Rozdział 1
„Lasciate ogni speranza, voi ch’intrate” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Matt wyszedł na Benedict Street w Glastonbury. Nie opuściłby miłego, głośnego i \ciepłego The Mitre, gdyby nie musiał. Niestety, jego wspólnik, Jeff, zadzwonił o barbarzyńsko późnej porze, a w barze nie dało się rozmawiać, więc z konieczności trzeba było wyjść… Klnąc stał na chodniku, który niestety zamienił się już niemal w potok. Ehhh… Kolejny zmarnowany dzień… To śledztwo doprowadzało go już powoli do szału. Niby prosta sprawa, ot, facet znaleziony martwy w hotelu z nożem w plecach, ale to… moment, dziś 9 kwietnia… to się już ciągnie drugi tydzień! Cholera, a postępów jak nie było, tak nie ma! I jeszcze ten pieprzony deszcz!
Pocieszał się jednym — może Jeff będzie miał w końcu coś ciekawego, co ruszy sprawę do przodu. Nie dzwoniłby przecież tylko po to, by zapytać, co słychać… Nie mógł jednak opanować rozgoryczenia.
— Ta przeklęta Anglia! Tylko pada i pada! Przeklinam dzień, w którym tu przyjechałem! Gdyby nie ta sprawa Johnsonów, nigdy bym nie postawił stopy na tej przeklętej wyspie! — niemal krzyczał do telefonu moknąc od stóp do głów.
— Tak, tak… — odezwał się w słuchawce znudzony głos, lekko już poirytowany.– Może jednak skończyłbyś narzekać, co? Przecież wiesz, że to morderstwo przy Ridgeway Gardens może być dla nas, a zwłaszcza dla ciebie, szansą na awans! Chyba warto się trochę pomęczyć i zmoknąć w Anglii, by zostać w końcu komisarzem, nie? Więc weź się w końcu do roboty, Matt! Musimy rozwiązać tą sprawę! — Jeff był już mocno zdenerwowany i słychać było, że ta kawa, którą prawdopodobnie przed chwilą wypił, jeszcze bardziej go pobudziła.
— Wiem… — powiedział zrezygnowany Matt. Co racja, to racja… jemu też zależało na rozwikłaniu w końcu tej sprawy, ale miał już serdecznie dość.
— Weź się w końcu w garść, stary! Co z tobą, do cholery? Chyba dalej ci zależy natym, by w końcu dostać ten przeklęty awans i pracować z dala od tego Higgsona! Wiesz, jaki on jest! A jeśli dostaniesz awans… — widać było, że próbuje zmotywować Matta, a ten awans był jego czułym punktem, więc ten argument musiał odnieść skutek.
— Tak… Wywalę go na zbity pysk! — Matt uśmiechnął się pod nosem. Istotnie, Higgson już zbyt długo był komisarzem… Wiedział, że nikt mu nie zagrozi, więc panoszył się cholernie na komisariacie w Seattle. Jednak, jeśli to on, Matt, zająłby jego miejsce, mógłby w końcu wyrzucić Higgsona. Każdy wiedział, że Higgson nic praktycznie nie robi, tylko siedzi, obżera się pączkami i tylko rozkazuje innym, ale cóż… Był najwyższy stopniem, więc robił, co chciał…
— Słuchaj, mam nowe poszlaki w tej sprawie. Podobno stary George, nim ktoś wbił mu nóż w plecy, miał się spotkać ze swoim prawnikiem. Podobno chciał się rozwieść ze swoją żoną, Daphne. Nie wiem, czemu, ale nie chciał jednak oddać jej połowy majątku, a wiesz przecież, co już ustaliliśmy w tej sprawie.
— Tak, wiem, George miał kilka kont bankowych na Malcie. Podobno miał też ubezpieczenie na życie na sumę miliona dolarów. — Mattowi zalśniły oczy. W końcu coś! W końcu jakiś krok naprzód! Super!
— Mało tego! Powiedział o tym żonie! A z relacji jej byłego faceta wiemy, że była cholernie pazerną babą! Przecież wiesz, że George w testamencie zapisał jej całą kasę i całe odszkodowanie szło na jej konto. — mówił Jeff, równie podekscytowany rychłym zakończeniem śledztwa.
— Moment, mówiłeś, że nie chciał się z nią dzielić majątkiem po rozwodzie, a teraz mi o testamencie mówisz. — powiedział Matt lekko skołowany.
— Ehhh… George miał się spotkać z prawnikiem i przed rozwodem zmienićtestament, ale nie zdążył, bo ktoś go zabił. Połącz fakty. — tłumaczył cierpliwie Jeff.
— Czyli sadzisz, że to ona… — zaczął po chwili Matt. Jego umysł z lekka zamroczony alkoholem dopiero na dobre zaczynał pracować. Testament, ubezpieczenie, rozwód… No tak!
— Ja nie sądzę, ja to wiem! Właśnie po to dzwonię, przyskrzynimy ją! Kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwko, w małym hotelu Pippin, widziała żonę George’a wychodzącą z jego pokoju bardzo szybko i rozglądającą się na boki, jakby coś ukrywając. Zrobiła więc jej zdjęcia na korytarzu, a potem z okna, gdy wsiadała do jakiegoś srebrnego BMW i odjeżdżała. Nie mamy jednak numerów tablicy rejestracyjnej, ale nie szkodzi, to samo BMW stoi przed domem żony George’a. — był naprawdę podekscytowany. W słuchawce słychać było jego kroki po pokoju, nie mógł usiedzieć na miejscu.
— Super! Czyli wystarczy tylko zgarnąć tą kobietę i koniec sprawy, tak? — ucieszył się Matt. Nareszcie wyjedzie z tej przeklętej wyspy i pokaże Higgsonowi co naprawdę jest wart! Będzie musiał go awansować!
— No, tak, tak! Spotkajmy się w The Trackle of Cheese za piętnaście minut, okej? Pokażę ci te zdjęcia, a potem razem pojedziemy przyskrzynić żonę George’a.
Matt zakończył rozmowę i schował komórkę do kieszeni. Super, naprawdę
świetnie! Jeszcze tylko szybka akcja policyjna, postawienie zarzutów i koniec sprawy, i ten upragniony awans na komisarza! Niemal krzyknął z radości, jednak spojrzał przed siebie i mina mu nieco zrzedła.
W dużym, białym oknie sklepu naprzeciwko, z wielkim, białym napisem Witchcraft Ltd na czarnym tle nad wejściem, stał mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy. Te oczy, do złudzenia przypominające dwie, bezdenne studnie, utkwione były dokładnie w oczach Matta.
Ten poczuł, jak przeszył go dreszcz, a włosy zjeżyły się na głowie. Szybko odwrócił wzrok, by uniknąć tych zimnych, czarnych oczu.”Dziwne…” pomyślał. Otrząsnął się i ruszył drogą w kierunku kościoła St John the Baptist.
Rozdział 2
„Vexilla regis prodeunt inferni” — La Divina Commedia — Dante Alighieri
Stojąc w oknie Witchcraft Ltd wodził wzrokiem za oddalającym się w kierunku kościoła mężczyzną. W jego czarnych i zimnych oczach pojawiły się czerwone błyski. Odwrócił się od okna i rozejrzał po sklepie.
Półki zastawione grubymi woluminami, oprawionymi w skórę, starymi, zakurzonymi księgami kryjącymi w sobie prastarą wiedzę, na stolikach leżały pod szklanymi kloszami zarówno ludzkie, jak i wielkie, cenne, kryształowe czaszki. Koło lady biegnącej naprzeciwko półek z książkami, a na lewo od drzwi, stały duże, szklane gabloty z talizmanami, amuletami ze srebra i złota oraz dużymi, polerowanymi i szlifowanymi kryształami, lub nieociosanymi kryształami górskimi. Na ścianach za ladą wisiały czarne płachty z namalowanymi na nich pentagramami, Większymi Kluczami Salomona oraz innymi symbolami, wszystko to składało się na specyficzny wystrój i atmosferę sklepu ezoterycznego.
Aleister podszedł do półki z książkami. Zaczął przeglądać tytuły stojących na niej woluminów.
— „Amulety i talizmany”… „Aniołowie i demony”… „Alchemia i moc medytacji”…
„Biała i czarna magia”… „Magija w teorii i praktyce”… — odczytywał tytuły przesuwając po grzbietach książek — Nie ma tego tutaj… Gdzie ta księga? — mówił sam do siebie rozglądając się po sklepie. Przejrzał po kolei wszystkie półki z książkami, obejrzał z bliska kryształowe czaszki i wielkie płachty z symbolami, przyjrzał się kryształowym gablotom, lecz księgi nigdzie nie było. Nie znalazł tego, czego szukał. W końcu wychylił się za ladę i zobaczył stojący na ziemi pod nią kufer.
— Świetnie! Chyba się nie obrazisz, stary, ze to sobie pożyczę? — uśmiechnął się szeroko i spojrzał w kierunku siedzącego pod ścianą za ladą mężczyzny ze związanymi za plecami dłońmi i zakneblowanymi ustami. Próbował coś powiedzieć, ale knebel skutecznie tłumił wszelkie dźwięki.
Aleister zaśmiał się zimnym, szyderczym, całkiem pozbawionym wesołości śmiechem. — Teraz mi gadaj, gdzie klucz, jeśli ci życie miłe! — powiedział wyjmując z kieszeni długi, zakrzywiony sztylet i przykładając go do szyi siwiejącego już, przerażonego mężczyzny. Wyjął knebel z jego ust i czekał na odpowiedź patrząc z satysfakcją prosto w jego rozszerzone ze strachu niebieskie oczy.
— D....d...dobrze, tylko nie rów mi k-krzywdy! — wyjąkał pięćdziesięciolatek — Klucz jest tu, w mojej lewej kieszeni. — wskazał brodą w stronę kieszonki swojej koszuli. Aleister wyciągał dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi. Wyjął z niej mały, złoty kluczyk. Odwrócił się do małego, starego kuferka, włożył kluczyk do zamka i przekręcił. Zamek szczęknął i kuferek był otwarty.
— Dzięki za współpracę, jeszcze mi się przydasz.
— A-ale… — dalszą część zdania stłumił knebel. Aleister odwrócił się do drewnianej skrzyneczki i ostrożnie uniósł wieko. W środku, na czerwonym materiale wyścielającym wnętrze, leżała oprawiona w skórę księga. Była bardzo wiekowa, złote litery na okładce, układające się w napis Necronomicon, niemal całkiem wyblakły, a stara, czarna skórzana okładka była już mocno zniszczona. Zachował się tylko wyraźny zarys Czarnego Pentagramu na okładce.
Ostrożnie, by jej nie uszkodzić, Aleister wyjął ją z kuferka i położył na ladzie. Tak, tego potrzebował, tego tak długo szukał! W końcu cała wiedza z tej starej, cennej księgi będzie należeć wyłącznie do niego! Tylko do niego! Zaśmiał się głośno. Nie mógł już ukrywać podniecenia, które go ogarnęło. W końcu plan zacznie się ziszczać. Po tylu latach bezowocnych poszukiwań w końcu to on, Aleister Hirsig, nikt inny, dokona tego, czego nie dokonał nikt z Kręgu!
Otworzył księgę i zaczął przerzucać stare, pożółkłe, pergaminowe stronice. Rytuały, opisy bestii, starożytne zaklęcia… Pomyśleć tylko, że tak prastara, cenna wiedza mogła przepaść na wieki! Wiedział dokładnie, czego szuka — czegoś, co zrealizuje pierwszą część planu. W końcu znalazł to, czego szukał.
— Istoty pożywiające się siłą życiową ludzi istniały już w czasach Starożytnego Rzymu. Mogą się pożywić na każdym, ale preferują dzieci, gdyż spiritus vitae ich jest silniejsze. Dzieci, jakimi się pożywia, najpierw zapadają w śpiączkę, a potem umierają. Gdy nie poluje przybiera ludzką postać, najczęściej, ale nie jest to regułą, jest to stara kobieta. Pokonać strzygę można rudą żelaza, jednak tylko wtedy, kiedy je, ponieważ tylko wtedy jest bezbronna i tylko wtedy działa na nią jakakolwiek broń. W innym przypadku wszelkie rodzaje broni zawodzą. Strzygami zostawały dusze ludzi, którzy urodzili się z dwiema duszami, dwoma sercami i podwójnym szeregiem zębów, z czego ten drugi był słabo zauważalny. Uważano także, iż strzygą jest noworodek, który urodził się z wykształconymi zębami. Gdy już rozpoznano strzygę za pierwszego życia, przepędzano ją z ludzkich siedzib. Strzygi ginęły zazwyczaj w młodym wieku, gdy jednak jedna dusza odchodziła, druga żyła dalej i aby przetrwać musiała polować. Strzyga wysysała krew dzieciom i powodowała u nich śpiączkę prowadzącą do śmierci lub wyżerała wnętrzności. Zazwyczaj poza polowaniem chodziło o zemstę za krzywdy wyrządzone podczas pierwszego żywota. Strzygi potrafiły zadowolić się przez jakiś czas także krwią zwierząt. Podobnie jak inne stwory tego typu, strzygę należało trwale unieruchomić poprzez spalenie lub powbijanie gwoździ albo pali w różne części ciała. — przeczytał i poczuł, że serce zabiło mu szybciej. Spojrzał na rycinę przedstawiającą istotę z wielkimi, błoniastymi skrzydłami, ostrymi, zakrzywionymi pazurami u dłoni i twarzą wykrzywioną wściekłością i otoczoną długimi, brudnymi włosami. Idealnie!
Aleister przewertował jeszcze kilka stronic księgi i znalazł opis odpowiedniego rytuału.
— Krwią niewinnego nakreślić krąg, wpisać w niego Czarny Pentagram tak, by jegopojedynczy wierzchołek zwrócony był na wschód. Na wierzchołkach pentagramu ustawić czarne świece. Ofiarę umieścić w kręgu zwróconą twarzą na wschód. Powtarzać formułę: „Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!” — poczuł, jak serce zabiło mu szybciej. Teraz ten skrupulatnie układany plan, dopracowywany przez lata, miał naprawdę szansę się ziścić! Zamknął ostrożnie grubą księgę i spojrzał na siedzącego na ziemi sklepikarza. Uśmiechnął się szeroko obnażając długie, ostro zakończone, jakby specjalnie spiłowane i zaostrzone zęby. Czarne, zimne, bezdenne oczy pierwszy raz zalśniły naprawdę krwawym blaskiem. Pochylił się nad siwiejącym mężczyzną, silnym chwytem zacisnął dłoń na ramieniu, pociągnął i powalił go na brzuch. chwycił brutalnie za związane z tyłu dłonie. Pociągnął go po podłodze w stronę drzwi za ladą, prowadzących do piwnicy. Nic sobie nie robił z jęków i skowytów mężczyzny i jego prób wyrwania się. Nic to nie dało.
— Zamknij się, śmieciu! Jesteś narzędziem, a narzędzia nie jęczą! — zaśmiał mu się w twarz i splunął. Aleister uwielbiam strach swych ofiar, uwielbiał go czuć, smakować, nim z nimi w końcu skończy.
Otworzył szarpnięciem drzwi.
Zobaczył strome, drewniane schody schodzące prosto w ciemność. Silnym ruchem zepchnął przerażonego człowieka w mrok piwnicy. Zatrzasnął drzwi i wrócił do lady. Świece, czarne świece… gdzieś tu muszą być… — pochylił się pod ladę i wyjął pięć czarnych, długich świec. Otworzył ponownie drzwi do piwnicy, wszedł do środka i z trzaskiem je za sobą zamknął. Już się cieszył na samo spotkanie ze strzygą. Zaczął schodzić w mrok niemal nic nie widząc. Jakieś pudła z książkami pod ścianami, jakiś zardzewiały rower, pełno kurzy i brudu i ten śmieć leżący nieprzytomny na ziemi. Złamał chyba nogę, trudno. I tak nic nie znaczy.
— Pieprzony mrok! Do jasnej cholery, Ignis! — z uniesionej na wysokość klatki piersiowej dłoni uniosły się tysiące małych, jaskrawo świecących drobinek. Zbiły się w kulę i w jednej chwili zapłonęły prawdziwym ogniem. — No, nie będzie się palić wiecznie, ale zawsze da mi to dość czasu… — mruknął Aleister do siebie. Bardziej lubił mrok, niż światło, lecz cóż począć… czasami trzeba rzucić na pewne sprawy nieco światła. Wypuścił powoli płonącą kulkę, a ona zawisła nad dużym, pustym, zakurzonym placem na środku piwnicy.
Podszedł do leżącego na ziemi mężczyzny i złapał go za koszulę na piersiach i zaczął wlec nieprzytomnego po ziemi aż na środek piwnicy, gdzie go zostawił. Pora zaczynać… Aleister rzucił świece na ziemię i wyjął zza pazuchy długi, zakrzywiony, srebrny sztylet. Przeciął więzy na przegubach siwiejącego mężczyzny. Złapał za prawe przedramię i wbił nóż tak mocno, że ostrze przebiło na wylot ramię. Sklepikarz się ocknął i zaczął się wić wydając z siebie stłumione jęki bólu. Próbował wstać, ale złamana noga i kolano Alesteira przygniatające jego klatkę piersiową do ziemi skutecznie mu to uniemożliwiły.
— Ani drgnij, łajzo! Ani drgnij! — syknął patrząc prosto w pełne lęku i trwogi niebieskie oczy. Nie musiał tego jednak mówić, mężczyznę skutecznie paraliżował strach. Aleister schował sztylet i pozwolił, by na dłonie spłynęła jasna, lepka krew. Wstał, odszedł parę kroków i nakreślił na ziemi pentagram odwracając się plecami do ofiary. Potem wrócił, ustawił na rogach pentagramu czarne świece i podpalił. Chwycił krwawiącego i umęczonego człowieka za zakrwawione ramie i postawił na nogi. Gdyby go nie trzymał, upadłby na zakrwawioną podłogę. Poprowadził go na środek pentagramu i tam zostawił go skierowanego twarzą na wschód.
Aleister stanął poza kręgiem i krzyknął unosząc dłonie, z których wytrysnęły miliony świetlistych drobinek:
— Duszo wydarta bezprawnie z ciała, wróć! Duszo, za odmienność zabita, wróć! Przyjmij tą ofiarę, stań się mi poddaną! Zemścij się, duszo zabita bezprawnie! Wróć w tą godzinę, niech zemsta twa dopełni się!
Świetliste drobinki zbiły się w olbrzymią kulę wypełniającą całe wnętrze pentagramu i skrywającą wszystko, co w nim było, w swoim wnętrzu. Ogromna kula zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej, widać było że coś się dzieje w jej wnętrzu, jej powierzchnia zaczęła coraz bardziej świecić i wibrować. Blask oślepiał, Aleister zakrył oczy i odwrócił wzrok, mimo to wciąż widział pod powiekami światło. Nagle całą piwnicę wypełnił przeciągły krzyk bólu. Wszystko ustało, blask zniknął. Aleister otworzył oczy i spojrzał w kierunku pentagramu.
Zobaczył leżące na ziemi ciało sklepikarza potwornie zmasakrowane. Klatka piersiowa rozerwana i otwarta, twarz zastygła w wyrazie bólu i przerażenia była ledwie rozpoznawalna, biegły przez nią trzy długie, głębokie rany. Oczy, a właściwie jedno, gdyż drugie już wypłynęło, było puste. Sklejone od krwi siwe włosy ciągnęła w górę wielka, czarna, niemal trupia dłoń z długimi, brudnymi paznokciami. Dłoń ta należała do okropnej, odrażającej bestii… Na jej widok
Aleister uśmiechnął się szeroko. Czarne, sklejone włosy opadające na nagie ramiona i piersi, chude ciało, tak szczupłe, że widać było żebra i kości, szara skóra, która nigdy nie widziała promieni słonecznych, wielkie, błoniaste skrzydła, zapadnięta twarz, wykrzywiona w wyrazie bezgranicznej nienawiści, te potworne, czerwone oczy, te ostre kły, które istota właśnie wbiła w szyję martwego człowieka i zaczęła chłeptać jego krew…
To wszystko sprawiało, że Aleistera przeszył dreszcz podniecenia i zadowolenia. Z taką bestią na usługach można było w końcu rozpocząć realizację planu.
Strzyga wypuściła z ręki głowę nieboszczyka, która z pluskiem upadła w kałużę krwi. Podniosła się z ziemi i zaczęła iść w jego stronę. Gdy znalazła się o kilka kroków od niego uśmiechnęła się potwornie eksponując długie, zwierzęce zęby.
— Aaaa… więc to ty mnie przywołałeś… — odezwała się nadzwyczaj przyjemnym głosem, obeszła go dookoła i objęła od tyłu przesuwając po jego klatce piersiowej dłońmi. — Miło w końcu być znów tutaj… Rozkazuj… — szepnęła mu do ucha.
Aleister patrzył na nią z mieszaniną zaskoczenia, ale i satysfakcji na twarzy. Uśmiechnął się szeroko.
— Dopadnij dla mnie kilku ludzi… muszą umrzeć nim wybije północ. Kogo mam zabić?
Nieważne, kogo… wybierz, kogo zechcesz… Bylebyś zdążyła w godzinę. Musi umrzeć co najmniej jeden człowiek. Zrób to tak, by nie było świadków, nie możesz zabić na środku ulicy czy w miejscu, gdzie będzie wiele osób. Najlepiej gdy będziesz z nim sam na sam. — powiedział Aleister.
Strzyga skinęła głową. Odstąpiła od niego i wyszła z piwnicy.
W tym samym momencie zgasła ognista kula pod sufitem i piwnica pogrążyła się w ciemności. Jedynym źródłem światła były czarne świece. Zdmuchnął je i skierował się do wyjścia i zaczął wchodzić po schodach. Wyszedł z piwnicy i zatrzasnął drzwi do niej. Rozejrzał się po sklepie.
Jedyną postacią, jaką zobaczył w pogrążonym w mroku sklepie była wysoka, piękna, długowłosa brunetka o wielkich, zielonych oczach ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawem i w dżinsową mini. Wyglądała na najwyżej dwadzieścia lat.
Panie… — ukłoniła się przed nim.
— Idź, strzygo, i zabijaj dla mnie! — rozkazał Aleister. Po chwili było słychać trzask drzwi i czysty dźwięk dzwoneczka nad drzwiami Witchcraft Ltd.
Rozdział 3
„Z cichego świata w światy wiecznie drżące w nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną.” La Divina Commedia — Dante Alighieri
Mężczyzna w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym stojący po drugiej stronie ulicy, przed pubem, odprowadzał wzrokiem piękną, długowłosą brunetkę. On jednak nie dał się nabrać na tą powierzchowną piękność. Dysponował pewną szczególną zdolnością — potrafił zobaczyć to, co ukryte przed wzrokiem normalnego człowieka. Widział, co jest ukryte pod tą powierzchownością — strzyga. Wiedział, co musi teraz zrobić. Wyjął z kieszeni spodni okrągłe urządzenie. Był to duży, złoty dysk pokryty na obwodzie runami. W samym środku dysku znajdował się duży, niebieski kryształ. Mężczyzna dotknął małego, okrągłego pokrętła na boku dysku. Przekręcił to pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się mała klawiaturka. Wstukał na niej swój kod identyfikacyjny i postawił urządzenie na pobliskim śmietniku. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y. Po chwili ten hologram ustąpił miejsca hologramowi czarnoskórego, łysego mężczyzny. Był jeszcze młody, miał najwyżej 30 lat. Dłonie splótł na biurku i spojrzał z uśmiechem na stojącego przed nim w garniturze i płaszczu przeciwdeszczowym człowieka.
— André Apollinaire! Jak twoja misja w Glastonbury? — pochylił się nieco do przodu, by lepiej móc widzieć rozmówcę.
— Nie najlepiej, Monroe, nie najlepiej! — pokręcił głową Andre. — Mamy tu strzygę.
Tego jestem pewny. Akurat stoję przed Witchcraft Ltd, z którego wyszła. — spojrzał na front sklepu ezoterycznego.
— Jesteś tego absolutnie pewny? — spytał Monroe, szare oczy rozszerzyły mu się z zaciekawienia i uśmiechnął się szeroko obnażając białe zęby.
— Całkowicie pewny. Ma wygląd młodej, pięknej brunetki. Ale to marne przebranie. — potwierdził kiwając głową. — Co robimy?
— Hmmm.. — założył ręce na piersiach i zastanowił się długo. Z jednej strony, jeśli strzyga jest na wolności, na pewno zacznie zabijać. Więc ona powinna być priorytetem, ale nie można przecież zapomnieć, ze tu chodzi o Aleistera Hersiga… Więc będzie trzeba bardzo uważać…
— Co robimy? — powtórzył pytanie Andre.
— Ty idziesz za strzygą. Nie spuść z niej oczu, zrozumiałeś? Nie możesz jej zgubić! No właśnie… — spuścił oczy i zaczął niepewnie szurać nogą po bruku. Widać było, że coś poszło już nie tak.
— Zgubiłeś ją? — upewniał się czarnoskóry mężczyzna, lecz dobrze już znał odpowiedź.- Tak. Ktoś będzie ją musiał wytropić za mnie. Może ja zostanę, gdzie jestem i będę pilnował tego sklepu? Wiem przecież, że Aleister tu jest i w razie czego ruszę za nim. — zaproponował, licząc w duchu, że ta inicjatywa jakoś ukryje to, że zgubił krwiożerczego, zmiennokształtnego potwora w środku miasta.
