnego okna często zdarzały się przeciągi, i podążyła za gospodarzem. Jak zwykle zrzutka produktów żywnościowych na wspólny posiłek zaowocowała smaczną, naprędce przygotowaną przez nią kolacją.
— A jak tam na uniwersytecie? — zapytał od niechcenia pan Stanisław, konsumując z zadowoleniem trzecią już kanapkę z szynką i pomidorem. — Dzisiaj chyba dużo zajęć pani miała, bo tak późno wróciła do domu. Ciężko na tych studiach?
— Nie jest źle — uśmiechnęła się Iza, dolewając sobie herbaty. — Studiuję to, co lubię, więc wcale mnie to nie męczy. A teraz może nawet jeszcze dłużej nie będzie mnie w domu, bo szukam pracy, jutro idę na rozmowę… Dolać panu jeszcze?
— Nie, nie, już nie trzeba, dziękuję. Pracy pani szuka? — zdziwił się. — Przecież na studia pani chodzi, tyle z tym zachodu, to gdzie pani jeszcze czas na pracę znajdzie?
— Tylko dorywczo — wyjaśniła mu Iza. — Na cały etat nie mogłabym pracować, bo na studiach dziennych zajęcia są od rana. Ale idę do takiej jednej pani, tu niedaleko, za rogiem Wschodniej ma komis odzieżowy, nie wiem, może pan zna… Wywiesiła ogłoszenie, że potrzebuje pracownika. Jutro przed zajęciami pójdę do niej porozmawiać, może załapię się na kilka godzin dziennie. Chciałabym trochę odciążyć siostrę, za wszystko mi płaci, a sama lekko nie ma…
Pan Stanisław pokiwał głową, patrząc na nią z sympatią.
— Tylko żeby tam pani z pieniędzmi nie oszukali — zaznaczył ostrzegawczym tonem. — Czasem przy takiej pracy na śmieciówce to człowiek ręce po łokcie urobi, a potem płacić nie chcą albo rzucą jakieś marne grosze… Jak już pracować dorywczo, to na godnych warunkach, takie jest moje zdanie.
— A co to się stryj tak wymądrza? — huknął nagle od progu donośny męski głos. — Gaduła stary, no! Masz tu chociaż coś do żarcia?
Iza spojrzała szybko w stronę wejścia do kuchni. W drzwiach stanął krępy, umięśniony szatyn w wieku około dwudziestu pięciu lat, o nieco buraczanej cerze lecz całkiem przystojnej twarzy pokrytej kilkudniowym zarostem. Ubrany był w same spodnie, a przez nagi, mocno owłosiony tors przewiesił sobie zmięty biały podkoszulek. Widać było, że dopiero wstał z łóżka, gdyż twarz miał zaspaną, a włosy potargane, do tego właśnie rozciągał usta w szerokim, nonszalanckim ziewnięciu. Na widok Izy w jego oczach natychmiast błysnęło światełko zainteresowania i uśmiech rozjaśnił mu twarz.
— Aaaa, widzę, że stryj nie jest sam! — zawołał, podchodząc szybkim krokiem do Izy i wyciągając do niej zamaszystym gestem rękę. — Cześć, młoda, Kacper jestem!
— Miło mi — skinęła głową, podając mu dłoń. — Iza.
Kacper przyglądał jej się przez chwilę w skupieniu, omiatając zaciekawionym wzrokiem całą jej sylwetkę.
— Strasznie chuda, rzeczywiście — przyznał, zwracając się do pana Stanisława. — Skóra i kości, nawet za co złapać nie ma… Ale buziak nie powiem, pierwsza klasa! I oczy jakie!… no, no!
— Kacper, prosiłem cię! — syknął z poirytowaniem gospodarz, rzucając Izie przepraszające spojrzenie. — Jaka była umowa? Już zapomniałeś, gówniarzu?
— No co, przecież nic jej nie robię! — żachnął się Kacper, odsuwając szerokim ruchem krzesło i siadając z hałasem przy stole obok Izy. — Palcem jej nie dotknąłem! Stryj to zawsze panikuje bez powodu… O, widzę, że kanapki macie. Mogę jedną?
— Jasne, niech się pan częstuje — odparła szybko Iza, podsuwając mu bliżej talerz.
— Jaki znowu pan! — wykrzyknął Kacper, sięgając po kanapkę i ładując ją sobie w całości do ust. — Kacper jestem, mówiłem! — dodał stłumionym przez jedzenie głosem. — Żaden pan, kapujesz, młoda? Masz do mnie mówić na ty i po imieniu!
— Dobrze — zgodziła się Iza, starannie tłumiąc uśmiech. — Nalać ci herbaty?
Kacper przełknął kanapkę jak pelikan i spojrzał na nią z niesmakiem.
— Herbaty? — skrzywił się, przenosząc zdegustowany wzrok na gospodarza. — A żadnego piwka to stryj nie masz?
— Nie mam — odparł nie bez satysfakcji pan Stanisław. — Nie będziesz mi tu chlał… Herbatę pij, jak ci pani grzecznie proponuje. I tak objadasz ją z kanapek, sama je robiła, a ten chleb i pomidor to też jej…
Kacper znieruchomiał na chwilę z drugą kanapką wpakowaną do połowy do ust.
— Jedz, Kacper — uśmiechnęła się uspokajająco Iza, sięgając po czysty kubek i nalewając mu herbaty. — Ja już nie jestem głodna.
Spojrzał na nią bez przekonania, odgryzł jednym kłapnięciem szczęki połowę kanapki i pokręcił głową, zerkając z wyrzutem na pana Stanisława.
— To czemu stryj od razu nie powiedział? Myślałem, sknerusie, że to twoja żarciówka, no to się poczęstowałem… Ale ja honorowy człowiek jestem, za wszystko oddam ci kasę — zapewnił z powagą Izę. — Odkupię ci jutro tego pomidora.
— Nie trzeba! — parsknęła śmiechem.
— Jak to nie trzeba?! — oburzył się Kacper. — Zeżarłem ci kanapki, to odkupię, nie ma gadania! Dla mnie honor to podstawa! — tu uderzył się zamaszyście pięścią w nagi tors. — Zapamiętaj, mała, honor to moje drugie imię! Mam go stracić przez jakiegoś głupiego pomidora? Mowy nie ma, choćbym zdechł!
Iza roześmiała się serdecznie, co widząc, Kacper zawtórował jej donośnym rechotem.
— Oj, Kacper, Kacper! — pokręcił z dezaprobatą głową pan Stanisław. — Ty byś się lepiej ubrał, chłopie, co ty mi tu na golasa latasz, i to przy pani… Załóż no tę koszulkę, głąbie, przeziębisz się.
— A żebyś wiedział, stryj — zgodził się Kacper, ściągając sobie z ramienia przewieszony przezeń podkoszulek i zwinnym gestem naciągając go na siebie przez głowę. — Zimno tu jak diabli i po plerach wieje. Okna byś se kiedyś wymienił, stary sknero, już ci to dawno stryjenka Ziuta mówiła… — zamilkł nagle, zerkając badawczo na Izę. — No, mniejsza o to. Mogę jeszcze kanapkę, młoda?
— Pewnie — skinęła głową przyjaźnie. — Jedz, nie pytaj. Jak będzie trzeba, to jeszcze dorobię.
Kacper sięgnął po kolejną kanapkę, przedostatnią już z leżących na talerzu, i umieścił ją w całości w przepastnych czeluściach swego gardła.
— Dzięki — rzucił, przełknąwszy ją po zaledwie kilku szybkich machnięciach szczęką. — Świetne żarcie, głodny byłem jak wilk. Jakby stryj jeszcze piwka polał, to już w ogóle super by było… No, ale trudno. A co wyście tu o robocie gadali?
— Bo pani Iza wybiera się do pracy — wyjaśnił mu gospodarz. — Widzisz, tłumoku? Przykład byś wziął z dziewczyny, dopiero zaczęła studia, a już o własnym utrzymaniu myśli. A ty co? Stary koń, do żadnej porządnej szkoły iść nie chciałeś, dwadzieścia cztery lata ci stuknęło, a razem toś nawet dwóch lat w życiu nie przepracował jak człowiek…
— I co się stryj czepiasz, do diabła! — huknął na niego oburzony Kacper, waląc pięścią w stół, aż Iza podskoczyła na krześle. — Ględa cholerny, będzie mi tu kazania prawił jak jakiś, kurde, ksiądz! Mówiłem, że robotę mam nagraną, nie? Od jutra startuję. A ty, młoda, gdzie będziesz pracować? — zwrócił się z zaciekawieniem do dziewczyny.
— Na razie nie wiem jeszcze, czy w ogóle będę — sprostowała. — Jutro idę dopiero zapytać, tu obok, w komisie odzieżowym szukają kogoś na stanowisko sprzedawczyni. I tak nie mogę na cały dzień, ale jakby popołudniami się dało…
— Więc mówiłem jej, żeby uważała na te śmieciówki i nie dała się oszukać — tłumaczył Kacprowi pan Stanisław, dopijając herbatę. — Dziewczyna młoda, jeszcze niedoświadczona, to zaraz ktoś mógłby chcieć ją wykorzystać i oskubać z zarobku. Już ja wiem, jak działają ci kanciarze…
— Fakt — pokiwał głową Kacper, wmiatając ostatnią kanapkę z talerza i popijając resztką herbaty. — Mnie też kiedyś taki jeden chciał oszwabić na godzinach, myślał, dupek, że nie umiem liczyć do stu. Ale sam się na tym przejechał, bo mało mu ryja nie skułem… Słuchaj, młoda! — dodał stanowczo, wyciągając palec w stronę Izy. — Stryj dobrze gada, ty się tam nie daj okpić! A jakby ktoś cię w trąbę nabił, to wal od razu do mnie, pokażesz mi tylko typa z daleka, a ja już zrobię z niego taką marmoladę, że mokra plama po nim zostanie. Za te kanapki mam u ciebie dług, a jestem człowiek honoru, pamiętaj!
— Okej, zapamiętam! — zaśmiała się Iza, podnosząc się z miejsca i zbierając ze stołu naczynia po kolacji. — Dziękuję, Kacper, to miło z twojej strony… Chociaż mam nadzieję, że nie będę nigdy aż tak zdesperowana, żeby musieć cię prosić o taką przysługę.
Po kolacji zamknęła się w swoim pokoju, usiadła przy biurku i z uśmiechem pokręciła głową. Spektakularny najazd Kacpra, którego hałaśliwy sposób bycia wcale jej nie irytował, ale nawet szczerze bawił, urozmaicił jej wieczór na tyle, że niemal zupełnie przestała stresować się czekającą ją jutro rozmową o pracę. Uznawszy, że przydałoby się trochę wyciszyć, założyła słuchawki, włączyła sobie na telefonie ulubioną stację francuskiego radia i położyła się na łóżku, przymykając oczy. Bardzo często łączyła w ten sposób chwile relaksu z nauką języka, usatysfakcjonowana tym, że z szybkiej, radiowej mowy rozumiała już niemal wszystko, a nawet jeśli umykały jej pojedyncze słowa, bez wysiłku łapała sens z kontekstu.
Zasłuchawszy się w ciekawą audycję muzyczną, dopiero po dwudziestej drugiej ocknęła się, przypominając sobie, że powinna jeszcze się wykąpać i umyć sobie włosy, a potem iść spać. Nazajutrz czekał ją wszak ciężki dzień… Kiedy po kąpieli, owinięta szczelnie w szlafrok, wracała do siebie, starając się przemknąć jak najciszej, gdyż brak światła u pana Stanisława wskazywał na to, że gospodarz już spał, drzwi pokoju Kacpra uchyliły się bezszelestnie i on sam, ubrany tylko w białe bokserki, wychylił głowę na zewnątrz.
— Tss! — szepnął konspiracyjnie do Izy, a następnie wyszedł do przedpokoju i zastąpił jej drogę. — Musimy być cicho. Stary piernik śpi i lepiej go nie budzić, znowu będzie się czepiał… Słuchaj no, mała! — rzucił, opierając się ramieniem o ścianę tuż przy jej głowie i uśmiechając się do niej znacząco. — Chcę cię o coś zapytać, a raczej zaproponować… Lubisz sobie czasem, no wiesz… ten tego? — tu błysnął porozumiewawczo oczami.
Iza wytrzeszczyła na niego oczy. Tak otwarta i bezczelna propozycja ze strony dopiero co poznanego faceta w pierwszej sekundzie zszokowała ją i oburzyła, jednak już w następnej chwili widok rozbrajającej miny Kacpra sprawił, że zamiast złości ogarnęło ją szczere rozbawienie. Z trudem stłumiła śmiech i pokręciła przecząco głową.
— Nie, Kacper, niestety nie lubię — oznajmiła mu z powagą. — Mam do tego awersję.
— Co masz? — spojrzał na nią zdezorientowany.
— Awersję. Czyli obrzydzenie — wyjaśniła mu uprzejmie. — Zupełnie mnie to nie bawi.
Kacper przyglądał jej się przez chwilę z niedowierzaniem przemieszanym z nutą rozczarowania.
— Pewnie nie jestem w twoim typie, co? — pokiwał ze zrozumieniem głową.
— No, rzeczywiście nie — zgodziła się, ze wszystkich sił starając się zachować powagę.
— Szkoda — westchnął. — Ty w moim zresztą też nie. To znaczy ładna jesteś, tylko chuda, a ja chudych nie lubię. No i poza tym wolę blondyny…
— Z dużą rufą — dopowiedziała niewinnie Iza.
— Skąd wiesz? — zdumiał się Kacper. — Widać to po mnie?
— Aha. Wyglądasz na faceta, który lubi właśnie takie.
— No patrz! — pokiwał głową z uznaniem. — Przed tobą to się nic nie ukryje! Rzeczywiście, wolę takie większe blondyneczki… ty jesteś trochę za koścista jak na mój gust. Ale co tam, dla dobra sprawy nie czepiałbym się o szczegóły — dodał, ogarniając jej postać analitycznym spojrzeniem. — Aż taki wybredny nie jestem, a ty mi się nawet całkiem podobasz. I założę się, że jakby co, to też byś była zadowolona z moich…
— Dzięki, Kacper — przerwała mu uprzejmie Iza, dając gestem do zrozumienia, że chciałaby przejść do swojego pokoju. — Naprawdę miło mi, że o mnie pomyślałeś, ale pozwól, że nie skorzystam z twojej propozycji.
— W porządku — kiwnął głową, odklejając rękę od ściany i odsłaniając jej drogę. — Tak tylko zaproponowałem, nie będę się upierał. Ja jestem człowiek honoru i jak kobieta mówi mi, że nie, to nie napieram. Zresztą stryj mi zabronił… No, co prawda jakbyś sama chciała, to nie byłoby problemu i ze stryjem — machnął lekceważąco ręką. — Ale jak nie, to nie ma tematu. Pamiętaj tylko, że jakbyś zmieniła zdanie, to wystarczy do mnie zapukać — dodał znacząco. — O każdej porze dnia i nocy.
Iza, która z coraz większym trudem powstrzymywała się od parsknięcia śmiechem, pokręciła głową z poważną, surową miną.
— Przykro mi, Kacper, ale w moim przypadku nie ma takiej opcji.
— Spoko — odparł pojednawczym tonem. — Mówiłem ci, że jak nie, to nie. Ja tam sobie poradzę, upoluję coś jutro na mieście… Dobra, to w takim razie cześć i śpij dobrze, dobranoc. A, słuchaj! — przypomniał sobie coś nagle, zatrzymując się w progu swojego pokoju, do którego już prawie wszedł z powrotem. — Jak ci się mieszka w tym lokalu? — wskazał ruchem głowy na jej drzwi.
Iza, która na te słowa przypomniała sobie natychmiast o duchu stryjenki Ziuty, drgnęła i spojrzała na niego badawczo.
— Bardzo dobrze — odparła powoli. — Dlaczego pytasz?
— A nie, nic, nic — zmieszał się lekko Kacper, wycofując się skwapliwie do swojego pokoju. — Tak tylko zapytałem, no wiesz, z grzeczności… To na razie, młoda. Nie będzie dzisiaj balu, to trudno, idę spać. Może to i lepiej? Muszę się porządnie wyspać, bo jutro do roboty!
— Dobranoc — uśmiechnęła się Iza.
Szybko przemknęła do swojego pokoju, starannie zamknęła drzwi na zamek i rzuciła się na łóżko, wciskając twarz w poduszkę, aby stłumić niemożliwe już do powstrzymania salwy śmiechu, od którego aż łzy popłynęły jej z oczu.
„Co za aparat!” — pomyślała, wyśmiawszy się już na tyle, że mogła przestać kryć twarz w poduszce i usiąść na łóżku. — „Coś czuję, że nudno to tu nie będzie, oj, nie… aż mnie przepona rozbolała. Ale w sumie to jest sympatyczny chłopak, chociaż ordynus i jaskiniowiec. Już zaczynam go lubić i myślę, że szybko się dogadamy, byle nie wyjeżdżał mi już więcej z takimi propozycjami nie do odrzucenia. Swoją drogą mam wielkie szczęście, że nie jestem blondyną z dużą rufą!”
Pokręciła głową z rozbawieniem, poprawiając zgniecioną poduszkę.
