I. Nadia
Szpital Koptyjskiego Kościoła Ortodoksyjnego w Kairze
Trzecie piętro — poziom terapii eksperymentalnych
Pacjentka Nadia Ibrahim
*
W niewielkim pomieszczeniu szpitalnym, gdzie stało jedno łóżko, spoczywała młoda kobieta, właściwie jeszcze dziewczyna. Była niemal całkowicie sparaliżowana, a jej ciało coraz szybciej transformowało w coś przypominającego z wizerunku egipską mumię.
Pacjentka nie miała na sobie nawet bielizny, aby obcy materiał nie jątrzył powstających na ciele ropiejących ran. Cała powierzchnia dziewczęcej skóry pękała i ulegała złuszczeniu, przywodząc na myśl wyglądem chropowatą korę drewna, z której odkruszały się drobne gałązki i obumarłe liście. Pomiędzy rozłażącymi się płatami tkanki łącznej sączyła dająca przykry zapach wydzielina, stanowiąca wysięk skażonego osocza. Organy wewnętrzne zamierały i postępowała w nich powszechna martwica. Oddech pacjentki podtrzymywano za pomocą respiratora, a ciśnienie krwi, mimo podawania silnych medykamentów, nieustannie spadało. Nieregularny rytm serca sugerował silną arytmię. Zaburzeniu uległy również zmysły dziewczyny. Doświadczała świata jedynie przez zamazany obraz prawego oka i docierały do niej nie do końca wyraźne dźwięki.
Koło szpitalnego łóżka stanęła pielęgniarka. Poprawiła na białej szafce koptyjski krzyż, aby zwrócić go przodem ku leżącej dziewczynie. Krzyż mienił się kiczowatym, złotym kolorem z kawałkiem czerwono-niebieskiego plastiku w centrum, który miał imitować drogocenny klejnot. Z kolei przybyła kobieta nosiła na sobie biały i pielęgniarski fartuch, a do kompletu czarne, zakonne nakrycie głowy. Jej twarz znaczyły arabskie rysy.
Ta postać tradycyjnie zachowywała tu obojętną postawę oraz milczała. Można było odnieść wrażenie, że dogorywającą pacjentkę traktowała niczym rzecz — usychający kwiat. Sama zaś była tu pomocnikiem ogrodnika. Obecnie, po sprawdzeniu parametrów życiowych dziewczyny, czekała.
— Miałem dziś prawdziwe urwanie głowy na poziomie pierwszym. Najmocniej przepraszam.
— Znowu ognisko eboli…? — zapytała leniwie pielęgniarka.
— Tak i ponownie nad Nilem — potwierdził w pośpiechu wchodzący do sali lekarz. Niski, otyły i śniady mężczyzna, brunet w średnim wieku. Chwycił on ze stolika kartę pacjentki i spoglądając na dziewczynę na łóżku, zszokowany dodał: — Na Boga Jedynego… kto… co to jest?
— Cóż… Nazywamy ją na oddziale Połykaczką Grzechów — odparła obojętnie pielęgniarka.
— Połykaczką… — powtórzył bezwiednie lekarz, starając się oswoić z odstręczającym widokiem.
— Zgadza się — potwierdziła kobieta. — Ochrzciliśmy ją tak, ponieważ spoglądając na nią, człowiek naraz uświadamia sobie miałkość cielesnej powłoki i skruszony, niczym sam święty, zwraca się ku prawdziwej wierze. — Pielęgniarka przeniosła wzrok na krzyż stojący na szafce, po czym z grymasem niezadowolenia na twarzy dorzuciła: — Poza tym ta szkaradnica wygląda tak, jakby sama połknęła wszystkie, najcięższe grzechy świata…
— Oczywiście… — przytaknął od niechcenia lekarz. Wyszedł on już z pierwszego szoku i odjął sobie od ust oraz nosa skierowaną tam dłoń. Następnie z pewną pretensją zapytał: — A gdzie jest doktor Ali? To dla niego się tutaj tak spieszyłem, zaniedbując własny oddział…
— Ordynator z samego rana poleciał na sympozjum do Kuala Lumpur. Nie będzie go co najmniej tydzień — oświadczyła pielęgniarka.
— Tydzień… — mruknął pod nosem lekarz. Wziął głębszy oddech, przetarł palcami ciemne brwi i ostatecznie tracąc niedawną werwę, zmęczonym głosem oznajmił: — Nie przejmę tej pacjentki nawet na dzień. Nie jestem od… takich przypadków. To znaczy właściwie… jakich? — zastanowił się na głos. — Co się tej… osobie, stało? — Spojrzał na dziewczynę na łóżku, jak na trędowatą. Pielęgniarka niespiesznie odpowiedziała:
— To jakaś przybłęda ze wschodu z fałszywymi papierami. Załapała się, jako zwykła kopaczka do wykopalisk pod Sfinksem. Zdaje się, wykopała tam z innymi coś, czego nie należało ruszać z tej ziemi…
— To znaczy…? — dopytał z rezerwą lekarz.
— Nie wiem dokładnie. Teren wokół wykopalisk został zamknięty przez wojsko. Więc nie wiadomo, co tak naprawdę zostało tam odkryte. — Pielęgniarka wzruszyła ramionami i ciągnęła dalej: — Za to wszystkich kopaczy spod Sfinksa dokładnie ścięło z nóg. Biedaków porozwozili do szpitali w całym Kairze, ale ci marli z dnia na dzień, jak muchy, mimo że nie znaleziono w ich ciałach żadnych śladów infekcji czy napromieniowania. Poszła wręcz plotka o klątwie… — wtrąciła ściszonym głosem siostra zakonna i jakby w tajemnicy dodała: — Chyba tylko Połykaczka jeszcze żyje. O ile można nazwać to życiem. Wydaje się, jakby kurczowo wzbraniała się przed śmiercią, a przecież po niej ma prawo dostąpić czegoś wspaniałego, prawda? — Kobieta z nabożną czcią objęła dłonią koptyjski krzyż na stoliku.
