PROLOG
Markiz Pierre-Nicolas-Louis Leroy de Montflabert został zwolniony z Bastylii na początku roku tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego, krótko przed początkiem kampanii wyborczej do Stanów Generalnych. Kiedy gubernator twierdzy, markiz de Launay, oznajmił więźniowi, że następnego dnia wychodzi na wolność, ten bynajmniej nie odczuł eksplozji radości. Rodzina, która ponad rok temu wystarała się na dworze o lettre de cachet, i umieściła go w tym przeklętym miejscu, teraz jedynie naprawiała swój błąd. A w jaki sposób zamierza wynagrodzić stracony czas i niedogodności pobytu w tych kazamatach, to się dopiero okaże. Na razie spodziewał się pod bramą Bastylii karety, a w niej kogoś z rodziny. Ojciec z pewnością nie. Ale żona, może brat…
Jednak kiedy więzienna brama zatrzasnęła się za nim, ujrzał jedynie pusty plac. Nie było karety, nikt z rodziny nie czekał w pobliżu. Tylko jakiś osobnik spacerował w pewnym oddaleniu. Markiz poczuł nagły niepokój. „Niemożliwe, żeby ktoś się nie zjawił. Przecież nie mam co ze sobą zrobić ani za co żyć. Dranie! Znów chcą mnie upokorzyć.” Ponownie sklął w duchu najbliższych. Ale musiał przełknąć tę zniewagę i pokornie czekać. Doliczył kolejną pozycję do rejestru swoich krzywd, a ich win. Tymczasem spacerujący osobnik powoli, acz wyraźnie zmierzał w jego stronę. A zbliżywszy się, raczej stwierdził niż zapytał:
— Markiz Leroy de Montflabert? — a gdy otrzymał potwierdzenie, wyjął z zanadrza niedużą kopertę i wręczył ją ze słowami — Tu dowie się pan wszystkiego.
I nie czekając na reakcję, oddalił się spacerkiem.
W pierwszej chwili de Montflabert poczuł chęć, by pobiec i wygrzmocić bezczelnego sługusa. Ale pomyślał, że okazując, jak dotknęła go ta zniewaga, sprawiłby satysfakcję tym, którzy wysłali drania, i poinstruowali w jaki sposób ma się zachować. Zapanował więc nad odruchem i oddalił się równie spokojnym krokiem, żeby w ustronnym miejscu poznać zawartość koperty. Licząc się z nowym upokorzeniem. I właściwie miał rację. W kopercie znalazł nieco złota — ot, na przeżycie kilku dni, może tygodnia — i krótką notatkę pisaną nieznanym charakterem pisma: „Proszę przybyć jutro do Palais-Royal. Będę oczekiwał Pana w południe, w Café Foy.” Nieczytelny podpis pod notatką nie nasuwał żadnych skojarzeń.
Co to miało znaczyć? Czyżby został wykluczony z rodziny? I traktuje się go jak obcego? Ale niech się nie łudzą! Markiz Leroy de Montflabert potrafi zawalczyć o swoje. Jeszcze się przekonają! Chyba że nadawcą przesyłki jest ktoś zupełnie inny… Nie miał jednak pojęcia, kto by to mógł być.
Ostatecznie uznał, że wszystko wyjaśni się jutro. Teraz należało zatroszczyć się o dzień dzisiejszy.
Wstał dosyć wcześnie. Choć do południa było jeszcze daleko, udał się do Palais-Royal, rezerwując sobie czas na odnalezienie kawiarni, i odtworzenie wspomnień sprzed półtora roku. Tyle mniej więcej minęło od czasu, gdy był tu po raz ostatni. Chociaż kojarzył samą kawiarnię, nie był pewny czy dobrze pamięta jej lokalizację. Poza tym domyślał się, że to i owo przez ten czas mogło się zmienić. Od kiedy, na początku lat osiemdziesiątych, książę Filip Orleański zbudował w swoich ogrodach galerie handlowe, i udostępnił je wszystkim paryżanom, było to jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w stolicy. Nie tylko ze względu na liczne sklepy czy kawiarnie.
Jako prywatny teren księcia, ogrody były wyłączone spod jurysdykcji królewskiej, i policja nie miała tutaj wstępu. Palais-Royal stanowiło swoistą enklawę, w której bez przeszkód głoszono nowe idee, krytykowano dotychczasowy ład, i roztaczano wizję społeczeństwa, w którym wolność zatriumfuje nad tyranią, a światło rozumu zapanuje nad ciemnotą zabobonów. Tutaj unosił się duch Voltaire’a, Rousseau, Diderota i pozostałych encyklopedystów. W książęcych ogrodach wystawiano „Wesele Figara” i inne utwory zabronione przez królewską cenzurę. W kawiarniach prowadzono dyskusje, na jakie nie odważono by się nigdzie indziej. Tu były wydawane rozliczne pisemka o treściach nie tylko wolnomyślicielskich czy niecenzuralnych, lecz wręcz wywrotowych. To stąd rozchodziły się pamflety, ukazujące tyranię i głupotę monarchii, rozpasanie i rozrzutność dworu, oskarżające i szkalujące króla, uwłaczające królowej. Tu wreszcie, kilka miesięcy później, rozpoczęła się rewolucja, gdy dziennikarz Camille Desmoulins wskoczył na stół, i wymachując pistoletem, wezwał lud do broni, strasząc go nową nocą św. Bartłomieja.
Nadzwyczajna wręcz wolność myśli i słowa, łączyła się z nie mniejszą swobodą obyczajów, dostarczając pożywki zarówno duchowi, jak ciału, co znacząco przymnażało bywalców książęcym ogrodom, i zysków ich właścicielowi. A ten, z różnych względów, nie należał do entuzjastów swego kuzyna, króla Ludwika XVI.
Markiz z lubością chłonął otaczający go gwar i ruch. Odświeżył nieco wspomnień, zaglądając w niegdyś odwiedzane miejsca. Z ubolewaniem musiał odrzucić kilka propozycji nadobnych dam, wykazujących wiele dobrej woli po niewygórowanych cenach. To dotkliwie uświadomiło mu, w jak marnym znajduje się położeniu. Rozstrzygający jednak był brak czasu. Nie mógł spóźnić się na spotkanie. Ale postanowił powetować sobie dzisiejszą wstrzemięźliwość, gdy wszystko się unormuje.
Z trudnością znalazł miejsce w kawiarni i sącząc zamówione wino, czekał pozornie spokojnie. Człowiek, który się do niego wkrótce zbliżył, liczył koło czterdziestki. Wielka łysina okolona była po bokach nastroszonymi kędziorami, przechodzącymi w bokobrody. Szeroka twarz zdawała się wyrażać chroniczne zdziwienie. Markiz spotykał go dawniej, choć trudno było mówić o znajomości. Może przelotnie kiedyś uścisnęli sobie dłonie lub wymienili zdawkowe grzeczności. Obaj byli członkami loży Dziewięciu Sióstr.
— Proponowałbym bardziej spokojne miejsce — powiedział przybysz po przywitaniu i skierował się w stronę korytarzyka prowadzącego na zaplecze. Tam skręcił w jakąś boczną odnogę, a po kilku krokach odsłonił kotarę zakrywającą wąskie drzwi, zamknięte na klucz. Otworzywszy je, przepuścił markiza przed sobą, i ponownie przekręcił klucz. Stali u szczytu wąskich, dość stromych i słabo oświetlonych schodów.
— Pozwoli pan, że poprowadzę — przewodnik zwrócił się do markiza i jako pierwszy zaczął zstępować w dół. Krętym korytarzem dotarli do kolejnych drzwi, które tym razem sforsowali bez pomocy klucza. Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, pozbawionym okien, do którego nie dochodziły odgłosy kawiarni. Wnętrze oświetlały dwa świeczniki, umieszczone na ścianach, i kolejne dwa, stojące na stole, na wprost wejścia. Jednak wzrok potrzebował dłuższej chwili, by przystosować się do panującego półmroku. Markiz mimowolnie drgnął, ujrzawszy za stołem dwa ciemne, ludzkie kontury. Przewodnik podprowadził go do krzesła umieszczonego na wprost siedzących postaci. Tu go zostawił, a sam — zrzuciwszy wierzchnie odzienie — zajął miejsce po lewej stronie siedzących. Wówczas cała trójka powstała, a markiz ujrzał na każdym z nich wolnomularski fartuszek. Ten widok w znacznym stopniu przywrócił mu spokój ducha, choć nadal nie pojmował, co to wszystko ma znaczyć.
— Witamy cię bracie ponownie pośród ludzi wolnych — odezwał się mężczyzna, stojący po prawej stronie. De Montflabert skłonił się i podziękował, a tamten mówił dalej. — Naglące okoliczności zmuszają nas do spotkania w tych warunkach i w takim gronie. Jednak sprawa której służymy, tłumaczy i usprawiedliwia wszelkie niedociągnięcia czy niedogodności.
Markiz powoli odzyskiwał zdolność widzenia. Dostrzegał już wyraźnie rysy twarzy mężczyzn za stołem, a na ścianach znane symbole: cyrkiel, węgielnicę i gwiazdę. Głos zabrał ten, który markiza przyprowadził.
— Liczyliśmy bracie, że uda nam się uwolnić cię wcześniej. Niestety, „jego monarsza mość” — uśmiechnął się zgryźliwie — jest powolny jak wół pod górę, a ciężki niczym biblioteczna szafa. Twoja rodzina też nam nie ułatwiała… I wszystko trwało o wiele dłużej, niż sądziliśmy.
Markiz wreszcie pojął do końca. Swoją wolność zawdzięczał tym ludziom. Wybawienie przyszło z rąk, o których nawet nie pomyślał. Nie spodziewał się, iż jego los jest znany Zakonowi, a tym bardziej, że ktokolwiek się nim interesuje. Poczuł erupcję wdzięczności, lecz nim zdążył wyrazić ją słowami, głos zabrał osobnik po prawej i jakby zgadując stan markiza, kontynuował.
— To, co Zakon uczynił, bracie, w twojej sprawie, może wywoływać banalne uczucie wdzięczności. Jednak nie jest ono przedmiotem naszych oczekiwań. Troszczenie się o los swoich członków, należy bowiem do obowiązków Zakonu. A za wypełnianie obowiązków się nie dziękuje. Podobnie jak obowiązkiem wszystkich braci jest dbałość o dzieła, które stoją przed Zakonem, i dokładanie wszelkich sił i starań dla ich realizacji.
Dwaj bracia usiedli, mówca kontynuował, stojąc.
— Od dziesięcioleci, wielu ludzi — jedni świadomie, inni nie — trudziło się, i nadal trudzi, nad tą wielką sprawą. Sprawą przygotowania umysłów do dziejowych przemian. Wyrwania ich z dusznych oparów ciemnoty i zabobonu, uwolnienia od tyranii monarchii i otwarcia na nowy, odrodzony świat. Zasiew, który dokonuje się na tej ziemi, rozniesie swe owoce we wszystkich kierunkach ziemskiego globu, odmieni umysły i serca jego mieszkańców, darząc ludzkość trwałym światłem szczęścia, dobrobytu i pokoju.
Po czym odezwał się znajomy markiza.
— A doświadczać tego będą nie jacyś uprzywilejowani wybrańcy, lecz cały lud, uwolniony od nędzy i poniżenia. I nie gdzieś i kiedyś… W jakichś wyimaginowanych niebiosach. Lecz tu i teraz, w czasie i miejscu, w którym żyją.
I kontynuował podniosłym głosem.
— Promienista gwiazda, której światło rozjaśnia drogi naszego Zakonu, darząc naszych braci mocą i mądrością, pozwala nam dojrzeć błyszczącą w jej blasku dewizę, jaką damy Francji i światu: światło rozumu i wolności, braterską miłość i powszechne szczęście!
W tym momencie dwaj siedzący bracia powstali, a stojący pośrodku odezwał się uroczyście.
— Pytam więc i ciebie bracie: czy jesteś gotów służyć sprawie najświętszej i najwznioślejszej? Sprawie wolności i zbratania wszystkich ludzi, równych sobie, wyzwolonych z więzów ciemnoty, nędzy, zabobonu i tyranii, podążających świetlistą drogą rozumu, cnoty i prawdy?
Markiz nie widział innej możliwości, jak odpowiedzieć twierdząco na pytanie. A jego przedmówca kontynuował.
— Wspomnij na przysięgę złożoną w dniu, w którym wstępowałeś w szeregi Zakonu i odnów ją w swoim umyśle, sercu i sumieniu, abyś nigdy nie sprzeniewierzył się jej słowom, czy to nie dochowując powierzonych ci tajemnic, czy plamiąc się czynami niegodnymi członka Zakonu.
Dalsze pytanie zadawali kolejno, a markiz na każde odpowiadał twierdząco.
— Czy w twoim sercu wyryte są słowa tej przysięgi?
— Czy twój umysł pojmuje ich znaczenie, a twoja wola skłania się do ich realizacji?
— Czy jesteś gotów wyrzec się własnych pragnień i celów, a zmierzać ku tym, jakie dla szczęścia całej ludzkości wskaże ci Zakon?
— Czy potwierdzasz wszystkie twoje słowa w obliczu Najwyższego i Najwznioślejszego Architekta Wszechświata? Jeśli tak — potwierdź je ponownie po trzykroć.
— Tak, tak, tak.
— Nie zapominaj o zadośćuczynieniu, jakie Zakon egzekwuje od tych, którzy nie dochowują złożonej przysięgi — upomniał go stojący pośrodku.
Potem wszyscy trzej, chórem:
— Bądź błogosławiony, pełen światła i mocy! Idź i działaj!
Po tych słowach dwaj bracia wyszli, pozostawiając markiza sam na sam z przewodnikiem. A ten, zdjąwszy zakonny fartuszek, ubrał surdut, podszedł do markiza i wyciągnął rękę.
— Gilbert Romme — dopiero teraz przedstawił się, a markiz przypomniał sobie, że chyba jest z zawodu astronomem.
— Więc to panu zawdzięczam… — zaczął markiz, lecz jego rozmówca przerwał.
— Jak pan słyszał, nic pan nikomu nie zawdzięcza. To był obowiązek Zakonu. Krzywda jednego z braci, jest krzywdą całego Zakonu. A na to nie możemy pozwolić. Wielu współbraci trudziło się w pana sprawie. Ja jestem tylko jednym z nich. Ale już nie mówmy o tym.
Wyciągnął zza stołu krzesło i ustawił naprzeciw krzesła markiza, które do tej pory nie było jeszcze użyte, gdyż markiz przestał cały obrządek. Teraz usiedli obaj.
— Niech pana nie dziwi rytuał, jaki tu miał miejsce — zaczął Romme. — Sprawa, której służymy wymaga absolutnej dyskrecji, a przypomnienie o przysiędze jaką składają Bracia, nie było wyrazem jakiejś nieufności, lecz utwierdzeniem we wcześniej podjętym postanowieniu.
— Rozumiem.
— Jak pan słyszał, od dawna pracujemy na rzecz poprawy świata, a w szczególności tego kraju. A jest tu niezmiernie wiele do zrobienia. Lecz nie jesteśmy osamotnieni. Nader pomocni okazali się filozofowie, literaci i dziennikarze. Zrobili w naszej sprawie bardzo wiele. Oczywiście, my też ich wspomagamy, na ile tylko jest to możliwe… Na szczęście niemal wszystko sprzyja naszym zamiarom. Poczynając od nieudolnego, chwiejnego króla, który miota się od reform do obskurantyzmu, lekkomyślnej i rozrzutnej królowej, przez nieporadnych lub wręcz głupich ministrów finansów, szalejący deficyt państwa, aż po gnuśność szlachty, bezbożnictwo kleru i rozpasanie parlamentów.
Przerwał, jakby szukając w myśli innych pozytywnych symptomów.
— Nawet natura jest z nami. Ostatnie, marne zbiory i tegoroczna ostra zima też nam sprzyjały, doprowadzając lud do ostateczności. Bo wprawdzie wciąż jeszcze pracujemy nad ludzkimi umysłami, ale ten etap powoli dobiega końca. Nadchodzi czas działania, czas czynu. A właściwie już się zaczyna, tylko oni jeszcze tego nie wiedzą.
De Montflabert coraz mniej rozumiał z tej przemowy, lecz Romme szybko się zorientował:
— Po tak długiej przerwie zapewne nie we wszystkim jest pan na bieżąco…
— Docierały do nas gazety. I mam ogólne rozeznanie, ale…
— Oczywiście — domyślił się Romme — czegóż można się dowiedzieć z monarchistycznych, ocenzurowanych gazet? Więc teraz po kolei i bardziej konkretnie…
Rozsiadł się wygodnie i zaczął wykład.
— Zapewne znane są panu wydarzenia za oceanem. Chodzi o rewolucję amerykańską — sprecyzował — w której wzięło też udział wielu naszych najszlachetniejszych rodaków. Lecz nie tylko oni. Można powiedzieć, że uczestniczyła w niej poniekąd cała Francja. A to za pomocą francuskich pieniędzy. I to nie byle jakich pieniędzy. Choć zapewne niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Wspomożenie Ameryki, w celu osłabienia Anglii, kosztowało Francję niemal dwa miliardy liwrów. A te pieniądze, sprytny minister finansów, pan Necker, zdobywał w bardzo prosty sposób. Zaciągając kolejne pożyczki, oprocentowane nawet dwanaście od sta. Po pięciu latach kwota długu się podwaja, a po dziewięciu — potraja. Czy muszę panu tłumaczyć skutki takiego szaleństwa? Jak to odbija się na finansach państwa?…
Zamilkł na dłuższą chwilę, pozostawiając markizowi czas na wnioski.
— Co więcej! Nikt nie myśli o oszczędzaniu. A już najmniej sam dwór! Oto cztery tysiące arystokratów, „przedstawionych u dworu”, żyje wystawnie w Wersalu na koszt króla. Czerpie bez opamiętanie i bez skrupułów z królewskiej szkatuły. Knuje i intryguje ile wlezie, poluje z królem, rozbija się jego karetami, a dwór zamieniło w jedno wielkie targowisko ciał i dusz.
— Tak, wiem o tym — de Montflabert przytaknął nerwowo. — Król hołubi najbogatsze rodziny, które od czasów Ludwik XIV pasożytują na ciele monarchii, podczas gdy inne rody, również o szlacheckich korzeniach udowodnionych od pokoleń, zostały pozostawione samym sobie. A kiedy potrzebują nieco grosza, zmuszone są liczyć tylko na siebie. I albo muszą się zadłużać, albo pozbywać części rodowych dóbr…
Ta wypowiedź utwierdziła Romme’a w przekonaniu, iż arystokraci nie są w stanie niczego pojąć. Ale Montflabert zrozumiał, że się zagalopował, i usiłując ratować sytuację dodał:
— Tak przynajmniej uważa większość szlachty…
Romme kontynuował:
— A co pan powie o takich ludziach jak ja, zwanych stanem trzecim, którzy nie tylko muszą utrzymać się z pracy własnych rąk lub własnej głowy, lecz też ponosić prawie cały ciężar utrzymania monarchii? Bo to my płacimy przeróżne podatki, podczas gdy dwa pierwsze stany, kler i arystokracja, są łaskawe przede wszystkim korzystać i czerpać, lecz nie kwapią się, by tworzyć i dawać. Kraj tonie w długach, lecz oni dbają tylko o zachowanie przywilejów. A ich największym zmartwieniem jest, jak jeszcze bardziej się wzbogacić, i jakie jeszcze szaleństwo bądź niegodziwość popełnić, żeby się nie nudzić, a dobrze zabawić…
Markiz słuchał tych wywodów z dużym niesmakiem, lecz Romme rozpalał się coraz bardziej.
— Ale to dla nich są wszystkie wyższe i intratne posadki. Dla tych „dobrze urodzonych”. Nikt nie pyta o stan ich wiedzy, umiejętności, wreszcie walory moralne. Urodzenie wystarcza za wszystko. A dla tych, którzy naprawdę budują ten kraj, i go utrzymują, są tylko podrzędne stanowiska, lekceważenie i pogarda. W wojsku mogą dochrapać się w najlepszym razie jakiegoś podoficerskiego stopnia. Zresztą, pan jako wojskowy, sam wie, z kogo składa się kadra oficerska. W Kościele, nawet gdyby ktoś był świętym Franciszkiem z Asyżu, musi zadowolić się funkcją wikarego czy proboszcza, z pensją, która ledwie pozwala wyżyć. Natomiast „księciem Kościoła” z dochodami idącymi w setki tysięcy, można zostać będąc niegodziwcem, hulaką, oszustem, rozpustnikiem; byle tylko być „dobrze urodzonym”. I tak samo sprawy wyglądają w sądownictwie: w parlamentach wyrokować mogą jedynie ci o właściwych nazwiskach. Zaś dla plebejusza stanu trzeciego, szczytem marzeń jest adwokatura. A co mają powiedzieć chłopi, rzemieślnicy, czy wyrobnicy wiejscy lub miejscy?
I po chwili milczenia dodał:
— To prawda, że król usiłuje wprowadzać reformy, ale robi to nader nieudolnie. I cóż z tego, że następcy Neckera — Calonne, potem Brienne — usiłowali wprowadzić reformy ratujące budżet, a zarazem państwo…
Poderwał się i dalszy monolog kontynuował przemierzając pomieszczenie.
— Szlachta togi, sutanny i szpady, solidarnie broni swoich przywilejów. Wszelkie próby zmian spotykają się z oporem, złą wolą, szyderstwem. Notable się krzywią, paryski parlament odmawia rejestracji reformatorskich edyktów, wzburzenie ogarnia nawet tych, dla dobra których wszczynane są reformy. Zwiedzeni oszustwami i kłamstwami możnych, stają się przeciwnikami reform. I król pokornie odwołuje kolejnych ministrów, którzy usiłują coś naprawić. A dług rośnie nieprzerwanie, osiągając niebotyczne rozmiary. W bogatym kraju skarb państwa jest zadłużony na olbrzymie sumy, a spłata odsetek od pożyczek pochłania ponad połowę wszystkich dochodów.
Przystanął na wprost markiza, by wygłosić konkluzję.
— W końcu doszło do tego, że król został zmuszony do zwołania Stanów Generalnych, choć ostatnie takie wydarzenie miało miejsce przed stu siedemdziesięciu pięciu laty, w roku tysiąc sześćset czternastym. Ale rzekomo tylko one mają prawo zmienić system podatkowy. A chodzi po prostu o to, że dwa pierwsze stany, duchowieństwo i arystokracja, chcą zachować status quo, to znaczy nadal żyć na koszt stanu trzeciego, czyli niemal całego narodu. A dysponując po jednym głosie na stan, w sumie więc dwoma, bo tak było od początku, aż do tej pory, są pewne swojej wygranej. Jako że stan trzeci zostanie po prostu przegłosowany. Ale tym razem się przeliczą! My im te szyki pomieszamy!
Zamilkł, ochłonął i zaczął spokojnie.
— Przed nami stoi wielkie i niebezpieczne zadanie. Wielu naszych braci trudzi się nad nim od lat. Musimy uporządkować świat na nowo. Ścieżki, które ukazali ludzkości filozofowie, wytyczają kierunek naszych działań. Przewrót, jaki oni zainicjowali w ludzkich umysłach, musimy teraz przekuć w rzeczywistość. Trzeba odrzucić wszystko, co ogranicza. Uwolnić ludzkość z okowów pętających jej wielkość. Należy światłem rozumu rozproszyć mroki zabobonu, uwolnić świat od despotyzmu, a człowieka postawić w centrum wszechświata i przywrócić go Naturze, z której się wywodzi. Człowieka obdarzonego wolnością i godnością, którego nic nie ogranicza w dążeniu do szczęścia.
— To szczytne cele, ale czy możliwe — markiz skorzystał z chwili milczenia Romme’a.
— Nie jest to łatwe. Dlatego potrzebna jest współpraca i pomoc wszystkich światłych ludzi. Generalnie nasze wysiłki zmierzają w dobrym kierunku. Choć oczywiście nie bez pewnych trudności, a nawet porażek. Pańskie doświadczenia, cierpienia i upodlenia, jakich pan doznał, w szczególny sposób predysponują pana do roli apostoła nowych czasów. To, że był pan więźniem Bastylii z pewnością okaże się bardzo pomocne w realizacji naszych zamierzeń…
Propozycja Romme'a była prosta i dotyczyła zbliżających się wyborów do Stanów Generalnych. Wyborów, które winne przebiegać w sposób pożądany przez Zakon.
— Wśród arystokratów też zdarzają się prawi i szlachetni ludzie, myślący po nowemu i będący naszymi zwolennikami. Są nawet tacy, którzy kandydują do Stanów Generalnych z ramienia stanu trzeciego, jak książę orleański, czy hrabia Mirabeau. Wielu jest jednak zatwardziałych rojalistów. A dla nas najważniejsze, żeby z dwóch pierwszych stanów weszło jak najwięcej ludzi światłych, którzy rozumieją, i popierają wzniosłe idee naszych filozofów.
W tym momencie markiz pomyślał, że za chwilę otrzyma propozycję kandydowania w wyborach. Jednak Romme szybko rozwiał te nadzieje. Zadaniem markiza miało być jedynie odwrócenie wśród paryskiej arystokracji tendencji niepożądanych przez Bractwo. Chodziło o ukazanie na własnym przykładzie — więźnia Bastylii — do czego zdolna jest królewska tyrania, potrafiąca bez sądu, bez wyroku, jedynie na podstawie fałszywych oskarżeń, donosów i plotek, skazać szlachetnie urodzonego na bezterminową egzystencję w nieludzkich warunkach królewskiego więzienia.
Zadanie to było dalekie od oczekiwań i ambicji markiza, lecz błędem byłoby odmówić. Tym bardziej, że Romme kontynuował swój wykład, najwyraźniej zakładając milczącą zgodę markiza.
— Oczywiście — wyjaśniał — nasi bracia wprowadzą pana na paryskie salony i przygotują grunt. A Pana zadaniem będzie ukazanie tyranii w sposób, że tak powiem, namacalny. Bo niby wszyscy wiedzą, że istnieje Bastylia i inne miejsca odosobnienia, gdzie z woli tyrana cierpią niewinni ludzie, słyszeli o lettre de cachet, lecz dla nich to jakby opowieści z tysiąca i jednej nocy. A chodzi o to, by zobaczyli to wszystko niejako na własne oczy. Muszą odczuć rażącą niesprawiedliwość, jaka spotkała pana i wszystkich, których despota skazuje na pobyt w tym strasznym miejscu. Żeby pojęli, pod butem jakiej tyranii przyszło pędzić im żywot… A więc opis miejsca kaźni — kontynuował — winien obfitować w odrażające i mrożące krew w żyłach szczegóły, odmalowane tak, by słuchacze uświadomili sobie i wręcz odczuli okrucieństwo tego miejsca. A w kategoriach ogólnych — należy uświadomić degrengoladę, podłość i nicość monarchii. Obnażyć wszystkie jej bezeceństwa i nieprawości, poczynając od jądra, od samego szczytu.
Wyjął z zanadrza niewielki arkusik, ale wyrecytował z pamięci:
Ludwiku, jeśli wspominasz
Rogacza, dziewkę rozpustną
I bękarta, zerknij w lustro.
Spójrz na żonę i delfina.
— To jeden z bardziej celnych i popularnych przykładów — powiedział, wręczając markizowi kartkę z tekstem. — Warto rozpowszechniać.
Rozmowa zakończyła się ujmującym gestem wręczenia sakiewki, której waga upewniła markiza, iż w najbliższym czasie nie będzie musiał skąpić datków na kontakty z damami wykazującymi wiele dobrej woli po niewygórowanych cenach.
Żegnając się, Romme stwierdził:
— Pracujemy wszyscy nad tym, by Najstarsza Córa Kościoła udostępniła swój zadek nie tylko klechom i arystokratom…
„Pytanie tylko czy wytrzyma przy takiej ilości chętnych”, chciał odpowiedzieć markiz, ale tym razem przezornie wybrał milczenie.
1. OJCZYZNA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE
Le Mans, 24 czerwca 1792 roku, niedziela.
Nie wiem, czy wszyscy młodzi ludzie pragną zmieniać świat na lepsze. Lecz ostatnie lata wskazują, że jest ich w naszym kraju bardzo wielu. Chociaż nie wszyscy mają szczęście przekuwać swoje marzenia w czyn. Ja w każdym razie do nich nie należę.
Skoro nie mogę stać się uczestnikiem, niech przynajmniej będę obserwatorem i kronikarzem, dającym świadectwo swoim czasom. Dlatego postanowiłem prowadzić ten dziennik, choć żałuję, że dopiero teraz na to wpadłem. Bo przecież dzieło naprawy Francji trwa już trzy lata. Ileż wydarzyło się w tym czasie!
Lud zburzył Bastylię. Stany Generalne ogłosiły się Zgromadzeniem Narodowym. Naród stał się suwerenem, a jego wybrańcy uchwalili konstytucję. Nie ma już stanów i wszyscy jesteśmy równi. Król przestał być władcą absolutnym, zmurszały gmach monarchii chwieje się w posadach. Światło rozumu prowadzi lud ku wolności.
Właściwie „dziennik” to nazbyt szumnie powiedziane. Po prostu od czasu do czasu będę zapisywać to, co uznam za ciekawe czy godne utrwalenia. Oczywiście nie dla potomnych. Oni znajdą ciekawsze relacje tych, którzy z bliska obserwowali te wielkie wydarzenia lub sami w nich uczestniczyli. Ja mogę jedynie pisać dla siebie, żeby kiedyś wspominać ten wzniosły i piękny czas. Do nas docierają zaledwie odpryski dziejowych wydarzeń. I to głównie poprzez gazetowe relacje. Ale i my, choć w nikłym stopniu, uczestniczymy w tym wzniosłym dziele, współtworzymy tę groźną i wspaniałą rzeczywistość. I choć z ogólnego punktu pewne rzeczy będą mało istotne, to w moim osobistym odczuciu ich wymiar może być zupełnie inny. Więc zamierzam notować zarówno to, co ważne dla kraju, jak i te małe sprawy, które dla mnie będą miały jednak znaczenie. Ot, choćby mój zakup sprzed paru dni… Miniatura Bastylii wykonana w kamieniu pochodzącym właśnie z tej budowli. Nigdy nie widziałem, jak wygląda. A usłyszałem o niej dopiero, gdy umieszczono tam tego drania, markiza… Aż nagle stała się narodowym symbolem, a jej upadek — znakiem nowych czasów. I teraz mam przed sobą nie tylko obraz samej twierdzy, lecz jakby zakrzepłe, utrwalone w kamieniu, wzniosłe i przełomowe wydarzenie.
Rodzice uznali, że „ze względów estetycznych” nie powinna znajdować się w salonie, gdyż jej surowość nie pasuje do tych lśniących, wyściełanych i giętych mebli. Ale oni wciąż myślą po staremu. Więc umieściłem ją w centralnym miejscu mego pokoju, na półce z książkami Kartezjusza, Voltaire’a, Diderota, Rousseau. To dzięki nim, ten symbol ancien régime’u, i feudalnych przeżytków, symbol samowoli, zniewolenia i poniżenia narodu, istnieje już tylko w takiej postaci. Prezentuję ją wszystkim naszym gościom. Samemu też miło popatrzeć i pomyśleć, że kamień z którego wykonano model, stracił swą moc. Choć pochodzi z twierdzy, stał się bezsilny i nie może już nikogo zniewolić. Niczym wyrwany kieł wilka, który nikomu nie zagrozi, nikogo nie ugryzie. Ale niestety, wilk wciąż żyje, ma wiele kłów i usiłuje kąsać. Tak w każdym razie twierdzi Brutus, który te miniatury sprowadził z Paryża, i teraz je sprzedaje w naszym klubie. Co prawda nie był to tani nabytek. Prawie pięćdziesiąt liwrów, spora sumka. Ojciec trochę się krzywił, ale przecież nie pieniądze są najważniejsze…
A ze spraw wielkich i ważnych. Właśnie dotarły wieści z Paryża. Król znów nie spełnił żądań ludu! Sprzeciwił się woli suwerena! I cóż z tego, że założył frygijską czapkę, i wypił szampana na cześć narodu. Ale nie przywrócił do rządu poprzednich, patriotycznych ministrów ani nie cofnął swego weta wobec dekretów uchwalonych przez Zgromadzenie Narodowe. Ci podli zdrajcy, rojaliści, znów górą! Nie wiem, czym to wszystko się skończy. Najgorsza jest bezradność. I cóż, że dowiaduję się o czymś po czasie. Ale mnie tam nie było! Nie szedłem razem z ludem, nie uczestniczyłem w ich proteście, nie wsparłem ich żądań swoją obecnością.