„A co do tej stryjenki Ziuty…” — spoważniała i jej wzrok padł niespokojnie na stojący w kącie piec kaflowy. — „Nie, no bez przesady, to są jakieś chore wymysły, nie jestem już przecież dzieckiem, żeby bać się duchów… Duchów nie ma, a jeśli już, to przecież to są tylko biedne dusze, które potrzebują pomocy… albo dobre duszyczki, które opiekują się nami z nieba, tak jak mama mną i Melą… Nie ma się czego bać.”
Znów jednak zrobiło jej się na tyle nieswojo, że po zgaszeniu światła instynktownie owinęła się jak najszczelniej w kołdrę, pilnując, żeby przypadkiem nie wystawić spod niej nogi. W pokoju panowała cisza, zza ściany również nie dobiegał żaden dźwięk, co wskazywało na to, że Kacper chyba rzeczywiście położył się spać. Znużona Iza po zaledwie kilku minutach zasnęła kamiennym snem.
— Siedemset złotych na rękę, dwadzieścia godzin tygodniowo — oznajmiła jej cierpko właścicielka komisu, do którego Iza zajrzała przed zajęciami, by zapytać o pracę. — Bez ubezpieczenia. Jak chce ZUS, to sama sobie zapłaci. Umowa na razie na miesiąc, nie dłużej, ja tam kota w worku nie będę kupować… Doświadczenie w sprzedawaniu jakieś ma?
— Tak — skinęła grzecznie głową Iza. — Przez ostatnie dwa i pół roku pracowałam u siostry w sklepie spożywczo-przemysłowym, całą obsługę robiłyśmy we dwie, zamówienia, przyjęcie towaru, rachunki, faktury, kasa fiskalna… wszystko.
Właścicielka przyjrzała jej się uważnie, jakby z niedowierzaniem. Była to pięćdziesięcioparoletnia kobieta o ufarbowanych na czarno, tłustych włosach z siwymi odrostami, surowych rysach twarzy i chytrym spojrzeniu małych, rozbieganych oczek. Sięgnęła na zawieszoną nad biurkiem półkę po napoczętą paczkę papierosów i wydłubała z niej jednego za pomocą długich paznokci pokrytych czerwonym, nieco już złuszczonym lakierem.
— Dobra — skinęła głową z nutką zadowolenia w głosie. — Jutro może zacząć, umowę zrobię na rano, to podpisze. Od dziesiątego. Płacę z dołu za cały miesiąc, zaliczek nie daję. To jak?
— W porządku — odparła cicho Iza. — Zgadzam się na takie warunki, tylko miałabym prośbę o możliwość dostosowania czasu pracy. Studiuję i mam zajęcia…
— Tak, wiem, wiem — machnęła niechętnie ręką kobieta. — Ze studentami to zawsze same kłopoty. Ale niech będzie. Kiedy ma te zajęcia?
Wyciągnęła z szuflady zapalniczkę, włożyła sobie papierosa do ust, podpaliła go i zaciągnąwszy się dymem, spojrzała wyczekująco na Izę, która sięgnęła do kieszeni i wyjęła stamtąd przygotowaną na tę okoliczność rozpiskę.
— W poniedziałek od rana do czternastej — odparła, patrząc w kartkę. — Potem już jestem wolna, tak od czternastej trzydzieści…
— Dobra, to by było trzy i pół godziny, do osiemnastej — kiwnęła głową właścicielka. — Dalej.
— We wtorek zajęcia mam dopiero po południu, więc rano mogę być w pracy do dwunastej…
— Otwieram o dziesiątej, ale dwie godziny wcześniej może przyjść. Na ósmą. Posprząta, poukłada towar, bo dostawa co dwa dni… I w papierach mi pomoże, skoro się zna.
— Dobrze, proszę pani — uśmiechnęła się Iza, znów zerkając w swoją kartkę. — W środę i w czwartek mam na dziesiątą, od ósmej do dziewiątej trzydzieści mogłabym być przed otwarciem, a potem od piętnastej trzydzieści do wieczora.
— Czeka — zatrzymała ją gestem ręki właścicielka, znów zaciągając się papierosem i sięgając po leżący na biurku wyświechtany notes. — Zapiszę to, bo już mi namieszała… Poniedziałek trzy i pół, czternasta trzydzieści do osiemnastej. Wtorek ósma-dwunasta, cztery godziny. Po południu nie może?
— Niestety, zajęcia mam aż do dziewiętnastej — pokręciła głową Iza.
Sama również wyciągnęła długopis i przystąpiła do notowania ustaleń na swojej kartce.
— Dobra, razem siedem i pół. Środa?
— Właśnie mówiłam, że od ósmej do dziewiątej trzydzieści…
— Półtorej godziny, razem dziewięć — podliczyła właścicielka, wpisując dane do notesu.
— I po południu od piętnastej trzydzieści.
— Do osiemnastej to będzie dwie i pół.
— W czwartek tak samo.
— Cztery. Piętnaście i pół.
— W piątek jestem na uczelni od rana do czternastej trzydzieści, od piętnastej mogę już być w pracy.
— Do osiemnastej trzy — podsumowała kobieta, wypuszczając z ust kolejne kłęby dymu. — Do dwudziestu brakuje półtorej godziny, a w sobotę komis zamknięty… Dobra, zrobimy tak. Zostanie w piątek w pracy do dziewiętnastej trzydzieści, posprząta, nowy towar wyłoży i przygotuje wszystko na poniedziałek. Jak będą jakieś papiery, to też ogarnie i utarg podliczy. Tylko bez oszukaństwa — dodała ostrzegawczo, celując w nią dymiącym papierosem. — Jak złapię na kancie albo na kradzieży, to wylatuje na zbity pysk i jeszcze policję wzywam.
— Niech się pani nie boi — odparła chłodno urażona takim posądzeniem Iza. — Ja nie oszukuję ani nie kradnę.
— Każda tak gada — pokiwała sceptycznie głową kobieta, odkładając długopis na biurko i znów zaciągając się papierosem. — Gadać to se może… Dlatego z góry uprzedzam, że jak kradzież będzie albo niesubordynacja, to grosza nie zapłacę i jeszcze kłopotów narobię. Dobra, umowa jutro. Czwartek, tak? — zerknęła w swoją rozpiskę. — No to przyjdzie mi tu na ósmą i do dziewiątej trzydzieści wszystko pokażę, a po południu już sama będzie wszystko robić.
— Dobrze, proszę pani.
— Aha, Marciniakowa jestem — przedstawiła się łaskawie, wyciągając do Izy rękę i podając jej ją na chwilę gestem udzielnej księżnej. — Wioletta Marciniak znaczy się.
— Izabella Wodnicka.
— A właśnie, dane do umowy mi zostawi — przypomniała sobie kobieta, gasząc wypalonego papierosa w przepełnionej petami popielniczce. — O tu, na kartce. Nazwisko, pesel, adres zameldowania i numer telefonu.
Poczekała, aż Iza napisze żądane informacje na podanej kartce i wzięła ją z jej ręki.
— Wodnicka. Izabella przez dwa el… Jakieś drugie imię ma?
— Tak. Anna.
— To niech wpisuje od razu, bo potem do papierów potrzebne — mruknęła z niezadowoleniem Marciniakowa, dopisując wspomniane imię na kartce. — Adres zameldowania… Korytkowo? A gdzie to jest?
— Dosyć daleko — uśmiechnęła się Iza. — Aż pod Radzyniem Podlaskim.
— Gdzie to ludzie nie mieszkają… — skrzywiła się kobieta, po czym machnęła ręką i spojrzała stanowczo na dziewczynę. — Dobra. Jutro na ósmą.
— Tak jest, proszę pani.
Po wyjściu po stromych schodkach na ulicę (komis mieścił się w podziemiu kamienicy zaledwie kilkaset metrów od jej stancji) Iza zerknęła na zegarek i skonstatowawszy z niepokojem, że rozmowa zabrała jej więcej czasu, niż planowała, szybkim krokiem ruszyła w stronę uczelni. Do wykładu z filozofii zostało jej tylko dziesięć minut.
„Dziwnie gładko mi to poszło” — myślała, podbiegając do przejścia dla pieszych, żeby zdążyć na zielone światło. — „Od razu mnie przyjęła, chyba spodobało jej się, że mam doświadczenie, nie będzie mnie musiała długo szkolić. Siedem stów to niby nic wielkiego, ale dla mnie rewelacja… a od czegoś przecież trzeba zacząć. Co prawda niezbyt miła ta pani, ale przecież koni nie muszę z nią kraść…” — wzdrygnęła się na wspomnienie nieprzyjemnej uwagi Marciniakowej na temat kradzieży. — „No, takie teksty to już mogła sobie darować, nie powiem, że to było uprzejme. Ale z drugiej strony kto wie, może ktoś ją kiedyś okradł i oszukał, a teraz ma uraz i nikomu nie ufa? Mniejsza o to. Która godzina? A niech to, jak nic spóźnię się na filozofię, mam nadzieję, że Marta będzie i zapisze początek…”
Po przejściu na drugą stronę ulicy, naciągnęła mocniej czapkę na głowę i biegiem ruszyła w kierunku miasteczka akademickiego.
Na uczelnię dotarła zdyszana, z zaczerwienionymi policzkami i włosami w nieładzie. Nie tracąc czasu na szatnię, zdjęła w locie kurtkę, przewiesiła ją sobie przez ramię i galopem ruszyła w stronę auli. Przebiegłszy przez pusty korytarz, wypadła zza rogu z ostatnim przebłyskiem nadziei, że wykładowca może też się spóźnił, jednak drzwi były zamknięte, a panująca wokół cisza wskazywała, że wykład z filozofii zaczął się już i trwał. Iza zawahała się, jednak uznawszy, że kwadrans akademicki jeszcze nie minął, a odpisywanie materiału z cudzych notatek byłoby bardzo niewygodne, ostrożnie otworzyła drzwi i cichutko wsunęła się do auli.
Rzeczywiście, na wielkim ekranie była już wyświetlona prezentacja, którą profesor omawiał spokojnym, monotonnym głosem, a studenci notowali w skupieniu. Dziewczyna przemknęła szybko między zapełnionymi rzędami tapicerowanych siedzeń, starając się nikomu nie przeszkadzać, i bezszelestnie opadła na pierwsze wolne miejsce mniej więcej w połowie bocznego rzędu. Siedzieli tam studenci z jakiegoś innego kierunku.
Iza ostrożnie wyjęła notatnik i długopis, po czym, starając się uspokoić oddech, zmusiła się do wsłuchania w słowa wykładowcy. Jednak ledwie zdążyła podchwycić wątek i zanotować pierwsze zdanie, długopis jak na złość wypisał się, uniemożliwiając jej dalsze działanie. Poirytowana dziewczyna stuknęła nim kilka razy o kartkę w nadziei, że to tylko chwilowa blokada i jakoś uda się go uruchomić, tym bardziej, że nie miała przy sobie nic zapasowego do pisania. Niestety — mimo że jeszcze przez kilka chwil drapała z determinacją wyczerpanym wkładem po papierze, oporne narzędzie definitywnie odmówiło współpracy.
„Nic z tego” — pomyślała z rezygnacją, odkładając długopis na kartkę z ledwie rozpoczętą notatką. — „Trudno, posłucham po prostu wykładu, a potem odpiszę go sobie na świeżo od kogoś z roku. Może od Marty albo…”
Myśl urwała jej się, bowiem dziewczyna, obok której usiadła, a która przez cały ten czas obserwowała spod oka jej bezowocne próby reanimacji długopisu, sięgnęła do leżącego przed nią na rozkładanym blaciku eleganckiego, skórzanego etui z przyborami do pisania, wyjęła stamtąd zapasowy długopis i podsunęła jej życzliwym gestem. Iza zerknęła szybko na swą sąsiadkę, napotkała jej miły, przyjazny uśmiech i odwzajemniła jej go z wdzięcznością.
— Dzięki — szepnęła, biorąc z jej ręki długopis i schylając się nad notatką.
Mniej więcej w połowie wykładu, kiedy prowadzący przerwał wywód, by odpowiedzieć na jakieś pytanie z sali, Iza znów spojrzała ukradkiem na siedzącą obok studentkę, która skrupulatnie i niezwykle szybko notowała każde słowo profesora. Musiała wyczuć na sobie to spojrzenie, bo podniosła na chwilę wzrok znad kartki i po raz drugi uśmiechnęła się życzliwie do Izy, odrzucając przy tym na plecy zsuwający jej się po ramieniu niezwykle długi i bujny blond warkocz.
„Ja cię kręcę, ale włosy!” — pomyślała z podziwem Iza, obserwując kątem oka niezwykłe zjawisko. — „Jak je rozpuści, muszą mieć chyba z półtora metra!”
Jednak ponieważ wykładowca znów podjął przerwany wątek, skupiła się na notowaniu i dopiero po zakończeniu wykładu zwróciła się do sąsiadki, by oddać jej długopis.
— Wielkie dzięki za wsparcie — powiedziała z zakłopotanym uśmiechem. — Jakaś czarna seria dzisiaj mnie dopadła, nie dość, że się spóźniłam, to jeszcze to cholerstwo mi się wypisało… Bardzo ci dziękuję.
— Nie ma za co — uśmiechnęła się swobodnie dziewczyna, chowając długopis do swojego etui i wrzucając je wraz z notatnikiem do plecaka, który podniosła z podłogi. — Ja zawsze noszę przy sobie minimum dwa zapasowe, wolę dmuchać na zimne. A czarne serie każdemu się zdarzają, ja też to znam z autopsji!
Roześmiały się obydwie, przy czym Iza zwróciła uwagę na jej intensywnie błękitne oczy, które zalśniły przez moment w półmroku auli, jakby odbił się w nich skrawek pogodnego nieba. Po chwili dziewczynę z warkoczem wchłonęła grupka koleżanek i kolegów, a wokół zapanowała kotłowanina, gdyż studenci powstawali ze swoich miejsc i tłumnie zaczęli opuszczać salę.
Iza zerknęła na przeciwległy koniec auli, gdzie zazwyczaj na wykładzie z filozofii siadywali romaniści, i od razu zauważyła ludzi ze swojego roku, w tym Martę, koleżankę, z którą pierwszego dnia usiadła w ławce na ćwiczeniach z wypowiedzi pisemnej i od tamtej pory trzymały się razem na wszystkich zajęciach. Marta również dostrzegła ją z daleka i skinęła jej porozumiewawczo ręką.
— Już myślałam, że dzisiaj cię nie będzie — powiedziała, kiedy pośród hałaśliwego tłumu wychodziły na korytarz. — Nawet smsa ci wysłałam, ale pewnie nie patrzyłaś na telefon… Co się stało, zaspałaś?
— Nie, musiałam załatwić przed wykładem jedną ważną sprawę i nie wyrobiłam się — machnęła ręką Iza. — Słuchaj, Martuś, masz może zapasowy długopis? Mój się wypisał, jakaś dziewczyna pożyczyła mi na wykład, ale już jej oddałam, bo to ktoś z innego kierunku. I teraz znowu nie mam czym pisać.
— Aha, widziałam, że siadłaś z polonistami — pokiwała głowa Marta, grzebiąc w plecaku, który na słowa Izy zdjęła sobie z ramienia. — Czekaj, coś tu powinnam mieć… jest! Jak chcesz, to możesz go sobie w ogóle wziąć. Już dawno miałam go wywalić, bo nie cierpię tego głupiego odcienia niebieskiego, a tu widzisz, akurat się przyda.
— Dzięki — uśmiechnęła się Iza, biorąc od niej długopis i chowając go w marszu do bocznej kieszonki plecaka. — Oddam ci, jak tylko kupię sobie nowy, widziałam, że w punkcie xero sprzedają takie zwykłe za złotówkę. No, ale to dopiero po zajęciach, dzisiaj popiszę twoim, dla mnie odcień nie ma znacze…
Urwała w pół słowa i stanęła jak wryta na środku korytarza, gdyż w schodzącym z drugiego piętra po wielkich schodach tłumie studentów dostrzegła znajomą sylwetkę… W ułamku sekundy cała krew odpłynęła jej z twarzy.
„Misiu…” — szepnął czuły głos dobiegający z najgłębszego dna jej duszy.
Choć zbiegający w dół chłopak odwrócony był do niej tyłem i z tej perspektywy nie mogła widzieć jego twarzy, jego chód, linia ramion oraz bujna fala blond włosów, które odgarnął sobie właśnie w tył nonszalanckim ruchem dłoni, nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do jego tożsamości. Serce zabiło jej tak mocno, że na krótką chwilę aż zabrakło jej tchu.
— Izka, co jest? — zdziwiła się Marta, pociągając ją za ramię i zerkając na jej pobladłą nagle twarz. — Chodź, bo zaraz nas tu podepczą, co tak stoisz? I co masz taką głupią minę?
— Nie, nic — ocknęła się Iza, gdy tylko sylwetka Michała zniknęła jej z oczu za załomem klatki schodowej. — Tak tylko sobie przystanęłam… Ale wiesz co, Marta? — podjęła nagle żywo. — Zejdziesz ze mną na chwilę na dół? Kupiłabym sobie kawę w automacie…
— Chodźmy — zgodziła się Marta, lustrując ją lekko podejrzliwym wzrokiem. — Może jeszcze zdążymy przed zajęciami. Kawa rzeczywiście dobrze ci zrobi, jakoś dziwnie wyglądasz… Pewnie się nie wyspałaś?