Lekarz tylko pokiwał bez wyrazu głową. Raz jeszcze wbił wzrok w kartę pacjentki i czytając, zapytał:
— Nasz szacowny… ordynator. Po co ją tutaj ściągnął, tę Połykaczkę i czego on właściwie ode mnie oczekuje? Przecież ta dziewczyna to wrak człowieka i praktycznie już trup.
— Szacowny doktor Ali przed wyjazdem przekazał mi, cytuję; „że byłby niezwykle rad z utrzymania przy życiu i sumiennego podlewania jego usychającego kwiatuszka”, tak nazwał Połykaczkę. Podobno pragnie przeprowadzić na niej te swoje eksperymentalne terapie z komórkami macierzystymi. Zaznaczył też, że w celu utrzymania obiektu przy życiu jego kwiatuszek możemy dowolnie, ponownie cytuję; „przystrzyc”…
— Przystrzyc… Rozumiem. — Lekarz pokręcił z dezaprobatą głową. Podszedł do aparatury medycznej i dłuższy czas analizował aktualne wykresy. Aż w końcu, po widocznej walce ze sobą, zdecydowanym głosem przemówił: — Niech będzie. Skoro ta osoba jest pod specjalną kuratelą doktora Ali, to zrobię, co w mojej mocy, aby ocalić ją do powrotu naszego ordynatora.
— I tak wszystko w rękach Boga… — oznajmiła nabożnie pielęgniarka, wznosząc wzrok do góry.
— Oczywiście — zbył obojętnie te słowa lekarz. — Spróbujemy jednak trochę nakierować boskie poczynania na doraźne ocalenie tej istoty. Dlatego każ na moje polecenie przygotować salę operacyjną na poziomie czwartym i wezwij zespoły F5 oraz F6.
— Oba? — zdziwiła się pielęgniarka.
— Tak — nie pozostawił wątpliwości lekarz. — Pacjentka jest już w połowie trupem i dusi się trupim jadem. Dlatego amputujemy jej kończyny najwyżej, jak się da, a do tego wytniemy nieprzydatne już organy, jak woreczek żółciowy, macicę, śledzionę, czy słabszą, prawą nerkę. Następnie do powrotu ordynatora wprowadzimy ją w stan śpiączki farmakologicznej. To wszystko, co możemy zrobić i zrobimy to. — Po tym oświadczeniu mężczyzna wskazał na dziewczynę i ściszonym głosem zwrócił się do pielęgniarki: — Czy… czy ona jest w stanie wegetatywnym, czy jest nieprzytomna?
— Nie wiem… — Siostra zakonna kolejny już raz wzruszyła ramionami. — Ale jej parametry życiowe nie spadają poniżej krytycznej granicy, jeżeli włączam jej stale program w telewizji. Relację z udziałem tego kosmicznego bohatera, kapitana Henena.
— Tego… astronautę?
— No tak. Sama lubię go oglądać, a jako boża służka dzielę się tą atrakcją z Połykaczką. To w końcu dobry uczynek, łaska pańska, tak się dzielić, prawda?
— Prawda…
— Właśnie. A kiedy jest relacja na żywo z kosmosu z kapitanem, to i ciśnienie się naszej Połykaczce czasem podnosi, aż niemal rozkwita. No powiedzmy… Ale, o akurat zaczynają nadawać! — Naraz podekscytowana pielęgniarka zajęła miejsce bliżej łóżka, gdzie przed twarzą pacjentki ustawiony był włączony monitor służący do odbierania programów telewizyjnych. Także i lekarz spoglądał na rozpoczynającą się transmisję, zajmując miejsce z drugiej strony posłania. Ponadto kątem oka sam zauważył, że ciśnienie leżącej na łóżku dziewczyny rzeczywiście drgnęło nieco do góry.
II. Henen
Orbita okołoziemska
Pokład międzynarodowego statku badawczo-ekspedycyjnego Ozyrys II.
*
— Salut moja ty kosmiczna braci! Na stanowiska!
— Jawoll!
— Da! Urrra!
— Henen! Ty przodem i pamiętaj, nie zasłaniaj tym razem kamery. Cały świat na nas patrzy!
Jasne i… włączam transmisję — mruknął sam do siebie, ale jedynie w myślach wywołany mężczyzna. W końcu był już w pełnym skafandrze, przez co wolał oszczędzać tlen. Następnie spojrzał z otwartego włazu statku kosmicznego na bezkresną i gwiezdną dal. Upajał się tą chwilą, wrażeniem, z którym niczego innego nie można było porównać.
Jednocześnie już transmitował podziwianą przez siebie wizję do milionów odbiorców na Ziemi. Stanowiło to jeden z warunków prywatnych sponsorów pokrywających częściowo koszty misji w kosmosie. Inny warunek postawiono taki, że w celach reklamowych Henen miał poddać się kreacji na kosmicznego bohatera. Dlatego zawsze ruszał do akcji przodem. Zaś ludzie na planecie mogli podziwiać go nie tylko w czasie samych misji. Jego imieniem sygnowano sportowe marki samochodów, męską garderobę, sprzęt wyłącznie dla twardzieli, jak narzędzia, także ogrodnicze. Ponadto dumna sylwetka kapitana dominowała choćby na pudełkach sojowych płatków śniadaniowych dla dzieci i całej masie innych reklamowanych przez niego produktów.
— Henen! Nie marnuj tlenu! — Mężczyzna usłyszał z głośników w hełmie ponaglenie, skąd inąd słuszne. Uniósł więc przed siebie zaciśniętą dłoń, tak, aby jego pięść znalazła się w kadrze na tle rozgwieżdżonego nieba. Potem, przytwierdzony za linę do Ozyrysa II, dał potężnego susa w kosmiczną próżnię. Dla zwielokrotnienia wizualnego efektu wirował wokół własnej osi, żeby obraz z umieszczonych na nim miniaturowych kamer również szybko się zmieniał. Potęgowało to wrażenie dynamicznej akcji w kosmosie, szczególnie gdy w tle co raz pojawiała się i ginęła Matula Ziemia. To zawsze wzbudzało dodatkowe zachwyty wśród telewidzów. Lecz teraz, po tych tanich popisach, Henen skoncentrował uwagę już tylko na powodzeniu samej misji.