Poniedziałek, 2 lipca
Kiedy, przed dwoma, laty zakładaliśmy w mieście klub jakobinów i nawiązywali kontakt z paryskimi braćmi, gdy zastraszaliśmy i gromili rojalistów, podpalali ich kluby, zagrażali domom, gdy wreszcie zmusiliśmy ich do likwidacji gazet i zamknięcia klubów, wydawało się, że dzięki nam rewolucja dokonała milowego kroku. Lecz wkrótce okazało się, że podobne kluby jak nasz, są prawie we wszystkich miastach Francji, i takie rzeczy jak u nas, dzieją się wszędzie. A więc niczego szczególnego nie dokonaliśmy. Wypełniliśmy jedynie nasz obywatelski i rewolucyjny obowiązek.
Żałość ogarnia, gdy pomyślę, jakimi ochłapami musimy się obchodzić tu, na prowincji. W Paryżu lud burzył Bastylię, z narażeniem życia walcząc o ideały, lała się krew, ginęli ludzie… Teraz suweren stawia żądania królowi. A my — po fakcie — dowiadujemy się o wszystkim z gazet lub klubowych broszur. I musimy się kontentować takimi zabaweczkami, jak ta moja Bastylia, które są kupowane nawet przez rojalistów. Ale oni to robią zapewne z sentymentu i nostalgii za starym porządkiem. Będą spoglądać na te kamienie i ronić łezki za czasami, które bezpowrotnie minęły, a które tak były dla nich łaskawe. Być może też niektórzy kupują te miniaturki, próbując stroić się w nowe piórka. Zaczynają pojmować, że wszystko zmieniło się nieodwołalnie, i nie da się tego cofnąć. Więc będą popierać to, co się dzieje, pozując się na gorliwych patriotów, i powtarzając wzniosłe slogany. Ale to jest właśnie zadanie dla nas, patriotów, by nie wpuścić w nasze szeregi wilków w owczej skórze. Wytropić, ujawnić, napiętnować! To nasz skromny, ale znaczący udział w dziele przemiany tego kraju, a może i świata…
Środa, 4 lipca
Zastanawiam się, gdzie jest teraz ten podły oficerek, który sprawił tyle kłopotów. Pół biedy, że trochę oskubał nas z pieniędzy. Lecz za to, że nastawał na cześć Emmy… Zabiłbym, gdybym mógł! Ale niestety! Ja, plebejusz, nie byłem godny strzelać się z arystokratycznym łajdakiem. Na szczęście okrył się hańbą w innym pojedynku, i własna rodzina wsadziła go do Bastylii. Ale teraz Bastylia padła, więc jest wolny. Ale nic na jego temat nie słychać. Gdyby zjawił się w mieście, z pewnością nie uszłoby to uwagi naszych patriotów. Ale jest za sprytny, żeby tu się pokazać. Być może, jak wielu jemu podobnych, opuścił Francję, i teraz knuje naszą zgubę. Dziękowałbym Bogu, gdyby wpadł w nasze ręce…
Wtorek, 10 lipca
Ach ta moja rodzina! Chyba się z niej wyrodziłem. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie są mi bliscy. Ale chyba kocham ich tak, jak rodzice kochają małe dziecko. Z całą wyrozumiałością dla jego dziecięcej nieporadności i miałkości pragnień. Ale ja nie mogę liczyć, że oni kiedyś wydorośleją. To są przecież dojrzali, niby rozsądni ludzie. W kraju od trzech lat dzieją się rzeczy wielkie, piękne i straszliwe, wiekopomne. Ale oni wciąż troszczą się o tak małe, nieistotne sprawy. Francja zdziera z siebie łachmany tyrani, niesprawiedliwości, głupoty i fanatyzmu. Staje pośród narodów świata, być może jeszcze na wpół naga, jeszcze nie taka, jak powinna być, i jaka niedługo będzie, ale już przywdziewa na siebie strój wolności, sprawiedliwości, braterstwa. Światłem swego rozumu poraża ościennych tyranów, nie mogących znieść blasku jej cnót, i pragnących na powrót wcisnąć ją w stare łachmany, których ledwie się wyzbyła z takim trudem. I to jeszcze nie do końca…
Ci podli Prusacy w ubiegłym tygodniu wypowiedzieli nam wojnę! A przecież już walczymy z Austrią. Rzuciliśmy wyzwanie jednemu tyranowi, a wnet wsparł go następny. To pokazuje jak nienawistne są im nasze ideały, i jak tyrania wspiera się nawzajem, by stłumić nasz wolnościowy zryw. Ale to jedynie przysporzy nam chwały. Bo wierzę w nasze zwycięstwo i jestem pewien, że ta wojna dobrze przysłuży się naszej sprawie. Może i dla mnie nadejdzie czas, by wejść na drogę szczytnych czynów i wielkich możliwości. Czas oddania wszystkich swych sił i umiejętności, na służbę tego wielkiego dzieła. Teraz każdy karabin staje się bezcenny, a każdy żołnierz jest zbawcą ojczyzny. Nareszcie Paryż ogląda się na nas, a nie my na niego. I przed każdym roztaczają się możliwości wręcz nieograniczone. Wszystko zależy od zdolności i chęci. Szlachectwo już się nie liczy i droga awansu, nawet do stopnia generała, jest otwarta dla każdego. Ale moja rodzina nie potrafi, czy też nie chce, tego pojąć. Ojciec jak zwykle sypie okrągłymi powiedzonkami typu: „Naszym zadaniem, zadaniem bankierów, jest robić interes na wojnie, a nie dać się na niej zabić.” Albo: „Wojna to dobry geszeft dla królów, generałów i handlarzy, ale nie dla zwykłych żołnierzy.”
Niedziela, 15 lipca 1792
W miarę upływających dni, tracę cierpliwość. Minął już termin w którym ochotnicy mieli dotrzeć do Paryża. Nie uczestniczyłem w Święcie Federacji czternastego lipca, bo wciąż trwają utarczki na temat mego wyjazdu. Ojciec niby akceptuje zachodzące zmiany, ale traktuje je po kupiecku, patrząc jedynie, co może zyskać. Czy on nie pojmuje, że już zyskał, w porównaniu z tamtym czasem? Co prawda i wtedy nie mogliśmy narzekać. Ale pewnych drzwi nie można było otworzyć nawet za pomocą złota. Mogliśmy go im użyczać, mogliśmy im służyć naszym złotem. Ale jedynie służyć. Przypadek tego drania markiza, wyraźnie to unaocznił. I to chyba najbardziej mierziło ojca. Ale właśnie teraz wszystko się zmieniło. Wszyscy jesteśmy równi! Nie ma już „szlachetnie urodzonych”. Wszyscy mamy te same prawa. Czy on tego nie pojmuje?!
Zapewne skrywaną ambicją ojca było stać się im równym. Złoto zamienić na szlachectwo. Postawić przed nazwiskiem to upragnione „de”: de Marmouget — zamiast Marmouget. Zapewne była to dla niego spora pokusa. Ale czy warta zachodu? Nawet wówczas? Bo teraz, z pewnością — nie! Zresztą, wielu tych, którzy mniej lub bardziej legalnie dodało sobie przed nazwiskiem ten szlachecki wyróżnik, po osiemdziesiątym dziewiątym w dyrdy się go pozbywało, powracając do poprzedniej wersji.
Środa, 25 lipca
Wczoraj dotarła do nas odezwa Legislatywy, zatytułowana „Ojczyzna w niebezpieczeństwie” i wzywająca do wyruszenia na front. A więc nadeszła moja godzina. Nareszcie z obserwatora mogę stać się uczestnikiem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że potrafimy się obronić. Pisząc „my”, myślę przede wszystkim o sobie i podobnych do mnie, którzy dotąd nie mieli szansy przyłożyć ręki do dzieła odnowy. Wszystko, co do tej pory uczyniłem, wydaje mi się znikome, mało znaczące i odległe od tego, co mógłbym zrobić… Ale co można zwojować w takim prowincjonalnym mieście, w którym wszystko jest wtórne i karłowate, gdzie idzie się drogami przetartymi przez stolicę? To tam uderza ta wielka fala, rozbijająca zmurszałe od wieków skały. A my tylko spłukujemy kamyki, które zostają po tamtym uderzeniu. Jednak teraz mam nadzieję, że wielkie czyny są dopiero przede mną.
Sobota, 28 lipca
Rodzice wciąż piętrzą trudności, usiłują mnie odwieść od zamiaru. Ojciec na krótką chwilę zbił mnie z pantałyku argumentem, że więcej dobrego zrobiłbym dla kraju, dbając o porządne dostawy dla armii, niż zabijając na froncie jakiegoś Austriaka, Prusaka, czy emigranta. Może i jest w tym trochę racji. Ale przecież on też może zadbać o dostawy. Natomiast do wojska ani on, ani młodszy brat, Marcel, przecież nie pójdą. Właściwie nie potrzebuję niczyjej zgody, ale wolałbym rozstać się pokojowo. Ich przesłanie, które słyszałem od dzieciństwa: „Patrz, z czego jesz chleb”, jest sensowne. Ale przecież maniackie mnożenie mamony nie może być sensem egzystencji. Czyż naszym życiem ma kierować zachłanność zmysłów, a nie światło rozumu i głos serca? Nawet gdy wskazują one drogę trudną i bolesną lub cele niemożliwe do osiągnięcia, jak choćby w moim przypadku…
Bo czyż nie roję o gwiazdce z nieba? Kimże dla niej byłem wtedy… I kim jestem teraz? Ach, szkoda słów. Przecież wiem, że to mrzonki. Bolesne mrzonki. I najwyższy czas je porzucić! Co więc jest możliwe, co realne? Ojczyzna, naród… Tak. To wartości, którym warto poświęcić wszystko. Najważniejsze to sprostać czasom, w jakich się żyje, nie uchybić wyzwaniom. Zachować honor, cnotę, przyzwoitość.
Sobota, 4 sierpnia. Na pierwszym noclegu od wymarszu.
Wiwat Brunszwik! Niech żyją Prusacy! Tak, manifest księcia brunszwickiego, stojącego na czele pruskiej armii, spadł jak z nieba. To przesądziło sprawę. Zawarte w nim groźby odniosły skutek odwrotny do zamierzonego. Gniew, jaki wzbudził wśród patriotów, przysporzył armii chyba więcej żołnierzy niż odezwa Legislatywy. Duma Francuzów została urażona. Ruszyła druga fala ochotników. W komisjach rekrutacyjnych zaroiło się od młodych ludzi, którzy przepychają się między sobą, by jak najprędzej dać się zapisać. Teraz, pośród powszechnego wybuchu patriotyzmu, rodzice już nie stawiali oporu. Wiedzieli, że nic mnie nie powstrzyma. Choć nie sądziłem, że w dniu rozstania będzie mi tak ciężko.
Nasz wymarsz zorganizowano z wielką pompą. Po płomiennych przemówieniach delegata z Paryża i naszego mera, chór wykonał kilka pieśni patriotycznych. Formowaliśmy nasze szyki przy dźwiękach orkiestry, na oczach rodzin, przyjaciół i znajomych. Były kwiaty, uściski, czułe słowa i łzy rozstania. A nade wszystko — duma i radość. Oto wyruszaliśmy na ratunek ojczyzny. Ale nie tylko. Wyruszaliśmy na ratunek naszej przyszłości, naszej wolności i sprawiedliwości, dobra, piękna i cnoty. I z radością będziemy dźwigać to brzemię!
Rodzina zadbała o mnie w sposób wręcz nieprzyzwoity. Matka zapakowała cały plecak bielizny i pysznego jedzenia. Ojciec wręczył mi zwitek asygnat. Z kolei od Marcela otrzymałem lunetę, przez którą tak lubił oglądać nocne niebo.
— Żebyś nie przegapił żadnego wroga rewolucji — powiedział na pożegnanie.
Dławiło mnie trochę w gardle, więc uściskałem ich niemal bez słów, i podążyłem do szeregu, co oni pewnie uznali za objaw mojej dzielności. Tak więc nareszcie wyruszam na wojnę…
Ta myśl po raz pierwszy nawiedziła go w październiku roku osiemdziesiątego dziewiątego, gdy paryski lud triumfalnie sprowadził z Wersalu do Paryża „Piekarza, Piekarzową i Piekarczyka”, w nadziei, że wraz z pojawieniem się w stolicy królewskiej rodziny, w paryskich sklepach zagości obfitość chleba. Wtedy też koronne klejnoty królów Francji stały się własnością narodu. Nadal jednak pozostawały w Wersalu, a pieczę nad nimi sprawował ich dotychczasowy strażnik, hrabia de Ville d’Avray.
Myśl była tak absurdalna, że odrzucił ją natychmiast, i prawie o niej zapomniał. Cóż, w owym czasie był jeszcze mało znanym adwokatem Rad Królewskich, monsieur d’Antonem, stawiającym pierwsze kroki jako trybun ludowy. Ale od tamtej pory minęły trzy lata, w czasie których wyrósł na „Herosa Rewolucji” i „Człowieka Dziesiątego Sierpnia”.
To on, w lipcu dziewięćdziesiątego pierwszego, wraz z Maratem i Robespierrem był inicjatorem petycji, nawołującej lud do obalenia monarchii. Zbieranie pod nią podpisów, doprowadziło do starć tłumu z Gwardią Narodową na Polu Marsowym, i śmierci kilkudziesięciu zebranych. Z jego też poduszczenia, dziesiątego sierpnia 1792 roku, paryscy sankiuloci zaatakowali pałac Tuileries, wyrzynając jego nielicznych obrońców, a Ludwika XVI wraz z rodziną wyekspediowali do wieży Temple. Tymi czynami zasłużył sobie na przydomki, jakimi go obdarzono.
Właśnie teraz, w sierpniu dziewięćdziesiątego drugiego, klejnoty koronne zostały przeniesione z Luwru do Paryża i zdeponowane w budynku Garde Meuble, na rogu Place de la Révolution i rue Saint-Florentin. Pieczę nad nimi odebrano dotychczasowemu opiekunowi, hrabiemu Thierry, a nowym ich stróżem został komisarz sekcji Tuileries, malarz Jean-Barnard Restout. I wtedy… Przelotna mrzonka sprzed lat powróciła, dając nadzieję. Naglącą nadzieję, jako że wojska koalicji przekraczały francuską granicę. Wtedy właśnie doznał czegoś na kształt objawienia, całościowej wizji. Może nie była to pewność ocalenia, ale nader realna możliwość… Powracała coraz bardziej natrętnie, aż na dobre usadowiła się w jego głowie, domagając się realizacji. Na parę dni przestały go interesować wszelkie sprawy. Ministerstwo toczyło się siłą inercji i dzięki staraniom Desmoulinsa, d'Églantine’a oraz pozostałych współpracowników. On pochłonięty był już nie myślą, nie ideą, lecz konkretnym projektem, z dnia na dzień nabierającym realnych kształtów. Aż w końcu nadszedł czas działania. Działania mogącego zaprowadzić na gilotynę, lecz też dającego nadzieję na ratunek kraju oraz pognębienia, lub przynajmniej obarczenia cieniem, brissotystów, co w sytuacji zbliżających się wyborów do Konwencji, nabierało istotnego znaczenia. Wreszcie, waga korzyści dla kraju, dawała wręcz prawo do znaczących profitów osobistych. Wszystko splatało się w spójną, logiczną i kuszącą całość…
Miał już gotowy plan, wybrał odpowiednich ludzi. Każdy wykona część układanki, którą on ma w głowie. I póki co, nikt nie ośmieli się go oskarżyć. A potem będą mieli na sumieniu wystarczająco dużo, żeby milczeć. Wizja szafotu jest najlepszym gwarantem lojalności. Oczywiście, jakieś ofiary będą. To nieuniknione. Lecz tylko wśród bezpośrednich wykonawców. Jednak żadne nazwisko z tej listy! Bo każde z nich mogło pociągnąć za sobą pozostałych. A na ich czele — on, inspirator i architekt całego przedsięwzięcia, aktualny minister sprawiedliwości, a praktycznie szef powołanej po dziesiątym sierpnia Tymczasowej Rady Wykonawczej — Georges Jacques Danton.
2. NIC NIE IDZIE PO MYŚLI
Środa, 8 sierpnia 1792
Początkowo mówiono, że spieszymy z pomocą Paryżowi. To było przygnębiające. Oto miasto, w którym wszystko się zaczęło, które jest koniem pociągowym przemian w całym kraju, teraz oczekiwało naszego wsparcia. Bardzo pragnąłem zobaczyć stolicę. Poznać miejsca, gdzie tworzy się wielka historia Francji. Lecz czułem niesmak i gorycz z powodu okoliczności, w jakich miałem je odwiedzić. Musi być bardzo źle, skoro spieszymy na pomoc stolicy. Na szczęście te pogłoski okazały się fałszywe. Co prawda podążamy na wschód, lecz mijamy Paryż od południa, a naszym celem jest Châlons-sur-Marne, dokąd kieruje się wszystkich ochotników. Tam zostaniemy przeszkoleni, umundurowani i wyekwipowani. Staniemy się wreszcie prawdziwym wojskiem i ruszymy na wschód, by bronić granic Francji, a nie na zachód, bronić stolicy.
Przemierzamy pyliste, polne drogi, z ulgą zagłębiamy się w cieniste lasy i zagajniki, maszerujemy pośród pól, z których wieśniacy zbierają tegoroczne plony. Czasami trafia się kilkugodzinny postój pod jakimś miasteczkiem, by wziąć udział w uroczystości pożegnania ochotników. Potem ruszamy dalej, już w większej gromadzie. Piszę „gromadzie”, bo nie można jeszcze nazwać nas wojskiem. Brak mundurów i ekwipunku to co prawda najbardziej rzucający się w oczy, lecz nie najważniejszy mankament. Prawie żaden z nas nie trzymał w ręku karabinu, większość nie ma pojęcia o wojskowej dyscyplinie, o musztrze nigdy nie słyszała. To najczęściej biedota wiejska lub miejska: wyrobnicy, małorolni, byli rzemieślnicy, którzy potracili pracę, kiedy zabrakło odbiorców ich wyrobów — arystokratów. Zaciągnęli się, uznając, że tu mają większą szansę na kawałek chleba, na rozstanie się z biedą, a być może — stania się kimś. Więc ochoczo kreślili swój krzyżyk na liście werbunkowej. Sporo też jest rolników, którym wiodło się nie najgorzej, a kieruje nimi miłość ojczyzny i obawa przed najeźdźcą. Często łamiącym się głosem mówią o swych opuszczonych w trakcie żniw gospodarstwach, o pozostawionych rodzicach, narzeczonych, żonach i dzieciach. Ale wyruszyli w nieznane, by bronić przyszłości swoich rodzin, by ratować ojczyznę. Nie mam wątpliwości, że z takimi ludźmi wszystko się uda, i dokonamy wielkich czynów.
Ci wiejscy chłopcy o wiele lepiej znoszą trudy marszu, niż takie mieszczuchy jak ja. Dla nich deptanie w codziennym upale nie jest niczym nadzwyczajnym, podobnie jak spędzenie nocy pod gołym niebem. Dla miastowych są to nowe doświadczenia, które początkowo z trudem znosiliśmy. Tym bardziej, że racje żywnościowe dalekie są od tych, do jakich przywykliśmy w rodzinnych domach. Nieraz z rozrzewnieniem wspominam zawiniątko, jakie dała mi matka. Ale tamta żywność rozeszła się na pierwszym postoju, przysparzając mi jedynie chwilowej sympatii.
Piątek, 10 sierpnia
Wieczorami lubię patrzeć na gwiazdy przez lunetę, którą sprezentował mi Marcel. Z tego powodu zaczęto nazywać mnie „Astronomem”, co mi w niczym nie przeszkadza, a czas spędzony na wpatrywaniu się w gwiazdy poniekąd łączy mnie z bratem, i całą rodziną, od której oddalam się każdego dnia. Wręczając mi to urządzenie, Marcel polecił wypatrywać wrogów rewolucji. Wtedy myślałem o wrogach na polu walki. Nikt z nas nie miał pojęcia, jak bardzo zmieni się sens tych słów. Bo wokół nas roi się od rojalistów i zdrajców, choć oczywiście dla ich dostrzeżenia nie jest potrzebna luneta, lecz szeroko otwarte oczy i czujna postawa. Wszyscy podoficerowie i większość oficerów niższych stopni wybranych zostało wcześniej przez swoich współtowarzyszy, i w stosunku do nich nikt nie żywi żadnych podejrzeń. Wszyscy pochodzą z byłego stanu trzeciego, są patriotami i całym sercem pragną zmian. Lecz na wyższych szczeblach dowodzenia sytuacja nie jest tak klarowna. Tam dominują oficerowie dawnej, królewskiej armii. Znaczna ich część wyemigrowała na samym początku. I dobrze. Dzięki temu nasi podoficerowie otrzymali awans i zajęli ich miejsca. Ale też wielu dawnych oficerów zostało. Oczywiście deklarują się jako szczerzy patrioci. Ale kto może wiedzieć, jakie intencje nimi kierują? Wszyscy są przecież arystokratami, gdyż stopnie oficerskie w królewskiej armii przysługiwały jedynie im. I z pewnością pośród nich jest wielu ukrytych rojalistów, którzy tęsknią za starym porządkiem, a raczej za starym bałaganem, bo czerpali z niego pełnymi garściami, nic sobą nie reprezentując, i nic z siebie nie dając. A teraz usiłują zdławić nasze dążenie ku lepszemu światu, potajemnie szkodząc i zwalczając naszą sprawę wewnątrz kraju, czy też — porzuciwszy go — idą ręka w rękę z wrogami Francji. Ale przeliczą się, choć są tacy butni i pewni swego. Łudzą się, że wystarczy, by jakiś tyran tupną nogą, a my padniemy na kolana. Głupcy!
Niedziela, 12 sierpnia
Minął tydzień z okładem, nim znaleźliśmy się na wysokości Paryża. Więc pokonaliśmy ponad połowę drogi. Nie za wiele. Ale cóż… Przy tej pogodzie poruszamy się dość ospale, by nie powiedzieć ślamazarnie. Ponadto — jak już wspomniałem — dość często zatrzymujemy się w różnych miasteczkach, żeby przyjąć nowych ochotników. A gdy spotykamy kolumny zmierzające, podobnie jak my, na miejsce zbiórki w Châlons, wówczas następuje bratanie się, okrzyki na cześć narodu, wspólne toasty winem, które nie wiadomo skąd się pojawia. To wszystko znacząco nas opóźnia.
Powoli również my, miastowi, krzepniemy. I z dnia na dzień lepiej znosimy trudy i niewygody żołnierskiego losu. Coraz bardziej rozsmakowuję się w tym życiu bez wygód i przyjemności, ale jakby prawdziwszym, pozbawionym parawanów ścian, strojów, konwenansów, nie usiłującym udawać czegoś więcej, niż naprawdę może dać. Surowym, jak natura, która nas nie pieści, ale jednak obdarza tym, co niezbędne. Może to zabrzmi patetycznie, ale żyję życiem ludu. Tego uciemiężonego, udręczonego i poniewieranego przez wieki, a jednak prawego i szlachetnego.
Wtorek, 14 sierpnia
Dziś dotarły do nas wieści o tym, co stało się w Paryżu dziesiątego sierpnia. Dowiedzieliśmy się o walecznej postawie paryskiego ludu i jego ataku na pałac Tuileries. Jak również o krwawej daninie, jaką musiał złożyć lud na ołtarzu wolności. I o przeniesieniu króla wraz z rodziną z pałacu Tuileries, do paryskiej twierdzy Temple. Powiadomili nas o tym przybyli z Paryża komisarze. Ustawieni w wielki czworobok, wysłuchaliśmy ich relacji. Potem odczytano przed frontem dekret Legislatywy o zawieszeniu uprawnień króla i powołaniu Rady Wykonawczej, która miała od teraz przejąć jego funkcje. Tak więc Francja pozbyła się króla, który okazał się zdrajcą i wrogiem ludu. Ale czym się to wszystko skończy i jak teraz będzie? W naszej historii nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Nie bardzo wiedzieliśmy co o tym sądzić, lecz zgodnie zakrzyknęliśmy: „Niech żyje naród!” Nasz marsz uległ sporemu przyspieszeniu. Już nie zatrzymujemy się po miastach i w ciągu dnia pokonujemy większe odcinki niż dotąd.
Rozmowa ze świeżo mianowanym głównodowodzącym Armią Północy, miała dość zaskakujący przebieg i nie spełniła oczekiwań ministra Dantona. Generał nie zamierzał uczestniczyć w jego grze. W każdym razie nie bezpośrednio.
— Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele — Dumouriez poderwał się z fotela i nerwowo przemierzał pokój. — Nie licz, że będę żebrał u Brunszwika.
— Nie chcę, żebyś żebrał. To jest interes. My po prostu ubijamy interes.
— To niech go ubija ktoś inny. Ja nie jestem kupczykiem, tylko żołnierzem. Jeszcze nawet nie widziałem swojej armii i nie liczę na entuzjastyczne przyjęcie, po ucieczce La Fayette’a — zatrzymał się i zaczął spokojniejszym tonem. — Niby jak to sobie wyobrażasz? Powiem mojemu sztabowi „Panowie, jutro robimy dzień wolny od wojaczki. Ja idę potargować się z Brunszwikiem.”
— Och!… Daj spokój. To kwestie techniczne. Bzdury, duperele. A chodzi o ratowanie Francji. Trzeba uchronić armię. Ona na pewno jeszcze się przyda. A za rok to już może być całkiem niezłe wojsko.
— Ależ proszę bardzo! Nie mam nic przeciwko. Ja robię, co mogę, jako żołnierz. Z taką armią, jaką mam. I nie będę kupczył ani moją armią, ani moją reputacją.
— Byłeś ministrem i wiesz, ile warta jest nasza armia.
— Czy moi znakomici następcy niczego nie zrobili?
— Niewiele. Zresztą, nie muszę ci mówić. Chyba widzisz, jak często zmienia się rząd, co wyczynia Legislatywa, Brissot i ta reszta durni. Potrafili wypowiedzieć „świętą wojnę przeciw królom”, ale nic ponadto! Żadnej koncepcji, żadnych przygotowań. Piki nie zastąpią karabinów. Brakuje wszystkiego: kadry, broni, zaopatrzenia. Jedyne czego nie brakuje, to komisarzy. I tylko oni są właściwej jakości. Ale reszta… — machnął ręką. — Sam wiesz najlepiej. A twoja reputacja wiele zyska, gdy jakiś bęcwał znów wrzaśnie: „Zdrada, ratuj się, kto może”?
— To już mój kłopot. A Brunszwikowi niech się kłania ktoś inny. Chyba nie brakuje ci ludzi?
— Zaufanych — tak. Dlatego chciałem, żebyś to ty zastąpił La Fayette’a.
— Chyba nie jestem jedynym — na generale subtelna aluzja Dantona nie zrobiła wrażenia. — Jeśli nie spełniam twoich oczekiwań, możesz mnie wymienić na kogoś innego.
— Nie gadaj bzdur. Wiesz dobrze, że nie byłoby to ani łatwe, ani rozsądne. Jesteś jednym z nielicznych, na których mogę polegać. Rozumiesz przecież, że jedno zbędne, czy głupie słowo może zaprowadzić nas na szafot. Chyba, że już teraz chcesz na mnie donieść…
— Nie obrażaj mnie. Jestem żołnierzem, nie kapusiem. Przyjmuję do wiadomości, co mi oznajmiłeś i będę współdziałał, na ile to będzie możliwe. I oby ci się udało. Ale…
— Jeśli się uda, to nie mnie, ale Francji — przerwał mu Danton.
— …Ale będę to robił jako żołnierz — kontynuował Dumouriez — a nie polityk, a tym bardziej geszefciarz…
— No cóż… Myślałem, że jako wojskowym, łatwiej będzie się wam dogadać. Ale skoro odmawiasz, poślę kogoś innego. Rozumiem, że udzielisz mu koniecznego wsparcia i umożliwisz dyskretny kontakt z Brunszwikiem. Oczywiście nic na papierze. Wszelkie ustalenia na gębę. Będziesz informowany o wszystkim.
— Nie obawiasz się, że Brunszwik nie dotrzyma takich ustaleń?
— Wszystko zależy od okoliczności. On też nie może działać otwarcie. Ale liczę na łut szczęścia. I, oczywiście, książęce słowo — Dumouriez nie był pewny czy to sarkazm, czy na poważnie.
— Zresztą, utrata garści błyskotek nie byłaby największym nieszczęściem — kontynuował Danton — w porównaniu do strat grożących nam zarówno w ludziach jak i terytorium.
A po chwili dorzucił:
— Jak też w wolności, równości i braterstwie…
Tym razem Dumouriez nie miał wątpliwości. Danton już jednak zmierzał do konkretów.
— Kiedy wyruszasz na front?
— Na dniach jadę do Sedanu i tam się rozpatrzę, co dalej.
— Brunszwik oczywiście nie zgodzi się ponieść klęski. To by nadszarpnęło jego wojenną sławę. Więc trzeba będzie szukać takiego rozwiązania, żeby obeszło się bez walnej bitwy, ale żeby jego wojska opuściły Francję. Albo przynajmniej wstrzymały się z ofensywą do wiosny.
— Odwrót bez bitwy? — Dumouriez zadumał się chwilę. — To oryginalny pomysł. Warto rozważyć… I nie można wykluczyć — zaśmiał się. — Zwłaszcza przy dobrej woli obu stron.
— Nie zapominajmy jednak, że z nim wlecze się Frycek, który ma ambicje iść w ślady swego stryja…
— Na nasze szczęście, jego nóżki są za krótkie i kroczki zbyt małe.
— Zapewne. Ale głupcem nie jest. Więc trzeba działać bardzo delikatnie. Brunszwik też ma związane ręce i musi postępować ostrożnie.
— O ile w ogóle pójdzie na twój lep.
— Moje argumenty są bardzo przekonywujące.
— Chciałbym ci wierzyć.
— W tym wypadku wiara jest bezpieczniejsza niż wiedza. A wobec twojej odmowy, pozostaje mi Westermann. — Danton chwilę się zamyślił i jakby odpowiadając samemu sobie — Musi się zgodzić! Dobrze będzie, jeśli go zabierzesz ze sobą, jako komisarza. A wraz z nim — Carrę, dziennikarza złaknionego wieści z frontu…
Piątek, 24 sierpnia; Châlons-sur-Marne.
Do Châlons-sur-Marne dotarliśmy w połowie miesiąca. To, co ujrzeliśmy, przygnębiło i przeraziło niejednego z nas. Oczekiwaliśmy, że wreszcie skończy się bałagan panujący w trakcie przemarszu, że z niesfornej zbieraniny utworzone zostanie porządne wojsko, w którym panuje ład i dyscyplina. Tymczasem okazało się, że obóz szkoleniowy to wrzący kocioł, nad którym nikt nie potrafi zapanować. Prym wiedli „Marsylczycy”, przybyli do Paryża na Święto Federacji, a potem odesłani tutaj. W większości są to zawadiackie męty, nie znające karności ani honoru, skore do awantur, pełne buty, a zarazem tchórzliwe. I właśnie ci „bohaterowie”, bez żadnej przyczyny, wielokrotnie wzniecali panikę, bredzili o zdradzie generałów i nawoływali, by wracać do Paryża, gdyż wszyscy patrioci zostaną tu wnet wymordowani.