— Nie, akurat spałam dobrze, tylko śpieszę się od rana jak wariatka — wyjaśniła jej neutralnym tonem Iza, zbiegając szybko po schodach i rozglądając się po dolnym holu niecierpliwym wzrokiem. — Od wczoraj mam na stancji niebanalne atrakcje, przyjechał bratanek właściciela i daje takiego czadu, że nie masz pojęcia… Dzisiaj zerwał nas o szóstej, wybierał się do pracy i takie larum przy tym zrobił, że w pierwszej chwili zastanawiałam się, czy kogoś nie mordują. A pan Stasio jeszcze się z nim przekrzykiwał, bo chciał go uciszyć, więc możesz sobie wyobrazić, jaki był łomot…
Roześmiały się obie, podchodząc do automatu z kawą, przy którym dwie inne studentki akurat serwowały sobie napój.
— Musimy poczekać, mam nadzieję, ze zdążymy z tą kawą, za pięć minut zajęcia — westchnęła Marta, ustawiając się w kolejce. — Czekaj, mam tu jakieś drobne… No i co dalej z tym bratankiem? — podjęła wesoło.
Iza, która przez cały czas dyskretnie przyglądała się zebranemu na holu tłumowi, a teraz właśnie znów wychwyciła w nim wzrokiem znajomą, jedyną na świecie blond czuprynę, rzuciła koleżance nie do końca przytomne spojrzenie.
— A nic takiego, śniadanie mu zrobiłam — odpowiedziała w roztargnieniu, znów dyskretnie zwracając wzrok w stronę szatni, przy której Michał rozmawiał z ożywieniem w grupce kolegów i koleżanek. — Usmażyłam mu na szybko jajecznicę, nie mogłam patrzeć, jak wciąga suchą bułę, zwłaszcza że szedł do ciężkiej pracy na cały dzień…
— Gdzie pracuje? — zaciekawiła się Marta.
— Mówił mi, że na jakąś budowę go przyjęli, ale dopiero dzisiaj miał być pierwszy raz, więc rano sam nic więcej nie wiedział… może wieczorem coś więcej mi opowie.
Iza odpowiadała na pytania Marty mechanicznie, niemal bezwiednie, nie odrywając oczu od Michała, którego widziała teraz z półprofilu. Serce biło jej jak szalone, a oddychanie z sekundy na sekundę zdawało się być coraz trudniejszym zadaniem.
„Misiu” — tłukła jej się po głowie bezładna, na wpół świadoma myśl. — „Jesteś, kochanie… to naprawdę ty…”
Wrażenie, jakie zrobiło na niej to spotkanie, było tym większe, że natknęła się na niego w Lublinie dopiero po raz pierwszy. O ile na początku października nie było dnia, żeby nie rozglądała się po uczelni i otoczeniu w nadziei, że może gdzieś go zobaczy, o tyle po kilku tygodniach, w trakcie których nie spotkała go ani razu, nadzieja ta mocno przybladła w jej sercu. Studenci zarządzania mieli zajęcia w innym budynku niż ona i najwidoczniej ich codzienne ścieżki nie przecinały się w żaden sposób, a zresztą skąd mogła mieć stuprocentową pewność, że Michał nadal studiował w Lublinie? Słyszała tylko, że przeniósł się tu na czwarty semestr z Warszawy, ale czy nie mógł równie dobrze wyjechać jeszcze gdzieś indziej na ostatni rok licencjatu? Aż tak aktualnych informacji o nim nie posiadała, trzymała się jedynie tego, co dotarło do niej wątłym echem jeszcze przed wakacjami…
I teraz nagle okazało się, że jednak tu był! Stał zaledwie kilka metrów od niej, on, ten sam, jedyny, ukochany… Tak dawno już go nie widziała! W wakacje nie przyjechał do Korytkowa, co prawda niewykluczone, że był przez jakiś czas u rodziców, ale ona nie miała na ten temat żadnej informacji. Zresztą była wtedy całkowicie pochłonięta pracą i przygotowaniami do ślubu Amelii, a ze znajomymi ze szkoły, którzy coraz rzadziej zaglądali w rodzinne strony, jej kontakty bardzo osłabły po zdarzeniach sprzed półtora roku.
Faktem było, że od Bożego Narodzenia, kiedy widziała go z daleka z rodzicami w kościele, nie spotkała go już ani razu. Nosiła tylko w pamięci jego obraz, tak wyraźny, jakby zaledwie wczoraj jeszcze patrzyła mu w oczy… Niejednokrotnie, gdy leżała wyciszona w łóżku, w ostatnich sekundach przed zapadnięciem w sen zdarzało jej się wszystkimi zmysłami odczuwać jego bliskość. Jej pamięć wyostrzała się wtedy i w synestetyczny sposób pozwalała jej przez tych kilka ulotnych chwil znów poczuć ciepło jego dłoni, miękki dotyk jego ust i mocny, korzenny zapach jego perfum. Jednak zawsze podświadomie wiedziała, że to tylko złudzenie, że nie ma go przy niej, że czuje jego obecność tylko w jakiś niewytłumaczalny, metafizyczny sposób… Teraz, kiedy zmaterializował się przed nią, kiedy zobaczyła go na żywo, niemal nie mogła uwierzyć własnym oczom.
Patrzyła jak urzeczona. To był on, taki jak zawsze… choć nie, nie do końca. Od razu dostrzegła, że zmienił się z wyglądu przez ostatni rok, jego sylwetka i owal twarzy nabrały nieco innych proporcji, stały się jakby doroślejsze, bardziej męskie. Jednak fryzurę nadal miał tę samą — wspaniałą, opadającą na czoło falę jasnoblond włosów, które co jakiś czas odrzucał do tyłu znajomym ruchem dłoni. Co prawda z tej perspektywy nie widziała jego oczu, ale miała pewność, że przepełniał je ten sam błękit co dawniej… błękit, w którym zakochała się bez pamięci już kilkanaście lat temu i który od tamtej pory, gdziekolwiek by się nie znalazła, oświetlał magiczną poświatą jej duszę.
Zamilkła teraz i patrzyła na niego w milczeniu. Na szczęście dziewczyny, za którymi stały w kolejce, odeszły spod automatu z kawą, której zamawianie pochłonęło uwagę Marty na tyle, że nie żądała od niej podtrzymywania rozmowy. Michał i jego koledzy podeszli teraz do lady szatni i nie przerywając rozmowy, odbierali swoje ubrania. Każdy jego gest, każde wygięcie ciała, każdy ruch dłoni i głowy były jej tak bliskie, tak boleśnie znajome… Lecz co z tego? Choć dusza rwała się ku niemu, ciało nie miało prawa zrobić nawet kroku w jego stronę. Iza stała więc tylko jak słup soli i patrzyła, jakby bojąc się spłoszyć sprzed oczu tę ulotną wizję, starając się napełnić nią i nasycić na zapas — bo kiedyż znowu dane jej będzie go zobaczyć?
Michał i jego towarzysze ubrali się już w kurtki i wśród hałaśliwych rozmów i śmiechów ruszyli w stronę przeszklonych drzwi wyjściowych. Po chwili ukochana sylwetka zniknęła na dobre za rogiem budynku… Iza ocknęła się i zerknęła na Martę, która właśnie skończyła zamawianie kawy i podeszła do niej, wręczając jej dymiący kubek.
— Masz, wzięłam ci espresso, ono najlepiej stawia na nogi — oznajmiła. — Pięć razy pytałam, co ci wziąć, ale jakaś głucha dzisiaj jesteś… więc sama zadecydowałam.
— Dzięki — uśmiechnęła się Iza, biorąc z jej ręki kubek i z rozkoszą zanurzając usta w aromatycznej kawie. — Właśnie tego mi było trzeba… Aha, czekaj, oddam ci za to kasę — zreflektowała się nagle. — Ile to kosztowało?
— Dobra, już daj spokój, postawisz mi następnym razem i będziemy kwita — machnęła ręką Marta. — Pijmy szybko i lecimy na górę, bo zaraz się spóźnimy. Zobacz, już jest dziesięć po!
Rozdział trzeci
„Jutro piątek, jeśli przelew nie przyjdzie, trzeba będzie jakoś przetrwać do poniedziałku” — kalkulowała Iza, wpatrując się w mokry chodnik pod nogami. — „Szesnaście złotych to mało, ale da się przeżyć… Może kupię trochę warzyw u tej pani na rogu? Do tego chleb i jakąś herbatę, bo już się kończy. Szamponu zostało jeszcze trochę na samym dnie, do poniedziałku albo i wtorku wystarczy. Telefon też już trzeba by doładować… chociaż nie, z tym poczekam, nie jest aż tak potrzebny, ważne, że mogę odbierać połączenia. Gorzej, że niewiele będę miała na zrzutkę jedzenia z panem Stasiem… Ale może Kacper coś dołoży, skoro taki z niego człowiek honoru?” — uśmiechnęła się do siebie. — „Je przecież za dziesięciu… A niech to, znowu zaczyna siąpić! Już chyba bym wolała, żeby spadł śnieg!”
Otuliła się szczelniej kapturem, poprawiła plecak, który swoim zwyczajem nosiła na jednym ramieniu, i przyśpieszyła kroku. Skąpana w siąpiącym zimnym deszczu ulica była niemal pusta, zbliżała się dwudziesta druga. Był już koniec listopada, w powietrzu czuło się przenikliwe zimno, które zwiastowało rychły spadek temperatur poniżej zera, a być może nawet opady śniegu.
Wracała od Marty, u której zasiedziała się trochę za długo, gdyż razem powtarzały słówka do mającego się odbyć nazajutrz kolokwium z francuskiej leksyki. Wysiadłszy z trolejbusu, przemykała szybkim krokiem przez ścisłe centrum miasta, skąd miała na tyle niedaleko do stancji, że postanowiła pokonać dystans na piechotę, choć przenikliwe zimno i padający deszcz bynajmniej nie uprzyjemniały jej przechadzki.
„Do dziesiątego jakoś przejadę na tym, co przyśle mi Mela” — myślała, starannie omijając wielką kałużę, która zebrała się u wejścia w jedną z bocznych uliczek. — „A potem już dostanę pierwszą wypłatę, ureguluję u pana Stasia czynsz za grudzień i wystarczy mi spokojnie na życie do dwudziestego pierwszego. Przy dobrym gospodarowaniu może nawet zostanie mi coś na świąteczne prezenty? Tak bym chciała zawieźć Melci chociaż pudełko dobrych czekoladek… Ależ zimny ten deszcz! Byle tylko się nie przeziębić, bo na lekarstwa to już naprawdę kasy nie mam… Późno już, czas lecieć szybko do domu, wykapać się i spać!”
Ponieważ Marta poczęstowała ją kolacją, jedynym jej marzeniem była teraz ciepła kąpiel i zasłużony sen w wygodnym łóżku, zwłaszcza że piątek zapowiadał się pracowicie. Miała nadzieję, że Kacper będzie już w domu, najlepiej byłoby, gdyby już spał, gdyż często wracał bardzo późno (w weekendy zdarzało mu się to nawet o trzeciej nad ranem), a ponieważ nie potrafił zachowywać się cicho, jego nocne powroty zazwyczaj wybudzały Izę i pana Stanisława z najlepszego snu. Skutkowało to oczywiście awanturami, jakie gospodarz rankiem regularnie urządzał bratankowi, starając się wyedukować go w zakresie przestrzegania ciszy nocnej, jednak jak dotąd wysiłki te okazały się w stu procentach bezskuteczne.
Od dwóch tygodni Iza pracowała w trybie ustalonym podczas pierwszej rozmowy z Marciniakową, co sprawiało, że w trakcie tygodnia plan dnia miała napięty aż do wieczora. Nie narzekała jednak, zważywszy, że weekendy w całości miała wolne. Zaprawiona w ciężkiej pracy i wielokrotnie doświadczona przez los dziewczyna bez buntu znosiła opryskliwy charakter szefowej, która, przekonawszy się, że młoda pracownica rzeczywiście dobrze zna się na rzeczy, bez skrępowania zrzucała na nią coraz więcej obowiązków, w tym tak odpowiedzialne zadania jak rozliczanie kasy fiskalnej i prowadzenie dokumentacji finansowej. Prawdziwym dopustem Bożym okazały się stałe klientki w wieku Marciniakowej, które regularnie przychodziły do komisu w dni świeżej dostawy, czyli w poniedziałek, środę i piątek, aby przejrzeć nowy towar. Były to panie z gatunku tych, które im mniej kupują, z tym większą pogardą i wyższością odnoszą się do sprzedawcy, jednak od dawna już uodporniona na takich klientów Iza obsługiwała je z zaangażowaniem i anielską cierpliwością.
Dopiero dziesiątego grudnia miała dostać pierwszą wypłatę, a ponieważ przywiezione z Korytkowa pieniądze już jej się kończyły, zmuszona była poprosić Amelię o kolejne wsparcie, przysięgając sobie w duchu, że to już ostatni raz i że kiedy na święta pojedzie do domu, zawiezie dla niej i Roberta jakiś fajny prezent zakupiony ze swej pierwszej pensji. Amelia obiecała wysłać jej przelewem bankowym dwieście złotych, jednak pieniądze mogły nie zdążyć przyjść przed poniedziałkiem, w związku z czym Iza szykowała się na weekend drastycznych oszczędności. Mimo to humor jej dopisywał, nauka z Martą, która w sprawach związanych ze studiami traktowała ją jak ekspertkę, upłynęła w miłej i wesołej atmosferze, a do czekającego ją nazajutrz kolokwium podchodziła zupełnie bezstresowo, gdyż zakres wymaganego materiału plasował się znacznie poniżej jej umiejętności.
Był to zresztą bardzo istotny aspekt dobrego samopoczucia, jakie towarzyszyło jej w ostatnich tygodniach. W listopadzie na uczelni odbyła się pierwsza sesja poważniejszych sprawdzianów z większości przedmiotów i próbę tę Iza przeszła śpiewająco. Ze wszystkich testów i kolokwiów otrzymała bardzo dobre oceny, co nie tylko wyleczyło ją z resztek obaw i kompleksów po dwuletniej przerwie w nauce, ale dodatkowo zapewniło jej opinię prymuski i wzbudziło podświadomy szacunek koleżanek. Koleżanek — gdyż kolegów na roku miała tylko dwóch. Wiedziała o nich tylko tyle, że nazywali się Kuba i Zbyszek, ale ponieważ obaj zapisali się do innej grupy, nie miała z nimi prawie żadnego kontaktu i na większości zajęć przebywała w stricte damskim towarzystwie. Choć na kierunkach filologicznych ogólnie dominowały dziewczyny, jej rok był pod tym względem wyjątkowy, gdyż, jak zdążyła już zauważyć, na wyższych latach romanistyki chłopaków było zdecydowanie więcej.
Michała nie widziała już ani razu od czasu pamiętnego spotkania na uczelni, jednak myśl, że był gdzieś blisko, w tym samym mieście, i że istniała przynajmniej teoretyczna możliwość natknięcia się na niego po raz drugi, wystarczała jej do tego, by każdy nowy dzień witać z nadzieją w sercu. Dochodząca do tego świadomość, że nie była już taka bezradna jak kiedyś i po dwóch miesiącach mieszkania w Lublinie pod każdym względem radziła sobie coraz lepiej, podnosiła jej morale i pozwalała jasno patrzeć w przyszłość.
„Powoli skończą się kłopoty z pieniędzmi, już ja się o to postaram” — myślała stanowczo, przemykając wąskim pasażem na tyłach kamienic przy ulicy Zamkowej. — „Najważniejsze, żeby Melci nie zawracać tym głowy, a z oszczędzaniem sobie poradzę, byle mieć jakikolwiek dochód. Zresztą szefowa powinna dać mi od grudnia wyższą pensję, odwalam za nią tyle dodatkowej roboty, że to się samo narzuca. Przy następnej umowie spróbuję z nią ponegocjować. Jakby chociaż o stówkę mi podniosła, to już by było coś…”
Urwała myśl, gdyż w chwili, gdy wychodziła zza rogu kamienicy, do jej uszu dotarł podniesiony, wyraźnie zdenerwowany głos, który, sądząc po tembrze, należał do jakiegoś starszego mężczyzny. Instynktownie zwolniła kroku.
— I gdzie mi tu wjeżdża na chodnik, jełop jeden! — wykrzykiwał ubrany w szarą ortalionową kurtkę staruszek, wymachując groźnie laską pod adresem kierowcy niewielkiego dostawczego vana, który właśnie usiłował zaparkować na chodniku. — Chlapie tylko, na ludzi nie uważa! Idiota!
— Przepraszam szanownego pana, ale mam tu zarezerwowane miejsce postojowe — odpowiedział mu ze środka vana uprzejmy acz mocno poirytowany głos kierowcy, który opuścił boczną szybę pomimo padającego deszczu. — Zechciałby się pan usunąć, śpieszę się!
— A właśnie, że nie wjedziesz tu, jełopie! — zapewnił go zjadliwie starszy pan, stając dumnie na samym środku rzeczonego miejsca postojowego, i podparłszy się jedną ręką na lasce, drugą dla fasonu oparł sobie na biodrze. — Nie puszczę cię, cwaniaku, choćbym miał tu stać do Sądu Ostatecznego!
Kierowca zaklął siarczyście pod nosem, zaciągnął hamulec ręczny, włączył światła awaryjne i wyskoczył z samochodu. Szybkim krokiem podszedł do zacietrzewionego intruza i pochylił się nad nim, tłumacząc mu coś przez dłuższą chwilę przyciszonym głosem.
