Alazza
I
Październikowe słońce przebijało się przez chmury, powoli sunące na wschód. Silny wiatr wiał nad miastem od rana, potęgując jesienny chłód. Ulicą Dworcową jechał dostawczy mercedes, rozchlapując wodę, zbierającą się w kałużach przy krawężniku.
Ubrany w ciemnozieloną, długą kurtkę mężczyzna odsunął się w samą porę, by uniknąć ochlapania. Brudna woda chlusnęła na chodnik tuż przed nim. Zdegustowany pokręcił głową i sięgnął ku mosiężnej klamce w drzwiach do cukierni. Wszedł do środka.
Lokalne radio nadawało popołudniowe wiadomości, przy ladzie stała kolejka klientów, obsługiwanych przez uczennicę z przyklejonym do twarzy zawodowym uśmiechem sprzedawcy. Mężczyzna przeszedł w głąb lokalu i odnalazł stolik.
– Spóźniłeś się – tleniona blondynka chwyciła wargami słomkę wystającą z jagodowego koktajlu.
– Trzy minuty, nie przesadzaj – mężczyzna zdjął kurtkę i powiesił na wieszaku. Dosiadł się do kobiety. – Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
– Niespecjalnie. Napijesz się czegoś?
– Zależy, ile czasu tutaj spędzimy. Przyznam, że jestem trochę zaskoczony tym nagłym zaproszeniem. Wyrwałaś mnie z zajęć ze studentami, musiałem jechać przez całe miasto. To coś ważnego?
– A ja nie jestem dla ciebie ważna? – kobieta spojrzała na niego spod długich, malowanych rzęs.
– No… jesteś. To chyba oczywiste…
– Nie jestem taka pewna. Ostatnio spotykamy się coraz rzadziej, w kinie byliśmy ponad miesiąc temu, na wspólnej kolacji w lipcu. Mówiłeś wtedy, że kupujesz nowe mieszkanie, że będę mogła się wprowadzić i co?
– Baśka, tłumaczyłem ci, że plany mi się zmieniły – mężczyzna gestem podziękował kelnerce, która już nachylała się nad nim. Dziewczyna skinęła głową i podeszła do innego stolika. – Nie dostałem tego kredytu, o który się ubiegałem, chata przepadła, bo deweloper nie spuścił z ceny. Sprzedał komu innemu.
– Tadek, nie chodzi tylko o mieszkanie – blondynka odstawiła koktajl. – Kiedy cię poznałam, opowiadałeś czarujące historie, zabierałeś mnie na romantyczne spacery, wydawałeś się… inny. A gdy dostałeś tę pracę na uniwersytecie, zapomniałeś o mnie zupełnie.
– Niezupełnie, nie przesadzaj, proszę. Po prostu praca mnie wciąga, robię to, co zawsze chciałem robić, do tego doszły zajęcia ze studentami. Jeśli czujesz się zaniedbana, mogę to naprawić…
– Nie chcę, żebyś na siłę się ze mną spotykał – Barbara wzruszyła ramionami. – Widzę, że masz własny świat, ja do niego nie pasuję.
– Nie rozumiem...
– Postanowiłam zakończyć tę znajomość. Ona nie ma… perspektyw.
Tadeusz zaniemówił, zaskoczony. Wreszcie zebrał myśli.
– Czekaj, zaraz. Tak po prostu?
– A czego się spodziewałeś? Że będę płakała, robiła sceny? Zwisam ci, a więc lepiej, żebym poszukała sobie kogoś, komu na serio będzie na mnie zależało.
– Moment, Basiu – Tadeusz zawsze zwracał się do niej w ten sposób, gdy chciał powiedzieć coś ważnego. – Nie rób mi tego, przecież to nie tak, że specjalnie nie chciałem się z tobą spotykać…
– Nie mam żalu – przerwała mu kobieta, sięgając do torebki po pieniądze. – Myślałam nad tym długo i podjęłam decyzję. I proszę, nie staraj się tego zmieniać na siłę. Ty masz swoje życie, ja mam swoje. Miło było. Cześć.
Położyła dwie piątki na stoliku i wstała, sięgając po czarny płaszcz. Tadeusz siedział, wpatrując się w pustą szklankę po koktajlu, z której smętnie wystawała zakrzywiona, różowa słomka.
Nie wrócił już na uczelnię. Zadzwonił do sekretariatu i przekazał wiadomość, że odwołuje pozostałe zajęcia. Dotarł na swoje osiedle, zrobił małe zakupy w markecie, kupując przede wszystkim zgrzewkę „Żubra”. W domu wziął szybki prysznic. Potem podgrzał resztę bigosu i pochłonął go. Naczynia zostawił w zlewie, przeszedł do pokoju, włączył muzykę i nakładając słuchawki, usiadł w swoim ulubionym fotelu. Sięgnął po pierwszą puszkę piwa. Spoglądając przez okno na kończący się dzień, wrócił pamięcią do dzisiejszej rozmowy z Barbarą.
Poznali się na zabawie sylwestrowej, pod koniec zeszłego roku. To, co na początku wyglądało na przygodę na jedną noc, z czasem zaczęło przybierać poważniejszy kształt. Tadeusz bronił się przed własnymi uczuciami, tłumacząc sobie i dziewczynie, że to tylko zwykła znajomość plus seks. Ona zresztą mówiła to samo, ale spotykali się coraz częściej i na dłużej. Aż wreszcie przyszedł maj. Siedzieli w restauracji na Wyspie Młyńskiej. Powiedział jej, że stara się o kredyt na większe mieszkanie, że prawdopodobnie dostanie stałe stanowisko na uczelni i że jeśli zechce, jesienią mogliby zamieszkać razem. Barbara wydawała się zachwycona, jakby wcześniejsze deklaracje o „zwykłej znajomości” straciły znaczenie. Wszystko wydawało się iść po myśli Tadeusza.
A potem przyszedł sierpniowy spadek na giełdach, gospodarka światowa się zachwiała. Któregoś dnia Tadeusz dostał telefon z banku, że jego podanie o kredyt mieszkaniowy „z powodu niepewnej sytuacji rynkowej” zostało rozpatrzone odmownie. Mimo że wcześniej spełniał wszystkie kryteria i uśmiechnięty koleś za biurkiem w dziale obsługi klienta zapewniał, że nie ma najmniejszego problemu i że decyzja o kredycie „to tylko kwestia czasu”. Tadeusz musiał pożegnać się z planami zakupu apartamentu na nowym osiedlu na obrzeżach Bydgoszczy.
Baśka przyjęła to wszystko z lekkim zaskoczeniem i zawodem. Pocieszał ją, że to kwestia kilku miesięcy i że po nowym roku znów wystąpi o kredyt.
Zadzwonił telefon. Tadeusz spojrzał na wyświetlacz i odłożył komórkę na stolik. Kumpel z policji pewnie chciał wyciągnąć go na piwo. Ale w domu czekało jeszcze jedenaście „Żubrów”, a Tadek miał wyjątkową ochotę spędzić ten wieczór sam.
Przypomniał sobie, że właśnie w sierpniu, po ich rozmowie na temat mieszkania, Baśka po raz pierwszy nie odezwała się przez tydzień. Zrzucił to wtedy na karb sezonu urlopowego, a i sam wyjechał wtedy na kilka dni do rodziny do Wrocławia. Gdy spotkali się ponownie, kobieta wydawała się nieco nieobecna, jakby między nimi pojawiła się niewidzialna bariera.
Nagle, otwierając drugie piwo, Tadek uświadomił sobie, że to niekoniecznie musiała być jego wina. Właśnie wtedy, gdy przekonał samego siebie, że z tej znajomości może wyjść coś poważniejszego, Barbara zmieniła front. Wiosną z fascynacją słuchała jego opowieści o badaniach naukowych w instytucie fizyki, o astronomii i modelu standardowym. Kiedy we wrześniu zadzwonił do niej z radosną nowiną, że dziekan przedłużył mu kontrakt na uczelni, nie miała nawet czasu na spotkanie przy lampce wina. Wymówiła się wtedy wizytą u rodziców.
Telefon zadzwonił po raz drugi. Tym razem Piotr dzwonił ze służbowej komórki.
– No? Czego chcesz?
– Witam kolegę fizyka – głos komisarza był nieco zachrypnięty. – Jak tam życie?
– Dodupnie – Tadeusz pociągnął łyk piwa.
– Niedobrze. Studenci ci dali w kość?
– Gorzej. Ale nie chce mi się opowiadać przez telefon. I nie jestem w nastroju na wyjście na browar, jeśli o to ci chodzi.
– Uuu… niedobrze. Ja w sumie w sprawie zawodowej. Można do ciebie wpaść? Przyniosę coś do picia.
Tadeusz zawahał się przez moment. To nie był taki głupi pomysł.
– Czekam – rzucił w słuchawkę i rozłączył się. Potem wstał i ruszył do kuchni. Trzeba było znaleźć przynajmniej dwa czyste kufle.
Piotr Kownacki był potężnym facetem tuż przed trzydziestką. Trenował karate, wspinał się, żeglował i skakał na spadochronie. Pracował w wydziale dochodzeniowym Komendy Wojewódzkiej, zajmował się przede wszystkim trudnymi morderstwami. Często korzystał z pomocy specjalistycznych laboratoriów i właśnie w jednym z nich poznał Tadeusza. Fizyk brał udział w kalibracji kilku najnowszych urządzeń do badania próbek za pomocą spektroskopii. Obaj niemal natychmiast przypadli sobie do gustu, mimo że dzieliło ich niemal wszystko. Piotr był typem wysportowanego amatora zdrowego trybu życia, lubił szybkie samochody i imprezy towarzyskie. Pragmatyczny, konkretny, traktujący naukowców z odrobiną lekceważenia, lubił określać ich po prostu „jajogłowymi”. Tadeusz, choć nie był ułomkiem, ze sportów uznawał tylko jazdę na rowerze i piesze wycieczki. Pracę w instytucie fizyki uważał za interesującą, dużo czytał i mimo że miał doktorat z nauk ścisłych, amatorsko interesował się historią, filozofią i religioznawstwem. Nad huczne spotkania towarzyskie zdecydowanie przedkładał samotne wypady poza miasto lub co najwyżej kameralne spotkania w knajpach. W jakiś sposób jednak znaleźli nić porozumienia, które zmieniło się w męską przyjaźń. Często i obficie podlewaną piwem.
Komisarz zapukał do drzwi pół godziny później. Z uśmiechem uniósł czteropak „Heinekena” i przekroczył próg małego mieszkania Tadeusza.
– Wystarczy chyba, co?
– Wystarczy – fizyk skinął głową, wpuszczając kumpla do przedpokoju. – Jakby co, mam jeszcze spory zapas.
– Bosko – Piotr był już w kuchni, wkładając piwo do lodówki. – Niech się nieco schłodzi. No opowiadaj, co tam cię dzisiaj trafiło?
– Kobieta.
– Ta malowana blondyna? – obaj przeszli do pokoju, gdzie Tadeusz gestem dłoni zaprosił kolegę na wersalkę. Sam zajął miejsce w fotelu.
– No a która? – podał Piotrowi puszkę.
Złote piwo syczało kusząco, gdy policjant nalewał je do kufla.
– Widziałem ją wczoraj wieczorem na starówce, wsiadała do czarnej beemwicy jakiegoś dzianego kolesia. Nie chciało mi się wierzyć. Aż zatrzymałem buca pod pretekstem kontroli papierów. Ale to była ona. A koleś dokumenty miał w porządku.
– No to wszystko jasne – Tadeusz z kwaśną miną uniósł swój kufel. – Dzisiaj zaprosiła mnie do kafejki tylko po to, żeby powiedzieć, że ma mnie dość.
– Wiesz, stary… – Piotr spojrzał w zapadający za oknem zmrok. – Nie chciałem ci tego mówić wcześniej, ale ona od początku wyglądała mi na taką, co leci przede wszystkim na kasę. Ten kolo w beemce to jakiś przygłup, był straszny, ale miał najnowszy model bryki. Czaisz…
– Czaję. A wydawała się niegłupia i sympatyczna, kumasz? Po studiach i w ogóle… Ale może to i lepiej? Tylko wiesz… tam gdzieś w środku coś tak…
– Pusto? Wiem, wiem – Piotr pokiwał głową. – Nie musisz mówić.
Obaj siedzieli długą chwilę w milczeniu, opróżniając powoli kufle. Dopiero gdy Tadeusz sięgnął po kolejne dwie puszki, policjant odezwał się:
– Jest sprawa. Myślę, że możesz nam pomóc. A przy tym dorobisz trochę na zleceniu.
– Co? Firma?
Komisarz przytaknął.
– Ponad tydzień temu na Glinkach znaleziono zwłoki. Miejscy przekazali je nam do identyfikacji, bo mamy odpowiednie laboratorium. Sam je ustawiałeś. Zrobiliśmy wizję lokalną, wywiad środowiskowy, ale utknęliśmy. Tyle że udało nam się zidentyfikować ciało, ale poza jednym dziwnym tropem nie mamy nic.
– Rozumiem, że opcja samobójstwa została z jakichś powodów wykluczona? – zapytał Tadeusz, sięgając po pilota. Włączył muzykę.
– Wiesz, słyszałem o samurajach, którzy potrafili rozpruć sobie brzuch podczas harakiri i jeszcze wypowiedzieć haiku, zanim padli, ale nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie wyrwać sobie wszystkie wnętrzności, rozwlec je po podłodze i na koniec oderwać głowę i położyć na środku pentagramu.
– Pentagramu?
– Czy jak to się tam nazywa.
– No, kręgi bywają różne…
– Tak, wiem – Piotr machnął ręką w stronę półki z książkami. – Ty też w tym siedzisz.
– Tylko teoretycznie – Tadeusz skrzywił się z niesmakiem. – Nie bawię się w rysowanie kręgów i przyzywanie demonów.
– Tak czy siak, masz o tym jakieś pojęcie. I dlatego dzisiaj rozmawiałem ze starym. Bonkiewicz zgodził się, żebyś po podpisaniu papierów dołączył do grupy dochodzeniowej.
– I sądzisz, że mogę się wam przydać?
Policjant z poważną miną pochylił się nad stolikiem.
– Tadek, powiem ci wprost. Siedzimy w dupie i nie wiemy, jak wyjść. Jeśli nic z tą sprawą nie zrobimy, przyjadą ważniaki z CBŚ. Taka procedura. A komendant powiedział, że to sprawa honoru, żeby swoje sprawy załatwiać na swoim podwórku. Poza tym, jak CBŚ, to zlecą się tu telewizory ze wszystkich stacji, będą węszyć i robić te swoje dziennikarskie dochodzenia. Wiesz, jaki się burdel zrobi?
– No wyobrażam sobie – fizyk wstał i ruszył do kuchni. Po chwili wrócił z dwiema zimnymi puszkami „Heinekena”. – To gdzie i kiedy mam podpisać te papiery?
– Jutro wpadnij przed trzecią do komendy. Załatwimy wszystko. I od razu zabiorę cię na miejsce.
Dopili poprzednie piwo i nalali sobie następną kolejkę. Za oknem zapadł już zmrok. Tadeusz sączył złoty napój, myślami krążąc wokół opowieści przyjaciela. Pracował już dla policji, ale tym razem miał wziąć udział w śledztwie. Spodobała mu się ta perspektywa. Wspomnienie przykrej rozmowy w kawiarni powoli bladło i zaczynało się rozpływać.
Formalności trwały kwadrans. Tadeusz przeczytał regulaminy i klauzulę tajności, wypełnił dwa formularze i podpisał kilka kartek. Otrzymał identyfikator pozwalający na poruszanie się po budynku policyjnym, uścisnął dłoń siwemu pracownikowi działu kadr i razem z Piotrem wyszli na parking na tyłach komendy. Komisarz wskazał ciemnozielonego opla.
Powoli, odczekując swoje w korkach na Wyszyńskiego, przejechali most na Brdzie i pomknęli Nizinami w kierunku Glinek. Kilka minut później zatrzymali się niedaleko zaniedbanej posesji, w bocznej uliczce od Cmentarnej. Policjant zamknął samochód i podszedł do furtki. Tadeusz rzucił okiem na nieodległy las i ruszył za kolegą.
Komisarz skinął głową dwóm funkcjonariuszom, siedzącym w zaparkowanym przy płocie polonezie. Potem wraz z fizykiem minęli parterowy murowany dom i przeszli przez zarośnięte, zagracone podwórko. Weszli do odrapanej, pomalowanej wapnem oficyny.
– Ale wali – skrzywił się Tadeusz.
– Waliło to dziesięć dni temu, jak leżał tu trup. Teraz to wspomnienie – Piotr otworzył na oścież jedyne okno.
Na drewnianej podłodze wymalowano składający się z trzech pierścieni krąg, zapełniony przeróżnymi symbolami i literami kilku alfabetów, głównie łaciny i greki. Pojawiały się też pojedyncze znaki alfabetu hebrajskiego. Białe linie zachlapane były ciemnymi już smugami zaschłej krwi.
– Musieliśmy sprzątnąć ciało do prosektorium, bo nie dało się pracować. Ale mamy pełną dokumentację fotograficzną, co gdzie leżało – Piotr spoglądał na kolegę.
– Jatka… – Tadeusz przyglądał się symbolom na podłodze. Potem skierował uwagę na kilka mebli. W kątach stały wielkie trójramienne kandelabry, pod jedną ze ścian regał z książkami i mnóstwem dziwacznych drobiazgów, obok niego pulpit z dużą książką w skórzanej okładce. Pod drugiej stronie pokoju stała prosta, zamykana na kłódkę drewniana skrzynia. Dokładnie naprzeciwko drzwi, na niewielkim stoliku, nakrytym fioletowym, haftowanym obrusem, stały małe świeczniki, dzwonek, dwie patery z głową kozła i pięcioramienną gwiazdą wpisaną w okrąg oraz kilka innych dziwnych przedmiotów.