— Dobrze, zostań, gdzie jesteś. Tylko nie rób głupstw! Wiesz, że sam nie pokonasz Aleistera!.- wolał mu przypomnieć, zważywszy na to, że ostatnio podczas starcia z Ruogarou pokonał je w pojedynkę, odciągając je od innych agentów. Odważne, ale głupie posunięcie.
— Wiem, że go nie pokonam. Dam znać w razie czego. — wyłączył urządzenie i włożył je do kieszeni. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach oparł się o ścianę.
Rozdział 4
„[…] każdy cenny klejnot przyciąga do siebie zbrodnię.” — Arthur Conan Doyle — Przygody Sherlocka Holmesa (Błękitny karbunkuł)
Była już dwudziesta trzecia. Jeff siedział przed The Trackle of Cheese i czekał na Matta. Co chwila zerkał na zegarek i patrzył w górę i w dół ulicy.
— Gdzie on się, u licha, podziewa? Miał tu być przecież piętnaście minut temu! Do jasnej cholery, było mówione „Spotkajmy się za 15 minut!” to za piętnaście! A nie
za trzydzieści! — zaklął pod nosem i zaczął przerzucać zdjęcia leżące przed nim na stoliku. Srebrne BMW, do którego wsiada blondynka w białym płaszczu, ta sama blondynka rozglądająca się lękliwie na boki na korytarzu, biegnąca chyłkiem przez ulicę do samochodu… Taa… Ciekawe, jak się skończy ta cała sprawa. Chyba dowody są dość mocne, lecz trzeba jeszcze wszystko potwierdzić. Na nożu nie było odcisków palców Daphne,. Ale tu widać, że ma białe skórzane rękawiczki.
Trzeba tylko zdobyć nakaz przeszukania jej domu i wtedy sprawa jest zakończona. I w końcu odpocznie… I on, i Matt.
Odrzucił zdjęcia. Czuł się już naprawdę senny. Przecierał oczy ze zmęczenia.
Jeszcze raz rozejrzał się naokoło. Ulica była pusta, nie licząc pewnej staruszki idącej gdzieś, chyba w kierunku kościoła. Matta nigdzie nie było widać. Jeff wypił kieliszek zamówionego wcześniej wina, lecz niezbyt go to rozbudziło.
— Hmmm… A może by tak kawę zamówić? — zastanawiał się, ale właśnie zobaczył idącego ku niemu Matta. Poderwał się z krzesła i ruszył w jego stronę z wściekłą miną.
— Do jasnej cholery, miałeś tu być piętnaście minut temu, co to ma, do kurwy nędzy, znaczyć?! — Jeff nie potrafił już pohamować złości. Był zmęczony, śpiący, a ten kretyn każe na siebie jeszcze czekać! Niech go szlag!
— Ej, opanuj się, okej?! Spóźniłem się, i co z tego? Rany! — Matt był zaskoczony nagłym wybuchem złości swojego wspólnika.
— Jak to co? Jest dwudziesta trzecia, a ty jeszcze sobie spacerkiem idziesz! Niespałem od 40 godzin! — krzyknął na niego obryzgując go śliną.
— A ja to niby co, mam czas na odpoczynek?! Kurwa! Dawaj już lepiej te pieprzone zdjęcia! — podszedł do stolika i ciężko opadł na krzesło. Lubił pracować z Jeffem, ale zbyt dobrze wiedział, jak długie sprawy i brak snu na niego działają. Jeśli nie spał dłużej niż dwadzieścia sześć godzin, robił się cholernie nerwowy. A im więcej kawy wypił, by się jakoś trzymać, tym bardziej puszczały mu nerwy.
— Taak… Dobra, przepraszam. Wiesz, jak jest. Jestem zestresowany. Przepraszam cię, stary. — próbował usprawiedliwić się Jeff. Matt tylko machnął ręką, przyzwyczaił się już do takiego zachowania partnera.
Oboje pochylili się nad zdjęciami.
— Tutaj masz Daphne, jak wychodzi z tego pokoju w hotelu Pippin. Przyjrzyj się jej rękawiczkom, jak je próbuje ukryć i ściągnąć. — wyjaśniał Jeff analizując pierwsze zdjęcie.
— Rzeczywiście… Czekaj, daj tu trochę światła, lepiej się przyjrzę… — wziął od wspólnika małą latarkę i przyjrzał się uważnie zdjęciu. Po chwili widział coś, co spowodowało, że mimowolnie się uśmiechnął.- Patrz tutaj, na lewej rękawiczce… Widzisz? Nierozważnie użyła białych rękawiczek, myślała, że, jeśli je ubierze, nie będzie dowodów. Ale patrz tutaj… Widzisz? — wskazał na małą plamkę na zdjęciu.
— Stary, mamy ją! — ucieszył się Jeff. Istotnie, na rękawiczce widać było ślady świeżej krwi.
Odsunął na bok to zdjęcie i wziął trzy następne. Tym razem było to srebrne BMW z różnych ujęć.
— Cholera, nie widać tablicy… Skąd masz te zdjęcia w ogóle, co?
— Mówiłem ci. Zrobiła je jedna kobieta mieszkająca w pokoju naprzeciwkoGeorge’a, naszego denata.
— Okej… Przesłuchałeś już ją? Może pamięta numery BMW? — dopytywał się Matt.
— Niestety. — Jeff pokręcił głową — Wiem, ze chciałbyś, jak zwykle, mieć silne niepodważalne dowody, ale serio, to, co tu mamy, w zupełności nam wystarczy.
— Skoro tak mówisz… — przeciągnął się na krześle.
— Stary, i ty, i ja musimy odpocząć. Jutro idziemy do Daphne i kończymy tą sprawę. A potem dostaniesz awans.
— Wiem, wiem… — podniósł się z krzesła. Uśmiechnął się patrząc w oczy zmęczonego wspólnika. — Wyglądasz jak śmierć na chorągwi!
— Taa… No, to w każdym razie do jutra. — uścisnęli sobie dłonie i ruszyli w dwóch różnych kierunkach — Jeff w kierunku Chickwell Street, do Parsnips, a Matt wrócił drogą w kierunku kościoła. Żaden z nich jeszcze nie wiedział, że nigdy już się nie spotkają.
Rozdział 5
Wysoka, piękna, długowłosa brunetka ubrana w czerwoną koszulkę z krótkim rękawkiem i w dżinsową mini szła w kierunku kościoła St John the Baptist. Wiedziała, co musi zrobić. Może powierzchownie wyglądała jak człowiek, ale jej czarna dusza płonęła rządzą mordu. Było mało czasu, naprawdę mało, by zabić… Poza tym ulica była pusta… Nie mogła zawieść swego mistrza, musiała kogoś upolować… Kogokolwiek, gdziekolwiek, jakkolwiek! Byle zabić, rozszarpać, rozszarpać!
Rozglądała się niespokojnie na boki. Nikogo! Odwróciła się w kierunku, z którego przyszła. Pusto. Co robić? Może znajdzie się ktoś, jeśli pójdzie przed siebie… Nikogo, nikogo… Rozglądała się na boki, zaglądała w zaułki licząc, że w cieniu zamajaczy ludzka sylwetka, ale nikogo nie widziała. Już była bliska płaczu, odrzucała od siebie jakąkolwiek myśl o tym, co może się stać, jeśli zawiedzie… Przecież Aleister ją rozszarpie! Wyrwie jej żywcem serce! Nie może zawieść, nie może, nigdy… Tak! Za kurtyną deszczu zamajaczył zarys postaci. Ktoś szedł w jej stronę… Jakiś młody, ubrany w przetarte na kolanach dżinsy i bluzę z kapturem mężczyzna szedł powoli ulicą. Widząc ją przystanął i rzucił jej badawcze spojrzenie zmęczonych, brązowych oczu. Odrzucił kaptur, miał czarne, krótkie włosy.
— Co taka ślicznotka robi sama na deszczu? — zagadał uśmiechając się. — JestemMatt, a ty?
— Marta… — wymyśliła na poczekaniu. To jej szansa! — Zgubiłam się i nie mam gdzie spać… — ukryła twarz w dłoniach.
— Spokojnie, spokojnie… — pogładził ja po włosach odgarniając sklejone od deszczu kosmyki z jej czoła. Spojrzał w jej duże, zielone oczy. Była bardzo piękna, a łzy przyklejone do jej rzęs tylko dodawały jej uroku. — Zatrzymałem się w hotelu Hawthorns. Możesz iść tam ze mną, na pewno znajdzie się jakiś wolny… — nie dokończył zdania, bo dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i objęła go mocno.
— Dziękuję ci, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Mam niebywałe szczęście, że na ciebie trafiłam!
— Nie… Nie ma za co dziękować… — wyszeptał zmieszany Matt. Objął ją ramieniem i ruszyli drogą mijając kościół, aż skręcili w Northload Street, minęli rynek i po kilku minutach stanęli przed białym, piętrowym budynkiem z czarnym szyldem nad wejściem, z żółtym napisem „Hawthorns Bar, Restaurant, Accommodation”.
Matt otworzył drewniane drzwi i przytrzymał je przepuszczając przed sobą Martę. Znaleźli się w dużym pomieszczeniu, gdzie za kontuarem siedział łysiejący już, wiecznie uśmiechnięty sześćdziesięciolatek. Nad kontuarem wisiały metalowe kufle do piwa, na stole za właścicielem stały różne butelki i szklanki, na blacie leżał stos menu i stały dozowniki do piwa, a stare, żelazne kinkiety oświetlały wszystko słabym światłem. Z baru można było przejść do restauracji, a schody prowadziły do pokojów hotelowych.
— Witam ponownie! Pan już wrócił? — spytał właściciel.
— Owszem, owszem… Czy znajdzie się wolny pokój dla mojej towarzyszki? — spytał wskazując ręką na Martę.
— Oczywiście, znajdzie się pokój. Naprzeciwko pańskiego jest jeden wolny. Proszę, oto klucze. Płaci pan jak zwykle, rano. — teraz zwrócił się do dziewczyny — Pani również, 75 funtów ze śniadaniem za podwójny pokój. — przerwał na chwilę — Lub 45 funtów za pojedynczy pokój, ale bez śniadania. Ten, który pani oferuję jest podwójny.
— Ja zapłacę. Ta pani jest moim gościem.
— Przecież nie możesz! I tak już dość dla mnie zrobiłeś! — zdenerwowała się.
— Nie, jesteś moim gościem, bez gadania! — powiedział głośno Matt, ale uśmiechnął się do niej szeroko. Ona bardzo mu się podobała. Chciał więc zrobić wszystko, by i ona go polubiła. — Dobrze, niech będzie. — skinęła głową z wdzięcznością i odebrała klucze. Zaczęli wchodzić po schodach. Stanęli w końcu przed białymi drzwiami do swoich pokojów. Matt już chciał wejść, trzymał już dłoń na klamce, gdy poczuł na ramieniu delikatny dotyk. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Martą. Stali tak blisko, że dzieliło ich raptem kilka centymetrów. Objęła go delikatnie, poczuł, że szybciej zaczyna mu bić serce.
— Muszę ci się odwdzięczyć… Pozwól, że się odwdzięczę… — puściła go i otworzyła drzwi do jego pokoju. W półmroku zamajaczył zarys dużego, dwuosobowego łóżka. Podeszła do niego i zapaliła jedną z lampek stojących na stolikach po obu jego stronach.
— No chodź… Zabawimy się… Nie opieraj się… — podeszła do Matta, który zamknął właśnie drzwi.
Pociągnęła go za przód bluzy w kierunku łóżka.
— Nie wiem, czy powinniśmy… Jestem zmęczony… Muszę się najpierw umyć, a i nie wiem, czy to dobry pomysł… — próbował ją od siebie odsunąć. — Nie daj się prosić… — powiedziała łagodnym głosem.
— Naprawdę, chcę się najpierw umyć… I może faktycznie się zabawimy… Przepraszam na chwilę… — wstał i skierował się do łazienki. Zamknął za sobą drzwi i ściągnął ubranie. Odkręcił wodę i poczuł przyjemne odprężenie na całym ciele, jak gorąca, parująca woda rozluźnia mięśnie i przyjemnie masuje te najbardziej zmęczone i obolałe… Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście! Napalona, wyraźnie napalona, piękna brunetka na niego czeka! Rany! Co to będzie za noc, co za noc… Wyszedł spod prysznica, wytarł się grubym, czerwonym ręcznikiem z logo hotelu i ubrał biały, puchaty szlafrok. Otworzył drzwi łazienki i wyszedł. Marta siedziała na łóżku i czekała na niego.
— Choć tutaj… choć do mnie… — wyszeptała. W jej oczach zalśnił blask. Dziwny, czerwony blask… Ale może to tylko się Mattowi wydawało…
— Naprawdę sądzisz, że powinniśmy?
— Nie psuj zabawy… Choć tutaj…
Podszedł do niej i objął czule. Zaczął rozczesywać jej włosy i całować w szyję. Powoli zdjął z niej czerwoną koszulkę…
— Jestem twoja… Jestem twoja… — szeptała. Cała aż drżała, gdy zdjął jej buty, skarpetki i rozpiął guziczek przy dżinsowej miniówce która opadła do jej stóp…
— Rozbierz się, kochany, rozbierz się… Pozwól, że ja to zrobię… — pociągnęła stanowczym ruchem za pasek szlafroka i zrzuciła go z niego. — Daj mi siebie… Chcę ciebie, pragnę…
— Ahhhh… — aż zajęczał, gdy chwyciła jego penis i zaczęła go lizać. Wzięła go do ust i zaczęła ssać z rozkoszą. Po dwóch minutach przerwała, gdy poczuła w ustach tak upragniony smak… Rozpięła stanik. Matt zaczął lizać i całować jej sutki i powoli schodził coraz niżej i niżej obsypując jej ciało pocałunkami… Padła na łóżko, a on zdjął jej majtki. Delikatnie, najpierw dłonią, a potem ustami zaczął ją zaspokajać. Trzymała się kurczowo dłońmi pościeli i jęczała coraz głośniej, w miarę rosnącej rozkoszy… Zamknęła oczy. Było jej tak dobrze…
— Wejdź we mnie, wejdź we mnie… — jedną dłonią rozchyliła swą pochwę, drugą stanowczym ruchem umieściła jego penis w sobie. Matt obrócił się i tym razem to on padł na pościel Zamknął oczy i ścisnął ją za uda. Miarowym ruchem zaczął coraz szybciej w nią wchodzić i wychodzić.
— Tak, tak… Jeszcze, jeszcze… Jaszcze trochę… Nie przerywaj, kochany, nie przerywaaaaaj!!! Ahhhh!… — objęła go za szyję kładąc się na nim. Nie przerywając jedną dłonią chwycił jej pierś i zaczął ssać ją. Było im tak dobrze…
— Jesteś wspaniała, wspaniała… — szeptał przytulając są do siebie. Czuł zapach jej włosów, oczy same mu się zamknęły.
— Teraz jesteś mój! — aksamitny i przyjemny głos Marty zmienił się. Teraz był szorstki, chrapliwy i po prostu zły.
— Co?… Co się dzieje?… — Matt otworzył oczy. Czarne, tłuste, posklejane włosy opadające na nagie ramiona i piersi, bardzo szczupłe ciało, szara skóra, wielkie, błoniaste skrzydła, te potworne, czerwone oczy i twarz wykrzywiona potworną rządzą mordu… Chciał krzyknąć, ale istota uciszyła go kładąc mu kościstą, ozdobioną długimi, czarnymi, brudnymi paznokciami dłoń na ustach. — Teraz jesteś mój!… — strzyga zatopiła w jego szyi długie, zwierzęce, zaostrzone kły. Piekielny ból spowodował, że Mattowi oczy wyszły z orbit i zaszły mgłą. Nie widział już nic, powoli odpływał…
Ból ustał, a wszystko spowiła ciemność…
Marta zdjęła mu z ust dłoń, nie miał już siły krzyczeć. Kilka razy uderzyła w jego brzuch, w końcu udało jej się wbić nieco na lewo od pępka. Mocowała się kilka minut, nim rozerwała z furią jego ciało. Zaczęła pożerać wnętrzności, rozkoszując się każdym kęsem…
W tym momencie wybiła dwunasta…
Rozdział 6
„Cofam się pamięcią do chwili, kiedy się to zaczęło, ponieważ wspomnienia to jedyne, co mi pozostało.” — I wciąż ją kocham — Nicholas Sparks
Andre przechadzał się przed Witchcraft Ltd, patrzył na drzwi do sklepu ezoterycznego, co chwila na zegarek. Jego cierpliwość już się powoli wyczerpywała. Westchnął głęboko i oparł się znowu o ścianę. Kompletnie nic się nie działo. Światła w oknach były zgaszone, było cicho, nie licząc jakiegoś hałasu w zaułku, ale był to tylko kot, który przewrócił śmietnik. Nienawidził, gdy było za spokojnie.. Zawsze był narwany, niecierpliwy i łaknął akcji, przygody, dlatego głównie wstąpił do Agencji kilka lat temu. Właściwie to oni pierwsi do niego przyszli.
Opierając się o ścianę Andre pogrążył się we wspomnieniach, a jego oczy zaszły mgłą. Tak, pamiętał ten dzień, aż zbyt dobrze… Mieszkał w Rouen we Francji. Te szczególne kilkanaście godzin były tak irracjonalne, tak nierzeczywiste, że w pierwszej chwili pomyślał, że zwariował. Miał w końcu nielichy powód. Wracał z zakupów… on, jego matka i żona mieszkali na przedmieściach, było późne popołudnie. Miał blisko do sklepu, więc szedł piechotą, ale gdy doszedł do domu zobaczył, że drzwi frontowe zwieszają się smętnie na jednym zawiasie i noszą na sobie ślady wielkich pazurów. Coś ogromnego wyrwało je z futryny i wdarło się do środka. Nigdy nie zapomni tego widoku… Szczątki rozbitej w drzazgi komody, którą widocznie zabarykadowano drzwi, ślady wielkich łap z dwoma palcami na drewnianej podłodze, rozbite fotografie i lampy leżące na szczątkach stolika pod telefon, na jednej ze ścian znów ślady pazurów, czterech, ostrych jak brzytwa pazurów… A gdy wszedł do kuchni zobaczył tą… to coś! Wielkie, ogromne stworzenie z rozłożonymi błoniastymi skrzydłami, długimi, podobnymi, a jednocześnie innymi od króliczych, uszami, dużymi, żółtymi, wściekłymi oczami, obnażone duże, białe zęby, długi ogon, na klatce piersiowej długie, gęste futro, silne nogi i ramiona, dwunożna wysoka na ponad dwa metry istota! Pochylała się nad jego żoną i matką leżącymi na podłodze w kącie zrujnowanej kuchni. Obie już nie żyły… Na samo wspomnienie tego z oczu Andre pociekły łzy… Pamiętał, jak wtedy rzucił się na tą bestię z nożem wziętym z blatu szafki. Nie dbał już o siebie, nie dbał już o nic, liczyło się tylko zabić tą bestię! Potem pamięć odmówiła mu posłuszeństwa, nie było już nic… Tylko tępy ból, gdy uderzył głową o podłogę. Następne, co pamiętał, to słodki smak krwi i pochylającego się nad nim mężczyznę w czarnej koszulce i w kamizelce kuloodpornej i czarnych spodniach, wyglądał jak z jakichś członek sił specjalnych. W kuchni było czterech mężczyzn z karabinami szturmowymi, w czarnych okularach i małymi, bezprzewodowymi słuchawkami w uszach. Potwór leżał na podłodze
na środku kuchni, Andre miał nadzieję, że nie żyje, ale usłyszał tekst jednego z agentów „Mamy gargulca, obezwładniony i uśpiony, i dwa trupy. Przyślijcie wóz po jednego nieprzytomnego… Chwilka, właśnie się ocknął… Opancerzony wóz i zamaskowana karetka, jak najszybciej! Musimy zabrać gargulca i tego faceta, zanim gliny coś zwęszą.” Tak, potem wyjaśnili Andre, kim są i przyjęli go w swoje szeregi… A byli to…
Dźwięk dzwoneczka u frontowych drzwi Witchcraft Ltd wyrwał Andre z zamyślenia. Czujnie wpartywał się w drzwi i czekał, każdy mięsień jego ciała był napięty, a nagły zastrzyk adrenaliny sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Nie dawał jednak po sobie nic poznać, stał nadal oparty o ścianę i czekał, co się wydarzy. Ze sklepu wyszedł mężczyzna ubrany w czarny, długi płaszcz z kapturem nasuniętym na twarz tak, że spod niego błyskały tylko wielkie, czarne oczy, przypominające zimne, bezdenne studnie. Ruszył Benedict Street powolnym krokiem w kierunku autostrady A39. Andre nie spuszczał z niego wzroku, by go nie zgubić. Wiedział, że nie może dać po sobie poznać, że go śledzi. Powoli ruszył za nim trzymając się kilkanaście kroków w tyle. Miał bardzo wielką ochotę, by rzucić się na niego i udusić, lecz wiedział, że to zbyt głupi krok. Aleister był zbyt silnym i zbyt niebezpiecznym przeciwnikiem, nawet dla kilku agentów.
Przystanął koło Fairfield Montessori School, gdy Aleister wyciągnął komórkę z kieszeni. Rozejrzał się na boki, ale nie zwrócił uwagi na mężczyznę w garniturze i przeciwdeszczowym płaszczu opartego o murek. Odwrócił się do niego tyłem i rozpoczął rozmowę z kimś jakby nigdy nic. Andre zrobił kilka kroków w stronę Aleistera. Chciał koniecznie wiedzieć, o co chodzi w tej rozmowie, zanim zawiadomi Agencję. Jakby nigdy nic minął go, udał, że zawiązuje sznurowadła i udało mu się usłyszeć strzęp rozmowy.
— Jasne, że tak, przecież ci mówię, zawiadom innych, że kolejny krok wykonamy w Istambule. Tak, tak, udało się, pierwsza część planu została wykonana. Czekajcie na mnie na autostradzie A39, za dwadzieścia minut powinienem tam być. Jak to,
„czemu czekamy”? Nie mogą nas wykryć, przecież wiesz, ze poszczególne kroki muszą mieć co najmniej… — więcej Andre nie usłyszał. Aż zły był na siebie, ale dłużej nie mógł udawać, by nie wzbudzić podejrzeń.
Poszedł trochę dalej, skręcił w Garvins Road i, upewniwszy się, że nikt go nie widzi, oparł się o płot w cieniu. Po chwili widział, jak Aleister minął go nie odwracając nawet głowy. Teraz szybko, było mało czasu.
Wyjął z kieszeni spodni duży, złoty dysk. Przekręcił pokrętło i z przodu urządzenia wysunęła się klawiatura. Szybko wpisał na niej swój kod identyfikacyjny. Niebieski kryształ rozbłysnął i pojawił się hologram liter A.G.E.N.C.Y.
— Andre, i co tam u ciebie, coś nowego? — spytał Monroe uśmiechając się — Wysłaliśmy już agentów, powinni być na tropie strzygi. Niedługo ją dostaniemy, tam, gdzie będzie policja, tam będzie i strzyga. Prawdopodobnie już zabiła.
— Wiem, wiem, dobrze, ale słuchaj… — mówił szybko i czuł jak serce byje mu coraz szybciej i szybciej. Trzeba było działać, szybko, nie było czasu na wstępy!
— Uspokój się, wdech-wydech, no… — mężczyzna cierpliwie czekał, aż jego rozmówca nieco ochłonie.
— Okej… Podsłuchałem rozmowę Aleistera, dzwonił do kogoś. Mówił, że wykonali pierwszą część planu, że następny krok wykonają w Istambule. Jednak muszą poczekać. Wiem tylko, że mają po niego przyjechać za dwadzieścia minut na autostradę A39. — wyrzucił z siebie Andre niemal na jednym wydechu.
— Hmm… Dobrze, bardzo dobrze… — Monroe zamknął oczy i zamyślił się na chwilkę. Miał zdolność tworzenia na poczekaniu planów i potrafił uwzględnić wszystkie za i przeciw. Jak wytrawny szachista, planował w sekundę kilka posunięć do przodu. Dlatego głównie zaszedł tak daleko. Otworzył oczy, zetknął palce dłoni na biurku i rzekł- Dziękuję ci bardzo, wracaj do naszej filii w Londynie, powiadomię ludzi ścigających strzygę, by się tym zajęli… — To nie wystarczy. Poza tym chcę zostać.– pokręcił głową Andre.
— Nie dałeś mi dokończyć. Wyślę wsparcie dwudziestu agentów. Powinni bez problemu pokrzyżować plany Aleistera. Każę im obsadzić okolicę, gdy tylko zobaczą samochody Kręgu. W odpowiednim momencie wkroczą do akcji. A ty… jesteś zmęczony, wracaj do filii i odpocznij, to rozkaz. — uśmiechnął się ukazując białe zęby.
— Oby to wystarczyło… — powiedział nieco powątpiewającym tonem Andre
— Wystarczy, zapewniam cię, wiem, co robię. Aleister będzie nasz. Andre zakończył rozmowę i schował urządzenie do kieszeni.