— Nic z tego, jełopie! — zakrzyknął dziarsko starszy pan. — Nie wjedziesz tu, nie ma mowy! Po moim trupie! Zobacz, jak mi pochlapałeś spodnie, durniu jeden! Jak cię zdzielę zaraz lagą po tym pustym łbie — zamachnął się znów laską — to się raz oduczysz chlapać ludziom po nogach!
Kierowca vana zdenerwował się tym razem nie na żarty.
— Spokój! — huknął twardo na staruszka, aż ten podskoczył i odruchowo opuścił rękę z laską.– Koniec tego dobrego! Nie mam czasu na przepychanki, zjeżdżaj mi stąd, dziadek, ale już!
Iza jeszcze bardziej zwolniła kroku i zachowawczo przybliżyła się do ściany kamienicy, aby jak najszerszym łukiem ominąć kłócących się mężczyzn. Jednak dokładnie w chwili, gdy znalazła się na ich wysokości, rozległ się metaliczny szczęk i krótki, przenikliwy okrzyk bólu, który zmroził ją aż do szpiku kości. Spojrzała z przestrachem i dostrzegła, że starszy człowiek stoi w dziwnie wykrzywionej pozycji, z jedną nogą jakby zapadniętą w chodnik, i szarpie się w panice, wydając przy tym dziwne, nieartykułowane okrzyki. Choć pierwszą jej myślą była natychmiastowa ucieczka, wszczepione jej od dzieciństwa poczucie obywatelskiego obowiązku, które nakazywało w każdej okoliczności udzielić pomocy potrzebującemu, zatrzymało ją w miejscu, mimo że nie odważyła się podejść bliżej.
— Co się stało? — usłyszała zdziwiony, ale i zaniepokojony głos kierowcy vana. — W coś ty się wpakował, frajerze?
Pochylił się nad uwięzioną w chodniku nogą starszego pana, a następnie przykucnął, by pomóc mu ją wyciągnąć, nim jednak zdążył cokolwiek zrobić, na jego plecy spadł siarczysty cios wymierzony drewnianą laską. Zaskoczony mężczyzna aż przysiadł na chodniku.
— Zwariowałeś, stary ośle?! — wykrzyknął z oburzeniem.
— To wszystko przez ciebie, jełopie! — zawołał starszy człowiek, zamachując się laską po raz kolejny. — Gdybyś mi się tu nie pchał…
Urwał, gdyż niespodziewanie jego cios został zatrzymany — to mocno wystraszona, ale i zbulwersowana Iza podbiegła do starszego pana i chwyciła za laskę, blokując uderzenie.
— Niech pan przestanie! — zawołała, sama w głębi duszy zdumiona swoją odwagą. — Przecież ten pan chciał tylko pomóc, za co pan go bije?!
Starszy człowiek odwrócił się do niej pełnym furii gestem, jednak kiedy tylko na nią spojrzał, zamilkł nagle i znieruchomiał. Pozwoliło to kierowcy vana w okamgnieniu pozbierać się i podnieść z chodnika. Szybkim, stanowczym ruchem sięgnął po laskę, wyszarpnął ją z rąk walecznego dziadka oraz przytrzymującej ją ciągle Izy i wściekłym gestem odrzucił kilka metrów dalej, aż pod bramę następnej kamienicy.
— I co teraz, stary kretynie? — rzucił ostro do staruszka, schylając się nad nim z groźną miną. — Dalej z ciebie taki kogut? Masz szczęście, że wiek cię chroni, bo gdybyś był młodszy, to w tym momencie już byś zarwał w zęby! A teraz powinienem naprawdę stąd odjechać i zostawić cię do rana z tą girą w kanale!
Iza zerknęła na chodnik. Z bliska dostrzegła, że noga starszego pana rzeczywiście była uwięziona aż do połowy łydki w owalnym otworze niewielkiego kanału, którego żeliwne wieko osunęło się pod jego ciężarem, przechyliło się i zakotwiczyło w taki sposób, że dodatkowo zablokowało mu wszelką możliwość ruchu. Kierowca vana zerknął przelotnie na dziewczynę.
— Dzięki za odsiecz, młoda — skinął jej głową, po czym znów pochylił się nad chodnikiem i dodał jakby do siebie: — Trzeba jakoś wyciągnąć stąd tego frajera, muszę w końcu zaparkować, pas blokuję, do cholery…
Starszy pan zdawał się zupełnie go nie słuchać. Wciąż tkwił nieruchomo w swej niewygodnej, przechylonej pozycji, wpatrując się w Izę szeroko otwartymi oczami. Nawet w półmroku i siąpiącym deszczu widać było, że jego twarz pobladła, a kiedy dziewczyna podniosła oczy i nawiązali kontakt wzrokowy, drgnął, jakby przez jego ciało przeszedł prąd elektryczny.
— Hania? — wyszeptał na wpół z niedowierzaniem, na wpół z nadzieją.
Izie zrobiło się nieswojo. Pokręciła tylko głową przecząco i cofnęła się o krok, odwracając oczy, gdyż wzrok starszego człowieka zdawał się przeszywać ją na wskroś. Tymczasem mężczyzna z vana przypatrywał się w milczeniu zaklinowanej nodze staruszka, po czym przykląkł na chodniku i ujął ją w obie dłonie.
— Dobra, stój prosto, stary durniu, spróbuję ci to wyciągnąć — rzucił rozkazującym tonem, szarpiąc go lekko za nogę, na co staruszek natychmiast zawył z bólu.
— Uważaj, jełopie! — wykrzyknął, odpychając go od siebie. — To boli!
Stracił przy tym równowagę, a ponieważ nie miał już przy sobie laski, panicznie zamachał w powietrzu rękami i w ostatniej chwili wsparł się na ramieniu Izy, która podskoczyła odruchowo, aby go podtrzymać.
— Dziękuję ci, dziecko — powiedział zupełnie innym, dziwnie ciepłym tonem.
Kierowca vana patrzył ponurym wzrokiem na jego zakleszczoną nogę.
— Ciężka sprawa — pokręcił głową, podnosząc się i wyprostowując. — Ten wlot jest przerdzewiały, musiałeś jakoś głupio na nim stanąć, że wieko się zapadło i wbiło w beton… I widzisz, stary ośle, było robić sceny?! — rzucił ostro. — Wdepnąłeś jak frajer do kanału, to masz za swoje! I jak ja mam cię teraz stąd wyciągnąć?!
— Może zadzwonimy po straż pożarną? — poddała nieśmiało Iza.
Mężczyzna znów spojrzał na nią przelotnie.
— Pewnie trzeba będzie — przyznał nieco spokojniejszym tonem. — Chociaż zawracać im głowę czymś takim… Gdyby ten stary kozak — znów spojrzał z irytacją na wspartego na jej ramieniu starszego człowieka — nie wyrywał się i nie panikował, to może dałoby się go stąd wykaraskać w kilka minut.
Iza spojrzała na nieszczęśnika, który, ciągle tkwiąc z nogą uwięzioną w kanale, zastygł przechylony w jeszcze bardziej niewygodnej pozycji niż wcześniej i coraz mocniej ciążył jej na ramieniu.
— Niech pan pozwoli temu panu spróbować — poprosiła łagodnie.
— Dobrze — zgodził się natychmiast starszy człowiek i z nieskrywaną pogardą spojrzał na kierowcę vana. — No, próbuj, jełopie jeden. Tylko powoli.
Iza pokręciła z dezaprobatą głową, jednak uznała, że lepiej nie komentować tych aroganckich odzywek, a skupić się na jak najszybszym rozwiązaniu sytuacji. Nie uśmiechało jej się czekanie na zimnym deszczu na straż pożarną z uwieszonym na niej dziadkiem, którego przecież w tej sytuacji nie wypadało zostawić samego.
— Sam jesteś jełop — mruknął kierowca vana, znów przyklękając na mokrym chodniku i usiłując powoli uwolnić nogę staruszka.
Tym razem zabrał się do tego z najwyższą ostrożnością i zamiast szarpać zaklinowaną nogę, skupił się na odblokowaniu przechylonego żeliwnego wieka, które trzymało się dobrze z jednej strony, z drugiej zaś zapadło się pod skruszoną ścianką wąskiego ujścia kanału.
— Masz coś ostrego, młoda? — rzucił przez zęby do Izy, siłując się z oporną klapą.
— Mam scyzoryk — odparła skwapliwie, ściągając szybko z ramienia plecak i podając mu go. — Tylko niech pan sam go wyjmie, bo ja już nie mam wolnej ręki… w prawej kieszeni z boku, tej z zamkiem.
Mężczyzna kiwnął głową, wprawnym ruchem wyciągnął scyzoryk ze wskazanego miejsca i oddał jej plecak, który ona z powrotem zarzuciła sobie na lewe ramię, prawym nadal podtrzymując starszego pana. Zapanowała cisza, podczas której słychać było tylko szum deszczu i zgrzytanie ostrza scyzoryka na kruszącej się ściance. Po kilku minutach wysiłków mężczyźnie udało się nieco obluzować żeliwne wieko i rozkołysać je na tyle, że zaklinowana noga staruszka zyskała nieco przestrzeni.
— Dawaj, dziadek, wyciągaj tę girę — wycedził, jedną ręką przytrzymując klapę kanału w pozycji najbardziej umożliwiającej uwolnienie nieszczęśnika, a drugą usiłując mu pomóc.
Kilkunastosekundowy wysiłek obu panów okazał się jednak bezskuteczny.
— Nie mogę, jełopie — jęknął staruszek, opierając się jeszcze mocniej na ramieniu zmęczonej już podtrzymywaniem go Izy. — But mi się zaklinował…
— No to ściągamy go! — rzucił stanowczo kierowca vana.
— Nie ma mowy! — oburzył się starszy pan. — To moje jedyne zimowe buty, myślisz, cwaniaku, że skąd wezmę pieniądze na nowe?
— Z butem cię stąd nie wyjmiemy — oznajmił mu tamten, grzebiąc obiema rękami w zagłębieniu kanału, aby rozwiązać mu po omacku ubłoconą sznurówkę. — I widzisz, stary głąbie? Gdybyś tak nie świrował, miałbyś tylko ubłocone gacie, a teraz masz rozdartą nogawkę i zaraz buta stracisz. Wielki interes zrobiłeś, pajacu…
— Wie pan co, może jakoś podtrzymamy tego buta i potem go wyjmiemy? — zaproponowała Iza, doskonale wczuwając się w sytuację staruszka i wizję straty cennego buta. — Albo może lepiej wezwijmy tę straż, bo przecież…
Urwała, gdyż dokładnie w tym momencie z otworu kanału wysunęła się uwolniona z buta noga staruszka w przemoczonej, ubłoconej skarpecie i z mocno postrzępioną nogawką spodni. Nieszczęśnik w pierwszym odruchu oparł stopę o mokry chodnik, ale za chwilę podniósł ją znowu, wzdrygając się od kontaktu z lodowatą wodą, skutkiem czego znów z całej siły oparł się na Izie.
— Jełop, co za jełop… — powtarzał bezradnie, patrząc z mieszaniną oburzenia i przestrachu na swoją nieobutą nogę.
— Za późno, but poleciał do kanału — oznajmił beztrosko kierowca vana, podnosząc się do pionu i wspierając go z drugiej strony, dzięki czemu Iza mogła odrobinę odetchnąć. — Sam widzisz, co narobiłeś, uparty dziadku. Będziesz teraz chyba skakał do domu na jednej nodze… Gdzie mieszkasz?
— Boli pana ta noga? — zapytała ze współczuciem Iza, troskliwym gestem zakładając staruszkowi kaptur na głowę.
— Trochę boli, dziecino — westchnął. — Chyba skórę pozdzierałem. O, dziękuję ci, już mi za kołnierz napadało… Wszystko przez tego jełopa! — spojrzał z oburzeniem na podtrzymującego go z drugiej strony mężczyznę.
— Słuchaj no, stary! — rzucił ten ze zniecierpliwieniem. — Jeszcze raz tak się do mnie odezwiesz i kończymy rozmowę. Pytałem, gdzie mieszkasz, byłbyś łaskaw odpowiedzieć?
— Nie twoja sprawa, jełopie! — fuknął staruszek.
Mężczyzna natychmiast puścił go, rzucając mu poirytowane spojrzenie, postąpił kilka kroków pod bramę sąsiedniej kamienicy, schylił się po leżącą na chodniku laskę, którą wręczył mu ostentacyjnym gestem, po czym bez słowa wskoczył do swojego samochodu, wyłączył światła awaryjne i zamiast zaparkować na wolnym już teraz miejscu, odjechał z wizgiem opon w głąb ulicy.
— A jedź do diabła, palancie jeden! — mruknął za nim staruszek, wspierając się na lasce, dzięki czemu Iza mogła wreszcie przestać go podtrzymywać.
— Nie powinien pan tak mówić na tego pana — powiedziała z wyrzutem. — On chciał panu pomóc, uwolnił panu nogę, a mógłby tego nie robić po tym, jak pan go tak mocno uderzył po plecach… No trudno. Niech pan oprze się na lasce i trzyma tę nogę w górze, tu jest strasznie zimno i mokro…
Zostawszy teraz zupełnie sama ze zblazowanym staruszkiem bez buta na pustej ulicy i w padającym coraz mocniej deszczu, zastanawiała się gorączkowo, co dalej powinna zrobić. Pozostawienie tego człowieka samemu sobie w takich okolicznościach było nie do pomyślenia, jednak jej możliwości pomocy również były ograniczone. Wezwanie taksówki nie wchodziło w grę, nie chciała bowiem naciągać starszego człowieka na taki wydatek, a sama miała przy sobie tylko szesnaście złotych, które stanowiły cały jej majątek i prawdopodobnie musiały wystarczyć aż do poniedziałku. Telefon z wyczerpaną kartą umożliwiającą jedynie odbieranie połączeń mógłby się przydać co najwyżej do wezwania służb publicznych — lecz, jak słusznie wspomniał kierowca vana, czy miała wystarczający powód do tego, aby to robić? Do tego czuła, że właśnie zaczynają przemakać jej buty i robi jej się zimno w końcówki palców, a na przeziębienie nie mogła sobie przecież w żadnym wypadku pozwolić…
— I co teraz zrobimy? — zapytała z rezygnacją. — Powie mi pan chociaż, gdzie pan mieszka?
— Tu niedaleko — odparł tym razem potulnie starszy pan, wskazując jej laską przeciwległą przecznicę. — Skręca się za rogiem i potem jeszcze kawałek w dół. Na Bernardyńskiej pod dziewiątką. Mieszkanie cztery.
— Ach, to dwa kroki stąd! — ucieszyła się Iza. — Myślałam, że gdzieś daleko…
— Podprowadzisz mnie, dziecino? — poprosił staruszek.
— Oczywiście, proszę pana — uśmiechnęła się, ujmując go spontanicznym gestem pod ramię. — Niech pan się o mnie oprze, a z drugiej strony niech pan podpiera się laską i może jakoś przejdziemy. Niech pan postara się jak najmniej dotykać chodnika tą nogą bez buta — instruowała go z przejęciem. — Musimy biec jak najszybciej, żeby pan się nie przeziębił, jest tylko kilka stopni na plusie, a nie wiem, czy już nawet nie spadło do zera, bo zimno potwornie…
Starszy człowiek posłusznie wykonywał po kolei jej polecenia. Pozwolił poprowadzić się kilkanaście kroków do przodu, jednak po pokonaniu tego dystansu zatrzymał się nagle i oparł o laskę, ciężko oddychając.
— Co się panu stało? — zaniepokoiła się Iza.
— A nic, dziecino… to tylko serce trochę mi dokucza — wykrztusił staruszek. — Już czas na leki, muszę je wziąć jak najszybciej…
Iza aż zdrętwiała.
— Może wezwę pogotowie? — zapytała z przestrachem.
— Ani o tym myśl! — rzucił ostrym tonem starszy pan. — Nie chcę mieć nic wspólnego z konowałami z pogotowia! Idziemy do domu, wezmę leki i wszystko się uspokoi… Tylko powoli… nie mogę tak biegać, już mi ten jełop dzisiaj wystarczająco napsuł krwi…
Iza poczuła, że ze zdenerwowania zaczynają jej się trząść ręce. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby problematyczny dziadek dostał na środku ulicy zawału serca! Postanowiła jednak za wszelką cenę zachować zimną krew. Zagryzła wargi i powolutku, najostrożniej, jak tylko mogła, prowadziła swojego towarzysza skrajem chodnika w stronę docelowej przecznicy, starając się trzymać dystans od wąskiej jezdni, po której od czasu do czasu przejeżdżało pojedyncze auto, rozchlapując spod kół strugi zimnej, brudnej wody. Tempo, w jakim się przemieszczali, zapowiadało trudną przeprawę, tym bardziej, że staruszek zdawał się coraz wolniej stawiać kolejne kroki.
„Pięknie” — pomyślała z niepokojem przemieszanym z rezygnacją. — „Zanim dowleczemy się do niego do domu, oboje dostaniemy zapalenia płuc…”
Jednak nim zdążyli ujść kilkanaście metrów, za ich plecami rozległ się warkot silnika i odgłos opon hamującego samochodu, omiotły ich światła, które po chwili zgasły, a następnie dźwięk silnika ucichł i mokre powietrze przeciął suchy trzask zamykanych drzwi.
— Poczekajcie!