– Wygląda jak scenografia do kiepskiego horroru. Może facet kręcił tu jakieś filmiki? – Tadeusz oderwał wzrok od wzorów na obrusie.
– Albo okultystyczne porno z nagimi panienkami na środku kręgu – komisarz wzruszył ramionami. – Każda teoria na razie jest dobra. Nawet ta najbzdurniejsza.
– Mogę przejrzeć te rzeczy? – zapytał fizyk. – Może w książkach coś będzie? Albo w tej skrzyni?
– Czekaj, przyniosę rękawiczki – Piotr wyszedł z oficyny. Tadeusz na chwilę został sam. Spoglądał na plamy zaschniętej krwi na podłodze i brunatne smugi na ścianach. Trudno mu było uwierzyć, że rzeczywiście miało tu miejsce morderstwo. Wszystko wyglądało tak… nierealnie. Właśnie jak z jakiegoś taniego filmu grozy.
Wrócił Piotr. Podał koledze dwie winylowe rękawiczki. Sam nałożył drugą parę.
– Sprawdziliśmy wszystko. Światło, ultrafiolet, nawet zakichane szkła powiększające, jak u Sherlocka. Spec od drewna powiedział jedynie, że te zadrapania na podłodze są świeże, sprzed kilku dni – wskazał na głębokie bruzdy, przecinające krąg w paru miejscach. – I jeszcze tutaj, na framudze, na wysokości głowy, znaleźliśmy jeden, długi włos.
– Długi włos? – Tadeusz przyjrzał się oznaczonej żółtą naklejką zadrze.
– Tak. Jeden cienki, siwy albo srebrny włos. Mamy go w laboratorium, nasi robią testy DNA. Powinny być na wczoraj, ale doktorek coś tam mamrotał, że muszą potwierdzić wyniki i tak dalej.
– Jaki kolor włosów miała ofiara?
– Myślałem o tym, że może to jego jakiś siwy, bo koleś był po czterdziestce i nosił długie kudły, jak na metala przystało. Czekamy na testy.
– Słuchał metalu?
– Tak. W domu ma całą kolekcję płyt najróżniejszych zespołów, głównie szwedzkich i norweskich. Tyle że to nic nam nie daje – Piotr wzruszył ramionami.
Tadeusz skinął głową. Rzucił okiem na książki leżące na półkach. Ofiara, kimkolwiek była, musiała mieć obsesję na punkcie magii, demonów i praktyk okultystycznych. Cała historia coraz bardziej go intrygowała. Sam interesował się podobnymi sprawami, zawsze jednak starał się konfrontować wszystko z twardymi regułami fizyki. Musiał niestety przyznać, że nie każda tajemnica dawała się rozwiązać za pomocą wiedzy naukowej. Kilka razy w swojej amatorskiej karierze badacza napotkał na rzeczy, których nie potrafił wyjaśnić. Tym bardziej go kusiły i pociągały swa tajemniczością.
– Chodźmy. Chciałbym zacząć od całej dokumentacji sprawy – zdjął rękawiczki i opuścił budynek.
– Czyli wracamy do firmy – Piotr zamknął starannie okno i drzwi i zapieczętował je na nowo. Potem zamienił kilka słów z policjantami pilnującymi posesji, zwrócił im klucze do oficyny i dołączył do czekającego koło opla Tadeusza.
Wieczór zastał obu mężczyzn w niewielkim pokoju na drugim piętrze komendy wojewódzkiej. Fizyk siedział przy biurku, czytając wszystkie notatki i oglądając zdjęcia. Komisarz ze znudzoną miną przeglądał na komputerze fragment po fragmencie film z wizji lokalnej.
Tadeusz czasem zadawał koledze pytania o szczegóły. Powoli wyłaniał mu się obraz historii. Samotny mężczyzna, rozwiedziony kilkanaście lat wcześniej, nie utrzymujący żadnych kontaktów z pełnoletnim synem, dom odziedziczył po zmarłych rodzicach. Wykształcenie średnie, bezrobotny dorabiający okazyjnie i nie zawsze legalnie. Nie sprawiał problemów sąsiadom, uchodził za dziwaka i samotnika. Brak problemów alkoholowych, w domu znaleziono niewielkie ilości marihuany i grzybków halucynogennych. Głęboka fascynacja okultyzmem, śmiercią, życiem pozagrobowym i demonami.
Fizyk westchnął, na chwilę odrywając się od lektury. Taka mieszanka rzeczywiście mogła skrzywić umysł.
– Herbaty? – usłyszał pytanie przyjaciela.
– Kawy? – odpowiedział pytaniem.
Piotr skinął głową i wyszedł z pokoju. Za oknem powiał gwałtowny wiatr, uderzając w szybę strugą deszczu. Tadeusz przesiadł się do komputera i puścił plik filmowy. Spokojny głos policjanta komentował wszystko, co rejestrowała kamera. Na dole ekranu migały cyferki zegara. Czasem w tle dało się słyszeć uwagi innych uczestników wizji.
„Kurwa, ale rozpierdol…”
„Kto go tak urządził?…”
„Panuj nad językiem, to się nagrywa…”
„Co to był za świr?”
Na zbliżeniach widać było zmasakrowane części ciała. Korpus leżał skręcony, z żebrami wystającymi z wielkiej, poszarpanej dziury. Wokół walały się trzewia. Przyduszony głos relacjonował każde znalezisko. Wizja kończyła się krótkim „Idę się wyrzygać”.
Wrócił Piotr, niosąc dwa kubki. Tadeusz otworzył śmietankę i wlał do kawy. Spojrzał na kolegę.
– Coś wspominałeś o tropach…
– W zasadzie o jednym. Ten włos. Rano mają być wyniki. Technik coś plątał się w zeznaniach, robili aż cztery testy porównawcze, ciekawe dlaczego.
– Zobaczymy jutro. Czyli poza tym włosem, nie macie żadnych, ale to żadnych śladów? Nikt z sąsiadów nic nie widział, nie słyszał?
– Tadek, pytaliśmy ludzi w okolicy. I albo nikt nic nie wie, albo nie chce wiedzieć. Problem w tym, że nie mamy z czym połączyć tej śmierci. Nie działa u nas żadna grupa satanistów, nikt nie morduje kotów na cmentarzach, ostatnio też nie słyszeliśmy o żadnych rytualnych mordach nieletnich dziewic.
– Poczekajmy do jutra na te wyniki. Rano muszę być na uczelni, mam zajęcia ze studentami przez cały dzień. Zadzwonię, jak będę wolny. Odbierzesz mnie z Fordonu? Dobrze byłoby przeszukać jego książki. Może ma jakieś notatki, albo co. Wiesz… potężni magowie przyzywający demony zwykle prowadzą dzienniki.
– Jasne. I mieszkają w wysokich wieżach albo na jedenastym piętrze wieżowca – Piotr zrobił głupią minę. – Ale pomysł z książkami nie jest głupi. Tylko że ekipa dochodzeniowa z miejskiej przejrzała już wszystko i nie znaleźli żadnych notatek, listów, nic. Informatyk sprawdził komputer denata, ale koleś regularnie kasował ze skrzynki wszystkie maile.
– Ja popytam w paru sklepach ezoterycznych, może któryś ze sprzedawców go znał.
– To wiesz co? Może ja to zrobię, to w końcu ja tu jestem gliną – Piotr odstawił herbatę na biurko. – Zapisz mi tylko adresy, to jutro obskoczę miasto.
Tadeusz skinął głową. Wziął czystą kartkę z drukarki i spisał cztery nazwy sklepów i księgarń, które przyszły mu na myśl.
– Zajrzyj też do antykwariatów. Nigdy nic nie wiadomo – podał kartkę koledze. – Ja spadam do domu, muszę się wyspać.
Czwartek był dniem dwóch wykładów i ćwiczeń. Tadeusz od dziewiątej rano opowiadał studentom najpierw o podstawach fizyki kwantowej, później z trzecim rokiem omawiał badania pozasłonecznych układów planetarnych. Po krótkiej przerwie spotkał się z następną grupą na ćwiczeniach z optyki. Wreszcie, o wpół do czwartej wyszedł przed wydział, zapinając kurtkę i zakładając kaptur. Jesienny deszcz lał od rana.
Piotr podjechał kwadrans później. Gdy fizyk wsiadł do samochodu, usłyszał:
– Mam coś. Pan Dobrcz, czyli nasz denat, znany był przynajmniej trzem sprzedawcom we wskazanych przez ciebie sklepach – policjant uruchomił silnik i powoli wyjechał z pustego parkingu. – A w zeszłym miesiącu w antykwariacie na Śniadeckich kupił starą książkę. I tutaj kolejna zagwozdka. Sprzedawca nie pamiętał, kto przyniósł mu ten starodruk do sklepu.
– Starodruk?
– Dziadek twierdzi, że książka mogła być wydana nawet w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku. Nie wiedział o niej, aż do chwili, gdy Dobrcz podał mu ją przy kasie.
– Wiesz, książka o niczym nie świadczy. Poza tym są antykwariusze i antykwariusze. Jeden zna na pamięć każdą pierdółkę w swoim sklepie, drugi ma burdel taki, że sprzeda własny płaszcz, nie wiedząc o tym.
– Jasne – przytaknął Piotr, włączając się w ruch na Fordońskiej. – Tyle że podobno ta książka pełna była obrazków z diabłami i była po francusku. To sprzedawca zapamiętał. Pojedziemy więc jeszcze raz na Glinki i poszukamy jej. Nawet jeśli nie ma nic wspólnego ze sprawą, o ile wiem, dziewiętnastowieczne druki podpadają pod ustawę o ochronie zabytków. Taka książka nie bierze się znikąd.
Zapikał służbowy telefon Piotra.
– Tadek, zobacz od kogo to. Od rana czekam na wyniki z laboratorium.
– Jeszcze ich nie dostałeś? – fizyk chwycił komórkę i otworzył wiadomość: „Czekam w firmie. Pilne. Lech”.
– O kuźwa – komisarz gwałtownie zmienił pas w prawo. – To od technika. Skoczymy Kamienną. Wyjmij koguta ze skrytki i na dach go.
Tadeusz spełnił polecenie. Otworzył szybę i umieścił migające światło na dachu opla. Piotr włączył sygnał i przyspieszył. Kierowcy zjeżdżali na bok, posłusznie robiąc miejsce dla uprzywilejowanego samochodu.
Kilka minut później zatrzymali się na podjeździe przed komendą. Prawie biegiem wpadli do budynku, machając dyżurnemu w okienku identyfikatorami. Technik czekał w holu na parterze. Mężczyźni podali sobie dłonie.
– Chodźcie do pracowni, tego nie da się wyjaśnić w dwóch słowach – grzecznie uczesany okularnik w białym fartuchu wskazał jeden z korytarzy. Wyglądał na wstrząśniętego. – I obawiam się, że będziemy musieli zawiadomić Warszawę.
– Czemu? – spytał idący przodem Piotr.
– Najkrócej. Wiecie, co to DNA. Ma je każde żyjące zwierzę, w tym i ludzie. W każdej komórce ciała. Włosy, paznokcie, krew. Używamy go do identyfikacji zwłok, ustalania ojcostwa i tak dalej – technik szedł za Tadeuszem, gestykulując. Doszli do zakrętu i zeszli schodami do piwnicy. – Testy tego włosa powtarzaliśmy cztery razy, bo wyniki były absurdalne za każdym razem. Pobieraliśmy próbki z całej długości, ale w żadnej z nich po prostu nie było DNA!
– Jak to nie było? – fizyk spojrzał przez ramię. – To jak powstał ten włos?
– Właśnie o to chodzi, że zgodnie z wiedzą współczesnej medycyny nie miał prawa powstać. Owszem, składa się z białek, dokładnie takich samych jak każdy normalny włos, ale nie ma w nim ani cząsteczki materiału genetycznego.
Zatrzymali się przez aluminiowymi drzwiami z zamkiem elektronicznym. Technik przejechał kartą przez czytnik i na panelu zaświeciła zielona dioda. Weszli do pomieszczenia, zastawionego stołami pełnymi mikroskopów, komputerów, mieszadeł, stojaków na probówki i książek z zakresu medycyny sądowej.
– Nie ma ani DNA, ani RNA, żadnego kodu genetycznego. Ani jednego pieprzonego nukleotydu. Nie wiem, jak to wytłumaczyć – technik wziął z drukarki plik wydruków. – Tu macie wyniki. Powtórzyliśmy wszystko pięć razy. Maszyny są sprawne. Diagnostyka i testy standardowe wypadają w porządku. Moje włosy mają oba kwasy, Staszka i Beaty też. Nawet muchę zgarnęliśmy na wszelki wypadek, ale ona też miała swoje DNA. A ten włos…
– Inwazja obcych? – Tadeusz spojrzał na technika, uśmiechając się lekko.
– A żeby pan wiedział, panie Tadku. Takie wyjaśnienie ma swoją logikę. Albo to ewenement na skalę ziemską, albo… pozaziemską.
Piotr podszedł do wiszącego na ścianie telefonu. Podniósł słuchawkę i wystukał numer.
– Grażyna? Słuchaj, czy komendant jest jeszcze u siebie? Ja w sprawie Dobrcza. Pilne bardzo.
Odczekał chwilę, słuchając odpowiedzi sekretarki, i zwrócił się do pozostałych mężczyzn:
– Idziemy na górę.
Komendant Mariusz Bonkiewicz lata młodości miał już za sobą. Tylko dlatego pozostał tak długo w policji, że w latach dziewięćdziesiątych przeszedł pomyślnie weryfikację funkcjonariuszy MO. Był jednym z tych nielicznych oficerów, których wiedzę i doświadczenie oceniono wyżej niż oddanie dawnemu systemowi politycznemu. I choć ciągle jeszcze zdarzało mu się słyszeć od młodszych karierowiczów uwagi na temat starych zomowców, wzruszał ramionami, mówiąc zwykle, że na dwa lata przed emeryturą nie warto psuć sobie opinii sprawą dyscyplinarną za pobicie jakiegoś szczeniaka, który w osiemdziesiątym pierwszym bawił się plastikowym czołgiem w przedszkolu.
Bonkiewicz szerokim gestem zaprosił całą trójkę do swojego gabinetu, zaproponował kawę i usiadł za biurkiem.
– Co tam macie, komisarzu Kownacki?
– Jaja na skalę kosmiczną, panie komendancie – Piotr wręczył szefowi plik z wynikami laboratoryjnymi.
– Co wy mi tu… – stary policjant kartka po kartce przejrzał raport. Spojrzał na technika. – Leszek? Po ludzku proszę?
– Albo wszystkie maszyny się popsuły, albo czterech specjalistów popełniło gdzieś błąd, albo wyniki są prawdziwe i mamy coś, o czym świat nie słyszał, panie komendancie – technik nerwowo przeczesał palcami grzywkę.
– Czyli?
– Eksperyment genetyczny Rosjan? Amerykanów? Japończyków? Ślady po kosmicie? Taki włos nie ma prawa istnieć.
– A jednak istnieje – Bonkiewicz odłożył papiery na biurko. – Co poza tym w sprawie?
Odezwał się Piotr.
– Sprawdzamy kontakty i znajomości denata. Bywał w sklepach z newage’owymi pierdołami i w antykwariatach. Ostatnio kupił jakąś starą książkę. Chcemy z Tadeuszem sprawdzić, czy nie ma jej w domu. To może wyjaśnić morderstwo.
– Jak?
– To tylko robocza teoria, szefie, ale może ktoś dokonał napadu rabunkowego, zabrał starodruk i pochlastał ofiarę, żeby zatrzeć ślady?
– Ale tam nie było żadnych śladów, prawda? – komendant spojrzał z ukosa na komisarza. Przynajmniej nic takiego nie znaleźliście.
– No nie było, to fakt. Ale ma pan lepsze wytłumaczenie?
– Nie. I dlatego przykro mi bardzo, ale muszę powiadomić Warszawę. Zwłaszcza jeśli te wyniki – Bonkiewicz machnął ręką w stronę analiz laboratoryjnych – są takie sensacyjne.
– Szefie, musimy?
– Piotr, ja rozumiem. Sam mówiłem, że nasze sprawy załatwiamy naszymi siłami, ale w tym wypadku chyba sam przyznasz, że to nas nieco przerasta? Im szybciej znajdziemy jakieś rzetelne tropy, tym lepiej. A w tym może pomóc nam centrala – komendant chwycił słuchawkę.
– Ale może poczekajmy do poniedziałku? Jutro zaczyna się weekend, przynajmniej sprawdzimy z Tadkiem tę książkę…
Bonkiewicz zawahał się chwilę. Odłożył słuchawkę.
– Do poniedziałku. Niezależnie, co znajdziecie, o dwunastej dzwonię do Warszawy.
Deszcz padał nieustannie, zalewając miasto strugami wody. Samochody, jeden za drugim, wlokły się przez zatłoczone ulice. Poprzez mokrą szybę Tadeusz spoglądał zamyślony na rozmyte czerwone światła srebrnego forda przed nimi. Jechali przez most Bernardyński, kierując się w stronę Glinek. Minęli rondo i Piotr dodał gazu.
– Masz jakieś pomysły, co to może być? – zapytał Tadeusz, przerywając ciszę.
– Nie. Zupełnie – policjant skręcił w boczną ulicę. – Wiesz, ja jestem od łapania bandytów, nie znam się na biologii. O testach DNA wiem tyle, że pomagają znaleźć drania, ewentualnie ojca niechcianego dziecka.
– Widzisz, z tym włosem to tak jakby… ja wiem? Mieć mleko bez krowy, jajko bez kury, kaca bez alkoholu… No po prostu nie da się! Przynajmniej ja nie słyszałem o tym, by ktokolwiek na ziemi był w stanie stworzyć tak złożoną tkankę w sztuczny sposób.
