Mordy pożogi wy śpiewać lubicie.
Nam zostawiacie chwałę zgryzoty.
Jeszcze w kolebce wasza pieść zdradziecka
Na kształt gadziny owija pierś dziecka
I wlewa w duszę najsroższe trucizny.
I. Trudne dzieciństwo
Kiedy przyszedłem na ten świat w świąteczny dzień 1905 roku mój ojciec już nie żył. Żyła tylko legenda o nim.
Gdy trochę podrosłem, babcia przy każdej okazji opowiadała o dokonaniach ojca. Niedużo mi to mówiło, bo nie znałem historii, ale jego medale i różne odznaczenia robiły na mnie wrażenie.
— Zobacz złoty, za szarżę pod Bałakławą. Poprowadził wtedy swój szwadron i przełamali front.
— Tutaj virtuti od samego Mikołaja, znaczy, cara — tłumaczyła.
— List z kampanii do twojej matki — podała mi pożółkłą, wystrzępioną karteczkę:
„Gabie Droga.
Przez cały dzień wczorajszy maszerowaliśmy już po terytorium nieprzyjacielskim, przechodziliśmy przez szereg miast płonących ogniem i kompletnie wyludnionych — po drodze trupy, domy poroztwierane, pożary, zgroza! W oddali nieustanny huk dział. Drogę mamy świetną, nastrój bajeczny. Konie nasze nasłuchały się strzałów, obojętnie stąpają pod akompaniament salwy karabinowej. Awansowałem w swojej służbie i w ubiegły piątek dali mi rangę podesauła.
Dobro mieszkańców całymi gromadami leży przed domami, od czasu do czasu daje się słyszeć diabelski jakiś wir dźwięków; to żołnierz nasz usiłuje grać na fortepianie. Straszna to muzyka, można jednak w niej coś wyczuć, jeżeli nie subtelnego, to dzikiego. Przez cały czas przemarszu nie byłem w stanie napisać trzech słów. Robiliśmy długie marsze, po zatrzymaniu się na miejscu nikt nie zważał ani na apetyt, ani też na deszcz, spał, gdzie usiadł.
Dużo tu obrazków szarpiących serce! Oto widzieliśmy lamentujące kobiety siedzące przed chatą. Rosjanie zabrali w głąb swego kraju męża, braci, synów. Na polach porzucone pługi, gospodarzy nie ma. Przed pustą chatą wierny pies, jedyna żywa istota przejęta zgrozą palących się dookoła domów. Nie wiem, skąd u nas wszystkich tyle jest obojętności na niedolę i nieszczęście ludzkie…”.
— Mamo, a tata był Rosjanem? — zapytałem kiedyś. Byłem wtedy jeszcze bardzo mały — miałem może 5 lub 6 lat. Mama odpowiedziała coś, czego nie zrozumiałem.
Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Żelaznej. Na podwórku miałem kolegę w moim wieku, Jacka. Było też kilku starszych chłopaków, którzy ciągle grali w piłkę. Raz piłka wybiła szybę w piwnicy, ale Jacek powiedział, że to on i stróż nie krzyczał. Jacek umiał robić fikołki na trzepaku. Ja też próbowałem, ale spadłem i miałem „mały wstrząs mózgu”. Babcia nie pozwalała mi się z nim bawić: „Musisz się bawić z tym synem stróża?” Ale nasze okna wychodziły na ulicę i babcia nie widziała, co robię na podwórku. Bawiliśmy się z Jackiem w policję. On był policjantem, a ja złodziejem. Aresztował mnie i prowadził do piwnicy. W piwnicy było więzienie, było ciemno i były czarne rury kanalizacyjne. Bałem się szczurów. Raz widziałem szczura, jak biegł pod murem. Chłopaki gonili go z kijami, ale on uciekł. Jacek wolał się bawić ze starszymi. Jak bawili się w wojnę, to też mogłem. Wtedy mnie zabijali, bo nikt nie chciał. Jak grali mecz, to Jacek stał na bramce, a ja podawałem piłki. Najlepiej lubiłem, kiedy bawił się tylko ze mną — był dowódcą, a ja wykonywałem różne „zadania bojowe”. Ale to się zdarzało wtedy, kiedy nie było innych chłopaków. Kiedy nie było nikogo na podwórku, bawiłem się sam, w samochód, albo bawiłem się z córką sąsiadów, Ewą, w dom. Ewa to była blondynka, młodsza ode mnie. Tata Ewy był „głównym kierownikiem, który dbał o porządek w firmie”. Tak mówiła Ewa. Ewa też lubiła porządek i narzekała: „Nie wykonujesz tego, co do ciebie należy”, albo: „Powtarzałam ci tyle razy, znowu zapomniałeś” i ciągle mówiła: „Wszystko na mojej głowie”. Mieliśmy dziecko. Zuzię. Tak miała na imię jej lalka. Dziecko ciągle leżało w małym wózeczku, a Ewa ciągle gotowała i skarżyła się: „Skaranie boskie z tą Zuzią, nic jej nie smakuje, ja się staram, a ona ciągle marudzi”. Wtedy Ewa podawała mi do ust łyżkę tego jedzenia, a ja mówiłem: „Jedz Zuzia, to jest dobre, naprawdę”.
