Frédéric Rimbaud, ojciec
Zaciągnąłem się do armii w wieku lat osiemnastu, po czym jako strzelec wziąłem czynny udział w kampanii algierskiej, walcząc bez pardonu dla chwały imperium, tak iż po latach dosłużyłem się stopnia porucznika. Odtąd prowadziłem spokojniejszy i bardziej osiadły tryb życia, zwłaszcza po tym, jak zająłem stanowisko dyrektora biura do spraw Arabów na jednej z wysuniętych placówek, kiedy mojemu zachłannemu a niecierpliwemu poprzednikowi odcięli głowę jeźdźcy dowodzeni przez wodza lokalnego plemienia, z którym lubiłem grywać w szachy przy wtórze siorbania herbaty miętowej oraz pyknięć fajki wodnej.
Do moich obowiązków należało zbieranie podatków i wymierzanie sprawiedliwości, co czyniłem bez zbytniej gorliwości, natomiast z wielkim zacięciem poświęciłem się studiom językowym i zgłębianiu miejscowych wierzeń, obyczajów i stosunków, którą to wiedzę poglądowo wyłożoną w obszernych raportach moi zwierzchnicy z pożytkiem wykorzystywali do utrzymania podbitej ludności w posłuchu. W swoich relacjach ostrzegałem przed dwulicowością tutejszych dyplomatów, opisywałem burze piaskowe, ataki szarańczy tudzież samobójcze szarże tuziemców na oblanych smołą i w stosownej chwili podpalanych wielbłądach.
Po pięciu latach w uznaniu zasług otrzymałem awans i w randze kapitana zostałem przeniesiony z suchej i gorącej Sahary do zimnych i mokrych Ardenów, nie dorobiwszy się żadnego majątku ani nawet skromnych oszczędności, chociaż przywiozłem ze sobą kompendium arabskich żartów i dokonane przeze mnie tłumaczenie Koranu.
Podczas występu orkiestry wojskowej na placu w miejscowości Charleville, dokąd się wybrałem w wolnym czasie, jako że mój regiment stacjonował po sąsiedzku, poznałem Vitalie, moją przyszłą żonę, pannę cnotliwą, pobożną i pracowitą, a ponadto dość posażną i, jak się pokazało, praktyczną i przewidującą. Wnet odbyły się zrękowiny, a potem spisany został kontrakt ślubny, który uznawał zarówno ziemię, jak i spory majątek w gotówce za osobiste aktywa panny młodej, nie zaś wiano, do którego mąż mógłby rościć sobie prawo. Niezręcznie mi było oponować, gdyż nie wnosiłem nic poza swoim uposażeniem, kapitańskim mundurem, bujnymi wąsami i bródką w szpic, a liczyłem skądinąd, że stosunki między nami ułożą się bez zarzutu.
Małżeństwo zostało skonsumowane i wyjechałem do Lyonu, gdzie mój regiment w tym czasie przebywał. Dziewięć miesięcy po naszym ślubie urodził się Fryderyk. Kolejny krótki urlop zaowocował następną ciążą Vitalie, w rezultacie czego narodził się Artur. W późniejszych latach przyszły na świat dwie dziewczynki.
Życie pod jednym dachem z Vitalie okazało się równie surowe jak reżym koszarowy, z tą różnicą, że przy tym całkowicie pozbawione przyjemności i rozrywek oraz odrobiny choćby swobody i beztroski, których żołnierzom się nie wzbrania. Często dochodziło między nami do scysji na tle jej podłych relacji z sąsiadami i parobkami, chorobliwej podejrzliwości oraz niemożliwego wręcz skąpstwa. W przypływie gniewu Vitalie brała naczynie ze stolika i z pasją rzucała nim o podłogę, aby jeszcze dobitniej zaakcentować swoje zdanie i podkreślić słuszną w jej mniemaniu nieustępliwość. Zawsze dbała o to, aby pomagającym w dyskusji rekwizytem była metalowa miska, która się nie tłucze, zamiast tego wydając odpowiedniej mocy dźwięk.
Nawet po krótkiej przepustce z wielką ulgą wracałem do jednostki. Jakże więc udało nam się spłodzić aż czworo dzieci? No cóż, ja byłem mężczyzną, a przy tym żołnierzem, zaś co do Vitalie, to spełniała swój małżeński obowiązek i podporządkowywała się biblijnemu nakazowi rozmnażania się. Czyniła to z wielkim samozaparciem, mrużąc oczy i zaciskając zęby jak na mękach.
Rozziew między nami nie był wcale spowodowany tym, że byłem pijakiem, próżniakiem i bezbożnikiem, jak by zapewne wolała Vitalie. Taką opinię można było usłyszeć o wszystkich oficerach, szczególnie żuawach, którzy do pewnego stopnia zasłużyli sobie na podobną reputację. W moim przypadku okazjonalna lampka wina i studia afrykanistyczne czy dysertacja na temat przemówień wojskowych nie zasługiwały na takie obelgi. Owszem, zdecydowanie przedkładałem pracę nad gramatyką, królową wszystkich nauk i fundamentem ludzkiej wiedzy, nad doglądanie gospodarstwa i udział w nabożeństwach, czego się wcale nie wypieram.
Tak czy owak, moja szanowna małżonka mogła w praktyczny sposób wykorzystać te wszystkie niezliczone manuskrypty, które po mnie zostały, kiedy po raz ostatni wyjechałem do swojego regimentu, by już nigdy nie powrócić do domu, jeżeli można nazwać domem piekło, które ta diablica z ogniska domowego uczyniła. Nadawały się owe papiery w sam raz na rozpałkę i do zawijania warzyw.
Uznany przez moją małżonkę za zmarłego, tak że od tej pory przedstawiała się wszystkim jako wdowa Rimbaud, dożywałem szczęśliwie swych dni na zasłużonej emeryturze w mieście Dijon, w dzień oddając się pracy naukowej i literackiej, wieczorami grając w wista z przyjaciółmi przy butelce wina.