Żołnierze — o ile można tak nas nazwać — robią, co chcą. Wprawdzie uczestniczymy w szkoleniach, ale na tyle, na ile sami uznajemy to za stosowne oraz na zasadach, jakie nam odpowiadają. Świeżo wybrani podoficerowie i oficerowie nie stawiają nam zbyt wielkich wymagań, gdyż sami często niewiele umieją. A ponadto, swój awans zawdzięczają takim jak ja, więc są nam coś winni, i usiłują ten dług spłacać. W efekcie z dyscypliną jest kiepsko, mówiąc szczerze — prawie nie istnieje. Oni nie zawsze potrafią, lub nie chcą, jej egzekwować, my z kolei podporządkowujemy się ich rozkazom o tyle, o ile… Jeszcze gorzej jest z nielicznymi oficerami wojsk liniowych. Jak pisałem, nie cieszą się naszym zaufaniem, skoro wysługiwali się wcześniej despocie. I oni to doskonale wiedzą. Pewnie dlatego wolą nie sprawdzać, na ile jesteśmy skłonni im się podporządkować. Nikt tu nie przejmuje się rozkazami, tym bardziej szarżami. O oddawaniu honorów nie ma mowy. Co rusz wybuchają bójki i gwałty, w których uczestniczą nie tylko prości żołnierze, lecz też oficerowie. Kilku z nich, co do których zaistniały podejrzenia o sprzyjanie rojalistom, uśmiercono, a ich głowy obnoszono ze śpiewem po całym obozie. Mało brakowało, a zamordowano by też komendanta obozu, marszałka Nicolasa Lucknera.
Po przybyciu na miejsce, zostaliśmy przydzieleni do jednego z ochotniczych batalionów. Otrzymaliśmy kije zamiast karabinów i szabel. I zaczęliśmy ćwiczyć posługiwanie się nimi. Szło to dość opornie. Nikt z nas nie miał do czynienia z bronią, a nawet nie widział jej z bliska i wielu nie bardzo potrafiło pod postacią kija dopatrzyć się karabinu czy szabli. I kijem wymachują jak kijem, zamiast prezentować i manipulować nim, jak bronią. W dodatku, co rusz targały nami wieści, które zwalały z nóg, i podgrzewały nastroje. Ledwie minął tydzień od naszego przybycia, dowiedzieliśmy się o nowej katastrofie. Dowódca Armii Północ, generał La Fayette, na wieść o wydarzeniach dziesiątego sierpnia, i zawieszeniu władzy króla, aresztował przybyłych do jego armii komisarzy, i podjął próbę buntu. Jedynie niezłomna postawa żołnierzy udaremniła te niecne knowania. Generał, wraz ze sztabem, musiał salwować się ucieczką i oddać w ręce Austriaków.
Oto jak wygląda lojalność królewskich generałów. Trudno się dziwić rozgoryczeniu i wściekłości ludzi. A jeszcze nie ochłonęliśmy po tym wydarzeniu, gdy doszła wieść o przekroczeniu granicy przez armię księcia brunszwickiego. Podobno idzie z nim też król pruski, Fryderyk. Bogdaj ziemia pochłonęła ich obu, razem z całym wojskiem! Natomiast dwa czy trzy dni później — nowa tragedia. Padła twierdza Longwy, z którą wiązano takie nadzieje... Jednym słowem: pasmo klęsk i niepowodzeń…
Środa, 5 września; Châlons-sur-Marne.
Ledwie minęło kilka dni od kapitulacji Longwy, gdy poddała się kolejna twierdza — Verdun. Broni się jeszcze Tiohnville, ale to już nie ma znaczenia. Droga na Paryż otwiera się przed najeźdźcą coraz szerzej. I jeśli my jej nie przegrodzimy… A my? Z niecierpliwością oczekujemy wymarszu na front. Choć zdaję sobie sprawę, jak nikłe są nasze umiejętności. Niby potrafimy już strzelać i nie machamy bagnetem jak cepem. Z dumą nosimy niebieskie mundury, odróżniające nas od wojsk liniowych nadal odzianych w biel, jak za czasów despoty. A jednak patrząc na nich, dostrzegam, jak wielkie są nasze braki w wyszkoleniu i karności. Nabyliśmy nieco wojskowych manier i wiedzy, ale to tylko cienki naskórek, pod którym nadal jesteśmy dość nieokrzesani i surowi. A przecież przeciwko nam zmierza karna, zaprawiona w bojach, najlepsza armia Europy. Pod najlepszym wodzem. Czy potrafimy sprostać pruskim i austriackim rzeźnikom?
Czyż mamy jednak rozpaczać? I poddać się, jak Longwy i Verdun? Najeźdźcy kierują się niskimi, mrocznymi motywami. Podczas gdy my walczymy o życie nas samych i naszych rodzin, o wolność ojczyzny, o idee, które rozświetlą drogę całej ludzkości. Jesteśmy gotowi oddać za to własne życie. Nie wiem, czy jest Bóg. Mówią nam, że religia to zabobon. Ale jeśli nawet, to przecież istnieje jakaś sprawiedliwość, słuszność, prawda… A jeśli tak, to tamci nie mogą zwyciężyć!
Fabre był blady, wyraźnie ledwie panował nad sobą.
— Wkrótce rozpoczynają inwentaryzację w Garde-Meuble — wyjąkał bez żadnych wstępów.
Danton ledwie stłumił przekleństwo, równocześnie ganiąc się w myślach: „Uważaj głupcze! Tylko pogorszysz jego stan. A to może być niebezpieczne.”
— Co cię tak dziwi? — odpowiedział najswobodniej, jak potrafił. — Thierry został aresztowany, więc Restout musi oficjalne przejąć cały ten bajzel od jego zastępcy, Lemoine’a-Crécy. Normalna procedura.
— Wiedziałeś?
— Oczywiście. A ty skąd wiesz?
— Od Restouta.
— Mówił kiedy?
— Za tydzień, może dwa… Dokładnej daty nie znał. Może jeszcze nie ustalono.
Danton miał ochotę zakląć jeszcze dosadniej…
— Musimy zwrócić to wszystko jak najszybciej — wyszeptał Fabre.
— Zwrócić? — Danton rozparł się w fotelu i zamyślił na dłuższą chwilę. — A niby co mamy zwrócić?
— Jak to co, Georges? Wszystko, cośmy wzięli.
— Masz rację. Sęk w tym, że ja już tego nie mam.
Fabre wbił w rozmówcę nieprzytomne spojrzenie.
— Jak to nie masz?…
— Po prostu nie mam. Przecież wiedziałeś.
— Już mu przekazałeś? Tak prędko?! Nie wierzę…
— Wczoraj z tym odjechali.
— Kto?!
— Co cię obchodzi? Chcesz ich gonić?
— No to możemy już zameldować się u Sansona — powiedział Fabre nadspodziewanie spokojnie. I nagle, jakby się ocknął — Wszystko?!…
— Nie, nie wszystko. Zastawiłem co nieco dla nas…
— To przynajmniej to zwróć…
— No chyba straciłeś rozum, Fabre. I co im powiesz? O proszę bardzo, tu jest „Côte de Bretagne” i „Sancy”, ale „Regent” gdzieś się zapodział… Nie mam pojęcia, jak to się stało. I — co za pech — „Grand Diamant Bleu” też diabli wzięli. A oni pogłaszczą cię po główce i powiedzą: „No dobrze panie Fabre, miło, że jednak coś ocalało.” Tak to sobie wyobrażasz? Palnij się do diabła w łeb i zacznij myśleć, a nie robić w gacie ze strachu.
— A niby co mam wymyślić, jak otworzą skrytki i nie znajdą brylantów? Może ty masz jakiś pomysł, bo ja jestem za głupi.
— Może i mam — głos Dantona nieco się podniósł. — Pierwszy pomysł jest taki, żeby zaczęli za dwa, a jeszcze lepiej, trzy tygodnie. A drugi pomysł — nie mogą otworzyć szafek. Tych szafek! Rozumiesz?!
— Dobrze się mówi…
Danton łagodnie, jak do dziecka.
— Fabre, przecież tam jest wiele do zinwentaryzowania. Kto powiedział, że trzeba zaczynać od tego, co najcenniejsze? A dlaczego nie od przedmiotów z brązu? Potem zająć się srebrami. I powoli przechodzić do bardziej wartościowych. Wtedy diamenty zostaną na koniec. A w ciągu kilku tygodni wiele może się wydarzyć. Są różne zbiegi okoliczności, zdarzenia losu, katastrofy, pożary…
Fabre nagle podniósł głowę. Danton dostrzegł błysk w jego oczach. Pomyślał, że chyba udało się go odzyskać…
— Ja nic nie sugeruję — zastrzegł — tylko rozważam różne możliwości…
— Spaliłbyś Garde-Meuble?
— Czy ja coś takiego mówiłem? Ale przecież wszystko może się zdarzyć. Szczególnie w takich czasach.
Uznał, że nadeszła pora na odnowienie przymierza.
— A mówiąc poważnie…
Rozlał do kieliszków i przepił do Fabre’a.
— Twoje zdrowie!
— I twoje.
— Mówiąc poważnie… Myślisz, że nie liczyłem się z kłopotami? Że jestem tak naiwny, czy głupi? I nie mam w zapasie innych wariantów? Ja też lubię swoją głowę i troszczę się o nią, podobnie jak ty. Troszczę się o swoją, o twoją, o nasze wszystkie głowy. Zapewniam cię, że monsieur Sanson ich nie tknie. Więc nie panikuj, tylko rób, co do ciebie należy. Czuwaj nad naszym malarzem. I, na ile możliwe, sypcie piasek w tryby inwentaryzacji. Ja też uruchomię pewnych ludzi… Możesz być spokojny drogi Fabre: I za sto lat nikt nie rozwikła tej układanki. Byle tylko jakiś dureń czegoś nie wygadał. Bo wtedy rzeczywiście możemy wszyscy trafić pod ostrze narodowej brzytwy.
I nagle przeszedł do konkretów.
— Znasz skład komisji? Lemoine-Crécy i Restout — to oczywiste. A poza nimi?
— Mają być komisarze delegowani ze zgromadzenia paryskich sklepów jubilerskich, ale nazwisk nie znam.
— A z ramienia Legislatywy?
— Też nie wiem.
— To dowiedz się jak najprędzej i daj mi znać. Choć Legislatywa już się kończy. Teraz wszyscy będą żyć wyborami.
— Ty wejdziesz do Konwencji…
— Ciebie też się przepchnie — klepnął Fabre’a po ramieniu. — A Restouta jeszcze raz upewnij. Ja gwarantuję mu bezpieczeństwo. Pogadałbym z nim sam, ale to mogłoby dać niektórym zbyt wiele do myślenia — ponownie napełnił kieliszki. — A jak tam ma się nasz złodziejaszek?
— Miette?
Danton zniecierpliwiony:
— Przecież nie pamiętam nazwiska! Miał zebrać kilku kolesiów…
— Znów niektórzy mieli jakieś komplikacje z prawem.
— Banda durni! Przyciśnij tego Miette. Powiedz, że za tydzień mają być gotowi.
Wychodząc, Fabre znów był sobą. I takiego chciał go Danton mieć. Lecz po wyjściu d'Églantine’a złapał się oburącz za głowę i trząsł nią dłuższą chwilę, a tłumione dotąd przekleństwa wypełniły ministerialny gabinet. Nagle wszystko zaczęło się kłębić, supłać, zawęźlać. A przecież nikt nie może się domyślić, co jest pod spodem. Że idzie o Francję, ale też o własne życie… To wszystko musi funkcjonować normalnie: ministerstwo, Kordylierzy, Komuna Paryża…
I do tej pory szło dobrze. Mimo początkowych oporów, Restout dał się przekonać. Fabre pracował już nad oficjalną wersją kradzieży i montował grupę złodziejaszków, których miano rzucić na żer. I nagle ta przeklęta inwentaryzacja!
To, co powiedział Fabre’owi było nieprawdą. Nie miał żadnego zapasowego wariantu, żadnego planu awaryjnego. Wszak swoich przemówień też nie spisywał. Był mistrzem improwizacji. Brał co prawda pod uwagę, że po przeniesieniu skarbca do Paryża i zmianie opiekuna, Zgromadzenie zechce przeprowadzić inwentaryzację. Nie spodziewał się jednak, że tak prędko. Powinni zostawić to nowo wybranej Konwencji. Jednak niestety…
Z Westermannem spotkał się jeszcze tego samego dnia.
— Nie dziwię się Dumouriezowi — powiedział generał, gdy Danton wyjawił mu swój plan — pewnie też bym odmówił na jego miejscu. Ale ja nie jestem głównodowodzącym.
— I całe szczęście. Wtedy nie miałbym z kim rozmawiać. Ale cierpliwości. Twój czas jeszcze przyjdzie. Gdy pozbędziemy się Ludwika i ustanowimy republikę…
— Rzeczywiście?…
— Co rzeczywiście?
— Chcecie go ściąć?
— Jedni tak, inni nie… Trudno przewidzieć. Stało się tyle rzeczy, których nikt się nie spodziewał… Ba, nikt nie chciał. No, może przesadzam, że nikt — ale mało kto. A jednak się wydarzyły. Niczego nie można wykluczać. Tak czy siak, wrogów nam nie zabraknie. I wojen też. Jeszcze zdążysz się nawojować. Pod warunkiem, że uda się przetrwać tę kampanię.
— Jesteś optymistą.
— Większe szanse mamy zrobić to my, niż Dumouriez.
— A co on na to?
— Będzie z nami dyskretnie współdziałać. Możesz na niego liczyć. I informować na bieżąco. Zabierzesz się z nim jutro do Sedanu. On obejmie dowództwo Armii Północy, czy też — jak ją przechrzcił — Armii Ardenów, a wy dotrzecie do Brunszwika. Jako parlamentarzyści, dezerterzy, zdrajcy — obojętnie.
— My — to znaczy kto?
— Ty i Carra. Dziennikarz. Onegdaj skrobnął panegiryk na cześć Bruszwika, więc będzie przez niego mile widziany. To ociepli atmosferę i uwiarygodni naszą propozycję. Chociaż najbardziej przekonujące są argumenty — pogrzebał chwilę w biurku i wręczył rozmówcy niewielki skórzany mieszek. — Tu masz pierwszą część. Reszta — jeśli ustalenia będą realizowane. I nie zapomnij wspomnieć mu o „Côte de Bretagne” i „Regencie” — to ważkie argumenty.
— Ooo!… — zamruczał zaskoczony Westermann, usiłując wymacać zawartość. Woreczek był kunsztownie obszyty ze wszystkich stron i nie pozwalał zajrzeć do wnętrza.
— Dzieło mojej żony — wyjaśnił Danton — Oczywiście mówię o tym artystycznym ściegu. Powieś sobie na szyi, będzie bezpieczniej. I nie zaglądajcie do środka. Niech was nie wodzi na pokuszenie!
— Nie obawiaj się. Ale, jeśli Brunszwik?…
— Mój drogi François, obstawiamy Brunszwika, niczym kolor w ruletce. Jeśli trafimy — będzie to glejt na przeżycie. Dla nas i całej Francji. Jeśli nie — wtedy Brunszwik złoży wizytę w Paryżu. Której zapewne nie przeżyjemy. Tak oto, los nas samych i całej Francji — w waszych rękach. Więc działajcie. Bo w każdej chwili możemy usłyszeć: „Rien ne va plus — Koniec obstawiania”.
3. ZAWIŁOŚCI REWOLUCJI
Było już po żniwach. Na polach trwały jesienne prace. Wzdłuż drogi ciągnęły się łany rżysk na przemian z ugorami, odpoczywającymi w tym roku od upraw. Gdzieniegdzie zieleniły się pola ziemniaka, żółciły — kukurydzy. Przystępowano do zbioru jesiennych płodów, rozpoczynały się orki odłogów i pól, z których plon już zebrano. Pracowano w gumnach, zapełniały się spichlerze. Wieś żyła własnym życiem, wyznaczanym przez rytm pór roku i godzin dnia. Rolnik troszczył się i zabiegał o codzienny chleb, którego oby starczyło do przyszłorocznych zbiorów. Natomiast w mijanych miasteczkach wyczuwało się pewne podniecenie, jakąś nerwowość… Stawało się to coraz bardziej wyczuwalne, w miarę jak posuwali się w głąb kraju.
Pasażerowie dyliżansu jadącego z Nantes do Paryża w milczeniu obserwowali, co działo się na zewnątrz. Ośmiu podróżnych snuło własne myśli, nie kwapiąc się do dzielenia ich ze współtowarzyszami podróży ani komentowania widoków za oknem. W drugim dniu przejazdu na drogach zaczęły się pojawiać początkowo skromne potem coraz liczniejsze grupki mężczyzn. Wszystkie zmierzały w stronę Paryża. Lud podążał bronić swojej stolicy.
Rozpoczął się czwarty rok rewolucji. Jeśli liczyć od daty czternastego lipca, którą corocznie obchodzonego jako oficjalne Święto Federacji. Choć wrzenie w całym kraju zaczęło się znacznie wcześniej i często przebiegało równie krwawo, jak dzień czternastego lipca tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku w Paryżu. Od tamtej pory rewolucja parła do przodu, osiągając znacznie więcej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, nie mówiąc o tym, co było celem, zwołanych przez króla, Stanów Generalnych. Te, już na początku obrad, przekształciły się w Zgromadzenie Narodowe Konstytucyjne — Konstytuantę — obwołując się jedynym przedstawicielem narodu uprawnionym do stanowienia prawa w całym kraju. W sierpniu tegoż roku zniesione zostały powinności feudalne chłopów. Uchwalono też — inspirowaną ideami oświeceniowych filozofów — Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, która zrównywała wszystkich obywateli wobec prawa. Dwa pierwsze stany, arystokracja i kler, utraciły swoje przywileje. A niedługo potem, na wniosek Talleyranda, biskupa diecezji Autun, przyjęto — potępioną przez papieża — konstytucję cywilną kleru. Na jej mocy duchowieństwo zostało wyzute z całego majątku, który przeszedł na własność państwa. A ono wkrótce rozpoczęło wyprzedaż tych „dóbr narodowych”.
We wrześniu roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego pierwszego, została uchwalona konstytucja, zgodnie z którą król przestał być władcą absolutnym. Nie był nawet królem Francji, a jedynie królem Francuzów, i wykonawcą prawa stanowionego przez parlament. Nikt już nie zwracał się do monarchy „Sir” ani nie wspominał o majestacie tronu. Słowa „Sir” i „Majesté” zostały usunięte z publicznego obiegu. Dotychczasowe trzy stany zlały się w jeden naród. Wszyscy Francuzi zostali obywatelami wolnymi i równymi. Władza z rąk króla przeszła w ręce narodu. To on był suwerenem.
Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela oraz Konstytucja, gwarantowały wolność sumienia i wyznania, ale gwarancje te najwidoczniej były opacznie rozumiane przez nieoświecony lud. Przekonali się o tym boleśnie, na początku minionego roku, parafianie Saint-Christophe-du-Ligneron, w pobliżu miasteczka Machecoul, w departamencie Wandea. Podobnie jak mieszkańcy miejscowości Châtillon-sur-Sèvre i Bressuire, na skraju sąsiednich departamentów Maine-et-Loire i Deux-Sevres. Tam krew polała się bardzo niedawno.
René Souchu rozmyślał o tym wciśnięty w pudło dyliżansu jadącego z Nantes do Paryża. Były poborca podatkowy dla Charette i Briords zmierzał do stolicy z misją powierzoną przez mieszkańców regionu. Towarzyszył mu drugi reprezentant departamentu Wandei, pochodzący z Bressuire, Bertrand Clavel. Poznali się niewiele przed wyjazdem i znajomość ich była nader powierzchowna. Łączył ich jedynie cel podróży. W Paryżu zapewne nawet nie słyszano o incydentach w tamtym regionie, ale dla jego mieszkańców były to wspomnienia żywe i bolesne. Tym bardziej, że zajścia w Châtillon i Bressuire rozegrały się zaledwie przed kilkoma tygodniami. One właśnie były bezpośrednią przyczyną wystosowania petycji, którą Souchu i Clavel mieli przedstawić Zgromadzeniu Narodowemu.
Te krwawe wydarzenia w znacznej mierze studziły początkową przychylność mieszkańców Wandei dla rewolucji. Wieści które tu docierały w osiemdziesiątym dziewiątym roku o obaleniu starego reżimu, przyjęciu władzy przez lud, zniesieniu praw feudalnych, uwolnieniu od świadczeń na rzecz dworu i kościoła, spotkały się wielką przychylnością ludzi, i rozbudziły wielkie nadzieje na poprawę bytu oraz lepszą, bardziej sprawiedliwą przyszłość. Równocześnie jednak gazety przynosiły coraz dziwniejsze, a wręcz niepokojące wieści o krwawych zajściach w różnych częściach kraju, o dalszych dekretach godzących w księży i Kościół, jak również afrontach wyrządzanych majestatowi króla. Natomiast warunki życia bynajmniej nie uległy poprawie.
Wkrótce zmiany dotarły i na prowincję. W roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym — dekretem Konstytuanty — pocięto kraj na osiemdziesiąt trzy nowe jednostki administracyjne w formie jednakowych kwadratów, nie bacząc na dotychczasowe — często wielowiekowe — powiązania gospodarcze, historyczne, kulturowe czy obyczajowe. Dotychczasowa kraina Poitou, zastała podzielona na trzy departamenty: Vendée, Deux-Sèvre i Vienne. Przy okazji w całym kraju zlikwidowano ponad pięćdziesiąt biskupstw, co zapewne nie stanowiło dla wiernych większego kłopotu. Znacznie dotkliwiej natomiast odczuli zlikwidowanie czwartej części parafii. Tym bardziej, że wiele z tych, które pozostały, zmieniło nie tylko swój kształt i zasięg, ale przede wszystkim proboszczów czy wikarych. Gdyż duchownych, którzy odmówili złożenia przysięgi na konstytucję cywilną kleru, zastępowano zaprzysiężonymi, co lud zazwyczaj kwitował stwierdzeniem, że są zaprzysiężeni diabłu, i odnosił się do nich z nieukrywaną wrogością. Na dodatek, wedle tejże konstytucji, diametralnie zmieniły się zasady ustalania hierarchii kościelnej. Proboszczowie i biskupi nie byli — jak do tej pory — mianowani przez swoich kościelnych zwierzchników, lecz wyłaniani w drodze demokratycznych wyborów. Tak dalece demokratycznych, że prawo uczestniczenia w nich mieli nie tylko katolicy, ale też protestanci, Żydzi, a nawet zdeklarowani ateiści. I to właśnie z powodu księży, którzy złożyli przysięgę na konstytucję cywilną kleru, a których wieśniacy często nie wpuszczali do swoich parafii, Gwardia Narodowa zaczęła strzelać.
Rewolucja akceptowała prywatną własność. Tak więc arystokraci pozostający w kraju mogli nadal korzystać z posiadanych majątków. Stali się jednak osobnikami mocno podejrzanymi i rewolucja bacznie patrzyła im na ręce, oni natomiast kornie chylili przed nią głowy. Jednak znaczna część arystokratów, na czele z królewskim bratem, hrabią d’Artois, uszła za granicę, i tam żebrała o pomoc u odwiecznych wrogów Francji: Anglii, Prus, Austrii. Ci jednak nie bardzo kwapili się z interwencją.
Natomiast kler — uchwałą Konstytuanty pozbawiony swoich dóbr — pozostał bez środków do życia. Wprawdzie państwo wzięło na siebie obowiązek utrzymania księży, ale jedynie tych, którzy złożyli przysięgę na wierność konstytucji cywilnej. Natomiast tak zwanych księży opornych — a tych była większość — zostawiono własnemu losowi. Co bynajmniej nie oznaczało braku zainteresowania ze strony władz, które nader czujnie śledziły poczynania księży niekonstytucyjnych, i kolejnymi aktami prawnymi ograniczały im możliwość pełnienie posługi kapłańskiej pod coraz sroższymi karami. Od połowy roku dziewięćdziesiątego pierwszego, księża, którzy nie złożyli przysięgi na konstytucję cywilną, mieli zakaz odprawiania Mszy Świętej. Zostali też pozbawieni swoich kościołów, których część przypadła księżom konstytucyjnym. Jednak uczęszczała do nich niezbyt liczna rzesza wiernych. Natomiast wiele kościołów kompletnie zmieniło swe przeznaczenie, stając się więzieniami, siedzibami klubów politycznych lub miejscem spotkań poszczególnych sekcji Paryża.
A sytuacja zdawała się zaogniać coraz bardziej. W ostatnich tygodniach gazety w całej Francji przyniosły relacje o zajściach w dniu dziesiątego sierpnia w Paryżu. O krwawym ataku na pałac Tuileries i kolejnej przymusowej przeprowadzce królewskiej rodziny. Już w październiku osiemdziesiątego dziewiątego roku król, wraz z dworem, siłą został sprowadzony z Luwru do Paryża. A teraz, po kolejnych trzech latach, nieudanej próbie ucieczki i ataku tłumu na pałac, nadszedł czas nowego przesiedlenia. Tym razem jednak było to więzienie. Położona w centrum Paryża ponura i surowa twierdza Temple o murach półmetrowej grubości. Król i królowa nie potrafili zająć się swoim ludem, więc lud zaczął zajmować się nimi. I robił to, jak umiał. I jak — w jego mniemaniu — na to zasługiwali. Majestat królewski i sacrum pomazańca doznawały nie tylko nowych ciosów i upokorzeń, lecz brutalnego gwałtu.
Rewolucja nieustannie parła do przodu. Lecz ku czemu parła? Co jeszcze chciano osiągnąć? Kolejne wydarzenia goniły się wzajemnie. Jakby czas zwielokrotnił swój bieg. To, co niegdyś tworzono przez lata, nawet wieki i co trwało niewzruszenie, mimo wszelkich zawirowań i zmian, teraz było unicestwiane jednym dekretem Zgromadzenia, jedną decyzją urzędnika. Co niegdyś zdawało się nie do pomyślenia, teraz — z dnia na dzień — stawało się rzeczywistością. Nikt nie pytał, czy ta rzeczywistość odpowiada tym, którym przyszło w niej żyć. Wyglądało, że deputowani w Paryżu lub urzędnicy w Nantes, wiedzą lepiej czego potrzebują wolni i równi obywatele, będący niegdyś poddanymi tyrana.
Do czego to zmierzało? Czemu miało służyć?… Souchu nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Ludzie byli coraz bardziej zmęczeni. Trudno żyć w nieustannej egzaltacji. Emocje jakby powoli opadały, a zapał rewolucyjny ustępował miejsca codziennym troskom i potrzebom, których zaspokojenie nie było w cale łatwiejsze niż przed rewolucją. Wręcz wymagało coraz większego zachodu i wysiłku. Wciąż jednak była nadzieja. „Ach, uda się, uda się, uda się…” — śpiewano. Jeszcze rok, jeszcze pół. Jeszcze trochę. I oto, zdawało się, można już mówić o zwycięstwie, o stabilizacji. W końcu nadchodził czas upragnionego spokoju…
I nagle pojawiło się widmo wojny. Ale dlaczego ta wojna została wypowiedziana? Kto jej pragnął, kto potrzebował? Czego chce król, czego Legislatywa? Według niektórych, król spiskuje z obcymi dworami, i pragnie nie tyle wojny, co klęski Francji, i wkroczenia do niej obcych wojsk, które przywróciłyby mu pełnię utraconej w ostatnich latach władzy. Czy tak było rzeczywiście? Souchu nie mógł tego wykluczyć. Wiadomo jednak — choć pisały o tym jedynie gazety, których już nie ma, gdyż nazbyt szkodziły rewolucji — że Ludwik wielokrotnie rezygnował z użycia siły przeciw ludowi, choć ten nie wykazywał się zbytnią wstrzemięźliwością, i coraz zuchwalej rwał się do rękoczynów. Czy było więc możliwe, by Ludwik dążył do pacyfikacji kraju przez obcych najeźdźców? Może wcześniej nie spodziewał się do czego zdolni są jego poddani, a teraz — w obliczu upokorzeń i poniewierki, jakich doświadczał wraz z rodziną oraz sytuacji kraju — uznał, że czas tolerancji i miłości się skończył. Że trzeba zacząć działać. Ale czy był do tego zdolny?
Lecz jawiły się pytania jeszcze trudniejsze. Czego chce Legislatywa? Dlaczego pchnęła kraj w objęcia wojny? Bo przecież to nie król, lecz Zgromadzenie Narodowe zdecydowało o jej rozpoczęciu. Ludwik XVI nie odgrywał już prawie żadnej roli. Jeszcze niekiedy stosował weto w stosunku do dekretów parlamentu, na co zezwalała mu konstytucja, a co doprowadzało do wściekłości dobrych patriotów. Choć w kwietniu to on oficjalnie wypowiedział wojnę Austrii, nie była to ani jego inicjatywa, ani decyzja, lecz bezwolna realizacja dążeń Legislatywy. To ona pragnęła wojny. Ale dlaczego? Tu jednak żadne rozsądne przypuszczenia nie przychodziły Souchu na myśl. W każdym razie, to poruszenie na drogach, jakie obserwowali, było efektem przygotowań do obrony. Niestety, Francja nie była gotowa na konflikt. Kraj rozchybotany wewnętrznie, teraz musiał jeszcze stawić czoła obcym najeźdźcom, których sam sprowokował. Trwająca od pół roku wojna, którą wypowiedziano „królowi Węgier i Czech” Franciszkowi II Habsburgowi, toczyła się wprawdzie niemrawo, ale porażki, jakich doznawała francuska armia, nie napawały optymizmem.
Podobnie, jak sytuacja wewnętrzna kraju. Choć tegoroczne zbiory były obfite, znacznie lepsze niż przed rokiem, na rynku brakowało zboża. Chłopi, jeśli tylko mogli, wstrzymywali się z jego sprzedażą. Przyszłość jawiła się niepewna, a posiadanie zapasów żywności dawało nadzieję na przetrwanie. Tym bardziej, że papierowe asygnaty, które zastąpiły pieniądz kruszcowy, przyjmowane były bardzo niechętnie. Ich wartość, w sierpniu dziewięćdziesiątego, spadła grubo ponad jedną czwartą. Ceny rosły zastraszająco, zarobki — znacznie wolniej. Konieczność zaopatrzenia armii wzmagała popyt na żywność, zwiększając trudności aprowizacyjne. Władze podejmowały na własną rękę różne środki zaradcze. Przeprowadzały rewizje i rekwizycje ukrywanego zboża i mąki, ustalały stałe, niższe od rynkowych, ceny na podstawowe artykuły, ściągały z bogatych kontrybucje, mimo że ci wskazywali na brak podstaw prawnych takich działań. Powstawały specjalne trybunały, których celem było wykrywanie i ściganie brudnych interesów inspirowanych chciwością spekulantów oraz machinacjami arystokracji i wrogów rewolucji. A ludność miejska na własną rękę rekwirowała transporty zboża, wszczynała bunty, domagając się poprawy warunków życia. Częstokroć władze musiały uciekać się do pomocy Gwardii Narodowej, w celu tłumienia rozruchów i rabunków. Coraz częściej też sięgano do reglamentacji chleba.
Poza oficjalną petycją, Souchu wiózł też poufny list swojego proboszcza do jego seminaryjnego kolegi w Paryżu. Ponieważ księża niekonstytucyjni — a takim, według nadawcy listu, winien być jego adresat, ksiądz Grayo de Kéravénant — zostali pozbawieni swoich parafii, przesyłkę należało dostarczyć do zaprzyjaźnionej z księdzem rodziny państwa Gélych. Tam też obaj wysłannicy mogli spodziewać się gościny na czas parodniowego pobytu w stolicy, zyskać przewodnika po nieznanym sobie mieście, jak też oszczędzić na kosztach noclegów i żywienia się w gospodzie, co przy aktualnych cenach, nie było sprawą bagatelną.