Ewa gotowała, a ja chodziłem do pracy. Ewa mówiła: „Chciałam sobie kupić srebrne lisy, ale nas nie stać” i wzdychała. A kiedy wychodziłem do pracy i chwytałem za klamkę, podniesionym głosem wołała: „I nie zapomnij poprosić szefa o podwyżkę!”, albo: „Czy dzisiaj masz wypłatę?”. Wtedy szedłem do mojego mieszkania. Bawiłem się żołnierzami albo w coś grałem. Jak babci nie było, to szukałem słodyczy, bo babcia je chowała. Jeśli Jacek był na podwórku, to biegłem od razu do niego i już nie wracałem z pracy.
Kiedy poszedłem do szkoły, poznałem nowych kolegów. Każdy się czymś chwalił. Jednego kolegę, Maćka, do szkoły przywoził kierowca automobilem. Maciek miał złote wieczne pióro. Wszyscy patrzyli, jak je wyjmował i jak leżało na ławce. Kiedyś to pióro zginęło i było straszne zamieszanie. Przyszedł dyrektor szkoły, wypytywał i straszył policją, ale pióro się nie znalazło. Maciek dostał od ojca nowe pióro, ale już nie było złote. Maciek przynosił pomarańcze i inne zagraniczne owoce. Częstował kogo chciał — najczęściej Witka. Witek był największy. Bały się go nawet chłopaki ze starszych klas. Każdy musiał robić to, co mu powiedział Witek. To się nazywa wodzirej.
Jeden raz udało mi się stanąć na czele klasy. Fizykę mieliśmy z nauczycielem, którego przezywaliśmy Plastuś. Jak ktoś nie uważał albo rozmawiał, to on podchodził i dziobał go palcem — mocno. To były takie jego żarty. Na przerwie też tak robił, tylko wtedy nadeptywał na nogę i nie można było się cofnąć. Chyba lubił sprawiać ból. Na lekcji, jak tak robił, wolno było się śmiać. Śmiałem się, bo inni się śmiali — też korzystając z okazji. No i pewnego razu zaśmiałem się i to tak jakoś wyszło jak koza: meee. Kilku chłopaków spojrzało na mnie, a ja przy następnej okazji znowu: meee. Wtedy przyłączył się Jacek: meee, meee. Na następnej lekcji z Plastusiem ja znowu: meee, Jacek też: meee. Stopniowo przyłączali się inni i już po paru dniach ja: meee, a prawie wszyscy: meeeeee. Tylko ci bardziej tchórzliwi śmiali się normalnie. Wreszcie nie spodobało się to Plastusiowi. Nie mógł już udawać, że to śmiech z jego przyzwoleniem. Śmieliśmy się teraz nie z jego żartów, tylko z niego. Meeeeee. Złapał Jacka za ucho i zaczął go tarmosić. A wtedy ktoś zawołał: „To nie on!”. „A kto?”. A klasa pokazała na mnie: „On!”.