Artur miał sześć lat, kiedy opuściłem rodzinę. Z powodu moich rzadkich pobytów w domu nie wywiązała się między nami mocna więź. Raz na jakiś czas tęskniłem do straconego ojcostwa. Czy on tęsknił do utraconego dzieciństwa?
Nie zdążyłem mu opowiedzieć o morzu, w którym pływają gwiazdy. O czerwonych, płomiennych wschodach i zachodach słońca, i o burzy, która miota statkiem jak łupiną orzecha, o stadach mew krzykliwych, ławicach ryb i malowniczych wysepkach. O życiu na pustyni pragnąłem snuć opowieść, o gorącym piasku, który parzy stopy, i o wirującym od żaru powietrzu, które tworzy przedziwne miraże. O dzikich, miłujących wolność ludziach, przedziwnych zwyczajach i egzotycznych bestiach.
Pamiętam go bawiącego się w kałuży o zmierzchu.
Ernest Delahaye, przyjaciel od czasów szkolnych
Wyglądali obaj tak poważnie, że człowieka śmiech brał. Niewyrośnięci burżuje. Mali urzędnicy. Artur Rimbaud i jego brat Fryderyk. Meloniki na przylizanych głowach, zapięte pod szyją białe kołnierzyki, czarne marynarki, niebieskie spodnie. I te nieodłączne parasole.
Chodziłem do jednej klasy z Fryderykiem. Był tępy jak muł. Nauczyciele wyrzucali go za drzwi za to, że nie rozumiał lekcji. Mniemali zapewne, że na korytarzu zmądrzeje. Fryderyk nieustannie przechwalał się, że jego brat Artur jest bystry. A jakże, słyszałem o nim. Najlepszy uczeń w szkole. Podobno przeczytał wszystkie książki.
Nie było łatwo się z nim zaznajomić, bo do nikogo się nie odzywał. Nawet kiedy matka przestała po nich przychodzić po lekcjach, to i tak Artur i Fryderyk nie zostawali z innymi chłopcami, aby grać w kulki, mocować się, oglądać marki i ryciny. Pełni karności szli prosto do domu.
Artur zasłynął wcześniej jako mały świętoszek. Miał dziesięć lat. Kiedy wychodziliśmy z kaplicy po nabożeństwie, starsi uczniowie zaczęli się przy drzwiach opryskiwać wodą święconą, co widząc Artur wpadł w szał. Rzucił się na większych od siebie, grzmocił pięściami na oślep, gryzł i kopał w świętym oburzeniu, aż musiał wkroczyć nauczyciel. Zasłużył tym sposobem na pochwałę księdza i nienawiść kolegów.
Kiedy go poznałem, był już daleko od religii. Miał dwanaście lat i rozczytywał się w literaturze romantycznej. Najwyżej cenił twórczość Wiktora Hugo, oficjalnie uznanego za wroga Państwa i Kościoła. Artur był przekonany, że Napoleona III powinno się zesłać na galery. Czy można się dziwić, że byłem nim zafascynowany? Byłem bardzo młody, lubiłem czytać książki i próbowałem układać wiersze.
Zostaliśmy przyjaciółmi i spotykaliśmy się często. Artur zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Chodziliśmy do lasu, piliśmy piwo i paliliśmy fajki w zaroślach. Pokazywał mi swoje poezje. O, gdybym ja tak umiał pisać! Mówił, że wędrowni robotnicy, włóczędzy, wyrzutkowie i pijacy są mądrzejsi i bliżsi natury niż ci wszyscy burżuje i hipokryci, których każe nam się szanować. Oczami odszczepieńców oglądał świat.
Gdy wrócił ze swojej pierwszej eskapady do Paryża, opowiadał szczegółowo, co przeżył. Szkoła wciąż była zamknięta z powodu wojny z Prusami, więc mieliśmy dużo czasu. Mówił, jak go aresztowano za wykrzykiwanie antyrządowych haseł i obrazę policjanta na służbie. W więzieniu musiał bronić się przed brutalnymi bestiami, które go chciały usodomić. Kapelan więzienny omal nie zemdlał porażony jego ateistycznymi pryncypiami.
Z pewnością spotkałby się z największymi francuskimi poetami i oszołomił ich swoją twórczością, jak planował, pchając przy okazji rewolucję do przodu, gdyby nie spędził dwóch tygodni w ciemnej celi, samotny, na gnijącym materacu, o chlebie i wodzie.
Za to w Douai pracował jako dziennikarz w gazecie. Nie było mowy, aby w takiej sytuacji kiedykolwiek wrócił do szkoły. Mógł zostać już tylko poetą. Aby to osiągnąć, musiał najpierw oczyścić swój umysł z wszelkich przesądów i zabobonów, które przesłaniają i zaciemniają jasne widzenie poetyckie. Według niego najlepiej oczyszczał najgorszy bród, najbardziej szorstkie doświadczenia odsłaniały czystość ducha. Trzeba połknąć coś absolutnie niestrawnego — dowodził — aby dobrze przeczyścić sobie jelita. Przechwalał się w kawiarni, że zwabia do siebie suki z ulicy. Może miał na myśli prostytutki. W każdym razie stał się w moich oczach bohaterem, chociaż niektórzy mówili, że źle skończy.
Relacje z jego kolejnych ucieczek do Paryża były jeszcze bardziej wstrząsające. Po czterech miesiącach oblężenia Paryż wyglądał podle. Drzewa wyrąbano na opał, kamienice były podziurawione przez pociski, ulice pełne śmieci i żebraków. Spał w bramach i na barkach. Walczył z psami o resztki jedzenia. Większość czasu spędzał w księgarniach, do których wchodził, aby się ogrzać. Paryż łaknął chleba, nie wierszy. A także krwi. Dlatego Artur został komunardem.