Rozdział 7
„Ludzie o szerszym intelekcie wiedzą że nie ma ostrej granicy między tym co realne i nierealne…” — The Tomb — Howard Phillips Lovecraft
— Alfa, Beta, Gamma! Dowódcy grup do mnie! — zawołał George Ascalon. Kilkanaście osób stało na autostradzie A39 niedaleko ceglanego muru. George był wysokim, niemal posągowo zbudowanym mężczyzną. Miał krótkie, czarne włosy. Jego przystojną twarz szpeciła brzydka blizna, o włos omijająca prawe oko, biegnąca od czoła przez nos i prawy policzek. Miał na sobie kamizelkę kuloodporną i czarne spodnie i bluzę podszyte od spodu kevlarem. Na ramieniu miał torbę. Na ramieniu miał zawieszony karabin szturmowy HK416. Jego HK416 miało na lufie liczne nacięcia, George miał bowiem skłonność do takiego „zapamiętywania” swoich zakończonych sukcesem misji. — Kilku naszych miało zająć się na tym terenie strzygą. Znacie sprawę, niestety nie zdążą dotrzeć tutaj na czas. Limit niebezpiecznie się kurczy, za pięć minut pojawi się tu Aleister. Cholera! — rozejrzał się na boki. — Poza tym mamy cholernie złe położenie. Sam odkryty teren. Ale nie mamy czasu na narzekania. Ty, Giacomo, z Alfą ukryjesz się w krzakach tutaj. Gdy zobaczycie samochody Kręgu, walcie najpierw w kierowców, potem w opony, by wypadły z drogi. Szybka akcja i znowu się kryjecie, jasne? Musicie jednak poczekać, aż pojawi się Aleister. — wskazał na gęste zarośla na lewo od muru.
Giacomo kiwnął głową. Miał dość długie, spięte w kucyk, brązowe włosy. Jego zielone oczy błyszczały. Zawsze był skory do bitki. Zawsze stał na pierwszej linii, jeśli chodziło o walkę. To się przydawało niejednokrotnie, lecz zbytnia brawura raz niemal nie doprowadziła do jego śmierci.
Człowiek, który nie panował nad swoimi zdolnościami, będący pod opieką włoskiego oddziału Agencji, stracił panowanie nad sobą, w czasie pełni księżyca. Lykontrop wówczas wyrwał się i uciekł na ulice
Akwilei. Dzięki odwadze Giacoma udało się okiełznać lykantropa i sprowadzić z powrotem do Agencji.
Machnął ręką, w której trzymał Berettę AR70 i z kilkoma ludźmi ruszył w kierunku wskazanym im przez Ascalona.
— Ty, Joe, z Betą ukryjecie się tutaj, w lasku za zakrętem, po Hirsiga przyjadą na pewno stamtąd.
Poczekacie na mój znak. Będziecie naszym zabezpieczeniem, gdyby zrobiło się gorąco.- rzekł do stojącego przed nim wysokiego, dość szczupłego mężczyzny, z długimi, czarnymi włosami i w okularach. Wszyscy sądzili od początku, gdy Joe pojawił się w szeregach Agencji, że nie da sobie rady, ale miał dobrą intuicję i zmysł analityczny. Wielokrotnie jego grupa uderzeniowa wsławiła się podczas misji przeciwko Kręgowi. Ściskając w dłoniach kurczowo Winchestera 9410 ruszył ze swoją grupą w kierunku zakrętu.
— Teraz ty, Francis, z Gammą skryjecie się tutaj. — wskazał na metalową barierkę i drewniany płot po drugiej stronie ulicy, bardzo blisko gęstego lasku, na skraju parkingu.
Francis miał krótkie, ostrzyżone na krótko blond włosy i jasne, niebieskie oczy. Miał zawsze świetny humor. Zawsze potrafił rozładować sytuację i rzucał dowcipami czasami w naprawdę nieodpowiednich sytuacjach, ale nikt nie miał mu tego za złe. Uśmiechnął się szeroko.
— Yes, Sir! Robi się, Sir! — po chwili zbliżył się Ascalona i szturchnął go w bok szczerząc wszystkie śnieżnobiałe zęby — Po akcji to ty stawiasz piwo, ha! — i ruszył ze swoimi ludźmi.
— Ehhh… spojrzał wymownie w niebo. Ruszył w kierunku krzaków, gdzie skryli się już agenci z grupy Francisa. Nie lubił zbytniej poufałości, wolał, jak wszystko działa jak w naoliwionym mechanizmie, ale wiedział, że chłopaki lepiej się czują, gdy jest luźniejsza atmosfera. Nie pochwalał więc zbytnio takiego zachowania, ale co miał zrobić? W końcu to… — Jadą! — usłyszał w słuchawce głos Joego. — Cztery Chevrolety Suburbany, bez tablic rejestracyjnych, czarne z przyciemnianymi szybami! Zdjąć kierowców?
— Poczekajcie, aż się tutaj zbliżą. Musimy poczekać, aż pojawi się Aleister. Musiciego pojmać żywcem, pamiętajcie! Nie może nam umknąć! — mówił George patrząc czujnym wzrokiem na drogę. Było jednak zbyt ciemno, by widzieć dokładnie. Wyjął z torby noktowizor i spojrzał na drogę. Zza zakrętu wyjechały cztery samochody. Były coraz bliżej. Widać było, że zasadzka się uda.
George widział, jak zatrzymują się nieopodal muru. Z jednego z aut wysiadło dwóch ubranych w czarne garnitury blondynów. Rozejrzeli się i oparli o samochód, rozmawiając cicho. Widać było, że są zdenerwowani, jeden z nich ciągle patrzył na zegarek. W końcu zza ceglanego muru wyszedł Aleister..
— Teraz!
Jednocześnie z dwóch stron autostrady padły strzały. Dwaj blondyni oberwali najbardziej, gdy ich ciała przeszyły kule, dosłownie rozpruwając ich. Osunęli się na ziemię, nim zdążyli wymierzyć w ciemność ze swych uzi. Pociski roztrzaskały szyby i trafiły także dwóch innych ludzi siedzących na tylnym siedzeniu. Z pozostałych samochodów wysiadło dziesięć osób trzymając w dłoniach pistolety maszynowe. Kilku z nich podbiegło do Aleistera, zgięci wpół, i zabrało go do jednego z aut. Pozostali otworzyli drzwi samochodów i schronili się za nimi patrząc w ciemność. Nie widzieli jednak napastników, którzy zdążyli się już ukryć.
— Rozwalić ich,, musimy mieć Hirsiga żywcem! Rozwalić ich! — krzyczał Ascalon do swoich ludzi.
Wypadli na środek autostrady i zaczęli strzelać do samochodów, za którymi ukryli się członkowie Kręgu. Ogień był tak silny i skoordynowany, że nie
dawali szans na odzew przeciwnikom. Byli ciągle w ruchu i mieli noktowizory i o wiele lepsze wyposażenie. Mieli oczywistą przewagę. Po chwili tamci odpowiedzieli jednak ogniem. Jeden z agentów obok George’a oberwał w ramię i padł na ziemię, krzywiąc się z bólu.
— Wycofaj swych ludzi, Francis! Wycofaj ich! Manewr numer 5! — krzyknął Ascalon ponownie celując i zdejmując jednego z przeciwników. — Giacomo i Alfa, nie przerywać ostrzału! Kule świstały w powietrzu. Kolejny z agentów oberwał w nogę i upadł na ziemię trzymając się kurczowo za kolano. Członkowie Kręgu byli jednak na straconej pozycji, czterech z nich dosięgnęły kule agentów. Trudno było jednak ich trafić, ciągle kryli się za Chevroletami. Ascalon wpadł na pewien pomysł, który mógłby przechylić szalę zwycięstwa ostatecznie na stronę agentów. Przywołał do siebie Giacoma i Francisa.
— Wycofujemy się! Niech myślą, że się wycofujemy! — powiedział do nich. Uśmiechnęli się porozumiewawczo. Tak, danie przeciwnikom fałszywej pewności siebie było dobrym posunięciem. — Wycofać się, wycofać! Do lasu! — krzyczeli dowódcy do swoich grup. Wszyscy, włącznie z Ascalonem, rzucili się w krzaki i między drzewa rosnące przy autostradzie. Dwóch zranionych agentów musiało, niestety, poczekać.
Plan się udał! Ośmieleni wycofaniem się w las agentów członkowie Kręgu zakrzyknęli radośnie i rzucili kilka obelg pod ich adresem. Odeszli też trochę od samochodów, zostawiając na straży Aleistera tylko trzech ludzi.
— Co teraz? Czekamy? Atakujemy? — pytał Giacomo. Ascalon uciszył go gestem. Teraz pora wyjąc asa z rękawa.
— Joe, twoja kolej, wkraczajcie! Zajdźcie ich od tyłu i rozwalcie. Potem zabierzemy się za Aleistera.- Rozkaz! — usłyszeli odpowiedź. Po chwili rozległy się charakterystyczne strzały z Winchesterów, krótka odpowiedź z uzi, krzyki bólu i po chwili wszystko ucichło.
— Chłopaki, idziemy! — powiedział Ascalon i machnął ręką na pozostałych, wyszli z zarośli. Na drodze leżało kilka trupów z rozdartymi przez strzelby plecami i brzuchami. Szturchnął jednego z nich. Puste oczy, krew… same trupy. Przygnębiający widok…
— Sir! — usłyszał krzyk Joego. On i pozostali stali naokoło samochodów mierząc do stojącego obok jednego z nich mężczyzny. Aleister Hirsig… wreszcie… W końcu go dorwali!
— Poddaj się, Hirsig, nie uciekniesz! — powiedział George krzyżując ręce na piersiach i patrząc wyzywająco w jego ciemne, głębokie i zimne oczy. Wiedział jednak, że nie może go lekceważyć.
Spojrzał nieznacznie na Joego, Giacoma i Francisa. Widać było, że są zdenerwowani.
— Naprawdę myślisz, że zwyczajnie się poddam? — wycedził Aleister utkwiwszy swoje czarne oczy w twarzy Ascalona. Ten poczuł, jak dreszcze przebiegają mu przez całe ciało, a włosy na głowie się jeżą. Próbował jednak zachować zimną krew.
— Mamy przewagę liczebną, sam widzisz przecież, że jesteś na straconej pozycji. –powiedział Francis.
Hirsig wybuchnął zimnym, długim śmiechem, całkiem pozbawionym wesołości. Dowódcy grup szturmowych spojrzeli niepewnie na Georga. Ten odwrócił się, odszedł kilka kroków, wyciągnął z kieszeni urządzenie komunikacyjne, wstukał na klawiaturce kod identyfikacyjny i poczekał, aż hologram z logo Agencji ustąpi miejsca obrazowi Monroe’a.
— George, jak nasza operacja w Glastonbury?
— Mamy mały impas. Dwóch rannych, wszyscy z Kręgu zdjęci, ale nie wiemy, co zrobić z Aleisterem. Mieliśmy go pojmać żywcem, ale ja uważam, że powinniśmy go teraz roz… — Monroe uciszył go gestem.
— Poczekaj, poczekaj… Macie go? Więc zaraz wyślę wóz opancerzony i go przewieziecie do naszej filii w Londynie.
— To jest Aleister! Powinniśmy go zabić, póki możemy! Nie wiemy, co planują, ale tonieważne, jeśli on umrze! — George był wyraźnie zdenerwowany, niemal krzyczał.
— Zapominasz się! Masz rozkazy, więc je wykonaj! Pojmać żywcem! — powiedział dobitnie Allan kładąc szczególny akcent na ostatnie dwa słowa.
— Ehh… Obyśmy tego nie żałowali. — wyłączył komunikator i odwrócił się do agentów.
— Daję ci ostatnią szansę, Hirsig. Poddaj się po dobroci, albo…
— Albo co?! No, co?! Wszyscy słyszeli, że masz mnie pojmać żywcem! I ty uważasz się za dobrego dowódcę?! — patrzył mu w oczy z szerokim uśmiechem na twarzy — Powiem ci, czemu chcesz złamać rozkaz! Ty, jak i wszyscy tutaj, boicie się mnie! I słusznie! — Aleister zebrał między dłońmi energię i krzyknął — Privatio spiritus vitae! Świecąca, biała kula pomknęła w kierunku jednego z agentów. Ten wypuścił broń z rąk i zasłonił twarz.
— Aaahhhh! — energia ugodziła go w klatkę piersiową i wyrzuciła w powietrze. Uderzył o ceglany mur i osunął się na ziemię. Jego twarz wyglądała, jakby nagle się zestarzał, a oczy były puste. Wyglądało na to, że Aleister faktycznie pozbawił go siły życiowej. Ascalon spojrzał na tą scenę, potem na Francisa, Giacoma i Joego.
— Ognia! Rozwalić go! — krzyknął i wycelował w kierunku Hirsiga. Wszyscy poszli za jego przykładem i otworzyli ogień w kierunku Aleistera. Ten, co najdziwniejsze, zaśmiał się tylko i uniósł dłoń. W jej kierunku zaczęły płynąć znikąd świetliste drobinki, jakby materializowały się w powietrzu.
— Protectivum Sphere! — poruszył dłonią przed sobą.
— To niemożliwe! — krzyknął George wytrzeszczając oczy. Przed Aleisterem w powietrzu zawisły wszystkie wystrzelone przez nich pociski, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę i utkwiły w niej.
Hirsig zaśmiał się i machnął ponownie ręką. Wszystkie pociski spadły z grzechotem na ziemię.
— Teraz z wami koniec! — krzyknął, a jego twarz wykrzywił paskudny wyraz żądzymordu. Zebrał między dłońmi kolejną porcję energii i z rozmachem klasnął, miażdżąc kulę. Silna fala uderzeniowa pomknęła we wszystkich kierunkach.
— Odwrót, odwrót! — krzyknął George, ale było już za późno. Poczuł tylko silne uderzenie, które wyrzuciło go w powietrze i ból, gdy uderzył o asfalt. Stracił przytomność.
Rozdział 8
„Pamięci nie obowiązuje wzajemność […].” — Traktat o łuskaniu fasoli — Wiesław Myśliwski
Od wydarzeń w Glastonbury minęły dwa lata. Fahri wszedł na stołówki szpitala Memorial przy bulwarze Piyalepaşa w Istambule. Spojrzał zmęczonym wzrokiem na wielki, plazmowy telewizor.
Akurat podawano prognozę pogody.
— 12 października 2008 roku zapowiada się pod znakiem słońca i pięknej pogody. Potem, niestety, czeka nas pogorszenie pogody, a w weekend temperatura znacznie się obniży. Uważajcie, jeśli zamierzacie wypłynąć w morze! Silny wiatr może spowodować fale sięgające…
W tym momencie coś się Fahriemu przypomniało. Boże, jak on mógł o tym zapomnieć! Rany! Przecież to już rok, jak ożenił się ze swoją żoną, Eren! A on zapomniał o rocznicy! O rany! I co teraz, co teraz… Szybko wyjął z kieszeni telefon. Na szczęście często bywał w restauracji Günay Restaurant, przy ulicy Poyraz. Szybko wstukał, tak znany mu już numer, i przyłożył telefon do ucha.
— Selam, Vedat! Posłuchaj, jest sprawa… — zaczął Fahri drapiąc się po głowie. Czuł się aż głupio, tak postępując. Zawsze starał się pamiętać, czy to o imieninach, czy to o urodzinach… A teraz zapomniał o rocznicy ślubu! Hańba!
— Selam! To ty, Fahri? Jak się masz? Co mogę dla ciebie zrobić?
— No wiesz… jest taka sprawa… Zapomniałem o rocznicy ślubu… a jest jutro. — w słuchawce nagle dało się słyszeć śmiech. Lekarz uniósł brwi, nieco zaskoczony.
— Oj, przepraszam… Rozumiem cię, rozumiem… Kontynuuj. — restaurator z trudemzachował powagę i odchrząknął.
— Chodzi o to, że muszę zarezerwować stolik na jutro wieczór. I coś specjalnego przygotuj, okej? Najlepiej… — zamyślił się na momencik. O, jego żona bardzo lubiła to francuskie wino… Jak one się nazywały… Bordeaux! — Masz wina Bordeaux?
— Jasne, wino… czerwone, białe, wytrawne?
— Wytrawne.
— Chwilka, zapiszę wszystko… stolik na 19:30, 12 października… Pasuje?
— Tak, dzięki bardzo! Vedat, ratujesz mi życie, stary! — Fahri zakończył rozmowę i głęboko odetchnął. Zerknął na zegar nad plazmą. Czternasta… musiał wracać do pracy.
Jeszcze nie wiedział, że czeka go naprawdę wiele roboty…
Rozdział 9
„Jest wiele niezamierzenie okrutnych talentów, którymi świat, na chybił trafił, nas obdarza. A to, czy potrafimy skorzystać z darów, o które nigdy nie prosili- śmy, to już świata nie obchodzi.” — John Irving
Wbrew temu, co zapowiadał speaker w serwisie informacyjnym, pogoda nie zapowiadała się za dobrze. Wieczorem nad Istambułem zebrały się czarne chmury. Zapowiadało się na burzę, a co najmniej na oberwanie chmury. Mało osób chodziło po ulicach, był już wieczór.
Koło Centrum Dializ Reniny, na skrzyżowaniu ulic Darulaceze i Keskingil stał mężczyzna. Miał na sobie czarny garnitur, a na nim niebieski płaszcz przeciwdeszczowy, długie, czarne włosy spięte w długi kucyk i bystre, niebieskie oczy. Spoglądał nerwowo na autostradę biegnącą nieopodal. Był wyraźnie zestresowany. Dotknął ukrytego pod marynarką P90. Poczuł się odrobinę pewniej. Rozejrzał się naokoło, upewniając się, że nikogo nie ma w pobliżu i sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej mały, złoty dysk. Nacisnął na przycisk i wysunęła się mała klawiatura. Szybko wpisał swój kod identyfikacyjny. Po chwili pojawił się hologram liter AGENCY.
— I jak sobie radzisz, Ilker? — spytał Monroe swoim zwyczajem splatając dłonie na biurku. Spojrzał badawczo na swojego rozmówcę.
— Na razie czekam, zbliża się już 20:00. Wedle informacji z miejscowej filiiczłonkowie Kręgu mają tu być za chwilę, przydałoby się jakieś wsparcie. A jak na razie jestem tu sam jeden.
— Przygotuj się, by walczyć samodzielnie.
— Jak to? Przecież dobrze wiesz, że… — Allan uciszył go gestem.
— Nie dałeś mi dokończyć. Zdejmij jednego z pierwszych kierowców, albo spowoduj wypadek. Gdy droga będzie zatarasowana z drugiej strony autostrady nadejdzie wsparcie, oni już są w drodze.- wyjaśnił, jak zwykle, ze stoickim spokojem.
W tym momencie zadzwoniła komórka Ilkera.
— Powodzenia, pamiętaj, nie możemy im pozwolić, by przewieźli Aleistera do ich filii, rozumiesz?
Przecież wiesz, że jej nie sforsujemy, za wielkie straty po obu stronach.
— Tak. — wyłączył urządzenie i sięgnął po komórkę.
— Bukoleon! Jak sytuacja, jesteś na miejscu? — usłyszał w słuchawce nieco zdenerwowany głos przełożonego.
— Tak, Ejder, jestem. Gdzie wsparcie?
— Nie zdążymy na czas. Musisz…
— Wiem, wiem! Zatrzymać ich. — przerwał mu Ilker. Zaklął pod nosem, miał już dość takich akcji. Zawsze go stawiali na pierwszej linii. No, niby był dobry, ale co z tego? Z resztą, nie ma co narzekać… To dla niego nie pierwszyzna, już niemal się przyzwyczaił, ale nadal go to mierziło. — Dokładnie. Jesteśmy w drodze, daj nam kilkanaście minut. Uważaj na siebie, pamiętasz co Aleister zrobił naszym dwa lata temu w Glastonbury, nie?
— Pamiętam, pamiętam… — rozłączył się. Istotnie, pamiętał aż za dobrze całąsprawę… George’a Ascalona ledwo odratowali. I tak miał wstrząśnienie mózgu i musiał wziąć urlop, z reszta pozostali też… Całe szczęście że… Ehh… — spojrzał w ziemię smutnym wzrokiem.
Dokończył myśl. — Całe szczęście, że prawie nikt nie zginął…
Skierował się w kierunku ulicy Keskingil. Było cicho, ale to była cisza przed burzą. Rzucił okiem na ołowiane chmury wiszące złowieszczo nad miastem. Cisza przed burzą… dosłownie i w przenośni. Stanął na skraju autostrady, nie jechał jeszcze żaden samochód, który można było uznać za należący do Kręgu. Ostatnio użyli Seatów Suburbanów… Żadnego w zasięgu wzroku.
Oparł się o drzewo i czekał. Pogrążył się w rozmyślaniach i wspomnieniach.
— Hmm… A czemu ja to w ogóle robię? Przecież mógłbym sobie żyć spokojnie… Chwilka, o czym j myślę? Ja, żyć spokojnie? Nie ma mowy… Przecież żyłem na ulicach tego miasta, całkiem sam… Ojciec i matka zginęli w wypadku samochodowym, musiałem sobie jakoś radzić… Ta noc była niemal identyczna jak ta, uderzyliśmy w tego tira wtedy. Miałem cholernie wiele szczęścia. Taa… Szczęścia w nieszczęściu. Ledwo się wydostałem z tego auta, chyba cudem bez obrażeń… ale cóż, te kilkanaście lat na ulicy przynajmniej nauczyły mnie, jak sobie radzić w życiu. No, i mam chociaż tą zdolność, chociaż tyle dobrego…
Skierował wzrok w kierunku leżącego nieopodal kamienia, który uniósł się w powietrze i powoli opadł na jego wyciągniętą dłoń. Z rozmachem wyrzucił ten kamień, trafiając w drzewo.
— Na cholerę mi ta pieprzona zdolność, skoro nie mam nikogo?! Na cholerę mi to, kurwa! Pieprzony świat! Mam już kompletnie dość, potrzebuję urlopu, długiego, na jakiejś pierdolonej tropikalnej wyspie! Ahhhh! — osunął się po drzewie i ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł tak żyć, nie mógł… ale co mu pozostało? Co mu pozostało, poza pracą dla Agencji? Teraz to oni są jego jedyną, prawdziwą rodziną, dlatego musi sobie jakoś poradzić z tym wszystkim. Z ciężkim westchnieniem wstał i podszedł do krawędzi autostrady. Rozejrzał się na boki, nic, kompletnie nic…
Wyjął z kieszeni komórkę, dwudziesta piętnaście… ci z Kręgu powinni już tu być. Już miał wybrać numer Ejdera, gdy usłyszał, daleki jeszcze, ale szybko zbliżający się odgłos silników. Schował komórkę i spojrzał w lewo. Tak, dziesięć czarnych samochodów jechało, jeden za drugim w jego kierunku. Nie miał wątpliwości, kto to jest. Wiedział, co musiał zrobić. Wyszedł na sam środek drogi, stając im naprzeciw.
Ilker ze spokojem patrzył, jak reflektory samochodów robią się coraz większe, zbliżali się… Poczuł, jak zimny pot oblewa mu czoło. Otarł je szybko rękawem przeciwdeszczowego płaszcza. Sięgnął po broń, odbezpieczył i wycelował swoje P90 w kierunku Suburbana. Kierowca zaczął trąbić, był coraz bliżej, jeszcze trochę, jeszcze odrobina a uderzy w stojącego na autostradzie człowieka… Nie mógł zahamować, Bukoleon nie mógł uskoczyć. — Gińcie! — ze strasznym krzykiem Ilker otworzył ogień do samochodu. Szyba rozprysła się, kierowca skręcił kierownicą, gdy jego ciało przechyliło się i wypadło przez drzwi na jezdnię. Samochód wpadł w poślizg i zaczął koziołkować, o włos omijając stojącego wciąż na środku autostrady agenta. Huk, chrzest gniecionego metalu, gdy samochód wpadł na rosnące przy drodze drzewo… trwało to sekundę, ale wystarczyło, by Bukoleon uskoczył i, leżąc na jezdni, zatoczył ramieniem wielki łuk, cały czas strzelając. Szyby kolejnych dwóch samochodów popękały, auta wypadły z drogi i uderzyły w drzewa rosnące po obu stronach autostrady. Pozostałe Suburbany stanęły na środku autostrady, która była już nieprzejezdna.
Trzasnęły drzwi samochodów i wyszli z nich ubrani w białe, szare i czerwone bluzy i dżinsowe spodnie członkowie Kręgu, każdy z Uzi w dłoni. Stanęli w grupce i podnieśli pistolety, gotowi do strzału.
— Rzuć broń, albo cię zabijemy na miejscu! Rzuć broń! — krzyknęli w kierunku leżącego na jezdni Ilkera. Ten jednak nie miał takiego zamiaru… Wpadł na pewien szalony pomysł, by walczyć, by umrzeć, walcząc! By walczyć na śmierć i życie! By w końcu się uwolnić od tego kiepskiego, zniszczonego życia! Zabierze do grobu, ilu zdoła!
Poderwał się na równe nogi i zaczął biec w ich kierunku, otwierając ogień.
— Ahhh! — seria z jego P90 podziurawiła trzech członków Kręgu, którzy padli martwi na jezdnię tam, gdzie stali. Pozostali rozpierzchli się na boki i już byli gotowi zastrzelić Ilkera.
— Skoro taki ma być mój koniec, niech taki będzie! — krzyknął Bukoleon, wyjmując z prawej kieszeni marynarki to, czego nie chciał w żadnym razie użyć, ale skoro było trzeba… niech i tak będzie! — Rzućcie broń, albo zginiemy wszyscy! Wasz wybór, daję wam 3 sekundy! — odrzucił P90 i podniósł granat na wysokość swojej twarzy, by dobrze widzieli, jak wkłada palec wskazujący w kółeczko zawleczki.