Zbliżających się do Paryża zaskoczył widok setek, a może tysięcy młodych ludzi, uwijających się na przedpolu, kopiących rowy, budujących wały i umocnienia ziemne, które miały utrudnić najeźdźcom dostęp do stolicy. Wojna, będąca jednym pasmem porażek, o które zresztą paryski lud obwiniał monarchę, teraz zdawała się docierać do serca Francji. Niewiele pomogły dodatkowe zaciągi żołnierza i rozpaczliwe próby reorganizacji armii, w znacznej mierze pozbawionej oficerów. Do czasu rewolucji wywodzili się oni jedynie z arystokracji. Lecz po roku osiemdziesiątym dziewiątym, większość ich zniknęła z wojska. Częściowo zostali wymordowani przez własnych żołnierzy, spora liczba uszła za granicę, niektórzy po prostu złożyli dymisje. Natomiast ci, którzy pozostali, nie budzili zaufania ani żołnierzy, ani Legislatywy. Tym bardziej, że dezercje trwały niemal bez przerwy.
Dziewiętnastego sierpnia, granicę francuską przekroczyła potężna aliancka armia, w skład której wchodziły wojska pruskie, austriackie, oddziały heskie i kilka tysięcy emigrantów, mających nadzieję powrócić do kraju u boku sprzymierzonych. Dowodził nią wytrawny żołnierz, książę Brunszwiku, Karol Wilhelm Ferdynand. Książę odrzucił proponowane mu przez Francję dowództwo jej armii, a stanąwszy na czele wojsk koalicyjnych, parł do przodu, spychając marnie wyszkolone i zdemoralizowane francuskie oddziały. Wszakże popełnił zasadniczy błąd natury politycznej.
Podpisał — zredagowaną przez emigrantów — proklamację, w której domagał się zakończenia anarchii, powstrzymania ataków na tron i ołtarz oraz przywrócenia legalnej władzy. A za wyrządzenie najmniejszej krzywdy „Ich Królewskim Mościom francuskim”, obiecywał „przykładną i na wieki pamiętną” zemstę, grożąc egzekucjami, więzieniem, jak też zniszczeniem Paryża. Proklamacja dotarła do stolicy dwudziestego ósmego lipca, a skutek jaki wywołała, był dokładnie odwrotny do zamierzonego. Zamiast strachu, wzbudziła wściekłość i wzmogła ducha bojowego w całym kraju. Pierwszego sierpnia Zgromadzenie wydało dekret o uzbrojeniu w piki niemal wszystkich obywateli. Dziesiątego sierpnia poprowadzono paryski tłum na pałac Tuileries i choć „Ich Królewskim Mościom francuskim” nie wyrządzono krzywdy, jeśli nie liczyć strachu i upokorzeń, polało się wiele krwi, zarówno obrońców króla jak też dobrych patriotów. Skutkiem tego król stał się „więźniem narodu”, został zawieszony w swoich czynnościach, i wraz z rodziną — bez wyroku, a nawet bez postawienia zarzutów — osadzony w Temple. Taka odpowiedź na proklamację Brunszwika nie pozostawiała wątpliwości, co się stanie w przypadku jego zwycięstwa. Więc odezwa Legislatywy, wzywająca patriotów do obrony, nabierała coraz większej aktualności. A obrona Paryża wydawała się palącą koniecznością.
Człowiek, który zjawił się w sklepie jubilerskim Erica Voltzendorffa, i poprosił o rozmowę z pryncypałem, był — można rzec — nijaki. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Twarz pospolita, ruchy wyważone, głos spokojny. Nie wzbudził najmniejszego niepokoju, dopóki się nie odezwał, kiedy znaleźli się sam na sam na zapleczu.
— Zwykle podobne sprawy powierzam swoim podwładnym. Do pana pofatygowałem się osobiście. Niech pan będzie łaskaw to docenić…
— Kim pan jest? I z jaką sprawą przychodzi?
— Widzi pan, sfera w której działam, niekoniecznie kieruje się zasadami bon tonu — Eric Voltzendorff przezornie namacał pistolet w szufladzie, lecz nieznajomy, zapewne odczytawszy ten gest, tylko lekko się uśmiechnął, i kontynuował z niezmąconym spokojem. — Niemniej nawet tu, pytanie o personalia uznawane jest za swego rodzaju nietakt… Ale powiem panu kim jestem: urzędnikiem państwowym w tajnej służbie. I to musi panu wystarczyć.
— W czyjej służbie?
— Naszej. Francuskiej.
— Każdy może tak powiedzieć.
— Ma pan rację. Musi mi pan uwierzyć na razie na słowo. Ale wiedza, którą dysponuję, a którą panu zaprezentuję, z pewnością całkowicie uwierzytelni moją osobę w pańskich oczach. Proponuję więc chwilę spokojnej rozmowy. Przy czym, nie muszę chyba dodawać, że jakakolwiek niedyskrecja…
Resztę pozostawił wyobraźni rozmówcy.
— Słucham pana.
— Parę faktów. Legislatywa przeżywa swoje ostatnie dni. Zgadza się?
— Te sprawy mnie nie zajmują.
— Może i nie, ale te sprawy pana dotyczą. Czyż nie z ramienia Legislatywy, pan i pańscy koledzy, zostaliście powołani do komisji mającej zinwentaryzować kosztowności, które naród odebrał tyranowi?
— Nie zabiegałem o to.
— Nikt nie robi panu wyrzutów. Mówimy o faktach. A faktem jest pana udział w tej komisji.
— I co z tego?
— Jest parę ważkich pytań, że tak się wyrażę, natury ogólnej. Po pierwsze, dlaczego Legislatywa, organ kończący swą działalność, rozpoczyna dzieło, którego nie zdąży zakończyć? Bo przecież sama inwentaryzacja zajmie sporo czasu. Trzeba wszystko sprawdzić, policzyć, spisać protokoły, rozliczyć odpowiedzialnych, wyciągnąć wnioski, podjąć i zrealizować dalsze decyzje. A czas Legislatywy dobiega końca. Nie ulega wątpliwości, że nie zdążą uporać się z tym wszystkim. Dlaczego więc nie zostawiono tego Konwentowi, do którego wybory już trwają? Czym podyktowany jest ten niezrozumiały pośpiech? Zastanawiał się pan nad tym?
Przerwał, jakby oczekując odpowiedzi, a po chwili kontynuował.
— No właśnie. Pewnie nawet pan o tym nie pomyślał. I nie ma się czemu dziwić. Nie ma powodu, by pana takie sprawy interesowały. Ale my musimy stawiać sobie takie pytania i znajdować na nie zadowalające odpowiedzi. Lecz niestety, na te pytania odpowiedź jest nader niepokojąca. A niepokój rodzi obawy i zmusza do ostrożności. Może czasem zbytecznej, ale osobiście przedkładam nadmiar ostrożności nad odrobinę beztroski.
Znów przerwał i zaczął innym tonem.
— Tego nie podaje się do publicznej wiadomości, ale pośród deputowanych Legislatywy wielu jest takich, którzy potajemnie byli, a może i są nadal, na usługach dworu, i przez dwór są opłacani.
Jubiler przez chwilę zastanawiał się, czy w Temple jeszcze istnieje jakiś dwór, lecz postanowił nie ujawniać tych wątpliwości. A tajemniczy przybysz kontynuował.
— Wiemy także, iż wielu agentów Pitta zasiada na ławach poselskich obecnego Zgromadzenia. Niektórych znamy z imienia i nazwiska, choć zapewne nie wszystkich. Posiadamy też dowody, że Londyn wciąż miesza swymi brudnymi paluchami we francuskim kotle. Sam pan wie najlepiej, jak spada wartość asygnat. Zapewne znane są panu przyczyny ekonomiczne, ale wątpię, czy pan wie, jakie ilości fałszywych asygnat Londyn puszcza w obieg w naszym kraju, powodując znane nam wszystkim trudności. Istnieją przesłanki wskazujące, że teraz przedmiotem zainteresowania Pitta stały się nasze klejnoty narodowe. Panu, jako człowiekowi z branży, nie muszę wymieniać tych najbardziej cennych. A to właśnie one zdają się być w kręgu zainteresowań Londynu, jak też niektórych deputowanych. Nie wiemy, czy chodzi o ich podmianę na fałszywe, czy zwykłą kradzież, w każdym razie ktoś usiłuje do nich dotrzeć pod pretekstem inwentaryzacji. A naszym i pana zadaniem, jest do tego nie dopuścić.
— Pan żartuje. Niby w jaki sposób?
— Och, bardzo prosty... Nawet taki laik jak ja, jest w stanie wskazać panu kilka możliwości. Wszyscy wiemy, że natura ludzka jest ułomna, i każdemu może się przytrafić, że zgubi, czy niechcący zniszczy dokument. Nadmierny pośpiech też może być powodem błędów i pomyłek. I wtedy trzeba zaczynać od nowa… Zdarza się też, że ludzie chorują… Jest wiele czynników, które mogą opóźniać pracę komisji... A najważniejsze: spis najcenniejszych precjozów, które tak interesują co niektórych, należy zostawić na sam koniec… Krótko mówiąc, chodzi o to, żeby inwentaryzację prowadziła inna komisja, wyznaczona przez nowe Zgromadzenie, w którym nie będzie sprzedawczyków i zdrajców. Bo proszę łaskawie zwrócić uwagę. Nieprzyjaciel wdziera się w granice kraju, a niektórzy, miast myśleć o obronie, chcą rachować błyskotki…
— Ależ ja nie jestem przewodniczącym komisji…
— Ale jest pan specjalistą, osobą niezwykle kompetentną, której zdanie i doświadczenie z pewnością będzie wiele ważyć. I nie będzie pan odosobniony w swoich dążeniach. Jeszcze paru członków komisji, do których mamy pełne zaufanie, będzie współdziałało z panem. Ale — tu wykonał ostrzegawczy gest — niech pan nie usiłuje zgadywać którzy to są, a tym bardziej porozumiewać się z nimi. Bo gdyby się okazało, że źle pan trafił… Każdy z panów ma działać indywidualnie, choć dla jednego, wspólnego celu.
— Dlaczego po prostu nie aresztujecie tych deputowanych?
— Haa… Myśli pan, że nie chcielibyśmy? Ale niestety, są bardzo ostrożni, a nasze dowody niewystarczające. Poza tym politycznie nie jest to możliwe. Przynajmniej na razie. Ale — na wszystko przyjdzie pora. Póki co, musimy sprawę załatwić po cichu. A jeśli wszystko się uda — zawiesił głos na dłuższą chwilę — jeśli nam się uda… Panu się uda…
Zamilkł na tak długo, że jubiler w końcu nie wytrzymał i przynaglił:
— Tak?…
— Oczekiwał pan dowodu na prawdziwość moich słów…
Voltzendorff przytaknął, choć już bez większego zaangażowania. A jego rozmówca kontynuował.
— Otóż można zrozumieć, że — w niewątpliwie trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się branża jubilerska — dokonywane są inwestycje w innych obszarach. Zresztą, nader wskazanych z punktu widzenia kraju i jego wojennych potrzeb. Inwestowanie w dostawy na front jest działaniem ze wszech miar patriotycznym, pożytecznym, i chwalebnym. Nasze armie potrzebują broni, butów, mundurów, żywności i tak dalej. Ale niestety, z uczciwością dostawców bywa różnie. Wielu z nich to cnotliwi i uczciwi patrioci, ale trafiają się i tacy, którzy są wyzbyci elementarnej przyzwoitości, nie mówiąc już o poczuciu obywatelskiego obowiązku, czy miłości ojczyzny. Psująca się żywność, buty z tektury i drewna, mundury szyte ze sparciałego materiału, to tylko niektóre przykłady ich zbrodniczej działalności.
Zamilkł na chwilę i rozpoczął łagodniejszym tonem.
— Oczywiście, użyczając kapitału, nie musi pan sprawdzać, w jaki sposób on pracuje. Ale jeśli osiągane zyski są grubo ponad przeciętne, czy dobry patriota nie powinien się zainteresować, w jaki sposób jego kapitał został zainwestowany? Czy nie służy do niecnych celów? Do spekulacji, szkodzenia armii, głodzenia patriotów, grabienia ojczyzny?… Przykładem jest niejaki ksiądz d’Espagnac, na którego wnoszone są liczne skargi… Podobnie austriaccy żydzi, Emmanuel i Simon Fray’owie. Oni zdaje się też obracają pańskim kapitałem? Ja wiem, że cieszą się przyjaźnią wielu dobrych patriotów, jak Chabota, d'Églantine’a, i innych. Ale oni zapewne nie posiadają wiedzy o podejrzanych machinacjach tych panów. Wierzę, że pan również. I oby nic nie nadwątliło tej wiary.
W miarę jak urzędnik państwowy w tajnej służbie, spokojnie i beznamiętnie rozwijał temat, twarz Erica Voltzendorff’a traciła kolory, gardło gwałtownie wysychało, a drżenie rąk stawało się trudne do ukrycia. Państwowy urzędnik w tajnej służbie przerwał swój wywód i spytał:
— Już mi pan wierzy?
— Sądzę, że tak — wykrztusił jubiler bezbarwnym głosem.
— To bardzo dobrze. Może pan być pewny, że każdy patriotyczny czyn, każda przysługa, będą zauważone i docenione. A przypadkowe i nieświadome błędy — wybaczone.
Po tych słowach uśmiechnął się serdecznie i wyciągnął rękę na pożegnanie. Zamknąwszy za gościem drzwi, Eric Voltzendorff powrócił na zaplecze, i przesiedział tam póki nie ustąpiło drżenie rąk i galopada myśli…
Ku zaskoczeniu i przerażeniu Fabre’a d'Églantine inwentaryzacja w Garden Meuble rozpoczęła się trzydziestego pierwszego sierpnia. Wcześniejsza rozmowa z Dantonem, jego spokój i zapewnienia, że panuje nad sytuacją, podniosły Fabre’a na duchu. Wysnuł wniosek, że — nim dojdzie do spisu — rzezimieszki Miette dokonają włamania do Garden Meuble, co usprawiedliwi wszelkie braki i pozaciera ewentualne ślady. Tak się jednak nie stało. Z przyczyn kompletnie dla Fabre’a niepojętych, komisja zebrała się już w ostatnim dniu sierpnia i od początku września inwentaryzacja spokojnie toczyła się dzień po dniu. A każdy dzień zaczynał się dla Fabre’a przerażeniem i wlókł się niczym ból zęba. W pierwszym odruchu zamierzał indagować Dantona. Jednak zrezygnował z obawy, że znów narazi się na reprymendę. Tym bardziej, że Danton zdawał się być pochłonięty całkowicie czym innym, i zachowywał się, jakby inwentaryzacja w Garden Meuble zupełnie go nie interesowała. Fabre wolał więc nie zakłócać jego współpracy, jaką ostatnio nawiązał z Maratem, i niecierpliwie czekał na wieczorne relacje Restouta. Wysłuchując ich, przez chwilę oddychał z ulgą, lecz wkrótce strach znów chwytał go za gardło straszliwym uściskiem, bo przecież za kilka godzin zaczynał się następny dzień, w którym komisja może zażądać od Restouta otwarcia skrytek, w których powinny znajdować się brylanty… Fabre chwilami z podziwem myślał, jak malarz wytrzymuje tę presję, na dodatek cały czas będąc w otoczeniu innych, i nie mogąc sobie pozwolić nawet na chwilę słabości.
Lecz w kolejnych dniach nad współczuciem i uznaniem dla Restouta, zaczął górować podziw dla Dantona. Fabre coraz częściej myślał o nim, jak o wizjonerze lub cudotwórcy. Ku jego zaskoczeniu inwentaryzacja miała niemal dokładnie taki przebieg, jak w ich rozmowie nakreślił Georges. Rzeczywiście rozpoczęto od sprawdzania figurek, płaskorzeźb i innych drobiazgów wykonanych w brązie. Natomiast prace komisji przebiegały nadzwyczaj opornie i nader często były zakłócane jakimiś nieoczekiwanymi zdarzeniami. Według opowieści Restouta, wielu członków komisji wydawało się być mocno rozkojarzonych i podenerwowanych. Pracowali w dużym pośpiechu i być może to właśnie było powodem dość częstych błędów, a niekiedy nawet zaginięcia już sporządzonych protokołów. W efekcie, wiele przeprowadzonych już spisów, trzeba było powtórzyć. Co jakiś czas, ktoś z członków komisji był wywoływany w sprawie niecierpiącej zwłoki. Ktoś inny dowiadywał się o próbie włamania do jego sklepu. Być może pewien wpływ miały też trwające wybory do nowego Zgromadzenia oraz zajścia w paryskich więzieniach. Jak choćby zmasakrowanie wcześniejszego opiekuna skarbca — hrabiego Thierry. Wyraźnie jakieś fatum ciążyło nad komisją i jej pracami. Tak było przez sześć dni. Aż siódmego — niespodziewanie przerwano prace, nie dotarłszy do skrytek z najcenniejszymi precjozami.
Fabre poczuł, jak ponownie wstępuje weń życie. Dodatkowo ubogacone tym, co Danton przezornie zachował dla nich, jako zadośćuczynienie za poniesione trudy i przeżyte lęki. Dotychczasowy podziw Fabre’a dla Georgesa teraz graniczył wręcz z zabobonnym uwielbieniem, i pewnością wybawienia z każdej opresji. Tak, niewątpliwie Danton był wizjonerem. Możliwe, że cudotwórcą, być może diabłem…
4. ŻALE PANA GÉLY
Państwo Marie i Marc Gély byli uprzedzeni o przybyciu gości. Poczta funkcjonowała normalnie, wiadomości dochodziły na czas. Jednak niektóre bezpieczniej było nie powierzać obcym rękom. A do takich należał list proboszcza z Machecoul, którego adresatem był ksiądz de Kéravénant. To stanowiło powód wizyty Souchu i Clavela w mieszkaniu państwa Gélych.
Była to para wkraczająca dopiero w wiek średni. Monsieur Marc Antoine Gély liczył około czterdziestu lat, madame Marie Jeanne zapewne niezbyt dawno przekroczyła trzydziestkę, wciąż zachowując urodę. Souchu spodziewał się, że znajomi niekonstytucyjnego księdza będą zdecydowanymi rojalistami. Ku jego zaskoczeniu okazało się, że oboje są zwolennikami zmian, lecz w różnym stopniu. Madame Marie traktowała je z pewnym dystansem, by nie powiedzieć — nieufnością. Natomiast jej małżonek nie krył entuzjazmu. Marc Gély był członkiem Klubu Kordylierów niemal od początków jego istnienia, i częstym bywalcem zebrań, o czym — wkrótce po przywitaniu — zaczął z zapałem opowiadać.
— To naprawdę wspaniałe — zachłystywał się — ile dobrego zrobiono w naszym kraju. Ile się zmieniło. Prawdę mówiąc sam nieraz się dziwię, jak mogłem przedtem nie widzieć całej tej niesprawiedliwości, nierówności, podłości, nędzy… Tych wszystkich absurdów.
— Och, nie przesadzaj! Zapomniałeś już, jak nieraz sam pomstowałeś na to, co się działo choćby w paryskim parlamencie? „Instytucja sądowa, a uczciwości i sprawiedliwości tyle, co kot napłakał.” — tak mówiłeś, pamiętam jak dziś.
— E… było, minęło. Wtedy widziałem tyle — przyłożył kciuk w połowie palca wskazującego. A teraz widzę… O! — rozpostarł obie dłonie na szerokość ramion. — Muszę panów tam zabrać. Dopiero otworzą się wam oczy tak, jak mi się otworzyły. To jest właśnie miejsce dla takich jak my. Ludzi prostych, nieuczonych, ale uczciwych i mających odwagę zmieniać kraj. Można dowiedzieć się rzeczy do których sam by człowiek nie doszedł, poznać ludzi o wzniosłych charakterach, i otwartych głowach, a nade wszystko — patrzeć na ręce tym, co chcą, by wszystko zostało po staremu lub niewiele się zmieniło. To tylko dzięki nam, dzięki klubom, rewolucja wciąż żyje. Ci tam — machnął wzgardliwie ręką — już dawno dogadaliby się z królem.
— O kim pan mówi? — spytał Souchu.
— A o kim by? O tych nędznikach z Legislatywy. Większość to głupcy i tchórze. Albo zdrajcy.
— Wybrani przez naród — wtrącił ze zdziwieniem Clavel.
— Francuzi nie są tak nędzni ani podli, by takie kreatury nimi rządziły. I to niedługo się zmieni. My to zmienimy, nasze kluby! I paryskie sekcje.
— Marc — madame Gély pozwalała mężowi się wygadać, jednak nie za długo — przecież panowie nie znają paryskich klubów i pewnie nie bardzo są nimi zainteresowani.
— Kochanie, tym bardziej trzeba o tym informować i poszerzać obszar wolności, jak tylko jest to możliwe — pan Gély nie przejął się zastrzeżeniami żony.
— Zapewne słyszeliście panowie, bo ostatnio było o tym głośno, że bohater dwóch kontynentów — skrzywił się z sarkazmem — jak się o nim mówiło, wielki La Fayette, do niedawna dowódca Gwardii Narodowej, a od czasu wojny, dowodzący Armią Północy, okazał się podłym zdrajcą. Najpierw aresztował trzech komisarzy, których przysłało do niego Zgromadzenie Narodowe. A dekrety tegoż Zgromadzenia zawieszające króla po wydarzeniach dziesiątego sierpnia, uznał za niekonstytucyjne. Potem usiłował podburzyć sąsiednie departamenty, by sprzymierzyły się z nim, nie uznały zawieszenia Ludwika, i przeciwstawiły się wykonaniu tych dekretów. Na szczęście nie znalazł posłuchu ani w armii, ani w departamentach. Wtedy nie pozostało mu nic innego, jak — ratując swe podłe i nędzne życie — zbiec za granicę. Co też uczynił wraz z całym sztabem, w którym byli dawni deputowani Konstytuanty. Tacy oto ludzie stoją na czele! I właśnie ich trzeba się pozbyć!
Przerwał na chwilę, by dać opaść uniesieniu, w jakie wprawiły go własne słowa, i po chwili zaczął spokojniej.
— O tym wiedzą wszyscy, o tym pisały gazety. Ale mało kto wie, że można było temu wszystkiemu zapobiec, jeśliby tylko panowie z Legislatywy wykazali się czujnością. Przecież już na początku sierpnia La Fayette został oskarżony o działania kontrrewolucyjne. Po pierwsze o to, że planował ze swoją armią ruszyć na Paryż. Nie muszę chyba panom wyjaśniać w jakim celu. Po drugie, nie wsparł działań marszałka Lucknera, przyczyniając się do odwrotu jego armii, która miała zająć Belgię. I po trzecie — miał czelność stanąć przed Zgromadzeniem, by domagać się ukarania organizatorów ruchu z dwudziestego czerwca. I co więcej, zniszczenia — jak się wyraził — „sekty jakobinów”! Ten łotr, ten zdrajca…
— Marc, uspokój się! — pani Gély usiłowała mitygować męża. — Klubu nie ruszono, a generał sam się zdemaskował…
— Dobrze przynajmniej, że wpadł w łapy Austriaków — wysapał pan Gély — Dawno już powinien był dać głowę na szafocie! Ale te łajdaki go wypuściły. Większość głosowała przeciwko postawieniu go w stan oskarżenia. On zakładał maskę patrioty i knuł swoje spiski. Dopiero teraz odkrył twarz… Ale ilu jeszcze ją skrywa? Ilu zdrajców jest pośród nas? Nie mówię o Kapecie i jego sługusach. Oni nawet nie udają. Wszystkim wiadomo, że tylko czekają, by austriackie i pruskie wojska oraz emigranci weszli do Paryża. Ale ilu jest takich, którzy udają gorących patriotów, aby przy pierwszej okazji poderżnąć nam gardła? I taka okazja może się im trafić niedługo. Brunszwik ciągnie na Paryż ze stutysięczną armią. A nasze wojska idą w rozsypkę. Jak zapewne panowie wiecie, Longwy już padło, a Verdun skapituluje lada dzień. Dwie twierdze, które miały bronić drogi na Paryż. A teraz…
Zamilkł, jakby pozwalając słuchaczom wyobrazić sobie, jakie mogą być następstwa, a po chwili zaczął spokojniejszym tonem.
— Przecież ta wojna mogła już być wygrana. A w każdym razie powinniśmy już odnieść parę zwycięstw i dać nauczkę tym koronowanym tyranom. Na początku to my mieliśmy przewagę. Lecz zamiast działać, zwlekano. Generałowie urządzali przemarsze swoich armii po kraju wte i wewte, oczekując na rozkazy rządu, i nie myśląc o podjęciu ofensywy. Rządy z kolei się nie spieszyły, rządy się zmieniały, bo trwały przepychanki wewnątrz Zgromadzenia i między Zgromadzeniem, a królem. W Legislatywie nie można było dogadać się z Brissotem i tą jego koterią. Ci panowie potrafili wypowiedzieć wojnę, tylko nie mają pojęcia, jak ją prowadzić. I bardziej interesują ich rozgrywki między stronnictwami, osobiste animozje i ambicje, niż to, co dzieje się na froncie. Na każdym kroku głupota, nieudolność i przede wszystkim — zdrada! Cztery zmarnowane miesiące! Miesiące, które pozwoliły Austriakom ściągnąć wojska, dozbroić się, poczynić przygotowania. I teraz jesteśmy bliscy katastrofy. A wiecie panowie, czym Brunszwik groził w swojej odezwie…
— Nie mógł się nam lepiej przysłużyć. Myślał, że wystraszy Francuzów. A tylko ich rozwścieczył. Teraz wszyscy łapią za broń — wtrąciła pani Gély.
— Prawda. Widzieliśmy po drodze ilu ochotników ciągnie do Paryża.
— Tylko czy to wystarczy? — pan Gély był sceptyczny. — Wiemy ilu żołnierzy prowadzi Brunszwik ze sobą, ale nie wiemy, ilu ich ma tutaj. Nie wiemy, ilu zdrajców jest w samym Paryżu. A ilu w wojsku. Co rusz słyszy się o kolejnych dezerterach. I to głównie pośród oficerów. Bliższa im Koblencja czy Londyn, niż Paryż… A te tchórze z Legislatywy już myślały o ucieczce z Paryża. O porzuceniu stolicy i wycofaniu się na południe. Dopiero Danton przemówił im do rozumu i do sumienia. Żebyście go widzieli! Olbrzyma w czerwonym płaszczu, stojącego przed zgrają skundlonych wybrańców narodu i miotającego im w twarz: „Odwagi, odwagi i jeszcze raz odwagi!” Nawet jego wrogowie przyłączyli się do owacji. Natchnął ich wszystkich. Ale na jak długo?
W końcu pani Gély udało się zapanować nad elokwencją męża i dopuścić do głosu gości. Souchu wspomniał o powodach dla których obaj znaleźli się w stolicy oraz wręczył list od swego proboszcza. Rozmowa siłą rzeczy zeszła na księdza de Kéravénanta.
— Nic z tego nie rozumiem — mówiła madame Marie. — W piątek, koło południa, poszedł zgłosić się na wyjazd z Francji, i już nie wrócił. Czekaliśmy całe popołudnie i noc. W końcu dowiedzieliśmy się, że musi zostać u Karmelitów, aż do wyjazdu. Ale jakże tak — denerwowała się — przecież nie można ruszać na drugi koniec świata, jak na majówkę. Należy jakoś się przygotować. Trzeba spakować trochę odzieży na zmianę, wziąć jakieś jedzenie na drogę, wreszcie parę rzeczy na początek. Przecież zostawił tu nawet swoje Pismo Święte. Rewolucja raczej o to wszystko nie zadba…
— U Karmelitów… — Souchu nie bardzo pojmował.
— Tak sobie skracamy — uśmiechnęła się madame Gély — To karmelitański kościół niedaleko stąd. Teraz zamieniony na więzienie. Jak większość paryskich kościołów — dodała. — Podobno jest tam przetrzymywany arcybiskup Arles, dwaj biskupi i koło stu pięćdziesięciu księży, którzy odmówili złożenia przysięgi. A ilu zatrzymano w całym Paryżu?… Nie mam pojęcia.
— Cóż, sytuacja jest rozpaczliwa i podejmuje się wszelkie możliwe środki ostrożności — Marc usiłował łagodzić wypowiedź żony.
— To księża stanowią aż takie zagrożenie? — zdziwił się Clavel.
— Oczywiście, że nie! — pani Gély reagowała spontanicznie i zwracając się do męża, dodała. — Ale ci twoi jakobini zawsze muszą wystraszyć ludzi. Okropnie tego nie lubię i boję się. Bo potem zwykle dzieją się różne dziwne rzeczy…
— Zapewniam cię, że sytuacja jest naprawdę poważna — Pan Gély wyglądał na autentycznie zatroskanego. — Wyobraźcie sobie panowie, musiano nawet częściowo opróżnić więzienia, i wypuścić mniej groźnych przestępców, by zwolnić miejsce dla najbardziej nieprzejednanych rojalistów. Ale czyja to wina, że kontrrewolucja wciąż podnosi łeb?!
Zapadła chwila niezręcznej ciszy, którą przerwał Marc Gély.
— Wybaczcie panowie — uśmiechnął się. — Czasami emocje biorą górę. No więc Grayo, to znaczy ksiądz de Kéravénant… — poprawił się.
Pani Gély przyszła w sukurs mężowi.
— Oficjalnie to Pierre-Marie-Joseph Grayo de Kéravénant — wyjaśniła. — Ale traktujemy go jak członka rodziny i zwracamy się po imieniu.
— No więc, ksiądz Grayo — kontynuował jej małżonek — nie złożył, jak zapewne panowie wiecie, przysięgi na konstytucję cywilną kleru. Nie chcę wyrokować, czy miał rację. Z pewnością nie jest łatwo stanąć przed takim wyborem…
— Dla Grayo i innych uczciwych księży wybór był oczywisty — pani Gély wyraźnie nie podzielała zapatrywań męża w tym względzie. Ale zapewne każde z nich już od dawna stało przy swoim, bo ten puścił mimo uszu uwagę żony i kontynuował relację.
— W każdym razie przez jakiś czas nie było z tego powodu większych kłopotów. Jednak od ataku na Tuileries i pozbawienia Ludwika władzy, zaczęły się aresztowania księży niekonstytucyjnych. Musiał się więc ukrywać. Lecz to było coraz trudniejsze, zarówno dla niego samego jak i tych, którzy mu pomagali. Ale w miniony poniedziałek władze ogłosiły, że księża pragnący wyjechać z kraju, mają na to dwa tygodnie. I winni natychmiast się zgłosić, w celu dopełnienia formalności. Gdy więc pojawiła się taka możliwość, Grajo uznał to za najlepsze rozwiązanie. I dobrze zrobił. Tym bardziej, że nie jest entuzjastą tego, co się dzieje…
— Był! — wręcz zakrzyknęła madame Marie. — Takim samym jak my. Bo przecież każdy przyzwoity człowiek, jeśli nie był głupcem albo łotrem, oczekiwał zmian. I jak tylko mógł, przykładał do nich rękę. Ale wiele tych rąk odtrącono, by nie powiedzieć — odcięto. Przecież to właśnie księża, obok przedstawicieli szlachty, masowo dołączyli do stanu trzeciego i wsparli jego deputowanych, gdy ci ogłosili się przedstawicielami narodu. To głównie dzięki nim stan trzeci uzyskał taką liczebną przewagę, że w końcu król nakazał połączyć się z nim pozostałym stanom. I Stany Generalne przekształciły się w Zgromadzenie Narodowe — Konstytuantę. Ale wkrótce to właśnie Zgromadzenie odebrało Kościołowi cały majątek i wysmażyło tę złowrogą konstytucję cywilną kleru, pozbawiając środków do życia takich księży jak Grayo. Co więcej — głosi się, że religia to zabobon, a księża są jego nosicielami i tumanią ciemny lud. Więc trzeba ich wyekspediować z kraju na drugi koniec świata…
Zamilkła na chwilę.
— Pozbawili nas prawdziwych kapłanów. Jutro niedziela, a Grayo… — przerwała, by zapanować nad głosem, a po chwili kontynuowała. — Dotąd zawsze chodziliśmy na Mszę Świętą, którą on odprawiał. Albo u nas w domu, albo gdzieś po ludziach. A teraz — nie wiem, co zrobimy…
Głos jej się załamał i umilkła.