Po powrocie do Charleville kontynuował swoją rewolucję, dni spędzając w bibliotece, a wieczory przy kawiarnianym stoliku, chmurny i milczący, z fajką w zębach i kuflem w garści. Jeden z naszych wspólnych znajomych, niejaki Bretagne, ciemna figura, nawiasem mówiąc, zaśmiewający się głośniej niż inni z antyklerykalnych dowcipów Artura, zaofiarował się polecić naszego geniusza pewnemu poecie, którego miał przyjemność poznać w Paryżu, a miał na myśli samego Verlaine’a, jedynego z żyjących poetów, którego Artur uznawał. Osobiście przepisałem kilka jego wierszy czytelnym, nienagannym charakterem pisma na potrzeby korespondencji z Verlaine’em.
Niezadługo przyszła odpowiedź. Verlaine zapraszał Rimbauda do Paryża. Przysłał bilet w jedną stronę. Paryż czekał na młodego geniusza. Czas był po temu najwyższy. Matka Artura miała go serdecznie dosyć i właśnie upływało jej ultimatum: albo znajdzie zajęcie, albo fora ze dwora. Miał już prawie siedemnaście lat i ani nie pracował, ani się nie uczył, chociaż nastał pokój i szkoła znowu otworzyła swoje podwoje.
W przeddzień jego odjazdu poszliśmy na długi spacer. Było słoneczne, wrześniowe popołudnie. Usiedliśmy pod lasem i patrzyliśmy na rzekę. Pachniały wrzosy, brzęczały pszczoły. Słodycz dojrzałego lata z goryczką bliskiej jesieni. Artur wyjął z kieszeni jakieś kartki. To był długi wiersz, ze sto linijek z grubsza licząc, który niedawno napisał, aby go pokazać ludziom pióra w Paryżu. Poemat nosił tytuł „Statek pijany” i był to najpiękniejszy wiersz, jaki w życiu słyszałem.
Trzeba dodać, że Artur rzadko czytał swoje wiersze na głos, i to pomimo faktu, iż także w dziedzinie deklamacji był rokrocznie w szkole nagradzany. Człowiek musiał zasłużyć, żeby w ogóle raczył mu swoje dzieła pokazać, co tu mówić o głośnym czytaniu. Nie wiem, czy to sprawił poruszający timbre jego głosu — właśnie zaczęła mu się mutacja — heroiczna intonacja, to wznosząca się do chłopięcego dyszkantu, to opadająca w męski baryton, czy też sama melodia słów, rymów i asonansów, czy raczej sposób, w jaki recytował: czasem ze skargą jak zachłystujące się po długim płaczu dziecko, innym razem z entuzjazmem jak pewny siebie młodzieniec, to znowu z nutą rezygnacji jak opowiadający o swojej zmarnowanej młodości dojrzały mężczyzna, czy może powodem były feeryczne obrazy, jakie rozbłyskiwały przed moimi oczami jeden po drugim, nie wiem, co to było, ale nie posiadałem się z zachwytu. Powiedziałem mu, że wejdzie w świat literatury jak burza, przebije go na wylot jak kula, że oto narodził się drugi Hugo, co przyjął z krzywym uśmiechem.
Następnego ranka odprowadziłem go na pociąg. Przyszliśmy sporo przed czasem. Niecierpliwie spoglądał na zegar. Był w znakomitym nastroju. Nie mógł się doczekać. Matce powiedział, że udał się na przechadzkę po okolicy. Jedynym jego bagażem był pakiet rękopisów. Włosy miał ostrzyżone byle jak i zmierzwione, na sobie przykrótkie spodnie, kusą marynarkę i postrzępiony krawat. Wyglądał tak pociesznie, że jego widok przejął mnie smutkiem.
A ja po latach zrobiłem nauczycielską karierę i zostałem urzędnikiem w Ministerstwie Oświaty.
Georges Izambard, nauczyciel
Miałem dwadzieścia dwa lata, kiedy objąłem posadę nauczyciela w kolegium w Charleville. Dyrektor pouczył mnie zaraz po przybyciu, iż oto powierzony zostaje mojej pieczy uczeń nazwiskiem Artur Rimbaud, największy skarb szkoły, szczególny przypadek, któremu zezwala się czytać wszystko, czego sobie tylko zażyczy, z wyjątkiem, ma się rozumieć, książek zakazanych.
Na lekcji ów niezwykły uczeń był nadzwyczaj cichy i wycofany, powściągliwy i nieprzenikniony do tego stopnia, że zdawał się prawie hermetyczny. Po zajęciach okazywał się prawdziwym intelektualistą, nieco spiętym, lecz wyrażającym swoje nad wiek dojrzałe opinie kompetentnie i ze swadą, a nadto przepełniony był wielką pasją liryczną i dwoma komplementarnymi dążeniami: zostania poetą i ucieczki z domu.
Co dzień czekał na mnie z czysto przepisanymi wierszami, zdumiewającymi jak na piętnastolatka. Jego prace świadczyły o tym, że z dziecinną wręcz łatwością zdążył zaabsorbować najwspanialsze osiągnięcia kultury pisanej. Wykazywał totalne panowanie nad językiem poetyckim, umiejętność odświeżania konwencjonalnych fraz i zdolność do grandilokwencji, której nie powstydziłby się Hugo. W najwyższym podnieceniu odkryłem w tym dziwnym chłopcu pierwszorzędny mechanizm umysłowy, którego sposób działania pozostawał dla mnie zagadką. Mimo to miałem wątpliwości co do jego przyszłości jako poety. W końcu czyż może być coś bardziej naturalnego dla chłopięcego umysłu jak wierszowanie? Przypuszczam, że po prostu pisał wiersze dla wytchnienia po pilnej nauce w szkole. Bycie poetą to żaden zawód. Z tego się wyrasta. Z tego powinno się wyrastać. Przewidywałem dla niego błyskotliwą karierę naukową.