Spojrzeli po sobie niepewnie. Jeśli ten szaleniec rzuci granatem, pewne było, że zginą wszyscy, wraz z nim. Nawet, gdyby uciekli poza obszar rażenia odłamków, to przecież wybuch granatu wysadziłby w powietrze ich samochody, więc byli na straconej pozycji.
— Dobra, dobra! Poddajemy się! — krzyknął jeden z nich unosząc broń do góry. — Widzisz? Wygrałeś, poddajemy się! — rzucił broń na jezdnię. Za jego przykładem poszli pozostali.
— Na kolana! Na kolana i będziecie tu czekać, aż przyjdzie moje wsparcie, jasne?! — krzyknął Ilker.
Szczerze, takiego obrotu spraw się nie spodziewał…
— Dobrze, dobrze! — krzyknął kolejny z członków Kręgu i wszyscy padli na kolana, splatając dłonie za głową.
— Co robić, co robić… Co teraz? Ah, i tak nie mam już nic do stracenia, a odejdę przynajmniej wiedząc, że zabrałem ze sobą ich wszystkich! — myślał agent gorączkowo. Podjął, niestety, złą decyzję…
— Nie mogę pozwolić wam żyć! Nie mogę tak żyć! — krzyknął, wyrwał zawleczkę i cisnął granatem. Zamknął oczy, po jego policzkach płynęły łzy. Osunął się na kolana ze zwieszoną smętnie głową, czekając na śmierć.
— Ratuj się kto może! Uciekajmy! — poderwali się z kolan i rzucili do ucieczki, ale było już za późno. Olbrzymia eksplozja wstrząsnęła całą autostradą. Dwa najbliższe pojazdy siła wybuchu wyrzuciła wysoko w powietrze, olbrzymia kula ognia spowiła samochody i ludzi. Rozerwane części pojazdów i ciał poleciały we wszystkich kierunkach, a wielki snop czarnego dymu wzbił się pod niebo. Tylko jedna osoba wciąż klęczała na jezdni, pośród chaosu, nietknięta…
Wokół niej w powietrzu zawisły odłamki i kawałki metalu, jakby zatrzymane w swym śmiercionośnym locie.
Rozdział 10
„[…] doświadczenie nauczyło mnie szanować ludzką pracę bardziej niż cokolwiek innego;” — Rok potopu (2) — Eduardo Mendoza
— W końcu koniec dyżuru… Teraz do domu, zjeść ciepłą kolację, umyć się i spać… — uśmiechnął się na samą myśl, wychodząc ze szpitala. — No, albo obejrzeć jakiś fajny film na DVD… może dzisiaj… — Fahri, gdzie jesteś?! — okrzyk kolegi, wybiegającego pędem przez drzwi szpitala, wyrwał lekarza z zamyślenia.
— Złap oddech, Rafet. Spokojnie. — aż za dobrze wiedział, jak impulsywny i energiczny jest jego przyjaciel. Wiedział jednak, że o szybkim powrocie do domu może zapomnieć. Ale, jak mus, to mus…
— Był karambol na autostradzie niedaleko, skrzyżowanie ulic Darulaceze i Keskingil! — wyrzucił z siebie Rafet na jednym wydechu.
— No, to pięknie! Ilu rannych? — zapytał, myśląc jednocześnie, że ta robota corazmniej mu się podoba, nie miał przez nią czasu dla siebie.
— Nie wiem, nie wiem! Dopiero dzwonił jakiś świadek, ale gadał strasznie chaotycznie. Lepiej chodź, przydasz się! Zbierają wszystkich wolontariuszy i lekarzy, jacy są w szpitalu! — pobiegli w stronę jednej z karetek, które miały wyjechać na akcję, po drugiej stronie szpitala. Faktycznie, przy pojazdach zgromadziło się już około dwudziestu osób. Wszędzie panowała gorączkowa krzątanina, sprawdzano, czy nosze są na miejscu, czy defibrylatory w karetkach mają zasilanie, po około trzech minutach wszystko było gotowe, lekarze i wolontariusze wsiadali do samochodów. Zawyły syreny i pięć karetek wyjechało na drogę w kierunku autostrady.
Fahri siedział obok Rafeta i czuł miłe podniecenie na myśl o akcji. Zawsze czuł taki dreszczyk, gdy jechali na miejsce wypadku, ale to zdarzenie miało być jednym z najtrudniejszych w jego karierze. — Dojeżdżamy na miejsce! O rany! — powiedział kierowca. Po chwili auto się zatrzymało.
— Co? — zapytał jeden z lekarzy.
Kierowca z twarzą białą jak kreda odwrócił się do nich.
— Czegoś tak strasznego jeszcze nie widziałem! Chyba przyjechaliśmy na próżno.
— Co masz na myśli? — zapytał Fahri pełen najgorszych przeczuć. Pamiętał, że ten kierowca, z którym jeździł od samego początku pracy w Memorial, nie był wrażliwy. Jego zamiłowaniem było oglądanie horrorów. Skoro nawet on mówi, że to co znajduje się teraz za drzwiami karetki jest straszne…
— Chodź, Fahri, pora na robotę… — powiedział wolontariusz siedzący obok i otworzył tylne drzwi samochodu. Widać on nie odebrał słów kierowcy, tak, jak on.
Wyszli z pojazdu. To, co zobaczyli, dosłownie zmroziło im krew w żyłach. Ekipy innych karetek także stanęły jak wryte, wszyscy rozglądali się naokoło, jakby nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Na autostradzie leżało pełno kawałków pogiętego metalu i blachy, pod stopami chrzęściły im odłamki szkła, a wraki kilku samochodów leżały jeden koło drugiego, tworząc dosłownie górę złomu tarasującą całą autostradę. Na drzewie na prawo od autostrady zatrzymał się kolejny samochód, jeszcze płonął.
— Coś mi tu nie gra… Czy to nie są te same modele? — spytał Rafet. Szli pomiędzy wrakami samochodów, patrząc ze zgrozą na fragmenty ciał rozrzucone po autostradzie. To był straszny widok — krwawe kawałki mięsa, ręce i nogi oderwane od korpusów, głowy roztrzaskane na kawałki, twarze na których zastygł wyraz przerażenia i niemy krzyk.
— Chyba nic tu po nas, nie sądzisz, Fahri? Nikt nie przeżył. — rozglądali się jednak na boki, łudząc się, że jednak kogoś żywego zobaczą.
— Masz rację, ale rozejdźmy się, a może jednak się tu na coś przydamy… Chwilka...co tam leży, koło wraku? — wskazał ręką na jeden z samochodów -. I tutaj, na lewo od tego ciała, i jeszcze tam, i tam… Czy to są pistolety?
Jeden z lekarzy podniósł uzi z drogi i pokiwał głową.
— To broń. Nie rozumiem, czy to porachunki gangów? Patrz na to ciało, o tutaj, i na ten korpus, tu jest dziura od kuli…
— Nie mam pojęcia, co się tu stało… Ale chyba to sprawa dla policji, nie dla nas… powiedział Fahri. Lekarze, którzy rozeszli się po autostradzie w różnych kierunkach, niczego nie mogli znaleźć. Dopiero Rafet znalazł całe ciało, nie rozerwane w eksplozji. Wszyscy podeszli do niego.
— Patrzcie, to nie jest przecież nikt z Turcji! To Europejczyk, albo Amerykanin… I ma dziurę w głowie, a pozycja ciała… — spojrzał w kierunku drzewa przy autostradzie, w które uderzył jeden z czarnych samochodów. — Wygląda tak, jakby wypadł przez drzwi, gdy auto wypadło z drogi i uderzyło w drzewo. Ktoś ich ostrzelał?
— Hmmm… Chyba ma rację… tylko kto mógł ostrzelać te samochody, i gdzie teraz jest? Może uciekł? Albo zginął w eksplozji samochodów? — myślał Fahri odchodząc od pozostałych lekarzy, którzy już zrezygnowani skierowali się do karetek. Chwilka, co tam leży? Kolejne ciało? Przegapili je, jak? Przecież leży na uboczu… Podszedł do tego ciała. Garnitur? Płaszcz przeciwdeszczowy, a co on ma nadal w dłoni? — myśli jak błyskawice przelatywały mu przez głowę.
Dotknął dłoni i serce zabiło mu szybciej. Wyczuł puls, słaby, ale jednak.
— Chodźcie tu, szybko, szybko! — krzyknął w kierunku kolegów. Jednak nie na darmo tu przyjechali.- Chodź, nie ma tu czego szukać, zbierajmy się! — odkrzyknął któryś z lekarzy znudzonym głosem, i lekko zirytowanym.
— Nie, nie! Ten facet żyje! I miał coś na palcu wskazującym! — krzyknął nie odrywając wzroku od bladej twarzy nieprzytomnego człowieka.
— Nosze, szybko!
Po chwili do Fahriego podbiegło czterech mężczyzn z noszami. Chwycili leżącego na jezdni nieprzytomnego człowieka, za ramiona i za nogi.
— Na trzy! Raz, dwa, trzy! — człowiek znalazł się na noszach. — Teraz do karetki, musimy coś, zrobić, by odzyskał przytomność.
Fahri szedł trochę z tyłu… Patrzył nie na kolegów, ale na malutkie kółeczko, które zdjął z palca tamtego faceta. Hmmm… Ciekawe, co tam się mogło stać… I co to za kółeczko? Dziwne… Chyba tu chodzi o jakąś grubszą sprawę. Porachunki gangów może… ale przecież… nie, tu musiało chodzić o coś więcej… Przecież, gdyby to były faktycznie porachunki gangów, znaleźliby więcej ciał, jak tego faceta… Pamiętał, że na wszystkich fragmentach ciał były podobne strzępy materiału, jak od bluz z kapturem, i wszyscy mieli dżinsowe spodnie… Tylko ten jeden miał na sobie inny strój. Czyżby jeden człowiek rozwalił ich wszystkich? Czy to on sam jeden doprowadził do takiej masakry?
Hmmm…
— Fahri, co z tobą? — poczuł, jak Rafet szturchnął go w żebra. Byli już blisko karetki.
— Nic, nic… się zamyśliłem tylko… Jestem już cholernie zmęczony. Chcę tylko jechać już do domu.
— Rozumiem cię, stary, aż za do… — ziewnął potężnie nawet tego nie kryjąc — aż za dobrze. — wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wsiedli do karetki. Jechali sami, jedynego ich pacjenta włożono do innej.
Ruszyli w stronę szpitala. Nikt nie zauważył dwóch postaci ukrytych w cieniu drzew.
Rozdział 11
„Jeśli tracisz pieniądze, nic nie tracisz. Jeśli tracisz zdrowie, coś tracisz. Jeśli tracisz spokój, tracisz wszystko.” — Bruce Lee
— Co teraz zrobimy? Nie tak miało być! Mieliśmy pojmać Aleistera, a nie wysadzać ich wszystkich w powietrze! — krzyknął Cenk. Stojący koło niego agent, wysoki, dość szczupły, z długim, blond kucykiem i w okularach, zmierzył go zimnym wzrokiem.
— Zamknij się, nie krzycz! Nie polepszysz sytuacji! Sam nie wiem, co teraz robić! — powiedział ostro Kurt. — Powinniśmy powiadomić Ejdera, jak najszybciej! Jeśli Aleister naprawdę tam był… to pozbyliśmy się go na zawsze! To zbyt piękne, by to była prawda!
— A jeśli naprawdę Aleister nie żyje? — powiedział z nieukrywana nadzieją w głosieCenk.
— To jest Aleister, marny granat go nie zabije, przestań się łudzić! Moim zdaniem nie przewoziliby go otwartą autostradą przez centrum miasta! — był już zirytowany naiwnością swojego towarzysza.
— Pewnie masz rację… Ehh… — spuścił smutno oczy. — A już miałem nadzieję…
— Nadzieja nie jest zła. — tym razem, widząc drobnego, szczupłego bruneta ostrzyżonego na krótko, takiego przygarbionego i przybitego, przypomniał sobie jego historię. Cenk trafił do Agencji niecałe trzy miesiące temu. Tak, to było wyjątkowo dziwne… Naprawdę rzadko ludzie z Agencji mieli styczność z dżinami. To demony i duchy powstałe z czystego ognia bez dymu, które posiadają nadnaturalną potęgę i są niewidzialne, mogą jednak przyjmować dowolną postać. Utożsamiały one wrogie człowiekowi siły natury. Uważano ich za mieszkańców pustyni. W islamie, gdzie stanowią trzecią kategorię rozumnych istot stworzonych przez Boga. Dżinny w wierzeniach muzułmańskich dzielą się na dobre i złe. Dobre służą Bogu i pomagają ludziom, zaś złe szkodzą. Dżinny były bardzo popularne w ludowej tradycji muzułmańskiej. Zgodnie z ludowymi legendami i baśniami, człowiek przy pomocy zaklęć może sobie w pewnych wypadkach dżinna podporządkować.
Podczas jednej z akcji uratowali przed śmiercią Cenka, gdy zobaczyli, że jest w niebezpieczeństwie na pustyni. Co prawda nie było to ich celem. Wracali wtedy z jednej misji do filii Agencji w Istambule. Wtedy to właśnie Demir, dzięki żelaznym kulom, pokonał jednego z najsilniejszych dżinów, ifryta. Jest to demon złożony z czystego ognia, potężny. Podobno ifryty to dusze ludzi zmarłych nagłą śmiercią lub zamordowanych… Ale to chyba tylko plotki… W każdym razie po tym zdarzeniu Cenk trafił do Agencji. Był tylko nadal młody i niedoświadczony…
— Kurt, co robimy? Kurt? — pytanie wyrwało agenta z zamyślenia.
— Powinniśmy teraz zadzwonić do Ejdera. Trzeba pogadać z Ilkerem, gdy tylko go obudzą w szpitalu. — wyciągnął z kieszeni komórkę i wybrał numer.
— Kurt? Słyszeliśmy już, co się stało. Jak wygląda sytuacja? — odezwał się nieco zdenerwowany głos.
— Powiedzieć w dwóch słowach? — spojrzał na wraki samochodów na drodze oraz na policjantów zabezpieczających teren. Do tego telewizja z jakimś wozem transmisyjnym się przyplątała.
— No?
— Totalna masakra. Auta ludzi z Kręgu rozwalone na kawałki, oni sami rozrzuceni po całej ulicy…
Ilker nieźle się spisał, rozwalił ich wszystkich, w pojedynkę.
— O cholera! Ty to serio mówisz? — głos Ejdera pełen był zdumienia.
— Włącz sobie telewizor, kanał… — wytężył wzrok, by z białego boku wozu transmisyjnego odczytać nazwę stacji. — Yirmidort TV. Sam się przekonaj. Co robimy?
— Zadzwonię za moment… daj mi chwilę… — nim Kurt zdążył zaprotestować jego
dowódca rozłączył się.
— Ejder? Kurwa… — schował telefon do kieszeni. Nienawidził takich sytuacji… gdy nie wiedział, corobić, a mógł tylko czekać.
— Co? — spytał Cenk wyraźnie zaciekawiony.
— Jeszcze nic… Mamy czekać. — usiadł na ziemi opierając plecy o drzewo. Zmęczony już był… Była już noc. On i Cenk mieli stanowić wsparcie dla Ilkera, atak z dwóch stron, Ilker z jednej strony autostrady, oni — z drugiej. Mieli zatrzymać samochody. Tak w ogóle miało być więcej wsparcia… Oni mieli stanowić tylko „pierwszą falę” — mieli zatrzymać Suburbany, a inni agenci mieli zabić wszystkich ludzi z Kręgu i pojmać Aleistera… Mieli to zrobić zaledwie pięć minut po zatrzymaniu konwoju, atakując od strony, z której przyjechał konwój Kręgu. Niestety, drugą fazę planu trzeba było odwołać… Po pierwsze ze względu na to, że on i Cenk się nieco… spóźnili, dotarli po incydencie Ilkera, a po drugie, że nie było już kogo rozwalić w drugiej fali… Ehhh… — Powiedz mi, Cenk, czemu czasami tak się układa, co?
— Co masz na myśli?
Odwrócił głowę i spojrzał na niego. Wygodnie oparty o drzewo, ręce pod głową, przymknięte oczy… cholera, jak on się tak umie wyluzować, i to w takiej sytuacji?
— Chodzi mi o to. — wskazał podbródkiem na autostradę, na której nadal krzątali się policjanci. — Czemu czasami nam się nic nie udaje? — wstał, biorąc w dłoń swój Bushmaster ACR.
— Życie, stary, życie… — odpowiedział Cenk nie otwierając oczu.
— Jak ty się tak umiesz wyluzować, co?! — niemal na niego krzyknął, był już zirytowany tym jego spokojem.
— Opanuj się! A co możesz zrobić w tej sytuacji? Jedynie czekać na instrukcje! Więcsię wyluzuj! — spojrzał na niego wzrokiem zarówno nieco pogardliwym, ale i nieco smutnym. — Ehhh… masz rację. — Kurt usiadł znowu opierając się o drzewo. — Musimy czekać na instrukcje… Ja bym czym prędzej jechał do szpitala, z którego były te karetki i pogadał z lekarzami, Ilkera bym wypytał… I spróbował jakoś wytropić Aleistera…
— Wiem, ale to nie nasza kwestia. Pewnie każą nam wrócić do filii i tyle…
— Oby. — zamknął oczy i czekał.
— Będzie dobrze. Ja to wiem.
Kurt spojrzał na Cenka. Jak on to robi? Tu masakra, a on na luzie… Hmmm… Zamknął oczy. Próbował uporządkować myśli, ale jakoś mu to nie wychodziło… — Może powinienem już sam wracać — pomyślał. — Tak, powinienem wracać do… — nie dokończył myśli, zasnął.
Rozdział 12
„Na papierze wszystkie plany są jednakowo dobre, jednak rzeczywistość dała dowód swej nieposkromionej pasji, z jaką rozwiewa papiery i drze plany na strzępy.” — Historia oblężenia Lizbony — José Saramago
Ejder skończył rozmowę ze swym podwładnym, pomyślał, że jednak troszkę zbyt pochopnie postąpił, ale trzeba było szybko się dowiedzieć, co się stało, a jak wiadomo, media lgną do masakr jak pszczoły do miodu… Odwrócił fotel w swym biurze na ostatnim piętrze biurowca w Istambule, będącego zakamuflowaną pod postacią zwyczajnej firmy filią Agencji, i wcisnął guzik na pilocie. Na wielkim, czterdziestocalowym, płaskim, plazmowym telewizorze pojawił się serwis informacyjny kanału Yirmidort TV.
Urocza, młoda brunetka z mikrofonem stała na środku autostrady. Była późna noc, ale drogę oświetlały niebieskie i czerwone błyski syren policyjnych i strażackich.
— Znajdujemy się w Istambule, na autostradzie Çevre Yolu. Dzisiaj doszło tu do strasznego wypadku. Prawdopodobnie były to porachunki gangów albo zamach bombowy. Z tego, co się dowiedzieliśmy, dziesięć samochodów marki Chevrolet Suburban, konwój firmy ochroniarskiej w Istambule, zostało doszczętnie zniszczonych przez zamachowca. Nie wiemy, kto nimi jechał ani kogo ochraniali. Wiemy tylko tyle, że kilkanaście osób zostało dosłownie rozerwanych na kawałki.
O, to akurat komendant policji. Panie komendancie, jak pan skomentuje to zdarzenie? Jak doszło do tego nieszczęścia? — podstawiła mikrofon pod nos dosłownie, postawnemu, i raczej zdegustowanemu tą sytuacją, niebieskookiemu człowiekowi z twarzą pooraną zmarszczkami, siwiejącemu już. Zmarszczki podkreśliło szczególnie światło lampy wbudowanej w kamerę. — Na razie ustaliliśmy jedynie to, że użyto granatu, o czym świadczy miejsce eksplozji, oraz odłamki na fragmentach samochodów. Poinformujemy, gdy dowiemy się więcej. Zwołamy konferencję prasową. — Czy ktokolwiek przeżył?
— Wiemy o jednym człowieku, znajduje się obecnie w szpitalu Memorial, niedaleko. Przesłuchamy go, jeśli tylko będzie w stanie odpowiadać na nasze pytania. — komendant policji odszedł. — Zapewniam, będziemy informować państwa na bieżąco o stanie sytuacji. Z Çevre Yolu dla kanału Yirmidort TV mówiła Eren Taspınar.
— Kurwa mać! Kurwa! — przeklął Ejder. Wyłączył telewizor i usiadł za biurkiem. Wyjął z kieszeni złoty dysk i szybko wstukał swój kod identyfikacyjny.
— Cześć, Ejder. Jak sytuacja w Istambule? Dorwaliście Aleistera? — spytał z nadzieją w głosie Monroe, patrząc badawczo na swego rozmówcę. To by oznaczało koniec zmagań z Kręgiem!
— Ahhh… szkoda gadać, Monroe… — pokręcił głową zrezygnowany Ejder.
— Co się stało? — był już wyraźnie zaniepokojony. Pochylił się bardziej do przodu, wpatrzył się jeszcze bardziej badawczo w agenta.
— Mieliśmy pojmać Hirsiga, jak planowano, jeden z agentów, Ilker, miał zatrzymać na autostradzie… Kurt i Cenk mieli być wsparciem. Mieli zatrzymać samochody. Zresztą, znasz plan… Ilker wysadził cały konwój w powietrze, nikt nie przeżył prócz niego, ale Aleistera tam nie było. Ilker jest w szpitalu Memorial. Co teraz robimy?
— Wyślij agentów, by zabrali Ilkera ze szpitala do filii w Istambule, mamy tam przecież oddział medyczny. Dzięki za raport, do roboty.
— Rozkaz. — Ejder wyłączył urządzenie. Czeka ich ciekawy i ciężki dzień…
Rozdział 13
„I know you’re out there. I can feel you now. I know that you’re afraid. You’re afraid of us. You’re afraid of change. I don’t know the future. I didn’t come here to tell you how this is going to end. I came here to tell you how it’s going to begin. I’ll hang up this phone. And then I’ll show these people what you don’t want them to see. I’m going to show them a world without you. A world without rules and controls, without borders or boundaries. A world where anything is possible. Where we go from there is a choice I leave to you.” — Matrix — Neo
12 października 2008 roku rozpoczął się, jak się zdawało, normalnym, spokojnym porankiem dla większości mieszkańców Istambułu. Ulice były zatłoczone, głośne odgłosy klaksonów samochodowych, nawoływania sprzedawców, śmiechy, rozmowy, ogólny rozgardiasz… Każdy spieszył w swoim kierunku, podążając do pracy, szkoły, na śniadanie w pobliskiej restauracji.
Normalny, dzień się rozpoczął.
Czy aby na pewno? W zgiełku wielkiego miasta toczyła się potajemna walka dwóch rywalizujących ze sobą, zakamuflowanych sił. Jedna z tych sił — Krąg, imitująca wielką firmę ochroniarską, druga siła — międzynarodowa Agencja — mająca swą siedzibę w biurowcu, jednym z wielu w Istambule.
12 października 2008 roku był zwykłym dniem dla wielu agentów Agencji, jak i dla członków Kręg w Istambule. O ile zwykłym dniem nazwiemy walkę o panowanie nad światem. Walkę o zdobycie i wykorzystanie, lub o zbadanie i ochronienie wszelkich niezwykłych ludzi i stworzeń tego świata. Oczywiście, walka ta nie toczyła się jedynie w Istambule, lecz również w wielu innych miejscach na Ziemi. Jak jednak wygląda historia owych rywalizujących ze sobą organizacji?
Agencja wykrywała i identyfikowała cele, spotykała się z ludźmi, którzy odznaczali
się zdolnościami parapsychicznymi, poprzez szczere rozmowy przekonywała ich do udostępnienia swych zdolności do badań, pomagała w ich rozwoju, opanowaniu mocy, jaką ci niezwykli ludzie posiadali. Jednak głównym zadaniem Agencji było rozstrzyganie kwestii, czy dana osoba może żyć w społeczeństwie, czy winna być odizolowana dla swojego, i innych, dobra. Po pierwszym kontakcie z agentami i rozwinięciu swych umiejętności wielu ludzi, zamiast powrócić do swych domów i środowiska, zostawało w Agencji, służąc na misjach swą mocą.
Agencja posiadała odpowiednie jurysdykcje i pozwolenia od rządów danych krajów na prowadzenie swych badań i swej działalności. Od wieków przywódcy światowych mocarstw byli świadomi, że ludzie posiadają w sobie Pierwiastek, dający im dostęp do różnych niebywałych zdolności. Prezydenci, władcy dynastyczni, premierzy, kanclerze, wszelcy przywódcy dawali ludziom Agencji ciche przyzwolenie na działanie wykraczające daleko poza znany nauce świat.
Nie oznacza to jednak, iż Agencja była poza kontrolą. Tak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, ale zarówno CIA i FBI w Ameryce, Mossad w Izraelu, Australian Security Intelligence Organisation i Australian Secret Intelligence Service w Australii, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego Chińskiej Republiki Ludowej, Direction de la Surveillance du Territoire i Direction Centrale du Renseignement Intérieur we Francji,
Federalna Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, Agencja Wywiadu i Agencja
Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Polsce, Bundesamt für Verfassungsschutz w Niemczech, Keibikyoku(Biuro Bezpieczeństwa) i Kōanchōsachō(Agencja Bezpieczeństwa Publicznego) w Japonii, Al Amn al Amm(iracka agencja wywiadu) i Al-Muchabarat(Główna Dyrekcja Wywiadu) w Iraku, brytyjski Secret Intelligence Service i wiele innych organizacji wywiadowczych i służb specjalnych na bieżąco śledziło poczynania Agencji. Agencja wielokrotnie naciskała, by zaprzestano szpiegowania ich agentów, co obiecywali przywódcy państw, lecz i tak nie zaprzestali tej działalności, choć nie dawała zbyt wielkich efektów. Agencja działała w sekrecie, nawet przed wywiadem i służbami specjalnymi ich zwierzchników, którzy pozwolili im na prace na terenie swoich państw.