Iza obejrzała się i ku swej niewysłowionej uldze znów ujrzała przed sobą kierowcę vana, który tym razem zaparkował bez przeszkód na feralnym miejscu i pośpiesznym krokiem zmierzał w ich stronę z telefonem przy uchu.
— Tak, szybciej, patałachu, mam awaryjną sytuację — mówił, stanowczym ruchem ręki dając Izie znak, aby poczekała. — Zaparkowałem z tyłu na ulicy, w podwórzu nie ma teraz miejsca. Łap Chudego i we dwóch zniesiecie na dół te graty. Tylko załóżcie sobie obaj coś na łeb, bo leje jak diabli… To znaczy?… No przecież wiem, że czekają, do cholery ciężkiej… co wam poradzę, miałem opóźnienie. Od frontu nie da się teraz podjechać, zresztą nie będziemy robić cyrku z noszeniem tego wszystkiego głównym wejściem… Tak, ty i Chudy… Dobra, minutę czekam. Minutę, powiedziałem… Nie, nie żartuję. Na razie.
Schował szybko telefon, podbiegł kilka ostatnich metrów i pomógł Izie podtrzymać milczącego już teraz, szczękającego z zimna zębami staruszka.
— W porządku? — zapytał z marszu.
— Wrócił pan — odparła cicho dziewczyna, spoglądając na niego z wdzięcznością.
— A co miałem zrobić? — machnął ręką. — Sumienie by mnie zeżarło, gdybym zostawił was tu bez pomocy… A poza tym zapomniałem oddać ci tę kosę — wyjął z kieszeni scyzoryk i podał go Izie. — Dzięki, przydała się. To co? Trzeba jakoś ogarnąć tego starego osła. Ha! Wiedziałem, że bez tego buta daleko nie zajdziecie! Ale czekaj… on mi się coś nie podoba.
Przyglądał się teraz z uwagą starszemu panu, który wydawał się coraz bardziej obojętnieć na to, co działo się wokół niego. Iza również zerknęła na jego zmienioną twarz i przestrach ogarnął ją na nowo.
— Ten pan ma chore serce — wyjaśniła szybko. — Musi natychmiast wziąć leki, a ma je w domu… Mówi, że mieszka gdzieś tu niedaleko, na Bernardyńskiej.
— Na Bernardyńskiej? — podchwycił żywo mężczyzna. — To przecież rzut beretem! Świetnie, zaraz go tam doprowadzimy. Ale z tym sercem… czekaj. Dziadek, jak tam? — nachylił się ku staruszkowi, by zajrzeć mu w twarz. — Wszystko gra?
Starszy pan nie odpowiedział, przy czym Iza miała wrażenie, że milczał bardziej z uporu i niechęci do pytającego niż z rzeczywistego osłabienia. Mężczyzna jednak zinterpretował to inaczej.
— Zadzwonię po pogotowie — zadecydował, sięgając do kieszeni po telefon. — Jeszcze ten stary frajer nam się tu przekręci, ja pięknie dziękuję za takie przygody…
— Żadnych konowałów — zaprotestował słabo staruszek, sięgając po dłoń Izy i ściskając ją kurczowo w swojej lodowato zimnej dłoni. — Nie pozwól mu, dziecko…
— Ale tak przecież będzie lepiej — odpowiedziała łagodnie Iza. — To dla pana dobra.
— Proszę — szepnął błagalnie staruszek. — Proszę, Haniu…
Iza zadrżała mimowolnie na dźwięk obcego imienia, którym już po raz drugi zwrócił się do niej ów człowiek. Instynktownie poczuła, że powinna posłuchać tej prośby.
— Niech pan zaczeka — zatrzymała szybko mężczyznę z vana, który podpierając jednym ramieniem starszego pana, palcami drugiej ręki wyklepywał właśnie na telefonie numer pogotowia. — Zaprowadźmy go najpierw do domu, niech się ogrzeje i weźmie leki, a jeśli nadal mu się nie poprawi, to wtedy wezwiemy karetkę. Lepiej go posłuchać, bo jak będziemy go przymuszać, to jeszcze bardziej się przez to zdenerwuje i…
— Zwariowałaś, dziewczyno? — przerwał jej tamten, podnosząc telefon do ucha. — Dzwonię na pogotowie i koniec dyskusji, nie mam zamiaru włóczyć się potem po sądach za nieudzielenie pomocy jakiemuś cholernemu dziadkowi!
Iza zatrzymała się i rzuciła mu ponad głową staruszka nakazujące spojrzenie.
— Proszę — powiedziała z naciskiem. — Niech pan nie dzwoni.
Mężczyzna drgnął, poirytowanym gestem przerwał zainicjowane już połączenie, opuścił dłoń z telefonem i po raz pierwszy spojrzał na nią uważniej. Spod przemoczonego kaptura patrzyły na niego wielkie, lśniące w świetle latarni oczy młodziutkiej dziewczyny o bardzo szczupłej, wręcz wychudzonej twarzy i bladych ustach — tak bladych, że niemal zlewały się w jedno z przeźroczystą karnacją jej policzków. Na jego twarzy pojawił się lekki, nieco pobłażliwy uśmiech.
— Okej, nocny elfie, niech ci będzie — rzucił ugodowo, wygaszając wyświetlacz telefonu i chowając aparat do kieszeni. — Lecimy z nim piorunem na Bernardyńską. Ale uprzedzam, przy pierwszym poważniejszym sygnale, że coś jest nie tak, dzwonię natychmiast i nie mam zamiaru…
— Jestem, szefie! — rzucił zdyszanym głosem młody człowiek, który właśnie podbiegł do niego z głębi ulicy. W tle majaczyła sylwetka kolejnego, bardzo wysokiego i szczupłego mężczyzny. — Chudy też jest. Da szef kluczyki?
— Trzymaj — kierowca vana wyjął szybko z kieszeni i podał mu kluczyki samochodowe. — Zajmij się wszystkim, Antonio, ja muszę odprowadzić do domu tego dziadka… Znieście towar i wprowadź go na stan w komputerze, sprawdzałem zgodność faktury, ilość się zgadza, ale niech któraś z kucharek zerknie jeszcze na jakość mięsa. Obiecałem chłopu, że od razu dam znać, czy w poniedziałek bierzemy następną dostawę. Zameldujesz mi, co i jak, kiedy wrócę. Za góra pół godziny powinienem być z powrotem.
— Tak jest, szefie — skinął głową chłopak, zerkając z zaciekawieniem na staruszka bez jednego buta. — A jakby coś trzeba było pomóc…
— Antek, zjeżdżaj, nie mam czasu! — przerwał mu surowym tonem mężczyzna, na co jego rozmówca skinął posłusznie głową i zdematerializował się w ułamku sekundy. — Dobra, zabieramy tego świrusa i lecimy — dodał, zwracając się do Izy. — Trzymaj to, mała — podał jej laskę staruszka, którą stanowczym gestem wyszarpnął mu z dłoni. — I prowadź, jak znasz adres, a ja zajmę się logistyką. Szkoda czasu na to jego dreptanie, nie będę się tu patyczkował ze starym frajerem… Uwaga, łap się, dziadku, i trzymaj mocno. Będzie transport jak na wojnie!
To mówiąc, ustawił się tyłem przed przytępionym, ogarniętym inercją staruszkiem, po czym, ugiąwszy kolana, zarzucił sobie jego ręce na ramiona i podniósł go w taki sposób, że ten wylądował mu na plecach z nogami zwisającymi nad ziemią. Szybkim krokiem ruszyli w stronę Bernardyńskiej, chłostani strugami coraz intensywniej padającego deszczu, i po niespełna trzech minutach wylądowali pod bramą kamienicy numer dziewięć.
— Tędy! — zawołała Iza, uchylając mocniej masywne skrzydło bramy, żeby jej towarzysz mógł wygodnie przenieść przez nią swój ciężar.
Wbiegli na niewielki, ciemny i mokry dziedziniec, z którego do budynku prowadziły dwa przeciwległe wejścia. Świadoma tego, że mężczyzna niosący na plecach staruszka wykonuje przy tym ogromny wysiłek, Iza rozglądała się gorączkowo w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, która jak najszybciej naprowadziłaby ją na właściwą drogę. Jednak drzwi nie były w żaden sposób oznaczone i szukanie mieszkania numer cztery mogło się odbyć jedynie metodą prób i błędów, na co w tej sytuacji trudno było sobie pozwolić. Dziewczyna spojrzała na staruszka, którego twarz ledwie rysowała się w bladym świetle padającym z kilku okien kamienicy.
— Na którym piętrze pan mieszka?
— Na pierwszym — wydusił starszy pan. — Po prawej…
Skręcili natychmiast we wskazaną stronę. Iza rzuciła się pierwsza, by otworzyć i przytrzymać drzwi wejściowe na klatkę, za którymi panowały egipskie ciemności. Rozgorączkowanym gestem badała dłonią ściany wokół drzwi w poszukiwaniu włącznika światła.
— Gdzie tu się zapala światło? — zapytała staruszka.
— Nie ma — odparł słabym głosem. — Żarówka zepsuta… dopiero na pierwszym piętrze.
— Poczekaj, młoda — rzucił mężczyzna z vana. — Mam latarkę przy kluczach, wyjmij mi je z kurtki, lewa boczna kieszeń.
Iza posłuchała, usiłując rozeznać cokolwiek w całkowitej ciemności. Na szczęście jej wzrok nieco już się przystosował i w wątłej strużce światła padającego przez niewielkie okienko nad drzwiami widziała przytłoczoną ciężarem sylwetkę mężczyzny. Na kilka ułamków sekundy skupiła się na określeniu, która z jego kieszeni jest lewa, a która prawa, po czym, ustaliwszy to, bezbłędnie sięgnęła we wskazane miejsce. Rzeczywiście, natychmiast natrafiła na pęk kluczy, które wyciągnęła mu z kieszeni. Pod palcami wyczuła niewielki, podłużny przedmiot, który musiał być rzeczoną latarką.
— Masz? — odezwał się znów tamten. — Trzeba nacisnąć, tam jest taki…
Urwał, bowiem w tym samym momencie Iza uruchomiła latarkę, która zimnym, ledowym światłem oświetliła sfatygowany korytarz i drewniane schody wiodące w górę.
— Pójdę przodem, będę panu świecić — powiedziała pośpiesznie, kiedy wkraczali na schody. — Niech pan uważa, jakaś dziwna ta barierka, lepiej niech pan się o to nie opiera, bo jeszcze się złamie… Może jakoś panu pomogę? — zapytała, słysząc po jego ciężkim oddechu, że wysiłek taszczenia staruszka zaczyna mu mocno doskwierać.
Nie odpowiedział, w związku z czym uznała, że najlepiej będzie, jeśli ona również nic nie będzie mówić. Po chwili dotarli na pierwsze piętro. Iza omiotła światłem latarki korytarz i zauważyła włącznik; w następnej sekundzie ciepłe światło rozjaśniło wnętrze obskurnej klatki schodowej. Znajdowali się dokładnie przy drzwiach mieszkania numer cztery. Mężczyzna z vana ugiął nogi w kolanach i zestawił na podłogę staruszka, który drżącą dłonią przytrzymał się kurczowo ściany. Iza podbiegła do niego i odstawiwszy niesioną laskę pod ścianę, podtrzymała go z drugiej strony, oddając jednocześnie tamtemu jego klucze, przy których zdążyła już wyłączyć latarkę.
— Okej — mruknął, biorąc je z jej ręki i niedbałym gestem chowając do kieszeni. — Kto by pomyślał, taki niepozorny dziadek, a jednak swoje waży…
Wyprostował się i pomasował się ręką w krzyżu z miną wyrażającą dyskomfort.
— No, na co czekasz, stary frajerze? Otwieramy! — rzucił rozkazująco. — Gdzie masz klucze?
— W której kieszeni? — dodała łagodnie Iza, schylając się do staruszka stojącego teraz w tak przygarbionej pozycji, że był niemal zgięty wpół.
— Nie pamiętam — szepnął. — Poszukaj, Haniu…
Iza wzdrygnęła się lekko, jednak nie widząc innego wyjścia, ostrożnie zabrała się za przeszukiwanie kieszeni jego ortalionowej kurtki. Już w drugiej znalazła duży, długi klucz spięty z drugim, małym i płaskim. Szybki rzut oka na drzwi pod czwórką pozwolił jej na stwierdzenie, że powinny pasować do zamontowanych tam typów zamków. Mężczyzna z vana wyciągnął rękę.
— Pokaż mi to, Haniu — zażądał, a w jego głosie niespodziewanie zabrzmiała wesoła nutka. — Sam zrobię to szybciej, śpieszę się jak diabli…
Iza chętnie oddała mu klucze i nadal podtrzymując staruszka pod ramię, przyglądała się z uwagą, jak wprawnie otwiera jeden po drugim obydwa zamki. Po chwili drzwi ustąpiły, mężczyzna zajrzał do środka i zapalił światło w niewielkim przedpokoju z wysokim sufitem, wyklejonym od góry do dołu jakąś staromodną, pożółkłą tapetą. Następnie oboje z Izą wprowadzili tam starszego pana, po czym mężczyzna zamknął drzwi, zaś Iza w milczeniu usadziła staruszka na stojącym pod ścianą krześle, ustawiając obok jego nieodłączną laskę.
— Trzeba zdjąć kurtkę, proszę pana — oznajmiła mu stanowczo.
Nie czekając na jego reakcję, rozpięła mu zamek błyskawiczny, odwinęła z szyi szalik i ściągnęła z głowy przemoczoną czapkę. Rozejrzawszy się pobieżnie, odłożyła je na znajdującą się w pobliżu komodę z zamiarem umieszczenia ich później na jakimś kaloryferze lub w innym miejscu, gdzie mogłyby obeschnąć z wilgoci. Sama również zdjęła z głowy przemoknięty kaptur i czapkę, a następnie rozpięła kurtkę, gdyż w mieszkaniu było bardzo ciepło.
Mężczyzna z vana odruchowo poszedł w jej ślady i także rozpiął swą czarną skórzaną kurtkę oraz zdjął z głowy czapkę, spod której natychmiast wysypała się niesforna, mocno rozczochrana ciemnoblond czupryna. Iza drgnęła. Przed jej oczami stanął nagle obraz ukwieconej łąki i burzy blond włosów, w których z rozkoszą zatapiała palce…
„Misiu…” — szepnęło coś smutno w jej duszy.
Choć człowiek ten nie był ani trochę podobny do Michała, a w dodatku wyglądał na starszego od niego o co najmniej dziesięć lat, skojarzenie to sprawiło, że serce zabiło jej mocniej i ścisnęło się mimowolnym wzruszeniem.
Mechanicznie, nie myśląc zupełnie nad tym, co robi, zdjęła ze starszego pana wierzchnie okrycie i odwiesiła je na przybity do ściany wieszak przepełniony już innymi ubraniami. Następnie odłożyła swój plecak pod ścianę i sama pośpiesznie zdjęła przemoczoną kurtkę, uznając, że bez niej będzie jej znacznie wygodniej obsługiwać staruszka. Przerzuciwszy kurtkę przez poręcz drugiego krzesła, znów pochyliła się troskliwie nad swym towarzyszem.
Mężczyzna z vana zerknął najpierw z lekkim zdziwieniem na jej nienaturalnie szczupłą sylwetkę, jednak po chwili całą jego uwagę przykuły jej długie, proste włosy, które zalśniły jak ciemny jedwab w świetle wiszącej tuż nad jej głową żarówki. Dziewczyna podniosła rękę i wdzięcznym gestem odgarnęła opadający jej na policzek długi kosmyk, a wtedy przez jego twarz jak błyskawica przebiegło dziwne światło… Wzdrygnął się lekko, jakby się ocknął i postąpił krok w ich stronę, po czym, nie patrząc już na Izę, stanowczym gestem ujął staruszka pod ramię, zmuszając go do podniesienia się z krzesła, i pociągnął go w stronę widocznego przez uchylone drzwi pokoju.
— Dobra, stary frajerze, idziemy zapakować cię do łóżka — rzucił twardo. — Gdzie masz te cholerne leki na serce?
— W szufladzie — szepnął pokornie staruszek. — Hania poszuka…
Iza, uznawszy, że to, jakim imieniem zwracał się do niej starszy pan, nie miało w tej sytuacji żadnego znaczenia, pokręciła z rezygnacją głową, postanawiając konsekwentnie nie protestować przeciw tej dziwnej fanaberii.
— W której szufladzie? — zapytała, kiedy oboje z mężczyzną z vana wprowadzili staruszka do obszernego pokoju dziennego.
Pokój ten był ewidentnie również jego sypialnią, gdyż pod ścianą stała duża, rozłożona wersalka z pomiętą pościelą, a po podłodze walały się w nieładzie rozmaite części garderoby. Starszy pan drżącą ręką wskazał Izie szufladę niewielkiej komody stojącej pod oknem, do której podbiegła natychmiast, odkrywając w niej trzy blistry tabletek, fiolkę z kroplami nasercowymi oraz wykaligrafowaną odręcznie rozpiskę zawierającą instrukcję dawkowania.