Niektóre jego utwory, jak na przykład „Kutas pod sutanną”, miały chyba za cel wypróbować moją cierpliwość i wytyczyć granice tolerancji. Sprawdzał, czy pozostanę jego przyjacielem, powiernikiem, zaufanym starszym bratem, gdy zobaczę ciemne wnętrze jego umysłu, gdy obnaży przede mną swoje analne obsesje. Nie pochwaliłem go za ten wybryk. Uznałem te rzeczy za głupie, dziecinne i plugawe. Wtedy jego rozrywką stało się poprawianie wierszy zamieszczanych w piśmie „Le Parnas contemporain”. Muszę przyznać z podziwem, iż niejednokrotnie potrafił znaleźć szczęśliwsze sformułowania niż uznani parnasiści. Na moich osłupiałych oczach mój uczeń robił się niebezpiecznie biegły w sztuce słowa. Wśród uczniów nie miał sobie równych jak kraj długi i szeroki. Cały numer „Moniteur de l’Enseignement Supérieur” był mu poświęcony. Diament stawał się coraz czystszy i coraz bardziej cięty.
Kiedy wyjechałem do moich ciotek w Douai, by spędzić z nimi letnie wakacje, dałem mu klucz do mojego mieszkania, gdzie połknął cały księgozbiór jak piasek pustyni wchłania wiosenny deszcz. Co z niego wyrośnie?
Czasy były niespokojne z powodu trwającej wojny, a on uciekł z Charleville do Paryża, gdzie został aresztowany za włóczęgostwo i brak biletu. Gdyby był starszy, z pewnością wzięto by go za szpiega z powodu ardeńskiego akcentu. Napisał do mnie, błagając w nieprzyjemny sposób, który można określić jedynie jako emocjonalny szantaż, abym go spłacił i wyciągnął z więzienia, co też uczyniłem. Moje ciotki chętnie udzieliły gościny młodemu człowiekowi po tylu przejściach, a obdarzonemu tak niebywałym talentem.
Tymczasem nasz enfant terrible klął jak kryminalista, jadł jak wieprz i nie używał słowa merci, zastępując je słowem merde. Niebawem nieświadoma niczego matka Artura zbeształa mnie listownie za współudział w jego ucieczce i zażądała jego sprowadzenia do domu, choćby przez żandarmów.
Zadziwiła mnie łatwość, z jaką ten niesamowity młodzieniec wsiąkł w lokalne towarzystwo Douai. Uczynił tę rzecz z niewytłumaczalną u szesnastolatka zręcznością. Zdawał się czytać ludzi jak książki, a w czytaniu był biegły. Traktował osoby jak prostolinijnie ułożone wiersze, które można prześmiewczo deklamować, poddawać przeróbkom, poprawiać i parodiować.
I tak, wcale o to nieproszony, napisał do burmistrza w imieniu ochotników, aby władze raczyły wyposażyć ich w karabiny zamiast kijów dla obrony miasta przed Prusakami. Nudne i senne zebranie komitetu wyborczego przedstawił w lokalnej gazecie, której byłem redaktorem, jako rewolucyjny konwentykiel, przy czym miejscowego przemysłowca nazwał „obywatelem”, co bardzo źle się kojarzyło. Jednym słowem, umiarkowanych liberałów, którzy mieli nadzieję przejąć władzę po zdyskredytowanych konserwatystach, przestawił jako wcielenia Robespierre’a i Marata, co nie zjednało im głosów u statecznych mieszczan.
Raport na temat moich rzekomych liberalnych tendencji drogą służbową dotarł do Charleville, i już tam więcej nie wróciłem, by uczyć. Kontynuowałem z powodzeniem profesję pedagoga w gimnazjum w Cherbourgu, gdzie uczyłem retoryki.
Wiele wierszy Artura miało czelność być czarującymi. Umiał się podobać, jeśli tylko chciał. Zwłaszcza utwory, które stworzył w czasie swojej wędrówki, wyrwawszy się spod matczynej kurateli, były bez zarzutu. Wakacje trwały długo ze względu na wojnę. Dla niego stanowczo za długo. Właśnie wtedy stał się poetą i przypieczętował swój los. Pamiętam go, jak dobrze odkarmiony przez moje ciotki, a wcześniej solidnie wyszorowany, przyzwoicie ubrany i jeszcze zaopatrzony w skromną sumkę przez mojego przyjaciela, którego nazwisko mu przy jakiejś okazji wymieniłem, całymi dniami czyściutko przepisywał swoje wiersze, tylko po jednej stronie kartki, jak sobie tego życzą wydawcy.
Wyglądało na to, że jego spontaniczna włóczęga była dobrze obmyśloną ekspedycją poznawczą. Domyślam się, że jego bunt i degrengolada też były zaplanowane. Najwyraźniej były rodzajem intelektualnej reguły na wzór zakonny, mającej doprowadzić do oświecenia. Niestety, program jego studiów zakładał także znaczny stopień autodestrukcji jako najszybszej drogi do samopoznania.
Na żądanie matki, która poskąpiła pieniędzy na bilet, zdjęci współczuciem żandarmi odstawili go do domu.
Nigdy go już więcej nie zobaczyłem. Jeszcze tej samej jesieni przysłał mi list z tonącego w błocie Charleville, w którym zaręczał, że nie sprzeda swych nowych ubrań i zegarka dla zdobycia wolności, lecz pozostanie na miejscu. Owszem, pozostał, ale tylko po to, by głośno wyrażać sądy, za które osądzono by go surowo i osadzono w więzieniu, gdyby nie miał zaledwie szesnastu lat, bo czas był wojenny. Palił fajkę, pił piwo, straszył rewolucją sklepikarzy, obrzucał wyzwiskami oficerów i księży, wycinał wywrotowe i bluźniercze hasła na ławce w parku. Zapewne nie dbał o to, co ludzie powiedzą, kiedy publicznie wyznał, że stracił dziewictwo z psem. Tak czy inaczej mnożących się jak króliki obscenów w jego wierszach już nie było sensu poprawiać.