– Klonowanie?
– Nie, to zupełnie inna bajka. Inna sprawa, że teoretycznie mógłbyś pozbawić komórkę kodu genetycznego, ale to jedną, dwie czy sto. A w tym włosie są miliony komórek. Może to efekt jakiegoś promieniowania? Nie mam pojęcia.
– Ja tym bardziej. Jesteśmy na miejscu – Piotr zatrzymał samochód przed znajomą bramą. Mężczyźni wysiedli i przebiegli w deszczu parę metrów, dzielących ich od drzwi parterowego domku. Komisarz zapukał w szybę stojącego obok poloneza, która uchyliła się. Siedzący w środku policjant podał Piotrowi klucze. Tadeusz usłyszał pytanie:
– Może skoczę do sklepu po coś do żarcia, panie komisarzu? Zmiana przyjedzie dopiero o ósmej, a my tu bez obiadu siedzimy.
– Dobra – Piotr skinął głową i wrócił do Tadeusza. Razem weszli do zagraconego domu. Widać, że właściciel nie przejmował się zbytnio bałaganem. Pod ścianami przedpokoju walały się buty, w kuchni koło zlewu wciąż leżała sterta brudnych naczyń. Wszystko wyglądało, jakby gospodarz wybiegł rano w pośpiechu do pracy i jeszcze nie wrócił.
– Staraj się nie przestawiać niepotrzebnie mebli i nie przesuwać przedmiotów – komisarz pouczył Tadeusza i podał mu parę rękawiczek. – Wiesz, nigdy nie wiadomo, co ludzie z Warszawy będą chcieli tutaj robić, lepiej nie mieszać za bardzo.
– Jasne – odpowiedział fizyk, rozglądając się. – I tak interesuje nas tylko książka.
Powoli i metodycznie przepatrzyli cały domek, szukając starego woluminu. I chociaż znaleźli kilka pozycji wyglądających na dość stare, wszystkie wydrukowano w dwudziestym wieku i żadna nie miała ilustracji choć odrobinę przypominających wspomniane przez antykwariusza.
– Muszę powiedzieć, że koleś ma kilka ciekawych tytułów – Tadeusz jeszcze raz rzucił okiem na regał w jedynym pokoju. – I chyba rzeczywiście znał francuski, o patrz: cała seria po ichniemu.
– I angielski – Piotr podniósł niewielką książkę z wielkim nazwiskiem autora. Wytłoczone w czarnej skórze złote litery „Angelology through the Ages” były prawie całkiem wytarte.
– Teraz do oficyny?
Policjant skinął głową.
Tadeusz wrócił do domu dobrze po zmroku, z ulgą wieszając mokrą kurtkę w przedpokoju. Nie znaleźli nic. Żadnej książki choć w połowie przypominającej tę z opisu antykwariusza. Być może Dobrcz pożyczył ją komuś albo trzymał w jakimś dziwacznym miejscu, na przykład pod cegłą, za beczką na podwórzu. Albo rzeczywiście zabrał ją sprawca morderstwa. Tak czy siak, książka okazała się być ślepym tropem.
Nastawił wodę i wyciągnął z lodówki talerz z pozostałymi ze śniadania kanapkami. Przebrał się i wrócił do kuchni, by dolać do porannej herbaty trochę ciepłej wody. Z tą niewielką kolacją siadł do komputera. W skrzynce meilowej nie było nic ciekawego. Na stronach, które zwykle odwiedzał, także nie znalazł specjalnych sensacji. Wiadomości z kraju i ze świata przeleciał jedynie wzrokiem.
Zamknął przeglądarkę i spojrzał w twarz Barbary. Dziewczyna uśmiechała się do niego ze zdjęcia na tapecie monitora. Kliknął kilka razy i słoneczna fotografia zniknęła. Na czarnym ekranie pozostały jedynie równo poukładane ikonki. Tadeusz zaczął kolejną kanapkę. Spojrzał przez okno na zasnute deszczem miasto. Prawdopodobnie gdzieś tam w dole, w którymś z klubów Baśka zaczynała weekend w towarzystwie nowego faceta, właściciela wypasionego beemwu.
Włączył cicho muzykę. Oparł się na krześle i wolno przeżuwał kanapkę. Wrócił myślami do rzeczywistości. Następnego dnia musiał wstać wcześnie. Przez cały weekend miał zajęcia ze studentami zaocznymi, sprawa Dobrcza musiała poczekać do poniedziałku. Skończył kolację, przejrzał notatki na wykłady i zaczął szykować się do snu.
Weekend minął niezauważenie. Cały czas lało. Dopiero w niedziele pod wieczór na chwilę wyjrzało słońce, oświetlając miasto czerwonym światłem. Powiał delikatny, chłodny wiatr z zachodu.
Tadeusz umówił się telefonicznie z Piotrem na następny dzień. Komisarz próbował znaleźć jakąkolwiek wskazówkę, jakikolwiek nowy trop w sprawie, ale bezskutecznie. Ponowne wizyty u sąsiadów zabitego oraz w ezoterycznych sklepikach nie przyniosły żadnych efektów.
– Poddaję się, Tadek. Niech jutro stary dzwoni do Warszawy, może centrala coś wykombinuje – głos policjanta zdradzał zmęczenie i irytację. Nikt nie lubi przegrywać, a Piotr nie lubił w szczególności.
– Czyli co? Koniec naszego udziału? Dużo sobie nie popracowałem…
– To zależy kogo nam przyślą. Czasem centralni lubią współdziałać, często po prostu nadzorując i wspomagając śledztwo. Ale czasem zgrywają ważniaków, co to sami sobie poradzą. Zobaczymy. Tak czy siak, bądź jutro w południe w komendzie. Możesz?
– Jasne. Nie mam żadnych zajęć w poniedziałek. Tylko po południu jadę do znajomego odebrać maszynę.
Komisarz pożegnał się i rozłączył. Tadeusz przeszedł do kuchni i zajrzał do lodówki. Westchnął cicho. Półki znowu świeciły pustkami. Głód był jednak większy od lenistwa. Chwycił kurtkę i wyszedł z domu kupić cokolwiek do jedzenia.
Na murku przed blokiem siedział w dostojnej pozie olbrzymi czarny kocur. Niewiele sobie robił z zimnego wiatru, rozglądając się spokojnie po okolicy. Ogon podwinął pod siebie, koniec kładąc na przednich łapach. Kiedy tylko Tadeusz pojawił się w drzwiach, kot wbił w niego wzrok. Zielone ślepia patrzyły w skupieniu na przechodzącego mężczyznę. Fizyk, idąc w stronę osiedlowego sklepu, obojętnie minął zwierzaka. Kot ziewnął, wyprostował się i spokojnym krokiem podreptał pod blok. Potem przecisnął się przez uchylone okienko piwniczne i zniknął w ciemności.
Żółty ser, keczup i paczka parówek kosztowały razem kilkanaście złotych. Tadeusz odebrał resztę przy kasie, powkładał zakupy do kieszeni i wyszedł ze sklepu. Droga pod blok zajęła mu dwie minuty. Przy windzie czekał kot.
Mężczyzna poczekał, aż drzwi się otworzą, i wszedł do kabiny. Czarny cień wsunął się tuż za nim.
– Co jest sierściuchu? Na które jedziesz?
Kot zignorował pytanie, wbijając wzrok w zamykające się drzwi. Fizyk nacisnął ostatni przycisk i winda ruszyła.
Mieszkanie Tadeusza znajdowało się na dziesiątym piętrze wieżowca, na samym końcu korytarza. Nieduża kawalerka w sam raz dla samotnego mężczyzny. W pogodny dzień z balkonu można było zobaczyć niemal całe miasto, aż po lotnisko na południu i Wisłę na wschodzie.
Kot ruszył tuż przy ścianie, metr za Tadeuszem. Zatrzymał się przy dużej doniczce z fikusem, czekając, aż mężczyzna otworzy drzwi do mieszkania. Potem skoczył, chcąc wcisnąć się do mieszkania. Tu jednak spotkała go niespodzianka.
– Gdzie? – Tadeusz niemal krzyknął, gwałtownie przymykając drzwi tuż przed nosem zwierzęcia. Kocur zatrzymał się. Cofnął dwa kroki i uniósł głowę. Zielone oczy spojrzały z wyrzutem.
– Spadaj bydlaku – mężczyzna delikatnie, acz stanowczo odsunął kota nogą. Ten odskoczył i prychnął z oburzeniem. Patrzył, jak Tadeusz wchodzi do mieszkania. Potem spokojnie wszedł na wycieraczkę i niespiesznie, przednią łapą zaczął drapać ciemnoszare drzwi.
Parówki z serem cicho skwierczały w opiekaczu. Na talerzu czekały już kromki chleba z masłem. Tadeusz zaparzył herbatę i zastygł na moment z czajnikiem w ręku. Wyraźnie słyszał skrobanie. Przeszedł do przedpokoju i otworzył drzwi.
– Spier… – zaczął, ale kocur błyskawicznie przemknął między jego nogami znikając w kuchni. – Won, bo wyleję na ciebie ten wrzątek!
Mężczyzna z czajnikiem w dłoni ruszył za kotem. Spodziewał się wszystkiego. Oczekiwał, że kot rzuci się do ucieczki, nastroszy się, prychnie lub zrobi coś podobnego. Tymczasem czarne bydle rozłożyło się na środku podłogi i wyciągnęło rozkosznie. Zielone ślepia patrzyły na Tadeusza niewinnie.
– Wymiękam… – fizyk odstawił czajnik na miejsce i rzucił okiem na parówki. Wyłączył opiekacz. – Coś ci się poprzestawiało. To nie jest twój dom, zbóju.
Kot przewrócił się na drugi bok i spokojnie zaczął lizać tylnią łapę. Tadeusz poddał się. W końcu nic strasznego się nie stało. Zwierze przyszło, to i pójdzie. Wyjął parówki i przełożył na talerz. Wziął kolację i ruszył do pokoju. Kot po chwili dołączył do niego. Usiadł grzecznie na dywanie, rozglądając się leniwie. Potem powoli podszedł do Tadeusza i położył się na jego stopach.
Siedzieli we dwójkę, oglądając film na ekranie komputera. Za oknem było już zupełnie ciemno, wiatr przybrał na sile, gwiżdżąc pomiędzy prętami na balkonie. Tadeusz kończył piwo, głaszcząc kota za uszami.
– Ale żeby nie było, zbóju – odstawił pustą szklankę na stolik. – Śpisz na fotelu.
II
Zegar na ścianie gabinetu wskazywał siedem minut po dwunastej. Przy ciemnym, lśniącym, konferencyjnym biurku siedziało czterech mężczyzn. Komendant Bonkiewicz zaplótł dłonie nad plikiem leżących przed nim dokumentów.
– Panowie, zgodnie z umową, dzwoniłem do Warszawy. Do końca tygodnia przyślą nam człowieka, który rozpozna sprawę i skonsultuje się ze swoim szefostwem. Co będzie potem, zobaczymy. Panie Siekierski, tymczasowo zachowuje pan wszystkie uprawnienia. Ja osobiście ufam Piotrowi, wiem, że dobiera sobie właściwych ludzi, ale jak powiedziałem, centrala o wszystkim zadecyduje. Proszę więc pozostać w kontakcie.
Tadeusz skinął głową. Komendant spojrzał na Piotra.
– Zbierzesz wszystkie papiery, uporządkujesz je, żeby były gotowe. Jakby co, skontaktuj się z Komendą Miejską, jeśli czegoś brakuje. Leszek – Bonkiewicz zwrócił się do technika laboratoryjnego. – To samo. Sprawdź, czy wszystko gra z próbkami, zwłaszcza jeśli chodzi o ten dziwny włos. Niech Warszawa nie ma powodów do kręcenia nosem, jak tu przyjedzie. Jeśli nagle coś wam jeszcze wpadnie, natychmiast dzwońcie do mnie. Nawet o północy. Jakieś pytania? Nie? To jesteście wolni. Przepraszam, ale wołają mnie obowiązki.
Trójka mężczyzn wstała od stołu. Pożegnali się z komendantem i wyszli z gabinetu.
– Jedziesz gdzieś? – zapytał Piotr, gdy byli już na korytarzu. – Znam niezłą knajpkę niedaleko, w sam raz na obiad.
– Muszę skoczyć do znajomego po motor. Miał mi zrobić przegląd na dziś. A potem nie mam planów.
– To co? Coś zjemy, a potem cię podrzucę.
– Jasne.
Nieduża restauracja po drugiej stronie ulicy o tej porze była jeszcze pusta. Mężczyźni zamówili dwa zestawy obiadowe i usiedli pod oknem. Tadeusz obserwował kolegę. Komisarz niespokojnie bawił się serwetką, to spoglądając w okno, to na swoje dłonie.
– Co jest? – zapytał wreszcie fizyk.
– Nie lubię takich sytuacji. Czuje się przegrany. Czuję, że coś zrobiłem niewłaściwie. Czaisz? Że zaniedbałem swoje obowiązki. Gdzieś coś przeoczyłem.
– Daj spokój. Jesteśmy tylko ludźmi. Nie zawsze wszystko się udaje.
– Tak, wiem – policjant podziękował skinieniem głowy kelnerce, która przyniosła dwie szklanki wody mineralnej. – Ale nie ma cudów, każda zbrodnia ma sprawcę. Może nie być jasnego motywu, może nie być świadków. Czasem nie ma dowodu. Czasem po prostu wiesz, że dany drań zabił, albo ukradł. Po prostu wiesz, bo wszystkie poszlaki na to wskazują. Nie możesz mu tego udowodnić, ale wiesz.
Piotr zaakcentował ostatnie słowo i przerwał na chwilę, by napić się wody.
– Masz kogoś. Trzymasz go za jaja, mimo że nie możesz ich urwać, ale z czystym sumieniem przekazujesz sprawę prokuraturze. A tutaj nie mamy nawet jednego podejrzanego! Nikogo! Już chłopaki z komendy dzielnicowej wykluczyli sąsiadów, bo wszyscy mieli jasne alibi. Sklepikarzy też sprawdziłem…
– Nie próżnowałeś – wszedł mu w słowo Tadeusz.
– Taka robota gliny. I wkurw mnie bierze, że nie znalazłem nikogo. Facet nie miał rodziny, o znajomych niewiele wiadomo. Być może trzeba sięgnąć głębiej, może ktoś z dawnych znajomych, z pracy, albo z kręgu tych świrów, co wierzą w magię…
Kelnerka przyniosła dwa talerze z apetycznie wyglądającym spaghetti. Przerwali rozmowę, zajmując się posiłkiem. Dopiero po dłuższej chwili Tadeusz spojrzał na kumpla.
– Czy przejęcie sprawy przez Warszawę oznacza, że ty ją kończysz?
– To jest tak, jak stary mówił – Piotr wciągnął nitkę makaronu i oblizał usta. – Czasem przejmują śledztwo i możesz tylko dowiedzieć się o wynikach. A czasem uczciwie współpracują.
– To się nie stresuj. Przecież może się zdarzyć to drugie. Poczekajmy, aż przyjadą.
– Ja to wszystko wiem, Tadek. Ale i tak gdzieś w środku moja policyjna duma śmieje się ze mnie.
– Jesteś przeambicjonowany, Piter. Zawsze taki byłeś. Wyluzuj, bo na starość skończysz na oddziale dla zawałowców.
– Wiem, już Bonkiewicz mi mówił, że jak tak dalej pójdzie, to kiedyś jakiś bandzior wpakuje mi kulkę. Ale nie mogę, kumasz? Kurwica mnie bierze na są myśl o tym, że ktoś łamie prawo i myśli, że może robić to bezkarnie!
– Kończ jeść, bo ci wystygnie – Tadeusz pokręcił głową z uśmiechem. Doskonale rozumiał motywy kolegi. Piotr był ze wszech miar uczciwym człowiekiem. Fizyk czasem porównywał go do bohaterów średniowiecznych legend, prawych i odważnych rycerzy, z poświęceniem walczących w imię słusznej sprawy. I podziwiał go za upór i wierność zasadom.
– Wiesz? – zmienił temat. – Wczoraj przypętał się do mojego mieszkania czarny kot.
Biegający po podwórzu wilczur rozszczekał się na widok podjeżdżającego samochodu. Zza rogu starej leśniczówki wyłonił się siwiejący mężczyzna w brudnej, poplamionej smarem kurtce. Wycierał dłonie w czarną szmatę. Na widok wysiadającego Tadeusza uśmiechnął się szeroko.
– Witaj, Tadziu. Przepraszam, że cię nie uścisnę, ale widzisz – uniósł upaprane dłonie. – Motocykl gotowy. Wszystko sprawdziłem. Miałeś rozregulowane zawory i przepaloną jedną świecę. Musisz bardziej dbać o maszynę, chłopie.
– Dzięki wielkie, zapamiętam. Poznajcie się – fizyk wskazał na policjanta. – Piotr, Roman. Roman, Piotr.
– Witam kolegę mundurowego – siwy mężczyzna uniósł dłoń w geście pozdrowienia.
– Skąd pan wie, że jestem w służbach? – zdziwił się komisarz.
– Ma pan za szybą przepustkę policyjną – Roman wskazał na samochód.
Tymczasem Tadeusz tarmosił wilczura, namiętnie obwąchującego jego nogi.
– Co, kota czujesz, co? – fizyk zmierzwił sierść na karku psa i delikatnie odsunął go od siebie. Zwrócił się do leśniczego. – Dziękuję za naprawę. Ile jestem ci winien?
– Daj spokój, Tadek. Tyle co kupiłem nową świecę, reszta to zabawa. Wiesz, że lubię grzebać w silnikach.
– To przynajmniej flaszkę ci postawię kiedyś.
– Wódka może być – leśniczy skinął głową. – Spieszycie się gdzieś? Zapraszam na kawę.