Oczywiście, zarówno Monroe, jak i przywódcy filii, jak George Ascalon czy Ejder, wiedzieli o tym wszystkim, i przekazywali raporty i podstawowe informacje o swej działalności tylko do rąk własnych przywódców danych państw. Musiało im to wystarczyć, gdyż rzadkie były przypadki, by wykradziono informacje z Agencji, jeśli nie ująć tego dobitniej — niemal niemożliwe. Wiele informacji, o badaniach i eksperymentach, dane ludzi badanych, cele i miejsca misji, imiona agentów, jak i badania potworów, spotkanych i schwytanych, Agencja pozostawiała w tajemnicy. Skoro już jesteśmy przy potworach… Nie tylko do identyfikowania, badania i rozwijania zdolności ludzkich ograniczała się rola Agencji. Agenci wyruszali także na misje bojowe, w miejsca, gdzie doszło do ataku, lub zaobserwowania bestii czy stworzeń nieznanych nauce, kryptyd, jak i bestii mitologicznych, pochodzących z legend i folkloru danego kraju. Schwytane istoty przewożono do filii lub podziemnych schronów pod nimi.
Krąg jednak miał o wiele bardziej tajemniczą i niepokojącą historię, niż Agencja. Nie wiadomo dokładnie, kiedy powstał.
Pochodzi prawdopodobnie ze średniowiecza, jak twierdzą niektórzy, wiąże się z położeniem katedr na terenie Francji, których położenie odpowiada położeniu gwiazd
Gwiazdozbioru Panny na niebie, jest to prawdopodobnie tylko plotka, choć niektóre z katedr, jak na przykład w Chartres, ma w sobie ezoteryczne symbole i powiązania.
Położenie katedr –w Abbeville — Abbatiale de Saint-Riquier, w Amiens — Agence de la Cathédrale, w Laon — Cathédrale Notre-Dame de Laon, w Bernis, Notre Dame w Paryżu, katedra w Chartres — Cathédrale Notre-Dame de Chartres i Tours, gdzie znaj- duje się — Cathédrale Saint-Gatien, katedra w Le Mans, Rouen, Bayeux i w Évreux również należą do tego grona. Wszystkie te katedry nie mają nic wspólnego z Krę- giem, lecz mają wiele wspólnego z Agencją — pod każdą z nich znajdują się podzie- mia, zaadaptowane na filie Agencji.
Inną teorię jest to, że Krąg założony został przez hrabiego de Saint Germain. Ów tajemniczy hrabia podobno posiadł sekret nieśmiertelności. Hrabia zektnął się z Moj- żeszem, Napoleon miał go za doradcę, Waszyngton, prezydent Stanów Zjednoczo- nych, został podobno namaszczony przez Saint Germaina na swój urząd. Czyżby żył wiecznie? Biografowie hrabiego wcale tego nie wykluczają.
Przebywał w Niniwie na dworze króla asyryjskiego Sardanapala, rozmiłowanego w biesiadach sybaryty. Jednakże król panował w IX wieku przed Chrystusem. Chrabia wydostał się z oblężonego miasta, gdy król — nie chcąc się poddać — płonął w swoim pałacu.
W XVIII wieku księżne, markizy i damy francuski otaczały hrabiego de Saint Germain i słuchały z żywym zainteresowaniem jego opowieści. Opowiadał im, że był przyjacielem królowej Saby oraz Kleopatry, mówił o postaciach i zdarzeniach sprzed dwóch tysięcy lat, które słuchaczki znały jedynie z ksiąg. Robił to jednak tak sugestywnie i z takim przekonaniem, jakby obcował kiedyś z tymi ludźmi naprawdę! Saint Germain chwalił się przyjaźnią z królową Marią Stuart, piękną Małgorzatą de Valois z rodu Walezjuszy zmarłą w 1615 roku, a także opowiadał o nocy św. Bartłomieja w 1573 roku, kiedy to katolicy wyrżnęli w Paryżu hugenotów.
Saint Germain nigdy nie twierdził, że jest długowieczny. Słuchające go damy francuskiego dworu podziwiały go, mimo, że były to czasy racjonalizmu i oświecenia, nikt jakoś nie podważał wiarygodności słów i opowieści hrabiego.Doprawdy, dziwne. Wszystkie fakty się zgadzały, nie przyłapano go nigdy na kłamstwie. Graf von
Hessen-Phillips-Barchfeld twierdził, że hrabia zna szczegóły przeszłości i odległych czasów, jakie mogłaby znać wyłącznie osoba wówczas żyjąca.
Mylono go z hrabią Robertem de Saint Germain, jezuitą, a potem oficerem, ministrem wojny w Danii i we Francji za Ludwika XVI. Nasz niezwykły, tajemniczy Saint Germain nie wywodził się nawet z tego rodu! Zaistniał na świecie nie wiadomo skąd i kiedy. Jakby żył od zawsze. Pojawiał się i znikał zupełnie nieoczekiwanie w różnych częściach Europy.
Czy to Hrabia de Saint Germain odpowiadał za powstanie Kręgu? Nie jest to wykluczone, choć w sprawie Kręgu nic nie jest pewne...Rodowód tej międzynarodowej, tajemniczej organizacji jest naprawdę zawikłany, i by dość do tego, skąd pochodzi Krąg, należałoby przestudiować historię. Prawdopodobnie Krąg powstał z połączenia nurtów, zakonów i ruchów ezoterycznych, dążących do oświecenia tajemniczych organizacji.
Jedną z nich jest ruch wolnomularski, masoński. Międzynarodowy ruch mający na celu duchowe doskonalenie człowieka i braterstwo ludzi różnych religii, narodowości i poglądów. Ruch ten charakteryzuje się istnieniem lóż masońskich, oraz rozbudowanej symboliki i rytuałów, podobnie jak w Kręgu, lecz Krąg bynajmniej nie ma na celu tego, by łączyć ponad podziałami. Raczej wprowadza podziały.
Cechą masonerii są legendy i teorie spiskowe na jej temat. Jedną z teorii spiskowych na temat masonerii jest jej wszechobecność i największy wpływ na losy współczesnych jak i przeszłych stosunków międzynarodowych. Jest to po części zbliżone do Kręgu, jak i do Agencji, które miały wielkie wpływy na losy ludzkości,. Trudno więc określić, czego częścią byłaby masoneria. Ma ona na celu doskonalenie ludzkości i braterstwo, lecz nie jest powiedziane, iż Krąg nie działa jedynie pod przykrywką takich dobrych intencji. Filozofia Kręgu, mająca na celu pojmanie i wykorzystanie do swych celów wszelkich stworzeń i zawładnięcie nimi bynajmniej nie ma nic wspólnego z filozofią masońską. Jednakże jest pewien szczegół, który moze wskazywać na powiązania Kręgu i ruchu wolnomularskiego.
Ludzie obdarzeni zdolnościami, których starają się chronić członkowie Agencji, mogą wpaść w ręce ludzi z Kręgu zwabieni w sfery masońskie dobrymi obietnicami. Obietnicami pomocy w rozwoju ich zdolności. Lecz to tylko teoria…
Podobno Krąg przez masonów, dąży do stworzenia Nowego Porządku Świata. Jednak nie jest to bynajmniej stworzenie czegoś dobrego. Po zakończeniu zimnej wojny określenie Nowy Porządek Świata było używane przez Michaiła Gorbaczowa i George’a H. W. Busha oraz wielu innych członków Klubu Bilderberg, Komisji Trójstronnej i Rady Stosunków Zagranicznych rządu USA dla określenia zmian jakie nastąpiły na świecie po jej okresie. Obecnie pojęcie NPŚ odnosi się do rządu światowego, któremu podlegać mają wszystkie państwa.
Niektórzy twierdzą, że świat jest zakulisowo sterowany przez grupę bądź grupy ludzi dążących do wprowadzenia Nowego Porządku Świata, który ma się cechować wszczepianiem innym ludziom chipów pod skórę, uwięzieniem ludzi w ogromnych miastach-molochach, powszechnej inwigilacji za pomocą monitoringu i bezgotówkowym obrotem towarami.
Jednakże ta teoria pokazuje coś zupełnie innego, niż ma się to w rzeczywistości. Świat bynajmniej nie jest sterowany przez żaden ruch ani grupę, chcącą manipulować społeczeństwem. Za takie organizacje zakulisowe można uznać jedynie Agencję oraz Krąg. Lecz żadna z nich nie dąży do pełnej kontroli nad światem. Krąg pragnie jedynie kontroli nad bestiami mitologicznymi oraz zagarnięcia dla siebie wszelkich zdolności parapsychicznych, jakimi dysponuje ludzkość. Kolejna teoria, która ma tylko odrobinę powiązań z Kręgiem i jego filozofią. Jednakże nie można powiedzieć, iż Krąg nie ma jakiegoś tajemnego celu, którego jeszcze nie ujawnił… Jak zwykle, nic do końca nie wiadomo.
Skończmy jednak historię ruchu wolnomularskiego. Dawne wpływy masońskie wiążą się z Zakonami podległymi, Iluminantami, satanizmem, okultyzmem, a przede wszystkim z Żydami którzy pozostają w ścisłym związku i zajmują wysokie w niej stanowiska. Wolnomularstwo ma charakter ezoteryczny, prawdopodobnie dlatego uznaje się je za część Kręgu. Wśród masonów zdarzają się zwolennicy humanistycznej astrologii, antropozofii, teozofii i gnozy.
Do lóż należeli magowie i okultyści, niewykluczone też, że w lożach zasiadali wysoko postawieni członkowie Kręgu, pokusić się także można o stwierdzenie, iż nawet sam Aleister Hirsig miał tam swe miejsce…
Większość lóż ma jednak nastawienie racjonalistyczne. Szczególnie ezoteryczny charakter mają nieliczne już loże Le Droit Humain, dawniej — zwłaszcza w Federacji Angielskiej, Holenderskiej, Hinduskiej, Amerykańskiej i Polskiej — silnie związane z teozofią. Jest to już potwierdzone, że w lożach Le Droit Humain zasiadali ludzie ściśle związani z Kręgiem. Jest to jedyna pewna informacja potwierdzająca powiązanie tych dwóch organizacji.
Ezoteryczny charakter mają również szczególnie popularne w krajach francuskojęzycznych loże rytu Memphis-Misraim. Niektórzy wolnomularze doceniający wkład Kościoła w rozwój cywilizacji europejskiej, dostrzegający jednak jego negatywne cechy, współtworzyli zreformowane kościoły liberalno-katolickie, które odrzucają wiele nauk Kościoła rzymskokatolickiego. Istnieje kolejna niepewna teoria, iż w rozwoju i prowadzeniu owych kościołów pomagali skrycie doradcy, mając w tym jakiś swój cel. Wiele znanych osobistości należało do wolnomularskiego ruchu, jeśli więc zakonspirowani doradcy z Kręgu pociągali za sznurki w lożach masońskich, mogli kontrolować wiele rzeczy oraz mieć wpływ na wpływowych ludzi.
Lecz masoneria to jeden z kilka z tajemniczych organizacji, które miał być częścią Kręgu. Jakie są inne organizacje? Są one o wiele bardziej tajemnicze, aniżeli ruch wolnomularski.
Jednym z ramion Kręgu miało być towarzystwo Vril. Zamek Wewelsburg stanowił miejsce główną twierdzę satanistycznego kultu, który stworzył i kierował niemiecką partią nazistowską. To tak zwane Towarzystwo Vril zrzeszało wielu współpracowników Hitlera, w tym Himmlera, Bormanna i
Hessa. W centrum całego kultu był Hitler, który, jak wierzono, był psychicznym medium kontaktującym się z potężnymi siłami, które mogły stworzyć wszystko podbijający naród aryjski. Niektórzy upatrywali w Hitlerze Mrocznego Mesjasza. Z tego, co wywnioskowali ludzie Agencji, Hitler był tylko marionetką w rękach Aleistera Hirsiga. Krąg zamierzał podbić świat przy użyciu armii nazistowskiej. Pokonanie przywódców państw, finansujących i wspierających Agencję, miało ją rozsadzić od środka. Zamiast atakować samą Agencję, uderzyli w źródło jej siły — ścisłe związki z głowami wielu państw świata.
Aleister Hirsig musiałby mieć już teraz co najmniej 80 lat. Jednak wygląda na dużo młodszego.
Plotki o powiązaniu z hrabią de Saint Germain mogą być po części prawdziwe… Czyżby Aleister Hirsig i hrabia de Saint Germain kontaktowali się ze sobą, przekazując sobie sekret nieśmiertelności, albo, co gorsza, byli tą samą osobą? Jednak nie pora teraz na takie spekulacje… Pora wrócić do towarzystwa Vril.
Historycy bagatelizowali okultystyczne i ezoteryczne fundamenty nazizmu, obawiając się trywializacji jego przerażających przestępstw wojennych. Długie dochodzenie Agencji ujawniło historię tajemniczej religii w samym sercu nazistowskich Niemiec. Uważa się, że ta religia oparta była na dziewiętnastowiecznej powieści fantastycznonaukowej, „The Coming Race” angielskiego pisarza Edwarda Bulwer-Lyttona, w której przewidziano latające spodki, rasę kosmitów mieszkających wewnątrz Ziemi i tajemniczą siłę zwaną Vril.
Ludzie Kręgu mieli dużo wspólnego, zarówno z napisaniem owej powieści, jak i z konstrukcją opartych na silnikach antygrawitacyjnych pojazdów Haunebu, nazistowskich latających talerzy. Mieli w tym swoją potajemną intencję — użycie owej cudownej broni wobec Agencji. Jednakże pojazdy te nie zostały użyte, a prototypy zaginęły. Prawdopodobnie znajdują się w posiadaniu sił powietrznych USA, w bazie, Strefie 51. Lecz to niepotwierdzona teoria.
Mity okultystyczne odgrywały w nazizmie najważniejszą rolę. Przez kontrolę partii nazistowskiej Krąg i Vril dokonały aktów zła XX wieku. Okultyści z Vril pracowali w ścisłej tajemnicy, by siłą aryjską zapanować nad światem. Działania bezpośrednie obejmowały zabójstwa na tle politycznym, przez wywoływanie duchów zmarłych, składanie ofiar z ludzi po wzywanie tajemniczych energii za pomocą orgii seksualnych. Wiele owych praktyk przekazali nazistom najwięksi i najbardziej wpływowi ludzie Kręgu, jeśli nie sam Aleister Hirsig, osobiście.
Co jednak z ową tajemnicza siłą, Vril? W tybetańskich legendach to moc o niezwykłym potencjale tworzenia i niszczenia, którą zdobędą ci, którzy odnajdą Aghartę, mityczną krainę leżącą pod ziemią. Adolf Hitler poszukiwał tej krainy, opisanej w książce Ferdynanda Ossendowskiego „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” i podziwianej przez Himmlera, gdyż liczył na to, że dzięki mocy Vril osiągnie absolutną władzę nad światem. Jedynie Aleister Hirsig posiadł ową moc w stopniu doskonałym. Podobno jedynie Monroe może się z nim równać.
W powieści „The Coming Race” narrator spotyka żyjącą pod ziemią rasę nadludzi nazywającą się Vril-Ya, dysponującą Vril. Siła ta daje im władzę nad każdą formą materii ożywionej i nieożywionej i może być użyta do uzdrawiania, ożywiania zmarłych i niszczenia. Jak wykazały szczegółowe badania Agencji na ludziach obdarzonych zdolnościami parapsychicznymi, prowadzone od wieków, ów tajemniczy Pierwiastek, dający im ich niesamowite umiejętności, to właśnie siła Vril, energia życiowa, którą posiada w sobie każdy człowiek. Niestety, nie wszyscy wiedzą o owej mocy, a jeszcze mniej osób świadomie je w sobie obudziło. Jednym z zadań Agencji jest budzenie owych zdolności.
Vril-Yanie, z powieści, którą zainspirował się nazistowski ruch okultystyczny, byli pierwotnie ludem żyjącym na powierzchni Ziemi. Na skutek jakiegoś kataklizmu zostali odcięci od reszty ludzkości i zamieszkali w podziemnych pieczarach, gdzie znaleźli nową ojczyznę.
W ujęciu innych autorów może tutaj chodzić o mieszkańców zaginionej Atlantydy. Mit Atlantydy został także bardzo szczegółowo przebadany i potwierdzony przez obie strony konfliktu, zarówno Agencję, jak i Krąg.
Dlaczego jednak nie słyszy się już o owej legendarnej krainie? Starożytną Grecję, Akropol, latarnię na Faros, kolosa Rodyjskiego, piramidy egipskie, Sfinksa, Koloseum i potęgę starożytnego Rzymu… za tym wszystkim stali ludzie… złe określenie… istoty z Atlantydy. To oni to wszystko zbudowali. Atlantydzi byli wysoko rozwiniętą cywilizacją.
Pewien człowiek, obdarzony szczególnymi zdolnościami, opisał tak swe przeżycia ze stanu nirvany, swą wizję…
„Widziałem najpierw starożytną Grecję, Akropol itd… Potem znalazłem się na statku greckim.
Przedtem latarnia na Faros, kolos Rodyjski..Myślałem, ze płynąc tym statkiem w końcu dopłynę do Atlantydy. A tu się stało coś, czego się wcale nie spodziewałem. Wyglądało to jak nasze dzisiejsze myśliwce, tyle, że miały taki jakby… kształt jak lekko wygięta linia, fala. I wszyscy ludzie ze statku zniknęli.
Potem jeszcze coś, w końcu Atlantyda. Widziałem jakiś górzysty teren, i wielką, jakby szklaną, albo białą piramidę. Coś jak ta egipska. A z niej wylatywały te myśliwce. Nie mogłem wejść dalej, coś mnie blokowało. Coś, jakby tarcza energetyczna.
W końcu się udało wejść do środka. To było puste w środku, znaczy, piramida. Ale nie do końca. Na wyższych poziomach, wzdłuż wszystkich ścian, były platformy z tymi pojazdami. A na samym środku piramidy jakieś źródło silnego światła, źródło mocy. Wyszedłem i wspiąłem się na wzniesienie. Było więcej takich piramid, kilkadziesiąt widziałem. A sami Atlantydzi wyglądali jak ludzie w togach. Mieli puste, białe oczy, biało-niebieskie. Wyglądali jak istoty obdarzone wielką mocą. Blade, wyniosłe, charyzmatyczne, takie… obce.”
Nic więc dziwnego, iż o panowanie nad Atlantydą rywalizowały zarówno średniowieczne, jak i wcześniejsze pokolenia ludzi Kręgu i Agencji. Kto jednak wygrał ową walkę o panowanie nad Atlantydą i dlaczego jej już nie ma na Ziemi?
Odpowiedź jest prosta, a zarazem niezwykła — Atlantydzi nie pochodzili z Ziemi, byli obcą rasa, chcącą pomóc ludzkości. Agencja stanęła w obronie Atlantydy. Po ciężkiej walce pokonano oddziały Kręgu. Nie było to trudne, gdyż Atlantydzi posiadali owe niezwykłe myśliwce. Walka ta przeszła do legendy… Sama wyspa, wraz z jej mieszkańcami, wróciła do gwiazd. Skąd jednak przeświadczenie, iż walka ta nie jest jedynie legendą? Pewien członek Kręgu, obdarzony wyjątkowo silną mocą, strącił jeden z myśliwców Atlantydy. Po zakończeniu zmagań myśliwiec jako artefakt przechowywały pokolenia agentów.
Jednak znowu zeszliśmy z tematu. Wróćmy do towarzystwa Vril. Pragnienie zapa- nowania nad energią Vril stało się ważnym mitem okultyzmu narodowego socjalizmu zorganizowanego wokół Towarzystwa Thule i Towarzystwa Vril. Mit uniwersalnej energii, kosmicznej mocy, czy też siły Vril jest wykorzystywany przez współcześnie szerzące się kulty (nordycko-polarne), np. Church of Vrilology. Potwierdzono już ści- słe związki Kręgu z tymi kultami.
Centrum stowarzyszenia Vril stanowił zamek w Wewelsburg, w Niemczech. Praw- dopodobnie to stąd Aleister Hirsig kierował Hitlerem i nazistami, każąc zakładać na terenie podbitych państw kolejne nowe komórki i filie Kręgu. To tutaj znajdowała się kaplica, w której naziści odprawiali okultystyczne obrzędy, które miały być źródłem nowej energii, wzmocnieniem Pierwiastka u Hirsiga. Jak twierdzą członkowie Agencji, to właśnie z towarzystwa Vril Aleister Hirsig czerpał głównie swą moc. W towarzy- stwie Vril dochodziło do orgii, nie tylko, by rasa Aryjska zaludniła Niemcy, ale także, by przekazać dalej moc najpotężniejszych członków Kręgu. Wierzono, iż Pierwiastek da się przekazać dziedzicznie, nigdy nie potwierdzono owego przypuszczenia. Dzie- ciom, jak sądzono, z największą ilością Pierwiastka w sobie, podrzynano gardła i składano je w ofierze.
Jak sądzono, głównym celem Towarzystwa Vril było poszukiwanie Niemieckiego Mesjasza, który poprowadziłby Aryjczyków do dominacji na świecie i eksterminacji wszystkich innych ras. Jego przyjście zostało zapowiedziane przez ducha nazywają- cego samego siebie „Bestią z Księgi Wyjścia”. Jednakże nie jest to prawdą. Poszuki- wano potężnych ludzi, by zniszczyć nie tyle inne rasy, ale by stworzyć zalążek armii z samych wybitnych i uzdolnionych jednostek w celu zniszczenia Agencji.
Podczas jednego z seansów, duch miał oznajmić, iż człowiek nazwiskiem „Hitler” przejmie „Włócznię Przeznaczenia” i doprowadzi Aryjczyków do władzy. I w kilka ty- godni później pewien mężczyzna zaczął się pojawiać na spotkaniach Towarzystwa Thule. Nazwisko jego brzmiało Adolf Hitler. Towarzystwo szybko zaczęło wykorzysty- wać jego osobisty magnetyzm. Potrafił przemienić tłumy ludzi w histerycznych wielbi- cieli i hipnotyzować nawet najsilniejszych mężczyzn. To była jedna z jego najpotęż- niejszych mocy. Siła wydawała się podążać za nim wraz z falami emocji, unoszącymi się wokół niego aż do szaleństwa. W takich chwilach wydawał się być opętany. I istotnie był, gdyż sam Aleister Hirsig zrobił z niego uległego sługę. Wraz z innymi ludźmi, Rudolfem Hessem, Heinrichem Himmlerer, Alfredem Rosenbergiem i Her- mannem Göringiem, był podporządkowany życzeniom Aleistera Hirsiga. To właśnie oni posłużyli się Towarzystwem Thule — i działającą w nim sektą Towarzystwo Vril — by stworzyć i wypromować partię nazistowską.
Głównym celem ideologii nazistowskiej było stworzenie Tysiącletniej Rzeszy. Chcia- no tego dokonać poprzez wypaczenie historii i stworzenie nowej religii opartej na aryjskiej mitologii. Rzesza miała stanowić, wedle założeń, nie tylko wielkie imperium aryjskie, ale również dać Aleisterowi Hirsigowi nieograniczoną władzę nad światem i wszystkimi istotami mitologicznymi, a także ludźmi obdarzonymi zdolnościami.
Aleister pod skrzydłami SS założył biuro do spraw badań okultystycznych, zwane Ahnenerbe.
Miało ono udowodnić wyższość rasową Niemiec poprzez łączenie ich z mityczną rasą starożytnych
Aryjczyków. Hirsig miał również nadzieję odkryć starożyt- ne magiczne przedmioty, takie jak Święty Graal i Włócznia Przeznaczenia. Podobno Włócznia miała dać posiadaczowi nieograniczoną władzę nad światem. Ahnenerbe zorganizowało serię wypraw w poszukiwaniu starożytnych miast aryjskich ukrytych w Himalajach, na Środkowym Wschodzie oraz w Boliwii. Organizacja plądrowała staro- żytne obiekty na całym świecie, jednakże wielokrotnie była powstrzymywana przez Agencję.
Ahnenerbe wkładało dużo wysiłku w zgłębianie zjawisk paranormalnych, działali na rzecz Kręgu i była przez nią finansowana. Przepowiadanie przyszłości było głównym zajęciem nazistów. Ahnenerbe zatrudniało astrologów, wróżbitów runicznych i całą masę osób obdarzonych zdolnościami psychicznymi, by poznać i zbadać przyszłość. Aleister Hirsig chciał wiedzieć, czy w końcu pokona Agencję i przejmie władzę. Agen- ci byli prawdziwą solą w oku, wspierając aktywnie Aliantów swoimi zdolnościami i wpływami, a ludzie mający w sobie Pierwiastek wygrywali wiele ważnych bitew na rzecz Aliantów.
Poprzez Ahnenerbe naziści zaczęli tworzyć okultystyczną cywilizację, by wyprzeć chrześcijańską.
Zaczęli indoktrynować Hitlerjugend,, głównie w celu wykształcenia przyszłej kadry Kręgu..
Zaczęto obchodzić pogańskie święta i odprawiać ceremonie.