— Najwyższy czas zacząć chodzić na legalne msze — wtrącił pan Gély — a nie bawić się w konspirację. Czasem odnoszę wrażenie — zwrócił się do przybyszów — że moja żona koniecznie chce się czuć jak męczennica. Być prześladowaną i cierpieć niczym pierwsi chrześcijanie. Ale niestety, moja droga, czasy Nerona czy Dioklecjana przeminęły. Żyjemy w oświeconym i tolerancyjnym społeczeństwie. Nikt nas nie rzuca lwom na pożarcie, nie broni chodzić do kościoła ani uczestniczyć we mszy.
— To już nie są kościoły ani nie księża. Wszystko zeszło na psy! Rób co uważasz. Ale ja na ich msze chodzić nie będę!
— A co zrobisz, jak on wyjedzie? Jak wyjadą wszyscy niekonstytucyjni?
Ale madame Marie zignorowała pytanie męża i powróciła do wcześniejszego wątku.
— Bezpowrotnie minęły czasy, gdy księża samorzutnie przypinali na swoich stułach trójkolorowe rozetki czy kokardy. Dziś może trudno w to uwierzyć, ale tak było. Na początku. Bo patrząc na to, co później zaczęło się dziać… Jeśli na wieść o morderstwach dokonywanych przez motłoch, deputowany Barnawe pyta, czy ta krew — krew pomordowanych — była aż tak czysta… Jeśli deputowani tyle mają do powiedzenia na temat mordów i anarchii, to wnet może się okazać, że żadna krew nie jest dość czysta, by nie można było jej przelać…
— A wracając do księdza — przerwał pan Gély — Grayo nie jest żadnym wyjątkiem. Z tego co mi wiadomo, wszyscy, którzy zgłosili się na wyjazd, muszą pozostać w odosobnieniu.
— Tylko nie rozumiem, dlaczego muszą wyjeżdżać Bóg wie dokąd. Czy oni nie są Francuzami? Co takiego zrobili, że ojczyzna chce się ich pozbyć — wykrzyknęła madame Marie. A po chwili dodała szeptem — Byle tylko nic mu się nie stało…
— Nie kracz! Niby dlaczego miałoby mu się coś stać — ofuknął ją małżonek. — Powtarzam jeszcze raz: w ten sposób traktuje się wszystkich księży, którzy ubiegają się o wyjazd. Wiem to od Dantona.
— Jutro musimy pójść do Karmelitów i czegoś się dowiedzieć — powiedziała. — Kiedy wyjeżdża i dokąd. No, a poza tym, trzeba go wyposażyć na drogę. Tak więc — pani Gély zwróciła się do gości — rozumiecie panowie… Musicie uzbroić się w odrobinę cierpliwości…
— Oczywiście — przytaknął Souchu — nic nas nie goni… A jutro chętnie będziemy państwu towarzyszyć, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
— Będzie nam milej i raźniej — odpowiedział pan Marc. — Grayo na pewno ucieszy się wieściami od przyjaciela. A panowie i tak musicie poczekać z waszą sprawą.
— Bo?… — zdziwił się Souchu.
— W tej chwili nie bardzo jest z kim rozmawiać. Starej władzy już prawie nie ma. A nowa nie istnieje. Legislatywa kończy swój nędzny żywot, a wybory do Konwencji dopiero przed nami. Jedyną realną władzą jest w tej chwili nowa Komuna Paryża. Jednak Komuna zajmuje się tylko Paryżem, a nie innymi departamentami. Ale przede wszystkim, trzeba myśleć o ratowaniu ojczyzny. Wszystkie inne sprawy muszą zejść na dalszy plan. Wybaczcie panowie, że to mówię, ale przecież sami rozumiecie — ojczyzna naprawdę jest w niebezpieczeństwie…
— To oczywiste — odpowiedział Clavel — ale przecież nie możemy tu siedzieć, aż do zakończenia wyborów. To chyba jeszcze trochę potrwa. A sprawa z którą przybyliśmy, też nie jest błaha, i w pewnym sensie również dotyczy bezpieczeństwa Francji.
— Może najlepiej będzie — pani Gély zwróciła się do małżonka — jak panowie zostawią to Dantonowi. On wprawdzie związany jest z Komuną, ale poniekąd kieruje rządem, mimo, że piastuje jedynie tekę ministra sprawiedliwości. Więc widzicie panowie, że wiele może… Ponadto kandyduje do Konwentu i z pewnością zostanie wybrany, więc nowa władza zajmie się panów petycją.
— Masz rację Marie — przytaknął monsieur Gély — Danton jest najlepszym rozwiązaniem. I — zwrócił się do gości — zrobi to z lepszym skutkiem niż gdybyście wy panowie, stanęli „u poręczy”.
— Ale jak do niego dotrzeć? — zaniepokoił się Souchu.
— Z tym nie będzie żadnego kłopotu — zaśmiała się pani Gély — Tak się składa, że jesteśmy sąsiadami. Co prawda nie przez ścianę, ale przez podłogę. Państwo Dantonowie mieszkają piętro niżej, a nasza córka, Louise, przyjaźni się z jego żoną, panią Gabrielle, i pomaga jej przy dzieciach. Więc — jak panowie widzicie — nie powinno być kłopotu. Choć Dantona dość ciężko złapać. Ostatnio późno wraca do domu. Ale głowa Louise w tym, żeby was skontaktować. Tylko najpierw musimy dotrzeć do Graya.
Tymi ustaleniami zakończyła się powitalna kolacja. Nikt nie domyślał się, co przyniesie następny dzień. Tylko kilku ludzi w Paryżu było tego świadomych…
5. UWEERTURA NA ARMATĘ I DZWONY
Rankiem drugiego września, na moście Pont Neuf — z którego dziesiątego sierpnia ostrzeliwano pałac Tuileries — znów zabrzmiał armatni wystrzał. Przetoczył się złowrogim echem ulicami Paryża, napawając jego mieszkańców nowymi obawami i złymi przeczuciami, które potęgowały się z dnia na dzień. Od czasu wydania przez Legislatywę odezwy „Ojczyzna w niebezpieczeństwie”, nad miastem zawisł głęboki cień. Jednak po szturmie na Tuileries i uwięzieniu króla, cień rozpostarł się gradową chmurą. A nieustannie podgrzewane nastroje osiągały stan wrzenia.
Na coroczne Święto Federacji — czternastego lipca — do Paryża przybyli ochotnicy niemal z całej Francji. Lecz tym razem, na apel Dantona i Robespierre’a, znaczna ich część, po zakończeniu obchodów, pozostała w stolicy. Wkrótce też wzięli udział w ataku na Tuileries, a teraz oczekiwali nadejścia armii pruskiej i sposobili się do obrony Paryża. Do miasta ciągnęli z odsieczą ochotnicy z innych prowincji. Przybyły bataliony z Marsylii i Montpellier, Dijon, Angers i Brestu, które witano hucznym bankietem na szczątkach Bastylii. Marsylczycy napełnili Paryż nową, rewolucyjną pieśnią, stworzoną przez Rougeta de Lisle, kapitana Armii Renu. Rozpowszechniano ją w stolicy w tysiącach egzemplarzy, a łatwo wpadający w ucho refren znało wkrótce całe miasto:
Do broni, bracia wraz,
Zewrzyjmy szereg nasz!
I marsz, i marsz!
Nieczystą krwią
Napoić ziemię czas.
Poza „Marszem Armii Renu” — jak początkowo nazywano utwór — marsylscy przybysze wnosili zapał rewolucyjny, który wnet miał się objawić na ulicach Paryża w pełnej krasie. A w mieście kotłowało się bez przerwy. Niemal codziennie, z różnych powodów, wybuchały burdy i tumulty, w których uczestniczyli zarówno rojaliści jak sankiuloci, zwłaszcza ci przybyli z prowincji.
Piętnastego sierpnia, Robespierre — jako przedstawiciel nowej Komuny Paryża, powstałej w wyniku rozpędzenia poprzednich władz miasta — pojawił się w Zgromadzeniu Prawodawczym, i beształ deputowanych, domagając się ukarania oskarżonych „o zbrodnie popełnione podczas powstania dziesiątego sierpnia.” A Zgromadzenie — w obawie, by „lud sam nie wymierzył sprawiedliwości”, której ostrze mogłoby też uderzyć w deputowanych — ugięło się przed żądaniami Robespierre’a.
I poleciały pierwsze głowy obrońców króla. W dniu dwudziestego pierwszego sierpnia, nobilitacji dostąpiło urządzenie, zwane gilotyną. Niedawno wprowadzone, dotąd było używane jedynie w stosunku do pospolitych przestępców. Teraz po raz pierwszy fatygowano gilotynę ze względów politycznych. Inauguracji dokonano głową Louisa Conolot d’Angremonta, oskarżonego o usiłowanie zorganizowania obrony króla w czasie ataku na Tuileries. Trzy dni później zgilotynowano Arnauda Laporte, sekretarza „Listy cywilnej”, zawierającej uposażenia ludzi przychylnych królowi lub których przychylność usiłowano kupić. Jego głowę Komuna Paryża przesłała Ludwikowi XVI do Temple. W następnym dniu został ścięty literat i dziennikarz rojalistycznej „Gazety Paryskiej” — Barnaba Farmian Durozoy.
W obliczu tych działań, groźby zawarte w odezwie Brunszwika mogły okazać się nader realne i wypełnić lada moment. Co prawda drogę armii koalicyjnej zagradzały dwie twierdze, Longwy oraz Verdun, z którymi wiązano duże nadzieje, lecz co parę dni wybuchały pogłoski o ich upadku, i zbliżających się do Paryża obcych wojskach. I rzeczywiście, dwudziestego trzeciego sierpnia poddała się twierdza Longwy. Broniła się jeszcze załoga Verdun, lecz jej upadek był tylko kwestią czasu. Strach, podejrzliwość i bezwzględność zaczęły zbierać coraz obfitszy plon. A teraz groza zdawała się rozpościerać i nasilać każdego dnia, wywołując u jednych paroksyzmy strachu, u innych — nienawiści i wściekłości. Paryż miotał się między strachem, a nadzieją. A jednak żył w euforii. Czwarty rok w euforii. Pomimo, że kobiety ustawiały się w kolejkach po chleb w środku nocy, a i tak nie dla wszystkich go starczało; mimo że brakowało podstawowych artykułów niezbędnych do życia. Lecz nie brakowało zapału i wiary. Karnawał mieszał się z żałobą, wzniosłość i szlachetność z podłością i nienawiścią, głód z przepychem i rozrzutnością. „Przetrwamy — mówiono — przetrzymamy”. A rewolucyjnych nowożeńców urzędowe transparenty zachęcały: ”Obywatele, przymnażajcie dzieci Ojczyźnie, ich szczęście jest zapewnione!”
Ale też od kilku dni krążyły po Paryżu, wzbogacane coraz to nowymi szczegółami, opowieści o gorszym od wroga zewnętrznego — wrogu wewnętrznym, który nie zamierzał dać za wygraną, i wciąż podnosił wraży łeb, czekając tylko okazji, by poderżnąć gardła wszystkim szczerym patriotom.
W ostatnich dniach wypuszczono z więzień przestępców, przebywających tam w oparciu o dawniejsze wyroki, by zwolnić miejsce dla, znacznie bardziej niebezpiecznych, wrogów rewolucji. A dwudziestego dziewiątego sierpnia, oddziały Gwardii Narodowej, dowodzone przez piwowara Antoine’a Santerre’a, weszły do wielu paryskich domów, dokonując rewizji i aresztując prawie cztery tysiące osób. To właśnie dla nich szykowano miejsca w więzieniach i to oni zastąpili w nich starą kadrę pospolitych przestępców. Można więc było sądzić, że zostali tym sposobem spacyfikowani, i nie stanowią już zagrożenia. Lecz coraz głośniej mówiło się właśnie o spisku pośród tychże osadzonych. Podobno, na dane hasło, zamknięci w więzieniach rojaliści i księża, mieli wyłamać bramy, wymordować strażników i ruszyć na ulice miasta, żeby dokonać rzezi nie tylko patriotów, ale też ich rodzin.
A przecież, pomimo aresztowań, nadal na wolności przebywało tysiące arystokratów i zwolenników starego porządku. Zresztą, niektórzy zdawali się nie dostrzegać niczego. Nadal wielu pławiło się w luksusach, szastało pieniędzmi i zachowywało się tak, jakby w ostatnich czasach nic się nie wydarzyło. Trudno powiedzieć czy byli tak głupi, czy tak bezczelni i odurzeni życiem. Oni przynajmniej byli rozpoznawalni i w każdej chwili dostępni dla rewolucyjnego wymiaru sprawiedliwości. Ale też wielu uszło za granicę już w pierwszych miesiącach rewolucji, głównie do Anglii i krajów niemieckich. Tam knuli przeciw ojczyźnie, używając swych wpływów i pieniędzy. Nikt jednak nie był w stanie powiedzieć, ilu z tych, którzy pozostali, jedynie udaje zwolenników przemian, by w sprzyjającym momencie skoczyć do gardła prawdziwym patriotom.
Nikt też nie wiedział, jakie były źródła tych wszystkich opowieści. Kto po raz pierwszy oznajmił to, co wkrótce powtarzało pół Paryża. Skąd czerpano owe wiadomości i na ile były one prawdziwe? Ale ich siłą nie musiała być prawda, wystarczyło prawdopodobieństwo. Każda z tych plotek mogła wypełnić się z dnia na dzień, każda miała w sobie zalążek prawdy i mogła okazać się proroczą wieszczbą katastrofy. Powielane w pismach codziennych, wykrzykiwane przez ulicznych sprzedawców gazet, powtarzane przez przekupki na placach targowych, były dyskutowane w trakcie „obrad permanentnych” paryskich sekcji, w klubach politycznych, na zebraniach Legislatywy i Komuny Paryża. Cóż z tego, że rewolucja trwała już czwarty rok, że rejestr jej dokonań był imponujący, skoro wrogowie ludu nie tylko nie składali broni, lecz nasilali swe ataki.
Więc armatni wystrzał na Pont Neuf, jak też czarna flaga łopocząca nad Komuną Paryża mogły oznaczać zarówno upadek Verdun, zbliżanie się armii austriacko-pruskiej, kolejną zdradę w wojsku, desant emigrantów wspieranych przez Anglików, wybuch spisku więzionych rojalistów i księży, czy jeszcze inne, nieznane niebezpieczeństwo. Beztroska, radosna, szalona i rozpasana stolica Europy sprzed paru zaledwie lat, nagle stała się miastem grozy.
Wystrzał na Pont-Neuf zapewne nie dotarł do wszystkich zakątków Paryża, lecz w mieszkaniu państwa Gélych był doskonale słyszalny. Jeśli jego zadaniem było wzniecenie niepokoju i lęku, to osiągnął swój cel, zwłaszcza w przypadku madame Marie. Nie na wiele zdały się zapewnienia męża, że wszystko jest w całkowitym porządku, i nic złego nikomu nie grozi. Wszystkich ogarnął jakiś niepokój, choć każdy usiłował go ukryć, co w porannej krzątaninie nie było trudne. Jednak śniadanie upłynęło w wyczuwalnym napięciu, mimo że pan domu starał się zabawiać gości opowiastkami o klubie Kordylierów i bieżącymi nowinkami. Lecz jego wczorajsza elokwencja i werwa uległy przytłumieniu. Czas do obiadu wlókł się dosyć ospale. Madame Gély prawie nie opuszczała kuchni, prawdopodobnie nie chcąc pokazywać smętnej twarzy i kiepskiego nastroju. Wspólnie z córką szykowała pierwszą część „wyprawki”, którą zamierzała obdarzyć księdza de Kéravénanta. Souchu i Clavel mieli więc okazję poznać młodą Louise. Podobnie jak wcześniej małżonkowie Gély, tak teraz ich córka, uznała pomysł przekazania petycji Dantonowi za sensowny i chętnie podjęła się skontaktowania przybyszów z obecnym ministrem, a przyszłym deputowanym.
— Pan Georges potrafi być srogi dla wrogów, ale jest wspaniały dla przyjaciół. A my jesteśmy jego przyjaciółmi. A teraz — panowie również.
— Dziękujemy bardzo — Souchu lekko skłonił głowę i niespodziewanie dla samego siebie dorzucił. — A ksiądz de Kéravénant? Też jest przyjacielem pana Dantona?
Na twarzy monsieur Marca pojawiło się zakłopotanie, lecz jego córka uśmiechnęła się filuternie.
— Ksiądz jest wyjątkiem od reguły. Być może gdyby pan Georges o nim wiedział… Ale nie wie.
— I tak jest dobrze — podsumował Marc.
— Oczywiście papo. Wolimy nie sprawdzać, czy przypadną sobie do gustu — zaśmiała się i wybiegła z salonu.
Mimo swoich szesnastu lat, była osóbką nader bystrą i rezolutną, o miłej twarzy, okolonej aureolą złocistych włosów o lekko kasztanowym odcieniu. Być może właśnie dzięki młodemu wiekowi nie uległa ogólnemu przygnębieniu, panującemu tego ranka w domu. Powoli jednak nastroje wszystkich zaczęły się poprawiać. Od porannego wystrzału mijały kolejne godziny i nic szczególnego się nie działo. W każdym razie nic w pobliżu, a mieszkali w jednej z centralnych dzielnic Paryża. Powoli niepokój mijał i nawet madame Marie ożywiła się. Od czasu do czasu zaglądała do salonu, by zamienić z gośćmi parę zdań lub poinformować małżonka, że niektóre elementy jego garderoby ma zamiar ofiarować księdzu.
— Należałoby mu coś kupić — utyskiwała — a nie dawać starych łachów, ale wszystko dzieje się tak szybko… Będę szczęśliwa, jak już wyjedzie, i dowiem się, że dotarł szczęśliwie do celu. Bo rano myślałam…
— Jesteś przewrażliwiona. Być może jakiś kanonier sobie podpił i huknął na wiwat, by przepędzić porannego kaca — żartował monsieur Marc.
Gdy jednak madame Gély wyszła, jej małżonek wyjął zmiętą gazetę i rozpościerając ją przed gośćmi powiedział:
— Posłuchajcie panowie. Tylko… jej ani słowa!
I zaczął ściszonym głosem:
„Kiedy wy będziecie walczyć na froncie z najeźdźcą, wrogowie ludu wymordują wasze żony, matki i dzieci. Przejdźcie przez więzienia, wytnijcie wszystkich bogaczy, księży i szlachtę. Niech pozostaną tylko krew i zgliszcza.”
— No… to brzmi bardzo niepokojąco — odezwał się pan Clavel.
— Marat zawsze pisze ostro, na szczęście nikt nie bierze tego aż tak serio. Myślę, że tym razem będzie podobnie. Choć to trochę igranie z ogniem. Ludzie są rzeczywiście wystraszeni i rozjątrzeni. Więc wiele nie potrzeba…
— Kim właściwie jest ten Marat — spytał Souchu.
— Dziennikarz. Jeden z najbardziej znanych i najbardziej radykalnych. Wydawca „Przyjaciela Ludu”. Niekiedy spotykam go w klubie. Ciekawa figura. Miewał już kłopoty. I to spore. Zaraz na początku rewolucji musiał uciekać do Anglii, skąd wrócił po paru miesiącach. W dziewięćdziesiątym pierwszym, po agitacji na rzecz usunięcia króla i masakrze na Polach Marsowych, ukrywał się w kanałach, gdzie nabawił się jakiejś choroby skóry, i teraz wielu go omija nie tylko ze względu na poglądy. A te ma bezkompromisowe. Wyobraźcie sobie panowie, kiedy zmarł Mirabeau, i chowano go uroczyście w Panteonie, Marat następnego dnia nazwał go w swojej gazecie zdrajcą! Ale on podejrzewa wszystkich. Choć nie ulega wątpliwości, że niektórzy deputowani grali na dwa fronty. W dzień, na posiedzeniach Konstytuanty, piętnowali króla, a wieczorami doradzali temuż królowi, jak przechytrzyć Konstytuantę. Oczywiście za odpowiednie gratyfikacje, wypłacane z królewskiej listy cywilnej. Tak nasz żałosny Ludwiczek pożytkował miliony otrzymywane od narodu… Na szczęście to się już skończyło!
— Mimo wszystko, mógłbyś wyrażać się z większym szacunkiem o swoim królu — pani Gély wychynęła z kuchni, niosąc talerze i sztućce.
— Ależ ja się o nim wyrażam zupełnie bez szacunku — odparował Marc. — A poza tym, on nie jest moim królem…
— No proszę, a zawsze sądziłam, że jesteś Francuzem…
— A co ma jedno do drugiego?
— A no to, że — o ile mi wiadomo — Ludwik XVI wciąż jest „królem Francuzów”. Tak chyba głosi konstytucja. Ale ty…
— No dobrze, niech będzie, że jest moim królem. Choć coraz głośniej mówi się o nowej konstytucji — bez króla. Co więcej, niektórzy wspominają o postawieniu króla przed trybunałem. Więc to tylko kwestia czasu…
— Oczywiście, wzorujmy się na angielskich królobójcach! Tak nisko już upadliśmy?!
— W każdym razie, nawet stojąc na gruncie aktualnej konstytucji, nie czuję się zobowiązany do szacunku. Bo co?!… Bo jakiś Kapet urodził się królem? Równie dobrze mógłby to być Gély, Martin czy Durand… Tak marnym królem potrafiłby być każdy. A może nawet lepszym. Na szacunek trzeba sobie zasłużyć, moja droga. Nie wystarczy tylko się urodzić…
— Tak jest, wasza wysokość, Marcu Antoinie Gély Pierwszy — zaśmiała się cierpko i ponownie zniknęła w kuchni.
Natomiast monsieur Marc powrócił do przerwanego wątku rozmowy.
— Marat razem z Dantonem i Robespierre’em trzęsą Komuną Paryża. To Komuna, nie Legislatywa popycha rewolucję. To z jej poduszczenia doszło do zajść w Tuileries. Polała się krew ludu — opanował wzburzenie i zakończył już spokojniej. — Ale jego wola zwyciężyła.
— Więc to nie był spontaniczny zryw? — zdziwił się Clavel. Marc Gély uśmiechnął się lekko.
— Oczywiście, że był. Ale każdy taki zryw musi być właściwie przygotowany i pokierowany. Lud ma energię i siłę. Ale trzeba je właściwie spożytkować. Nie pozwolić, żeby się zmarnowała, jak dwudziestego czerwca. Bo co z tego, że poszli na Tuileries z żądaniami cofnięcia królewskiego weta w sprawie opornych księży, i utworzenia armii dla obrony Paryża. Co z tego, że pokrzyczeli „Precz z Panem i Panią Weto”. A sprytny Ludwiczek wyszedł do nich, pogadał, nałożył frygijską czapkę, wypił szampana na cześć narodu, zamącił w głowach, okazał się miły i łagodny… Lud dał się omamić. I powrócił z niczym.
— Przecież konstytucja daje królowi prawo weta — zdziwił się Clavel.
— Widać jej twórcy nie przewidzieli podłości króla. Z pewnością wkrótce będzie nowa — odparował Gély.
— A Zgromadzenie… — zagadnął Souchu.
— Zgromadzenie? — Gély uśmiechnął się krzywo. — Gdyby słowa zmieniały rzeczywistość, już byśmy żyli w najwspanialszym kraju świata. Ci panowie pięknie mówią. To wspaniałe, wielkie słowa. Upajające wizje. Wzniosłe idee… Ale słowa nie mają mocy. Liczą się czyny. Legislatywa to teatr marionetek. Ruszają się, mówią… Ale za sznurki ciągnie kto inny. Oni gadają — my działamy! Paryż ma czterdzieści osiem zbrojnych sekcji, Gwardię Narodową, przywódców mających posłuch wśród ludu. Komuna jak zechce, wyprowadzi lud na ulicę, poprowadzi na Wersal, Tuileries, i gdzie tylko… Wyśle patriotów do parlamentu. A ci jednych mówców wygwiżdżą i zagłuszą, innym — zgotują owację. Bo to lud jest suwerenem. I deputowani muszą słuchać swego suwerena…
— Tak więc Komuna manipuluje ludem, a lud wymusza na parlamencie wszystko, czego chce Komuna… Ona rządzi Paryżem, a Paryż Francją. — Madame Marie dokończyła wypowiedź męża, choć zapewne nie po jego myśli.
Od paru chwil, stojąc w drzwiach z parującym półmiskiem, przysłuchiwała się rozmowie. I dodała z satysfakcją:
— Dzisiejszy obiad zawdzięczamy naszym gościom. Mój wkład to tylko przyrządzenie i drobne dodatki. Niestety, panowie Danton, Marat czy Robespierre, ani żaden inny zbawca ludzkości, nie jest w stanie zapewnić Paryżowi przyzwoitego zaopatrzenia, nie mówiąc o wartości asygnat, za które można kupić coraz to mniej.
— Na prowincji zawsze trochę łatwiej, niż w mieście — usiłował łagodzić Souchu.
— O to, to… — podchwycił pan Gély — ludzie nie zdają sobie sprawy z trudności zaopatrzenia tak wielkiego miasta. Przecież to prawie pół miliona ludzi! W normalnych warunkach to duża sztuka, a cóż dopiero w takich czasach!
— Słusznie — przytaknął Clavel — ale wracając do Marata… Słyszałem, że to uczony i mądry człowiek.
— Podobno — odpowiedział pan Gély — Ale nie bardzo mu się wiodło w świecie nauki. Akademia Francuska nie przyjęła go do swego grona, więc wybrał politykę. Zresztą, nie on jeden. Wielu uczonych wspomaga rewolucję. Słynny Sylvain Bailly, inicjator przysięgi w sali do gry w piłkę, późniejszy mer Paryża, dalej — Antoine Lavoisier czy Nicolas Condorcet… To tylko niektórzy.
— Marat może i jest uczony, ale czy mądry? — w pewnych kwestiach sceptycyzm madame Marie był niewzruszony — Grayo uważa go za pomyleńca. Ale chyba dlatego, żeby nie nazywać zbrodniarzem. Dla Marata jedyną receptą na wszelkie zło jest zabijanie niewinnych ludzi. I to możliwie w jak największych ilościach.
— Przesadzasz jak zwykle. Inni tak nie uważają. Najlepszy dowód, że teraz najpewniej wejdzie do Konwentu.
— No, to chroń Boże Francję, jeśli tacy ludzie zaczną nią rządzić.
— Siądź w końcu z nami i zjedz obiad, a politykę zostaw innym…
— Chciałeś powiedzieć — mądrzejszym?…
Odpowiedź pana Gély powstrzymał donośny dźwięk dzwonu. Wkrótce dołączył do niego następny, a po chwili kolejny… Gély otworzył okno i wyjrzał na ulicę. Głos dzwonów wdarł się do wnętrza.
— Co to jest? Co się dzieje?! — zawołał wyraźnie zdenerwowany.
Pytanie było retoryczne. Wszyscy inni też chcieliby znać odpowiedź. A odgłos potężniał z minuty na minutę. Zdawało się, że rozbrzmiewają dzwony wszystkich kościołów Paryża. Z całą pewnością nie były to jednak dźwięki wzywające wiernych na niedzielną mszę ani głoszące jakieś doniosłe wydarzenie w dziejach Kościoła czy narodu. Ich przesłanie było kompletnie niezrozumiałe i bardzo niepokojące.
— Boże, coś się stało — zawołała pani Gély. — Chodźmy jak najprędzej.
— Nawet nie dotknęłaś obiadu — zaoponował Marc.
— Czy to ważne? Zjem jak wrócę. Chodźmy!
Wyszli w ciągu paru minut. W domu została tylko Louise.
Karmelitański klasztor i kościół pod wezwaniem św. Józefa, powszechnie określane mianem „Karmelitów”, oddalone były o niecałe dwa kwadranse drogi. Idąc rue des Cordeliers, minęli niegdysiejszy klasztor kordelierów, będący teraz siedzibą klubu o którym z takim entuzjazmem opowiadał pan Gély. Wciąż towarzyszyła im niepokojąca muzyka. Paryż rozbrzmiewał głosami wszystkich dzwonów, poczynając od tak szacownych i potężnych jak „Emanuel” w północnej wieży Notre Dame, którego burdonowe tony niosły się po całym Paryżu, napełniając drżeniem zarówno kamienne mury, jak ludzkie serce. Wtórował mu dzwon w kościele Saint Germain l’Auxerrois, który ponad dwieście lat temu obwieścił noc świętego Bartłomieja. Na ich tle dźwięczały dzwony pomniejsze i niewielkie sygnaturki w małych kościołach i kaplicach, a ich wysokie tony zdawały się ponaglać rytm wydarzeń. Wszystkie one zostały wprzęgnięte w służbę rewolucji. Jednak, jak stwierdził Danton w swoim słynnym przemówieniu, nie były to dzwony na trwogę, ale wyzwanie rzucone wrogom Francji. Wyzwanie rzucone przez Komunę Paryża.
Ulice miasta, jak zwykle, były ludne, miejscami zatłoczone. Od pierwszych dni rewolucji miejscem zgromadzeń paryżan stały się place i skwery, gdzie powtarzano ostatnie nowinki i plotki, czytano świeżo rozlepione plakaty i ulotki, wymieniano poglądy z przypadkowymi rozmówcami, a rewolucyjni agitatorzy nawoływali do czynu. Tym razem ulica była szczególnie podekscytowana. Nerwowość i niepokój udzieliły się wszystkim. Przechodnie dopytywali jedni drugich. A odpowiedzi, jakich sobie udzielano, były często rozbieżne i powodowały jeszcze większy zamęt. Jak zwykle w takich sytuacjach, zaczęły pojawiać się mniej lub bardziej prawdopodobne plotki i opowieści. Najczęściej jednak słyszało się o armii księcia brunszwickiego stojącej już pod Paryżem lub wybuchu rojalistycznego powstania w samym Paryżu.
Wkrótce po wyjściu z domu, gdy jakiś gorliwy obywatel wcisnął w ręce Clavela ulotkę zatytułowaną „Wielka zdrada Ludwika Kapeta. Odkrycie spisku, którego celem jest wymordowanie wszystkich dobrych obywateli, w nocy z drugiego na trzeciego, tego miesiąca.”
Wszyscy czworo spojrzeli na siebie oniemiali.
— Czy to możliwe? — w głosie madame Gély brzmiało niedowierzanie.
Monsieur Clavel przebiegł oczyma tekst i przeczytał głośno fragment: „Zamierzali oni wyłamać bramy więzień, pochwycić najważniejszych członków Komuny Paryża i Legislatywy, powyrywać im serca i je pożreć, a pozostałych deputowanych powsadzać do beczek z ponabijanymi gwoździami i toczyć po ulicach Paryża.”
— Co za bzdury! — zaśmiała się madame Gély, wyłuskując ulotkę z rąk Clavela — Ci kłamcy nawet się nie podpisali. A jaki z naszego Ludwika spiskowiec, to okazało się, gdy wraz z rodziną usiłował zbiec z Paryża. Brakowało tylko, żeby wywiesił na karecie transparent: „Proszę z drogi — król ucieka!”
Souchu i Clavel nie do końca pojęli, o czym mówiła pani Gély. Co prawda próba ucieczki króla była powszechnie znana, ale jej szczegóły — już nie. Jednak okoliczności nie sprzyjały wyjaśnieniom.
Podążali coraz prędzej, ponaglani dźwiękiem dzwonów, nie zatrzymując się przy rozdyskutowanych grupach przechodniów. Mimo to dolatywały ich apele i nawoływania: „Ktokolwiek odmówi służby lub złoży broń, winien będzie zdrady kraju, i poniesie zasłużoną karę”. Lub: „Wszyscy miłujący wolność — do broni!”, „Śmierć wrogom ludu!” A rozwieszona o świcie proklamacja nawoływała: „Do broni, obywatele! Wróg stoi u bram!”