Usiedli przy stole w salonie. Roman krzątał się w kuchni. Tadeusz z przyjemnością rozglądał się po znajomym pokoju. Stara szafa z przeszklonymi drzwiami kryła grube książki oraz mnóstwo bibelotów. Obok stał okazały kredens, pełen najróżniejszych butelek z alkoholami. Na ścianach wisiały dziesiątki myśliwskich trofeów, głównie poroża jeleni i saren. Uwagę przykuwała spreparowana, szklanooka głowa wielkiego rogacza. Zwierzę zdawało się wpatrywać w obu mężczyzn.
Leśniczy przyniósł tackę z trzema kubkami i dzbanuszkiem mleka. Usiadł na fotelu.
– Co tam Tadek u ciebie? Opowiadaj, tak rzadko odwiedzasz znajomego.
– A wiesz, jak to jest. Praca na uczelni, praca w policji…
– W policji? – roześmiał się Roman, nalewając mleko do swojej kawy.
– Poprosiłem go o pomoc w jednej sprawie – odezwał się Piotr. – Czasem korzystamy z pomocy specjalistów. Taniej wychodzi, niż trzymać etaty w komendzie.
– No tak, zlecenia. Nasza dyrekcja też wiele rzeczy zleca prywatnym firmom, takie czasy.
Siedzieli przez kilka chwil, rozmawiając o mało istotnych sprawach. Leśniczy zapalił papierosa, częstując też gości. Piotr odmówił, ale Tadeusz wziął jednego z paczki.
– Podobno niedawno na Glinkach zabili jakiegoś faceta – Roman rozparł się wygodnie w fotelu. – Złapali już kogoś?
– Pracujemy nad tym – Piotr wbił wzrok w biały kubek. – Na razie niewiele wiadomo.
– Kiedyś, jak jeszcze pracowałem pod Tucholą, znaleźli w lesie martwą dziewczynę. To było w środku sezonu turystycznego. Pomagałem wtedy jeszcze milicji w śledztwie, bo to było w moim leśnictwie. Ale z tego, co wiem, sprawę zamknięto, bo nikogo nie byli w stanie namierzyć.
– Czasem tak bywa, że prawda wychodzi po latach – policjant pokiwał głową. – Mam nadzieję, że tym razem będzie inaczej.
– No, teraz macie testy genetyczne i całe te laboratoria, jak na amerykańskich filmach…
– Czasem i to nie pomaga. Nawet badania DNA nic nie dają.
– No ja nie wnikam w tajemnice śledztwa – Roman uniósł dłoń. – Ale słyszałem, że policja od czasu do czasu korzysta z pomocy jasnowidzów.
– E tam, to bzdury moim zdaniem – żachnął się Piotr.
– A jednak czasem udaje się odnaleźć zaginionego – odezwał się milczący dotychczas Tadeusz. – Nie możesz odrzucać takich metod jako bzdurnych, Piotrek. Nawet ja, jako fizyk, muszę przyznać, że są na świecie sprawy jeszcze niezbadane. Co nie znaczy, że nie istnieją.
Policjant pokręcił głową z dezaprobatą. Upił łyk kawy.
– Jeśli znacie kogokolwiek, kto może pomóc w sprawie tego zabójstwa, skontaktujcie go ze mną. Zobaczymy, ile jest wart.
Roman z tajemniczym uśmiechem zgasił papierosa w kryształowej popielniczce.
– Znam takiego kogoś. Może pomóc. Tylko potrzebuje jakiegoś przedmiotu należącego do ofiary. Albo najlepiej sprawcy. Fragmentu ubrania, dokumentu, czegokolwiek.
– Włos? – Tadeusz spojrzał z ukosa na leśniczego.
– Jak najbardziej może być.
– Chyba nie mówicie poważnie? – komisarz dopił kawę.
– A co ci szkodzi spróbować, Piotrek? – fizyk zgasił swojego papierosa. – Sam mówiłeś, że wszystkie wątki się urwały.
– Rozumiem, że to pan osobiście prowadzi śledztwo? – zapytał leśniczy. – Jeszcze kawy? Może herbaty?
– Nie, dziękuję. Będę zaraz jechał – Piotr grzecznie odmówił. – Tak się składa, że to ja pracuję nad tym morderstwem.
– To dobrze. Proszę przyjechać do mnie z jakimkolwiek przedmiotem związanym z ofiarą albo ze sprawcą. Zobaczymy, co da się zrobić.
– Szef mnie zabije za takie metody – policjant wstał z wersalki.
– Szef nic nie musi wiedzieć – Roman mrugnął okiem i uśmiechnął się szelmowsko. – Załatwimy to szybko, nikt się nie dowie.
Piotr pożegnał się z Tadeuszem, który zdecydował się zostać. Leśniczy odprowadził gościa do drzwi i po chwili wrócił. Z kredensu wyjął ciemnobrązową butelkę i dwa małe kieliszki.
– Dobrze. A teraz opowiadaj mi, o co chodzi z tym trupem na Glinkach. Jak mam wam pomóc, muszę znać więcej szczegółów.
Siekierski poczekał, aż gospodarz napełni kieliszki nalewką. Potem spróbował aromatycznego trunku. Poczuł intensywny smak ziół i alkoholu.
– Podpisałem papiery o tajemnicy…
– Ale ja cię nie proszę o jakieś tajemnice, tylko o parę konkretów. Żadnych danych osobowych i tak dalej, to mnie nie interesuje – leśniczy uniósł swój kieliszek w geście toastu.
Tadeusz z westchnieniem krótko opisał całą historię. Roman wysłuchał jej do końca. I zadał pytanie, które zaskoczyło fizyka:
– Czy na miejscu masakry znaleziono jakiś charakterystyczny kamień?
– Kamień? O ile wiem, to nie…
– Żadnej biżuterii? Albo wisiora?
– Nie przypominam sobie – Tadeusz dokończył nalewkę. – Ale zapytam Piotra, może nie wspomniał mi o takim szczególe. A dlaczego to takie ważne?
– Bo to by rozwiązało kwestię sprawcy. W bardzo prosty sposób – Roman wziął swój kieliszek w trzy palce.
– Jaja sobie robisz, czy mówisz serio? – Siekierski zapytał z niedowierzaniem.
– Jestem jak najbardziej poważny. Sprawdźcie ten kamień. I przynieście go do mnie, jeśli znajdziecie. Razem z tym włosem.
– Nie wiem, czy Piotr się zgodzi, żeby ot tak wydać dowód osobie niezwiązanej ze sprawą.
Leśniczy jednym pewnym ruchem wlał w siebie zawartość kieliszka. Odetchnął głośno.
– Uch! Dobrze naciągnęła przez cały rok. Trzymałem ją od zeszłej jesieni. Nie ma to jak domowej roboty nalewka. Tadek, ja wiem, że jesteś fizykiem i nieraz kłóciliśmy się o pewne sprawy. Ja jednak wiem, co widziały moje oczy, i żadna naukowa gadanina mnie nie przekona. Chcecie pomocy? Pomogę wam. I nie za jakąś kasę, jak to robią różni naciągacze. A o włos proszę nie z ciekawości, ale z konieczności. Bez niego niczego się nie dowiemy. Jeśli ten twój komisarz mi nie ufa, niech sam przywiezie ten włosek i przez cały czas nie spuszcza z niego oka. Tylko niech się szykuje na mocne wrażenia.
Tadeusz wzruszył ramionami.
– No dobra. Przekażę mu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Roman skinął głową i sięgnął po butelkę, ale Siekierski podziękował ruchem dłoni.
– Będę się zbierał, bo jak zostanę, to mnie upijesz i do domu nie pojadę. Jeden i tak mi wystarczy. A jutro z rana mam zajęcia na uniwersytecie.
Mężczyźni wyszli z leśniczówki. Gospodarz zniknął za rogiem i po chwili wyprowadził zza niego lśniącego harleya. Motocykl błyszczał w promieniach jesiennego słońca.
– Jak nowy. Nalałem do pełna. Dbaj o niego.
Tadeusz z podziwem oglądał dzieło leśniczego. Roman nie tylko przejrzał silnik, ale wyczyścił ramę, zbiornik, koła i kierownicę razem z lusterkami. Maszyna rzeczywiście wyglądała, jakby dopiero co opuściła fabrykę. Fizyk z radością wsiadł na motocykl i zapalił. Silnik wydał z siebie znajomy, niski warkot.
– Wiszę ci flaszkę – uścisnęli sobie dłonie i Tadeusz ostrożnie wyjechał na leśną drogę.
Roman z uśmiechem patrzył, jak harley oddala się w stronę miasta. A potem pogłaskał po łbie siedzącego obok wilczura.
Po zimnym i deszczowym weekendzie nastała znów pogodna jesień. Październik miał się już ku końcowi, poranki były chłodne i zamglone. Mgły unosiły się późno, dopiero tuż przed południem ustępując miejsca słońcu.
Doktor Siekierski, ubrany w biały fartuch, oderwał wzrok od błękitnego nieba za oknem. Studenci już zajęli miejsca w pracowni i gotowi do ćwiczeń, skupili uwagę na wykładowcy. Ten przeszedł obok stołu z aparaturą i stanął koło tablicy. W grupie liczącej osiemnaście osób były zaledwie dwie kobiety. Nic dziwnego na kierunkach inżynieryjnych.
– W zeszłym tygodniu omówiliśmy na ćwiczeniach podstawy optyki, mieliście ten materiał też na wykładzie z profesorem. Dzisiaj zajmiemy się kolejnym zagadnieniem, bardzo praktycznym, mianowicie laserami. Wyjaśnię wam, czym w ogóle jest laser, jak jest zbudowany, jak działa i jakie mamy jego typy. A potem pobawimy się naszym laserowym działem.
– Będziemy coś rozwalać? – zapytał jeden ze studentów, kudłaty blondyn z szeroką szczęką. Grupa zarechotała radośnie.
– Oczywiście – Siekierski spokojnym ruchem poprawił okulary w czarnych oprawkach. – Spróbujemy rozwalić, jak to pan ujął, sąsiedni budynek inżynierii budowlanej. Mamy w instytucie miniaturę działa laserowego, jakie widział pan na pewno na „Gwiezdnych Wojnach” Lucasa.
Cisza, jaka zapadła po słowach Tadeusza, i jego pełna politowania mina sprawiły, że chłopak zgarbił się nieco i uśmiechnął przepraszająco.
– A poważniej, zagadnienie budowy lasera zdolnego niszczyć cele możemy omówić następnym razem – fizyk odwrócił się do tablicy. – Wraz z teoretycznymi obliczeniami. I chyba już mamy osobę zainteresowaną, która może na przyszły tydzień przygotować założenia konstrukcyjne takiego urządzenia, prawda panie Węgrowicz?
Kudłaty student pokiwał głową, udając, że nie słyszy chichotu kolegów. Siekierski wziął do ręki czarny flamaster.
– Wróćmy teraz do tematu dzisiejszych zajęć…
W połowie ćwiczeń z kolejną grupą zadzwonił telefon Tadeusza. Ten spojrzał na wyświetlacz i przeprosił grupę, wychodząc na chwilę na korytarz.
– Lepiej, żeby to było coś poważnego, Piter. Mam zajęcia akurat.
– To jest coś poważnego – głos policjanta zdradzał napięcie. – Przyjechała Warszawka. Narobili dymu, jakby chodziło o bezpieczeństwo narodowe. Machnęli mi przed oczyma legitymacjami WOS i potraktowali jak jakiegoś dzielnicowego. Wyobraź sobie, że kazali mi zanieść wszystkie akta do ich samochodu! Służącego sobie patafiany znalazły.
– Co to jest WOS? – zapytał Tadeusz, gdy wzburzony kolega przerwał, by nabrać tchu.
– Wydział Operacji Specjalnych. Kolesie chyba za dużo naoglądali się Jamesa Bonda i im odbiło. A najlepszy numer, że przywieźli ze sobą księdza. Ten to chyba jest wielbicielem inkwizycji. Po co ten klecha, nie rozumiem.
– Czekaj, Piotrek. Zadzwonię do ciebie po zajęciach, studenci czekają – odparł Tadeusz i rozłączył się. Uśmiechnął się przepraszająco w stronę groźnie spoglądającego zza wpół uchylonych drzwi do sekretariatu dziekana.
Wreszcie nadszedł moment, gdy druga grupa opuściła pracownię. Siekierski starł tablicę i sprawdził, czy laser jest właściwie wyłączony. Potem wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Pozostały mu jeszcze tylko dwie godziny dyżuru i mógł jechać do domu.
Zszedł na pierwsze piętro kupić coś do jedzenia w barze. Odczekał swoje w kolejce studentów, przywitał się z panią Gabrysią i poprosił o butelkę napoju i kanapkę. W drodze powrotnej na piętro dogonił go nieznajomy mężczyzna w ciemnym garniturze.
– Tadeusz Siekierski? – zapytał, zastępując mu drogę.
– Tak. W czym mogę panu pomóc?
– Nadkomisarz Mariusz Roszczak z Centralnego Biura Śledczego, Wydział Operacji Specjalnych – w ręku mężczyzny pojawiła się rozkładana legitymacja. – Czy znajdzie pan dla mnie chwilę?
– Oczywiście. Proszę ze mną do gabinetu, tam sobie usiądziemy i porozmawiamy.
Idąc po schodach, Tadeusz w pełni przyznał rację Piotrowi. Koleś z biura wyglądał na pewnego siebie, nadętego bubka. I mimo że starał się być uprzejmy, po oczach widać było, że to wszystko jest tylko urzędową maską, mającą ukryć prawdziwe mniemanie o innych ludziach.
Gdy znaleźli się w pracowni, fizyk wskazał gościowi jedno z krzeseł. Sam usiadł przy biurku.
– Kilka dni temu został pan przyjęty do pracy jako biegły konsultant w śledztwie prowadzonym przez Komendę Wojewódzką w Bydgoszczy – zaczął policjant.
– Zgadza się – przytaknął Tadeusz.
– Muszę pana poinformować, że w wyniku decyzji podjętych przez Komendę Główną Policji, nasza komórka przejmuje całkowicie śledztwo w sprawie zabójstwa Adama Dobrcza. Ponieważ mamy swoje metody operacyjne i swoich specjalistów, pańska pomoc w tym momencie staje się zbędna – mężczyzna wyjął z czarnej teczki kilka kartek. Położył je przed Tadeuszem. – Dlatego poproszono mnie, by poinformować pana, że z dniem dzisiejszym umowa podpisana w zeszłym tygodniu traci moc. Z wyjątkiem klauzuli tajności oczywiście. Nadal jest pan zobowiązany do zachowania milczenia w sprawie dochodzenia. Czy wyraziłem się jasno?
– Chwileczkę. Rozumiem, co pan mówi, chcę jednak potwierdzić tę wiadomość – Siekierski wyjął telefon komórkowy i wyszukał numer Piotra. Siedzący naprzeciwko mężczyzna skinął głową, choć widać było, że wyraźnie nie w smak mu była odpowiedź Tadeusza.
Komisarz odebrał niemal natychmiast. Potwierdził słowa policjanta z Warszawy. Siekierski podziękował i rzucił okiem na podsunięte mu do podpisania papiery. Wszystko się zgadzało. Machnął niedbałe parafki w trzech miejscach.
– Jeszcze identyfikator proszę – warszawiak wyciągnął dłoń.
– Jest w kurtce, chwilka – fizyk przeszedł na zaplecze pracowni. Wcale mu się nie spieszyło, wręcz przeciwnie. Powoli sprawdził wszystkie kieszenie i z ostatniej wyjął kartę magnetyczną ze swoim zdjęciem. Wrócił do sali i wręczył ją oficerowi.
– Dziękuję, to wszystko – Roszczak schował identyfikator, pożegnał się i wyszedł z pracowni. Tadeusz usiadł i sięgnął po kanapkę. Ciekaw był, czy policja zapłaci mu za ten niepełny tydzień.
Dyżury na początku zimowego semestru zawsze były spokojne. Studenci nigdy nie mieli problemów, o ile nie zbliżała się sesja lub nie trzeba było zaliczyć zawalonego kolokwium. Bardzo rzadko pojawiał się ktoś naprawdę zainteresowany tematem, chcący po prostu podyskutować. Dlatego też Tadeusz z czystym sumieniem zagłębił się w czeluściach Internetu, buszując po swoich ulubionych stronach. Dwie godziny minęły szybko. Zbierając się do domu, zauważył migającą w komórce ikonkę wiadomości.
„Wpadnij do włoskiej knajpy koło komendy. Stawiam obiad” – pisał Piotr. Siekierski odesłał krótkie „OK” i wyszedł z pracowni.
O tej porze Fordońska zatłoczona była niemiłosiernie. Ludzie wracali z pracy, przy każdych światłach tworzyły się korki. Tadeusz przeciskał się między samochodami, aż dotarł do Kamiennej. Tam było już luźniej. Kwadrans później zaparkował przed restauracją. Przez szybę zobaczył komisarza rozmawiającego z technikiem. Zdjął kask, rozpiął kurtkę i wszedł do środka.
– A, to ty! – Piotr uniósł dłoń na powitanie. – Widziałem cię, ale nie poznałem w tym stroju rockersa.
– E tam, rockersa. W moje reprezentacyjne szmaty ubieram się na zloty motorowe. Wtedy to już zupełnie byś mnie nie poznał.
– To ty też należysz do tych bałwanów, co walą dwie stówy po drogach lokalnych?
– Czy ja wyglądam na dawcę organów? Popytaj kumpli z drogówki, ile mandatów mi wlepili – Tadeusz usiadł przy stoliku i uścisnął dłoń Leszka. – Raz mnie tylko capnęli, za jazdę bez kasku. Ale wtedy jechałem tylko czterdzieści.