Himmler planował wybudowanie po wojnie pogańskich świątyń. Miały one zastąpić kościoły. Aleister Hirsig planował budowę religijnego miasta skupionego wokół zamku Wewelsburg. Miał to być okultystyczny Watykan. Muzea i galerie miały zawierać takie eksponaty jak Święty Graal, Włócznię Przeznaczenia oraz Arkę Przymierza. Miały być również prowadzone badania laboratoryjne poszukujące nowych energii. Miasto miało stanowić główną siedzibę Kręgu. Centralę wszelkich działań.
Hermann Rauschning, przyjaciel Hitlera i autor jego przemówień, powiedział: „Jest jedna rzecz, która nie pozwala nie nazwać Hitlera medium — medium jest opętane.
Nie ulega wątpliwości, że Hitler był opętany przez siły, które miały nad nim władzę i dla których taka indywidualność zwana Hitlerem była jedynie tymczasowym narzę- dziem”. Jak był bliski prawdy, nie?
Poza uważaniem się nazistów za potomków rasy Vril, która żyła pod ziemią, lub, jeśli przyjmiemy teorię, że Ziemia jest pusta w środku (Juliusz Verne napisał o tym znakomitą powieść fantastycznonaukową, Podróż do wnętrza Ziemi), w miastach pod powierzchnią Ziemi, naziści aktywnie poszukiwali rasy aryjskiej, rasy Vril, w Ty- becie.
Dlaczego akurat tam? Cóż… Himmler wierzył, iż nadludzie z Atlantydy, po katakli- zmie, ocaleli, odpływając ku Półwyspowi Indyjskiemu — a z Indii do Tybetu. Z Tybetu zaś — do Europy Północnej i, co za tym idzie, do Niemiec.
Jakkolwiek by nie było i pod jakimkolwiek kątem nie patrzeć na Hitlera i jego, oraz jego popleczników, okultystyczne praktyki i pragnienia — można z całą stanowczością przyjąć, że nazistowska III Rzesza była okultystycznym i ezoterycznym ośrodkiem Europy XX wieku. Innymi komórkami Kręgu były organizacje ezoteryczne, Argenteum Astrum, ma- giczny zakon. Organizacja ta także pojawia się w trylogii Illuminatus. Jest to thele- miczny zakon magiczny, którego celem jest poszukiwanie wiedzy i oświecenia. Pod- dany silnym wpływom, Hirsiga i jego „Liber AL vel Legis”. Mottem zakonu są prawa Thelemy, „Czyń swoją Wolę” oraz „Miłość jest prawem, miłość poddana Woli”. Istnie- je wiele odłamów zakonu, które przetrwały do dziś, których pochodzenie może zo- stać prześledzone aż do założycieli — Aleistera Hirsiga i Georga Cecila Jonesa. Jedną z nich jest bractwo założone przez aktorkę Jane Wolfe, znaną jako Soror Estai. Ota- czająca jednak wszystkie zakony tajemnica sprawia, iż trudno określić czy którykol- wiek z odłamów jest prawdziwym następcą pierwotnego zakonu.
Kolejną komórką Kręgu jest Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku powstały w dru- giej połowie
XIX wieku w Londynie, jako jedno z wielu okultystyczno-ezoterycznych stowarzyszeń. Wszystkie te stowarzyszenia powstałe w XiX wieku były, mniej lub bardziej, kontrolowane przez Krąg. Po rozpadzie w początkach XX wieku, do czego przyczyniła się Agencja, eliminując głównych członków Zakonu podczas jednej z mi- sji, stowarzyszenie podzieliło się na małe grupki w różnych krajach, Zakon ponownie uaktywnił się w latach 90. Stowarzyszenie nawiązuje do tradycji różokrzyżowców, a przedmiotem zainteresowania jest magia, alchemia, astrologia oraz inne dziedziny ezoteryki, w tym również tarot, do którego opracowano własną swoistą wersję. Największą z organizacji, która jest zarazem najbardziej powiązana z Kręgiem i stanowi jego ważny organ, jest Ordo Templi Orientis, międzynarodowa organizacja religijno-zakonna o charakterze para-masońskim. Założona zostało przez Carla Kell- nera oraz Theodora Reussa w 1905 roku. Od śmierci Reussa, z powodu braku jasnej sukcesji, powstało kilka odgałęzień organizacji. Najbardziej znany i największy dziś spośród tych odłamów, nazywany Kalifatem, za swoje główne nauki i zasady przyj- muje prawo Thelemy, które wyrażone jest głównie przez “Czyń swoją Wolę będzie całym Prawem”.
W skład organizacji wchodzi także Ecclesia Gnostica Catholica, czyli Gnostycki Kościół Katolicki, który jest sakramentalnym ramieniem Zakonu. Jego głównym rytu- ałem, który jest publiczny, jest Liber XV, czyli Msza Kalifat twierdzi, iż posiada ok.
4000 członków w 58 krajach. Zakon został opisany przez Hirsiga jako „pierwsze z wielkich stowarzyszeń Starej Ery, które zaakceptowało Księgę Prawa.”
„Zakon oferuje ezoteryczne instrukcje, poprzez uczestnictwo w rytuałach, wsparcie w nauce systemu oświeconej etyki oraz braterstwo wśród aspirujących do Wielkiego Dzieła, w celu odkrycia boskiej części w człowieku”. Taką deklaracją mamieni są lu- dzie przez członków Kręgu, a po obudzeniu w sobie zdolności, wcielani w jego szeregi.
Tak prezentują się dwie walczące ze sobą organizacje — Krąg i Agencja. Co chce osiągnąć dokładnie Aleister Hirsig, poza władzą nad światem? Nie wiadomo. Wiado- me jest tylko jedno — tak zaciekłej wojny między Agencją i Kręgiem nigdy jeszcze nie było. A wszystko miało się dopiero zacząć… 12 czerwca 2008 roku był niemal jak ty- kająca bomba, która miała dopiero wybuchnąć…
Rozdział 14
„Im jakiś szczegół jest bardziej niezwykły i groteskowy, tym więcej zasługuje na do- kładne zbadanie, a wypadek, który, zdawałoby się, wikła sprawę, dokładnie rozważo- ny i umiejętnie wyzyskany, może ją właśnie całkowicie wyjaśnić.” — Pies Baskerville'ów. Sherlock Holmes (Rozdział XV Rzut oka wstecz) — Arthur Conan Doyle
Fahri otworzył drzwi prowadzące do pokoju pacjenta, którego przewieziono z au- tostrady po tej strasznej katastrofie. Zastanawiało go, co się stało, w nocy nie mógł spać, głowiąc się nad tym. Poprosił więc dyrektora szpitala, by to on, a nie kto inny, mógł opiekować się tym niezwykłym pacjentem. Co się mogło stać na tej drodze, wczorajszego wieczora? O co chodziło? Dlaczego ten człowiek, jak się zdawało, roz- walił na kawałki tamtych ludzi i wszystkie te samochody? Co nim kierowało? Jakim cudem przeżył? Te pytania nękały lekarza, odkąd zobaczył tego człowieka leżącego na poboczu drogi. Teraz patrzył na niego znowu. Co prawda, odzyskał przytomność jedynie na chwilę wczorajszej nocy, zanim znowu ją stracił, wyszeptał tylko imię, nie- typowe „Aleister”. O kogo chodziło? Czy to jego imię? Hmmm…
Fahri sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małe kółeczko. Podniósł je na wysokość oczu, potem skupił wzrok na leżącym na łóżku człowieku. Przerzucił wzrok ponownie na mały kawałek metalu. Co to jest? Czemu on to miał na palcu? Potrząsnął ener- gicznie głową, by odgonić te pytania jak najdalej się da. Musiał profesjonalnie po- dejść do sprawy, nie mógł przecież pozwolić sobie na zbytnie angażowanie się w sprawy pacjentów, zwłaszcza, iż rozwikłanie tajemnicy tego pacjenta leżało raczej w gestii policji, na pewno w większej mierze, niż w jego.
Podszedł do łóżka. Spojrzał na przyrządy. Rytm serca dość słaby, ale stabilny… drobne rany opatrzone… co najdziwniejsze, były one tylko bardzo drobne… otarcia, jedno głębsze skaleczenie, nic więcej. A przecież eksplozja samochodów rozrzuciła odłamki po całym terenie. Albo ten człowiek miał niebywałe, niespotykane szczęście, albo… nie, nie przychodziło mu nic więcej do głowy. Ale to aż dziwne, przecież odłamki i latające we wszystkie strony kawałki metalu powinny go nieźle podziura- wić… jednak on tu leży, niemal niedraśnięty. Śpi głęboko… hmmmm… Fahri wyciągnął dłoń w kierunku pacjenta z zamiarem delikatnego obudzenia go, lecz nim go dotknął, zadzwonił telefon. Sięgnął do kieszeni i spojrzał na przychodzą- ce połączenie.
„Rafet. Czego, do jasnej cholery, on chce?” Odebrał.
— Selam, Fahri! Czy rezerwacja na dziś nadal aktualna?
„O rany, rocznica! Zapomniałem całkowicie! Gdyby nie ten telefon, wyszedłby na kompletnego głupka przed Eren!”
— Selam, Vedat! — wyrzucił z siebie pełen ulgi. — Jasne, że aktualne! Jasne! Stary, na- prawdę dobrze, że zadzwoniłeś! Mam u ciebie dług!
— Heh, cieszę się. No, w każdym razie mam wytrawne wino Bordeaux. Twoja żona… co lubi jeść?
— Ona? Jest wegetarianką. Co proponujesz?
— Krem z czerwonej soczewicy i warzyw na pierwsze danie, zapiekanka z mieszanki warzyw, rawioli na drugie, börek szpinakowy z chlebem yufka, baklawa na deser… I wiesz… to powinno ją zadowolić. I oczywiście wino. Uprzedzam, tanio nie będzie, ale…
— Dobrze, rozumiem. Wiem, że nie będzie to tanie, ale dla mojej Eren wszystko, co najlepsze.
— Szczęściarz! Jest naprawdę piękna! Zazdroszczę ci, przyjacielu. A właśnie… oglądałem jej ostatni reportaż w telewizji, wiesz, co się stało? Może ty znasz więcej szczegółów?
Zamach bombowy, gangi, coś więcej wiesz?
Fahri spojrzał w na leżącego na łóżku pacjenta.
— Wiesz… ja nie wiem więcej od ciebie. Co prawda, byliśmy na miejscu i zgarnęliśmy jednego ocalałego, ale jest nieprzytomny. Znaczy… był. Obudził się dwa razy, raz po przyjeździe tutaj, drugi raz, gdy nikogo nie było w pobliżu, teraz śpi. Sam jestem cie- kaw, o co w tym wszystkim chodzi.
Jedno, co mam, to jakieś kółeczko metalowe, któ- re ten facet miał na palcu wskazującym. — Kółeczko? Chwilka… moment, coś mi świta… może to zawleczka od granatu? — spytał niezbyt pewnym głosem Vedat.
— Hmmm… To się może trzymać kupy… — zamyślił się. Faktycznie, to ma już pewien większy sens… granat, eksplozja… tak… to ma sens…
— Jesteś, Fahri?
— Tak, tak, jestem… — Otrząsnął się. To sprawa policji. Nie lekarza. Choć musiał przy- znać przed sobą samym, że zawsze pociągały go sprawy detektywistyczne. Tak… nic mu nie sprawiało takiej frajdy, jak oglądanie zachodnich seriali kryminalnych. Miały w sobie to coś… zawsze miał w sobie żyłkę detektywistyczną. Jednakże wybrał medy- cynę, sądził, że, jako lekarz, pomoże większej ilości osób. Był jednak już nieco zmę- czony tą pracą, zaniedbywał siebie, Eren, nie miał chwili na swoje hobby. Trzeba bę- dzie zastanowić się nad zrobieniem jakiegoś kursu detektywistycznego…
— Fahri?
— Tak? Tak… będziemy z Eren około 19:30. Przygotuj wszystko, proszę.
— Dobrze. Trzymaj się.
Lekarz schował telefon do kieszeni. Usiadł na krześle koło łóżka i zamyślił się. Nie miało to jednak trwać długo. Niebawem miało stać się coś, co da mu jeszcze więcej powodów do rozmyślań i więcej pytań…
Rozdział 15
„Ważne jest by nigdy nie przestać pytać. Ciekawość nie istnieje bez przyczyny. Wy- starczy więc, jeśli spróbujemy zrozumieć choć trochę tej tajemnicy każdego dnia. Ni- gdy nie trać świętej ciekawości. Kto nie potrafi pytać nie potrafi żyć.„ — Albert Einstein
Przed szpital Memorial podjechało kilka czarnych samochodów z przyciemniany- mi, kuloodpornymi szybami. Nie miały tablic rejestracyjnych czy jakichkolwiek innych oznaczeń. Wywołały niemałe zainteresowanie u przechodzących osób. Był to dość rzadki widok na ulicach Istambułu, rządowe samochody, prawdopodobnie z jakiejś agencji, albo wywiadowczej, albo śledczej. Wysiadło z nich kilka osób w czarnych garniturach. Czego jednak ci ludzie szukają w szpitalu? Przecież nie powinni mieć powodu… A może mają? Nie wiadomo…
Było ich ośmiu. Ruszyli w stronę drzwi wejściowych. Na przodzie szły dwie osoby, drobny, szczupły brunet, ostrzyżony na krótko, młody, oraz wysoki blondyn, z długim kucykiem i w okularach. Wszyscy mieli w uszach słuchawki, kilku z agentów rozglą- dało się bacznie na boki, trzymając dłoń ukrytą pod marynarką.
— Na pewno jest tu bezpiecznie? — spytał Cenk. Stanęli wszyscy pośrodku sali wej- ściowej. Był nieco nerwowy, i nie potrafił tego ukryć. Ciągle rozglądał się na boki, jak- by w każdej chwili spodziewał się ataku ludzi z Kręgu, albo samego Aleistera. Ostroż- ność jest ważna, owszem, ale chłopak popadał nieco w manię prześladowczą, lub paranoję.
— Uhum, na pewno… Nie sądzę, by ktokolwiek z Kręgu wiedział, że tu leży jeden z na- szych. — Kurt spojrzał w bok na swojego towarzysza. Od razu zobaczył, że na jego czole pojawiły się kropelki potu, i rzucał rozbieganym wzrokiem na boki. — Co ci jest, Cenk? Opanuj się! Wiem, że jesteś tu niedługo, ale stary, musisz trzymać fason! Opanuj się, do cholery! Czas, byś w końcu dorósł! Ejder wybrał ciebie i mnie do tej misji, byś zasmakował, co to znaczy być agentem! — by jednak nie zwracać na tą kłótnię zbytniej uwagi, wszystko mówił szeptem, tak, by tylko Cenk go słyszał.
— Wiem… przepraszam. Masz rację, muszę się wziąć w garść! — powiedział, już pew- niejszym głosem, uśmiechnął się, aż mu oczy błysnęły.
— I tak trzymać! — Kurt położył mu dłoń na ramieniu, by dodać mu jeszcze większej pewności siebie. Potem odwrócił się do pozostałych agentów.
— Chłopaki, dobieracie się po dwóch i każdy obstawia jedno z wejść na piętro, na któ- rym leży Ilker. Dwóch niech zostanie tutaj i pilnuje wyjścia.
— Rozkaz. — pokiwali głowami i ruszyli za Kurtem i Cenkiem w stronę recepcji.
— Tak? W czym mogę panom pomóc? — spytała recepcjonistka, ładna kobieta z długi- mi, czarnymi, kręconymi włosami i niebieskimi oczami.
— Przywieziono tutaj ostatniej nocy ofiarę eksplozji na autostradzie. Dostaliśmy rozkazy, by zabrać tego człowieka ze szpitala.
— Przepraszam, ale to niemożliwe. Nawet nie wiemy, co mu się stało, nadal śpi, musi odpoczywać.
Przynajmniej tak mówią lekarze.
— Pani chyba nie rozumie. My MUSIMY go zabrać. — odparł Kurt, z wyraźnym naciskiem. Zmierzył recepcjonistkę zimnym wzrokiem.
— Na czyje polecenie?
— Nie pani sprawa. I tak nas pani nie zna, Który pokój?
— 45, na OIOMie. Drugie piętro. — teraz wyglądała na nieco przestraszoną.
— Chłopaki, rozstawcie się. — rzucił Kurt przez ramię, razem z Cenkiem skierowali się do windy.
Gdy drzwi się zamknęły, Cenk zapytał:
— Czy to rozsądnie, aż tak ostro działać? — nie był tego pewny. Z lekkim podziwem, ale i strachem, zmierzył wzrokiem stojącego koło niego blondyna.
— Nie jest, jest, nieważne, mamy rozkazy. Musimy zabrać Ilkera.
— Mówisz jak służbista. Powinniśmy działać bardziej ugodowo, moim zdaniem.
— Hmmm… Może i masz rację. — zgodził się Kurt. On ma rację… przemknęło mu przez myśl. Może faktycznie należy być milszym?
Drzwi windy się otworzyły. Znaleźli szybko pokój 45 i weszli. Na łóżku leżał śpiący mężczyzna.
Przy nim siedział jakiś lekarz, koło czterdziestki, wyglądał na dość zmę- czonego, nieco się garbił. Odwrócił głowę w ich stronę. Oczy miał podpuchnięte, jak- by prawie wcale nie spał, może kilka godzin.
— Kim panowie są?
— Czy to pacjent przywieziony tutaj ostatniej nocy?
— Tak. To ja go znalazłem. — lekarz był wyraźnie zaskoczony. Kim oni są? Czego chcą? Tajni agenci? I czego chcą od tego faceta?
— Musimy go zabrać. Gdzie leżał?
— Na poboczu autostrady, nieprzytomny. Odzyskał przytomność i powiedział tylko
„Aleister”. To jego imię?
Kurt i Cenk wymienili znaczące spojrzenia.
— Chodź na stronę. Stanęli koło drzwi.
— Aleister! Czyżby on był tam, czyżby Ilker go widział? — spytał szeptem blondyn.
— Nie, raczej nie.. Ejder mówił, że nie było tam Aleiestera… Z resztą mniejsza, mamy go chronić. Musimy Ilkera stąd po prostu zabrać. Aleister się gdzieś zaszył, na razie nikt nie wie, gdzie…
— Masz rację, Cenk.
Wrócili do łóżka. Lekarz wyglądał już na całkiem zbitego z tropu. Widać, nie wiedział, co robić. — To pan jest lekarzem prowadzącym? — spytał Kurt.
— Tak, mam na imię Fahri.
— Posłuchaj, Fahri… — objął doktora ramieniem i odprowadził troszkę na bok. — Spra- wa wygląda tak… ten pacjent musi być koniecznie przewieziony z tego szpitala w inne miejsce. Rozumiesz? — spojrzał na niego z uśmiechem.
— Tak, tak… rozumiem… — tak naprawdę nie rozumiał.
— Są! — powiedział jego towarzysz, wyglądający przez okno. Pod szpital podjechałwóz opancerzony, dla Agencji stanowiący jednocześnie karetkę i miejsce przetrzymy- wania złapanych istot w drodze do filii. Dla bezpieczeństwa przewożono też ludzi, którzy mieli zostać poddani badaniom i którym miano udzielić pomocy w rozwoju ich zdolności.
— Dobrze. Fahri… proszę wyprowadź stąd tego pacjenta i postaraj się przetransporto- wać go bezpiecznie do tego samochodu, rozumiemy się?
— Ale… co z monitorowaniem jego stanu? — już nie wiedział kompletnie, co się dzieje. Jacyś agenci, wóz opancerzony… Co tu się dzieje?
— Mamy właściwy sprzęt. Chwilka, a to co? — spytał agent wskazując palcem na dłońFahriego. Kurt wyjął mu z dłoni mały, okrągły kawałem metalu.
— Zawleczka. Użył granatu. Musiał być w ostateczności… — spojrzał na śpiącego męż- czyznę. Potem odwrócił wzrok i wyszedł. Za nim Cenk z lekarzem wyprowadzili po- woli łóżko szpitalne i skierowali się do windy. Fahri odwrócił głowę w stronę schodów koło niej. Stało na nich dwóch ludzi w garniturach i czarnych okularach. Widać było, że skinęli głowami w stronę blondyna, który pokazał im jakiś gest. Po chwili zbiegli po schodach na dół.
Wprowadzili do windy łóżko.
— Chwileczkę! Co tu się dzieje? — krzyknął Fahri, gdy drzwi windy już się zamykały. Miał ostatnią chwilkę, by się dowiedzieć czegokolwiek. — Tajemnica państwowa. — rzucił krótko Kurt.
Po chwili byli już w holu. Wielu lekarzy i pielęgniarek stało tam, obserwując to nie- zwykłe zjawisko. Kilku agentów podbiegło, by pomóc im przenieść Ilkera na wózek inwalidzki. Wyprowadzili wózek ze szpitala, skierowali się w stronę wozu. Otworzyli tylne drzwi. — Panowie, ostrożnie. Za nogi, za ręce. Na trzy! Raz, dwa, trzy! — delikatnie podnieśli Ilkera i położyli na noszach, które umieścili na podwyższeniu w środku auta.
— Dobrze… możemy jechać. — rzucił Kurt.
— Panowie, zaczekajcie! Zapomnieliście czegoś! — to Fahri wypadł pędem przez drzwi szpitala.
Trzymał w ręku foliowy worek.
— Tu są rzeczy, które miał przy sobie ten człowiek oraz jego ubrania. — wyrzucił na wy- dechu.- Dziękujemy za współpracę.- Cenk wziął worek i razem z Kurtem i innymi agentami wsiedli do samochodów.
Fahri mógł tylko bezradnie patrzeć, jak odjeżdżają. Nie wiedział jeszcze, że to ostatni dzień jego życia…
Rozdział 16
Wieczorem w restauracji Günay, przy ulicy Poyraz w Istambule, panował tłok. Jak zwykle, z resztą. Była to jedno z najlepszych stambulskich miejsc na romantyczną kolację, jednak nie należało do tanich. By zjeść tutaj, trzeba było rezerwować stolik kilka, lub nawet kilkanaście dni wcześniej, a ceny mogły stanowczo odebrać apetyty gościom. Ogólnie, restauracja ta służyła raczej jako miejsce organizowania bankie- tów i większych uroczystości, jednakże w ładnych, oddzielonych od siebie, boksach na wygodnych kanapach można było zjeść spokojnie kolację we dwoje. Cała restau- racja mieściła się w jednym, przestronnym pomieszczeniu.
Fahri wszedł do restauracji z żoną, która dosłownie promieniała. Młoda, urocza brunetka miała na sobie przepiękną, długą, białą suknię z czystego, lśniącego jedwa- biu wyszywanego na dole perłami. Przepasana była gustowną, cieniutką wstążką z wielką, czerwono-złotą kokardą na lewym biodrze. Jej piękne, młode, szczupłe ciało i delikatne krągłości podkreślała urocza, biała, haftowana bluzeczka. Dłoń w białej rę- kawiczce splotła z dłonią swego męża. Lekarz miał na sobie czarny garnitur w deli- katne, szare paski, ledwo dostrzegalne. W kieszeni marynarki włożył sobie mały, bia- ły kwiatek, ale dostatecznie duży, by podkreślił biel jego koszuli. Miał na sobie kra- wat, a okulary, które zawsze miał na nosie odbijały refleksy światła w restauracji. Po- zostali goście odwrócili w ich stronę głowy, gwar na moment przycichł. Wyglądali bar- dzo wytwornie, więc nic dziwnego, że wywołali żywe zainteresowanie gości.
Do Fahriego podszedł, odziany w czarny smoking, kierownik sali.
— Selam. Dobrze, że państwo już są. Zapraszam do stolika. Wszystko już przygoto- wane i czeka tylko na państwa. — ukłonił się wysoki, czarnowłosy mężczyzna koło trzydziestki. Głos miał dość szorstki, ale miły.
— Zastanawiam się, co tu robią ci wszyscy ludzie, sądziłem, że będziemy sami. Ja iEren. — wskazał dłonią w kierunku swojej żony.
— Naturalnie, tak miało być, niestety, nie mogliśmy zamknąć restauracji. Jednakże uczyniliśmy państwa gośćmi honorowymi. Pani… — ukłonił się przed Eren przymyka- jąc przy tym oczy — czy zechcesz usiąść na środku sali ze swym mężem?
— O… ja… — wyglądała na nieco zbitą z tropu takim obrotem sytuacji, jednak uległe zachowanie kierownika sali schlebiało jej i poczuła się ukontentowana. — Dobrze, niech pan prowadzi… — rzuciła okiem na swego męża, jednak i on wydawał się co najmniej zaskoczony. Liczył na zwykłą kolację we dwoje, wino, dobre jedzenie… a co dostał? I jak on się za to odwdzięczy Vedatowi? Rany… przecież coś takiego musiało kosztować nie małą sumkę! No cóż… może to i lepiej? Lepiej udać, że jest tak, jak on to zaplanował. Hmmm… No, w każdym razie, niech się dzieje, co chce! Usiedli przy stoliku na środku restauracji, przygaszono światła, restauracja pogrą- żyła się w półmroku, zostawiono jedynie w pełni świecącą lampę tuż nad ich stoli- kiem. Jednak to miał być dopiero początek…
— Kochanie, dziękuję, jak tego dokonałeś? Rany… jestem taka… taka szczęśliwa, jak nigdy! — zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała namiętnie. Po chwili spojrzała na niego roziskrzonymi oczami. — Dziękuję ci bardzo!