Najbardziej bolesny okazał się jednak list, który otrzymałem od niego na wiosnę następnego roku, w którym to piśmie uznał się za jasnowidza. Co za tupet! Co za bezczelny wygłup! Chwalił się, że sprzedaje plugastwo prowincjonalnym durniom, a ci mu płacą piwem i dziwkami. Dołączył do swojej programowej epistoły pysznie skomponowany triolet pełen obleśnych aluzji i ohydnych gier słownych. Obrzydlistwo i skatologiczny wybryk wyemancypowanego gówniarza. Oto cała jego poetycka edukacja? Rozwiązłość wszystkich zmysłów? W ten sposób nauczy się tylko tego, że nie warto ani pisać, ani czytać wierszy, a książki, jako rzeczy bezużyteczne, służą jedynie do tego, by je sprzedawać i nie musieć pracować. „Ja to ktoś inny” — oświadczył. Inni też mogą tak powiedzieć.
Pomyśleć tylko, że w głębi duszy ja też byłem poetą. Ja też pisałem dobre wiersze. I co? Przeszedłem do historii jako adresat niemądrego listu zdolnego uczniaka.
Paul Demeny, poeta i wydawca
To mój przyjaciel Izambard polecił chłopca mojej uwadze, zachwalając jego rzekomo nad wiek przenikliwą inteligencję oraz rzadki talent poetycki. Rzuciłem okiem znawcy na pokazane mi przez Georges’a próbki twórczości młodego Rimbauda i od razu zauważyłem, iż rzeczywiście wskazywały na smykałkę do rymowania.
Przyjrzałem się tym wierszom bliżej i oczywiście skonstatowałem to, czego należało się spodziewać. Otóż te pierwociny poetyckie były bardzo niedojrzałe, źle skomponowane, manieryczne w stylu i nad wyraz niekonsekwentne, a w wielu miejscach po prostu mało klarowne. Gdybym był tylko młodym poetą, czym w istocie byłem, lecz niczym więcej, i to jeszcze przed debiutem, to być może bym się tymi utworami w pierwszej chwili zachwycił, zważywszy na wiek ich autora, ale przecież byłem też wydawcą, człowiekiem w świecie literatury otrzaskanym, współwłaścicielem paryskiego domu wydawniczego i autorem dobrze przyjętej książki poetyckiej.
Dlatego domyślam się, na co ten młokos liczył, kiedy mi później przysłał cały zestaw swoich wierszy wraz z natrętnie naglącym listem, utrzymanym w ironicznie przypochlebnym i błagalnym tonie. Spodziewał się zapewne, że sam będąc poetą, pomogę je opublikować.
Jednak z punktu widzenia wydawcy sprawy wyglądają inaczej. Dajmy na to, iż faktycznie bym wydał ten dziwaczny zbiorek, ten bezład poetyckich wypocin w różnym stylu, a raczej bez stylu albo nawet, co jeszcze gorsze, w złym stylu, epatujący brutalnymi scenami i wulgarnym słownictwem, a wszystko to przepojone niezdrową skłonnością do malowania nieprzyjemnych obrazów oraz tendencją do drażnienia gustów i burzenia moralnego i estetycznego ładu. Przecież jego wczesne poetyckie elukubracje obarczone były wszystkimi wadami typowymi dla młodego, niecierpliwego, początkującego autora.
Co by się zatem stało, gdyby ten tomik przedwcześnie znalazł drogę na półki księgarskie? Czytelnicy z pewnością by te utwory odrzucili, w najlepszym razie zignorowali, gdyż byłyby dla nich kompletnie niezrozumiałe i wręcz ohydne z uwagi na ich obsceniczność. Recenzenci by się nad debiutującym twórcą bez litości pastwili za obrazy Wenus z wrzodem na tyłku, za opisy śmierdzących wieśniaków i obrzydliwych mieszczan, pomijając już poruszanie takich tematów jak iskanie wszy i wypróżnianie się do nocnika. Potraktowano by niedoświadczonego młodzieńca tak okrutnie, że odechciałoby mu poezjowania raz na zawsze.
Należało mu tego rozczarowania oszczędzić. Środków, które ja bym stracił na tym interesie, nawet nie liczę, ale też wolałem je oszczędzić. I niech nikt się nie sadzi na dowcipy, że literatura zyskała najwięcej dzięki książkom, na których stracili wydawcy. Nie, tacy jak Rimbaud, chociaż obdarzeni pewnym talentem, potrzebują dużo czasu, by dojrzeć. Wiersze Rimbauda w żadnym razie nie nadawały się do druku, to rzecz najzupełniej dla mnie oczywista, ale były wystarczająco ciekawe, aby je zatrzymać jako kuriozum w szufladzie, dlatego nie spaliłem ich, jak tego później Rimbaud zażądał, zresztą myślę, że nieszczerze.
Na dodatek ten bezczelny list, w którym ogłosił się czymś w rodzaju proroka czy jasnowidza i snuł szalone teorie na temat drogi wiodącej ku absolutnemu poetyckiemu poznaniu przez rozpustę wszystkich zmysłów. Pijaństwo i rozpasanie znane są od tysiącleci i jakoś nie widać, aby się od tego komuś rozjaśniło w głowie. Nawet jeśli dobry poeta potrafi napisać interesujący wiersz po pijanemu, to wcale nie znaczy, że nie mógłby tego zrobić, nie sięgając po absynt. A przy tym dał mi ten zarozumiały szczeniak lekcję literatury. Na jednej kartce streścił historię literatury francuskiej i nakreślił przyszłość poezji, rozdzielając sztubackie oceny na prawo i lewo jak kuksańce, a gdy przeszedł do siebie, to stwierdził, że jest kimś innym.
Jednak tym, co mnie najbardziej rozeźliło i nastawiło do perfidnego wyrostka nieprzychylnie, był ów żałosny incydent z moim tomikiem poezji, który pokazał jego prawdziwą naturę. Rimbaud po raz pierwszy przeczytał moje „Les Glaneuses” u Izambarda i zdawał się być pod urokiem wyczarowanych przeze mnie z takim kunsztem zielonych łąk, srebrnych jezior, dziewic bez skazy i wiejskich kościółków, którym zagraża przemysł oparty na węglu i machinie parowej. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie w listach do mnie. A potem poprosił mnie, abym mu przysłał egzemplarz, bo pragnął się moimi wierszami w zaciszu domowym napawać, a nie miał dość pieniędzy, by książkę kupić. Nie mogłem odmówić jego wzruszającej prośbie i chętnie mu egzemplarz mego dzieła sprezentowałem.