Szli ulicą de Vaugirard i właśnie mijali Ogród Luksemburski, gdy dzwony zamilkły. Lecz wówczas dały się słyszeć inne niepokojące głosy, których początkowo nie potrafili nawet zlokalizować. Jednak w miarę, jak posuwali się w kierunku klasztoru, głosy przybierały na sile. Dawało się rozróżnić jakieś śpiewy, krzyki… Kiedy doszli do skrzyżowania z ulicą Casette zrozumieli wszystko. Jej środkiem, w stronę ulicy Vaugirard, podążał hałaśliwy tłum, którego zachowanie i wygląd nie wróżyły niczego dobrego. Było to koło setki mężczyzn i kobiet, uzbrojonych głównie w piki, broń w którą rewolucja zaopatrywała swoich najuboższych obrońców. Niektórzy jednak paradowali ze szpadami lub szablami, inni trzymali w rękach rzeźnickie noże, tasaki, siekiery lub młoty do kruszenia gipsu. Pośród nich wyróżniali się członkowie Gwardii Narodowej, jednolicie odziani i uzbrojeni. Cywile i gwardziści byli ze sobą przemieszani, szli bezładną kupą. Wielu wyglądało na mocno podpitych, zataczali się klnąc i złorzecząc lub wykrzykując rewolucyjne hasła.
Nagle madame Marie zakryła twarz i jęknęła:
— Chryste Panie… Krew…
Ona pierwsza dostrzegła to, co trzej mężczyźni zauważyli dopiero po chwili, gdy tłum nieco się przybliżył. Na ostrzach pik, a także innych narzędziach mordu, widniała krew. Już prawie zakrzepła, niemal czarna, gdzieniegdzie jeszcze bliższa czerwieni… Niektórzy spośród tłumu mieli ciemne plamy na rękach i ubraniach. Pani Gély wtuliła twarz w pierś męża, usiłując uciszyć skowyt targający całym jej ciałem. Zwróciło to uwagę kilku mijających ich rewolucjonistów. Jeden z nich zawołał:
— Tak, obywatelko! Przyzwyczajaj się do widoku śmierci!
Wzmogło to radosne okrzyki wznoszone przez tłum: „Niech żyje naród! Śmierć klechom! Do Karmelitów!” Po chwili zaczęli skandować: „Arcybiskup Arle! Arcybiskup Arle!” Od bramy kościoła dzieliło ich nie więcej niż kilkadziesiąt kroków…
Pani Gély nagle oderwała się od męża i ruszyła biegiem w stronę kościoła.
— Puśćcie mnie! Ubłagam ich — wołała szarpiąc się, gdy usiłowali ją powstrzymać. — Przecież tam są niewinni ludzie! I Grayo!…
— Tylko Bóg może ich uratować — powiedział Souchu. — Prędzej ubłaga pani kamienie, niż tych ludzi…
— Nie mogę, nie mogę go zostawić — madame Gély wciąż usiłowała wyswobodzić się z przetrzymujących ją rąk.
Souchu odezwał się prędzej, niż pomyślał.
— Wracajcie! — zwrócił się do pana Gély. — Spróbuję go uratować…
— Jak? — spytali wszyscy troje.
— Przecież go pan nie zna. I nie wie, jak wygląda — zawołał Marc Gély.
— Nie wiem! Na Boga, nie wiem — wykrzyknął Souchu — ale coś wymyślę! Wracajcie! Szkoda czasu. — I skierował się w stronę Karmelitów.
Gély i Clavel niemal unieśli jęczącą madame Marie i ruszyli w przeciwnym kierunku. Souchu nie odwrócił się, lecz jeszcze przez chwilę goniły go zawodzenia i jęki. Liczni przechodnie przystawali, obserwując tę scenę. Lecz największe zainteresowanie budziła zbrojna i hałaśliwa kolumna zmierzająca w stronę Karmelitów.
6. LUDOWA SPRAWIEDLIWOŚĆ
Souchu nie miał pojęcia, co robić. Przez moment rozważał, czy nie dołączyć do tłumu, który już wdzierał się do wnętrza budynku. Lecz uznał, że zbyt różni się od nich, by wzięli go za swego. A gdyby — w ramach bratania się — musiał zgładzić jakiegoś księdza? Nie, to w ogóle nie wchodziło w rachubę. Ale co wchodziło? Co mógł zrobić sam jeden, nieuzbrojony, nieznający terenu, przeciw setce mężczyzn i kobiet żądnych mordu i krwi?
Po dłuższej chwili poszukiwań znalazł miejsce, w którym udało się wspiąć na szczyt muru. Okazało się, że po drugiej stronie przylega do niego jakaś szopa o płaskim dachu, osłanianym przez gałęzie rosnącego obok drzewa. To pozwalało w miarę bezpiecznie obserwować klasztorny ogród.
Widok jaki roztaczał się przed Souchu, mógł się wydawać dosyć dziwaczny. Pośród szpalerów drzew i krzewów, nie bacząc na wyznaczone ścieżki, czy kwietne rabatki, poruszało się bezładnie w różne strony, i z dużą prędkością, wiele postaci. W pierwszej chwili można było pomyśleć, że to przerośnięci chłopcy zabawiają się w berka. Jednak okrutna to była zabawa. Za każdym ściganym duchownym podążało kilku prześladowców, a gdy go dopadali, przez krótką jeszcze chwilę uciekinier utrzymywał się na nogach, kłuty i cięty ze wszystkich stron. Padał po paru sekundach, a ścigający go pastwili się nad ciałem, póki się ruszało. Chyba, że nawinęła się jakaś nowa ofiara… Na ziemi leżało już co najmniej kilkanaście ciał. Niektórym młodszym księżom udało się wspiąć na żywopłot graniczący z sąsiednim ogrodem. Paru z nich pomyślnie go sforsowało. Jednak kilku dopadnięto, zanim zdążyli wspiąć się wyżej. Jednego — już na szczycie żywopłotu — dosięgła rzucona pika. Souchu przyglądał się bezradnie, jak ginęły kolejne ofiary. W pewnej chwili zobaczył jakiegoś księdza, skradającego się wzdłuż muru. Nikt go nie gonił. Souchu syknął, a gdy tamten się przybliżył, pomógł mu się wspiąć na dach.
— Bóg zapłać — wyszeptał uratowany. Usta mu drżały, ręce się trzęsły.
— Zna może wielebny księdza de Kéravénanta, z parafii Saint Sulpice? — spytał Souchu, ale tamten zaprzeczył.
— My tu z różnych stron. Nawet spoza Paryża. Bóg ci zapłać dobry człowieku — powtórzył, i nie zwlekając zeskoczył na ulicę, by pobiec w kierunku pobliskich zabudowań, i zniknąć w pierwszej napotkanej bramie. Souchu powrócił do obserwacji ogrodu. Sytuacja nie uległa zmianie. Za wyjątkiem liczby ciał zaścielających ziemię.
Lecz ten śmiertelny berek został nagle przerwany hukiem pistoletowego wystrzału. Na schodach, wiodących z kościoła do ogrodu, ukazały się dwie postacie. Wysoki, ubrany w szary płaszcz i trzymający w ręku dymiący jeszcze pistolet mężczyzna, zawołał:
— Nie zabijajcie ich tak od razu. Wypróbujemy zdrajców. Dajcie ich wszystkich tutaj — wskazał za siebie, na drzwi kościoła. — Ale to za chwilę… Teraz obywatel Jacques Billaud-Varenne ma wam coś do powiedzenia. Obywatel Billaud-Varenne — dorzucił — jest zastępcą Dantona w Komunie Paryża.
Wspomniany obywatel poprawił wielką, białą perukę, obciągnął trójkolorową szarfę na swej czerwonej kurtce i odezwał się:
— Obywatele, dobrzy patrioci! Wasza czujność i oddanie ocaliły dziś nasz kraj przed zdradzieckimi ciosami tych nędzników. W imieniu Komuny Paryża, obywatela Dantona i swoim własnym, chcę przekazać wam wyrazy szacunku i podziękowania za wypełnienie waszego obywatelskiego obowiązku, poprzez złożenie ofiary z wrogów ludu. Ojczyzna po wsze czasy zachowa was we wdzięcznej pamięci — wzniesioną ręką uciszył radosną wrzawę. — Ponadto otrzymacie dwadzieścia cztery liwry zapłaty za każdy dzień swojej pracy. To o sześć liwrów więcej niż dostają te nieudaczniki i tchórze z Legislatywy. Bo też wy o wiele lepiej służycie ojczyźnie, niźli oni!
Tym razem nikt już nie był w stanie uciszyć rozentuzjazmowanego tłumu. Dopiero po chwili towarzyszowi Billaud-Varenne’a udało się krzyknąć do pierwszych szeregów:
— Klechy do kościoła, obywatele — po pieniądze.
W krótkim czasie ogród opustoszał. Wszystkich pozostałych przy życiu duchownych zapędzono do wnętrza klasztoru. Ich oprawcy udali się tam również. Pozostały tylko leżące ciała. Cisza rozciągnęła się nad pobojowiskiem. Souchu rozumiał, że to tylko chwilowa przerwa w okropieństwach, i powinien ją jakoś wykorzystać. Lecz w głowie miał kompletną pustkę. Co się działo ze znajomym państwa Gélych? Czy jego ciało leżało gdzieś w ogrodzie? Być może żyje i jest w kościele pośród aresztowanych. Ale co to za różnica? Czy była jeszcze jakakolwiek nadzieja? Te rozmyślania przerwał jakiś ruch kilkanaście kroków dalej. Dwa leżące trupy zaczęły się nagle poruszać. W pierwszym momencie dreszcz przebiegł po plecach Souchu. Lecz zaraz zrozumiał. Spod leżącego ciała wydobył się drugi ksiądz, najwyraźniej udający do tej pory martwego. Twarz i ręce miał unurzane we krwi. Musiała jednak być to krew z trupa pod którym leżał, gdyż poruszał się dosyć sprawnie. Souchu niemal z odrazą wyciągnął pomocną dłoń. Jednak ksiądz miał już swoje lata i taka pomoc okazała się niewystarczająca. Souchu był więc zmuszony zeskoczyć i podsadzić go, plamiąc przy okazji swoje odzienie. „No, to zaczynam się upodabniać do tamtych” — pomyślał. Uratowany ksiądz również nie znał żadnego de Kéravénanta i kiedy tylko Souchu pomógł mu zejść z muru, oddalił się czym prędzej.
A był po temu najwyższy czas, gdyż po chwili z kościoła na ulicę wyszło kilku mężczyzn. Z ich odzywek nietrudno było dowiedzieć się, co zrobią ze świeżo zarobionymi liwrami. Souchu nagle zrozumiał, że znalazł się w niebezpieczeństwie. Gdyby teraz zauważyli go ci z ulicy… Przywarował płasko na dachu. Na szczęście tamci nie rozglądali się, dążąc spiesznie do znanych sobie przybytków. Natomiast pod drzwiami łączącymi kościół z ogrodem ponownie zaczął kłębić się podniecony, rozwrzeszczany tłum, okazując coraz większe zniecierpliwienie. Wkrótce też w drzwiach kościoła pojawiła się pierwsza ofiara. Kolejne trafiały w ręce dobrych patriotów w dość regularnych i krótkich odstępach czasu. A śmierć ich była zależna od pomysłowości, cierpliwości, okrucieństwa czy chwilowej zachcianki oprawców. Souchu patrzył z przerażeniem i bezsilną wściekłością na wyczyny tłumu.
— Co się stało — kołatało mu w głowie. — Skąd tyle nienawiści? Przecież nie tak dawno ci ludzie chodzili do kościoła, szanowali księży, klękali przed krzyżem, wyznawali grzechy na spowiedzi. Co się nagle stało? Co ich odmieniło?…
Lecz to nie był czas na rozważania i szukanie odpowiedzi.
Obserwując z daleka drzwi kościoła, Souchu widział tylko ostatnią, najbardziej tragiczną część spektaklu. Jego wcześniejszy akt rozgrywał się w głębi klasztornego korytarza, łączącego kościół z ogrodem. Tutaj właśnie komisarz Stanislas Maillard urządził salę sądową rewolucyjnego trybunału. Wraz z kilkoma naprędce powołanymi ławnikami, zasiadł przy niewielkim stole, na którym leżała lista więzionych księży. Obok paliło się kilka świec, gdyż korytarz był dosyć mroczny nawet w dzień. Maillard, w szarym płaszczu, siedział pośrodku. Na jego nosie lśniły srebrne, zdobyczne okulary, przed nim leżał złoty zegarek, na którym mierzył czas, jaki skłonny był poświęcić każdemu z podsądnych. A tych doprowadzano z prezbiterium, gdzie zgromadzeni przed ołtarzem, wzajemnie udzielali sobie rozgrzeszenia, nie mając złudzeń co do swego ziemskiego losu. Proces każdego podsądnego przebiegał według tego samego schematu. Po ustaleniu nazwiska oraz zawodu podsądnego, którym to „zawodem” w każdym przypadku był „duchowny”, padało pytanie, czy złożył przysięgę na wierność konstytucji cywilnej kleru. Odpowiedź za każdym razem była negatywna. Na pytanie, czy byłby skłonny złożyć ją teraz, co zapewne poprawiłoby jego trudną sytuację — odpowiedź była negatywna. Wobec takiej zatwardziałości podsądnych, wyrok zapadał jednogłośnie i uprawomocniał się z chwilą ogłoszenia. A jego wykonanie następowało natychmiast po ogłoszeniu i trwało około dwóch, trzech minut.
Tego wszystkiego Souchu nie był świadomy, choć domyślał się widząc, jak kolejne ofiary w krótkich odstępach czasu były wypychane na schody. Stąd zwlekano je na ziemię i zaczynano krwawe igraszki. Jęki i rzężenia konających mieszały się z okrzykami radości i wybuchami śmiechu, gdy któremuś z dobrych patriotów udało się zadać szczególnie dotkliwy cios lub błysnąć dosadnym dowcipem…
Souchu stracił wszelką nadzieję na uratowanie de Kéravénanta. Ucieczka z kościoła była niemożliwa, a nic nie wskazywało, by rewolucyjny trybunał przerwał sesję przed wytraceniem wszystkich duchownych zgromadzonych w klasztorze. Souchu nie miał pojęcia, ilu ich mogło być. W pewnej chwili pożałował, że nie liczył ofiar, które ginęły na kościelnych schodach. Choć i tak nie wiedział, ilu padło w ogrodzie. Z miejsca w którym się znajdował, widoczne było zaledwie kilkanaście ciał. Lecz ogród był rozległy, porośnięty dość gęsto drzewami i krzewami. Pod samymi schodami wiodącymi do kościoła, leżało chyba ponad trzydzieści trupów. Trudno było ocenić. Część zwłok odciągano i wleczono po ogrodowych dróżkach i klombach, by zrobić miejsce pod następne. Parali się tym pechowcy, którym nie udało się docisnąć w pobliże schodów, i dopaść krzewicieli katolickiego zabobonu, kiedy jeszcze żyli. Za to teraz mieli sporo czasu i miejsca, by dać wyraz swoim rewolucyjnym przekonaniom, masakrując i bezczeszcząc zwłoki. Souchu zdawał sobie sprawę, że nic tu już po nim, i że powinien opuścić to miejsce. Jednak trwał nadal z niezrozumiałych dla samego siebie powodów.
— Muszę zobaczyć do końca. Muszę powiedzieć im wszystkim, co widziałem na własne oczy… Muszą to wiedzieć — mówił sobie, choć sam nie był pewny, na ile jest to prawdą.
Stracił rachubę czasu. Miał wrażenie, że kaźń trwa od wielu godzin, ale dzień nadal był jasny, i do zmierzchu było jeszcze daleko. W pewnym momencie mechanizm zabijania zaczął jednak szwankować. Nowe ofiary pojawiały się rzadziej, mimo, że rozochocony tłum oczekiwał niecierpliwie. Aż w końcu na schodach śmierci ukazał się sam Maillard i przemówił do zebranych.
— Obywatele! Tu również chwalebnie wypełniliście swój obowiązek wobec ojczyzny. Przysporzyliście chleba waszym dzieciom i żonom, pozbywając się tych darmozjadów. Ojczyzna jest wam wdzięczna. Lecz dzieło jeszcze nieskończone! Wrogowie rewolucji kryją się niczym szczury po norach. A naszym zadaniem jest oczyszczenie paryskich więzień ze wszystkich szczurów. Naprzód, dobrzy patrioci! Przed nami L’Abbaye!
Tłum odpowiedział okrzykami aprobaty, toastami za naród i ostatnimi aktami pogardy wobec martwych wyznawców martwego zabobonu. Po czym ruszył w kierunku wyjścia.
Souchu nie wiedział, gdzie znajduje się L’Abbaye. Uznał jednak, że nadszedł czas, żeby opuścić dotychczasowe stanowisko. Gdyby znał księdza Kéravénanta, być może próbowałby — po odejściu zabójców — szukać go w ogrodzie, pośród stosów ciał. Choć sama myśl o tym napawała go odrazą. Ale to nie wchodziło w rachubę. Pozostawało więc wrócić do mieszkania Gélych z żałobną wiadomością. Bo przecież szans na ocalenie młodego księdza już nie było. „Choć — myślał — mimo wszystko, paru przeżyło.” Na razie zeskoczył z dachu szopy i cofnął się w głąb ulicy Casatte, chcąc zobaczyć w którą stronę skieruje się tłum. Ku jego zaskoczeniu i przerażeniu, hałaśliwa i pijana gromada ruszyła prosto w jego kierunku. Wracali drogą, którą przybyli tu parę godzin temu. Souchu usiłował ich minąć, lecz oni byli pełni radości i serdeczności, którą pragnęli się dzielić. A wygląd Souchu skłaniał, by uznać go za swego.
— Obywatelu! — zawołał barczysty mężczyzna, u ramion którego wisiały dwie, równie jak on, podpite kobiety. — Chodź z nami. Dorżniemy tych zdrajców!
Towarzyszące rosłemu rewolucjoniście dwie młode obywatelki zostawiły go, podbiegły do Souchu i chwyciwszy pod pachy, zawróciły w przeciwną stronę.
— Chyba jesteś patriotą? — spytała młodsza. Miała może z piętnaście lat.
— Bo my kochamy patriotów — starsza, może dwudziestolatka, najwyraźniej uznała sprawę za oczywistą. — Niech żyją patrioci — zawołała.
— Niech żyją! — zawtórował tłum. A ktoś schrypniętym głosem zaintonował rewolucyjną piosnkę:
— Ach! Uda się, uda się, uda się!…
Za nim podchwycili to inni. I radosny, kakofoniczny śpiew niósł się ulicą. Souchu zrozumiał, że nie ma wyboru. Podążył więc wraz z całą gromadą, mając po bokach uczepione młode rewolucjonistki. Nie znał pieśni, którą śpiewali, ale usiłował śpiewać wraz ze wszystkimi. Liczył, że zanim dotrą do celu, kobiety stracą zainteresowanie jego osobą, i uda mu się niepostrzeżenie zniknąć. Jednak te rachuby zawiodły. Jak się okazało, L’Abbaye znajdowało się w pobliżu, i dojście tam zajęło niewiele czasu.
Był to okazały, trzypiętrowy gmach. W rogach, na wysokości pierwszego piętra, jakby doklejone do jego bryły, tkwiły wieżyczki wartownicze. Natomiast okna, nawet na najwyższych piętrach, były okratowane. Souchu patrzył ze zdziwieniem na budowlę, nie bardzo pojmując, co wspólnego z opactwem mają kraty w oknach. Dopiero od swoich towarzyszek dowiedział się, że jest to wojskowe więzienie, przylegające do opactwa Saint-Germain-de-Pres. Z tego względu potocznie zwane jest Opactwem. Teraz jednak — podobnie jak wiele innych budowli sakralnych w mieście — rewolucja przemianowała na więzienie całe L’Abbaye.
— Nie jesteś obywatelu z Paryża? — spytała starsza. Souchu potwierdził.
— Marsylczyk?! — zawołała radośnie młodsza, a negatywna odpowiedź bynajmniej jej nie zniechęciła. — Ale i tak wyglądasz na marynarza i dobrego patriotę. Wszyscy dobrzy ludzie przybywają tu bronić ojczyzny. Najpierw rozprawimy się z tymi tutaj, a potem ruszymy na te pruskie świnie — powiedziała i pociągnęła obficie z butelki.
— A potem postrącamy korony z głów wszystkich despotów! — zakrzyknął ktoś inny.
— I utniemy im głowy! — zalicytował kolejny.
— Ach uda się, uda się, uda się!
Souchu przytaknął skwapliwie, jednocześnie dumając, w jaki sposób pozbyć się towarzystwa natarczywych dam. Niestety, dwie patriotycznie nastawione obywatelki poczuły do niego jakąś nieodpartą sympatię, i nie zamierzały go opuścić. Zalatywały potem i marnym winem, były brudne, a na odzieży miały plamy krwi. Nie przebierały też w słowach. Być może w innych okolicznościach, trzeźwe i umyte, mogłyby się podobać, ale teraz stanowiły kłopot. Wkrótce weszli na dziedziniec opactwa. Souchu ogarniało przerażenie. Przecież przybyli tu, aby kontynuować dzieło rozpoczęte u Karmelitów. Co będzie, jeśli każą mu zamordować któregoś z przetrzymywanych tu nieszczęśników? „Raczej zginę” — pomyślał. Choć ginąć w takich okolicznościach i z takich rąk…
I oto w Opactwie powtarzał się spektakl, który wcześniej miał miejsce u Karmelitów. Tu również tłum gromadził się w pobliżu drzwi prowadzących z budynku do ogrodu, z niecierpliwością wypatrując żeru. To oczekiwanie trwało dłuższą chwilę, którą umilano sobie pociągając z gęsto krążących butelek, wznosząc patriotyczne okrzyki, i wspominając co ciekawsze epizody, jakie zdarzyły się wcześniej. Dopiero po dłuższej chwili Souchu zorientował się z ich opowieści, że zanim przybyli do Karmelitów, pod bramą Opactwa Saint Germain wymordowali transport więźniów przewożonych z magistratu. A teraz, dokonawszy krwawego dzieła u Karmelitów, wrócili kontynuować to, co rozpoczęli kilka godzin wcześniej.
— To moja igiełka! — radośnie przechwalał się jakiś chuderlawy osobnik o jasnej cerze, wymachując poczerniałym od krwi ostrzem. — Myśleli, że są bezpieczni w tych swoich karetach… Że Gwardia ich ustrzeże. He, he… A krawiec Coulain wykonał skok na karetę i — tu demonstrował swoje bohaterstwo — tylko jeden sztych moją igiełką! Rach, ciach! A klecha — bach w piach!
— Coulain, jesteś wielki, choć niby mały! — zawołała gruba, potężna przekupka, zalatująca rybami i winem.
— Zamknij się, stara flądro — zdenerwował się krawiec. — Bo też cię nadzieję na moją igiełkę!
— Mówię tylko — łagodziła — że jesteś wielkim patriotą, choć w małej postaci. A jeśli chcesz, to możesz mnie nadziać na tę twoją igiełkę. Tylko najpierw ją naostrz, by się nie złamała… Bo czym byś potem sikał?
Otoczenie ryknęło śmiechem, a krawiec rzucił się w kierunku kobiety. Jednak kilkoro rąk go przytrzymało.
— A puśćcie go! — zawołała gruba. — Dałam radę szwajcarowi w Tuileries, to tego wypierdka też uduszę…
Lecz w tym momencie, w drzwiach prowadzących z budynku do ogrodu, ukazała się postać, na widok której z setki gardeł wyrwał się ryk radości, a cały tłum rzucił się w tamtym kierunku. Pierwsza ofiara była już do wzięcia. Również towarzyszki Souchu skierowały się w stronę drzwi, co dawało nadzieję, że wreszcie rozstanie się z nimi. Lecz one nagle zawróciły i zaczęły go ciągnąć ze sobą.
— Chodź, bo się nie dociśniemy! — ponaglały.
Ale strząsnął je z siebie.
— Muszę się odlać — powiedział. — Idźcie same. Zaraz do was dojdę.
— Chodź! Odlejesz się na tego zdrajcę — zawołała młodsza, ale Souchu nie zamierzał ustąpić.
— Nie szczam przy babach — stwierdził wyniośle, i skierował się w stronę najbliższych zarośli, nie zważając na niezadowolenie patriotycznych obywatelek.
— Coś taki wstydliwy?! I tak nam go dzisiaj pokażesz! — wrzasnęła druga, po czym zachichotały obie. A młodsza dopadła go jeszcze, nim zdążył się oddalić.
— A jak się wyszczasz, to mi powiesz, co to jest ten naród — zaszczebiotała, przeciągając ręką od jego piersi do krocza. I wróciła do koleżanki.
Na razie zostawiły Souchu w spokoju, wybierając ciekawsze widowisko. Choć ich wypowiedzi wskazywały, że nie zamierzają rezygnować, i mają co do niego nader konkretne plany. Jednak on nie zamierzał im ulegać. Intensywnie myślał, jak wybrnąć z tego parszywego położenia. Miał nadzieję, że wielbicielki dadzą mu trochę spokoju, a on w tym czasie wydostanie się z tego miejsca. Ale niestety, drzew i krzewów było tutaj niewiele i nie zapewniały należytej osłony, a mur otaczający ogród, wydawał się niełatwy do sforsowania. Było to zbyt ryzykowne. Osobnik szwendający się gdzieś pod ogrodzeniem, podczas gdy w centrum trwało atrakcyjne widowisko, budziłby uzasadnione podejrzenia. W tej sytuacji uznał, iż rozsądniej będzie doczekać zmroku, ukrywszy się przed swoimi adoratorkami. One budziły największy niepokój. Na szczęście dzień był dość chmurny i pora wieczorna blisko. Zaszył się więc w najgęstszej kępie krzewów i pozostał w niej, modląc się o jak najszybsze zapadnięcie zmroku, i amnezję dla swoich wielbicielek.
Tymczasem machina śmierci ponownie zaczynała się rozkręcać. Prokurator Komuny Paryża, Georges Danton i jego zastępca Billaud-Varenne, wybrali właściwego człowieka dla realizacji swoich planów. Stanislas Marie Maillard nie sprawiał zawodu i zawsze kroczył w pierwszym szeregu ludowych buntów. To on odebrał szpadę od gubernatora Bastylii, markiza Bernarda-Rene de Launay’a, który poddał twierdzę w zamian za przyrzeczenie, że nikomu z obrońców nic się nie stanie. Co prawda jeszcze tego samego dnia markiz zawisł na latarni przy placu de Grève, a lud triumfalnie obnosił na pikach obcięte głowy obrońców Bastylii, lecz Maillard nie miał z tym nic wspólnego. Natomiast zadowolił się tytułem Kapitana Wolontariuszy Bastylii, który to tytuł sam sobie nadał, a którego nikt mu nie odmawiał, szczególnie w obliczu jego kolejnych zasług. On to bowiem, w październiku osiemdziesiątego dziewiątego, był jednym z przywódców słynnego marszu kobiet na Wersal, kiedy to w tryumfalnym pochodzie sprowadzono do Paryża „Piekarza, Piekarzową i Piekarczyka”, w przekonaniu, iż odtąd w stolicy nie zabraknie chleba, co niestety nie znalazło potwierdzenia w rzeczywistości. Maillard był też jednym z organizatorów i sygnatariuszy petycji domagającej się obalenia monarchii, detronizacji króla, i utworzenia republiki, co skończyło się masakrą na Polach Marsowych. Miał też w swoim dorobku wiele pomniejszych przedsięwzięć, w których wykazał się patriotyzmem i rewolucyjną gorliwością. Zadanie, jakie przed nim stało obecnie, było z pewnością prostsze i łatwiejsze niż wiele poprzednich. Nastoje ulicy były na tyle podgrzane, że wystarczyła iskra. Potem należało tylko we właściwą stronę skierować płomień.
Komisarz znów urządził swoją salę sądową u wylotu ciemnego korytarza. Drzwi stąd prowadziły na wewnętrzny dziedziniec, na którym falował, a raczej skręcał się jakby w konwulsyjnych skurczach, tłum mężczyzn i kobiet, wymachujących pikami, młotami, siekierami, kijami i czym kto mógł. Żądni krwi i mordu, przeklinali tyrana Kapeta, znienawidzoną, rozpustną „Austriaczkę-Deficyt”, zdradzieckich klechów i arystokratów, jak też wszelką inną zarazę o nieczystej krwi. Te przekleństwa mieszały się ze wznoszonymi równie często wiwatami na cześć rewolucji, narodu, Dantona, Maillarda, i samego ludu.
Na pierwszy ogień poszli gwardziści szwajcarscy, którzy przeżyli masakrę dziesiątego sierpnia. Maillardowi przyszło dokończyć dzieła rozpoczętego przez paryski tłum i ochotników marsylskich trzy tygodnie wcześniej. Wtedy to, w trakcie ataku na pałac Tuileries, po przejściu Gwardii Narodowej na stronę zrewoltowanej ulicy, jedynie gwardia szwajcarska pozostała wierna królowi, i usiłowała go bronić. Jednak Ludwik XVI pisemnym rozkazem nakazał gwardzistom złożenie broni. Kiedy to zrobili — rozbestwiony tłum rozprawił się z nimi w kilka chwil. A ich dowódcy, pułkownikowi von Erlachowi, odpiłowano głowę, kiedy jeszcze żył…
Z niemal tysiąca gwardzistów z pogromu ocalało około pięćdziesięciu. Zostali aresztowani i — jako wojskowi — osadzeni w więzieniu l’Abbaye. I właśnie teraz docierali do kresu swoich dni. Ci żołnierze, niejednokrotnie patrzący śmieci w twarz, nie mieli złudzeń co do swego losu. Już nie mogli umrzeć z bronią w ręku, ale zawsze mogli umrzeć z godnością. Więc na pytania zadawane przez Maillarda odpowiadali krótko i rzeczowo bądź zbywali je pogardliwym milczeniem lub gestem. Bez względu na rodzaj, czy sposób udzielonej odpowiedzi, wyrok zapadał taki sam, i ogłaszany był w identyczny sposób. Maillard unosił się z krzesła, wspierał zaciśnięte w pięść dłonie o blat stołu i z pochyloną głową, jakby odczytywał wyrok, ogłaszał donośnie i uroczyście:
— W imieniu francuskiego ludu, z wyroku rewolucyjnego trybunału — tu unosił głowę i wbijając wzrok w jakąś bliżej nieokreśloną dal, odrywał od stołu prawą rękę i kierując ją w stronę wyjścia, wykrzykiwał — La Force!
Można by mniemać, że zmiana jednego więzienia na inne, choćby nawet o sroższym rygorze, nie jest złym wyrokiem. O ile pierwszym skazanym mogło się wydawać, że znów wywinęli się śmierci, to kolejni podsądni nie mogli już żywić takich złudzeń. Mimo solidnych drzwi, do wnętrza docierały odgłosy tego, co działo się na dziedzińcu: szczęk broni, jęki i rzężenia mordowanych, radosne okrzyki wymierzających ludową sprawiedliwość. Żaden skazany na „La Force” nie miał prawa umrzeć szybko i bezboleśnie…
A gdy za podsądnym zatrzaskiwały się drzwi, komisarz z rozmachem zarzucał poły swego szarego płaszcza tak, by ich nie przysiąść, i zwilżywszy nieco przełyk ze stojącej na stole butelki, wołał gromkim głosem:
— Następny!
Sędzia Maillard wraz z ławnikami pracował sprawnie i szybko. Od czasu do czasu tylko jego trud przerywały ataki kaszlu, które tłumił kolejnymi haustami wina. Pomimo tych chwilowych zastojów, na ogrodowych schodach co parę chwil pojawiali się kolejni skazani na „La Force”. Wtedy tłum pod drzwiami porzucał wrak swej dotychczasowej ofiary bądź — jeśli jeszcze żyła — przekazywał ją stojącym dalej, żeby i oni mogli nacieszyć się wymierzaniem rewolucyjnej sprawiedliwości.
Coś jednak działo się nie tak. Ze swojej kryjówki Souchu słyszał podniesione głosy i widział spierających się rewolucjonistów. Był jednak nazbyt daleko, żeby coś z tego pojąć. Lecz sytuacja wyjaśniła się dosyć szybko. Kilkunastu osobników oderwało się od tłumu i udało w stronę zabudowań. Rozbrat jednak okazał się chwilowy. Wkrótce zaczęli powracać, taszcząc coś przed sobą. Dopiero gdy wyszli na środek dziedzińca, okazało się, że są to jakieś szmaty, okienne zasłony, materace, obrusy lub inne tekstylia. Rozścielali je pośrodku, kładąc jedne na drugie, aż urosła pokaźna sterta. W ten oto sposób rozwiązano problem dostępu do skazanych.