— Nie masz za co, skarbie, dla ciebie wszystko… — odrzekł z uśmiechem Fahri. Fiu- uu… na razie wszystko idzie jak po…
— A teraz pora na występ ulubionej wokalistki obecnej tu Eren Taspinar! — dało się słyszeć głos Vedata, właściciela restauracji. Stał na scenie z mikrofonem. Za nim, przy instrumentach, siedzieli muzycy. — Oto… Sibel Tüzün! — rozległy się gromkie oklaski, gdy piosenkarka weszła na scenę.
— Dziękuję, dziękuję państwu bardzo! Zaśpiewam dla państwa piosenki z mojego naj- nowszego albumu Satin!
Za te słowa nagrodzono ją jeszcze głośniejszymi brawami. Wszystko było idealnie… Po prostu idealnie! Do stolika, przy którym siedzieli goście honorowi, pod- szedł Vadet.
— Jak się bawicie? Mam nadzieję, że się wam podoba wieczór?
— Jeszcze jak, jeszcze jak! — Eren zarzuciła mu ręce na szyję. — Dzięki, dzięki! Jest wspaniale! — powiedziała ze łzami w oczach. Fahri uśmiechnął się porozumiewawczo do swojego przyjaciela.
Jak dobrze, że sobie wtedy przypomniał o rocznicy.
Gdy Sibel śpiewała swoje najnowsze przeboje, kelner przyniósł pierwsze danie — krem z czerwonej soczewicy i warzyw. Pachniało wspaniale, a smakowało jeszcze le- piej. To był wspaniały wieczór… — Przepraszam was na chwilkę… — powiedział Vadet, wstając od stolika i kierując się w stronę kuchni. Po chwili wrócił, niosąc ze sobą dwie butelki wina. Osobiście otwo- rzył je i nalał szmaragdowego, aromatycznego, wytrawnego wina do kieliszków.
— Co to za wino? — spytała Eren. Wzięła kieliszek i posmakowała. — Mmmm… czy to jest Bordeaux? — Tak, Fahri wspomniał, ze bardzo je pani lubi. Najlepszy rocznik, jaki mamy. Zosta- wiam was… dopilnuję, by inne dania były przygotowywane z jak największą pieczoło- witością. — pocałował Eren w dłoń, uścisnął prawicę Fahriemu i oddalił się.
— To jest naprawdę znakomite! Wspaniale się spisałeś, skarbie, nie sądziłam, że tak mnie zaskoczysz! Dziękuję ci! — przytuliła się do męża i pocałowała go.
— Kochanie, zasługujesz na to, naprawdę… Vadet się znakomicie spisał… — jednak przeszył go zimny dreszcz. Miał jakieś dziwne przeczucia, że ktoś ich obserwuje, jed- nak nie wiedział, kto. Rozejrzał się na boki, bacznie przeczesując wzrokiem salę. Lu- dzie w smokingach, marynarkach i garniturach, kobiety w szykownych sukniach z bardzo fantazyjnymi fryzurami… Nie, nic… czemu się tak dziwnie poczuł?
— Kochanie, wszystko w porządku? — zaniepokoiła się Eren.
— Tak, tak… po prostu ostatnio dzieje się bardzo wiele dziwnych rzeczy, których do końca nie rozumiem. Jestem nieco zmęczony po tym dniu… po prostu… — zdjął okula- ry i przetarł dłonią oczy.
— Powiedz mi, o co chodzi? — jego żona patrzyła na niego jednocześnie z troską, jak i zaciekawieniem.
— Słyszałaś o tym wypadku na autostradzie? Nikt nie przeżył, prócz jednego człowie- ka. Wybuch rozerwał tamtych ludzi na strzępy… wraki samochodów na całej autostra- dzie…
— Tak, słyszałam. Byłam tam przecież. Zapomniałeś, dzisiaj kręciłam tam reportaż. Wiesz coś więcej? To były porachunki gangów, albo zamach?
— Ehhh… no tak, przecież byłaś… jestem przemęczony… W każdym razie zgarnęliśmydziwnego człowieka z drogi. Niedraśnięty, w garniturze i płaszczu przeciwdeszczo- wym, nieprzytomny. A gdy przewieźliśmy go do szpitala, znaleźliśmy przy nim dziwny, złoty dysk.
Woleliśmy tego nie ruszać.
— Dysk? Po co komuś dysk, do czego? — teraz wpatrywała się w męża z nieskrywaną ciekawością, łasa na każde słowo. To był materiał na świetny artykuł!
— Wyglądało to jak… puderniczka, albo… nie wiem, w każdym razie coś dziwnego.
Ocknął się i wyszeptał tylko imię Aleister. Poprosiłem dyrektora szpitala, bym mógł być jego lekarzem prowadzącym, chciałem koniecznie dowiedzieć się, kim on jest.
— I dowiedziałeś się?
— Nie, nie miałem na to czasu. Ledwo przy nim usiadłem rano, a chwilę później przy- szło dwoje ludzi, jacyś agenci. Nie wiem, wywiad, szpiedzy, agencja rządowa… W każdym razie chcieli, by przetransportować tego człowieka niezwłocznie do jakiegoś opancerzonego wozu. Nie mieliśmy wyboru i wyprowadziliśmy łóżko z pacjentem przed szpital. Zapakowali go do wozu i odjechali.
Chciałem się dowiedzieć, o co cho- dzi, a ci mi rzucili tylko „tajemnica państwowa”. — Rany! Tajemnicza sprawa. Nie domyślasz się, kto to mógł być?
— Nie, niestety…
Gdy rozmawiali w ciemnym kącie sali stał ktoś i bacznie ich obserwował…
Rozdział 17
Aleister patrzył na swoją niedoszłą ofiarę z rządzą mordu w oczach. Wiedział, wie- dział, ze to będzie właściwa ofiara, wiedział, że śmierć tej pary na pewno będzie sa- tysfakcjonująca, już widział oczami wyobraźni, jak ich zabija… Wciąż chciał świeżej krwi, nie cofał się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Tak, ta szczęśliwa parka bę- dzie doskonała do zrealizowania kolejnej części planu. Tylko… jak to zrobić? Jak mógłby ich wykończyć, ale tak, by cała Agencja zadrżała ze strachu? Hmmm… Pew- nie zostaną tu do północy… Spojrzał na zegarek. Teraz jest wpół do dwudziestej pierwszej… Ma około dwóch godzin, by wymyślić, jak się zabrać do rzeczy.
Skierował się do drzwi i wyszedł. Był dość zimny wieczór, ale nie mógł się tym przejmować zbyt długo, bo ledwo opuścił restaurację, podjechał czarny Suburban. Wysiadło z niego dwóch ludzi w bluzach z kapturem i dżinsach.
— Panie. — ukłonili się i zaprosili go gestem do środka. Wsiadł. Trzasnęły drzwi i samo- chód ruszył.
— Zabierzcie mnie jak najszybciej do naszej filii. — rzucił władczym głosem.
Wyjechali na tą feralną autostradę, na której doszło do karambolu, na Cevre Yolu, i jechali, jak miało być zaplanowane — na północny wschód, potem na wschód i w koń- cu na południowy wschód. Przed mostem odbili w prawo. Filia znajdowała się na przeciw Basiktas AL. Gdyby nie zasadzka Agencji, dojechałby tam cały konwój…
Samochód zatrzymał się przed długim, piętrowym budynkiem. Wyróżniał się, tyn- kowany był w czerwono-szare pasy, na parterze miał duże, zwieńczone łukami, okna, na piętrze zwykłe, prostokątne. Nikt jednak nie powiedziałby, że w tym budynku mie- ści się siedziba Kręgu, i o to chodziło. Nad głównym wejściem wisiał szyld oznajmia- jący, że znajduje się tu firma ochroniarska.
Wysiedli z samochodów i weszli do budynku. W środku też wyglądał normalnie, ko- rytarze, w które wchodziło się przez drzwi po lewej i prawej stronie małego holu, pro- wadziły do biur, w których siedzieli „ochroniarze”, zakamuflowani członkowie Kręgu, których rzeczywistym celem było szukanie wśród pracodawców, którzy ich zatrudnili, osób ze zdolnościami, których mogli zwerbować do Kręgu. Na ścianie w holu wisiała tablica informacyjna, cennik, przy lewej ścianie stał automat do napojów i z batonika- mi… nic nie wskazywało na istnienie tu tajnej, międzynarodowej, ezoterycznej organi- zacji. Jednak schody prowadzące na piętro jak i inne, prowadzące do piwnicy, skry- wały straszną prawdę. Na piętrze znajdował się prywatny gabinet Aleistera, oraz bi- blioteka. W piwnicy zaś umiejscowiona była sala rytualna, w której testowano i przy- gotowywano nowe, śmiercionośne rytuały i doskonalono swoje zdolności parapsy- chiczne. Piwnica stanowiła swoistą salę treningową dla członków Kręgu, którzy obu- dzili w sobie Pierwiastek.
Aleister skierował się do drzwi prowadzących na piętro. Wszedł po nich. Znalazł się w korytarzu. Szedł szybko. Pokoje, które mijał, opatrzone były plakietkami na drzwiach: Biblioteka, Archiwum, Sala komputerowa, Siłownia… Jednak nie to go inte- resowało w tej chwili, nic z tych rzeczy… chciał jak najszybciej znaleźć się w swoim prywatnym pokoju, jak najszybciej wziąć się do roboty, czasu było coraz mniej, coraz mniej… Otworzył drzwi i wszedł do środka. Mimo że okno, otwarte na oścież skiero- wane było na zachód, w pokoju, zamiast promieni słonecznych, panował mrok.
Jakby coś nie pozwalało światłu wniknąć do tego pokoju.
Rozejrzał się po pokoju. Biurko, na którym stał laptop i srebrna misa, małe stoliki ze szklanymi kloszami, pod którymi leżały, na poduszkach, małe noże ofiarne, czaszki i inne przedmioty. Na ścianie wisiała wielka chusta, czarna, z wyhaftowanym na niej białą nicią pentagramem. Pod ścianą stał duży kufer z zaśniedziałymi okuciami. Wy- glądał na bardzo stary. Na biurku leżała też bardzo gruba księga, obszyta czarną skórą, z wielkim, Czarnym Pentagramem na okładce. Podobno ta księga była jedynie wymysłem… ale leżała tam, wielka, tajemnicza, wiekowa. Aleister spojrzał na nią. Przypomniał sobie historię tej księgi…
Necronomicon to zawiła encyklopedia. Aluzje są definicjami, zakończenia wyja- śnieniami, życzenia dowodami. Nie da się oddzielić ozdobników od treści. Słownictwo jest szalone. Zamieszczone w nim odnośniki i wiadomości zostały zbadane przez ludzi Kręgu, którzy uznali dzieło za kamień węgielny czarnej magii. Najlepiej byłoby jednak, aby nigdy nie zdobyli własnej kopii Necronomiconu, jednak Aleister zdobył nie tylko kopię, ale i oryginał. Jest zbyt potężny i zbyt straszny, by stosować go jako ścieżkę ezoteryczną. Ta księga to wrota do szaleństwa. Przechodząc przez nie czło- wiek ulega metamorfozie. Kiedy znajdzie się po drugiej stronie, jest nie do rozpozna- nia. Kto jednak powiedział, że Aleister to człowiek…
Oryginalną wersję Necronomiconu, znaną jako Kitab Al Azif, napisał w Damaszku, w roku 730 n.e. Arab o imieniu Abd al-Azrad — badacz magii, astronom, poeta, filozof i naukowiec. Przeciwstawiał się namowom ludzi Kręgu, w tym, prawdopodobnie, na- wet samego Aleistera, by z nimi współpracował. Urodził się około 700 roku n.e. w Sannie, w Jemenie. Zanim stworzył swą wielką pracę, spędził wiele lat odwiedzając ruiny Babilonu, doły Memfis i wielką, północną pustynię Arabii. Zginął w roku 738 w Damaszku, pożarty w świetle dnia przez niewidzialnego demona — tak przynajmniej podaje jego dwunastowieczny biograf, Ebn Khallikan. Jak widać, al-Azrad miał pe- cha… Zadarł z Kręgiem i skończył fatalnie…
Manuskrypt Al Azif był otoczony tajemnicą i potajemnie przekazywany z rąk do rąk pomiędzy filozofami i mędrcami tamtych czasów. Miało to służyć rozumieniu i pozna- niu przez Krąg tajemnic tej niesamowitej księgi. W końcu, w roku 950, Teodorus z Fi- letu, mieszkaniec Bizancjum, przetłumaczył go na grekę i zmienił tytuł na Necronomi- con. Wykonano wiele kopii tego tłumaczenia. Krąg rozpowszechniał ją wśród swoich filii i ośrodków w miastach. Coraz więcej ludzi znało tę bluźnierczą księgę, co w koń- cu doprowadziło do jej potępienia w roku 1050 przez patriarchę Michała z Konstanty- nopola, zagorzałego sprzymierzeńca ówczesnej Agencji. Wiele kopii zostało skonfi- skowanych i zniszczonych przez agentów, a ich właściciele byli poddawani strasz- nym karom. Agenci przekonani byli, że zniszczyli wszelkie kopie. W roku 1228 Olaus Wormius, wysoko postawiony członek Kręgu, przetłumaczył grecką wersję na łacinę, a było to w czasach, gdy zaginęły wszystkie kopie arabskiego oryginału, poza jedną, tą, na którą patrzył Aleister. Olaus pozostawił grecki tytuł, więc praca wciąż była zna- na pod nazwą „Necronomicon”. Łacińska wersja księgi z nową intensywnością poczęła krążyć pomiędzy filozofami. Doprowadziło to do wciągnięcia jej do indeksu ksiąg zakazanych (Index Expur-gato- rius) przez papieża Grzegorza IX.
W roku 1454 powstała pierwsza maszyna drukarska z ruchomymi czcionkami. Przed końcem wieku w Niemczech, prawdopodobnie w Moguncji, na zlecenie same- go Aleistera, wydrukowano czamorynkową wersję łacińskiego Necronomiconu. Nie udało się ustalić miejsca i daty druku. Na początku XVI wieku, prawdopodobnie przed 1510 rokiem, we Włoszech wydrukowano grecką wersję. Uważa się jednak, że wyszła spod prasy Aldusa z Manu, założyciela Drukami Aldine.
W roku 1586 dr John Dee, matematyk, astrolog i lekarz Elżbiety, królowej Anglii, przetłumaczył Necronomicon na angielski. Królowa Elżbieta była członkinią i przy- wódczynią angielskiego oddziału Agencji, zleciła tłumaczenie w celu badania księgi przez Agencję, dlatego przekładu nigdy nie opublikowano. Uznaje się, że Dee tłuma- czył z greckiego wydania, którego egzemplarz znalazł podczas podróży po Europie Wschodniej. Przekład jest dokładny, ale został skrócony przez tłumacza, przez co jest niekompletny. W Hiszpanii, na początku XVII wieku, po raz drugi wydrukowano łacińską wersję księgi. Wydanie nie jest tak bogate, jak niemieckie, więc łatwo je od siebie odróżnić. W każdym innym przypadku jest wierne wcześniejszej edycji. Przez te wszystkie wieki Agencja wytrwale tropiła i niszczyła wszelkie egzemplarze, jednak zawsze jakaś księga wymknęła im się, co doprowadzało do kolejnego druku kolejnej wersji Necronomiconu.
Wiadomo o pięciu kopiach i jednym oryginale przeklętego i niszczonego przez Ko- ściół i Agencję dzieła, które przetrwały do dziś. Znajdują się one w filiach Kręgu w Glastonbury, Istambule, Rzymie, Pradze i Atenach. Wszystkie pięć znanych kopii to wersje łacińskie. Cztery z nich to XVIIwieczne hiszpańskie wydania, a jedna to za- chowana, wspaniała niemiecka edycja z XVI wieku. Pierwsze cztery, przechowywane były w zbiorach Bibliotheque Nationale w Paryżu, Biblioteki Uniwersytetu Miskatonic w Arkham, Biblioteki Widenera w Harvardzie i biblioteki Uniwersytetu Buenos Aires. Cenna kopia wydania niemieckiego znajdowała się w British Museum w Londynie.
Wszystkie te kopie albo wykradziono, albo odkupiono. Prócz tej z Buenos Aires, gdyż tej, jak dotąd, nie udało się sprowadzić do Aten, gdzie miała docelowo trafić. Podobno znajduje się w nich coś cennego… poza sama księgą. Aleister wie o tym, wie… część planu, najważniejsza, w tych wszystkich księgach, tylko nie wie, gdzie.
W każdej kopii jest ukryty jeszcze jeden sekret, w każdej, każdej, którą posiada Krąg… dopiero połączenie ich w jedno da zwycięstwo Kręgu. W oryginale Necrono- miconu Aleister znalazł odręczną tylko króciutką instrukcję, jak postępować oraz wskazówkę, że na tylnej okładce znajduje się gwiazda chaosu, i to w tych kopiach jest coś, co pomoże zrealizować plan… by w końcu pokonać Agencję. I skrupulatnie zaczął wykonywać go, krok po kroku… Często prześladowała Aleistera tylko jedna myśl, że jest jeszcze coś, coś ważnego, co pominął autor tej króciutkiej instrukcji, lub ukrył skrupulatnie w samej księdze… tylko gdzie? Nie wiedział. Najpierw wykona pierwszą część planu, potem się będzie martwił, co dalej. Na razie zebrali jedyne cztery Necronomicony z gwiazdą chaosu i ukryli w filiach…
Uznano, że ostatnia znana grecka kopia spłonęła w trakcie zamętu podczas pro- cesu czarownic w Salem, w Massachusetts. Średniowiecze było złym okresem dla lu- dzi obdarzonych zdolnościami… bardzo złym okresem. Agencja robiła, co mogła, i często ocalała wiele osób, które tylko pozornie uznawano w oczach opinii publicznej za zmarłe. Pozwalano jedynie na sąd nad tymi osobami, które współpracowały z Krę- giem.
Mimo to, że grecka kopia spłonęła, co pewien czas pojawiają się pogłoski o in- nych egzemplarzach. Według ostatnich, jedną kopię posiadał artysta z Nowego Yor- ku, Richard Upton Pickman. Jeśli plotki były prawdziwe, to księga zaginęła wraz z właścicielem w roku 1926. Ręczne kopie tłumaczenia Dee — w większości uszkodzo- ne i niekompletne — co pewien czas pojawiają się na scenie. Ostatnią znaleźli pra- cownicy Uniwersytetu Miskatonic, w którego zbiorach znajduje się teraz prawie kom- pletny Necronomicon w jego przekładzie. Częściej spotykany Sussex Munuscript również znajduje się w uniwersyteckich zbiorach w Arkham oraz w wielu innych, du- żych bibliotekach. Krąg nie interesuje się tymi kopiami. Większość znawców tematu uznała, że do dnia dzisiejszego nie przetrwała żadna kopia arabskiego oryginału. Tak się istotnie wydaje za sprawą działania samego Aleistera, który kazał rozpuścić takie plotki. Mimo to inne pogłoski mówiły, że jedną z arabskich kopii widziano podczas straszliwego trzęsienia ziemi w San Francisco, w roku
1906. Był to egzemplarz, który posiadała filia Kręgu w San Francisco, który chciała zdobyć Agencja, by mieć dokład- niejszy Necronomicon do badań. Przepadła zarówno kopia arabska Necronomiconu, wraz z filią Kręgu.
Łacińska wersja księgi wydrukowana w Hiszpanii i w Niemczech ma dokładnie
45,7 na 29,2 centymetra i liczy sobie 802 strony. Z zebranych informacji wynika, że grecka wersja miała o kilka stron więcej. Druk wykonano gotykiem, ilustrując go licz- nymi drzeworytami. Okładki, tak jak w przypadku wszystkich książek z tamtego okre- su, różnią się od siebie i odzwierciedlają gust pierwszego posiadacza. (Do połowy XIX wieku sprzedawano książki zawinięte w papier i bez okładek).
Necronomicon, który znajduje się w British Museum, to piętnastowieczne wydanie w skórzanej okładce. Wydrukowana w Niemczech księga jest w dobrym stanie, choć pozbawiona została siedmiu stron, które ktoś ostrożnie wyciął i usunął. Znajdowała się w jednym z trzech prywatnych zbiorów, które obywatele Anglii przekazali krajowi, co w 1753 roku doprowadziło do powstania British Museum. Kopia, która znajdowała się w Bibliotheque Nationale jest w złym stanie. Została oprawiona w tanią, rozpada- jącą się tekturę. Tekst również jest uszkodzony — wiele stron jest podartych, kilku bra- kuje. Inne kartki nie dają się odczytać -zostały straszliwie pobrudzone przez ciecz, którą zidentyfikowano jako krew. Księgę uzyskano w bardzo tajemniczych okoliczno- ściach.
Tom został zdeponowany w 1811 roku przez dziwacznego mężczyznę, z pewnością obcokrajowca. Tajemniczego ofiarodawcę znaleziono dzień później mar- twego, w zaszczurzonym mieszkaniu.
Powodem śmierci była trucizna. Egzemplarz, który trafił w XVII wieku do Uniwersytetu Buenos Aires pochodzi najprawdopodobniej z Ameryki Południowej. Choć druk jest w nie najlepszym stanie, kopia jest unikalna, ponieważ na marginesach znajdują się tajemnicze notatki, zapisane nieznanymi gli- fami.
Biblioteka Widenera posiadała bardzo zniszczony egzemplarz Necronomiconu. Okładki są oryginalne, ale zostały rozerwane i rozdzielone. Okładki są oryginalne, ale zostały rozerwane i rozdzielone. W tekście najprawdopodobniej nie ma dziur, choć wiele stron jest luźnych i rozpada się. Tom podlegała właśnie renowacji, gdy zo- stała przejęta przez Krąg. Księga znajdowała się w kolekcji Harry’ego Ełkinsa Wide- nera, amerykańskiego milionera. Powszechnie uważa się, że otrzymał on ten egzem- plarz w 1912 roku, tuż przed wejściem na pokład Titanica.
Kopię, która znajdowała się na Uniwersytecie Miskatonic zdobył pod koniec ze- szłego wieku młody dr Armitage. Znajdowała się w prywatnym zbiorze businessmana Whipple’a Phillipsa w Providence. Księga ma zmienione okładki (dokonano tego naj- prawdopodobniej na początku XVIII wieku). Teraz obłożona jest w koźlą skórę. Na okładce znajduje się zły tytuł: Qanoon-e- Islam. Tekst jest kompletny, w zupełnie do- brym stanie. Tą ostatnią księgę Krąg oprawił w oryginalną okładkę, znalezioną luzem właśnie na początku XVIII wieku, pozostawiając jednakże koźlą skórę. Ten akurat eg- zemplarz znajdował się tutaj, w Istambule i jako jedyny z posiadanych przez Krąg nie miał na sobie gwiazdy chaosu. Jakakolwiek nie jest to inna okładka czy wersja księgi, nosi ona na sobie gwiazdę chaosu albo na samej okładce, albo na ostatniej stronie. Pięć miast z filiami Kręgu, pięć kopii Necronomiconu, pięć okładek… Oprawiona w skórę niemiecka wersja, kopia oprawiona w tekturę… księga z Uniwersytetu Buenos Aires, z notatkami na marginesach, oprawiona w skórę… kopia w koźlej skórze, z biblioteki Widenera… w oryginalnych okładkach, czarnych, z pentagramem, jak jedyny oryginał…
Jedynie ta księga, na którą patrzył Aleister, jest w pełni oryginalną, pierwszą kopią Necronomiconu… bardzo gruba księga, obszyta czarną skórą, z wielkim, Czarnym Pentagramem na okładce. Boki okładki wzmocnione żelazem.
Podszedł do biurka i odwrócił księgę. Pogładził tył okładki w miejscu, gdzie widniał wypalony symbol, gwiazda chaosu… Odłożył księgę, po czym przewertował kilka stron. Zastanawiał się, gdzie jest ta wskazówka, gdzie to może być ukryte… gdzie jest jeszcze jedna wskazówka… Nie wiedział. Wiedział tylko jedno, że gdzieś w tej, jak i w kopiach, jest ukryte coś jeszcze… Tylko gdzie to może…
Jego myśli nagle przestały krążyć wokół tej tajemnicy Necronomiconu, a skupiły się na rycinie, którą miał przed sobą. Wielki, wyglądający niemal jak czysty ogień, po- twór. Ogromna bestia, widać było długie rogi, paszczę najeżoną zębami, wielkie pa- zury, ostre jak brzytwy… wszystko ukryte wśród ognia. Aleister pochylił się nad księ- gą, zachłannie patrząc na tą rycinę, jego oczy rozbłysły, obnażył swe zaostrzone zęby w okropnym uśmiechu.
— Tak! Tak! Ifryt! — zaśmiał się głośno, zimny, niemal opętańczy śmiech wypełnił pokój. Już wie, jak zabije tych ludzi w restauracji! Zaczął czytać tekst umieszczony pod ryciną:
„Tureckie demony, synowie czystego ognia bez dymu, nadnaturalną potęgą budzą respekt u dżinów, dlatego stanowią u nich kastę wyższą. Dowodzą nimi. Jak shape- shifter i strzyga, mogą przyjmować dowolną postać. Były personifikacją wrogich czło- wiekowi sił przyrody. Uważano ich za mieszkańców pustyni. W islamie stanowią trze- cią kategorię rozumnych istot stworzonych przez Boga. Dżinny dzielą się na dobre i złe. Dobre służą Bogu i pomagają ludziom, złe, jak ifryty, szkodzą. Zgodnie z ludowy- mi legendami i mitami, człowiek przy pomocy zaklęć może sobie ifryta podporządko- wać. Są potężne na tyle, że nie ima się ich żadna broń, z wyjątkiem żelaza. To dusze ludzi zmarłych nagłą śmiercią lub zamordowanych. By przywołać ifryta należy we- zwać duszę zamordowanego człowieka i przemienić ją w ifryta słowami „Ty, któryś odszedł w piekielne wymiary, wróć do żywych! Niech narzędziem twej zemsty będzie twoja kara, płoń! Płoń i bądź mi poddanym!”