Kelnerka przyniosła kartę dań. Siekierski wybrał to samo spaghetti co ostatnim razem i poprosił o tonik z cytryną. Piotr poczekał, aż dziewczyna odejdzie, i odezwał się, zrezygnowanym głosem:
– No to się posrało. Warszawka położyła łapy na sprawie. A robiło się ciekawie.
– Zobaczymy, co oni pokażą. W sumie nie było wyjścia, jak mówił stary – technik wyjął wykałaczkę ze stojącego na stole pudełka i zaczął się nią bawić.
– Przeglądałem sieć w poszukiwaniu informacji na temat tkanek bez DNA – zaczął Tadeusz. – Ale wszystko, co znalazłem, to opowieści dziwnej treści na stronach miłośników fantastyki albo teorii spiskowych. Żadnej konkretnej wiedzy.
– Bo to zaprzecza naszej nauce – skinął głową Leszek. – Ale istnieje, a więc to nasza nauka musi się mylić.
– Naprawdę myślicie, że to historia hmm… nie z tej ziemi? – Piotr wskazał palcem w górę. Pozostali dwaj mężczyźni wzruszyli ramionami.
– Cholera wie – Siekierski rozłożył ręce. – Tym bardziej nie mamy nic do stracenia, jeśli skorzystamy z propozycji Romana.
– Kto to jest Roman? – zaciekawił się technik.
– Mój znajomy. Dość niesamowity facet. Twierdzi, że zna sposób na rozwiązanie zagadki morderstwa. Tylko potrzebuje jakiegoś przedmiotu z miejsca zbrodni, albo tego włosa.
– Tylko że centralni przejęli wszystkie dowody. Zabrali wszystko do Warszawy. Śmigłowcem. Wszystkie kawałki włosa też.
Leszek zaśmiał się złowrogo.
– Piotruś, nie doceniasz personelu, z którym pracujesz, wiesz? – spojrzał z triumfalnym uśmiechem na kolegę.
– Lechu?
– Ja nic – technik spojrzał przez szybę na ulicę. – Kawałek tego włosa po prostu został zniszczony w trakcie pobierania próbek. Dokładnie osiem centymetrów…
– Zniszczony… – komisarz wyszczerzył zęby. – Czyli co?
– Oficjalnie fragment spłonął pod lampą – Leszek wyjął niewielki, płaski przedmiot z wewnętrznej kieszeni kurtki. Był to zalaminowany, jasny włos. – Osiem centymetrów tajemnicy.
– Ale dlaczego… – spytał Tadeusz, pochylając się nad stołem.
– Nie raz już bywało, że CBŚ zgarniało sprawę i nikt więcej o niej nie słyszał. Oni generalnie odwalają dobrą robotę, ale wystarczy jeden telefon z ministerstwa, żeby nagle na przykład cały lewy transport karabinków maszynowych z Radomia po prostu zniknął. I sprawa przemytu broni przez morską granicę została zamknięta – Leszek ściszył nieco głos. – Oficjalnie z braku dowodów w sprawie. Wiesz, jakie jest życie.
– Tak, politycy – skinął głową Siekierski.
Kelnerka przyniosła obiad. Z uśmiechem zapytała, czy podać coś jeszcze, ale mężczyźni podziękowali. Poszła więc do kolejnego stolika. Leszek wziął kawałek laminatu w palce.
– Jeśli chcesz dalej, na własną rękę, drążyć temat, Piotrek, mogę ci to dać.
– Jasne.
– Ale jeden warunek – technik podał komisarzowi włos. – Bierzesz mnie do pomocy. Mało mnie obchodzi ten rozerwany koleś, chcę po prostu wiedzieć, skąd się to wzięło.
– Tadek? – Piotr spojrzał na kolegę.
– Wchodzę – fizyk skinął głową.
Cała trójka w milczeniu zabrała się za posiłek.
Roman jechał spokojnie przecinką w głąb lasu. Jego stary, ale zadbany uaz podskakiwał na korzeniach i nierównościach drogi.
– O, sarna! – Leszek wskazał palcem na przebiegające kilkadziesiąt kroków przed samochodem zwierzę.
– Dużo ich tutaj mamy – leśniczy uśmiechnął się z satysfakcją. – Jest też mała populacja jeleni i dzików. O drobnicy jak lisy czy zające nie wspominając.
– Nie sądziłem, że w podmiejskim lesie jest tyle zwierząt.
– Nie taki on podmiejski – Roman zwolnił i skręcił w lewo na skrzyżowaniu. – Jak wejdziesz w Bydgoszczy, możesz wyjść w Toruniu, cały czas idąc lasem. To kilkanaście leśnictw w sumie.
Technik z uznaniem pokiwał głową. Samochód wjechał w olbrzymią kałużę, rozchlapując wodę dookoła. Leśniczy zmienił bieg i dodał gazu. Bez trudu pokonał przeszkodę, wyjeżdżając na suchy grunt.
– Stary, ale jary – poklepał kierownicę z zadowoleniem. – Ma ponad dwadzieścia lat, a chodzi prawie jak nowy.
– Ale części wymieniane? – zapytał Tadeusz.
– Oczywiście. Mam znajomego Rosjanina, mieszkającego na Uralu. Dostaję nowiutkie części prosto z fabryki. To trochę trwa, ale mam pewność, że są dobrej jakości. Ten samochód produkują nieprzerwanie od wielu lat. Jasne, że zmieniały się szczegóły, ale ogólnie model jest ten sam.
– Dzisiaj, w dobie jeepów i land roverów, stary gazik to jak zabytek – mruknął Piotr.
– To prawda, ale ja po prostu lubię ten samochód. Mógłbym sobie kupić jakiegoś land cruisera, ale potem bałbym się jeździć nim po lesie, żeby lakieru nie podrapać – leśniczy zatrzymał się na skraju poręby, pod okazałym dębem. – No, jesteśmy na miejscu. Teraz mały spacerek.
Cała czwórka wysiadła z uaza. Roman zabrał wypchany, płócienny plecak i wskazał wąską ścieżkę pomiędzy sosnami.
– Tędy proszę.
– A gdzie my w ogóle idziemy? – zapytał Leszek, poprawiając okulary na nosie i szczelniej zapinając kurtkę. – Chłodno tu.
– Koniec października w końcu. Jesień – leśniczy przepuścił wszystkich i ostatni ruszył ścieżką. – Prosto, aż do skarpy nad jeziorkiem.
– Ale możesz nam wytłumaczyć, co wspólnego ze śledztwem i włosem ma wieczorna wycieczka do lasu? – technik nie dawał za wygraną. – Miło tu, owszem, ale jaki to ma związek ze sprawą?
– Też chciałem o to zapytać – dorzucił Piotr. Tylko Tadeusz pozostał milczący, z lekkim uśmiechem spoglądając na mijane jałowce.
– Panowie, pewnych rzeczy nie da się wyjaśnić w kilku zdaniach, bo natychmiast pojawia się jeszcze więcej pytań – Roman spojrzał na zegarek i na niebo. – Mój znajomy szaman Jakutów powiedział mi kiedyś, jak byłem na Syberii: „Nie pytaj. Zobaczysz – zrozumiesz”.
– Szaman? – prychnął technik.
– Mądry człowiek. Studiował medycynę w Moskwie i wrócił do swojego ludu, by go leczyć i pomagać. Kopalnia wiedzy o kulturze tamtych stron, o medycynie ludowej, zielarstwie, łowiectwie… No po prostu szaman.
– To tu? – zapytał komisarz, gdy doszli na skraj wysokiej skarpy nad na wpół zarośniętym leśnym oczkiem.
– Tak – skinął głową leśniczy. – Jeszcze dosłownie kilkadziesiąt kroków.
Przeszli górą skarpy w lewo. Chwilę później znaleźli się w brzozowym zagajniku, pośrodku którego stał prawie metrowej wysokości omszały głaz. Drzewa wokół niego rosły rzadko, trawa była skarłowaciała i brązowa, ledwo wystawała spod dywanu starych, butwiejących liści.
– Jesteśmy na miejscu – Roman położył plecak pod jednym z drzew. – Panowie, kilka uwag. Obojętnie, jak dziwne wyda wam się to, co robię, nie komentujcie, nie wyśmiewajcie, nie przeszkadzajcie. Po prostu zachowajcie ciszę. Po drugie, gdy już się zacznie, co się ma zacząć, nie róbcie głupstw, nie uciekajcie w las i tak dalej. Zachowajcie spokój.
Przez chwilę patrzył na zdziwione miny trójki mężczyzn, jakby oczekując reakcji. Gdy ta nie nastąpiła, dokończył:
– I wszelkie pytania pozostawcie na potem.
Oddalił się w stronę grubej brzozy o rozdwojonym pniu. Odwiązał ukryty przy korzeniu sznur i opuścił na ziemię drewnianą klatkę, w której środku coś cicho popiskiwało.
– Kura? – technik wytrzeszczył oczy.
– Kogut dokładniej – Roman postawił klatkę w pobliżu kamienia. – Przywiozłem go wcześniej.
Powoli zapadał zmierzch i powietrze robiło się coraz mroźniejsze. Leśniczy sięgnął do plecaka i wyjął cztery pochodnie. Zapalił je i wbił w ziemię w czterech miejscach dookoła głazu.
– Na co my tracimy czas? – mruknął cicho Leszek, z dezaprobatą obserwując poczynania leśniczego.
Tymczasem Roman wyciągnął skórzane zawiniątko i rozłożył je wewnątrz czworoboku z pochodni. Tadeusz zobaczył zakrzywiony nóż w futrzanej pochwie, kilka kłów, czy szponów, nanizanych na rzemyki, niewielki bębenek z rączką i pęk zasuszonych ziół.
– Bosko. Nie wiedziałem, że w dwudziestym pierwszym wieku w środku Europy ktoś zajmuje się magią i gusłami – sapnął wyraźnie zdegustowany technik.
– Zamknij się, Lechu. Co ci szkodzi popatrzeć? – warknął Piotr. – To dla mnie też dziwne, ale nic nie tracimy.
– Zimno mi. Rozchoruję się.
– To ci Roman da magicznej nalewki z ziół i wyzdrowiejesz do rana – parsknął Tadeusz, kręcąc głową.
– Wszystko słyszałem – starszy mężczyzna podniósł się z kolan. W dłoni trzymał trzy rzemyki. – Nałóżcie to na szyje i nie zdejmujcie. I poproszę o ten dziwny włos.
– Co to jest? – Tadeusz przyjrzał się zakrzywionemu przedmiotowi wielkości małego palca.
– Pazur wilka syberyjskiego.
Siekierski wzruszył ramionami i włożył rzemień przez głowę. Skoro miały dziać się dziwne rzeczy, jedna więcej nie robiła różnicy.
– Po co to wszystko? – wyrwało się Lechowi, który wyjął zalaminowany włos z kieszeni kurtki.
– Żeby było bardziej folklorystycznie i dziwnie – Roman po raz ostatni sięgnął do swojego plecaka. W migotliwym świetle pochodni zalśniła srebrna sierść wilczego futra. – Można go wyjąć z tej folii?
– Tak. Wystarczy złamać wzdłuż.
Leśniczy skinął głową. Ostrożnie wyciągnął włos i położył go obok noża. Potem zaczął rozbierać się do pasa.
– My też musimy? – zapytał przytomnie Siekierski.
– Jest to wskazane, ale niekonieczne. Tylko zdejmijcie zegarki i wyłączcie telefony.
Fizyk spojrzał na Piotra. Ten skinął głową i sięgnął do suwaka od policyjnej kurtki.
– Nie bądźmy miękcy. Jak zabawa w Indian, to na całego.
– A co! – Tadeusz poszedł w jego ślady.
– Zgłupieliście? – technik wytrzeszczył oczy.
– Słyszałeś. Nie musisz.
Leszek stał przez chwilę z nieszczęśliwą miną, gapiąc się w las. Wreszcie nerwowymi ruchami zaczął się rozbierać.
– Kurwa, w końcu pracuję w policji, nie?
Siedzieli w czwórkę przed kamieniem. Wszyscy nadzy do pasa i bosi. Jedynie Roman miał narzuconą na plecy skórę białego wilka. Oddychał powoli i głośno, koncentrując się. Potem jednym zwinnym ruchem zerwał się na nogi. Z jego piersi wyrwał się cichy pomruk, przypominający nieco wilczy warkot. W dłoniach trzymał pęk ziół i bębenek. Potrząsnął instrumentem raz i drugi. Dwie kulki, przywiązane krótkimi sznurkami, zaczęły jednostajnie wybijać rytm. Leśniczy podszedł do pochodni i zapalił zioła. A potem powarkując i pomrukując, rozpoczął dziwny taniec dookoła głazu.
Tadeusz zawiesił swoją niewiarę i sceptycyzm na kołku. Dał się ponieść nastrojowi chwili, wpatrując się w srebrną skórę wilka na plecach Romana. Ten coraz szybciej wybijał rytm na bębenku. Zaczął też uderzać stopami o ziemię. Pomruk przeszedł w zawodzenie, pełne skomleń i warkotów. Zapach ziół rozchodził się w powietrzu, drażniąc nos i gardło.
Dźwięki mieszały się ze sobą, uczucie chłodu zniknęło. Fizyk przyłapał się na tym, że jego palce mimowolnie wybijały na kolanach podawany rytm. Rzucił okiem na siedzącego obok Piotra. Ten z zamkniętymi oczami nucił jednostajny dźwięk, dłońmi lekko uderzając w uda. Tymczasem Roman bębnił coraz głośniej, coraz gwałtowniej wymachując dymiącym pękiem ziół. Poprzez siwy dym Siekierski widział raz pochyloną postać człowieka, a raz zrywającego się do skoku wilka.
I nagle las wokół ożył. Tadeusz poczuł silne, bezgłośne tąpnięcie gdzieś w ziemi. Płomienie pochodni położyły się, zwiewane nagłym wiatrem. Tąpnięcia powtarzały się raz po raz. Ich źródłem był wielki głaz. Ogień zaczął zmieniać kolor z żółtego na zielony i niebieski, by wreszcie osiągnąć delikatny odcień fioletu.
„Upaliłem się”, pomyślał fizyk, z całej siły uderzając dłońmi w kolana. Biały wilk biegał wokół głazu, płomienie tańczyły, zwijając się w długie języki, a kamień pulsował niczym wielkie serce.
Długie, jeżące włosy na karku wycie przebiło się przez wszystkie dźwięki. Rytm bębenka, szaleńczo szybki, umilkł gwałtownie. Roman klęczał na jednym kolanie przed głazem, na którego szczycie siedział olbrzymi wilk. Nastroszone futro lśniło zimnym, niebieskim światłem. Oczy błyszczały niczym dwie gwiazdy. Z gardzieli bestii wyrwał się potężny pomruk.
Leśniczy szybkim skokiem dopadł do klatki. Otworzył ją i wyjął szamoczącego się koguta. Potem sięgnął po zakrzywiony nóż i jednym ruchem przeciął szyję ptaka. Wciąż rzucające się ciało cisnął w stronę wilka. Ten chwycił koguta w locie i zgniótł między szczękami. Stłumiony trzask gruchotanych kości rozszedł się wokół. Gdy bestia połknęła ofiarę, powoli zeszła z głazu.
„Wezwałeś mnie, szamanie”, niski głos rozległ się w głowie Tadeusza.
– Tak, bracie. I złożyłem ci w podzięce koguta, jak każe prastara umowa – wychrypiał Roman, unosząc głowę. – Chcę twojej pomocy.
„Przyjąłem poczęstunek. Mów, czego chcesz”.
– Jesteś wielkim tropicielem, bracie. Żaden ślad nie ujdzie twej uwadze, żadna zwierzyna nie umknie twoim kłom. Oto trop – leśniczy odszukał srebrny włos na leżącej na ziemi skórze. – Proszę cię, bracie. Powiedz mi, do kogo on należy. A w czasie najbliższej pełni otrzymasz jeszcze jednego, dużego koguta.
Widmowy wilk zbliżył łeb do dłoni Romana, głośno wciągając nosem powietrze. Potem cofnął się, warknął donośnie i jednym susem zniknął za głazem. Ogień pochodni uspokoił się, na powrót przybierając ciepłą barwę.
Tadeusz rozejrzał się nieprzytomnie.
– Kurwa, co to było? – usłyszał szept Piotra.
– Tropiciel – odpowiedział normalnym, choć zmęczonym głosem leśniczy. – Mówiłem, że będzie niesamowicie.
– Czy już po wszystkim? – zza pleców Siekierskiego dobiegł jęk technika. – Muszę w krzaki…
– Wytrzymaj – odpowiedział Roman, obserwując głaz. – On niedługo wróci.
Tropiciel pojawił się nagle. Pochodnie zadrżały i wybuchły bladofioletowym światłem. Bestia, jak poprzednio, stanęła na szczycie kamienia. Oczy zalśniły mocniej.
„To, czego szukacie, nie pochodzi z waszego świata, lecz wciąż w nim przebywa. Trop jest wyraźny”.
– Czym to jest, bracie? Skąd pochodzi? – zapytał z mocą Roman. – Muszę to wiedzieć!
Tropiciel obrócił się w miejscu i machnął wielkim, kudłatym ogonem. Uniósł łeb i zawył. Dźwięk kłuł boleśnie w uszy i wibrował wewnątrz głowy. Gdy wycie ucichło, rozchodząc się echem po okolicy, wilk po prostu rozpłynął się w mroku. Powiał wiatr, zrywając z ziemi zbutwiałe liście i przynosząc wilgotny zapach mgły znad jeziora. W jego szumie Tadeusz wyraźnie usłyszał słowo.
Alazza.
Siedzieli w salonie leśniczówki. W piecu buzował ogień, dając miłe, przytulne ciepło. Roman nalewał właśnie do kieliszków drugą kolejkę. Pozostali mężczyźni w milczeniu rozgrzewali się herbatą.
– No to chlup! Na druga nogę – leśniczy odstawił butelkę.