Chwycił mocno za linę, do której był przytwierdzony i odzyskał pewną kontrolę nad dryfowaniem w próżni. Później ostrożnie złapał kontakt stopami z potężną asteroidą o nietypowym kształcie piramidy, a pędzącą, nie inaczej, tylko wprost na planetę Ziemię.
Było to już kolejne złowrogie ciało niebieskie, które w ostatnim czasie zamierzało potraktować ludzkość niczym pradawne dinozaury. A kto miał temu zapobiec? Oczywiście nieprzejednany bohater Ziemian walczący dzielnie z kosmicznymi kamieniami! Tak na marginesie znudzony już nieco życiem, ale bynajmniej nie kosmosem, kapitan Henen.
Po udanym abordażu na asteroidę, na której powierzchni z trudem utrzymywał się z powodu prawie zerowej grawitacji, uczynił on zachęcający ruch ręką do pozostałych członków ekipy. Była ich w sumie czwórka. Zgodnie z obowiązującym parytetem płci dwóch mężczyzn i dwie kobiety; Rosjanin, Francuzka, Niemka oraz on — międzynarodowy bohater. Pod nimi natomiast znajdował się kawał kosmicznego gruzu, który musieli skierować w inną stronę kosmosu, ale nie tylko to. Mieli też za zadanie pobrać próbki tego kosmicznego draństwa i między innymi to właśnie dlatego asteroida nie została na dzień dobry potraktowana atomówką, a w to miejsce rozgrywało się międzygwiezdne show.
Wszystko zaczęło się kilkanaście lat temu, kiedy NASA, wtedy jeszcze dyskretnie, zlokalizowała pierwszą asteroidę mającą duże prawdopodobieństwo kolizji z Ziemią. Następnie postanowiła wysłać na nią misję badawczą. Okazało się wówczas, że na tym miniaturowym ciele niebieskim zagnieżdżone jest najprawdziwsze w świecie życie. Co prawda zamrożone i w formie jednokomórkowych bakterii, ale jednak. Informacja ta przeciekła do mediów i rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Dotacje dla kosmicznych agencji, w tym wpływy od prywatnych sponsorów, poszybowały w górę, podobnie jak wystrzeliwane ku niebu statki. Lecz te, ku rozczarowaniu sponsorów, niestety nie odnalazły innych przykładów kosmicznej flory czy fauny. Niespodziewany przełom nastąpił, dopiero gdy Europejska Agencja Kosmiczna dostrzegła za pomocą teleskopów całe roje gwiezdnego gruzu zmierzającego wprost ku Ziemi. W tym momencie cała ta kosmiczna sprawa przybrała zupełnie inny wymiar. Wkrótce bowiem okazało się, że jedynie asteroidy atakujące, jak z premedytacją, błękitną planetę zawierały obce DNA, zupełnie jakby ktoś świadomie pragnął zainfekować nimi Ziemię. Aczkolwiek nie był to koniec niespodzianek. Na niektórych takich skałach odnaleziono już nie jedno, a wielokomórkowe twory obcego pochodzenia. Natomiast na ostatniej misji wielki kapitan Henen rozdeptał na asteroidzie najprawdziwszego w świecie kosmicznego robala. Czego oczywiście nie omieszkał skrzętnie sfilmować. Wtedy świat już totalnie oszalał.
Zaś teraz? Kapitan korzystał z całego tego kosmicznego zamieszania i jakby to powiedzieć, piekł wiele ognisk na jednej asteroidzie. Zatem wraz ze swoją grupą nagrywał film dla sponsorów, zmieniał trajektorię kosmicznej skały i równocześnie poszukiwał następnych gatunków obcych form życia.
W tym celu, obok czwórki astronautów, wylądowały na niewielkim ciele niebieskim wystrzelone z Ozyrysa II skrzynie ze specjalistycznym sprzętem. Były to zdalne mechanizmy do odwiertów. Zasysały one do pojemników materiał z asteroidy. Zaś w wyżłobionych tunelach umieszczały silniki, które odpalone, miały za cel przesunąć kawałek kosmicznej skały, by ominęła Ziemię. Ekipa Henena stała na straży całego tego procesu, aby go bezpośrednio kontrolować i zapobiegać ewentualnym komplikacjom.
Jak do tej pory wszystko szło zgodnie z planem. Na potwierdzenie w pewnym momencie kapitan usłyszał z mikrofonu w hełmie budujące słowa Rosjanina:
— Zgodnie z analizą spektralną skała jest wystarczająco miękka. Wszystko idzie bez zarzutu, wgryzamy się po całości!
W odpowiedzi kapitan uniósł ku mężczyźnie kciuk do góry, oczywiście tak, aby wyprostowany palec był widoczny na wizji. Zaciśnięte pięści, uniesione kciuki. Tak właśnie miało to wyglądać i kreować jednoznaczny przekaz na Ziemię. Kapitan Henen znowu wygrywa z obcymi, kupcie zatem dzieciakom więcej tuczącej karmy z płatków sojowych z jego dumną podobizną!
Lecz naraz kapitana coś zaniepokoiło. Z odwiertów dokonywanych przez maszyny na asteroidzie zaczęła się bowiem wydobywać bliżej nieokreślona czarna i płynna substancja. Przyjmowała ona w próżni kształt miniaturowych kropel. Te jednak nie dryfowały bezładnie w pozbawionej atmosfery przestrzeni, a kierowały się w podejrzanie zorganizowany sposób wprost ku astronautom.