— Znalazłam! — oznajmiła z satysfakcją. — Zaraz przygotuję leki, musi pan tylko mieć coś do popicia. Hmm… wiem! Mam w plecaku wodę mineralną, poszukam szybko, w co by można jej nalać…
Odłożyła leki na stół i wybiegła z powrotem do przedpokoju, skąd zabrała swój plecak, i ruszyła z nim na poszukiwanie kuchni. Znalazła ją bez problemu, bowiem w przedpokoju znajdowało się jeszcze tylko dwoje drzwi — jedne z nich prowadziły właśnie do zagraconej, brudnej kuchni, drugie do niewielkiej, równie zabałaganionej łazienki, do której zajrzała tylko przelotnie, nie zapalając światła. W kuchni znalazła sporo naczyń, jednak wszystkie czekały na zmywanie chyba od czasów biblijnego potopu, tonąc na dnie zlewu w śliskiej, wydzielającej podejrzany zapach wodzie.
Mimo że widok był obrzydliwy, przyzwyczajona do spartańskich warunków życia dziewczyna bez wahania zanurzyła rękę w cuchnącej brei i wyciągnęła stamtąd obtłuczony kubek, do którego nalała kroplę stojącego przy zlewie płynu do naczyń. Zwinnymi ruchami przemyła go i opłukała pod kranem, w duchu dziękując Bogu, że przynajmniej woda była ciepła. Trwało to niespełna dwie minuty, po których wróciła do pokoju, po drodze wyciągając z plecaka butelkę z wodą mineralną i zgarniając ze stołu leki.
— Siadaj, dziadek, trzeba ci ściągnąć te gacie — mówił tymczasem mężczyzna z vana, usadzając staruszka na wersalce i schylając się, by pomóc mu się rozebrać. — Mokre masz wszystko i zabłocone, dawaj szybko, bo zaraz ci jaja przemarzną… I od razu ściągaj tego buta. Skarpety też. Pokaż, mocno się pokaleczyłeś? E, nie… tylko kilka płytkich zadrapań, nic ci nie będzie…
— Proszę, lekarstwa — przerwała mu Iza, podając starszemu panu przygotowaną dawkę leków wraz z wodą do popicia. — Dwie tabletki według tej rozpiski, która była w szufladzie.
Staruszek pokiwał głową, drżącą dłonią sięgnął po tabletki i połknął je ostrożnie, popijając kilkoma niewielkimi łyczkami wody.
— Te kropelki, co tam były, też panu podać? — zapytała Iza.
— Tak, Haniu — pokiwał głową. — Piętnaście na cukier… jest na stole.
Iza podeszła do stołu, sięgnęła do stojącej na nim staromodnej cukiernicy, nabrała na łyżeczkę porcję cukru i odmierzyła na nią zalecone piętnaście kropelek. Staruszek połknął lek, zapijając resztką wody, i znów znieruchomiał na kanapie. W międzyczasie mężczyzna z vana walczył z pozostałym na jego nodze butem, którego splątaną sznurówkę w końcu cudem udało mu się rozwiązać. Zdjął go, obejrzał dokładnie ze wszystkich stron i odłożył obok wersalki, po czym ściągnął mu również skarpety i zabrał się za rozpinanie spodni. W tym momencie w kieszeni zadzwonił mu telefon.
— I kogo znowu diabli niosą? — mruknął pod nosem, wyprostowując się i sięgając po aparat. Ruchem podbródka wskazał Izie rozpięte do połowy spodnie starszego pana. — Młoda, zajmij się tym, okej? Ja muszę odebrać.
Iza spojrzała na niego z niepokojem, jednak posłusznie odstawiła trzymany w ręce kubek na pobliską szafkę i schyliła się nad staruszkiem, zastanawiając się z zażenowaniem, jak zabrać się za rozpinanie rozporka i ściąganie spodni bądź co bądź obcemu mężczyźnie. Ostrożnymi, niezdecydowanymi ruchami palców przystąpiła jednak do wykonywania zadania. Mężczyzna z vana odebrał telefon i przez długą chwilę słuchał swojego rozmówcy, przyglądając się z rozbawieniem niepewnym gestom dziewczyny.
— Dobra, zaraz będę — rzucił do telefonu. — Dziesięć minut, góra kwadrans, niech poczeka… No co? Korona mu z głowy nie spadnie. Na razie.
Schował telefon do kieszeni i stanowczym ruchem ręki odsunął Izę od starszego pana.
— Daj, młoda, ja mu ściągnę te gacie, bo widzę, że ty się nie odważysz! — zaśmiał się, rozpinając do końca spodnie i zdecydowanym gestem ściągając je ze staruszka. — Rozbieraj się też z tego swetra, stary, a potem jazda do wyra i odpoczywaj! Chciałbym widzieć, że z tym serduchem wszystko ci gra, bo cienko wyglądasz, a ja zaraz muszę lecieć, robota czeka…
Z tylnej kieszeni ubłoconych i poszarpanych spodni staruszka wysypały się na podłogę dokumenty. Mężczyzna schylił się po nie, podniósł i zerknął na dowód osobisty.
— Szczepan Matuszczyk — mruknął pod nosem, odkładając dokumenty na szafkę, obok odstawionego tam przez Izę kubka. — Okej… Jak się czujesz, dziadku?
— Lepiej — szepnął staruszek.
Spojrzał przy tym z wdzięcznością na Izę, która pomogła mu zdjąć sweter, łagodnym gestem obu rąk przechyliła go na poduszkę i poczekawszy, aż wygodnie ułoży sobie nogi, otuliła go kołdrą aż po brodę. Staruszek dał znak mężczyźnie z vana, żeby przybliżył się, na co ten schylił się nad nim posłusznie tak, że jego twarz znalazła się niemal tuż przy głowie siedzącej na skraju łóżka Izy. Oboje zerknęli na siebie odruchowo i natychmiast z powrotem zwrócili oczy na leżącego.
— Co tam, dziadku? — zagadnął wesoło mężczyzna. — Czego znowu pragnie twoja złośliwa dusza?
Staruszek patrzył na niego przygaszonym wzrokiem, a na jego bladej, pomarszczonej twarzy malowało się jakby zawstydzenie.
— Dziękuję — wyszeptał. — Bardzo panu dziękuję…
Mężczyzna parsknął śmiechem, pokiwał głową i zamaszystym ruchem dłoni odgarnął w tył rozczochraną czuprynę opadającą mu na czoło. Iza zerknęła na niego ukradkiem, czując, że znów mocniej bije jej serce. Ten gest… znajomy gest, tak bliski jej sercu!
— No dalej, dokończ, stary — dodał wyczekującym tonem mężczyzna, poklepując spoczywającą na kołdrze dłoń starszego pana. — Chyba o czymś zapomniałeś, co?
Staruszek popatrzył na niego zdziwiony.
— No co, nie nazwiesz mnie jełopem? — zaśmiał się tamten. — Już zacząłem przyzwyczajać się do nowej ksywki, a tobie akurat przeszła ochota na zabawę! Trudno, może innym razem, jak już wrócisz do formy — zażartował, przenosząc wzrok na Izę. — Haniu, ty tu jeszcze z nim zostajesz, jak rozumiem?
Iza zawahała się, zaskoczona tym pytaniem, ale po chwili skinęła głową twierdząco. Mężczyzna cofnął się od łóżka i wyprostował.
— To dobrze — odparł z satysfakcją. — Przypilnuj naszego dziadka, póki nie zaśnie, a jakby coś z nim było nie tak, od razu dzwoń na pogotowie. Ja lecę… Ale najpierw pozwól ze mną jeszcze na chwilę, okej?
Iza posłusznie podniosła się i wyszła za nim do przedpokoju. Mężczyzna zarzucił na siebie kurtkę, zapiął do połowy zamek błyskawiczny i sięgnął do wewnętrznej kieszeni, skąd wyjął skórzany portfel.
— Jeden drobiazg — powiedział, otwierając portfel, wyciągając z niego stuzłotowy banknot i wręczając go dziewczynie, która na ten gest cofnęła się o krok. — Trzymaj to i… no, trzymaj, młoda, co świrujesz? — rzucił ostrzejszym tonem. — Przecież to nie dla ciebie, tylko dla tego starego durnia, zobacz, co on tu ma za bidę w tym domu, nie wiadomo, czy ma w ogóle co żreć… Bierz dla niego kasę i nie gadaj.
Iza niepewnym gestem wzięła banknot z jego ręki i słuchała w milczeniu, trzymając go ostrożnie w dwóch palcach.
— Zrób mu za to jakieś zakupy — ciągnął mężczyzna, nakładając sobie pośpiesznie czapkę i dopinając kurtkę pod szyją. — Walnął mnie co prawda tą swoją lagą po plerach, aż mi świeczki w oczach stanęły! — zaśmiał się wesoło. — Ale ja mu za to skasowałem buta w kanale, więc uznajmy, że jesteśmy kwita. Kup mu jutro jakichś dobrych rzeczy, najlepiej by było, gdyby zjadł coś ciepłego, bo zmarzł dzisiaj jak ostatni frajer… No, na serio nie mam czasu, muszę lecieć, czekają na mnie. Dasz radę, Haniu?
— Nie jestem Hania — sprostowała dla porządku Iza. — To on mnie tak nazywa, pewnie kojarzę mu się z kimś o tym imieniu… E, nieważne. Dam sobie radę, proszę pana.
Mężczyzna pokiwał powoli głową, otworzył drzwi na klatkę, wyszedł na korytarz, po czym odwrócił się jeszcze na chwilę i uśmiechnął się.
— To jak masz naprawdę na imię, elfiku? — zagadnął ciepłym, przyjaznym tonem.
— Iza — odparła grzecznie, odwzajemniając mu uśmiech zza uchylonych drzwi.
Podniósł dłoń w geście pozdrowienia.
— W porządku, Iza, to trzymaj się — rzucił na odchodne. — Dobrze nam się dzisiaj współpracowało. Mam nadzieję, że ten stary frajer nie pochoruje się za mocno po tym wszystkim… No, ale czas na mnie, na razie!
Pośpiesznym krokiem ruszył w stronę schodów i zbiegł po nich, szybko niknąc w ciemnościach. Iza zamknęła drzwi, obejrzała trzymany w ręce banknot, schowała go do kieszeni i z westchnieniem wróciła do pokoju.
Staruszek leżał spokojnie w łóżku i patrzył na nią swymi niebieskimi, jakby wyblakłymi oczami. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się uważniej jego pomarszczonej twarzy o surowych rysach, które na jej widok, podobnie jak wcześniej na ulicy, natychmiast złagodniały. Pochyliła się nad nim i poprawiła mu poduszkę.
— Jak pan się czuje? — zapytała z troską.
— Już dobrze — odparł cicho. — Usiądź koło mnie, Hanusiu…
Iza posłusznie usiadła obok niego na skraju wersalki.
— Powinien pan trochę pospać, wyciszyć się po tych lekach — powiedziała łagodnie. — I rozgrzać się porządnie w łóżku, bo tyle pan marzł na takim zimnie bez buta… Mam nadzieję, że nie złapie pan przez to jakiegoś kataru. Ma pan tu jeszcze jakieś zapasowe buty?
— Mam, ale tylko letnie… trochę dziurawe — westchnął. — I w tym miesiącu już nie stać mnie na nowe. Może gdyby zanieść tamte do szewca…
— Pomyślimy o tym jutro — obiecała uspokajającym tonem. — A teraz niech pan odpocznie i prześpi się chociaż godzinkę, od razu nabierze pan sił. Ja jeszcze trochę z panem zostanę… Zgaszę tu światło i poczekam w kuchni, dobrze?
Staruszek pokiwał głową, pozwolił szczelniej otulić się kołdrą i posłusznie przymknął oczy. Iza wyszła cichutko, gasząc za sobą światło, i niepewnym krokiem udała się do kuchni. Spojrzała na zegarek — była już dwudziesta trzecia dwanaście. Wyglądało na to, że przed północą nie uda jej się wrócić do domu, będzie musiała zostać tu chociaż godzinę i upewnić się, czy starszy pan na pewno czuje się na tyle dobrze, żeby móc bezpiecznie zostawić go samego.
Kuchnia prezentowała istny obraz nędzy i rozpaczy, wyglądała, jakby nikt nie sprzątał w niej od lat. Brudny stół nakryty był pociętą ceratą, zastawiony rozmaitymi przedmiotami, pustymi doniczkami, puszkami, zawalony stertą gazet i ulotek, a do tego usmarowany na jednym z rogów na wpół zjełczałym masłem. Z kolei w zlewie piętrzyły się zarośnięte brudem naczynia skąpane w wydzielającej nieprzyjemną woń wodzie, w której Iza dziś miała już raz wątpliwą przyjemność zamoczyć ręce… Dziewczyna westchnęła i uznawszy, że nie będzie przecież czekać bezczynnie, zakasała rękawy i zabrała się za sprzątanie.
Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej i padał pionowymi strugami, mocząc od stóp do głów biegnącą pustą ulicą Izę. Było już wpół do pierwszej w nocy, lecz ona dopiero przed chwilą opuściła mieszkanie przy ulicy Bernardyńskiej, zostawiając w nim spokojnie śpiącego staruszka i posprzątaną kuchnię. Ponieważ starszy pan zasnął głęboko, a jego równy, miarowy oddech nie budził obaw co do stanu jego serca, Iza wymknęła się z mieszkania, zamykając drzwi tylko na klamkę w nadziei, że do rana nikt nie będzie próbował tam wchodzić. Nie chciała ani przerywać mu snu, ani tym bardziej bez pytania zabierać kluczy, wiedząc, że nazajutrz i tak będzie musiała wrócić do niego z zakupami, które zobowiązała się zrobić za pieniądze otrzymane na ten cel od mężczyzny z vana.
„Jutro rano muszę to załatwić” — pomyślała, zwalniając kroku przy wejściu do bramy swojej kamienicy. — „Jakoś zdążę przed zajęciami, tylko trzeba by wyjść z domu tak z pół godziny wcześniej… Ależ tu ciemno… zaraz… muszę wyjąć klucze…”
Już w chwili, gdy przekręcała klucz w zamku, do jej uszu dobiegły dziwne odgłosy, które wzmogły się, gdy uchyliła drzwi i weszła do przedpokoju. Dźwięki te, teraz już bardzo donośne, dobiegały z pokoju Kacpra i świadczyły jednoznacznie o tym, że obrotny chłopak sprowadził sobie na noc do domu jakąś słodką zdobycz i w okazywaniu jej atencji nie poprzestawał na platonicznych westchnieniach, ani nawet na romantycznych pocałunkach.
Iza pokręciła z dezaprobatą głową, ściągając z siebie ociekające deszczówką kurtkę, czapkę i buty. Przemknąwszy do swojego pokoju, zostawiła tam plecak i telefon, po czym na palcach udała się do łazienki, aby wziąć zaplanowaną ciepłą kąpiel i umyć przemoczone włosy. Szum wody skutecznie zagłuszył dobiegające od Kacpra odgłosy szampańskiej zabawy, dzięki czemu mogła wreszcie odetchnąć i zebrać myśli.
„Robi się coraz gęściej” — pomyślała, szorując włosy resztką szamponu wypłukanego z dna butelki. — „Kacper chyba co nieco przegina, przecież pół dzielnicy słyszy te jego amory… Muszę pomyśleć o jakichś stoperach do uszu, bo jeśli on zacznie to robić nagminnie, to już w ogóle nie da się tu spać. A do tego ten dziadek i jego zakupy… jutro tylko tego mi do szczęścia brakowało! Z kimś musiałam mu się skojarzyć… z jakąś Hanią… hmm, dziwne” — wzdrygnęła się lekko. — „Dobrze, że przynajmniej tamten facet nie obraził się na całego i wrócił mi pomóc, bo sama mogłabym nie dać rady dotaszczyć biedaka do domu… Jakiś równy gość” — uśmiechnęła się do siebie. — „Tak wesoło gadał i nawet kasę dał dla dziadka na jedzenie. Może sumienie tknęło go za tego buta? Choć przecież stary sam był sobie winien! Ale jak on te włosy odgarniał… Boże… zupełnie jak mój Misio!”
Wspomnienie znajomego gestu, który tak ją dziś zaskoczył u mężczyzny z vana, ogarnęło ciepłem jej serce i spontanicznie poniosło jej myśli w stronę Michała. Na tle sfatygowanej łazienkowej glazury znów wyświetliła jej się scena na łące i odbijający pogodne niebo błękit najdroższych oczu… a potem nieco przymglone obrazy z pamiętnej nocy w motelowym pokoju, ciepły dotyk jego ust i dłoni, słodki szept… Izulka, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham…
„On gdzieś tu jest” — myślała z rozrzewnieniem. — „Gdzieś niedaleko, tu, w Lublinie, może kilometr, może dwa ode mnie… a może tylko kilkaset metrów? Gdybym wiedziała, gdzie mieszka! Nie musiałabym nawet tam chodzić, szukać go… wystarczyłoby mi, że wiem. Mój kochany” — westchnęła. — „Gdybym mogła jeszcze chociaż raz cię zobaczyć, nawet z daleka…”
Kiedy zakręciła kran i ustał szum wody, z ulgą skonstatowała, że z pokoju Kacpra nie dochodziły już teraz żadne dźwięki, a w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Wróciła zatem pośpiesznie do pokoju, przebrała się w piżamę, rozczesała mokre włosy i na wszelki wypadek założyła sobie na uszy słuchawki od telefonu, po czym wtuliwszy z rozkoszą głowę w poduszkę, puściła sobie francuską muzykę, która swym cichym szemraniem ukoiła powoli jej rozbudzone ponad miarę nerwy. Zanim się spostrzegła, ogarnął ją zasłużony sen, z którego nie wybudziły jej nawet złowieszcze stuki i pojękiwania dochodzące ze stojącego w kącie starego, kaflowego pieca.