Od tej chwili nie stanowili oni już żeru dla stosunkowo nielicznej garstki szczęśliwców, którym udało się dopchać w pobliże drzwi. Dostęp do wrogów ludu zdemokratyzował się. Musieli oni, poruszając się między szpalerem dobrych patriotów, przebyć drogę wiodącą od drzwi kościoła do sterty szmat. Po obu jej stronach poustawiano przyniesione z budynku ławki, tworząc swoistą teatralną widownię. Gdy więc część patriotów uczestniczyła bezpośrednio w spektaklu, pozostali wcielali się w rolę widzów, obserwujących rozgrywający się przed nimi dramat. Dzięki temu rewolucyjny wymiar sprawiedliwości znacząco się zdemokratyzował, gdyż co jakiś czas role się odwracały, i dotychczasowi widzowie zastępowali dotychczasowych aktorów. Jedynie role skazańców były niezmienne.
Pośród ustawionych w szpaler patriotów, Souchu dostrzegł swoje dwie znajome. Z ulgą stwierdził, że chyba o nim zapomniały. Z pasją uczestniczyły w wymierzaniu sprawiedliwości, wymieniając się zgodnie wspólną piką, by zagłębić ją choćby płytko w ciele któregoś ze skazańców.
Teraz bowiem tryb egzekucji uległ zasadniczej zmianie. Należało dozować rewolucyjny gniew na tyle, by skazaniec mógł dojść, czy choćby doczołgać się do śmiertelnego łoża lub w jego pobliże, i tam dopiero zakończył swój godny pogardy żywot. Mile widziane były zabiegi mające na celu upokorzenie, sponiewieranie, zadanie bólu i ran. A więc jeśli dźgnięcia, to niezbyt głębokie, jeśli ciosy szablą, nożem czy innym ostrym narzędziem, to raczej powierzchowne, uderzenia bolesne, lecz nie śmiertelne. Dużym wzięciem, szczególnie pośród pań, cieszyły się ciosy w krocze mężczyzn. Przy czym uderzenia te były oceniane i komentowane zależnie od osiągniętego rezultatu. Natomiast było dużym nietaktem, a wręcz obrazą dla pozostałych, jeśli ktoś na początku szpaleru, przyprawiał skazańca o śmierć. Sprawcom takich wykroczeń groziło wykluczenie z zabawy.
O ile u Karmelitów, jak też w pierwszych chwilach w L’Abbaye, patriotami powodowała furia i żądza mordu, teraz zdawali się pożądać rozrywki i zabawy. Jak ktoś, kto pospiesznie i łapczywie, zaspokoiwszy pierwszy głód — teraz syty i zadowolony — konsumuje powoli, wybierając co lepsze kąski, wypróbowuje nieznane potrawy, i eksperymentuje w doborze składników, smakując i delektując się każdym kęsem. Więc, nim skazańca przepuszczono przez ręce patriotów, zatrzymywano go u początku śmiertelnej drogi i robiono zakłady, czy wykaże się męstwem i odwagą, czy też tchórzostwem. I bywało, że niektórzy umierali pośród oklasków i pochwalnych okrzyków swoich oprawców. Szczególnie w kobietach dzielność konających budziła aplauz i szczerą radość. Natomiast do wściekłości doprowadzał je strach i tchórzliwe zachowanie.
Zanim komisarz Maillard skończył z gwardzistami, zapadł zmierzch. Na dziedzińcu rozpalono kilka wielkich ognisk. A ich blask przenosił wszystko do jakiegoś nierzeczywistego, monstrualnego i jeszcze bardziej przerażającego świata. Ludzkie postacie, zwielokrotniły się poprzez swoje cienie. A te urastały do ponadludzkich rozmiarów, przenikając się wzajemnie, łącząc lub rozdzielając, tworzyły jakiś upiorny balet, dla którego muzykę stanowiły jęki i rzężenia mordowanych oraz krzyki, śmiechy i śpiewy mordujących.
Gdy rozpalono ogień, Souchu wydobył się wreszcie ze swego ukrycia. Trzymał się tylko poza zasięgiem światła, obserwując, co się działo w jego blasku. Czuł się teraz w miarę bezpiecznie. Wreszcie mógł szukać wyjścia. A jednak zrezygnował z pomysłu. Podobnie jak u Karmelitów, tak i teraz, nie mógł się oderwać od tego, co widział. Obserwował to równocześnie z odrazą i jakimś urzeczeniem. Miał pełną świadomość tego, co się dzieje. Tu i teraz, na jego oczach. A przecież równocześnie oczekiwał, że wszystko okaże się jakąś ułudą, farsą, majakiem wyobraźni czy odrażającym snem. Co jeszcze wymyślą? Do czego się posuną? Te pytania trzymały go jak na uwięzi. Nie pojmował, jak mogło dojść do czegoś takiego. Jak ci mężowie, ojcowie, matki i żony, wrócą do swoich rodzin i krwawymi rękoma będą pieścić swoich współmałżonków, głaskać twarze dzieci, uczyć je grzeczności, dobra i cnoty? Czy można było to pojąć? Jak ogarnąć rozumem tę rzeczywistość? Jak można tak się zmienić? Z dnia na dzień, z godziny na godzinę!? Rozum zdawał się zawodzić. Tu działy się rzeczy niepojęte. Jakieś misteria ofiarne. Tajemne i niepojęte. Hekatomba z istnień ludzkich. Lecz komu ją składano? W co wierzyli ci ofiarnicy z pikami i nożami w rękach, pijani bardziej krwią, niż winem. Jacy kapłani nienawiści ich namaścili i wysłali z tą misją?
Oczyszczenie więzienia z około pięćdziesięciu gwardzistów, zajęło ludowej sprawiedliwości niecałe dwie godziny. Gdy ostatniego z nich wyprowadzono na dziedziniec, komisarz Maillard podniósł się zza swego sędziowskiego stołu na dłużej, by rozprostować kości, odpocząć chwilę przed dalszym znojem i wzmocnić swe fizyczne siły, jak i rewolucyjny zapał czymś mocniejszym. Przed nim piętrzył się jeszcze ogrom pracy. W samym L’Abbaye i zamienionym na więzienie opactwie, przetrzymywanych było około dwustu pięćdziesięciu osób. Więc noc zapowiadała się ciężka i pracowita. Dalsze przesłuchania musiały przebiegać jeszcze sprawniej.
Na początek przed rewolucyjny trybunał dostarczono hrabiego de Montmorin’a, byłego ambasadora i ministra spraw zagranicznych, którego proces odbył się parę dni wcześniej. Usłyszawszy to, Maillard kazał dostarczyć sobie dokumenty z procesu. Przyniesiono mu parę zmiętoszonych kartek, w które zagłębił się na krótką chwilę. Hrabia w napięciu wpatrywał się w czytającego. Twarz Maillarda raz chmurzyła się niepokojąco, to znów rozpogadzała, wykrzywiała w grymasie pogardy i niesmaku, by po chwili zastygnąć w wyrazie zdziwienia lub przyoblec się spokojem i wyrozumiałością. W końcu sędzia zakończył lekturę, starannie złożył i wygładził kartki i zwrócił się do podsądnego:
— Rzeczywiście obywatelu, uzyskaliście ułaskawienie…
— Bardzo przepraszam — wtrącił nieśmiało hrabia — zostałem uniewinniony…
— Ach, jak go zwał, tak go zwał — machnął ręką Maillard. — Ale powiedzcie mi obywatelu, jak to się stało, że nadal pozostajecie w l’Abbaye?
— No właśnie — przytaknął Montmorin — też mnie to dziwi. Nie wiem. Może ktoś przeoczył… Albo zapomniano o mnie. Ale przecież jest napisane, są dokumenty…
— Ach ten wszechogarniający bałagan — westchnął Maillard — to okropne. Ale — lekki uśmiech zagościł na jego twarzy — jestem tu właśnie po to, by zaprowadzić porządek. Ja również was ułaskawiam, obywatelu Montmorin. Jesteście wolni. Możecie natychmiast wracać do domu.
— Dziękuję obywatelu — wyraz ulgi rozlał się po twarzy hrabiego. — Ale jest noc…
— Och, to żaden kłopot — odpowiedział uprzejmie sędzia. I wskazując drzwi wyjściowe:
— Za chwilę podjedzie powóz, proszę go oczekiwać tam, na dziedzińcu.
Hrabia Montmorin jeszcze raz podziękował i ufnie przekroczył wrota śmierci…
Trybunał komisarza Maillarda pracował do świtu, rozstrzygając o losie ponad dwóch setek kobiet i mężczyzn, różnego stanu, wieku, zawodu i oczywiście — winy. Kim byli więźniowie i z jakich powodów tu się znaleźli? Przetłaczającą większość stanowili osadzeni w ostatnich dniach, na skutek rewizji przeprowadzonych przez Komunę Paryża w paru tysiącach podejrzanych mieszkań. Wprawdzie pochodzili głównie z gminu, lecz z takich czy innych względów rewolucja nie miała do nich zaufania lub wręcz powzięła jakieś podejrzenia. Mogli przecież żywić rojalistyczne poglądy, sprzyjać arystokratom lub klerowi, czy wręcz ukrywać księży niekonstytucyjnych. Rewolucja musiała być czujna i tłamsić w zarodku wszelkie próby powrotu ancien régime’u, czy choćby zahamowania rewolucyjnych przemian. Wśród uwięzionych było kilkunastu arystokratów i podobna liczba księży, którzy zgłosili się na wyjazd z kraju, i tu oczekiwali na transport do Gujany. Nieliczną grupę stanowili też skazani wcześniej za pospolite przestępstwa, a z niewiadomych powodów nie objęci falą zwolnień, jaka w ostatnich czasie ogarnęła paryskie więzienia.
Czym kierowała się rewolucyjna sprawiedliwość skazując jednych, a uniewinniając innych?… Być może wiedział tylko Maillard, lecz pewności nie ma. Kiedy wszystko już się skończyło, mówiono, że był tylko jednym z wykonawców, a listę straceńców otrzymał już wcześniej od przedstawiciela Komuny Paryża. Lecz jak było naprawdę?
Większość aresztowanych nie zdawała sobie sprawy, z jakiego powodu trafili przed rewolucyjny trybunał, co im zarzucano, i jak mają się bronić. Wielu było wręcz oszalałych z przerażenia, żebrzących o miłosierdzie lub przeklinających i lżących swoich oprawców. Jednak najbardziej liczne były przypadki spokoju i męstwa.
Powoli jednak alkohol i biologia brały górę nad rewolucyjnymi ideałami. Patriotyzm przygasał. A kolejne ukazujące się w drzwiach postacie, budziły coraz mniej entuzjazmu. Zajmowali się jeszcze nimi najbardziej gorliwi patrioci, i to raczej z obowiązku, niż z ochoty. Z rzeszy rewolucjonistów zaczęły wykruszać się pojedyncze egzemplarze, zasypiając niekiedy tam, gdzie stali czy raczej już leżeli. Inni zawczasu szukali jakiegoś ustronia, najczęściej parami, by nieco odprężyć się, i odpocząć po znojnym dniu. A przecież przed nimi były dalsze. I oby było ich jak najwięcej, bo każdy dzień poza chwalebnymi czynami ratowania ojczyzny, będzie przysparzał każdemu dobremu patriocie dwadzieścia cztery liwry. A dochód to niebagatelny…
W końcu jednak mordercza machina zatrzymała się. W drzwiach nikt już się nie pojawiał, gdyż sam komisarz Maillard zmorzony winem i snem — podobnie jak większość rewolucjonistów — złożył skołataną głowę na sędziowskim stole, co z ulgą zostało przyjęte przez towarzyszących mu ławników, jak też strażujących u drzwi gwardzistów. Miejsce kaźni w krótkim czasie zmieniło się w noclegownię. Ludowi trybuni zmorzeni całodziennym trudem, zanurzali się w ciężki, niespokojny i krótki sen. Wokół słychać było świsty, pochrapywania, senne mamrotania. Czasami ktoś się obrócił, jęknął lub krzyknął. Ktoś nagle się podniósł i powlókł do budynku. Może chroniąc się przed nocnych chłodem lub w nadziei na bardziej wygodne łoże. Pojedynczo lub w parze… Ci, których sen się nie imał, natomiast dręczyło pragnienie — ruszali w miasto. Nachalne adoratorki Souchu znalazły nowych herosów, na piersiach których skłoniły znużone główki. Wrześniowy świt wstawał zamglony, chmurny i ponury.
Tylko spod sterty łachów i trupów bezgłośnie sączyła się krew, powiększając kałużę na dziedzińcu i wypływając na ulicę.
7. KREW ZA KREW
Souchu był przeświadczony, że jest dość blisko rue des Cordeliers. Jednak nie znając miasta, wolał nie ryzykować powrotu inną drogą. Na dziś miał dość wrażeń. Ruszył więc z powrotem przez rue Casatte. Niewiele jednak uszedł, gdy z przeciwka pojawił się jakiś patriota. Nabrzmiała, brudna i umazana krwią twarz jaśniała uśmiechem. Szedł, lekko się zataczając, mamrocząc sam do siebie. A co kilka kroków przystawał, wznosił w niebo trzymaną w ręku pikę i bełkotał:
— Wo… wolność… Precz z zabobonem… Śmierć czaarnym!
W porannej ciszy głos niósł się po pustej ulicy niczym zgrzyt. Souchu nie był w stanie ukryć obrzydzenia, patrząc na tego osobnika. A ten najwidoczniej dostrzegł wyraz twarzy nieznajomego i uznał za wskazane go pocieszyć, dzieląc się swoją radością:
— Widzicie obywatelu? — zawołał podchodząc. — Znów upuściliśmy trochę nieczystej krwi! Już te czarne szczury nie będą żarły republikańskiego chleba, który jest tylko dla patriotów…
— Którego nie ma dla nikogo! — nie wytrzymał Souchu.
— Co znaczy nie ma! Chcecie powiedzieć, że co? Że przedtem był? Że za tyrana było lepiej?!
— Obywatelu — wycedził Souchu — z pewnością teraz jest lepiej… niż będzie.
— No widzicie! I macie rację obywatelu — zakrzyknął radośnie tamten i ruszył dalej. Po kilku krokach jednak zatrzymał się i odwrócił, a twarz jego wyrażała zaniepokojenie, zwątpienie i spory wysiłek umysłowy.
Souchu uprzedził jednak ten moment i znikł w załomie pobliskiej bramy. Lecz zrewolucjonizowany obywatel okazał się osobnikiem dociekliwym i cofnął się z powrotem, wzburzony znaczeniem słów, których sens w końcu pojął, jak też zdziwiony nagłym zniknięciem swego rozmówcy. Dostrzegłszy go, rzucił się w jego stronę, chwycił za ramiona i potrząsając zaczął krzyczeć:
— Co to znaczy?! Chcesz powiedzieć, że co? Że będzie źle? Jeszcze gorzej?! Że rewolucja… Czy ty nie jesteś…
Souchu jednym ruchem uwolnił się od uchwytu, i chcąc uciszyć ostry krzyk, złapał przeciwnika za gardło i, przezwyciężając odór alkoholu, wyszeptał mu w twarz:
— Słuchaj, morderco! Kanalio! Gnido! Plugawy sukinsynu! Zamknij swoją pijacką mordę i nie tykaj mnie tymi łapami unurzanymi w niewinnej krwi. Rozumiesz?… Rozumiesz?! — I potrząsał tamtym, oczekując odpowiedzi. Dopiero po chwili zorientował się, że jego ręce wciąż zaciskają się na gardle napastnika. Gdy je cofnął, ciało osunęło się bezwładnie do nóg Souchu.
— Zabiłem człowieka! — pomyślał w przerażeniu. Chciał jeszcze sprawdzić jego puls, może ratować, ale zza rogu ulicy wyszło kilku następnych obywateli, zamaszyście wymachując pikami. Jeden z nich dostrzegł, że coś dzieje się w bramie, gdyż wskazując innym kierunek, sam ruszył przyspieszonym krokiem. Souchu nie czekał. Wiedział już, jaką wartość ma życie ludzkie w oczach rewolucjonistów. Błyskawicznie poderwał się do biegu. Gromada po drugiej stronie ulicy wydała bojowy okrzyk i ruszyła w ślad za nim. Jednak po kilkudziesięciu krokach prawie wszyscy zrezygnowali, śląc za uciekającym jedynie przekleństwa i obelgi. Byli nazbyt upojeni mordem i alkoholem. Zabicie jeszcze jednego człowieka nie warte było wysiłku gonienia go.
Jednak trzech spośród nich zdawało się być innego zdania, i najwyraźniej wciąż łaknęło krwi, gdyż podążali uparcie za uciekinierem. Lecz Souchu cieszył się dobrym zdrowiem i był trzeźwy. Więc bez większego wysiłku utrzymywał dystans w stosunku do ścigających, a nawet go powiększał. To jednak nie gwarantowało bezpieczeństwa. Gdyby z przeciwka pojawili się inni patrioci, sytuacja mogła stać się krytyczna. Szczególnie, że ścigający go co chwila wołali: „Śmierć zdrajcom! Zabić wroga ludu!” A Souchu nie posiadał żadnej broni. Teraz żałował, że nie wziął piki uduszonego. Lecz naprawdę przerażające było jedno: „Zabiłem! Zabiłem człowieka! Chryste Panie, zabiłem…” — ta myśl zaprzątała go co najmniej tak samo, jak obawa przed ścigającymi. Jednak najważniejszym było przeżyć. Jak najprędzej zniknąć z oczu goniących. Skręcił w lewo, w najbliższą przecznicę, lecz oni zrobili to samo. Tu jednak budynki nie były tak zwarte. A kiedy w oddali ujrzał parę ludzkich sylwetek, bez namysłu zboczył między zabudowania. Biegł wzdłuż jakiegoś przejścia między domami, które w głębi zamykał płot z desek. Miał nadzieję, że uda się go sforsować. Zresztą, teraz nie miał wyboru. Odwrót był niemożliwy. Na szczęście przeszkoda okazała się niezbyt trudna i dość łatwo udało mu się ją pokonać. A miejsce okazało się dzikie i zapuszczone. Souchu skrył się w pobliskich zaroślach. Miał nadzieję, że prześladowcy nie widząc go, w końcu się zniechęcą. Jednak ledwie to pomyślał, ujrzał ich usiłujących forsować płot. Ta zajadłość przyprawiała go o wściekłość. „Wciąż mało krwi tym łotrom — pomyślał. — Obyście zadławili się własną, szatańskie pomioty…”
Pierwszy z goniących przerzucił pikę, wspiął się na płot i zeskoczył po drugiej stronie. Jednak zrobił to tak niefortunnie, że zatoczył się i upadł, co wywołało głośny rechot u dwu pozostałych za płotem. To niewątpliwie był prezent od losu. Nim ścigający zdążył się pozbierać, Souchu wyskoczył z krzaków, potężnym kopnięciem w głowę oszołomił go, a dopadłszy piki, wbił ją z całej siły w pierś leżącego. Rechot za płotem ucichł nagle. Dwaj osobnicy stali oszołomieni, aż jeden wydawszy coś na kształt skowytu, odwrócił się i zaczął uciekać. Drugi chwilę później poszedł w jego ślady. A Souchu jakby ogarnęło szaleństwo. Wyrwał pikę z piersi konającego i ruszył w ślad za prześladowcami. Ten, który pierwszy rzucił się do ucieczki, zdążył oddalić się dość znacznie. Lecz wahanie drugiego okazało się nader kosztowne, gdyż wkrótce znalazł się w zasięgu rzutu i pika wbiła mu się w okolicy krzyża. Souchu widząc, że tamten padł, zawrócił. Ponownie przesadził płot, a nie rzuciwszy nawet okiem na osobnika, którego zabił, skrył się pomiędzy krzewami, żeby odpocząć i zastanowić się, co dalej.
— W niecały kwadrans zabiłem trzech ludzi — pomyślał. — Lecz… jakich ludzi?! Czy można ich w ogóle tak nazwać? To przecież gorzej niż bydlęta, gorzej niż dziki zwierz. Zresztą, sami byli sobie winni. Kto wie, ile mieli na sumieniu, i ilu jeszcze by uśmiercili. A ja tylko się broniłem…
Roześmiał się sam do siebie, na wspomnienie ich przerażenia i ucieczki. Teraz zaczął nawet żałować, że nie pogonił za tym trzecim. Nie miałby nic przeciwko, gdyby trafił się jeszcze jakiś łotrzyk, czy nawet dwóch. A najlepiej — ich prowodyr, ten w szarym, długim surducie… O ile pierwsze morderstwo przeraziło i wstrząsnęło, dwa następne — mało go poruszyły. Lecz nad pierwszym nie miał czasu się roztkliwiać. A teraz, gdy dokonał dwóch kolejnych, również tamto zabójstwo jakby wyblakło, straciło swój straszliwy wymiar, upodobniło do pozostałych. Ocknął się jednak z tych rozmyślań. Był jeszcze wczesny ranek, lecz nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje i ile zajmie mu powrót. Uznał, że największe szanse daje mu odtworzenie drogi, jaką tu dotarł. Ponownie sforsował płot, a mijając osobnika trafionego piką, wyszarpnął ją z ciała i ruszył w drogę powrotną. Mimo obaw, dość szybko dotarł do L’Abbaye. Mijając Karmelitów, przypomniał sobie o księdzu, którego ciało musiało gdzieś tam leżeć. Dopiero wtedy porzucił pikę i ruszył ulicą de Vaugirard.
Nie miał jednak twarzy wracać do domu państwa Gély. Co miał im powiedzieć? Jak usprawiedliwić, że oto wraca sam. Cóż ich to może obchodzić, że był bezradny, że nic nie mógł zrobić przeciw bandzie zbirów? Jakie to miało znaczenie? On jednak powracał, tamten — nie! Przeklinał siebie, że pochopnie rzucił obietnicę. Najchętniej nie zobaczyłby się z nimi już nigdy. Ale jedyne miejsce w Paryżu, które znał, i w którym mógł oczekiwać schronienia to był ich dom. I chcąc, nie chcąc, musiał do niego wrócić. Postanowił jednak nie opowiadać o księżach, którym udało się uratować z pogromu u Karmelitów. Wzmogłoby to tylko żal w przyjaciołach młodego kapłana. Natomiast musi opowiedzieć o wszystkich okropnościach, których był świadkiem. Nie zamierzał też ukrywać zabójstw, jakich dokonał. Zapewne spotka się z potępieniem, lecz to nie miało znaczenia. Nie odczuwał już tak wyrzutów sumienia i chwilami myślał, że chętnie wytraciłby wszystkich tych zbirów, jeśliby miał taką możliwość. Postanowił jednak wyjechać najprędzej, jak tylko się da. Wobec tego, co zobaczył, misja z jaką tu przybyli, jawiła mu się żałosną, wręcz śmieszną. Nie tak należało rozmawiać z Paryżem…
Kiedy zastukał do drzwi domu, otworzyła mu pani Gély. Na widok Souchu jej twarz rozpromienił uśmiech, a z piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
— Jest pan nareszcie. Jak pan wygląda… Co się stało?! Strasznie martwiliśmy się o pana…
— Dziękuję, ale niepotrzebnie. Jak widać, jakoś sobie poradziłem — skrzywił twarz w próbie uśmiechu.
— Proszę sobie wyobrazić — pani Gély nie wytrzymała dłużej. — Grayo wrócił. To znaczy — poprawiła się — ksiądz de Kéravénant ocalał!
— To chwała Bogu — powiedział Souchu, lecz nie odczuł specjalnej radości. Doznał jedynie ulgi. Odpowiedzialność za los księdza przestała mu ciążyć i to było najważniejsze.
— Wszechmocny okazał nam swą łaskawość — powiedziała pani Marie. — Niech Imię Jego będzie wysławione…
Weszli do pokoju, gdzie czekali pan Gély, Clavel oraz młody człowiek, który niechcący i nieświadomie, był przyczyną ostatnich przeżyć Souchu.
— No, to dzięki Bogu, jesteśmy w komplecie. Już myśleliśmy, że coś się panu stało. A oto nasz ksiądz, cudem uratowany — rzekł monsieur Gély, wskazując na młodego człowieka. A zwracając się do niego wyjaśnił. — To ten pan, który poszedł do Karmelitów, by cię ratować.
— Jak widać, z marnym skutkiem — powiedział Souchu.
— Dziękuję panu serdecznie — ksiądz oburącz ujął dłoń Souchu. — Jednak żyję. I choć nie ocalił mnie pan osobiście, to przyłożył rękę do Jego planów.
— Udało się księdzu sforsować żywopłot? Widziałem paru, którym się poszczęściło — powiedział, wymieniając z młodzieńcem uścisk dłoni.
Ksiądz, który wcześniej już zdał relację ze swego ocalenia, musiał ją powtórzyć. Jak wynikało z jego, trochę nieskładnej, opowieści, kiedy w klasztornym ogrodzie pojawili się napastnicy z okrzykiem „Arcybiskup Arle”…
— Byłem wtedy — z lekka się zacukał — w ustronnym miejscu… Ale wystarczyło ich usłyszeć… Pojąłem, że przyszli mordować. I po chwili usłyszałem wściekły ryk. Zrozumiałem, że dopadli kogoś znacznego. Pewnie arcybiskupa. A potem krzyki i jęki naszych… Nie wiedziałem, co robić. Gdybym wyszedł, zabiliby natychmiast. Ale wiedziałem, że tu też mnie znajdą prędzej czy później. Już powierzyłem duszę Bogu. Lecz zobaczyłem w suficie obluzowaną deskę. Pomyślałem, że może tam jest mój ratunek. Udało mi się szczęśliwie wspiąć… I rzeczywiście. Nad sufitem było trochę wolnej przestrzeni. Wcisnąłem się tam, zasunąłem deskę. Słyszałem jak mordowali naszych w ogrodzie. Potem zapędzili ich do kościoła i urządzili parodię sądu… I nic! — rozłożył bezradnie ręce. — Nic nie mogłem zrobić!
— Ja też — warknął Souchu.
— Chryste, co za czasy! — jęknęła madame Gély.
— Oni wiedzieli, co ich czeka. Ale żaden się nie zaparł. Nikt nie zdradził Chrystusa — zamilkł na dłuższą chwilę, nikt mu nie przerywał. — Oni wszyscy są męczennikami! A ja ocalałem… Ja ocalałem — powtórzył. Znów umilkł i pokręcił tylko głową. W końcu jakby się otrząsnął.
— I tak przetrwałem prawie do wieczora — kontynuował. — Gdy odeszli, odczekałem jeszcze dosyć długo. Bałem się, czy ktoś nie został. Albo, czy nie wrócił. A kiedy wyszedłem…
Ukrył twarz w dłoniach i tylko kołysał głową, a szloch wstrząsał jego ciałem.
— Z niektórymi rozmawiałem jeszcze z rana. A teraz… Trudno ich było rozpoznać, tak byli zmasakrowani. Ciała wrzucano do studni… Póki się nie zatkała. Tych, co ginęli pod schodami, rozwleczono po całym ogrodzie, reszta została gdzie kto padł… Niektórym włożono w ustach zapalone świece zabrane z kościoła…
Znów zamilkł i trwał w poprzednim stanie. W końcu wyprostował się, odjął dłonie od twarzy.
— To wszystko — zakończył.
Zapadła długa cisza, którą w końcu przerwał pan Gély, zwracając się do Souchu.
— A pan tak długo nie wracał… Już zaczęliśmy się martwić i o pana…
— Zabiłem człowieka — powiedział nagle Souchu.
— Jezus Maria! — madame Gély wbiła w Souchu przerażony wzrok.
— A właściwie trzech — uzupełnił.
— To straszne — młody ksiądz wyraźnie był wstrząśnięty.
— Straszne jest zabić pierwszego człowieka. I niewinnego człowieka. Ale oni nie byli niewinni. A gdy zabiłem pierwszego, nie miałem czasu się roztkliwiać. Musiałem uciekać przed jego kompanami.
— To straszne — powtórzył pan Gély — Jak to się stało?
Souchu opowiedział krótko przebieg wydarzeń. Gdy skończył, zapadła dłuższa cisza, którą w końcu przerwał pan Gély.
— No tak, po tym, co pan zobaczył… To poniekąd tłumaczy. Cóż, rewolucja z pewnością nie jest piękna. Ale postęp zawsze wymaga ofiar i wyrzeczeń…
Zapadła niezbyt życzliwa cisza, przerwana przez księdza.
— Tak czy inaczej, lepiej będzie, gdy stąd znikniemy. Ja po prostu nie żyję — tu zwrócił się w stronę małżonków — i niech tak zostanie jak najdłużej. A panowie, jakby się kto pytał, wyjechali przed świtem. Ja natomiast pomyślę nad jakimś innym adresem dla nas. I lepiej, zanim miasto się obudzi i zaroją ulice.
— A co z naszą petycją? — zapytał Clavel.
Souchu tylko wydął pogardliwie usta. Lecz pan Gély powiedział.
— Nic się nie zmieniło. Jutro lub pojutrze Louise umówi panów z Dantonem…
— Beze mnie — odezwał się Souchu — wyjeżdżam, jak się da najprędzej.
Nie wyjaśniał swojej decyzji, która w pierwszym momencie zaskoczyła wszystkich, lecz dość szybko spotkała się ze zrozumieniem.
— To jednak może nie być takie proste — powiedział Kéravénant, a poza tym chciałem prosić o przekazanie listu… którego jeszcze nie napisałem. A — uśmiechnął się — pani Mario, zna pani może jakiś lek na durnotę? Dla mnie oczywiście. Chcę odpisywać na list, którego jeszcze nie przeczytałem. Dobrze przynajmniej, że wiem do kogo chcę pisać.
Wyjął z zanadrza list, który wcześniej wręczyła mu madame Marie, a z którym dotąd nie zdążył się zapoznać. Przebiegł oczyma początek i zaczął czytać głośno.
Drogi Grayo!
Jeśli dotarł do Ciebie ten list, to znaczy, że nie dałeś sobie zamącić w głowie kłamliwymi, choć pięknie brzmiącymi frazesami, i pozostałeś wierny Prawdzie głoszonej przez następcę św. Piotra, za co składam dzięki Najwyższemu. Dziękuję Mu też za doświadczenia, które są naszym udziałem, to znaczy za prześladowania i cierpienia, jakich doznaje Kościół we Francji. W swoich najlepszych czasach zawsze stawał on po stronie prześladowanych i sam prześladowań doświadczał. Ale w czasach swego upadku — a jak ci wiadomo, były to długie i ponure okresy — pragnął zażywać ziemskiej chwały, łaknął ziemskich hołdów i zaszczytów. Być może teraz nadszedł czas pokuty za tamte stare grzechy, jak też grzechy naszego oświeconego stulecia. Za wiek świateł, które poraziły nasze widzenie i zmąciły nasze umysły, dając złudzenie ludzkiej wszechwiedzy i samowystarczalności.