Jakiś czas później dowiedziałem się od Georges’a, iż ten łajdak przysłaną mu książkę natychmiast przehandlował miejscowemu księgarzowi, wmawiając przy tym biedakowi, iż mój zbiorek to szlagier paryskich księgarń i na pewno da się go z zyskiem sprzedać jakiemuś znającemu się na poezji licealiście w Charleville albo ceniącej dobre wiersze lokalnej damie.
Charles Bretagne, bon vivant i cukrownik
Od razu mi się ten chłopak spodobał.
Byłem krępy i krzepki, z klatką piersiową w kształcie beczki, która dudniła nieprzyzwoicie jowialnym rechotem w żywiołowej reakcji na pieprzny dowcip i dwuznaczną aluzję, zwłaszcza gdy sięgała pod sutannę. Twarz miałem pełną, szeroką, okoloną bujną brodą. Wargi grube, zawsze nieco wilgotne od napitku i parskania śmiechem. Życie było takie smaczne. Ale czy to się da wypowiedzieć? Być może w formie anegdoty, nigdy w uczonej dysertacji.
Wielokrotnie zwracano uwagę na moje podobieństwo do króla Henryka VIII. I owszem, gotów byłem zerwać z oficjalnym Kościołem i założyć własny, by używać życia bez wyrzutów sumienia. Tylko stanowiąc prawo dla samego siebie, można uświęcić własną egzystencję — tak mniemam. A jeszcze: nie wiedzą, co mówią ci, którzy twierdzą, że występek jest łatwiejszy od cnoty. Nie, to cnota jest wyborem tych, co idą na łatwiznę. Dzięki temu, że żyłem w ciekawej epoce, udało mi się zebrać grupkę zainteresowanych moimi naukami akolitów, wśród których znalazł się Artur.
Lat miałem wtedy trzydzieści i cztery i pracowałem w biurze cukrowni. Skąd to zdziwienie? W tamtych czasach zawód i formalne wykształcenie nie dookreślały człowieka aż tak ściśle, dlatego równie dobrze mogłem być celnikiem, stolarzem czy rybakiem i wcale by mi to nie przeszkodziło stać się dla wielu mistrzem. Albowiem realizowałem się w rzeczach ezoterycznych, które są z tego i nie z tego świata jednocześnie, realne i nierealne, i które wiecznie znajdują się poza czasem.
Tak więc pociągała mnie alchemia, homeopatia, telepatia, magia i okultyzm. Czytywałem apokryfy i pisma gnostyckie. Lubowałem się w naukach Wschodu. Ex Oriente Lux — powiadają. No i kabała, mili państwo, kabała przede wszystkim. Pamiętając o sztuczności i umowności wszelakiej wiedzy, nie lekceważcie kabały. To wielka sztuka — umówmy się. Czy znacie sonet „Samogłoski”? No, właśnie. A czy rozumiecie zawartą w nim formułę alchemiczną? Proszę zauważyć, iż wymienione tam w określonym następstwie barwy obrazują kolejne etapy transformacji podlejszej substancji w złoto filozofów, kamień filozoficzny, eliksir życia. Aurum potabile, panaceum. Ozłociłbym każdego, kto by mi dopomógł. Wiara w to, że istnieje eliksir życia, jest tym, co w życiu najlepsze.
Z Artura to było takie chucherko szesnastoletnie z buzią cherubinka. Jeszcze nawet mutacji dobrze nie przeszedł. Ale diabła miał za skórą ten piekielnik! Siedział w gospodzie sam, bez kompanii, paląc fajkę w milczeniu i jak przystało na młodego komunarda, patrzył na stary porządek wilkiem. Tak chciałby zaatakować te przestraszone owce, ich krwią się napaść. Dość jednak było mu postawić kufelek i poczęstować tytoniem, aby się język aniołkowi rozwiązał i spłynęła z ust jego jak miód na moje serce orgia najohydniejszych bluźnierstw. W to mi graj!
Nieostrzyżony, brudny, lecz przecież geniusz czystej wody. Poznałem to po gryzącej ironii i kąśliwym dowcipie. Albowiem w moim przekonaniu powaga jest umysłową wadą, która w konsekwencji prowadzi do usankcjonowania zła i apoteozy absurdu. Pożyczałem mu książki i żurnale, bo był spłukany. Matka odcięła mu dopływ gotówki. On w Charleville usychał! Suto zakrapiane wieczory w moim domu, podczas których popisywałem się grą na skrzypcach, mocną głową i wróżbiarstwem, zazwyczaj kończyły się nad ranem w burdelu. Co do homeopatii, o jej prawdziwości niech świadczy popularność następującej gnomy: czym się trułeś, tym się lecz. Albo w innej wersji: zażyj włos psa, który cię ugryzł. I nie chodzi tu tylko o kociokwik.
Kiedy czasem czytasz wiersze Rimbauda z tamtego okresu, nie zżymaj się, tylko pomyśl, że powstały, aby zasłużyć na mój aplauz oraz następną kolejkę. A kto mu podsunął ową słynną koncepcję jasnowidza? Dzięki komu dokonał przełomu? Jam to, nie chwaląc się, sprawił. Poza tym ten chłopak był w najperfidniejszy sposób samotny. Tęsknił do ojca, którego miał i nie miał, pragnął matki, która czekała na niego w domu, chciał mieć brata, a spał z nim w jednym pokoju, płonął z miłości, lecz bał się kobiet jak ognia. Mając nieprzebranie bogatą wyobraźnię, odczuwał realny brak wszystkiego.