Mama musiała przyjść do szkoły i „wysłuchiwać dyrektora, który był niekulturalny”, a ja musiałem przeprosić tego pana dyrektora. Mama mnie strasznie szarpała, jak wyszliśmy z gabinetu. W domu krzyczała, że jestem niedorozwinięty, a babcia, że rosnę na bandytę i jak tak dalej będę robił, to kiedyś trafię do więzienia. Dostałem karę. Przez tydzień nie mogłem wychodzić na podwórko i nie dostawałem deseru.
Ale najbardziej mnie bolało, że to co uważałem za mój triumf, na koniec okazało się zdradą i klęską.
Matka bardzo lubiła muzykę, ciągle chodziła na koncerty, a w domu pełno było programów z filharmonii. Postanowiła, że będę się uczył gry na jakimś instrumencie. Pewnego jesiennego dnia czterech spoconych facetów z wielkim trudem wtaszczyło na nasze piętro fortepian, który zajął połowę pokoju, nazywanego salonem. Na tym instrumencie ćwiczyłem prawie codziennie po kilka godzin. Wolałem biegać z Jackiem po podwórku, ale matka pilnowała harmonogramu i tak ćwicząc gamy i etiudy stałem się domowym wirtuozem. Na rodzinnych uroczystościach nieodmiennym punktem był mój występ, oklaskiwany przez wujków i ciotki przy dumnej postawie mojej matki. W końcu uznano, że jestem gotów wystąpić przed prawdziwą publicznością. Występ odbył się w jednej ze szkół. Matka zaprosiła kilka osób z rodziny i grono znajomych. Do występu przygotowywałem się przez kilka dni. W końcu nadszedł ten dzień. Pojechaliśmy. Goście zasiedli na widowni, a ja czekałem za kulisami na swoją kolej.
Po wyjściu na scenę czułem się jak sparaliżowany. Pan, który zapowiadał występ chciał mi pomóc: „Ukłoń się”. „A teraz siadaj” — podpowiadał. W końcu cały czerwony jak burak usiadłem na taborecie przed fortepianem. Zagrałem początek utworu i … pustka w głowie. „Zacznij od początku i ukłoń się”. To był najkrótszy utwór i pamiętam, że dzieci na sali śmiały się. A ja uciekłem. Wolę nie powtarzać słów, które usłyszałem wtedy od matki.
To chyba za sprawą tych wszystkich niepowodzeń stałem się chorobliwie nieśmiały. Bałem się robić coś samodzielnie i ciągle czerwieniłem się na twarzy. Bardzo mnie to krępowało i unikałem wystąpień. W gimnazjum starałem się być niedostrzegalny, a każde wywołanie do odpowiedzi paraliżowało mnie. Nawet, jak znałem dobrze temat, to się myliłem i jąkałem ze zdenerwowania.
A było to szczególnie dla mnie krępujące, bo była taka jedna koleżanka, która bardzo mi się podobała. Na imię miała Alicja. Zachwycały mnie jej piękne blond loki i wielkie niebieskie oczy, jednak z nieśmiałości omijałem je wzrokiem. Przez dwa lata się do niej nie odezwałem. W tym czasie każde moje potknięcie klasa nagradzała śmiechem, ale ja zerkałem na nią i cierpiałem, kiedy ona też się śmiała.
Tak się złożyło, że jednego roku, na początku sierpnia wyjechałem na wakacje do kuzynki w Krakowie. Tam spotkałem … Alicję, która też była na wakacjach, u sąsiadów. To tam pierwszy raz do niej się odezwałem. Alicja była bardzo miła i zaraz zaprosiła mnie, żebym poznał jej wujostwo i małą kuzynkę. Zostałem poczęstowany ciastem marcepanowym, którego nie lubiłem, ale które chwaliłem, żeby dobrze wypaść w oczach gospodyni. Wujek Alicji zaraz zaproponował partię szachów. Byłem bardzo słaby w tej grze i szybko dostałem mata, czym sprawiłem mu chyba przyjemność. Za to zdobyłem uznanie wszystkich, kiedy na starym i rozstrojonym pianinie wykonałem, o dziwo bezbłędnie, „List do Elizy” Beethovena. Najbardziej ucieszyłem się z akceptacji, którą widziałem w oczach Alicji.