Rozdział czwarty
— A niechże się stryj raz ode mnie odczepi, co?! Kazania mi tu będzie prawił, stary zgred!
Donośny ryk Kacpra dobiegający gdzieś z okolic kuchni gwałtownie wyrwał Izę ze snu. Z trudem rozwarłszy powieki, gorączkowym gestem sięgnęła po leżący na biurku obok łóżka telefon, żeby sprawdzić godzinę. Była dopiero piąta czterdzieści. Z ulgą odłożyła aparat i opadła z powrotem na poduszkę.
— A ty mi tu ryja nie drzyj, gówniarzu! — odpowiedział mu z poirytowaniem ściszony głos pana Stanisława. — Dziewczyna śpi jeszcze, do szóstej cisza nocna, a ten się wydziera jak jakiś opętaniec… Już wystarczy, żeś wczoraj teatr zrobił na pół kamienicy! Znowu przez ciebie wstyd mi będzie sąsiadom w oczy spojrzeć!
— I co się stryj burzy? — głos Kacpra zabrzmiał nieco łagodniej, a jednocześnie jakby bliżej, co znaczyło, że obaj panowie przeszli z kuchni do przedpokoju. — Nie mieliśmy gdzie pójść z Jolką… zaraz, Jolka to była czy Baśka? — zastanowił się. — E, nieważne, podobne były… No mówię, nie mieliśmy gdzie się podziać, bo ona mieszka na stancji w jednym pokoju z koleżankami, no to sam stryj rozumie, że to by było tak trochę nie teges… Mnie by tam akurat nie przeszkadzało, ale ona strasznie wstydliwa, wie stryj, jak to kobiety. Więc zaprosiłem ją do siebie, żeby potem nie było, że nie jestem człowiek honoru!
Rozbudzona już Iza uśmiechnęła się z pobłażaniem i leniwym gestem przetarła zaspane oczy.
— Kacper, ale sąsiedzi… — jęknął pan Stanisław.
— E, sąsiedzi! — zaśmiał się lekceważąco Kacper, który, sądząc po odgłosach dobiegających z przedpokoju, zakładał właśnie buty i kurtkę. — A stryj myśli, że oni sami nigdy tego nie robili? Jak zazdroszczą, to ich problem, niech sobie zatyczki do uszu kupią…
— Kacper, słuchaj — głos pana Stanisława przybrał nutę pojednawczej perswazji. — Przecież prosiłem cię tyle razy… Nawet mniejsza o sąsiadów, bo jak w lecie balowałeś z tymi kobitkami przy otwartym oknie, to już cała kamienica zdążyła się przyzwyczaić. Ale pani Iza? Taka porządna dziewczyna, pracowita, grzeczna, z żadnymi chłopakami się nie włóczy… jak ty jej tak możesz pod samym nosem? Przecież przez ścianę wszystko słychać, że też ty wstydu nie masz! A ja ci powtarzam po dobroci, że jeśli mi ją stąd wykurzysz, to już nigdy nie wpuszczę cię do domu… i w ogóle pogniewam się na ciebie do końca życia. Zapamiętaj to sobie, szczylu, ja nie żartuję!
— Czekaj, stryj… bo co? Młoda coś mówiła? — zainteresował się Kacper, jakby nieco zbity z tropu. — Skarżyła się na mnie?
— Nie, bo jeszcze z nią nie rozmawiałem — westchnął gospodarz. — Ale słyszałem, jak wróciła wczoraj późno do domu i poszła się kapać, a wyście właśnie wtedy najgłośniej koncertowali. Myślisz, że przyjemnie jej było tego słuchać? Ty przy niej takich rzeczy nie rób, Kacper, ja cię proszę…
— Stryj się nie martwi — Kacper również zniżył głos. — Ona wcale mi nie zazdrości, ma do tego jakąś… inwersję czy awersję… coś takiego. No, nie lubi tego sportu i tyle. Ale dobra, spoko — dodał pojednawczo. — Już nie będę tu Jolki ani Baśki przyprowadzał, załatwię na to jakieś inne lokum… Też bym nie chciał, żeby młoda sobie stąd poszła, super dziewczyna, a jakie świetne żarcie robi! Jak mi przedwczoraj na kolację tego omleta na boczusiu usmażyła, to normalnie niebo w gębie…
— Sam widzisz — odparł pan Stanisław z wyraźną satysfakcją w głosie. — Kobieca ręka w domu to wielki skarb, nie spodziewałem się, że mi się na stancję trafi taka miła studentka. A ona teraz zaczęła zarabiać, nazbiera pieniędzy, to się boję, że i stancję zechce zmienić na lepszą… i ty ją jeszcze do tego popychasz takimi wygłupami! Poza tym posłuchaj, Kacper — dodał tonem mentora. — Ty też byś się w końcu ogarnął… Wstydu za grosz nie masz, zachowujesz jak jakieś zwierzę, takie rzeczy mszczą się potem, sam zobaczysz. Ja rozumiem, że młody chłopak jesteś, masz swoje męskie potrzeby, ale przy ludziach to mógłbyś się trochę pohamować. Zwykła przyzwoitość by tego wymagała. W lecie przecież codziennie tu z inną przychodziłeś, teraz pewnie to samo, a ja ci już tyle razy mówiłem, że…
— Dobra, stryj już nie truje! — przerwał mu niecierpliwie Kacper. — Nie stryja interes, z kim co robię i po ile razy. Dorosły jestem, a stryj to ani mój ojciec, ani ksiądz proboszcz, żeby mi kazania prawić! Iza przecież się za to nie obrazi — dodał jakby mniej pewnym siebie tonem. — W razie czego pogadam z nią, stryj nie pęka. Jak trzeba, to i przeproszę… a co, nie ma sprawy, honorowy człowiek jestem! No, a teraz trzymaj się, stary capie, lecę, bo jeszcze się spóźnię do roboty!
Po chwili z przedpokoju dobiegło głośne trzaśnięcie drzwi wejściowych, westchnienie pana Stanisława i oddalające się szuranie jego filcowych kapci. Iza pokręciła z uśmiechem głową, wysunęła się spod kołdry i drżąc z zimna, gdyż w pokoju zrobiło się od wczoraj dziwnie chłodno, zaczęła się szybko ubierać.
— Niech pan założy kapcie — zakomenderowała Iza na widok staruszka wchodzącego do kuchni w piżamie i na bosaka. — Przecież prosiłam. Przeziębi się pan.
— Dobrze — pokiwał posłusznie głową starszy pan, wycofując się od progu.
— Tylko niech pan się pośpieszy — rzuciła za nim, wyciągając zręcznymi ruchami zakupy z plastikowej reklamówki. — Mam tylko pół godziny… o, już nawet nie, dwadzieścia minut… Zaraz będę musiała wyjść.
Powykładawszy na stół zakupione rzeczy, zajrzała do lodówki i przeraziła się na widok bałaganu, jaki tam panował, nie mówiąc już o podejrzanym zapachu, który wydobywał się z nieusuniętych resztek starego jedzenia.
„Kurczę, dzisiaj nie zdążę mu tego posprzątać i umyć” — pomyślała, zgarniając szybko z jednej półki papierek ze zjełczałym masłem i zeschnięte na kość kawałki nadpleśniałych kabanosów. — „Jutro trzeba by przyjść i ogarnąć mu to, przecież z tej lodówki jedzie na kilometr, jak tak można żyć…”
— A coś ty mi tu naznosiła, dziecino? — zdumiał się staruszek, wczłapując do kuchni z nogami obutymi już w wysłużone kapcie.
— Będzie pan miał zakupy na cały weekend — oznajmiła z uśmiechem Iza, segregując na środku stołu wyjęte z reklamówki produkty. — Chleb, masło, trochę wędliny… Zaraz możemy zrobić jakieś kanapki, bo założę się, że jeszcze pan nie jadł śniadania. O, tutaj mięso z kurczaka, postaram się wpaść jutro, to coś panu ugotuję, jakąś zupę, może sos do ziemniaków się zrobi… Ziemniaki, makaron, herbata, kakao… a tu trochę warzyw i owoców. Śmietana i kefir… jajka…
— Ale, dziecko… — szepnął zaskoczony staruszek. — Tyle mi tego nakupiłaś, a ja nawet nie mam ci z czego oddać, emeryturę będę miał dopiero…
— Nic pan nie musi oddawać — przerwała mu uspokajającym tonem Iza. — To nie były moje pieniądze. To od tego pana, co nam wczoraj pomagał… Dał mi stówkę i prosił, żeby zrobić panu za to zakupy. O, tu jest jeszcze osiemnaście złotych i sześćdziesiąt parę groszy reszty — dodała, kładąc pieniądze na półeczce zawieszonej nad stołem. — Zostawię to tutaj, a teraz szybko robimy te kanapki, bo zaraz muszę lecieć… Wstawiłam już wodę na herbatę. A może woli pan kakao?
Staruszek pokręcił głową i bezradnie opadł na krzesło. Na jego twarzy, obok zdumienia, odmalowało się podobne zawstydzenie jak wczoraj. Iza, która w międzyczasie umyła ręce i rozłożywszy na talerzu dwie kromki chleba, zabrała się za smarowanie ich masłem, zerknęła na niego uważnie i zauważyła, że lekko drżą mu dłonie.
— Dobrze pan się dzisiaj czuje? — zapytała troskliwie, odkładając nóż i schylając się nad nim z niepokojem. — Brał pan już leki?
— Jeszcze nie — odparł cicho starszy pan. — Po śniadaniu wezmę… dobrze się czuję, tak, nic się nie martw. Ale ten… on… dla mnie zostawił tyle pieniędzy?
— Aha — uśmiechnęła się uspokojona, wracając do smarowania kanapek masłem. — Widzi pan? Nie trzeba było tak się na niego gniewać, a już tym bardziej go bić, to był przecież jakiś bardzo miły człowiek.
— Wstyd mi, Hanusiu — westchnął staruszek, a jego oczy niespodziewanie zwilgotniały. — Myślałem, że to taki zwykły cwaniak, jak to teraz młodzi… bezczelny i samolubny, taki co to nie on… taki, co nie patrzy na nic, tylko pcha się na chodnik tym autem i po ludziach chlapie jak ostatni jełop… Ale pomyliłem się i głupio mi teraz. A ty też taka miła jesteś… tak mi wczoraj pomogliście oboje, że aż mi się ciepło na sercu zrobiło… i nawet mi tego buta aż tak bardzo nie żal.
— A właśnie, buty! — przypomniała sobie Iza, zabierając się za obieranie zielonego ogórka. — Musimy szybko coś wymyślić, żeby miał pan w czym chodzić. Mówił mi pan wczoraj, że ma pan jakieś inne, letnie i dziurawe… Może dałoby się je naprawić i jakby pan wziął grube skarpety, to jeszcze by pan w nich pochodził parę dni? A ja pracuję w komisie odzieżowym, zapytam dzisiaj szefową i może ściągniemy dla pana coś niedrogiego… ona ma świetne źródła używanych, ale bardzo jakościowych rzeczy. Jaki pan ma numer buta?
— Czterdzieści dwa — odparł z westchnieniem staruszek. — Tylko że pieniędzy nie mam za dużo, bo to teraz koniec miesiąca, a emerytura dopiero pierwszego…
— Spokojnie, coś wymyślimy — zapewniła go Iza, układając plasterki ogórka na kanapkach i rozglądając się za solniczką. — Może załatwię dla pana jakieś raty, pogadam z szefową… a na razie zaniosę panu te stare buty do szewca, to przecież aż tak dużo nie kosztuje. Jeśli to nie będzie bardzo skomplikowana naprawa, to nawet te pieniądze, co zostały z zakupów, mogą wystarczyć. Jest tu gdzieś w okolicy jakiś szewc?
— A jest, Haniu, jest — pokiwał głową starszy człowiek, wpatrując się w nią lekko zaczerwienionymi oczami. — Tu niedaleko, na Zamkowej… właśnie w tej kamienicy, pod którą wczoraj byliśmy, tylko od drugiej strony trzeba zajść, tam jest główne wejście… Zamkowa sześć. Po prawej jest klatka schodowa, ale nie trzeba wchodzić na górę, bo szewc jest na parterze. Taki duży zakład… tylko że nie pamiętam, do której są czynni.
— Zamkowa sześć — powtórzyła Iza, stawiając przed staruszkiem talerz z kanapkami z szynką i ogórkiem. — Proszę bardzo, śniadanie, niech pan je… Dobrze, zapamiętam i spróbuję tam się wybrać, może nawet jutro? Da mi pan te buty, to zaniosę, może będzie otwarte w sobotę. Tylko nie wiem, w czym pan będzie chodził do tego czasu, bo zimno, a te buty to pewnie najwcześniej na poniedziałek panu zrobią…
— Trudno, będę siedział w domu — westchnął staruszek, nadgryzając posłusznie kanapkę. — Do kościoła nie pójdę, posłucham sobie w radiu… Co zrobić, Haniu, sam jestem sobie winien, nie wiem, co mnie tak napadło wczoraj na tę kłótnię, ale tak sobie myślę, że… że może to po to było, żebym mógł spotkać ciebie… Dziękuję ci, że mi tak pomagasz, dziecko, i za te kanapki też… to bardzo miło z twojej strony. Tak staremu nieznajomemu pomagać, jak masz przecież swoje własne życie…
— To nic takiego — przerwała mu łagodnie Iza. — Lubię pomagać, a od dawna jestem przyzwyczajona do ciężkiej pracy, byle tylko czas się znalazł. Zresztą wczoraj tak mi żal pana było...Gdzież bym miała sumienie zostawić pana samemu sobie?
— Czasem człowiek w nieszczęściu to i na dobrych ludzi trafi — powiedział cicho staruszek. — A ty wczoraj jeszcze mi tu posprzątałaś… Wstyd, że taki bałagan mam w domu, kiedyś pięknie sobie sprzątałem, ale teraz już nie te siły, a i zobojętniałem na wszystko… Osiemdziesiąt dwa lata, Haniu, osiemdziesiąt dwa w lipcu skończone! Gdzież by stary Szczepek pomyślał, że do takiego wieku dożyje… A zaraz… czy ja ci się w ogóle przedstawiłem?
Iza z uśmiechem pokręciła przecząco głową.
— Ano widzisz, jaki ze mnie nieelegancki człowiek — starszy pan rozłożył ręce z miną wyrażającą dezaprobatę. — Ale co poradzić, jak głowa już nie ta… Szczepan jestem. Szczepan Matuszczyk.
— Izabella Wodnicka — odparła grzecznie Iza.
Pan Szczepan podniósł głowę i przez dłuższą chwilę patrzył na nią melancholijnie swymi wyblakłymi, jasnoniebieskimi oczami okolonymi pomarszczoną, lekko zaczerwienioną skórą.
— Izabella — szepnął, jakby zawiedziony.
— Ale jeśli dalej chce mnie pan nazywać Hanią, to mnie to nie przeszkadza — zapewniła go skwapliwie. — Pewnie z kimś się panu kojarzę…
— A, tak — pokiwał powoli głową. — Z moją Hanusią… Od wczoraj tyle o niej myślę, ciągle mi przed oczami stoi… bo jakbym ją w tobie żywą zobaczył — westchnął znowu i jego oczy zaszkliły się lekko. — Toż ona takie same oczy miała i takie same minki robiła… i uśmiechasz się też trochę tak jak ona. Inaczej, nie powiem, ale jednak coś w tym jest podobnego, sam nie wiem co. Ech… Nie gniewaj się, dziecko, że tak mówię…
— Ależ nie gniewam się — uśmiechnęła się Iza, przechylając się ku niemu i kładąc na chwilę uspokajającym gestem dłoń na jego dłoni. — Przecież sama mówię, że może pan dalej tak mnie nazywać, ani trochę mi to nie przeszkadza. Nawet bardzo chętnie bym się dowiedziała, kim jest… czy raczej była… Hania — zawahała się, zerkając z niepokojem na staruszka. — Ale nie wiem, czy pan będzie chciał mi o niej opowiadać, więc nie nalegam — podkreśliła. — Zresztą dziś już i tak nie mam czasu, będę musiała zaraz biec na uczelnię, a po południu do pracy. Ale jutro znowu do pana zajrzę, obiecuję. Wezmę te buty, zaniosę je do szewca, a potem ugotuję coś panu na weekend z tego mięsa i warzyw. I lodówkę posprzątamy… No, niech pan kończy jedzenie, bo leki trzeba wziąć. Pomóc coś, przynieść je panu?
— A nie, nie, dam sobie radę sam — zapewnił ją staruszek, posłusznie wracając do jedzenia. — Dziękuję ci, dziecko. Biegnij już sobie do swoich spraw, nie zajmuj się mną, starym… Już mi wystarczy, że przyjdziesz jutro, od rana będę na ciebie czekał…
— Przyjdę — obiecała ponownie Iza, podstawiając mu kubek z herbatą. — Jutro przed południem. A pan niech weźmie te leki i zje coś na porządnego na obiad. Zaraz schowamy te rzeczy do lodówki… o tu, na górnej półce na razie niech wszystko leży, bo na dole bałagan… a reszta niech zostanie na stole, jutro się tym zajmę. Muszę już iść, panie Szczepanie… do zobaczenia jutro.
— Do zobaczenia, Haniu — szepnął staruszek.