Światło, które biło z jego wierszy, okazało się tak jasne, iż hańbą byłoby trzymać je pod korcem. Niech zajaśnieje w Paryżu! Przypomniałem sobie, że podróżując swego czasu w interesach, poznałem jednego poetę w domu pewnego przedsiębiorcy, teraz bardzo znanego w Paryżu. Mam na myśli Paula Verlaine’a. Jakże się Artur zapalił na wieść o tym szczęśliwym zbiegu okoliczności! Tak się akurat składało, że spośród żyjących wieszczów jego tylko cenił oraz Mérata, o którym nie słyszałem. Baudelaire był najwyższym Bogiem, to było poza kwestią, ale Baudelaire, tak jak Bóg, już nie żył.
Wracając do rzeczy. Czy zdobyłbym adres Verlaine’a? No, cóż. Podczas pobytu w Arras doszły mnie o nim słuchy. Mówiono, że powodem była śmierć ojca, wydarzenie wytrącające z równowagi nawet mniej wrażliwe natury, co go na pewno tłumaczy, ale jakoś za często widziano tego Verlaine’a w sztok pijanego, w niekompletnym stroju, jak swoją obecnością zaszczycał tamtejsze burdele i tawerny, gdzie bełkotał płaczliwą poezję, ale też i nie zaniedbał nawiedzić wielu okolicznych rowów i rynsztoków, które rzewnymi łzami takoż zrosił. Zaczynał ów robotnik poezji dzień skromnie od piwa, potem wzmacniał się kawą z koniakiem, mieszczanin i urzędniczyna, w południe zażywał dżin na orzeźwienie, anglofil jeden, po południu rozgrzewał się amerykańskim grogiem, po obiedzie pił burżuj likier curacao, aż wreszcie wieczorem przechodził na pełen artyzmu absynt.
Otóż to, absynt. Dużo by o tym gadać. Kładło się kostkę cukru na łyżce z dziurką i umieszczało łyżkę nad szklanką piołunowego trunku z lodem. Na łyżkę lało się po trochu wodę, która przesączała się przez cukier i zabarwiała absynt na zielono. I piło się eliksir powoli, z rozmysłem, aż do momentu, kiedy ciało degustatora zaczynało lewitować nad stołem, a umysł zapadał się w otchłanie.
Gdy mnie Artur spytał, czy ten Verlaine jest mężczyzną takim, jakim się w wierszach przedstawia, odrzekłem mu, że aż nadto. Tylko tego mu trzeba było. Z chytrym uśmieszkiem dobrał wierszy kilka ohydnie pięknych i ponętnych, gdzie wprost już mowa jest o tyłku i penisie, co tu owijać w bawełnę, woalować dwuznacznie, gdy nie ma innego wyjścia. I wysłał list do Paryża.
Odpowiedź miała nadejść pod moim adresem, rzecz oczywista, bo nauczona złym doświadczeniem matka wszelką paryską korespondencję w mig by skonfiskowała. Listy Rimbauda z kolei skonfiskowała później żona Verlaine’a. Ach te kobiety, najsurowsze strażniczki religii i moralności, tej samej religii i moralności, która od wieków jest powodem ich opresji, biczem na ich ambicje, gwarantem podległości. W każdym razie Paul odpisał, jeszcze by nie, i to entuzjastycznie, załączając bilet do Paryża. Artur nie posiadał się z radości. Wielki świat stanął przed nim otworem.
Dałem mu na drogę dwadzieścia franków.
Frédéric Rimbaud, brat
Przyszedłem na świat osiem miesięcy i trzy tygodnie po zaślubinach mojej matki Vitalie z ojcem moim kapitanem Fryderykiem Rimbaud. Kiedy miałem dwa miesiące, ojciec znowu dostał przepustkę i po następnych dziewięciu miesiącach urodził się mój brat Artur. Któregoś dnia ojciec wyjechał do swojego regimentu i tyleśmy go widzieli. Miałem wtedy siedem lat. Wychowywała nas matka. Mnie, Artura i nasze siostry. Bo potem jeszcze urodziły się nam dwie siostry, zanim ojciec od nas odszedł.
Matka była surowa. Przychodziła po nas do szkoły i maszerowaliśmy prosto do domu ze spuszczonymi łbami jak zbite kundle. Najbardziej nie lubiłem, kiedy nam rano przylizywała włosy tłuszczem, żeby się świeciły. Nie wolno nam było się bawić z byle kim ani brudzić ubrań. Ani zgubić parasola i kapelusza. Baliśmy się ubrudzić, bo wtenczas matka była zła i mieliśmy karę. Siostry miały lepiej, one nie musiały się uczyć, tylko nas pilnowały, to znaczy mnie i Artura, czy odrabiamy lekcje. Jak broiliśmy, to mówiły mamie, a wtedy matka ciągnęła nas za uszy albo biła po głowie. Najgorzej mnie, bo Artur był bystry.
On też obrywał, ale nie tyle co ja, bo nie lubiłem się uczyć. Chlipałem, gdy mnie matka łajała, ale co mogłem zrobić? Byłem uparty jak osioł. I niewiele bystrzejszy. Przed kolacją matka sprawdzała, czy umiemy łacińską czytankę na pamięć. Jak się pomyliłem, to szedłem spać bez kolacji. Artur mi czasami coś przemycał do jedzenia, bo on się rzadko mylił. Był bystry. Nie to co ja. Ale nawet on czasami za karę chodził spać głodny. W niedzielę po mszy nie wolno nam było wychodzić na dwór jak dzieciom z niższej klasy robotników. Po obiedzie siedzieliśmy przy stole i czytaliśmy Biblię. Artur czytał albo matka, ja za bardzo dukałem.