– Jak dobrze, że dzisiaj piątek – mruknął Leszek, biorąc swój kieliszek. Odezwał się po raz pierwszy od chwili, gdy opuścili brzozowy zagajnik.
– Dlaczego? – zapytał Tadeusz.
– Mam ochotę dzisiaj uwalić się w trupa. A jutro sobota, nie muszę iść do roboty. Dobrze, że kupiłeś dobrą wódkę.
– Jesteście głodni? Zrobię grzanki z serem. Będą dobre na zagrychę – Roman spojrzał na gości.
– Dawaj – skinął Siekierski. Gospodarz wyszedł do kuchni.
Piotr uniósł zmęczony wzrok. Tadeusz po raz pierwszy widział go w takim stanie. I choć sam był pod wrażeniem tego, co wyczyniał leśniczy, rozumiał, że przygoda w lesie musiała wywrzeć druzgoczące wrażenie na koledze. Leszek wyglądał podobnie.
– Dobrze. Pojechaliśmy w dziwne miejsce. Widzieliśmy wilkoducha, duchowilka, cokolwiek to było. Roman zabił koguta, który zniknął. Zjadł go wilk. A potem wilk powiedział, że morderca to kosmita. I zjadł. Koguta. Nie kosmitę. Muszę się napić – wyrzucił z siebie jednym tchem komisarz i sięgnął po butelkę.
– Czekaj, bo się zaprawisz, zanim będą grzanki – powstrzymał go Siekierski. – Mnie interesuje inna rzecz. Czy słyszeliście jakieś dziwne słowo, już po tym, jak zniknął wilk?
– Tak. Ale wyleciało mi z głowy – przytaknął Leszek.
– Coś na „A” – dodał Piotr.
– Alazza dokładnie. Zapamiętałem – Tadeusz rozparł się na wersalce. – Odłóżmy na bok to, co widzieliśmy. Było niesamowite, to prawda. Ale załóżmy, że zdarzyło się naprawdę i nie było nawet zbiorową halucynacją…
– Chleb w piekarniku. Będzie za parę minut – leśniczy powrócił z kuchni, niosąc miseczkę pełną kiszonych ogórków. – Znalazłem słoik w lodówce. Częstujcie się.
– Roman, wyjaśnij wszystko po kolei – poprosił Siekierski.
– Co tu wyjaśniać? Użyłem starego sposobu jakuckich czarowników na przywołanie Tropiciela, który potrafi odgadnąć każdy trop. No i wykonał swoją robotę.
– Ale czym on był? – wybuchł Leszek. Wzrok miał nieco zamglony. – Projekcją holograficzną?
– Nie wiem – wzruszył ramionami leśniczy. – Czy to ważne?
– Dla mnie ważne. Jak można za pomocą czterech pochodni, wiązki ziół i zabitego koguta zrobić takie… coś?
Roman westchnął i zamyślił się. Po chwili odezwał się powoli:
– Istota, którą wezwałem, nie istnieje w pełni fizycznie w naszym, realnym, materialnym świecie. Gdybyś tam ustawił detektory ruchu, albo aparat z autowyzwalaczem, nic byś nie zobaczył.
– Czyli co? To jednak było przywidzenie?
– Kontrolowane przywidzenie – skinął z uśmiechem leśniczy. – Z tym, że nie do końca. W końcu zjadł koguta, nie? To była wizualizacja pewnych hmm… energii, istniejących w naszym świecie, ale niedostępnych z poziomu fizyki. Przynajmniej dzisiejszej fizyki. Tadeusz ci to dokładniej wytłumaczy, ja nie jestem naukowcem. Dlatego zamiast zastanawiać się, co dokładnie widzieliśmy, lepiej po prostu uznać, że był to jeden z wielu duchów. I że skontaktowaliśmy się z nim za pomocą magii. Czarownicy całego świata tak robią od tysiącleci i im to wystarcza.
– Napijmy się – skwitował dłuższą wypowiedź Romana Piotr. Napełnił kieliszki. – Za Tropiciela. Czymkolwiek jest, jeśli jest tak skuteczny, ma u nas etat w firmie. Od zaraz. I niech się schowa całe CBŚ.
Tadeusz parsknął śmiechem i spełnił toast. Leśniczy znów wyszedł do kuchni, by wrócić z tacą pełną skwierczących jeszcze kromek chleba z roztopionym serem. Przez chwilę cała czwórka chrupała zgodnie zakąskę. Potem Siekierski wrócił do tematu.
– Padło słowo „alazza”. Nie mam pojęcia co to takiego. Romek?
Zapytany zrobił bezradną minę.
– Ja też. Ale załóżmy, że to jakieś imię albo nazwa. Istoty, która nie pochodzi z naszej rzeczywistości, ale wciąż w niej przebywa.
– Ha! Mam! – komisarz uniósł, nieco już chwiejnie, palec. – Adam Dobrcz robił jakieś domowe czary-mary, przywołał tę alazzę, czy tego alazzę. Ale gdzieś popełnił błąd. Ofiara nie przypadła do gustu, albo przywitanie nie było wystarczająco grzeczne. I to coś po prostu urwało łeb idiocie, rozłożyło go na kawałki i poszło sobie w pizdu. Przypadkiem zahaczając fryzurą czy może ogonem o drzwi i stąd ten srebrny długi włos we framudze! Jestem genialny, Sherlock Holmes może mi samochód czyścić.
– Albo nadajesz się do pisania scenariuszy tanich horrorów – mruknął Leszek.
– Albo – zgodził się policjant i zagryzł kolejnym ogórkiem. – Ale masz lepszą teorię?
– Za mało jeszcze wypiłem.
Tadeusz ocknął się z potwornym bólem w skroniach i kilogramem kamieni w żołądku. Jęknął i spróbował powoli przewrócić się na bok, by sięgnąć po szklankę wody, którą przezornie postawił w nocy na stole. Mózg przeturlał się pod czaszką, uderzając boleśnie o gałki oczne.
– O ja… A mówiłem Romanowi, żeby zostać przy wódce…
Stolik w salonie był dokładnie wysprzątany. Zniknęła taca po grzankach, trzy puste butelki po wódce, pękaty gąsiorek z domowej roboty nalewką jeżynową i cała reszta, łącznie z napełnioną po brzegi popielniczką. Została tylko szklanka wody.
Siekierski powoli podniósł się do pionu. Mózg wrócił na swoje miejsce gdzieś pomiędzy uszami. Znów zabolało. Pęcherz zaczął domagać się swoich praw. Fizyk rozejrzał się po pokoju. Z kuchni dochodził odgłos płynącej z kranu wody.
– Romek, wstałeś już? – odezwał się zduszonym głosem. Znów napił się wody. Ostrożnie podniósł się z wersalki i ruszył w stronę łazienki. Przechodząc przez przedpokój, zajrzał do kuchni. Oparł się, o ścianę, zaskoczony. Przy zlewie stała, odwrócona do niego plecami, kobieta. Długa, jesienna spódnica sięgała brązowych kozaków na krótkich obcasach. Miedziane włosy, związane w luźny, koński ogon, spływały luźno po beżowym swetrze z grubej wełny, sięgając niemalże pasa.
– Przepraszam… – zaczął niepewnie. Młoda kobieta odwróciła się szybko, wcale nie okazując zaskoczenia. Uśmiechnęła się z lekkim politowaniem. Zakręciła wodę, wyłączyła bojler i wytarła ręce w szmatkę wiszącą na oparciu krzesła.
– Ojca nie ma – rzuciła krótko, z wyraźnie wyczuwalnym, rosyjskim akcentem. – Pewnie wyszedł na poranny spacer. Pomyślałam, że posprzątam po waszej biesiadzie.
– Czyli jest pani… – Tadeusz usiłował skupić myśli. W tym momencie na dworze rozległo się szczekanie psa i w drzwiach wejściowych pojawił się Roman, rozpinając kurtkę. Kiedy tylko dostrzegł kobietę, zatrzymał się wpół kroku, z dłonią na guziku. Otworzył usta ze zdumienia.
– Natasza?
III
Córka leśniczego przygotowała obiad. Zanim Piotr i Leszek wrócili do świata żywych, w brytfannie piekła się pieczeń wieprzowa, a na ogniu powoli pyrkał biały barszcz. Zegar wybił drugą po południu, kiedy Natasza dźwięcznym głosem zagoniła wszystkich do salonu, gdzie na dużym stole czekała już pełna zastawa. Usiedli w piątkę do posiłku.
Po obiedzie Roman poczęstował towarzystwo kawą. Wkrótce Piotr z technikiem pożegnali się i odjechali do miasta. Leśniczy poprosił Tadeusza, by pozostał jeszcze chwilę.
– Mam do ciebie prośbę – zaczął. – Rozmawiałem już z Nataszką. Muszę wyjechać na jakiś czas do Petersburga. Dwa, trzy tygodnie, może miesiąc. Nie wiem, na jak długo. Chciałbym, byś przez ten czas zamieszkał tutaj i miał oko na dom.
– Coś się stało? – zapytał cicho Siekierski, widząc markotną minę znajomego.
– Matka Nataszy jest w szpitalu. Lekarze mówią, że to może być koniec. Rozumiesz?
– Coś poważnego?
– Nowotwór w lewym płucu. W tym wieku szanse na przeżycie są znikome – Roman sięgnął po paczkę papierosów, ale zawahał się. Odłożył ją nerwowym ruchem. – Całe życie paliła, jeszcze więcej niż ja.
Tadeusz pokiwał głową. Nie było sensu mówić czegokolwiek.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– W poniedziałek wieczorem mamy pociąg z Warszawy. Jeśli by ci odpowiadało, jutro zrobię zakupy, będziesz miał pełną lodówkę. Węgiel już kupiłem na zimę, palić w piecu chyba umiesz. Neronowi też kupię zapas żarcia, żebyś nie musiał się nim martwić.
– Nie zje mojego kota? Ostatnio przypętał się do mnie taki jeden czarnuch.
– Nie powinien. Dobrze wie, co to znaczy zadzierać z kotami – Roman uśmiechnął się pod nosem. – To jak? Umowa stoi? Chciałbym, żeby ktoś cały czas był w domu.
– Jasne. Przynajmniej odwdzięczę się za naprawę motocykla.
– Dziękuje ci, Tadek. Dam ci zaraz zapasowy komplet.
Leśniczy podszedł do szuflady w kredensie i poszperał w niej chwilę. Potem położył na stole pęk kluczy z breloczkiem z polakierowanej szyszki. Do salonu zajrzała Natasza.
– Kawy podać? Może herbaty?
– Zrób mi, córka, herbaty z malinami – poprosił Roman. Tadeusz podziękował. Powoli sączył swoją chłodną już kawę.
– Nigdy nie mówiłeś, że masz córkę…
– Nigdy nie pytałeś – odparł gospodarz. – To długa i dość skomplikowana historia.
– Opowiesz?
– A interesują cię rodzinne sprawy starego dziadka? Czekaj, przyniosę zdjęcia.
Leśniczy podreptał na górę. Nie było go dłuższą chwilę. Wrócił z zakurzoną, dużą kopertą. Ponownie siadł przy stole. Natasza przyniosła herbatę. Ojciec poczekał, aż wyjdzie z salonu.
– Wszystko zaczęło się trzydzieści jeden lat temu w Leńsku na Syberii. To jakieś pięćset, sześćset kilometrów na zachód od Jakucka, nad rzeką Leną. Piękna ziemia – Roman zaczął swoją opowieść, pokazując kolejne zdjęcia. – Tutaj stoję ze znajomymi na porębie. Ten w czapce uszance i z wielkimi wąsiskami to ja.
– Wyglądasz jak jakiś Gruzin! – uśmiechnął się Tadeusz, patrząc na wesołą, wąsatą twarz młodego mężczyzny w kufajce.
– I za takiego mnie mieli. Musiałem każdemu tłumaczyć, że z Polszy jestem.
– Dlaczego wyjechałeś na Syberię?
– Chciałem zwiedzić świat. Wiesz, jak było wtedy, albo miałeś krewnego w komitecie, albo mogłeś pojechać co najwyżej na wczasy do Bułgarii, zachód oglądając na pocztówkach. A mój ojciec był partyzantem w AK.
– No tak, to wyjaśnia sprawę.
– Poza tym Syberia to niesamowita kraina. Nieważne, kto nią rządzi: car, partia, czy prezydent. Ona rządzi się sama, ma swoje prawa. Od małego chciałem ją zobaczyć . Czytałem powieści o naszych zesłańcach. Zresztą, moja rodzina też tam ma swoje groby. Dziad mojego dziada wspierał powstańców styczniowych w dziewiętnastym wieku. I carat go za to ukarał. Skonfiskowali majątek i wysłali właśnie w okolice dzisiejszego Leńska, razem z żoną, synkiem i córką. I dopiero po śmierci rodziców dzieci mogły wrócić na teren zaborów. Zostali przygarnięci przez dalszą rodzinę i jakoś przeżyli. No i ja do tego Leńska pojechałem po technikum leśnym. Pracowałem przy wyrębie lasów, spławiałem drewno rzeką aż do Jakucka. Tam też poznałem rdzennych mieszkańców tajgi.
Na kolejnym zdjęciu Roman stał z wielką strzelbą tuż obok trzech skośnookich, niskich mężczyzn, ubranych w grube skóry.
– Ten z lewej, Władimir, uratował mi życie. Poprosiłem go kiedyś, żeby zabrał mnie na polowanie. To poszliśmy na dziki. Wiesz, wczesną wiosną, gdy niedźwiedzie budzą się głodne po zimie, to i złe bywają – leśniczy odszukał następne zdjęcie. – Tutaj leży już sama skóra. Okazało się, że misza zapolował na nas. Wyskoczył zza drzewa i ruszył na mnie. Miałem w ręku dobrą fuzję, ale ze strachu nawaliłem w portki.
Roman zaśmiał się cicho do swoich wspomnień. Potem spojrzał na Tadeusza.
– Wołodia po prostu złożył się, palnął trzy razy ze sztucera i niedźwiedź zarył w śnieg trzy kroki przede mną. I wiesz co? Myślałem, że będzie się ze mnie naśmiewał, a on tylko zapytał, czy nic mi nie jest, i wziął się za oprawianie miszki. I wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu Baaj-Baajana.
– Kogo? – Tadeusz spojrzał na leśniczego.
– Ducha tajgi. Baaj-Baajan to opiekun wszystkiego, co żyje w lesie – Roman zapatrzył się w jedną z fotografii. – Daje i zabiera życie. Ani jeden szaman nie ruszy do tajgi, dopóki nie pokłoni się Baaj-Baajanowi. I kiedy Jakut cokolwiek zabiera z lasu, dziękuje najpierw jemu, a potem innym duchom. Tak to właśnie wygląda na Syberii. Car mówił swoje, Stalin mówił swoje, Putin mówił swoje, a ludzie tajgi i tak swoje wiedzą.
Tadeusz oglądał kolejne, czarno-białe zdjęcia. Ludzie przy pracy, na ciągnikach, w tartaku, w lesie, na ulicy zasypanego śniegiem miasta. Rzeka pełna płynących pni i wielki łosoś, leżący na trawie. Tymczasem leśniczy mówił dalej:
– Krewny Władimira był szamanem w tamtejszym plemieniu. Kiedy zacząłem ich odwiedzać, po prostu zaczął mi opowiadać ich legendy. To był szczwany lis, załatwiał deputaty na ropę i wódkę od sekretarza partii, ogrywając go w karty. A że towarzysz miał swoje za paznokciami, nie szedł ze skargą wyżej, bo sam by beknął. I właśnie pewnej niedzieli w ich wsi poznałem Swietłanę, matkę Nataszy.
Siekierski spojrzał na fotografię z dwójką obejmujących się, młodych ludzi. Kobieta miała na sobie długi biały fartuch lekarza. Roman stał dumnie w wełnianym swetrze, opierając się na wielkiej strzelbie.
– Swietka była na praktyce lekarskiej. Młoda, inteligentna, zakochaliśmy się w sobie. Niestety, rodzice z Petersburga, wtedy jeszcze Leningradu, nie chcieli słyszeć o małżeństwie z Polakiem i to jeszcze bez studiów. No, ale było już za późno, Nataszka była w drodze – Roman sięgnął po filiżankę i upił mały łyk. Zaczął mówić dalej:
– Rodzina zdecydowała, że należy nas rozdzielić. Nie miałem czego szukać w Leningradzie. Wiesz… ja, zwykły leśniczy, ona lekarka z dobrej inteligenckiej rodziny. Zawziąłem się w sobie, wróciłem do Polski i poszedłem na studia, żeby zostać tym inżynierem leśnictwa. Skończyłem studia, dostałem pracę pod Tucholą. Ale Swieta pisała coraz rzadziej. O, to jest ostatnie zdjęcie, które mi przysłała. Natasza w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Dziewczynka na zdjęciu stała grzecznie przed wejściem do szkolnego budynku, ubrana w białą koszulę z czerwoną chustą i plisowaną spódnicę do kolan.
– Potem przyszła pieriestrojka, od znajomych dowiedziałem się, że Swietłana spotyka się z oficerem marynarki. Odpuściłem, bo pomyślałem, że tak będzie lepiej – Roman znów przerwał na chwilę, zamyślony. – Swietłany już więcej nie zobaczyłem. Za to pod koniec lat dziewięćdziesiątych przyjechała do Polski Nataszka. Na studia. Ale nie chciała zostać z ojcem i po obronie wróciła do Petersburga. I to cała historia.
Zapadła cisza, przerywana tylko miarowym tykaniem zegara. Dochodziła czwarta.
– Będę się zbierał. Dzięki za obiad i kawę – Siekierski podniósł się z krzesła. – Przyjadę w poniedziałek rano.
Pożegnał się z leśniczym i Nataszą. Kobieta odprowadziła go do drzwi. Stojąc już na zewnątrz, spojrzał w jej ciemne, poważne oczy.