— Hahahaha! Fenomenalnie! Świetnie, świetnie! — zaśmiał się jeszcze głośniej. Za- mknął księgę i wybiegł z pokoju. Pędem przebiegł przez korytarz i zbiegł po scho- dach. Była już 22. Miał mało czasu…
Otworzył drzwi do piwnicy i pogrążył się w mroku. Znalazł się w wielkim pomiesz- czeniu, oświetlanym zazwyczaj pochodniami, które teraz tkwiły pogaszone w uchwy- tach na ścianach. — Ignis! Ignis! Ignis! — krzyknął Aleister. Świetliste kule pomknęły w kierunku pochodni i zapaliły je. Loch rozświetliły słabe poświaty.
Wielki pentagram na podłodze, czerwony… półki z książkami, manekiny ze słomy do treningów… trzeba było działać szybko. Na małym stoliczku położył Necronomicon. Skąd on weźmie zamordowanego człowieka?
Zaśmiał się głośno. Znaczy… weźmie, tylko którego? Hmmm… Może by tak… tego sprzed roku? Z Glastonbury? Chciałby spojrzeć mu jeszcze raz w oczy.
— Dobrze… „Narysuj pentagram, weź w dłoń nóż i krwią, w środku symbolu napisz runami futharku starszego imię tego, kogo chcesz przywołać. Myśl o nim, a przybędzie.
Powtarzaj formułę podaną powyżej”. Kurczę… jak miał ten facet na imię… moment, wynosili jego rozerwane ciało w worku, mówili że nazywa się Matt Blake. Tak… Za- czynamy.
Pochylił się, i przyłożył nóż do spodu lewe dłoni. Szkarłatne kropelki pociekły po jego nadgarstku.
Zlizał je z rozkoszą. Uwielbiał ból i smak krwi, szczególnie u kogoś innego. Na dwa palce prawej dłoni nabrał nieco krwi i przystąpił do rytuału. Stanął w środku pentagramu i przykucnął. — Matt Blake… Mannaz, Asuz, Teiwaz, Teiwaz… Berkana, Laquz, Ansuz, Kenaz, Eih- waz… — szeptał, rysując w środku symbolu runy. Wstał i skupił się na postaci człowie- ka, którego widział tej pamiętnej nocy w Glastonbury. Tak… czarne, krótkie włosy, nieco rozszerzone ze strachu i niepewności szare oczy… Szczupła budowa ciała… Matt, Matt, Matt…
Aleister nie musiał długo czekać na efekt. W centrum pentagramu napis runiczny rozbłysnął bladym, nieco podobnym do księżycowego, blaskiem. Podniósł się z nieco nikły strzęp mgły, który ukształtował się w mglistą, niewyraźną postać, która z każdą sekundą stawała się coraz bardziej realna i wyraźna. W końcu przed Aleisterem sta- nął srebrzysto-błękitny duch, niemal identycznie wyglądający jak za życia. Jedynie je- den szczegół odróżniał żywego Matta od jego ducha — wielka, ziejąca w brzuchu dziura z poszarpanymi wnętrznościami.
— Gdzie ja jestem? Co się dzieje? Co ja tu robię? — zapytał głosem, który brzmiał, jakby dochodził z końca długiego tunelu. Rozejrzał się po lochu, napotkał w końcu Aleistera.
— Kim jesteś? To ty mnie ściągnąłeś? — oczy Matta rozszerzyły się ze strachu. Pamię- tał, pamiętał tego człowieka! Te czarne, zimne oczy jak dwie studnie… pamiętał tego człowieka! — To ciebie widziałem w Glastonbury, w tym… w tym sklepie, Witchcraft Ltd! Pamiętam twoją twarz! Gadaj, po co mnie wezwałeś? Czego chcesz?! Odeślij mnie, odeślij! Byłem już po drugiej stronie, odeślij mnie! Chcę znowu zobaczyć swo- ich bliskich! Błagam! To boli… boli! — krzyczał, a po jego policzkach spływały srebrne łzy.
Aleister jednak stał niewzruszony, tylko uśmiechał się zimno. Nie ruszało go to ani trochę. Zawsze tak było… nigdy nic go nie ruszało. A czemu niby? Na co komu litość? To tylko sprawia, że jesteś słaby, bezwartościowy. Litość jest dla słabych. A on nie był słaby. — Nie wypuszczę cię i nie odeślę. Nie mam takiego zamiaru. Już nigdy nie zobaczysz swych bliskich.– wycedził zimnym tonem. W tym tonie nie było kompletnie nic ludz- kiego, nie dało się wyczuć ani odrobiny współczucia, litości czy smutku.
— Dlaczego?! Dlaczego! Dlaczego… — duch osunął się na kolana i ukrył twarz w dło- niach. Aleister prychnął i roześmiał się głośno całkiem pozbawionym wesołości gło- sem.
Wzniósł ręce do góry, koncentrując w nich całą swoją energię i intensywnie myśląc o celu tego wszystkiego. Dłonie rozjarzył mu złoty blask, drobinki energii zaczęły oplatać i przylegać do ciała Matta. Próbował je z siebie strząsnąć krzycząc głośno. Każda ta drobinka była dla niego jak żrący kwas. Krzyczał z bólu, wił się. Loch wypeł- niło tylko przerażające wycie i blask. Po chwili wszystko ustało, gdy w pentagramie została tylko wielka, świecąca oślepiającym blaskiem, złota kula.
— Ty, któryś odszedł w piekielne wymiary, wróć do żywych! Niech narzędziem twej ze- msty będzie twoja kara, płoń! Płoń i bądź mi poddanym! — powtarzał jak mantrę Ale- ister.
Nie minęło wiele czasu, a kula eksplodowała. Aleister zasłonił twarz ramieniem. Gdy spojrzał znowu w stronę pentagramu, zobaczył wielką, przerażającą postać w jego wnętrzu. Całe ciało skryte w czystym ogniu. Po chwili płomienie zgasły i Aleister mógł ujrzeć ifryta w pełnej okazałości: ponad dwumetrowa, umięśniona, wielka de- moniczna postać. Długie rogi, paszcza najeżona wielkimi jak sztylety, ostrymi kłami, wielkie, czerwone oczy, ogromne, błoniaste skrzydła… Klatka piersiowa z odsłonięty- mi żebrami, obwiązana łańcuchami, brzuch, silne nogi z wielkimi szponiastymi sto- pami… I wielki ogon zakończony kolcami.
— No proszę… — mruczał pod nosem obchodząc bestię dookoła. Był taki piękny… o tak… wyglądał dosłownie znakomicie! — Hmmm… jak tu by cię użyć… musiałbyś wejść do restauracji i zabić tak wiele osób, jak tylko dasz radę… Mam pomysł.
Wszedł na schody i otworzył drzwi.
— Przynieście mi dwa uzi i ubranie! Jakiekolwiek! I kamizelkę kuloodporną! Połóżcie pod łazienką.
— krzyknął w głąb korytarza, po czym wrócił do ifryta.
— Przyjmij formę człowieka. I zapamiętaj, co masz robić.
Demon skinął łbem, i rozpoczęła się ohydna przemiana. Skrzydła odpadły pozosta- wiając ziejące w plecach rany w miejscach łopatek. Demon wielkimi, szponiastymi ła- pami wyrwał sobie rogi i zaczął obdzierać łuskowatą skórę z twarzy, piersi i nóg. Wy- rwał sobie pazury zębami i zaczął obgryzać mięso z dłoni i rąk.. Wielkie, krwawiące resztki pospadały z nieprzyjemnym plaskiem na podłogę. Wyrwany ogon, jeszcze chwilę wił się na posadce, aż znieruchomiał, a zęby wypadły ze zmniejszającej się szczęki. Pod odsłoniętą łuskowatą skórą widniała ludzka, zaś pod obdartą z łusek głową pojawiły się włosy. Aleister patrzył na cały ten spektakl niemal jak urzeczony. Po chwili na ziemi klęczał nagi, pokryty krwią człowiek. Wstał, drżąc i dysząc ciężko.
— Jestem… jestem na twe rozkazy, Mistrzu,. Mów, co mam robić. — głos mu drżał i na- dal był nieco chrapliwy.
— Umyj się, ogarnij, ubierz te ciuchy, które znajdziesz koło łazienki. Moi ludzie zapro- wadza cię tam. Będę na ciebie czekał przed budynkiem.
— Jak każesz… — chwiejnym krokiem ifryt wyszedł z piwnicy. Doskonale… wszystko układa się doskonale. Aleister spojrzał na zegarek.
— 23. Zdążymy przed północą. — wyszedł zamykając za sobą drzwi.
Rozdział 18
Wszystko układało się tak znakomicie… wszystko było tak, jak można by sobie tyl- ko wymarzyć.
Muzyka, przepyszne dania, romantyzm… Vadet naprawdę się posta- rał… Jak mu się odwdzięczyć? Naprawdę, należałoby zrobić coś, by mu podzięko- wać, tylko co? Hmmm… Może mu zapłacę? Zwyczajnie? Nie… on jest taki, że od przyjaciół nie przyjmuje pieniędzy. Czyli… hmmm… — tak rozmyślał Fahri, gdy z żoną jedli börek szpinakowy z chlebem yufka. Chrupiący chlebek i smaczne nadzienie. Tak… do tego wytrawne wino… — Ehhh… — westchnął głęboko lekarz.
— Co się stało, kochanie? — zaniepokoiła się Eren odstawiając kieliszek i patrząc bacznie w oczy swego małżonka. Ten jednak odwrócił wzrok.
— O co chodzi? — chwyciła go delikatnie za dłoń, by mu dodać odwagi. Widać, musiał coś wyznać, ale nie czuł się na siłach. To bardzo ją niepokoiło. — Powiedz.
— Chodzi o to, że zapomniałem o naszej rocznicy i dopiero wczoraj sobie o tym przypomniałem. Przepraszam. — czuł się naprawdę głupio. Oparł czoło na dłoniach i uni- kał jej wzroku.
Cały się zaczerwienił.
— Ale… to jedzenie, wino… Występ Sibel… to, ze jesteśmy gośćmi honorowymi… — wyliczała powoli Eren. Nic z tego nie rozumiała.
— To nie moje dzieło, tylko Vedat się tym zajął. Nie ja. Ja zapomniałem. — rzekł bardzo cicho.
Ledwo go usłyszała.
— Kochanie, miałeś prawo. — teraz zrozumiała wszystko. — Poza tym to w gestii re- stauratora, nie twojej, leży organizacja wieczoru.
— Nie miałem prawa, i dobrze o tym wiesz! Ja powinienem się tym zająć, ja… — nie dała mu dokończyć. Wolała go pocałować. Szczery, prawdomówny, dobry człowiek… kochała go. Bardzo.
Tak… dobrze się stało, że są razem. Nie mogła lepiej trafić, mimo, że jej rodzice odradzali jej Fahriego. Głównie ze względu na różnicę wieku. Ona miała niecałe trzydzieści lat, on koło czterdziestu. Ale nikt nie ma nic do gada- nia, gdy jest miłość, prawda?
— Ten wypadek, katastrofa na autostradzie, i wszystko, co było potem… Każdy by za- pomniał. No już… przecież nic się nie stało, jest cudownie. Pocałowała go w poli- czek. Poczuł się już lepiej. — Poczekaj chwilkę, chciałbym pogadać z Vedatem. Muszę mu podziękować.
— Nie ma sprawy. — skinęła głową.
Fahri wstał od stolika i poszedł w kierunku baru. Stał za nim barman w białej koszu- li i w czerwonym krawacie.
— Przepraszam, gdzie jest Vedat?
— Proszę poczekać, zaraz go zawołam. — barman skierował się na zaplecze. Po chwili wrócił z właścicielem restauracji.
— Fahri, jak się bawisz? Mam nadzieję, że wszystko jest dobrze? — uśmiechnął się od- słaniając wszystkie swoje równe, białe zęby, poklepując przyjaciela po plecach.
— Nie wiem, jak ja ci się odwdzięczę, stary! Naprawdę! — przytulił Vedata i też się uśmiechnął.
— Przestań, nie ma za co dziękować! Wracaj do żony! — zaśmiał się głośno, nieco za- skoczony, ale imile połechtany jego słowami i tym spontanicznym uściskiem. — Po- wiedzmy, że Eren pozwoli ci na wypad ze mną na piwo, na mecz, albo do baru ze striptizem raz na jakiś czas. I to wystarczy! A wiem, że raczej nie będzie miała nic przeciwko. Bawcie się, zaraz podamy deser, baklawę.
Fahri wrócił do stolika i opadł na krzesło z uczuciem ulgi. Uff… znowu się udało!
— Co, kochanie? — spojrzała na niego uważnie.
— Nic… Ten wieczór mamy za darmo. Nic nie płacimy.
— Naprawdę?! Przecież to wszystko… Samo wino, albo występ Sibel… to przecież…
— była już naprawdę zaskoczona. — Przecież tak nie możemy, coś się należy za te wszystkie rzeczy!
— Jest jedna rzecz. — wyszczerzył zęby. Heh, ciekawe, jak zareaguje… Zazwyczaj nierozmawiali o tym, co robi, gdy wychodzi czasami z kolegami. Choć, szczerze, przez tą głupią robotę w szpitalu nie miał na to zbytnio czasu, czasami tylko wygospodarował dla siebie piątkowy czy sobotni wieczór. Niewiele, prawda, ale żeby się zabawić, wystarczyło.
— Co takiego?
— Vedat chce, byś nam bez jakichkolwiek pretensji czy sprzeciwów pozwalała na takie wiesz, męskie wieczory, wypad do baru, na piwo, na mecz, czy do… — zawahał się i umilkł.
— Gdzie?
— Do klubu ze striptizem. — znowu zrobił się cały czerwony.
— Aaa… — sama się uśmiechnęła. — Jasne, czemu nie… ja ci ufam, kochany. Zabaw się z kumplami, jak masz chęć.
W tym momencie podano balkawę. Ciasto francuskie przełożone warstwami pokrojonych orzechów włoskich lub migdałów z cukrem lub miodem. Całość zapieczona, pokrojona w romby, trójkąty, kwadraty i inne formy, a następnie polana lukrem lub sy- ropem zrobionym z wody, cukru i soku cytrynowego. Góra posypana zmiażdżonymi, niesolonymi orzeszkami pistacjowymi. Fahri przyjrzał się daniu, wziął kawałem i ugryzł. Baklawa wyglądała świetnie, a sma- kowała jeszcze lepiej!
— Co jeszcze zaplanowałeś? — spytała Eren, pijąc łyk wina z kieliszka.
— Hmmm… może spacer? Do parku?
— Może być… zawsze lubiłam romantyczne spacery. Ale… no… — zawahała się. Nie wiedziała, czy akurat jutro może się nie pojawić w pracy.
— Tak?
— Po prostu… jutro piątek, powinniśmy iść do pracy.
— W żadnym razie! Jutrzejszy dzień jest nasz! Żadnej pracy! — uśmiechnął się i upił wina.
Nie będzie ich… Zegar wskazał 23:30.
Rozdział 19
Drzwi restauracji otworzyły się na oścież. Nikt nie spojrzał w tym kierunku. Ludzie byli zapatrzeni na występ wokalistki, dlatego wejście dwóch mężczyzn — jednego w czarnych spodniach i takiejż bluzie, z kapturem nasuniętym na oczy, i drugiego, w zwykłych dżinsach i w czerwonej bluzie z kapturem, nie wzbudziło jakiejkolwiek sen- sacji. A powinno…
Do nowo przybyłych gości podszedł kierownik sali.
— Selam. Mam na imię Huri. Czym mogę państwu służyć? — zapytał uprzejmie. Jeden z gości spojrzał na niego zimnymi, czarnymi, pustymi jak dwie studnie, oczami. Uśmiech spełzł z twarzy mężczyzny, ustępując miejsca czystemu przerażeniu. Nigdy nie widział takich oczu, tak dziwnych, tak zimnych…
— Niczym nie możesz nam służyć, człowieku. — wycedził przez zęby Aleister. Po chwili uśmiechnął się obnażając je wszystkie — wypiłowane, zaostrzone kły. — Privatio spiri- tus vitae! — krzyknął. — Aaahhhh! — Świecąca, biała kula ugodziła Huriego w pierś i wyrzuciła w powietrze. Uderzył o pułki z butelkami alkoholu za barem i osunął się na ziemię. Jego twarz wy- glądała, jakby nagle się zestarzał, a oczy były puste.
Wszystkich gości ogarnęła trwoga. Nikt nie śmiał się poruszyć. Eren przycisnęła się do swego męża. Była zbyt przerażona, by cokolwiek powiedzieć. On patrzył na to wszystko, nie wierząc, ze dzieje się to naprawdę.
— Cii… to tylko sen… zaraz się obudzimy, nie płacz, kochanie… — próbował pocieszyć żonę gładząc ją po włosach, lecz bardziej siebie chciał do tego przekonać.
Nikt się nie ruszał, nikt nic nie mówił. Strach ich wszystkich sparaliżował. To, czego byli przed chwilą świadkami, wydało im się zwyczajnie niemożliwym — świecąca kula, która zabiła człowieka, wyrzucając go w powietrze, i najwyraźniej wysysając z niego wszelkie życie? A jednak to była prawda…
Jedynie jeden człowiek, krótkowłosy blondyn siedzący pod ścianą z lewej strony, poderwał się z krzesła i rzucił w kierunku Aleistera. Sądził, że, jeśli powali go na zie- mię nagłym atakiem, uda mu się uciec. Nie udało się.
Drugi przybysz wyjął przytroczone do paska dwa pistolety. Rozległy się strzały i człowiek padł na stolik, który akurat mijał w biegu. Siedząca przy nim para poderwa- ła się z krzykiem. Nie powinni tego robić… po chwili gorzko pożałowali, że wstali — kolejna salwa rozpruła im brzuchy. Opadli na krzesła, z których dopiero co się pode- rwali. Biały obrus powoli przesiąkał krwią.
— Niech nikt nie waży się wstawać, jasne? Nie ruszajcie się, a puścimy was wolno! Przyszliśmy tu jedynie po dwie osoby — Aleister wskazał palcem w kierunku gości ho- norowych.
— My? Dlaczego my? — Fahri poczuł, że serce zaczyna mu bić szybciej. Rozszerzony- mi ze strachu oczyma patrzył na tego potwora, który wdał na nich wyrok śmierci. Przyciskał do siebie łkającą Eren.
— Milcz! — krzyknął Aleister. — Wstawajcie i chodźcie tutaj, pójdziecie z nami!
Na chwiejnych nogach podeszli do drzwi restauracji. Byli przygotowani na najgor- sze. Mężczyzna o czarnych, zimnych oczach, chwycił za rękę Fahriego i wykręcił mu ją tak, że mógł go przed sobą prowadzić. Jego towarzysz uczynił tak samo z Eren, uprzednio przytroczywszy sobie uzi z powrotem do paska spodni. Wyszli z restauracji na zimne, orzeźwiające powietrze.
— Spal tą ruderę. — rozkazał z diabolicznym uśmiechem Aleister, gdy odeszli kilkadzie- siąt kroków ulicą. Jego kompan pchnął żonę Fahriego na ziemię i wszedł do środka lokalu. Jedyne, co było słychać chwilę później, to przeraźliwe krzyki bólu, a ciemność rozświetliła pomarańczowo-żółta łuna płonącej restauracji…
**************************
Drzwi gabinetu Ejdera otworzyły się. Wszedł przez nie wysoki, niezbyt umięśniony mężczyzna, ostrzyżony na krótko brunet. Twarz miał poważną, na nosie nosił okulary. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na tego, kim naprawdę był. Raczej przypominał pracownika biurowego, ewentualnie strażnika. Naprawdę zajmował się najbardziej „brudną” robotą całej Agencji — z wielką premedytacją i zapamiętaniem ścigał i zabijał najważniejszych członków Kręgu. Miał na koncie zabicie informatora Kręgu w Chicago, pięciu zamachowców zdjął przed siedzibą Agencji w New Jersey, wysadził pociskiem z bazooki samochód, Suburban, którym ścigano jednego z chronionych przez agentów ludzi w Nowym Yorku. Niegdyś był płatnym zabójcą, więc dość dobrze odnalazł się na, bądź co bądź, podobnym stanowisku w Agencji. Nie trafiłby jednak do niej, gdyby nie miał wrodzonych zdolności — w chwilach zagrożenia, a także gdy się skoncentrował, jego zmysły wyostrzały się. Potrafił trafić w sam środek tarczy strzelniczej z odległości blisko kilometra. Największy jego wyczyn miał miejsce na dwa miesiące po zatrudnieniu go w brytyjskiej filii.
To był dość czarny dzień dla Agencji, gdy zaatakowano konwój wiozący do jednego z ośrodków badawczych złapanego wilkołaka. Obezwładnienie go było nie lada sztuką — trzeba było wystrzelić w jego kierunku kilka pocisków usypiających, dodatkowo ktoś musiał wziąć na siebie najtrudniejsze zadanie podczas obławy — ściągnąć na siebie wilkołaka. Gdy jeden z agentów to zrobił, Hincal uśpił potwora kilkoma strzałami prosto w serce. Jednak środki usypiające nie działają długo — już po kilkunastu minutach bestia nie spała. Do ataku na konwój była w wozie opancerzonym, jednak była coraz bardziej wściekła.
W ataku Kręgu pięciu agentów straciło życie, ocalał tylko Hincal. Sam stanął naprzeciw dziesięciu członkom Kręgu. Wydawać by się mogło, że był bez szans, jednak on zabił ich wszystkich. Zemścił się okrutnie za poległych towarzyszy. Uwolnił z zabezpieczonego wozu opancerzonego wilkołaka. Nic więc dziwnego, że zemsta agenta na członkach Kręgu była okrutna — nie mieli najmniejszych szans z rozszalałą bestią. Wtedy jednak także agent mógł zginąć, jednak w czasie, gdy wilkołak był zajęty rozszarpywaniem swych ofiar, sięgnął po karabin i znów celną serią pozbawił bestię przytomności.
Gdy tylko zamknęły się drzwi za Hincalem, Ejder siedział w fotelu w swym biurze na ostatnim piętrze biurowca w Istambule. Uśmiechnął się. Na wielkim,, plazmowym telewizorze akurat trwała konferencja przywódców filii — Monroe’a i George’a Ascalona z Ejderem. Oczywiście, ośrodków było więcej, lecz nie było powodu angażować pozostałych, skoro sytuacja nie dotyczy ich krajów.
Panował bowiem względny spokój poza brytyjską, istambulską i amerykańską filią. — Jak wygląda sytuacja na mieście? — pytał akurat Monroe. Był dowódcą całej Agencji i zwierzchnikiem przywódców ośrodków na świecie. Główna siedziba organizacji mieściła się pod górą Cheyenne, zaś ośrodek naukowy w bazie Area 51. Wiele teorii spiskowych powstało w związku z ową bazą, lecz do końca nikt nie wie, co jest prawdą, a co fikcją. — Przepraszam, że panom przeszkadzam, przynoszę istotne wieści. — powiedział Hincal skinąwszy głową.
— Jakie wieści? Jeśli związane z atakiem Ilkera na samochody Kręgu, to mów, właśnie omawialiśmy, co należy teraz zrobić, skoro Aleister przepadł bez wieści. Możliwe, że już go nie ma w mieście.
— Nie do końca. — poprawił szefa Hincal. Podszedł do biurka tak, by widzieli go wszyscy. — Właśnie eksplodowała restauracja. Policja twierdzi, że to wybuch gazu, lecz nasi zwiadowcy donoszą o odjeżdżającym sprzed niej Suburbanie. Na pewno był w nim Aleister, ale także jakaś para. Skierowali się autostradą Siracevizler na południe, potem w Fisekhane Deresi znów na południe, w kierunku przystani Kasimpasa.
— Hmmm… — Ejder zamyślił się. Oparł czoło na dłoniach. Było bardzo późno. Aleister miał zwyczaj zabijać ludzi na miejscu, po co więc wziął tych dwoje ze sobą… chyba, że zamierzał zabić ich wcześniej, ale ktoś mu przeszkodził. Nie wiadomo… Ważne jest, by ich teraz odbić. — Ejder? Co zamierzasz zrobić? Wiesz, jak skończyła się ostatnia akcja, prawda? — usłyszał głos Ascalona. Podniósł wzrok i wstał od biurka.
— Nie możemy więc wysłać nikogo z naszych, przynajmniej nie może to być uderzenie na otwartym polu. Trzeba by zaskoczyć Aleistera. Tylko kompletnie brak mi pomysłów.
— Przecież ich tam będzie najwyżej czterech! Ja sam bym ich zabił. — powiedział Hincal. Nie rozumiał do końca, czemu zwyczajnie nie wyślą grupy szturmowej. Na pewno dlatego, że nie słyszał nic o wypadkach z Glastonbury rok temu.
— Tak mówisz? — Ejder spojrzał na swego podwładnego z politowaniem i z lekkim uśmiechem. — Aleister ma ogromną moc i nie zabiją go zwyczajne kule. Nie wiemy zatem, co robić. Gdybyśmy jakoś zatrzymali samochód Aleistera… to byłaby szansa.