Pamięci S.
Dałeś mi swoje pióro
Maraton
Zwolnij na chwilę bieg swój szaleńczy,
Dokąd to znowu śpieszno ci iść?
Czy tak cię niesie zapał młodzieńczy
Jak huraganem pędzony liść?
Gdzież znowu dusza twa się wyrywa
Gdy dzień tak piękną zorzą wstaje?
Nurt miejskiej rzeki wciąż cię porywa
A spokój nigdy w niej nie nastaje.
Jak łańcuch istnień niepoliczonych
Co w szarych murach życie swe zna
Tak biegnie strumień istot szalonych
A pod prąd jego wspinam się ja.
Lecz jeśli ciebie ochota najdzie
By usiąść chociaż ten jeden raz
To wiesz dokładnie już gdzie mnie znajdziesz
Z chęcią odpowiem — bo ja mam czas.
Człowieku!
Człowieku! Jakże świat twój mały,
Gdzież są twoje ideały?
Znasz jedynie tłum cudzych bogów,
Nie przyjaciół, a wrogów!
Dla ciebie jedynie bogactwa, ozdoby,
Nie płacz drugiej osoby!
Jak Ikar do nieba się pchasz nieubłaganie,
Niecierpliwy panie!
Gdy w twarz ci zaśmieje się życie nareszcie,
Wierzcie mi, wierzcie!
Nie będziesz miał z sobą już żadnej uciechy —
Żałuj za grzechy!
Poeta
Ach, kim ty jesteś, poeto drogi
Którego dzieło dzisiaj podziwiam?
Twój opus magnum stawia na nogi
Każdego człeka — sztuka prawdziwa!
Cóż miałeś w głowie tej nocy ciemnej
Idąc przed siebie zimną ulicą
Wylać emocje w formie pisemnej
Kryjąc przed światem swe blade lico?
Piórem przebiegłym w radości swojej
Wiersz — jedno słowo w barwnej wymowie
Płótno z metalu na torach stoi
Pięć liter po łacinie podwórkowej
Stolica
Miękki koc ciężkich obłoków
a lazur rozlega się nad nimi
Pod nim z okna już widać jak na baczność stoją
Siedmiopiętrowi oficerowie
Jeden obok drugiego
wzdłuż szafirowej wstęgi
To już tu
Spod kół buchnął gumowy dym
Śmigła ostatni raz zaryczały
Wysiadam w miejscu nieznanym
choć widziałam je tak wiele razy
Te ptaki jakieś znajome mają dzioby
Przede mną miasto
dławiące się własnym oddechem
biegnące stale do przodu
Choć nie zabliźniły mu się
Rany
Tłumy biegną po kościach poległych
wzdłuż ścian niegdyś obitych gradem z ołowiu
wpadając na duchy starych obrońców
Tutaj kiedyś był ich dom
Nie jestem godna tu stać
gdzie niegdyś ulicami płynęła rzeka
Krwi rozcieńczonej łzami
Dusz o litość błagających
Gniew martwych płonął razem z budynkami
Otwieram swe oczy
Życie toczy się dalej
Może z oddali je obserwują
Tacy szarzy oficerowie których widziałam z góry
Bez pięter a z duszą
Co niegdyś uciekła z ich ciała
szarpanego zimnymi pazurami
o średnicy paru milimetrów
Jeszcze raz zerknę w dół
Nadal tu stoją
Zobaczymy się jeszcze raz
Przystań
Twój wzrok — ciepły dotyk
Twój głos — ukojenie
Nic cię nie opisze
Jak złote milczenie
Twych oczu ocean
Przejrzysty, głęboki
W nich lazur niebiański
I białe obłoki
Pod kurzem oddechów
I na płótnie wyznań
Jam statek zgubiony
A ty — moja przystań
Uśmiech
Język to wszystkim powszechnie znany
W swojej istocie niepokonany
Gest to prawdziwy i najpiękniejszy
Uśmiech człowieka to najzwyklejszy
Biały puch może kryć miejskie szarości
Granit brukowy marznąć do kości
Lecz starczy jedna mina radosna
A zamiast zimy przychodzi wiosna
A więc mój drogi, oto ci powiem
Że taką wiosnę też nosisz w sobie
Może ktoś obok marznie na wietrze
I oczekuje na dni cieplejsze?
Może śnieżyca tak jego mroczy
Że z trudem nawet otwiera oczy
A więc nie wahaj się go ratować
Żeby od mrozu mógł się uchować
Idź i nieś ciepło te wszystkim wokół
A wiosna będzie do końca roku
Jak będzie długa — to cóż ty na to —
Zrobi się z wiosny gorące lato.
Akwarela
usiądź mój drogi
namaluję ci obraz
gęsty od deszczu słonych łez
rozmyty w wodzie rzewnych słów
codzienny obraz
może widziałeś już podobne
może znowu namaluję ci ten sam
a tyle podobnych już się kurzy
pod twymi włosami
może go zapomnisz
może go wyrzucisz
wiem że za dużo maluję
lecz ty na wszystkie z nich patrzysz
usiądź mój drogi
namaluję ci obraz
Podróż
Mgły wiszą nad polem w pochmurnym błękicie
I łzami szklistymi liść rosa pokrywa,
Od nowa znów w mieście zaczyna się życie,
Co z rankiem się budzi — i ciemność rozmywa.
Na dworcu już „Łącza” marznie, oczekuje,
Kiedy do niej idą znów tłumy tułaczy,
„Mehoffer” ze skrzekiem po boku hamuje,
O stację tą także czasami zahaczy.