Spotykałem się z nią codziennie. Bawiliśmy się w ogrodzie, chodziliśmy na Rynek po bajgle i na pyszne lody do Hawełka. Jej mała kuzynka, Eleonora, chciała nam towarzyszyć, ale Alicja stwierdziła, że „Eleonora nie jest dostatecznie dorosła”. Nie było w pobliżu nikogo w naszym wieku i Alicja spotykała się tylko ze mną, z czego byłem bardzo zadowolony. Już z samego rana ubierałem się starannie i lekko skrapiałem perfumami.
Pewnego razu krewna wspomniała o moim ojcu, że był oficerem, ale to już wiedziałem. Zapytałem czy wie coś jeszcze, ale nic więcej mi nie powiedziała.
To wtedy dowiedziałem się o komunistach. Wuj Alicji oprócz szachów ekscytował się „nowym ruchem społecznym, wprowadzającym sprawiedliwy ład na świecie”. Kiedy nie rozgrywał jakiegoś „ekscytującego gambitu”, czytał gazety popijając herbatę i od czasu do czasu podrywał się z fotela wykrzykując:
— Ciągła rewolucja! Albo: „Polska klasa robotnicza w Rosji Sowieckiej ma swego sprzymierzeńca!”, albo jeszcze inaczej.
To były moje najlepsze wakacje, ale miesiąc szybko zleciał i trzeba było wracać do domu. Za parę dni rozpoczynała się szkoła.
Postanowiono, że Alicja pojedzie razem ze mną. Podróż pociągiem w starych zdezelowanych wagonach nie była zbytnio przyjemna. Na drogę dostaliśmy dwa koce, koszyk z kanapkami i … świecę. Ciotka Alicji pouczyła nas: „Nie wolno wam ani na chwilę pozostać bez światła. Musicie mi dać słowo honoru, że gdyby zgasło światło, zapalicie tę świecę”. I zwróciła się do mnie: „Aleksandrze, przyrzeknij!”.
Zawstydzony i cały czerwony obiecałem zastosować się do jej życzenia.
Reszta zebranych na peronie z rozbawionymi minami przyglądała się tej scenie. Czułem się zażenowany. Wuj Alicji patrzył na mnie z poważną miną. Na pożegnanie wygłosił krótką mowę, w której wyraźnie zaznaczył, że dotychczas uważał mnie za człowieka honoru. I mnie właśnie powierza tę oto młodą dziewczynę — skarb całej rodziny. Człowiek honoru rozumie, jaką odpowiedzialność bierze na siebie i potrafi zdeptać wszelkie grzeszne pokusy, jakie mogą przyjść w nocy. I znów zaczerwieniłem się aż po końcówki włosów.
Lokomotywa zagwizdała przeciągle i pociąg powoli ruszył. Pomachaliśmy sobie na pożegnanie. Ciotka Alicji szybkim krokiem podążała za wagonem, dając nam jeszcze ostatnie instrukcje: „Pamiętaj Aleksandrze, odpowiadasz, żeby się nie przeziębiła. Alusiu, jeszcze dziś napiszę do rodziców. Zapalcie świecę!” — słyszałem jej oddalający się głos.
W przedziale Alicja od razu rozłożyła koc i usiadła przy oknie. Usiadłem naprzeciwko niej. Spojrzeliśmy po sobie i ona wybuchnęła głośnym śmiechem: — świeca! — powtórzyła okrzyk jej ciotki. I naśladując głos wuja: — Człowiek honoru…
I znów roześmiała się do rozpuku.
Podróż rozpoczęła się wesoło. Alicja opowiedziała mi, jak zaraz po jej przyjeździe do Krakowa wuj uparł się, że nauczy ją grać w szachy. W ciągu tygodnia na tyle opanowała tę sztukę, że kiedyś dała mu mata. Wtedy bardzo się zdenerwował, przewrócił wszystkie figury i wymaszerował z pokoju. Więcej już nie grali.
— Jak tylko przyjechałeś do Krakowa, zaraz wiedziałam, że teraz kolej na ciebie. To wyjątkowo kochany, zacny człowiek, ale już ma takie swoje bziki.
— A te ciągłe rewolucje? Uważasz, że to normalne?
Tu spoważniała nagle.