Niezidentyfikowana ciecz pierwszą oblepiła Francuzkę. Coraz bardziej zaniepokojony Henen obserwował, jak nieszczęsna żabojadka próbowała zetrzeć z siebie smolistą substancję. W efekcie jej kombinezon został gwałtownie rozerwany i to raczej nie tylko pod wpływem siły kobiety. Zaś to coś czarnego wlewało się dalej do ubioru kosmonautki, a zaraz także i w nią samą, bo czarnym kroplom w przestrzeni zaczęły towarzyszyć czerwone, uwalniane z otwartego krwiobiegu Francuzki.
W tym momencie już całkiem zdruzgotany Henen popatrzył na pozostałą dwójkę kompanów unurzanych w czerwono-czarnej posoce. Oni, w analogiczny sposób, co ich towarzyszka, również dogorywali na asteroidzie.
Sam poczuł na plecach własnego kombinezonu uciążliwe gniecenie i nieprzyjemne wrażenie przewiercania. Aż ochronna powłoka i jego skafandra została rozerwana. Odniósł paskudne uczucie, że kosmiczny intruz przeniknął przez powierzchnię skóry i gwałtownie penetrował wnętrze jego samego.
Henen padł na kolana. Obraz zawirował mu przed oczyma, a w ciele odczuł piekielny ból. Najsilniejszy w czaszce, jakby narastające gwałtownie ciśnienie, przez które zaraz dosłownie eksploduje mu mózg.
*
Lekarz i pielęgniarka z zapartym tchem wpatrywali się w monitor przed twarzą pacjentki. Widoczny był tam zarys gwiezdnego nieba, asteroidy oraz ludzi w skafandrach osnuwanych przez coś przywodzącego na myśl wylaną w próżnię ropę naftową przemieszaną z krwią. Do tego dochodził opętańczy wrzask wylewający się z głośników Henena, a pochodzący od jego kompanów i transmitowany do odbiorców na Ziemi. Aż obraz z hełmu kapitana zalała dokładnie czerwona ciecz.
Z tą chwilą lekarz i pielęgniarka wręcz podskoczyli w miejscu. Natomiast aparatura elektroniczna w szpitalnym pomieszczeniu zaczęła wydawać alarmowy dźwięk.
— To zapaść! — krzyknął jak wyrwany z hipnotycznego transu lekarz. Przez moment przymierzał się do reanimacji pacjentki, ale zamiast tego rzucił gniewnie do pielęgniarki: — Pomóż mi! — Kobieta jednak wciąż wpatrywała się z rozdziawioną szczęką w czerwony ekran. — Tracimy ją! — ponaglał mężczyzna.
III. Takashi i Sakura
Ośrodek rewitalizacji i terapii alternatywnych na wyspie Kiusiu.
*
Zapadał już zmierzch. Śmigłowiec z parą leciwych vipów na pokładzie zawisł nad lądowiskiem mieszczącym się na dachu budynku w kształcie trapezu, czyli ściętej piramidy. Wiał silny wiatr zacinający dodatkowo deszczem, co wprawiało powietrzny środek transportu w stan chybotania. Jednak pilot udanie skierował helikopter ku twardej nawierzchni z namalowanymi na biało pasami nawigacyjnymi.
Odsunięte zostały boczne drzwi i z wnętrza śmigłowca wysunęła się mechaniczna rampa, która dotknęła dachu budynku. Po wystawionym podeście zeszła para młodych mężczyzn, Azjatów, w nienagannie skrojonych, czarnych garniturach. Stanęli po przeciwległych stronach rampy i rozłożyli okazałych rozmiarów ciemne parasole.
Po chwili pod osłonami przed deszczem pojawił się pierwszy wolno jadący wózek inwalidzki, na którym zasiadała przeszło stuletnia Japonka, pani Sakura. Za nią, na analogicznym środku transportu, poruszał się jej leciwy rówieśnik pan Takashi, również rodowity przedstawiciel kraju kwitnącej wiśni. Na koniec wyszła z helikoptera jeszcze jedna para ochroniarzy.
Ten niewielki kondukt przemieszczał się w półmroku spowodowanym późną porą dnia oraz deszczowymi chmurami na niebie. Aż przybysze dotarli do kolistego włazu na dachu. Był to zarazem element windy, która wraz z pasażerami zaczęła się opuszczać. W miarę, jak zjeżdżała coraz niżej, u góry nasuwała się płyta, uzupełniająca brakujący obecnie element dachu. Jednocześnie koliste, wewnętrzne ściany budynku uległy rozjarzeniu jasnym światłem.
Kiedy platforma stanęła w środkowej części kompleksu, rozsunięte zostały na boki drzwi i przybyszom ukazała się sporych rozmiarów hala. Po obu stronach wrót ukłoniły się nisko dwa szpalery ubranych w białe kitle pracowników placówki, w sumie kilkanaście osób pozostających w pochylonej pozie. Dalej, w tle pomieszczenia, widoczna była przezroczysta piramida okazałych rozmiarów mocno przenicowana elektronicznym sprzętem. Do jej wnętrza uczynił zapraszający gest jeden z kłaniających się, ubranych w biały kitel mężczyzn.
Ciągle nie padło ani jedno słowo, a pani Sakura oraz pan Takashi wjechali na wózkach przez prostokątne przejście do piramidalnej budowli. Czwórka ich ochroniarzy pozostała na zewnątrz. Do środka natomiast weszła para pracowników i pomogła leciwym vipom przyjąć pozycję leżącą w skrzyni przypominającej wyglądem sarkofag.
Zanim prostokątny pojemnik został zakryty pokrywą, starsi kobieta oraz mężczyzna spojrzeli sobie w zapadnięte oczy otoczone płatami obwisłej skóry. Następnie ich przeorane głębokimi zmarszczkami twarze ozdobił smutny, niczym pożegnalny, uśmiech. Wiedzieli bowiem, na co się pisali i jakie istniało ryzyko, aby w obecnej tu maszynerii spróbować przedłużyć swe życie.