– Bardzo dobrze mówi pani po polsku…
– Mów mi Natasza – roześmiała się. – Studiowałam pięć lat w Toruniu. Nauczyłam się – podała mu dłoń. – Do widzenia.
– Do widzenia – ujął delikatne, chłodne palce.
Niedziela minęła Tadeuszowi na robieniu porządków w domu, praniu sterty ubrań i odpisywaniu na zaległe meile. Dopiero wieczorem, już spakowany i gotów na kilkutygodniową przeprowadzkę, usiadł na tapczanie i odetchnął. Kot od razu skorzystał z okazji, by wleźć mu na kolana. Delikatnie zaczął ugniatać przednimi łapami czarny golf na piersi mężczyzny.
– Czego ty znowu chcesz, zbóju? Trzeba będzie cię do weterynarza zabrać, jak masz ze mną mieszkać.
Kot zeskoczył na dywan i spojrzał z wyrzutem.
– Jeszcze powiedz mi, że rozumiesz, co do ciebie mówię – Tadeusz podniósł się i podszedł do półki z książkami. Sięgnął po ,,Słownik mitów i tradycji kultury" Kopalińskiego. Powoli zaczął przeglądać pierwsze strony. Tak jak się spodziewał, nigdzie nie było słowa „alazza”.
– To by było za proste – mruknął, siadając do komputera. Zaczął przeszukiwać sieć. Tysiące powtarzających się często linków, prowadzących do setek stron o najróżniejszej tematyce. Mimo filtrów wyszukiwania, Tadeusz wciąż nie mógł trafić na żaden konkretny ślad, choć zastanowiła go podejrzanie duża liczba odnośników do stron arabskich lub dotyczących ludzi o imieniu bądź nazwisku Alazza.
Poddał się po kwadransie. Nazwisko Alazza powtarzało się bardzo często, ale wyglądało na to, że jego właściciele byli zwykłymi mieszkańcami Palestyny, Egiptu czy Jordanii.
– No, chyba że chodzi o arabskich terrorystów – wyłączył przeglądarkę. Zdecydowanie nie tędy prowadził trop.
Postanowił sprawdzić słowniki. Zaczął szukać w swoich książkach. Bez powodzenia. Zbierane przez lata z kolekcjonerskiej ciekawości okultystyczne podręczniki, przedruki i almanachy nie zawierały żadnej wzmianki o istocie o imieniu, bądź nazwie alazza.
– Alaciel, Alad, Aladiasz, Albrot, Alcin, Alfariza, Alfata, Alfun… – mruczał pod nosem, przebiegając wzrokiem kolumny haseł. Z trzaskiem zamknął ostatnią przeglądaną książkę i podrapał się po głowie. Być może Roman miał jakieś ciekawe pozycje, Tadeusz widział u niego na półkach sporo tytułów o historii i wierzeniach różnych ludów. Z pewnością także biblioteka Dobrcza zawierała więcej materiałów, tam również mógłby znaleźć coś ciekawego. Niestety, było już za późno. Nie miał możliwości wejścia na teren morderstwa.
– W sumie – powiedział do siebie, leżąc kilka minut później w wannie z gorącą wodą. – Sprawę rozwiązaliśmy. W sposób niecodzienny, ale jednak. W końcu są na świecie rzeczy, które nie śniły się fizykom – nabrał w dłonie wody i spłukał twarz.
Wyglądało na to, że sprawca miał pozostać nieuchwytny i niemożliwy do ukarania, jak powódź czy huragan. Tadeusz nie wyobrażał sobie, jak policja, nawet przy pomocy CBŚ, miała zaaresztować demona czy też ducha, zaprowadzić przed oblicze sprawiedliwości, udowodnić winę i skazać. Jeden absurd gonił drugi. Lepiej więc było pozostawić dalszą gonitwę za mordercą nadkomisarzowi Roszczakowi z CBŚ. W końcu chyba po to zabrał ze sobą księdza. Superglina złapie, egzorcysta wypędzi. Plan prosty i jasny. I nie wymagający pomocy biegłego fizyka. Nawet jeśli ten fizyk miał w domu biblioteczkę książek o magii i okultyzmie.
„Alazza, alazza”, słowo krążyło po głowie coraz bardziej odprężonego mężczyzny. Co mogło oznaczać? Czy chodziło o imię? Czy nazwę? A może było to słowo-klucz do jakiejś kolejnej, jeszcze większej tajemnicy? Wyobraźnia podpowiedziała Tadeuszowi obraz wielkich drzwi z lśniącym magicznym kręgiem, pełnym słów i symboli. Na środku kręgu znajdował się zamek. W powietrzu zawisł klucz z wygrawerowanymi literami, układającymi się w słowo „alazza”. Tadeusz siłą woli wsunął klucz w drzwi i wrota otworzyły się. Za nimi unosiła się w powietrzu blada twarz o kobiecych, ostrych, budzących przestrach, a jednocześnie pięknych rysach. Srebrne włosy falowały, niczym zanurzone w ciemnej wodzie. Powieki powoli otworzyły się, ukazując świecące oczy, pozbawione źrenic. Wąskie usta zaczęły szeptać bezgłośnie jakieś słowa, których Tadeusz nie był w stanie odczytać. Twarz rosła, jakby wynurzając się z bramy, usta otworzyły się szeroko, ukazując lśniące, niczym u węża, kły. Tadeusz próbował się cofnąć, ale nie był w stanie. Mógł tylko patrzeć, jak wielkie usta połykają go.
Poczuł ból, który przywrócił go do rzeczywistości. Coś kłuło go w ramię. Otworzył oczy i zobaczył czarnego kocura, wbijającego pazur w lewe ramię. Kot świdrował go spojrzeniem zielonych ślepi.
Stali przed leśniczówką, paląc papierosy i czekając na znajomego taksówkarza. Natasza bawiła się z Neronem, rzucając mu przez płot patyk. Pies, ujadając radośnie, biegał tam i z powrotem przez uchyloną bramę. Dzień był chłodny, ale suchy, mimo że niebo całkiem zasnuło się chmurami.
– Słuchaj Roman, a jeśli ta alazza to imię jakiegoś demona? Może należałoby coś z nim zrobić?
– Nie rób głupot, Tadzik. Nie zrozum mnie źle, ale ktoś taki jak ty nie powinien próbować niczego na własną rękę. Niech ci przez myśl nie przyjdzie wzywać cokolwiek samemu – leśniczy zaciągnął się dymem, patrząc w las. – Jednego trupa już mieliśmy.
– Ja tylko teoretycznie kombinuję…
– To ja ci teraz teoretycznie parę rzeczy wyjaśnię – Roman spojrzał prosto w twarz Siekierskiego. – Po pierwsze, wiesz co robi szaman, gdy nie jest pewien imienia ducha, z którym chce się skontaktować? Po prostu nie próbuje. Bo to jak z numerem telefonu. Jeśli znasz tylko pięć cyfr z sześciu, masz tylko dziesięć procent szans na dodzwonienie się do szukanej osoby. Tyle że jeśli pomylisz się przy telefonie, po drugiej stronie ktoś cię co najwyżej zwymyśla. Jeśli odprawisz rytuał wezwania jakiejkolwiek istoty stamtąd – ręka leśniczego wykonała nieokreślony ruch – może wyleźć coś innego, co tylko czeka na frajera, który otwiera wrota. By go najogólniej mówiąc, zjeść. Być może ten domorosły mag z Glinek popełnił właśnie taki błąd, kopnął się nawet z jednym dźwiękiem imienia i pojawiło się coś zupełnie innego.
– Skoro tak mówisz… – kiwnął głową Tadeusz, rzucając niedopałek na ziemię i przydeptując.
– Po drugie, nawet jeśli przywołasz właściwą istotę, musisz wiedzieć jaki to rodzaj ducha, czy demona. Najprościej, są ich trzy rodzaje. Dobre, złe i nijakie. Dobry ze swojej natury nie krzywdzi. Do nich zaliczają się wszystkie anioły i tak dalej, a także duża część duchów opiekuńczych i duchów przodków. Generalnie zmarły dziadek nie zrobi ci kuku, chyba że miałeś z nim na pieńku za życia. Złe – to cała banda paskudztw, zaczynając od upadłych aniołów, czyli diabłów, po złe dusze i naprawdę kupę tego, co pełza po drugiej stronie. Ktoś, kto zabiera się za kontakty z nimi, to albo świr, albo desperat. Trzecia grupa, duchy nijakie nastawiona jest do nas neutralnie. Nie obchodzimy ich. Większość duchów z natury sama z siebie nie ugryzie, ale też nie kiwnie palcem, o ile nie zaoferujesz im czegoś, co je zadowoli.
– Tropiciel to taki neutralny duch? – Siekierski sięgnął po kolejnego papierosa.
– Tak. W dodatku nieźle mi znany, poznałem go jeszcze na Syberii. Czasem pomaga mi znaleźć kłusowników albo leśnych wandali. Ale za każdym razem kosztuje mnie to co najmniej kurę albo koguta.
– Właśnie. Musiałeś zarzynać tego kuraka, wtedy nad jeziorem? To było dość… okrutne. Taki gotowy ze sklepu nie wystarczy?
Roman roześmiał się cicho.
– Nie ma nic za darmo. Tu nie chodzi o ciało, ale o energię ducha. Po to składasz ofiarę, by istota z drugiej strony mogła nasycić się tym, czego potrzebuje do istnienia. A jest to sama moc życia, obecna w każdej żywej istocie. Stąd opowieści o złych magach składających ofiary z niewinnych dziewic. Legendy legendami, ale właśnie chodzi w nich o to, że odbiera się komuś czy czemuś życie. Niekoniecznie całe, czasem wystarczy okaleczenie lub inna forma ofiary. To jak w fizyce i w seksie – jak nie włożysz, to nie wyjmiesz.
– Wiesz? Gdybym nie widział tego, co widziałem, pomyślałbym, że bredzisz, albo powinieneś pisać fantastykę.
– Mówiłem. „Zobaczysz – zrozumiesz” – Roman zgasił swojego papierosa. – Ostatnia rzecz. Gdy otwierasz bramę i istota przechodzi do naszej rzeczywistości, zużywa bardzo wiele ze swej energii. Tak jak my, gdy biegniemy gdzieś długo. Jesteśmy zmęczeni i chcemy jak najszybciej uzupełnić niedobór. Duchy bywają jak ludzie: jak są głodne, to są złe. Trzeba więc dać im jeść, zanim przejdzie się do interesów. I znów masz kolejne możliwe wyjaśnienie śmierci tamtego faceta. Ofiara mogła być niewystarczająca albo idiota myślał, że uda mu się opanować demona tylko siłą własnego umysłu.
Ciemnoczerwona taksówka wyłoniła się zza drzew. Natasza wbiegła do leśniczówki po bagaże.
– W porządku. Ale chyba nie powiesz mi, że anioły wymagają ofiary z ludzkiego życia?
– To temat na inną rozmowę. Teraz ci nie wyjaśnię, nie ma już czasu – leśniczy ruszył pomóc córce. Odwrócił się jeszcze. – Dlatego mówię ci, nie rób głupot i niczego nie próbuj sam.
– Jasne – kiwną głową Tadeusz. I mruknął pod nosem. – Nie zabieraj się za budowę bomby atomowej, jeśli nie wiesz jak.
Poszedł za Romanem. Odebrał Nataszy pokaźną walizkę i choć ta protestowała ze śmiechem, zaniósł ją aż do samochodu. Potem pożegnał się z obojgiem, życząc bezpiecznej podróży. Przytrzymał Nerona, który aż rwał się, by wskoczyć do taksówki. Poczekał, aż samochód odjedzie, i pogłaskał zwierzaka między uszami.
– No to, piesku, pomieszkamy razem przez jakiś czas.
Wilczur chwilę cicho skomlał, spoglądając za oddalającą się czerwoną skodą. Szybko jednak odzyskał animusz. Podbiegł do słupka przy bramie, nasikał i rzucił się w stronę pozostawionego przez Nataszę patyka.
Za oknem zapadł zmierzch. Tadeusz całą resztę dnia, poza krótkim poobiednim spacerem po lesie, spędził na badaniu biblioteczki Romana. Okazało się, że w pokoju na piętrze, gdzie leśniczy sypiał, stały trzy kolejne regały pełne najróżniejszych książek. Atlasy roślin i zwierząt, podręczniki historyczne, mitologie świata oraz traktaty filozoficzne. Gospodarz był naprawdę oczytanym człowiekiem. Siekierski zabrał ze sobą laptopa, mimo że w leśniczówce nie było Internetu, puszczał sobie ulubioną muzykę, przeglądając książkę po książce. Nie zauważył, kiedy na dworze zrobiło się ciemno. Kot spał, zwinięty w kłębek koło komputera. Dopiero gdy wieczorny chłód dał o sobie znać, Tadeusz zrobił przerwę na kolację i rozpalenie ognia w piecu. Potem, z talerzem kanapek i kubkiem gorącej herbaty, wrócił do lektury.
Kiedy zegar wybił dziesiątą, kocur podniósł się i miauczeniem dał do zrozumienia, że chce wyjść. Siekierski otworzył drzwi i wypuścił zwierzaka. Po podwórzu buszował Nero. Fizyk już wcześniej widział spotkanie obu zwierząt. Pies podbiegł najeżony, by zatrzymać się gwałtownie przed nieruchomym kotem. Potem powoli obwąchał go, sam dał się obwąchać i stracił całkowicie zainteresowanie. Teraz było podobnie. Nero cierpliwie poczekał, aż kocur załatwi swoje sprawy w trawie, powęszył przez chwilę i po prostu zniknął za rogiem leśniczówki.
Tadeusz pokręcił głową z podziwem. Spodziewał się wszystkiego, z darciem uszu i zagryzaniem włącznie, tymczasem oba zwierzaki zdawały się świetnie dogadywać. Było to co najmniej dziwne, ale fizyk nie przejmował się tym. Najważniejsze, że nie sprawiały kłopotu. Poczekał, aż kot wróci do środka, zamknął drzwi i wrócił do lektury.
Sięgnął po kolejną książkę. Pół siedział, pół leżał na wersalce, czytając co ciekawsze fragmenty lub oglądając ilustracje. Mógł posiedzieć dłużej w nocy, następnego dnia miał wolne. Na uczelni ogłoszono godziny rektorskie, ku jawnej radości studentów i równie dużej, choć mniej jawnej, radości wykładowców. W środę wypadał pierwszy listopada, cała Polska ruszała na groby bliskich i znajomych.
Tatarkiewicz dołączył do leżących na podłodze, przejrzanych już tytułów. Następnym była „Księga tysiąca i jednej nocy”.
Tadeusz zabrał ją z półki na górze przez czystą ciekawość. Oczywiście słyszał o słynnym zbiorze arabskich baśni, nigdy jednak nie miał okazji przeczytać pełnej wersji, nieokrojonej, przeznaczonej dla dorosłych. A takie wydanie posiadał właśnie Roman.
Otworzył księgę na spisie treści. Już same tytuły baśni brzmiały bajecznie.
– „Opowieść o królu Szachrijarze i jego bracie Szachzamanie…”„ Opowieść o rybaku i dżinnie…” „O dwu wezyrach i o Anis al-Dżalis” – czytał pod nosem, upajając się brzmieniem trudnych słów. – „O sprzątaczu rzeźni i małżonce pewnego dostojnika…” „O Harunie ar-Raszidzie, Persie Alim i o tym, co się wiąże ze sprawą sakwy i Kurda…” – poczuł znużenie. Ułożył się wygodnie i pozwolił myślom błądzić po umyśle.
Behemot uniósł głowę i zastrzygł uszami. Światło w salonie zamigotało i zgasło. Tylko żar z popielnika prześwitywał przez kratkę w otwartych drzwiczkach pieca, ledwo rozpraszając mrok. Sierść kota zjeżyła się nagle, trzaskając iskrami.
Ten idiota, Nero pewnie przysnął – miauknął kocur, zrywając się z fotela. Tuż pod sufitem zawirowała fioletowa plamka, zmieniając się w niewielki wir. Powoli wyłoniła się z niego blada dłoń. Nagie ramie sięgnęło w stronę drzemiącego Tadeusza. Twarz, okolona rozwianymi, srebrnymi włosami uśmiechała się drapieżnie. Czarne, nietoperze skrzydła powoli zagarniały powietrze.
Zostaw go! – krzyknął Behemot, skacząc z krzesła na oparcie wersalki. Unosząca się pod sufitem kobieca postać zawahała się.
– Odsuń się, Synu Bastet – syknęła, wysuwając długi, wężowy język. – Przyszłam tylko po niego.
On jest pod moją opieką, diablico. Nie masz do niego prawa!
– Nie dbam o prawo. Robię, co chcę – skrzydlata istota rozłożyła ramiona. – Tobie nic do tego!
On nie był chrzczony, nie ma na sobie pieczęci Adonai – kocur zmrużył ślepia. I jest pod moją opieką. Chyba wiesz, co to znaczy, Upadła?
– Grozisz mi, Synu Bastet?
Ja nie grożę, ja ostrzegam – Behemot niby od niechcenia zaczął lizać przednią łapę, cały czas ukradkiem obserwując przybysza. Możesz zabić tego człowieka, ale nie obejdzie się bez walki. Zostały mi jeszcze trzy żywoty, a więc nie będę się wahał. Chcesz mieć na pieńku z kocim rodem z połowy Europy i Afryki? Ja mogę zginąć, ale oni znajdą cię w najdalszym zakątku piekła. A i sama Bastet nie pozostanie obojętna.
Demonica zaśmiała się dziko. Srebrne włosy zafalowały żywiej.
– Bastet została zniszczona prawie dwa tysiące lat temu. Wiem, sama byłam przy tym.
Kot zmieszał się nieco. Przestał lizać dłoń.