— Nie… ty niczego nie rozumiesz! On ma rację. Prawda jest po jego stronie — oczy jej rozbłysły. — Prawda jest po stronie zbuntowanych, po stronie krzywdzonych, rozumiesz?
Rozumiałem, że trzeba walczyć, że „oni stanęli po stronie krzywdzonych”, „że wyzyskiwanymi są robotnicy”, „że rewolucja pchnie historię świata na inne tory”, ale …
Okno nie domykało się i wiało chłodem, a lampa chwilami gasła. Cała historia świata w takiej chwili wydawała się niejasna. Powiedziałem, że mi zimno i jestem głodny. Alicja wyciągnęła spod ławki koszyk, wyszukała kilka kanapek z masłem i jajka ugotowane na twardo. Z apetytem bez słowa zajadaliśmy, kiedy nagle światło zgasło. Zapaliłem świecę.
— Podczas jazdy pociągiem świeca spala się wolniej niż normalnie — zaryzykowałem stwierdzenie.
Kiwnęła głową.
— Bardzo możliwe, ale od czego to zależy?
Znów poczułem przypływ mądrości:
— Ruch znacznie przyśpieszony…
Ale Alicja parsknęła śmiechem:
— Biedactwo, wszystko ci się pewnie pomieszało w głowie!
Poczułem się bardzo urażony — nazwała mnie biedactwem. Próbowałem sobie coś przypomnieć z lekcji z Plastusiem. Chciałem jeszcze powiedzieć coś mądrego, ale ona znów zaczęła się śmiać bez opamiętania.
Świeca zgasła i to mnie uratowało — w ciemności nie widziałem jej twarzy.
— No, teraz chyba położymy się spać — zaproponowałem z ulgą.
— Jaki ty masz cienki głosik po ciemku — roześmiała się.
— Bo ciemność ma inne konsekwencje, a jasność inne — powiedziałem starając się nadać głosowi stanowcze brzmienie.
— A jakaż to różnica?
— Och, sama wiesz, inaczej myślisz w dzień, a inaczej w nocy.
— Nie — odpowiedziała pewnym głosem. — Ja myślę tak samo, zupełnie tak samo zarówno w dzień, jak i w nocy.
Nic nie odpowiedziałem. Od nieszczelnego okna wiało. Siedziałem w tym swoim płaszczyku, a ręce i nogi miałem zmarznięte na lód.
— No, powiedz jeszcze coś bardzo mądrego! — usłyszałem jej głos.
Zastanawiałem się, jak zmienić temat.
— Cały zmarzłem na kość — odpowiedziałem.
Przez chwilę panowała cisza. Nagle poczułem, że Alicja siada tuż obok.
— Daj ręce, rozgrzeję ci.
Podałem jej rękę, niepomny na przykazania jej wuja i ciotki.
Zaczęła rozcierać mi dłonie, potem chuchać, a w końcu przytuliła je do swoich ust. Od razu zrobiło mi się ciepło. W ciemności nie widziałem ani jej twarzy, ani rąk. „To nic złego, przecież nic nie widzę, nie ma tu nikogo” — pocieszałem się, sam trochę przestraszony.
— Cieplej teraz? — zapytała szeptem.
Nie odpowiedziałem. Wolałem nie słyszeć jej głosu. Gdyby nie mówiła, czułbym, że to nie dzieje się naprawdę.
Podniosła się i usiadła na moich kolanach…!
— Rozgrzeję ci nogi — powiedziała.
Objęła mnie za szyję. Na kolanach poczułem jej pupę. Od razu zrobiło mi się tak gorąco, że chciałem zdjąć płaszcz.
— Nie, nie, a ciotka? A odpowiedzialność człowieka honoru? — zaprotestowała. A potem zmienionym głosem wyszeptała:
— Ja… ja… ja cię bardzo lubię.
— Już mi ciepło, może coś zjemy? — powiedziałem z udawanym spokojem.
Zsunęła się z moich kolan i usiadła obok.
— Ja już nie jestem głodna — odpowiedziała.