Proponowana im eksperymentalna terapia nie została dostatecznie przetestowana, co za tym szło, nie należała do bezpiecznych. Jednak pani Sakura i pan Takashi nie mieli już czasu. Po wielokrotnym przeszczepie narządów wewnętrznych, regularnych transfuzjach młodej krwi i nieudanych próbach ingerencji genetycznych nie pozostało im zbyt szerokie pole manewru. Dlatego łapali się desperacko każdej możliwości, żeby odwrócić wydawało się nieuchronny proces rozpadu ich dogorywających ze starości ciał.
Tymczasem sarkofag z pacjentami w środku został szczelnie zamknięty i podłączony do aparatury elektronicznej zespolonej z piramidą. Sam pojemnik był zaawansowaną komorą bio-rewitalizacyjną. W jego wnętrzu para vipów miała przejść w stan hibernacji i odbyć proces intensywnej krioterapii. Organiczne tkanki poddane pod kontrolą ekstremalnie niskim temperaturom zgodnie z założeniami terapii powinny wyzwolić w sobie mechanizmy samonaprawy i doprowadzić do samoregeneracji.
Z kolei sceneria, gdzie odbywał się zabieg, nie miała stanowić jedynie kiczowatej otoczki. Odpowiedni wystrój nawiązywał do popularnych w wielu kręgach naukowych teorii o unikalnych właściwościach zastosowania w przestrzeni zasad tak zwanej świętej geometrii. Stąd cały zabieg odbywał się wewnątrz piramidy.
Niebawem właściwa procedura została w pełni uruchomiona i powierzchnia kryształowego ostrosłupa rozjarzyła się białym światłem. Po dłuższym czasie jasność zdobiąca piramidalne ściany uległa zmianie w blady błękit, a potem przeszła w intensywny lazur. W ten sposób manifestacja kolejnych barw na zewnątrz odnosiła się do systematycznego obniżania temperatury w sarkofagu, a także potwierdzała prawidłowy przebieg zainicjowanego procesu.
W całej hali ciągle trwała permanentna cisza i każdy z kilkunastu naukowców bez reszty pogrążony był w śledzeniu wykresów uruchomionej aparatury. Aż przez kryształowe powłoki piramidy, obecnie granatowe, przebiegł żółty rozbłysk. Z tą chwilą wśród pracowników ośrodka zapanowało niezdrowe pobudzenie. Naraz światła mignęły na pomarańczowo. Wraz z tą sygnalizacją obsługujące elektronikę osoby zaczęły zdradzać coraz silniejsze objawy zdenerwowania i pospiesznie szeptać do siebie nawzajem.
Natomiast para ochroniarzy przy drzwiach piramidy poprawiła dłońmi w rękawiczkach pistolety umiejscowione w kaburach przy pasach. Druga para przybyłych z vipami elegancko ubranych mężczyzn stojących przy windzie, do kompletu pogładziła opuszkami palców rękojeści swych katan.
Te dyskretne ruchy przedstawicieli jakuzy nie pozostały niezauważone i były dość wymowne. Dlatego po rozjarzeniu się kryształowej budowli na czerwono w szeregach naukowców zapanowała niczym nieskrywana panika. Lecz nadchodzącej katastrofy nic już nie mogło powstrzymać. Cały proces wymknął się spod kontroli i nagle sarkofag wewnątrz piramidy eksplodował fioletowymi jęzorami ognia.
IV. Kavi
Obóz biedoty na pograniczu pakistańsko-indyjskim.
*
Soja, wegetarianizm, modlitwa, kontemplacja, Shiwa i soja. Całe połacie zielonych pędów wzrastającej soi, której szczytna hodowla obróciła życie setek tysięcy, a może milionów okolicznych mieszkańców w obraz nędzy i rozpaczy, nawet więcej — bezgranicznego cierpienia. Czy karmicznie zasłużonego? Kavi, który dopiero co minął skraj pól uprawnych wielkich potentatów ziemskich, miał to obecnie gdzieś, podobnie całą swoją świętą sadhanę, zbiór praktyk duchowych. W gardle bowiem co raz wzbierała mu gorzka żółć i czół narastający gniew niemogący znaleźć ujścia. Ten wydawał się wręcz wypełniać każdą komórkę jego ciała. Choć nie tylko jego, także obcego tworu trawiącego go za życia.
Diagnoza była niczym zadławienie się na śmierć śrutą sojową — chłoniak nieziarniczy — złośliwy nowotwór krwi. Zresztą matka Kaviego zmarła już na glejak mózgu. Zaś jego siostra dogorywała w jednym z piramidalnych namiotów w obozie, zmagając się w nierównej walce z rakiem żołądka z przerzutami na cały przewód pokarmowy. A miało być tak pięknie; soja, wegetarianizm, modlitwa, kontemplacja, Shiwa i soja. Ale nie było pięknie, za to ziszczał się najprawdziwszy w świecie koszmar.
Transgeniczna odmiana soi została wprowadzona na rynek w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przez firmę Monsanto. Nowa hodowla była odporna na Roundup, środek chwastobójczy na bazie glisofatu, który wybijał na polach praktycznie wszystko, co nie było transgeniczne. Zasadniczy problem polegał jednak na tym, że wspomniany, jak i inne środki chwastobójcze, wprowadzane przez biotechnologicznych gigantów, stanowiły z reguły produkty wysoce rakotwórcze. W tym produkowane na bazie substancji takich jak cyklon B używany w czasie drugiej wojny światowej w komorach gazowych, czy herbicyd 2,4 D, główna składowa substancji agent orange odpowiedzialnej za śmierć milionów cywili podczas wojny w Wietnamie.