No dobra, punkt dla ciebie. Powiedz, czemu chcesz jego śmierci? Przecież możesz pożywić się kimkolwiek innym.
– On zna moje prawdziwe imię, oto powód. Nie wiem, kto mu je zdradził, ale to wystarczy. Zabiję najpierw jego, a potem trzech pozostałych – postać zbliżyła się do kota, ukazując kły. – Nikt spośród żywych nie może go znać. Nikt!
Kot prychnął w odpowiedzi, wysuwając pazury i kładąc uszy po sobie. Zielone ślepia błysnęły gniewnie. Demonica spojrzała na niczego nieświadomego Tadeusza, obejmującego niemiecką książkę. Mężczyzna pochrapywał cicho.
– Czemu go tak bronisz, Synu Bastet? – zapytała, przybierając słodki, niemal przyjacielski wyraz twarzy. – Nie jesteście nawet złączeni Więzią.
Przygarnął mnie w deszczowy dzień, dał jeść – Behemot również uspokoił się trochę. Cały czas jednak gotowy był do ataku. Nawet weterynarzem postraszył. Czyż to nie wystarczający powód?
Diablica skrzywiła się z niesmakiem. I nagle odwróciła głowę w bok, jakby nasłuchując czegoś z daleka. Machnęła silnie skrzydłami i jednym ruchem dłoni przywołała fioletowy wir.
– Nie myśl, że wygrałeś, Synu Bastet. Teraz muszę odejść, ale wrócę po niego! – uniosła się i zniknęła w świecącej poświacie. Wir trwał jeszcze przez chwilę, po czym rozwiał się, niczym dym. Żarówka w lampie zamrugała raz i drugi i zaświeciła normalnym regularnym światłem. Zza okna dobiegło wściekłe ujadanie wilczura.
Siekierski siedział w kuchni, jedząc ze smakiem resztę zrobionej przez Nataszę pieczeni. Słuchał wiadomości radiowych, od czasu do czasu wyglądając przez okno. Na podwórzu Nero ganiał się z czarnym kocurem. Szczekał przy tym głośno i bez przerwy.
W salonie zadzwoniła komórka, pozostawiona na stole. Tadeusz odłożył książkę i poszedł odebrać. Dzwonił Piotr.
– Cześć – jego głos zdradzał lekkie zdenerwowanie. – Co dzisiaj masz w planach?
– Generalnie byczenie się i czytanie książek.
– To zostaw je i przyjedź jak najszybciej pod szpital wojskowy na Zawiszy.
– Coś się stało? – zaniepokoił się fizyk.
– Przyjedź, pogadamy – odparł komisarz i zakończył rozmowę.
Siekierski spojrzał na wyświetlacz telefonu.
– No dobra, przyjadę – mruknął do siebie i wrócił do kuchni dokończyć kawę. Potem ubrał się szybko i wyszedł z leśniczówki.
Niecałą godzinę później spotkali się przed szpitalem. Piotr czekał przy wjeździe na parking. Podał koledze dłoń i bez słowa ruszył w stronę głównego wejścia. Minęli portiernię i wsiedli do jednej z wind.
– Jak tam minął weekend? – zagadnął fizyk. Policjant kiwnął głową.
– Bez sensacji. Stary chciał mnie wrobić w tegoroczną akcję „Znicz”, ale się wymigałem.
– Ale to przecież robota drogówki, nie?
– Tak, ale łapią do niej wolnych ludzi ze wszystkich wydziałów. Ja akurat nie mam na głowie żadnej innej sprawy, a więc Bonkiewicz chciał mi znaleźć zajęcie. Ale się wywinąłem.
Winda zatrzymała się na drugim piętrze. Przeszli przez drzwi prowadzące na oddział intensywnej terapii. Tadeusz poczuł intensywną woń środków antyseptycznych. Weszli do dużej sali, pełnej łóżek obstawionych aparaturą. Komisarz skinął lekarzowi dyżurnemu i podszedł do leżącego pod oknem pacjenta. Młoda pielęgniarka zakładała mu nową butelkę przy kroplówce.
– O w mordę… – Siekierski rozpoznał twarz nadkomisarza Roszczaka. – Co mu się stało?
Policjant wyglądał jak po ciężkim wypadku. Obandażowana głowa leżała bezwładnie na zielonej poduszce. Klatka piersiowa, podobnie jak ramiona i dłonie, była pokryta lekko zakrwawionymi opatrunkami.
– Przywieźli go wczoraj późnym wieczorem. Podobno był w szoku, gadał coś o księdzu i o tym, że jakaś ona go zabije. Brzmi znajomo, co?
– Aha – skinął Tadeusz, przyglądając się bliżej Roszczakowi. – Gdzie go znaleźli?
– Na obwodnicy, w środku lasu. Jakiś kierowca zatrzymał się, widząc zakrwawionego faceta, i wezwał karetkę.
– Miał szczęście. Teraz mało kto zatrzymuje się w lesie po zmroku, ludzie boją się napadów. Ciekawe, kto go tak załatwił?
– Próbuję złapać Bonkiewicza, zobaczymy, co stary zadecyduje. Lekarze zgłosili to na miejscowy komisariat, podobno rano był już tutaj jeden policjant spisać raport. Na razie nic nie wiadomo.
Tadeusz wyjrzał przez okno.
– Ale co? Wołał księdza? Może religijny jest i chciał ostatniego namaszczenia?
– Nie. Ciągle powtarzał, że tam został ksiądz Marian i że ona go zabije. Nawet patrol przejechał cały ten odcinek obwodnicy, skąd go zabrali, ale nic nie znaleźli. Chyba nie dowiemy się nic więcej, dopóki koleś nie odzyska przytomności. Dlatego tu czekam.
Fizyk nagle odwrócił się w stronę komisarza.
– Piter, a jak miał na imię ten ksiądz, co z nim z Warszawy przyjechał?
Policjant zawahał się przez chwilę, po czym wyjął z kieszeni komórkę.
– Nie tutaj – Tadeusz uniósł rękę. – Aparatura. Chodźmy na korytarz.
Obaj mężczyźni wyszli z sali. Piotr zadzwonił gdzieś i rozmawiał przez chwilę. Potem schował telefon. Spojrzał na Siekierskiego.
– Jasne. Ksiądz Marian Szaniecki.
Przeszli kawałek i usiedli na fotelach na korytarzu. Wokół kręcił się personel medyczny i ludzie odwiedzający chorych. Maszyna sprzedająca napoje buczała cicho.
– Co teraz? W sumie nie mamy z tą sprawą już nic wspólnego – Tadeusz wstał i podszedł do automatu. Wrzucił monetę. Puszka coli wypadła z łomotem.
– Nie w tym rzecz. Szpital na pewno już powiadomił Warszawę i pewnie jeszcze dzisiaj zwali się tu zgraja cebeesiaków, węsząca gdzie się da. Zastanawiam się po prostu, o co chodzi z tym księdzem. Co Roszczak robił po zmroku piętnaście kilometrów za miastem? Wiesz… Żeby tak wezwać Tropiciela…
– Roman wyjechał do Petersburga. Prędko nie wróci. A ja sam tej bestii nie będę ściągał. Zapomnij.
Piotr wpatrywał się intensywnie w pustą, biała ścianę po drugiej stronie holu. I nagle klepnął się dłonią w kolano.
– Wiem, co zrobimy. Chodź.
Zielony opel zatrzymał się na małym parkingu przed hotelem City. Piotr pokazał ochroniarzowi legitymację policyjną. Łysy mężczyzna ze słuchawką w uchu pokiwał głową przyzwalająco. Wysiedli z samochodu i Tadeusz ruszył za komisarzem. Weszli przez wysokie, oszklone drzwi do jasnego holu. Podeszli do kolejnego ochroniarza.
– Czy Rafał Jędrzejczak jest dzisiaj w pracy? – Piotr po raz drugi wyjął odznakę.
– Tak. Ma przerwę, siedzi w dyżurce. Zaprowadzę panów.
– Dziękuję, znam drogę – komisarz skinął pracownikowi ochrony i skręcił w stronę bocznego przejścia.
Dyżurka mieściła się na końcu wąskiego korytarza. W środku przed pulpitem i ścianą monitorów siedział niewysoki, krótko ostrzyżony mężczyzna koło czterdziestki. Przywitał się z Piotrem serdecznie.
– Poznajcie się – komisarz wskazał na Siekierskiego.
– Rafał, witam – uścisk ochroniarza był szybki i mocny. Tadeusz przedstawił się.
– Co tam cię sprowadza, Piter? – Jędrzejczak zapiął marynarkę i spojrzał na Piotra.
– W waszym hotelu zatrzymało się dwóch pracowników CBŚ. Mieli mały problem, jeden wylądował w szpitalu na intensywnej, drugi zniknął. Chcę zajrzeć do ich pokoi, może tam będą wskazówki, gdzie go szukać. Wiesz, liczyć się może każda godzina.
– Jesteście tutaj legalnie? Macie jakiś nakaz rewizji? – ochroniarz pytająco uniósł brwi. Piotr z kwaśna miną pokręcił głową.
– Niestety… nie było czasu na załatwianie dokumentów.
– No, to mamy mały problem – Jędrzejczak spojrzał na monitory, wyświetlające obraz z kamer w całym hotelu. – Jak widzicie, cały teren jest monitorowany, nie mogę was po prostu tak wpuścić do pokoi gości.
– Dlatego przyszedłem właśnie do ciebie… – komisarz spojrzał znacząco. W kąciku ust pojawił mu się nieznaczny uśmieszek.
– No cóż… – Jędrzejczak wyciągnął rękę w stronę jednego z komputerów. Nacisnął mały przycisk i wysunęła się szufladka z płytą DVD – Sprzęt jest zawodny, czasem nagrywanie wysiada, a czasem po prostu… stacja się otwiera.
Wyszczerzył się jak komik po opowiedzeniu dobrego dowcipu i przesiadł się do komputera pod oknem.
– Jak nazywają się ci kolesie?
Piotr podał nazwiska. Ochroniarz przejrzał bazę danych i skinął głową.
– Pokoje 218 i 219.
Z wielkiej, płaskiej szafy przy ścianie zabrał właściwe klucze i otworzył drzwi na korytarz. Cała trójka opuściła dyżurkę.
W pokoju nadkomisarza niewiele było do oglądania. Mała walizka z najpotrzebniejszymi rzeczami, teczka z dokumentami, które Piotr starannie przejrzał, ale nie znalazł nic interesującego. Wyszli na korytarz i pozwolili Jędrzejczakowi zamknąć drzwi.
Pokój księdza prezentował się zgoła inaczej. Na starannie pościelonym łóżku leżał otworzony podróżny zestaw liturgiczny, na szafce obok stał niewielki krucyfiks i świeca. Przez oparcie krzesła przewieszona była zielona stuła, a na stole oprócz sterty papierów i planów leżało parę książek i pudełko z napisem „TAROT”.
– No patrz, a podobno wróżenie to grzech ciężki – Tadeusz obejrzał pudełko od spodu.
– Wiesz… może oni mają specjalne pozwolenie, jak policja na broń – komisarz zajrzał do szafy.
– Licencja na czarowanie? – Siekierski wziął do ręki pierwszą z książek. Był to brewiarz. Zaraz pod nim leżała wyświechtana kserokopia jakiegoś starodruku z włoskim tytułem. Fizyk skojarzył jedynie słowo „Diavoli”. Diabły. Trzecia książka wywołała ponury uśmiech na twarzy Tadeusza.
– Sprenger i Kramer? Księżulo czytuje inkwizytorów? Oj, chyba wiedzieli, co tu się święci, zanim z Warszawy przyjechali.
– Co? – Piotr skończył przeszukiwanie czarnego nesesera, zamknął go i podszedł do stołu.
– Egzemplarz „Młota na czarownice” i to w oryginale – wyjaśnił Siekierski. – Podstawowy podręcznik każdego inkwizytora od kilkuset lat.
– Czyli jednak z tym demonem to może być prawda?
– Przekonamy się, jak go znajdziemy – Tadeusz odłożył książki i przyjrzał się leżącej obok złożonej mapie. Była to czarno-biała kopia mapy topograficznej Bydgoszczy i okolic. Nakreślono na niej kilka linii i krzyżyków podpisanych drobnymi literkami. Trzy najgrubsze, poprawione czerwonym kolorem kreski zbiegały się na południe od miasta, na terenie zakładów chemicznych. Ich południowo-wschodnia część zakreślona była niewielkim okręgiem.
Siekierski podniósł mapę, z której wysunął się z szelestem srebrny medalik, przyczepiony do łańcuszka. Na drugim końcu znajdował się niewielki pierścień. Na medaliku widać było hebrajskie i łacińskie pismo, a jego ostro zakończony kształt nie pozostawiał wątpliwości co do przeznaczenia.
– Ten ksiądz zadziwia mnie coraz bardziej – fizyk wziął dziwny przedmiot do ręki. – Chrześcijańskie wahadełko? Scrying w imię Pana?
– Scrying? – nie zrozumiał komisarz.
– Scry to po angielsku wróżyć, na przykład ze szklanej kuli, ale także szukać rzeczy za pomocą wahadełek – Tadeusz podał przedmiot koledze. – Wygląda na to, że kiedy myśmy łamali głowę nad tym, kim albo czym jest ta alazza, oni po prostu ją znaleźli i poszli na całość.
– Ale chyba nie docenili, co? Jeśli Roszczak ledwo uciekł z życiem…
– …a księżulo pewnie zginął – dokończył Tadeusz – to wpakowaliśmy się w niezłą historię.
W tym momencie usłyszeli, jak ochroniarz na korytarzu rozmawia z kimś przez radiotelefon. Po chwili zajrzał do pokoju.
– Panowie, właśnie do hotelu weszło trzech kolesi z legitymacjami CBŚ. Chyba trzeba się zbierać.
Piotr tylko skinął głową, odłożył medalik na stół i ruszył do wyjścia. Tadeusz przez chwilę stał niezdecydowany. Wreszcie złożył popisaną mapę i wcisnął do kieszeni kurtki. W ostatniej chwili sięgnął też po włoską książkę z diabłami w tytule. Wyszedł, poganiany przez Jędrzejczaka.
– Po coś to zabrał? – ofuknął go komisarz, gdy szli w stronę bocznych schodów.
– Jak to po co? Jedziemy chyba szukać tej alazzy, nie?
– Jedziemy? – Piotr niemal zbiegł po pierwszych stopniach.
– Wiemy gdzie, wiemy dlaczego – Tadeusz dogonił go na półpiętrze. Za nim w pośpiechu schodził ochroniarz. – Więc o co chodzi?
– A wiemy jak? – komisarz dotarł do drzwi ewakuacyjnych. – Wparujemy tam i co zrobimy, jak spotkamy to coś, trzymające klechę za gardło? Zakładając, że jeszcze w ogóle żyje.
– Pracuję nad tym – mruknął nieco zbity z tropu Siekierski. W geście pożegnania uniósł dłoń w stronę Jędrzejczaka i wyszedł za Piotrem na dwór. Owiało go suche, mroźne powietrze.
Skręcili z Trzeciego Maja w Markwarta. Piotr dodał gazu na prostej. Tadeusz przeglądał kserokopię. Ni w ząb nie znał włoskiego, jedyne, co był w stanie zrozumieć, to imiona. Wyglądało na to, że starodruk był swego rodzaju bestiariuszem, z zapisanymi informacjami o różnych istotach. Większość z nich wyglądała zupełnie fantastycznie, ale fizyk po spotkaniu z Tropicielem nie był wcale pewien, czy są tylko wymysłem i fantazją, czy rzeczywiście istnieją.
Dojechali do ronda przy Bazylice.
– Po co chcesz tam jechać? Czy nie lepiej zostawić tę sprawę ludziom z CBŚ? Na pewno wiedzą więcej od nas, może mają nawet doświadczenie w załatwianiu tego rodzaju spraw.
– Piotr, to ty zdaje się mówiłeś niedawno o honorze, o załatwianiu spraw samodzielnie…
– To nie ja, to stary.
– Ale ty się z nim zgadzałeś. Pomyśl, ciągle ganiasz za handlarzami narkotyków albo złodziejami samochodów. A ile razy polowałeś na demona? To niesamowita okazja, żeby poznać i rozwiązać tajemnicę! – Siekierski spojrzał na kolegę.
– Albo zostać rozerwanym na kawałki. Czy my wiemy nawet, jak z tym czymś walczyć?
– Znajdziemy tego księdza, on z pewnością wie. I może właśnie w tym momencie jego życie wisi na włosku.
– Coś ty się tak napalił na tę sprawę?
– Bo mnie zaczyna wkurzać. Chcę rozwiązać zagadkę do końca – skłamał Tadeusz. Wiedział, że nie mówi prawdy. Wcale nie chodziło o gniew i chęć rozwiązania tajemnicy. Coś, co przyciągało. Za każdym razem, gdy powtarzał w myślach słowo „alazza”, widział otwierające się, opalizujące oczy i przerażający, a zarazem perwersyjnie podniecający uśmiech. Pragnął go i bał się jednocześnie. I to go najbardziej intrygowało.
– Dobra – Piotr zmienił pas. – Ale najpierw podjedziemy pod komendę, nie pojadę łapać demona gołymi rękoma.
Komisarz zapakował do bagażnika dwie czarne kamizelki kuloodporne, radiowe słuchawki i pas z kaburą. Potem wsiadł do samochodu.
– Co tak długo? – zapytał Tadeusz, nie odrywając wzroku od kserokopii.
– Natknąłem się na Bonkiewicza. Musiałem mu wszystko powiedzieć. – odparł Piotr, zapinając pas i wkładając klucz do stacyjki.
– I co?
– Powiedział tylko, że działam na własną rękę i że jakby co, nie będzie mnie krył. Przypomniał, że śledztwo przejęło CBŚ i nie mam z nim już nic wspólnego.