Ciągle czułem jej ciało na swoich kolanach. Za oknem czarna noc, byłem gdzieś, nie wiadomo gdzie i to wszystko razem powodowało, że czułem się zagubiony. Nie po raz pierwszy w życiu tak się czułem, ale to było zupełnie coś nowego. Pomyślałem: Co by się stało, gdyby mnie jeszcze pocałowała? Miałem pewne wątpliwości — co wtedy? Po chwili Alicja przyciągnęła moją głowę i powiedziała:
— Śpij, teraz już ci nie będzie zimno.
Słyszałem bicie jej serca. Siedzieliśmy, nie ruszając się. Było mi bardzo przyjemnie.
— Czy ty mnie kochasz? — spytała nagle.
— T… aak — odpowiedziałem.
— No, to teraz postaraj się zasnąć.
Zamknąłem oczy, ale jakoś sen nie przychodził. Czułem, że i ona nie śpi. Siedzieliśmy teraz przytuleni, ale przed tym, kiedy jej pupa była na moich kolanach było lepiej. Chciałem jeszcze raz to poczuć. Przylgnąłem do niej mocniej i szepnąłem:
— W plecy mi zimno.
Uklękła nade mną obejmując mnie kolanami, aby okryć mnie kocem. Odruchowo ją objąłem, przyciskając moją twarz do jej ciała. Poczułem jej zapach i było to coś zupełnie nowego. Przycisnąłem ją do siebie jeszcze mocniej, a ona musnęła wargami moje włosy. Trwaliśmy tak przez chwilę. Pomyślałem: Co teraz?… Nie, ona jeszcze jest dzieckiem … — Jednak była kobietą:
— Pocałuj mnie — szepnęła cichutko.
Ale ja odsunąłem się:
— Nie! — powiedziałem stanowczym głosem. — Jesteś jeszcze dzieckiem.
Długo milczeliśmy. Byłem tym wszystkim zmęczony. Nie wiem nawet kiedy usnąłem i jak długo spałem. W pewnej chwili lekko mnie potrząsnęła:
— Wstawaj. Dojeżdżamy. Warszawa.
Pociąg powoli wtaczał się na stację.
Na peronie czekali na nas rodzice. Pożegnałem się z Alicją: „Do zobaczenia w szkole” — powiedziałem. Skinęła mi ręką.
Nie mogłem doczekać się powrotu do szkoły. Wszystko sobie zawczasu przygotowałem i odliczałem godziny. Babka zauważyła te moje przygotowania i zapytała:
— A co ty tak spieszysz się do tej szkoły?
W szkole byłem chyba pierwszy, stanąłem w zaułku i spoglądałem na ulicę. W końcu jest — idzie z koleżanką. Szybko ruszyłem w stronę drzwi, chyba nawet kogoś niechcący potrąciłem. Przed drzwiami zwolniłem tak, abyśmy mogli się zrównać. Weszła, chyba mnie nie zauważyła — rozmawiały. Szliśmy prawie obok siebie, w końcu musiała mnie zauważyć, bo parę razy się rozejrzała. Powiedziałem: „Cześć Alicja”. Wtedy zamilkły:
— A, cześć, porozmawiamy później — rzuciła.
Później? Zaniepokoiłem się — miałem złe przeczucie. I rzeczywiście — nie było żadnego „później”. Traktowała mnie jak natrętną muchę. Kiedy tylko do niej się zbliżałem, zaraz zaczynała z jakąś koleżanką zabawę albo dyskusję. A na moje pierwsze słowo znów podało sakramentalne: „porozmawiamy później”.
Musiałem się jeszcze pilnować, żeby chłopaki tego nie zauważyli. Dopiero mieliby powód, aby się ze mnie wyśmiewać.
Kolejna katastrofa w moim życiu. Chodziłem struty, naukę zaniedbałem i ledwo przeszedłem do następnej klasy, czym naraziłem się na takie słowa matki:
— Ty jednak jesteś niedorozwinięty.
Jeszcze dwa lat żyłem tym jasnym, ale bolesnym uczuciem, które wcale nie chciało wygasnąć.
Szkoła się skończyła i straciłem mój obiekt westchnień z oczu. Ale pewnego dnia szedłem Marszałkowską, gdy nagle patrzę — Alicja, moja Alicja z gimnazjum!