To przerażająca prawda, ale pomiędzy wieloma pestycydami, a środkami masowej zagłady można było postawić niemal znak równości. Kavi to wiedział, bo widział na własne przekrwione oczy. W końcu tutejsi działacze na rzecz naturalnych upraw pokazywali mu na ekranach komputerów twarde dane, wykresy i kopie oryginalnych dokumentów. Dał im więc nawet trochę rupii zarobionych w pobliskiej przetwórni soi, aby wspomóc datkami ich słuszną walkę w sądach. Na marginesie do tej pory zupełnie bezskuteczną walkę z góry skazaną na niepowodzenie z zaprawionymi w bojach prawnikami wielkich korporacji.
Lecz już czas, aby tę walkę uczynić skuteczną i wprowadzić na nowy, wyższy poziom. Albowiem nadchodził czas, by wreszcie ktoś zamieszany w ten niecny proceder własnym życiem odpowiedział za cierpienie i śmierć okolicznych wieśniaków.
Z tą myślą Kavi zacisnął mocniej rozdygotane z emocji palce na trzonku noża chowanego za fałdą niedbale rozpiętej, bordowej koszuli. Ubłoconą ziemią kroczył przygarbiony z nienawistnym wyrazem twarzy za grupą osób, która przybyła do obozu biedoty, stwarzać pozory, że ktoś się interesuje losem tutejszych ludzi, rozdając im pomoc.
Byli to wysłannicy wielkich plantatorów, wilków w owczej skórze, w których zachłannych rękach znajdowały się okoliczne uprawy. Natomiast obdarowywani mieli być wieśniacy, którym opryski spływające z deszczem z korporacyjnych pól zniszczyły doszczętnie własne plony, ziemię, a także odebrały zdrowie.
W końcu grupa przybyszy, fałszywych darczyńców, się rozdzieliła. Każdy z nich niósł ze sobą opasłą torbę, by pozostawić jakiś dar tutejszej taniej sile roboczej gnieżdżącej się w namiotach. Kavi właśnie upatrzył sobie jedną z takich osób w fioletowej sukni ze wspomnianą torbą i plakietką identyfikacyjną.
Namierzona kobieta witała się ciepło z mieszkańcami i wręczała prezenty pod postacią żywności. Oczywiście sojowej żywności, jakże by inaczej. W ruch szła więc fasolka w puszkach, batony sojowe, czy kartony mleka sojowego oraz sojowe mleko w proszku. Kavi wręcz się dziwił, że nie podarowano tu jeszcze sojowych pieniędzy czy bonów, za które można by potem nabywać produkty z wymienionej rośliny.
Aż kobieta we fiolecie dotarła do namiotu, gdzie nie zastała nikogo. Tutaj uklękła, wyjęła z torby prezenty i układała je pod trójkątną ścianą.
To była ta chwila, ten moment wielkiej, sojowej pomsty. Kavi zastygł za plecami kobiety. Poczuł, jak jego chora, zakażona, gorąca krew jeszcze mocniej się rozgrzała, uderzyła mu do głowy, wydając wręcz w nim gotować. Podążyła do ręki Kaviego, ściskającego nóż, jak i do drżących z przejęcia patykowatych nóg. Ta przeklęta, chora krew wypełniała go na wskroś!
Nagle mężczyzna rzucił się na kobietę w namiocie. Spadł jej na plecy i przyłożył uzbrojoną rękę pod gardło. Jednak zanim wykonał decydujące cięcie, jego ofiara złapała rozpaczliwie za ostrze, rozcinając sobie głęboko dłoń. Kavi mocował się z kobietą, szarpiąc nożem, a drugą ręką zasłaniał jej usta, aby nie krzyczała. Ta jedynie wiła się, jak opętana, walcząc rozpaczliwie o życie.
Wszędzie było coraz więcej krwi. Aż w tym szaleństwie na wyściółkę namiotu spadły odcięte palce kobiety. Tą drogą napastnik znalazł drogę do jej gardła. Ostrze zagłębiło się mocno w szyję. Lecz w tym samym momencie rozległy się wystrzały z pistoletu, a Kavi poczuł w plecach paraliżujący ból.
V. Zaświaty
Dziewczyna obudziła się pełna nietypowych odczuć zarówno w odniesieniu do swego ciała, jak i umysłu. Co najbardziej ją zaskoczyło, jej przebudzenie nastąpiło na otwartej przestrzeni, a nie w szpitalu, czy też, co byłoby bardziej prawdopodobne, w kostnicy.
Wstając, najpierw z niewyobrażalnym zdumieniem przyjrzała się samej sobie. Jej sylwetka prezentowała się jako niemal całkiem naga, o ile to ciągle była ona sama, ponieważ nie rozpoznawała własnego wyniszczonego dotąd ciała. Obecnie powierzchnia jej skóry zdawała się czysta, jędrna, w dotyku delikatna niczym aksamit. Cała postać była z lekka atletyczna w budowie i w doskonałej formie. Jednakże, co najbardziej charakterystyczne, zamiast pępka Nadia dostrzegła jakby gniazdko z metalową siatką. Także wnętrza jej dłoni posiadały metalowe kręgi. Z kolei wzdłuż rąk zauważyła pod skórą fluorescencyjne przewody jarzące się pulsującym i wielobarwnym światłem. Takie same, jakby światłowody wędrowały pod skórą nóg od kostek aż do bioder. Miednicę natomiast otaczała wtapiająca się w ciało elastyczna obręcz z trójkątną wypustką zasłaniającą z przodu miejsce intymne. Obok analogicznej klamry wokół płaskich piersi przykrywającej sutki było to jedyne posiadane przez nią ubranie. Reszta nietypowych elementów przypominała raczej ozdoby bądź elektroniczne gadżety. Wokół nadgarstków mieniły się w lekkim słońcu metaliczne bransolety z wygrawerowanymi wizerunkami węży. Na czole wymacała równe z powierzchnią skóry twarde implanty.
Następnie oszołomiona rozejrzała się wokół i gdzie nie spojrzała, widziała jedynie bezkresną pustynię zalewaną gorącymi promieniami dwóch słońc. Widoczne były również dwa księżyce.