Mimo prześladowań ze strony władz, równocześnie doświadczamy niebywałej pomocy, serdeczności i wsparcia ze strony zwykłych ludzi. Oczywiście nie wszystkich. Tu również jest wielu zagorzałych „patriotów”, którzy wolą używać mięśni zamiast głowy. Ci łykają wszystkie brednie przychodzące ze stolicy, niczym bocian żabę. I dokładają wszelkich starań, by zniszczyć Kościół Chrystusa. Niemniej ludzie bywający w świecie mówią, że i tak nam żyje się lepiej, niż niezaprzysiężonym w innych regionach kraju, a szczególnie w Paryżu. Podobno tam macie najgorzej, co zresztą jest zrozumiałe. Dlatego proponuję Ci, abyś przyjechał na jakiś czas w nasze strony. Mógłbyś się zabrać z Panami, którzy dostarczyli ten list. Oni też zapewne opowiedzą Ci dokładniej o tym, co u nas się dzieje. Sądzę, że miałbyś tu zapewnione większe bezpieczeństwo niż w Paryżu, a pracy duszpasterskiej z pewnością też Ci nie zabraknie, gdyż tutejsza ludność w większości niechętnie przyjmuje zaprzysiężonych księży, a nawet traktuje ich zgoła nie po chrześcijańsku. Wieśniacy przepędzają „trutonów” z parafii, a nawet grożą im rękoczynami. W większości parafii w ogóle nie ma księdza i ludzie pozostają bez duchowej posługi. Nie ma kto chrzcić dzieci ani grzebać zmarłych. A częstokroć tam, gdzie rezydują zaprzysiężeni księża, grabarze nie chcą pełnić swoich obowiązków. Więc ludzie przyjmą Cię z otwartym sercem…
— Grajo, Pan Bóg zsyła ci ratunek po raz drugi! — zawołała radośnie madame Marie, klaszcząc w dłonie. — Patrz, panowie przybyli właśnie w takiej chwili, z takim listem… Nie musisz już szukać ocalenia na drugim końcu świata. Lecz de Kéravénant uśmiechnął się tylko, chyba nie do końca radośnie i kontynuował:
...przyjmą Cię z otwartym sercem. Gdyż — muszę Ci donieść — tu działania władz odnoszą odwrotny skutek od zamierzonego. Ludzie coraz bardziej odwracają się od rewolucji, którą — podobnie zresztą jak my, księża — przyjęli z olbrzymią radością i nadzieją. Lecz teraz, gdy zaczyna ona odsłaniać swe prawdziwe oblicze i intencje, reagują coraz większą nieufnością, a często wręcz niebezpieczną wrogością. I odwracając się od rewolucji, zwracają się w stronę Kościoła. Ci, którzy przedtem nie wykazywali się szczególną pobożnością, a wręcz często byli obojętni, czy nawet krytyczni wobec Kościoła i religii, teraz nierzadko nas wspierają, udzielając schronienia, pieniędzy, ostrzegając i przekazując informacje. I czynią to, mimo grożących za to dotkliwych represji ze strony władzy. Myślę jednak, że nie wynika to z jakiegoś nagłego przypływu gorliwości czy nawrócenia, a jest naturalną reakcją na wszechobecną niesprawiedliwość i krzywdę. Plenią się one na każdym kroku, pomimo wzniosłych deklaracji i hojnych obietnic władzy.
Lecz wdaję się w niepotrzebne dywagacje. Myślę, że kiedy się tu zjawisz, przyjdzie na nie czas. A teraz rozważ moją propozycję i wybierz to, co uznasz za najlepsze. Nie nalegam na Twój przyjazd, ale też nie ukrywam, że sprawiłby mi on wiele radości.
Polecam Bogu Twój namysł, a Ciebie — Jego Łaskawej Opiece.
Twój brat w Chrystusie, Nicolas Cheron
Grayo schował list, a madame Marie zawołała:
— Bogu niech będą dzięki! Żal nam będzie twoich Mszy, ale najważniejsze, że będziesz bezpieczny.
— Nie sądzę — odpowiedział ksiądz.
— No, w każdym razie bezpieczniejszy niż tutaj — wtrącił pan Marc.
— Nie sądzę, byście musieli żałować moich Mszy Świętych — uściślił Grayo — bo nie skorzystam z zaproszenia.
— Oszalałeś?! — panią Marię aż poderwało. — Bóg zsyła ci ratunek, a ty…
— Albo zsyła ratunek, albo dopuszcza, bym był kuszony — uśmiechnął się Grayo.
Madame Marie, podobnie jak inni, spojrzała, nie bardzo pojmując.
— Co ty wygadujesz?… Kuszony? Dlaczego…
— Już raz zawrócił mnie z drogi ucieczki. Chciałem wyjechać stąd, bo niebezpiecznie. Ale zamiast się uratować, wlazłem w paszczę lwa. A On mnie z niej wydobył. I ukazał, jak marny skutek przyniosły moje starania. Wreszcie zaczynam pojmować, że mój los jest w Jego, a nie w moich rękach. A wszystkie moje zabiegi… — roześmiał się. — Czy więc znów mam uciekać? Czy mam prawo uciekać? A może raczej zdać się na Niego. Skoro tak widomie pokierował moim losem, to zawierzyć Mu do końca, i robić, co do mnie należy tutaj, w Paryżu. Bo tu jest główne pole walki. I tu jestem najbardziej potrzebny. I tutaj będę mógł odprawiać dla was Najświętszą Ofiarę!
Zapadła chwila ciszy, przerwana przez pana Gély.
— Grayo, ale palnąłeś kazanie! Nigdy jeszcze tak dobrego u ciebie nie słyszałem. Treściwe, podniosłe, a na dodatek krótkie.
— Przestałbyś dowcipkować — oburzyła się pani Marie. — On naraża życie, a ty sobie żarty stroisz. A może chcesz, żeby rewolucja go pożarła?! Przecież — zwróciła się do księdza — prędzej czy później wpadniesz w ich łapy.
— O przepraszam — uniósł się Marc — mówię najzupełniej poważnie. To, co Grayo powiedział, wydaje mi się nader przekonujące, a nawet poruszające. Może nie jestem nadmiernie uczuciowy ani zbyt wierzący. Ale przypomnę ci, co Jezus powiedział Piotrowi: „Idź do diabła, bo myślisz po ludzku, a nie po bożemu.” — wykrzyknął, a po chwili dorzucił już mniej pewnym tonem. — Albo jakoś podobnie…
Ksiądz tylko lekko się uśmiechnął i kontynuował.
— Dopiero w tym wychodku zrozumiałem, jak wielkim darem, i cudem jest życie. I będę robił co tylko możliwe, by je zachować. Ale jeśli On zażąda — no cóż… Czy Jemu można odmówić?
Pani Marie zamilkła, ale widać było, że nie bardzo jest przekonana, a w każdym razie ciężko odbiera decyzję księdza. Lecz nikt więcej nie podjął tematu i pozostały już tylko kwestie praktyczne. Należało zmienić ubrania, gdyż ksiądz wciąż jeszcze był w sutannie, a odzienie Souchu było poszarpane i pokrwawione. Pani Gély zdążyła jedynie wmusić w nich coś ciepłego i wcisnąć węzełek z prowiantem. Był dość wczesny poranek, gdy z mieszkania na drugim piętrze wymknęło się w krótkich odstępach czasu trzech młodych ludzi, którzy po chwili zeszli się za rogiem ulicy.
— Państwo Gély są porządnymi ludźmi, ale pod nimi mieszka Danton. A zarówno pan — ksiądz zwrócił się do Souchu — jak i ja, bylibyśmy łakomym kąskiem dla władz…
De Kéravénant siłą rzeczy wziął na siebie rolę przewodnika. Znał miasto, a w nim ludzi, którym mógł zaufać. Posiadał doświadczenie nabyte w ciągu poprzednich tygodni, i najwyraźniej był dobrej myśli.
— Musimy oddalić się z tej dzielnicy — powiedział. — Tu jest mój kościół, a wolałbym teraz nie spotykać moich parafian. Przejdziemy na drugą stronę Sekwany. Tam znam parę adresów.
Prowadził ich szybko i pewnie przez uliczki lewobrzeżnego Paryża. Wkrótce dotarli do odnogi rozdzielającej się w tym miejscu Sekwany i przez Pont de la Tournelle dostali się na Wyspę Świętego Ludwika i opuścili ją przez Pont Marie, przerzucony nad drugim ramieniem rzeki. Podążali dalej prosto, gdy dobiegła ich jakaś wrzawa. Gdzieś przed nimi, nieco z prawej. Przystanęli na chwilę, nasłuchując.
— To oni! — szepnął ochrypłym głosem Souchu.
— Ciągną do La Force — powiedział Kéravénant. — Idą od więzienia do więzienia. Karmelici, L’Abbaye, teraz La Force… Jeśli to rzeczywiście oni — dorzucił.
Po tych słowach skręcił w lewo i ruszył wzdłuż rzeki. Souchu jednak nie podążył za nim. Ksiądz przystanął i wyraźnie zniecierpliwiony powiedział:
— Przecież nic nie zrobimy. Sam pan mówił, że jest ich ponad setka. A gdyby ktoś pana rozpoznał…
— Bez obawy. Tamci nie żyją. — wycedził Souchu z zimną determinacją.
— Może pan zgubić i siebie, i nas — powiedział spokojnie Kéravénant.
Te słowa jakby trochę ocuciły Souchu.
— Nie jestem samobójcą. Nie chcę też nikogo narażać. Po prostu zaczekajcie tu chwilę.
— No cóż, widzę, że nie mamy wyjścia — powiedział Kéravénant, uznając, że upór Souchu jest nie do przezwyciężenia.
8. ŁASKA I POTĘPIENIE
Światło poranka zniweczyło już mrok nocy, gdy komisarz Maillard otworzył zapuchnięte, przekrwione oczy, i uniósł znad stołu obolałą głowę. Otaczający go członkowie rewolucyjnego trybunału byli nadal pogrążeni we śnie, podobnie, jak reszta patriotów, zalegających krwawy dziedziniec. Suchość w gardle była dojmująca. Na szczęście znalazł parę łyków w jednej z butelek. Zaczął budzić pozostałych. Krótki, ciężki sen nie przywracał sił ani nie pozwalał wytrzeźwieć, więc podnosili się powoli, niechętnie i ociężale. Jednak hasło „La Force” podrywało z ziemi nawet tych, którzy zdawali się być martwi. Klnąc i złorzecząc wszystkim klechom i arystokratom, przez których musieli znosić te wszystkie udręki, ciężkim krokiem opuszczali swe dotychczasowe leże. Wkrótce na dziedzińcu Saint-Germain pozostały tylko sztywne i zimne ciała fanatyków, zdrajców i wrogów ludu. Natomiast prawi obywatele ruszyli do La Force.
Była to niegdyś prywatna rezydencja księcia La Force. Obiekt został nabyty przez ministerstwo wojny jeszcze w latach pięćdziesiątych i składał się z kompleksu budynków usytuowanych na styku dwóch sąsiadujących ze sobą ulic. Pierwszy, zwany La Grande Force, z wejściem od ulicy Roi de Sicile, przeznaczony był dla mężczyzn skazanych zazwyczaj w procesach cywilnych. W drugim, usytuowanym przy ulicy Pavée i nazywanym La Petite Force, przetrzymywano prostytutki, przed przekazaniem ich do zakładu poprawczego. Jednak na przełomie sierpnia i września dziewięćdziesiątego drugiego, oba więzienia zapełniły się nowymi lokatorami, osadzonymi tu z zupełnie innych powodów.
Dotarcie do celu zabrało oddziałowi Maillarda około godziny. W tym czasie siły rewolucyjnego wymiaru sprawiedliwości zostały wzmocnione nową dostawą wina, co znacząco wzmogło ich zapał. Po dotarciu na miejsce ludowy trybunał ulokował się wewnątrz La Grande Force. Wkrótce swym przewodnictwem zaszczycił go czołowy przedstawiciel Komuny Paryża, Jacques-René Hèbert, będący równocześnie redaktorem i wydawcą gazety „La Père Duchesne”, bijącej rekordy popularności pośród paryżan oraz rozsyłanej do wojsk na wszystkich frontach.
Natomiast lud oczekiwał na zewnątrz, racząc się winem, wspominając i komentując co ciekawsze przypadki z poprzedniego dnia. Tym razem miejscem kaźni stała się ulica, co miało tę zaletę, że pozwalało dobitnie unaocznić wszystkim, jaki los wolny lud gotuje swoim ciemiężcom, wrogom i zdrajcom. Poranne odrętwienie i dolegliwości z wolna mijały, a wspomnienie poprzedniego dnia, spędzonego na wytaczaniu krwi owych przestępców, i poczucie dobrze spełnionej, jak też sowicie opłaconej powinności, wzmagały zapał, i wznosiły lud ku nowym wyżynom patriotyzmu.
Wielu przechodniów zatrzymywało się na dłużej, inni na krótką chwilę, jeszcze inni — przyspieszali kroku. Niektórzy obserwowali te sceny z aprobatą, często nagradzając okrzykami i brawami wyczyny patriotów. Inni spoglądali ze wstrętem i przerażeniem. Jednak nie ważyli się wyrazić swoich doznań, gdyż czujne oko ludu mogło by ich dostrzec, a wówczas… Nader rzadko, lecz zdarzało się, że podsądny zostawał uniewinniony, co wzbudzało powszechny entuzjazm. Było bowiem wyrazem sprawiedliwości i łaskawości sędziów, z drugiej strony stanowiło dowód, że nie wszyscy więźniowie są spiskowcami, mordercami, i wrogami ludu. Wznoszono więc wiwaty na cześć ludu, narodu, wreszcie samego uwolnionego. Bywało, że wyściskany i wycałowany przez rozentuzjazmowane patriotki, był odprowadzany do swego domu i przekazywany rodzinie lub odstawiany do pobliskiego kościoła św. Katarzyny, który teraz zyskał miano „składu niewinnych”. Na taki właśnie moment trafił Souchu z towarzyszami. Pośród braw, okrzyków „Niech żyje Naród!” i powiewania czym kto mógł, dwaj żandarmi wyprowadzali z budynku jakiegoś uwolnionego arystokratę, jak na to wskazywał jego strój. Ledwie jednak zeszli na ulicę i przeszli parę kroków, gdy oberwało im się od kilku kobiet, znajdujących się w pobliżu:
— Jak prowadzicie pana?! Ślepi jesteście, czy co?! Nie widzicie, że idzie rynsztokiem? — wołały jedna przez drugą. A któraś zwróciła się do uwolnionego, uprzednio go ucałowawszy:
— Pan wybaczy. Te prostaki nie mają żadnego uważania…
Pan był w turkusowym surducie, złocistej kamizelce, spodniach w kolorze surduta, i w białych, jedwabnych pończochach. A rynsztokiem płynęła krew. Słyszał głosy wokół siebie, lecz niewiele słów docierało do niego. Wszystko było odległe, nierealne. Pojmował tylko jedno. Śmierć! Już go miała w swoich łapach. I nagle wypuściła. Ale czy na pewno? Gdy żandarmi wyprowadzili go na zewnątrz, oczekiwał tylko śmiertelnego ciosu. Lecz mijały sekundy, stawiał kolejne kroki, ale wciąż żył. Wokół jakieś okrzyki, oklaski… Potem te kobiety odebrały go żandarmom. I zamiast ciosów — uściski i całusy. Krew płynęła rynsztokiem, lecz to nie była jego krew! Więc to prawda! Ocalał! To jedno pojmował. I tylko to się liczyło. Teraz chciał odejść, zniknąć jak najprędzej. Czego chcą te babsztyle! Niech się wreszcie odczepią, niech pozwolą odejść! Żeby się nie rozmyślili, nie zawrócili z powrotem…
Kiedy wreszcie życzliwe patriotki uznały, że wystarczająco uhonorowały niewinnego arystokratę, i pozostawiły go samemu sobie, skręcił w najbliższy zaułek, by zniknąć jak najprędzej z pola widzenia. Jeszcze jeden zakręt i nogi mu zwiotczały. Przysiadł na ziemi, usiłując pozbierać myśli. Ale strach gnał dalej, jak najdalej od tego miejsca, od tych ludzi. Strach gnał, lecz ciało odmawiało posłuszeństwa. Opuściła go reszta sił, a wraz z nimi — świadomość.
Kiedy się ocknął, poczuł lekkie uderzenia w policzek, które ustały, gdy otworzył oczy. Ujrzał nad sobą nieznajomą twarz.
— No, już dobrze — nieznajomy podniósł się powoli z klęczek i wyciągnął rękę. — Może pan wstać?
— Tak. Spróbuję — uchwycił wyciągniętą dłoń i podciągnął się do pozycji pionowej. — Myślałem, że już po mnie… Przepraszam, jeszcze nie mogę dojść do siebie — powiedział stając powoli na nogi.
— Nie dziwię się. Po takim przeżyciu…
— Widział pan?
— Te kobiety?…
— Nawet nie wiem, co mówiły.
— Były panu bardzo życzliwe.
— Być może… Tak mi się zdawało… Dziękuję panu — wyciągnął rękę do uścisku. — Jestem markiz Leroy de Montflabert.
— Ksiądz de Kéravénant — odpowiedział Grayo machinalnie, równocześnie karcąc się w myślach za nieopatrzne ujawnienie swej profesji.
— W dzisiejszych czasach lepiej się nie przyznawać — markiz jakby czytał w myślach. — Jesteśmy zwierzyną łowną, a właśnie trwa wielkie polowanie…
— Wiem. Nie tylko tu. W całym Paryżu.
— Nie boi się ksiądz, że ktoś go rozpozna?
— Nie mam wyjścia.
— Ma ksiądz gdzie się schronić?
— Właśnie usiłuję coś znaleźć.
— Przez jakiś czas mogę wielebnego przechować.
— Byłbym wdzięczny, ale nie jestem sam.
— To znaczy?
— Mam dwóch gości spoza Paryża.
Markiz roześmiał się.
— To mi się podoba. Ma ksiądz fantazję…
— Goście niespodziewani — uśmiechnął się Grayo. — Ale przyjąć trzeba…
— Więc też są zaproszeni — powiedział de Montflabert — wynajmuję nieduże mieszkanie, ale jakoś się pomieścimy.
— Dziękuję serdecznie. Jeśli rzeczywiście byłby pan tak łaskaw. I nie sprawimy kłopotu…
— W końcu ksiądz też się o mnie zatroszczył, więc tylko staram się wyrównać rachunki.
— W takim razie — pójdę po nich. Proszę chwilę poczekać — de Kéravénant pozostawił markiza, by wrócić do swoich podopiecznych.
Wzmagające się okrzyki przed wejściem do La Force wskazywały, że od chwili, gdy ksiądz opuścił swych towarzyszy, sytuacja nabrała rozmachu.
Kiedy rozentuzjazmowane kobiety wypuściły ze swoich rąk uwolnionego arystokratę, a ten, słaniając się na nogach, zniknął za najbliższym zakrętem, ksiądz uznał za wskazane pospieszyć mu z pomocą i podążył w ślad za nim, pozostawiając na chwilę swoich współtowarzyszy samym sobie. Souchu dość szybko rozpoznał rosłego osobnika, który wczorajszego popołudnia zawrócił go do l’Abbaye. Nie dostrzegł co prawda swoich adoratorek, ale w tym tłumie nie było to wcale łatwe. Tym bardziej jednak musiał mieć się na baczności i być gotowym do ewentualnej ucieczki.
Tymczasem wewnątrz budynku, przed oblicze przewodniczącego Hèberta, doprowadzono najdostojniejszego więźnia La Petite Force, jakim była Marie Teresa Luisa di Savoia, księżna de Lamballe. Jej największą winę nie stanowił fakt bycia księżną, lecz zażyłość, jaka łączyła ją z królową. Księżniczka, od wielu lat, była najbliższą, i najwierniejszą przyjaciółką oraz powiernicą powszechnie znienawidzonej Marii Antoniny. Już przed rewolucją po Paryżu krążyły broszury szkalujące ich rzekomo zdrożne, i przeciwne naturze relacje. W dniu ucieczki rodziny królewskiej z Paryża, księżna opuściła Paryż, uchodząc do Anglii. Gdy jednak ucieczka się nie powiodła i króla wraz z rodziną sprowadzono na powrót do stolicy, postanowiła wrócić i ona. Nie pomogły listy Marii Antoniny z prośbą, by „nie rzucała się w paszczę tygrysa”, jak też ostrzeżenia innych osób. W listopadzie tegoż roku księżna powróciła do zrewoltowanego Paryża, żeby zamieszkać wraz z rodziną królewską w Tuileries. Zapewne zdawała sobie sprawę, na co się naraża, gdyż w Londynie zostawiła testament, przeznaczając swój olbrzymi majątek na szpital oraz opiekę nad ulubionym pieskiem, którego przezornie ze sobą nie zabrała. Po ataku na Tuileries, została — wraz z rodziną królewską i paroma innymi osobami, stanowiącymi resztką dworu — uwięziona w Temple. Wkrótce jednak, w ramach całkowitej izolacji monarszej rodziny, te nieliczne osoby, które jeszcze pozostawały w otoczeniu króla, a nie należały do rodziny, przeniesiono do La Force.
Zażyłość księżnej z królową była powszechnie znana. Gdyby więc udało się więzy te poszarpać, byłby to niewątpliwie spory sukces. Jednak odpowiedzi księżnej w trakcie przesłuchania, stanowiły dla członków trybunału wręcz osobistą zniewagę. Stwierdziła, iż nie tylko nie uczestniczyła w spisku dworu z dnia dziesiątego sierpnia, lecz nic o nim nie było jej wiadomo. A na żądanie złożenia przysięgi na wolność i równość oraz wyrażenie nienawiści do króla, królowej i monarchii, zgodziła się na złożenie przysięgi, lecz odmówiła spełnienia tego, na czym Hébertowi zależało najbardziej, twierdząc, że serce jej nie pozwala. Natomiast — jak objaśniła sędziów — czy umrze wcześniej, czy później, to jej nie interesuje.
Nie wiadomo, czy księżniczka znajdowała się na liście Komuny Paryża, jednakże, po takich wypowiedziach, jej los był przesądzony.
Ludowy trybunał, ogłaszając wyrok, standardowo unikał słowa „śmierć”, zastępując je nazwą któregoś z więzień lub po prostu poleceniem „uwolnić”. Czy miano na uwadze względy humanitarne, czy była to chęć uniknięcia dramatycznych scen, a może sędziowskie poczucie humoru — trudno rozstrzygnąć… W każdym, razie dla członków trybunału, takie hasło było jasne.
Komisarz Maillard osobiście wyprowadził księżną na zewnątrz. Następnie ujmując za rękę, gestem jakby prowadził ją do tańca, oznajmił tłumowi teatralnym szeptem:
— Jej wysokość księżna Marie Louise Lamballe! Zasługuje na szczególne względy… I zgiąwszy się w pół, wykonał coś, co — w mniemaniu jego samego oraz pospólstwa, które ów gest nagrodziło gromkim śmiechem i brawami — miało być dystyngowanym dworskim ukłonem, wycofał się do budynku.
Piękna, drobna kobieta, odziana w biel kontrastującą z szarością otoczenia, przez moment stała zdezorientowana u szczytu stopni wiodących na ulicę. Wkrótce jednak przyskoczyło do niej dwóch rosłych sankiulotów, i ujmując pod pachy, wręcz zniosło w dół, przy okazji, niby mimochodem, nadszarpując suknię i obnażając ramiona. A prowadząc, kierowali jej krokami w ten sposób, by stąpała po leżących na ziemi ciałach. Widok był iście pyszny i zabawny, gdyż księżna czyniła rozpaczliwe wysiłki, by nie nadepnąć na zwłoki, i zataczała się co krok, wpadając w chwytliwe ręce któregoś z otaczających ją mężczyzn. A tych wkrótce stłoczyło się przy niej wielu, śmiejąc się i dowcipkując, podczas gdy kobieta starała się okrywać swe coraz to bardziej obnażane ciało.
— Towarzysze — zawołał któryś — ten zamotany kłębek musimy rozwinąć — i dobywszy szpady zdjął z jej głowy czepek. Jednak ręka patrioty okazała się niepewna i drżąca. Szpada rozcięła brew księżnej. Pociekła krew. Pośród widzów podniosło się parę głosów protestu, lecz zmilkły momentalnie, gdy jeden z tych, którzy ośmielili się odezwać, doświadczył gniewu patriotów. Clavel z największym trudem opanował krzyk przerażenia. Natomiast Souchu nie okazywał żadnych emocji i z niewzruszoną miną obserwował całe zajście.
W tym momencie jednak źle pojęta i nadmierna gorliwość stępiła ostrze ludowej sprawiedliwości. Sugestia komisarza Maillarda, żeby rewolucyjny tłum potraktował księżną w sposób szczególny, została zrealizowana nader opacznie. Zamiast bowiem długiego i bolesnego konania, spotkała ją śmierć nagła, i zdecydowanie przedwczesna z punktu widzenia dziejowej sprawiedliwości, jak też oczekiwań ludu... Księżna niespodziewanie otrzymała kilka uderzeń w głowę, młotem służącym do obróbki gipsu. Wywołało to spore wzburzenie wśród patriotów. Poleciały przekleństwa i złorzeczenia w stronę zabójców, którzy bezmyślnie przerwali tak dobrze zapowiadający się spektakl…
Lecz ten błąd, przynajmniej częściowo, udało się jeszcze naprawić. Nie był to bowiem koniec historii księżnej Lamballe. A w każdym razie, nie jej cielesnej powłoki. Do leżących zwłok przyskoczył jakiś osobnik. Souchu i Clavel zdążyli jeszcze dostrzec, jak pochylił się nad ciałem księżnej, i zaczął zdzierać z niej odzienie. Jednak tłum obstąpił oboje tak szczelnie, że stojący dalej mogli tylko zgadywać, co się dzieje, obserwując zachowania bezpośrednich widzów. Wszyscy przycichli, wyczekując dalszych wydarzeń… Lecz trwało to krótką chwilę. Najbliżsi widzowie prędko pojęli, w czym rzecz. Początkowo rozległy się stłumione chichoty i pojedyncze słowa zachęty, po chwili zaczęto bić brawa, dopingować i komentować radośnie, wreszcie — wyć z uciechy.
Ani Souchu, ani Clavel wciąż jednak nie mogli pojąć… Aż do chwili, gdy tłum nieco się rozstąpił, a oni ujrzeli podnoszącą się postać i usłyszeli gromkie wołanie mężczyzny:
— Ja, perukarz Charlab, właśnie wychędożyłem obywatelkę księżną!
Tłum zawył z radości. W górę poszybowały frygijskie czapki, kurtki, piki i pałki, ktoś wypalił z pistoletu… Posypały się uwagi i komentarze:
— Wiwat Charlab! Aleś jej dogodził!
— Nie może się nawet poruszyć…
— Bo wreszcie zaznała chłopa, zamiast baby!
Aplauz rósł.
— Wychędożymy wszystkich arystokratów!
— Tylko uważaj, by nie urodziła księcia!
— Nie! Nie można na to pozwolić — wykrzyknął jakiś rzeźnik, który nagle wyłonił się z tłumu, z tasakiem w ręku. Wprawnym cięciem otworzył pierś księżnej i zanurzywszy w niej rękę, wyrwał, i uniósł nad głowę krwawy strzęp.
— On ją wychędożył, ale ja zdobyłem jej serce! — zawołał zwracając się do widzów.
Lecz tylko niewielu doceniło dowcip. Tłum — jakby na komendę — zawył i rzucił się na skrwawione zwłoki. Szarpano, cięto, rąbano… Tak dobry i prawy lud karał rozwiązłość księżniczki, wykreowaną przez strzegących moralności, przedrewolucyjnych pamflecistów.
Souchu czuł narastające szaleństwo. Najchętniej rzuciłby się między tych zbirów, by rozwalać łby, ciąć, miażdżyć…
Na szczęście Kéravénant, pojawił się ponownie.
— Macie dość panowie? Właśnie udało mi się zdobyć dla nas nocleg.
W milczeniu ruszono w drogę powrotną z jakimś, na poły irracjonalnym poczuciem wstydu, i winy. Jeszcze zdążyli zobaczyć, jak odcięta głowa księżnej uniosła się ponad tłumem, który wrzeszczał:
— Do Temple! Niech królewska suka zobaczy, co ją czeka!
Zaczęto formować pochód, który otwierała podrygująca na pice głowa księżnej. Potem podążali patrioci niosący na pikach jej wnętrzności, wreszcie grupka wlokąca wypatroszony zewłok. A dalej patriotki i patrioci, wolni i równi, zbratani w walce ze zdradą, tyranią i zabobonem. Jeszcze niektórzy zahaczyli o pobliską winiarnię, nim w tryumfalnym pochodzie ruszono dalej. Wokół otwierały się okna, mieszkańcy pobliskich kamienic wychylali się, zaalarmowani wrzawą podążającego tłumu. Lecz na widok tego, co się dzieje, większość głów szybko znikała, zatrzaskiwały się okiennice. Ale też wielu wznosiło okrzyki zachęty i biło brawo.
Ksiądz odbił w jedną z poprzecznych uliczek i po paru chwilach witali się z markizem, który już odzyskawszy siły, poprowadził ich tak, żeby jak najszybciej oddalić się od tłumu zmierzającego w stronę Temple. Jeszcze przez dłuższy czas towarzyszyły im odgłosy krwawej procesji, podążającej na spotkanie trupa księżnej z królewską przyjaciółką.
W drodze nie rozmawiali wiele. Każdy w milczeniu rozpamiętywał wydarzenia ostatnich godzin. Jednak Kéravénant uznał za stosowne, choćby ogólnie poinformować markiza, kim są jego goście, i w jakim celu przybyli do stolicy. Przezornie jednak nie wspomniał o rodzinie Gélych, przemilczał swoje ocalenie, jak też wyczyny Souchu w pierwszą noc paryskich rzezi.
Z kolei markiz odpłacił się opowieścią o rodowych dobrach splądrowanych przez rozwydrzone chłopstwo, rodzinnym zamku spalonym i ograbionym przez poddanych, i wymordowanej rodzinie, przebywającej w tym czasie w zamku. Cała opowieść była wynikiem wyobraźni markiza, a być może jego utajonych pragnień, lecz łatwo znajdowała posłuch u słuchaczy, jako że o takich wydarzeniach słyszało się niejednokrotnie. Markiz wzbudzał współczucie i zaufanie, co — jak mniemał — powinno zaowocować w przyszłości.
Swoją opowieść uzupełnił jeszcze o szczegóły z ataku sankiulotów na pałac Tuileries, i jego obronę przez chroniących króla kawalerów sztyletu, do których sam również miał zaszczyt się zaliczać, i wspólnie stawiać czoła rozbestwionemu tłumowi. A kiedy już nic nie zostało do uratowania, poza własnym życiem, salwował się ucieczką w przebraniu sankiuloty. Ta część opowieści była z kolei inspirowana relacjami z paryskich gazet, opisującymi atak na Tuileries sprzed trzech tygodni. Ale o tym wiedział jedynie opowiadający…
Mieszkanie markiza, wbrew jego utyskiwaniom, okazało się przestronne i wygodnie urządzone. Nie było tylko żadnej służby, co zdawało się trochę deprymować gospodarza, i czemu dał wyraz zaraz po wejściu.
— Wybaczcie panowie, że nikt nam nie będzie usługiwał. Ale w tych czasach lokaj czy kamerdyner zamiast usłużyć, może człowieka okraść, zdradzić, a nawet zamordować. Możemy powtórzyć za starożytnymi: Homo homini lupus est. Uznałem więc, że sam sobie będę usługiwał. Przepraszam też za stan mieszkania. Miałem rewizję, a gorliwi patrioci z Komuny — jak panowie widzicie — nie są entuzjastami porządku ani ładu.
— Ach, więc to prawda o tysiącach rewizji w Paryżu? — Kéravénant uzyskał potwierdzenie pogłosek, które docierały do niego jeszcze przed aresztowaniem.
— Weszli późnym popołudniem, machnęli przed nosem jakimś świstkiem Komuny... To była rewizja połączona z bezczelnym rabunkiem. A gdy zaprotestowałem, że grabią moją własność — żalił się markiz — w odpowiedzi usłyszałem: „To już nie będzie ci potrzebne”. Dobrze chociaż, że udało mi się zamknąć mieszkanie i zabrać klucz…
Przybysze byli jednak zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy. W ich sytuacji napotkanie osób trzecich nie było pożądane. Markiz co prawda niezbyt udatnie odgrywał rolę usługującego, a jego zapasy żywności były zbyt szczupłe, jak na cztery osoby, lecz goście bardziej niż jedzenia, spragnieni byli snu.
Markiz ulokował księdza w jednym pokoju, Souchu i Clavel zajęli drugi. Nareszcie mogli się nieco zdrzemnąć. Wszyscy byli na nogach niemal od trzydziestu godzin. Ponadto ksiądz i Souchu mieli za sobą doświadczenia u Karmelitów, a Souchu jeszcze późniejsze…