Siedziała sama przy stoliku w ogródku kawiarni u Gebauera.
Ona też mnie zauważyła i skinęła ręką. Przysiadłem się i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedziała mi o sobie i zapytała, co u mnie słychać. Powiedziałem, że wybieram się na Uniwersytet.
Zauważyłem, że ma pierścionek na palcu prawej ręki. Rozmawialiśmy, a ona spoglądała co chwila na zegarek. Zapytałem:
— Czekasz na kogoś? Potwierdziła.
Patrzyłem na jej piękną buzię, w te piękne, niebieskie oczy i nagle wszystko wróciło. A kiedy w pewnej chwili powiedziała:
— Jakże się cieszę, że cię widzę — zalała mnie fala szczęścia.
Chwyciłem jej rękę i pocałowałem.
— Alicja, ja ci mówiłem wtedy w pociągu, ja cię kocham.
Spojrzała na mnie kpiąco.
— Śmieszny jesteś.
— Ja o tobie ciągle myślę.
— Idź już, mówiłam ci, że na kogoś czekam.
Zerwałem się.
— Żegnaj — powiedziałem melodramatycznie.
Nawet nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami.
To spotkanie na powrót rozpaliło moje uczucia. Długo rozmyślałem nad jej zachowaniem. Niby była bardzo miła dla mnie, ale coś było nie tak. Tylko co? Miałem już 18 lat, a ona rozmawiała ze mną jak z kolegą z gimnazjum. Pomyślałem, że wciąż widzi we mnie tego chłopaka z pociągu, który bał się ją pocałować, a nie dorosłego mężczyznę.
Po tym gorzkim doświadczeniu, które bardzo przeżyłem, nastąpiło kolejne, lecz innego rodzaju. Pytałem siebie w duchu: „Może to dlatego, że nie jestem prawdziwym mężczyzną?”. A przecież byłem już dojrzały. W końcu postanowiłem. Muszę zatem mieć kobietę. Zresztą mój organizm już sam się tego domagał. Ale jak? Wydumałem sobie, że aby w końcu zostać mężczyzną muszę udać się do pewnego przybytku i skorzystać z usług profesjonalistki. Problemem jednak były pieniądze. Niechciałem bowiem iść do jakiejś speluny — bałem się i tego towarzystwa i chorób. Zacząłem czytać odpowiednie anonse i doniesienia o tym, gdzie zamożni panowie udawali się, aby doznać cielesnych uciech. Okazało się, że taka przyjemność — dla mnie zaś także możliwość aby stać się mężczyzną — kosztuje w takim przybytku 200 zł. O zgrozo, to kilka pensji. Skąd mam wziąć taką sumę? Od matki dostawałem kieszonkowe 5 zł miesięcznie. Na lody czy inne słodycze to wystarczało, ale jak uzbierać w ten sposób 200 złotych? Musiałbym się wyzbyć wszystkich drobnych przyjemności, a i tak, to trwałoby prawie dwa lata!
Chcąc nie chcąc, czułem, że muszę to zrobić. Nie było innego wyjścia. Wiedziałem gdzie babka trzyma pieniądze — w szufladzie z bielizną. Odliczyłem 200 złotych i z niepokojem czekałem co się stanie. Przez dwa dni nic się nie działo, aż nagle słyszę podniesiony głos babki:
— Niech ona tylko przyjdzie!
Wszedłem do pokoju, w którym zastałem matkę i wzburzoną babkę.
— Oddam ją na policję! — krzyczała babka.
— Tak, ale nie ma mama żadnych dowodów — zauważyła matka.
— Już ja ją zmuszę, starą złodziejkę, żeby się przyznała.
Padło na praczkę, starszą poczciwą kobietę, która raz na dwa tygodnie przychodziła do nas prać. Tego nie przewidziałem. Stałem zagryzając wargi i nie wiedziałem co mam zrobić. W końcu wyszedłem, żeby tego nie słuchać. Chodziłem po ulicy bez celu. Strasznie mi było żal tej kobiety. Przyznać się? Targały mną sprzeczne myśli. Żal i wyrzuty sumienia towarzyszyły mi jeszcze przez tydzień, jednak powoli ustępowały.