Kompletnie nic z tego nie rozumiała, bo niby jak i skąd? Gdy naraz poczuła w sobie impuls, niczym wewnętrzny głos, nakazujący jej wyruszyć prosto przed siebie
Idąc, doświadczała niesamowitej lekkości. Aż zafascynowana nowym odczuciem ciała zaczęła biec. Po drodze wykonywała wielokrotne salta, dziwiąc się swej iście kociej zręczności.
Wszystko to wydawało się Nadii tak nierealne, zważywszy jej uprzedni stan. Równocześnie w tym doświadczeniu było wręcz na wskroś prawdziwe. Jej umysł nie dawał wiary w otaczający ją świat, zaś zmysły nie pozwalały mu zaprzeczyć.
Lecz w pewnym momencie, po kilkunastominutowym sprincie, po którym nie dostała nawet zadyszki, zorientowała się, że nie przebywała tutaj sama. Dotarła nad piaszczysty brzeg potężnej rzeki w pobliże niebotycznej piramidy otoczonej obeliskami. Stała tu grupa ośmiu osób — cztery kobiety i czterech mężczyzn.
Wszyscy byli w pewien sposób wyglądem zbliżeni do niej. To jest, mieli metalowe implanty, bransolety oraz opaski na ciele, do tego fluorescencyjne przewody pod skórą. Po ich pełnej dystansu postawie odnosiło się wrażenie, że byli mniej więcej równie zaskoczeni, co ona. Tworzyli sobą okrąg, którego część stanowiła teraz i Nadia, a w którego centrum stała zamknięta, srebrzysta skrzynia.
Wodząc po sobie nawzajem wzrokiem, dłuższy czas nikt się nie odzywał. Coś jakby każdy czekał, żeby przemówił ktoś inny i wyjaśnił reszcie zaistniały fenomen. Jednak to właśnie Nadia pierwsza otworzyła usta, by z przejęciem wypowiedzieć, w poznanym nieco przez siebie języku angielskim, następujące słowa:
— Henen? Kapitan… Henen?! — mówiła do postawnego mężczyzny w kwiecie wieku dokładnie naprzeciw siebie. Ten odpowiedział bez wiary słowami, jakimi zwracały się do niego dzieci w reklamach płatków śniadaniowych:
— Hej, hej kapitanie…
Następnie głos zabrała kobieta, która stała tuż koło Nadii. Co znamienne była to egipska pani archeolog, w swej prezencji dość agresywna postać, którą dziewczyna z widzenia już znała:
— To doprawdy przesłodziutko, że niektórzy się tutaj znają. Ale nie mam zamiaru czekać ani chwili dłużej na ewentualne, kolejne odwiedziny. Oto stoimy tu niemal w cieniu doskonale zachowanej piramidy. Zdecydowanie zbyt doskonale zachowanej piramidy, podkreślam. I coś mi się tutaj nie zgadza liczba słońc oraz księżyców na niebie. Do tego moje dotąd czterdziestopięcioletnie, sflaczałe cielsko utuczonego babsztyla, przypomina wyglądem samą posągową Izydę, a przybiegłam tu niczym rącza łania. I jeszcze te kolorowe rurki pod skórą. Z kolei ostatnie, co pamiętam z przeszłości, to urocze przygniecenie mojej tłustej osoby blokiem skalnym w piramidzie. Więc może łaskawie ktoś mi, jaśnie szacownej archeolog Zahirze, wyjaśni, co jest tu właściwie grane?! — podsumowała ostro kobieta. Wobec przemożnej ciszy Zahira niezbyt kobieco splunęła na złocisty piasek, po czym warknęła: — Czyli rozumiem, że nie ma z nami przewodnika wycieczki, ani nikt z tu przybyłych gości nie zabrał ze sobą poradnika do tego miejsca? Bosko. Zatem spróbujemy z innej strony. Skąd się tu wzięliście? Tylko nie bełkoczcie, że nie rozumiecie, co do was mówię. Zamiast po angielsku mogę powtórzyć po niemiecku lub staroegipsku.
— Miło mi, nazywam się Devi — powiedziała uprzejmie nienaganną angielszczyzną młoda kobieta. Postać o pełnych kształtach, sądząc po rysach twarzy hinduskiego pochodzenia. — Ostatnie, co zapamiętałam z poprzedniego życia, bo teraz to już jest nowe życie podarowane nam przez pana Krisznę, to… — zawiesiła głos i jękliwie dokończyła: — poderżnięcie mi gardła w piramidalnym namiocie… — Przeniosła wzrok na górującą w pobliżu monstrualną piramidę. Potem oglądała z zaciekawieniem swoje kompletne palce u dłoni. W odpowiedzi Zahira wywróciła oczy do góry i syknęła:
— Czy mamy w naszym zacnym gronie więcej fanatyków religijnych, którzy łaskawie będą nam tłumaczyć, do jakiego nieba akurat trafiliśmy rzekomo po naszej śmierci? Te, Arab, może ty? — Kobieta wbiła spojrzenie w śniadego mężczyznę z czarną brodą. Ten stał dłuższy czas bez żadnej reakcji, aż zgrzytliwie oświadczył:
— Byłem w okolicy piramidy w Luwrze i… — Spojrzał na swoje ciało, po czym pokręcił z niedowierzaniem głową.
— I co?! — krzyknęła do niego pani archeolog. — No przyznaj się, ktoś ty taki. Mianowicie turysta, czy raczej wybuchowy terrorysta, w tym Luwrze?
— Zachowuj się, kobieto — warknął wyniośle Arab i rozejrzał po pozostałych, jakby oczekując wsparcia. Wobec napotkanej obojętności jedynie niepewnie dodał: — Nazywam się Abdul i…
— I… co? — naciskała Zahira.