— Ja to drugie zwaliłam kompletnie — westchnęła Marta, kiedy po skończonych zajęciach wychodziły z uczelni na ulicę. — Mam nadzieję, że w pierwszym lepiej mi poszło i wyciągnę jakoś na tróję… A powiedz mi, Izka, w żeńskim od mou to się dodawało po prostu „e”?
— Nie — odparła rzeczowo Iza. — Żeński jest nieregularny, molle, tak samo jak od fou.
— No i widzisz, ty to masz wszystko w głowie, a ja mogę uczyć się trzy dni non stop i zawsze coś pomieszam — machnęła z rezygnacją ręką Marta. — Za dużo tego było naraz… Lecisz teraz jeszcze do pracy?
— Aha. Jak zawsze w piątek siedzę do wieczora.
— Podziwiam cię — pokiwała głową z uznaniem. — Jak ty to robisz, że w ogóle wyrabiasz się na zakrętach przy takim harmonogramie? Jeszcze jakiegoś kolejnego dziadka na głowę sobie wzięłaś… A do tego ten Kacper! — zaśmiała się. — Musisz opowiedzieć mi w poniedziałek dalszy ciąg, tak się już wkręciłam, że nie mogę doczekać się kolejnych odcinków! W ogóle to powinnaś kiedyś mi go pokazać, tak chociaż z daleka, to musi być niebanalny gość!
— A owszem, niebanalny — zgodziła się Iza. — Jak trafi się jakaś okazja, to ci go przedstawię, może zresztą wpadniesz do mnie na stancję w przyszłym tygodniu? Pouczymy się razem do tego testu z gramery, a potem zjemy sobie kolację z panem Stasiem i z Kacprem i zobaczysz, jaki to jest gangster. Tylko uprzedzam, że na niego trzeba uważać, a ty szczególnie, bo on jest łasy na blondyny! Co prawda woli takie z dużą rufą, więc ty teoretycznie się nie załapujesz, ale i tak lepiej dmuchać na zimne. Zwłaszcza, że on nie jest wybredny, nawet na mnie raz chciał się skusić, chociaż nie jestem w jego typie…
— Oj, Izka, przestań, bo mi przepona strzeli! — zaśmiewała się Marta. — Wariatko… Skąd ty bierzesz takie odlotowe znajomości?
— Nie mam pojęcia, same mi się trafiają — odparła wesoło Iza. — I w dodatku wszystkim tym panom muszę robić kanapki, obiady gotować… znaczy, no niby nie muszę, ale taki już mamy układ z panem Stasiem, że on kupuje większość produktów, a ja coś z tego pichcę i nikt stratny nie jest. Kacper też zawsze się podepnie, a teraz jeszcze ten pan Szczepan mi wyskoczył… No, ale to w sumie żaden kłopot, i tak nudziłabym się w weekend. Marcik, słuchaj, skręcam już tu i lecę do roboty… trzymaj się, miłego weekendu!
Pożegnawszy się z Martą, Iza przyspieszyła kroku, gdyż zbliżała się godzina rozpoczęcia pracy w komisie, a Marciniakowa była przewrażliwiona na punkcie punktualności i nie tolerowała spóźnień.
— No, jest wreszcie — rzuciła ze swojego zasnutego dymem papierosowym kantorka, kiedy dziewczyna, zbiegłszy do komisu po betonowych schodkach, pośpiesznie rozbierała się i odwieszała kurtkę. — I dobrze, bo ja zaraz muszę wyjść. Wracam na dziewiętnastą trzydzieści zamknąć interes, do tej pory wszystko mi tu na poniedziałek przygotuje.
— Tak jest, proszę pani — skinęła głową Iza, zmieniając zimowe buty na wygodne pantofle, które przyniosła sobie do pracy zaraz pierwszego dnia, nauczona doświadczeniem z Korytkowa.
— Papiery z wczoraj zostały do zrobienia — oznajmiła właścicielka, opierając się o futrynę drzwi prowadzących do swojego kantorka i zaciągając się papierosem. — I jeszcze z dzisiaj dwie faktury są.
— Zajmę się tym — obiecała Iza, zerkając z lekkim zaniepokojeniem na spiętrzoną na ladzie stertę dokumentów. — Ale… od wczoraj aż tyle się tego nazbierało?
— A, bo jeszcze jakieś stare wyjęłam, z lipca i sierpnia — machnęła lekceważąco ręką Marciniakowa. — Też trzeba je poopisywać, a potem poukładać datami w klaserze. Rok kalendarzowy się kończy, trzeba to pouzupełniać, żeby porządek był. Zrobi to wieczorem, jak zamknie komis, a jak nie zdąży, to reszta w poniedziałek.
— Dobrze, proszę pani — westchnęła Iza. — To wprawdzie nie powinno być moje zadanie, bo w lipcu jeszcze tu nie pracowałam, ale…
— Nie gada, tylko słucha, co mówię — przerwała jej oschle Marciniakowa, cofając się na chwilę do kantorka, żeby zgasić papierosa w popielniczce, i sięgając po swój płaszcz. — To ja decyduję, jakie kto ma zadanie, a jak będzie mi się stawiać, to po pensji polecę. No! Teraz wychodzę i wracam zamknąć lokal o dziewiętnastej trzydzieści. Jakby Piskorska przyszła o tę bluzkę pytać, to powie jej, że towar będzie dopiero we wtorek. Nic nie poradzę, nie dało się przyśpieszyć.
— Przekażę jej, proszę pani.
— I szybę w drzwiach umyje, bo już obsmarowana, jak nie wiem co… ale to już jak klientów nie będzie. O, właśnie ktoś idzie — dodała ściszonym głosem, widząc w wychodzącym na schody okienku elegancko obute nogi zmierzającej do komisu klientki. — Niech namawia na te nowe swetry, tylko za dużo ich tam nie przecenia, pięć złotych na sztuce maksymalnie…
Iza skinęła w milczeniu głową, jak zwykle z utęsknieniem czekając na chwilę, kiedy właścicielka wreszcie wyjdzie i zostawi ją w sklepie samą. Obarczenie jej nadprogramowym zadaniem uporządkowania zaległych faktur z okresu, kiedy jeszcze nie pracowała w komisie, wywołało w niej naturalny odruch buntu, tym bardziej, że szefowa nie tylko nie miała zamiaru dopłacić jej za to ani grosza, ale wręcz za niesubordynację groziła obniżeniem i tak już skromnej pensji.
„Jeszcze nawet jednego złamanego grosika od niej nie zobaczyłam na oczy” — pomyślała ponuro po wyjściu klientki, układając równo na stosik porozrzucane przez nią ubrania. — „A nie ma dnia, żeby mi się nie odgrażała, że za to czy za tamto poleci mi po wypłacie. W sumie to nawet się nie dziwię, że nikt u niej długo nie chce pracować, chyba nawet święty by z tą babą nie wytrzymał…”
Znów czyjeś nogi pojawiły się na widocznych przez okienko schodach, szczęknęły drzwi i do komisu weszła ubrana w sportową kurtkę dziewczyna. Rozejrzała się pośpiesznie na boki, podeszła do stojącej przy półkach Izy i przechyliwszy się mocniej przez ustawioną obok ladę, zapuściła żurawia do kantorku właścicielki.
— Starej nie ma? — upewniła się konspiracyjnym półgłosem.
Iza pokręciła głową, patrząc na nią pytająco.
— Specjalnie tu zajrzałam, żeby chwilę z tobą pogadać — rzuciła bezceremonialnie dziewczyna. — A właściwie to ostrzec cię… no wiesz, przed starą.
— Ostrzec? — powtórzyła zdziwiona Iza.
— Dokładnie. Przechodzę tędy czasami, więc zauważyłam, że już sobie, cwaniara, znalazła nową sprzedawczynię… i chcę ci powiedzieć, żebyś na nią uważała. Drugiej takiej kanciary ze świecą szukać, większej gnidy w życiu nie widziałam. Wykorzysta każdego na maksa, soki powyciska, a potem, jak trzeba zapłacić za pracę, to nagle wielki problem… Mnie na kilka stów nacięła, bo ja też u niej pracowałam — wyjaśniła. — A przede mną jeszcze parę innych dziewczyn. Żadna nie wytrzymała dłużej niż pół roku i chyba jeszcze nie było ani jednej, która by nie odeszła ze stratą. Kiedy się od niej zwolniłam… to było zaraz przed wakacjami… to obiecałam sobie, że co jakiś czas będę tu zaglądać i uprzedzać nowe osoby, z kim mają do czynienia. Tak dla zasady… Ile ci płaci ta przekupa? — zapytała z zaciekawieniem.
— Siedemset za pół etatu — odparła poważnym tonem Iza, czując narastające w sercu zaniepokojenie, gdyż własne doświadczenie jasno podpowiadało jej, że nie ma powodu nie wierzyć słowom dziewczyny.
— To tak jak każdemu — pokiwała głową tamta. — Przynajmniej na papierze… Tyle co nic, ale jak zapłaci ci chociaż tyle, to i tak będziesz do przodu. Gnida potrafi wstrzymać wypłatę nawet na dwa miesiące, żeby związać pracownikowi ręce, a jak tylko może coś potrącić, to bądź pewna, że zawsze potrąci… Tak ci tylko mówię, żebyś wiedziała. Robisz u niej coś jeszcze poza tym sprzedawaniem? Kibla myć ci nie kazała?
— Jeszcze nie — pokręciła głową Iza. — Na razie tylko szybę w drzwiach… ale robię też różne inne rzeczy poza obowiązkami. Zwłaszcza faktury jej ogarniam, inne papiery też.
— A… no to co innego — dziewczyna przyjrzała jej się z uwagą. — Jak znasz się na fakturach, to masz ją w pewnym sensie w kieszeni. Klępa nie zna się na tym i co jakiś czas musi wynajmować księgową, więc jak ma ciebie pod ręką, to pewnie szkoda by jej było, gdybyś odeszła. A to znaczy, że będzie ci płacić. Ale tak czy inaczej… uprzedzam, żebyś wiedziała, co to za jedna. Dobra, idę — dodała, oglądając się za siebie, by zerknąć w stronę drzwi wejściowych. — Nie uśmiecha mi się wpaść na tę starą wariatkę… To cześć, trzymaj się i nie daj po sobie jeździć, dobrze ci radzę. Ja wtedy głupia byłam, dzisiaj zupełnie inaczej bym z nią gadała…
Iza patrzyła na nią poważnym wzrokiem.
— Dzięki — skinęła głową, wyciągając rękę, którą dziewczyna natychmiast chętnie uścisnęła. — Będę starała się być ostrożna. Miło z twojej strony, że przyszłaś tu specjalnie, żeby mi o tym powiedzieć.
— Spoko — uśmiechnęła się. — To dla mnie żaden problem, a nawet przyjemność. Jeszcze nigdy w życiu nikt mi nie zalazł bardziej za skórę niż ta baba… Trzymaj się i powodzenia!
Po wyjściu dziewczyny Iza odłożyła na bok nieposkładane jeszcze ubrania i spojrzała zamyślonym wzrokiem w głąb kantorka na stertę faktur czekającą na nią na biurku Marciniakowej.
„Powinnam to olać” — pomyślała, znów czując narastający w duszy bunt. — „Za takie pieniądze nie powinnam nawet spojrzeć na te papiery! To wyzysk i zwykła bezczelność… No, ale z drugiej strony po co mam jej podpadać, i to tuż przed wypłatą? W sumie nic mi nie szkodzi… Ogarnę jej te faktury i zobaczymy, co będzie dalej. Szybę też umyję, to w końcu nie problem. Lepiej dobrze z nią żyć, może mnie nie oszuka, przecież potrzeba jej na dłuższą metę rąk do pracy…”
Odwróciła się z westchnieniem i wróciła do równego składania bluzek.
„Przyszła kasa od Melci!” — ucieszyła się Iza, chowając telefon i przyśpieszając kroku. — Zdążyła przed sobotą! Jak tylko dojdę do domu, muszę doładować telefon i natychmiast zadzwonić do niej, żeby podziękować…”
Pożegnawszy się z Marciniakową, która z nieskrywanym zadowoleniem przejrzała klaser z posegregowanymi fakturami i nawet wymamrotała pod nosem jakąś chłodną pochwałę, Iza wracała na stancję z błogim poczuciem, że oto rozpoczyna zasłużony weekend. Kiedy dochodziła już w okolice swojej kamienicy, bankowa aplikacja telefoniczna przysłała jej powiadomienie dźwiękowe o nowym przelewie. Nie zatrzymując się, dziewczyna sprawdziła w telefonie stan konta i z radością znalazła na nim trzysta złotych od Amelii.
„Kochana Mela” — myślała z czułością. — „Na nią zawsze można liczyć. Miała przysłać dwie stówki, a przysłała trzy, z taką górą kasy spokojnie sobie poradzę! Panu Stasiowi zapłacę za stancję po dziesiątym, a teraz…”
Urwała myśl, gdyż za sobą usłyszała głośne, szybko zbliżające się kroki.
— Iza, poczekaj! — rozbrzmiał znajomy, tubalny głos Kacpra, który dobiegł do niej z szerokim uśmiechem na twarzy i zwolnił, dostosowując się do jej tempa. — Ha! Z daleka wiedziałem, że to ty, rozpoznałem cię po włosach i po kurtce… Dopiero zjeżdżasz na chatę?
— Aha — skinęła głową, odwzajemniając mu uśmiech. — Widzę, że ty też.
— Ja tylko na chwilę, przebiorę się, coś zeżrę i zaraz znowu wychodzę — oznajmił jej rzeczowo. — Umówiłem się z taką jedną na mieście…
— Z tą, co wczoraj? — zagadnęła niewinnie Iza.
Kacper zerknął na nią spod oka.
— No, młoda, nie gniewaj się za wczorajsze — odparł nieco skonfundowany. — Z Jolką… czy tam Baśką… nie było gdzie pójść, więc zaprosiłem ją do siebie — tłumaczył. — Tak wyszło, sama rozumiesz… Już stryj rano się o to czepiał, ale ty się chyba na mnie nie obrazisz, co?
— Nie obrażę się — pokręciła głową Iza. — Ale wolałabym…
— Już więcej tak nie zrobię — zapewnił ją szybko Kacper. — Dzisiaj z Marzenką… czy tam Bożenką, już zapomniałem… zostaniemy gdzieś na mieście, coś się wykombinuje, ale do domu już jej nie przyprowadzę, obiecuję.
Iza rzuciła mu poważne spojrzenie.
— No dobrze — skinęła głową. — Trzymam cię za słowo. Ale wiesz co, Kacper? — dodała, przypominając sobie poranne słowa pana Stanisława. — Tak w ogóle to… nie zastanawiałeś sie nigdy nad tym, że takie życie kiedyś może się na tobie zemścić?
— Jakie życie? — zdziwił się Kacper.
— No takie… nieuporządkowane — wyjaśniła mu oględnie. — Takie, że raz z Jolką, raz z Baśką, raz z Marzenką…
— Ona chyba jednak ma na imię Bożenka — Kacper pokiwał głową w zamyśleniu. — Kurna, muszę sobie przypomnieć, żebym nie strzelił gafy, bo jeszcze się mała obrazi…
— Sam widzisz, nawet imion dobrze nie pamiętasz — ciągnęła Iza, postanawiając wesprzeć dyskretnie pana Stanisława w temperowaniu niesfornego bratanka. — A to znaczy, że traktujesz te dziewczyny instrumentalnie.
Kacper stanął jak wryty na środku chodnika i wytrzeszczył na nią oczy.
— Że co? — zdumiał się.
— Chodzi mi o to, że kompletnie ci na nich nie zależy — wyjaśniła mu Iza, również zatrzymując się i mierząc go surowym wzrokiem. — Nic do nich nie czujesz, a tylko…
— Jak to nie czuję?! — oburzył się Kacper. — Nie zależy mi?! No co ty, Iza, przecież ja je wszystkie kocham! Nie tylko Baśkę czy Bożenkę, ja w ogóle kocham kobiety, wszystkie jak leci, bez nich to co to by było za życie… Ty tego nie rozumiesz, bo się na tym nie znasz — machnął lekceważąco ręką. — Nie lubisz tego sportu, zimna ryba z ciebie, a szkoda, nie wiesz, co dobre… Czekaj, młoda, no nie gniewaj się! — zreflektował się, podbiegając za Izą, która machnęła z rezygnacją ręką i znów ruszyła do przodu szybkim krokiem. — Sorry, tak mi się wyrwało… no weź, poczekaj!
Iza zatrzymała się, popatrzyła na niego i z trudem stłumiła parsknięcie śmiechem na widok jego zmieszanej miny.
— No, nie obraź się na mnie, Iza… ale ty się naprawdę na tym nie znasz — tłumaczył jej pojednawczym tonem. — Tobie jest tak dobrze z tą twoją inwersją… czy konwersją… a ja to co innego. Ja uczuciowy facet jestem, lubię się przytulić do kobiety…
— Ale chyba nie musisz co chwila przytulać się aż tak mocno? — zauważyła Iza. — I to codziennie do innej…
— A co to za różnica? — wzruszył ramionami Kacper. — Jolka, Baśka, Marzenka czy Bożenka… ja je wszystkie uwielbiam! A jak przytulam taką, to mówię ci… jakbym był w niebie… No, ale weź nie mów, Iza… ty nigdy nie miałaś ochoty przytulić się do faceta?