— I chyba zginąłem… — powiedział z niedowierzaniem w głosie mężczyzna arabskiego pochodzenia. Na co pani archeolog uśmiechnęła się drwiąco.
— Czyli stawiam wszystkie wody Nilu, że nasz brodaty bohater wysadził się przy piramidzie w Luwrze, jako sam pomazaniec boży, wojownik świętego proroka. Gratulujemy debilizmu, abstrahując, czy był nabyty, czy wrodzony. W tej chwili to nieistotne dla sprawy szczegóły, ale być może do tego wrócimy. Tak więc podsumujmy: przypominam, iż osobiście zaliczyłam prawdopodobny zgon w piramidzie Cheopsa. Nasza hinduska bogini, Devi, tak?
— Tak… to ja — przytaknęła wywołana z imienia osoba.
— Otóż Devi doczekała się zaszczytu w postaci sztyletu w swym boskim gardziołku. Co miało miejsce również w swoistej piramidzie! Choć jedynie będącej namiotem. Zatem zapytuję, czy ktoś jeszcze z tu obecnych zrobił sobie kuku w bliskim kontakcie z ostrosłupem foremnym? — Ponownie zapadła cisza, co znowu rozsierdziło krewką panią archeolog: — Noż, wszyscy pozostali tacy wstydliwi? Czyżbyście gzili się ze sobą w trójkącie bermudzkim do tego w trójkątach miłosnych?
— Nazywam się pan Takashi, a to pani Sakura — oznajmił w opanowany sposób stojący tu Japończyk, wskazując na kobietę tego samego pochodzenia, co on. — Byliśmy obiektami nietypowych zabiegów klinicznych w pomieszczeniu o kształcie piramidy i… chyba zdarzył się wypadek — dodał bezemocjonalnym tonem.
— Króliki doświadczalne? — zainteresowała się Zahira, po czym machnęła niedbale ręką i dopytała: — Ostatnie przebłyski świadomości macie z piramidy, tak?
Japońska para popatrzyła po sobie i jak jedna osoba równocześnie lekko skinęli głowami na potwierdzenie.
— Umarłem. Ja także umarłem w namiocie w kształcie piramidy. — Wyrwał się naraz drobny mężczyzna z wyglądu przypominający Hindusa. Spojrzał kątem oka na zaciekawioną Devi i zawstydzony wbił wzrok w złocisty piasek. Następnie smętnie i dość chaotycznie kontynuował: — Zobaczyłem w jednym z namiotów walczącą ze sobą parę, kobietę oraz mężczyznę. Miałem akurat broń, nóż, to jest pistolet, strzelałem, a potem zostałem zastrzelony… to jest ugodzony nożem…
— Ja zaraz klęknę… Kłamiesz tak, jakbyś się bał, że słowa prawdy staną ci ością w gardle i zadławią na śmierć. — Pani archeolog pokiwała z niesmakiem głową i gniewnie ryknęła: — Ale niech ci tam będzie! Zatem do kompletu mamy kolejny zgon, jeszcze jedną piramidę. Brawo, kto następny?!
— Potwierdzam, ostatni przebłysk świadomości zawitał do mnie na piramidalnej asteroidzie. Temu przebłyskowi towarzyszyła śmierć zaglądająca mi w oczy — rzucił obojętnie Henen.
— Aha… no i świetnie — mruknęła Zahira i zogniskowała wzrok na przedostatniej osobie z obecnej tu dziewiątki, jaką była Nadia. Ona, wobec padających tu dziwacznych deklaracji o potencjalnej śmierci, straciła i tak nikłą pewność siebie, przez co całkiem zamilkła. Jednak pod nienawistnym wzrokiem pani archeolog, spalającym ją niczym żar egipskiego słońca, w końcu niepewnie wydukała:
— Hajsam… Doktor Hajsam. — Dziewczyna załamała ręce. — Wykopaliska pod Sfinksem…
— Wystarczy, nie męcz się dłużej moje ty dziecko pustyni i popracuj nad dykcją — ucięła cierpko Zahira. — Z tego, co mi wiadomo, wszyscy desperaci wyprawiający się pod Sfinksa zginęli, więc ty także. Gratuluję zgonu w arcyciekawych okolicznościach — zakpiła kobieta. W kolejności przeniosła pytające spojrzenie na łysego mężczyznę, jedynego, który dotąd nie zabrał głosu. — Halo, tu Ziemia do łysego, odbiór! — rzuciła ponaglająco do osoby pozbawionej włosów na głowie i dumna ze swego kosmicznego żargonu puściła oko do Henena.
Ten chciał coś odpowiedzieć, kiedy to łysy mężczyzna ruszył do przodu, a zatrzymał się przed skrzynią w centrum kręgu zebranych na pustyni osób. Rozejrzał się po nich z powagą i z pewnym mozołem odsunął wieko pojemnika, które opadło głucho na piasek.
Wszyscy poza Nadią i Kavim poszli zajrzeć do wnętrza. Potem z podziwem przemówiła Zahira:
— W sarkofagu, zamiast gnijącej mumii, co za rozczarowanie, jest tylko anchacha, nemes, oraz heka. Czyli mówiąc po ludzku, insygnia władzy faraona, jak berło, bicz i chusta w pasy będąca nakryciem głowy. Zaś na chuście jest napis… — Pani archeolog mrużyła oczy, zupełnie jakby patrzyła przez okulary, zmieniając dodatkowo odległość skupienia soczewek, aż przeczytała: — „Oko Horusa wskaże ci drogę”. Bardzo oryginalna sentencja, nie powiem — skwitowała, wyprostowała się i rozejrzała wokół. Zaraz syknęła: — Gdzie łysy? — Jego jednak nigdzie już nie było, jakby rozpłynął się w gorącym powietrzu. Za to w miejscu, gdzie uprzednio przebywał, pojawiło się coś innego.
— To skorpiony! — Henen zaczął dźgać piętą chmarę jadowitych insektów.
VI. Bogowie czy gracze