Z początku dali nas do jednej klasy, ale potem Artura przenieśli wyżej, bo był najlepszy ze wszystkich, a ja zostałem w tyle. Rano szliśmy do szkoły sami i Artur budził mnie wcześnie, żebyśmy po drodze bawili się w łódce na rzece. Tam była taka łódka garbarzy przycumowana na łańcuchu przy brzegu i my wchodziliśmy do tej łódki. Artur stał w rozkroku i bujał łódką. Mówił, że jest wichura i fale biją o burtę. Zaraz łańcuch się urwie i popłyniemy do morza. Sztorm nas zabierze na środek oceanu. Kiedy indziej kładł się na brzuchu i patrzył w wodę na wodorosty. Mnie nie kazał się ruszać. Jak się patrzyło z bliska na rzekę, to się wydawało, że to łódka płynie. Artur mówił, że tam w głębinach żyją stwory, ale ja widziałem tylko małe rybki. I tak się bawiliśmy aż do dzwonka.
Potem matka przestała mnie bić, bo widziała, że ze mnie nic nie będzie. Uwziąłem się i tyle. Niech mnie bije. Czasami tylko mi dogadywała, że nawet świniopasy muszą zdawać egzaminy. Akurat. Przepuszczali mnie do wyższej klasy ze względu na Artura. Bali się, że jak mnie wyrzucą, to matka weźmie Artura ze szkoły i kto im będzie zdobywał nagrody? Ani nawet mnie nie ukarali za bardzo, jak narysowałem gołego nauczyciela historii i się wydało, że to ja, bo ktoś naskarżył. Ale wtedy już miałem lepiej, kiedy mi matka dała spokój, bo nie musiałem się uczyć. Jak byłem starszy, to po szkole pomagałem w gospodarstwie. Byłem większy i silniejszy od Artura. On był cherlak, a ja parobek na schwał. Wolałem robić w polu, niż czytać książki. Artur musiał się uczyć. Ale on był bystry. Zawsze coś w kajecie bazgrolił.
Kiedy wybuchła wojna, to pobiegłem za jednym oddziałem, co maszerował na stację, i wspiąłem się z żołnierzami do pociągu. Śmiali się, ale mnie przyjęli, chociaż miałem dopiero siedemnaście lat. Do służby pomocniczej. I przeżyłem oblężenie przez Prusaków. Artur się śmiał z mojego munduru, ale mi zazdrościł. On też chciał uciec z domu. I potem uciekł. Matka była na nas wściekła. Po wojnie już nie chodziliśmy do szkoły. Ja pomagałem w polu, a Artur się włóczył z książką i kajecikiem. Pił piwo i gadał na księży. Matka mówiła, że z niego też nic nie będzie. Była smutna, ale nie płakała. Tylko narzekała, że kto wynagrodzi jej poświęcenie.
Potem się wyprowadziłem z domu i zostałem woźnicą. Matka się mnie wyrzekła, bo zhańbiłem dobrą rodzinę. Za próg mnie nie puszczała. Goniła jak żebraka. No i dobrze. Mogłem żyć, jak chciałem. Zarabiałem swoje pieniądze i nie musiałem się prosić. Miałem na wino i machorkę. Z Arturem rzadko się widywałem. On kompletnie zbzikował. Już myślałem, że skończy u czubków albo w więzieniu, ale w końcu poszedł po rozum do głowy i wyjechał handlować do Arabii.
Tam była ziemia obiecana. Kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie robił kokosowe interesy i podobno ładnie się obłowił. Słyszałem piąte przez dziesiąte, bo mi różni wspominali. Siostra coś gadała. Potem nawet z nią nie rozmawiałem. Całkiem się mnie wyrzekli i wydziedziczyli. Nawet Artur. I za co? Że się ożeniłem z jedną dziewką brzuchatą z sąsiedniej wsi? A co ona winna, że jej taki jeden bękarta zmajstrował? Dobra była dziewczyna i się porządnego człowieka nie czepiała, nawet jak sobie wypiłem z kumplami po robocie. Artur tak samo skąpy się okazał jak matka. Złamanego franka przez te wszystkie lata mi nie podesłał. Przecież wiedział, że się u mnie nie przelewa.
Gazet dużo nie czytałem, ale mi różni powiadali, że nasz Artur sławny się zrobił w Paryżu, że jego stare wiersze się ludziom spodobały. Ja tam tych wierszy nie czytałem. A przy okazji o różnych jego sprawkach z dawnych czasów się wywiedziałem. Skandal by mu w interesach nie pomógł, to na pewno, tak sobie pomyślałem. Ciekawe, ile by dał za to, żeby się wieści o jego dawnych łajdactwach nie rozniosły? I czy brata by nie wspomógł? Ze mnie jest prosty woźnica i pijanica, niech będzie pijanica, ale przecie swój rozum mam i wiem, ile dobra reputacja w kupiectwie jest warta.
Jednak zanim przyszło co do czego, Artur wrócił chory i zaraz umarł. Nawet testamentu nie zostawił i słówka o swoich kontach bankowych nie pisnął. A matka tak czekała. Już to widzę. Jaka ona musiała być zła. Mój brat wolał zabrać pieniądze do grobu, niż się z rodziną podzielić. Nasza krew. A może sobie do końca wyobrażał, że przeżyje gangrenę, przeżyje amputację, raka przeżyje, paraliż, wszystko przeżyje i znowu sobie wyruszy w świat handlować? Taki fantasta.
Mathilde Verlaine, żona Paula Verlaine’a
Mało wiedziałam o Paulu, kiedy mnie poprosił o rękę. Miałam szesnaście lat i znałam go krótko. Był przyjacielem Charles’a, mojego brata. Wiedziałam, że jest poetą, i to było cudowne. Pokochałam go najbardziej chyba za to. Umiał tak ślicznie mówić. Był szalenie wrażliwy.
Czasami wesoły, tylko że wtedy nie miał natchnienia i nie pisał, a czasami bywał smutny, zwłaszcza gdy pił. Wówczas najwięcej tworzył. Zdawałam sobie sprawę z tego, że sporadycznie nadużywa alkoholu, ale miałam nadzieję, że przestanie, jak się ze mną ożeni i dam mu szczęście. Byłam pewna, że będziemy szczęśliwi. Z dumą wyznam, że byłam taka cnotliwa i dobrze wychowana, iż nie pozwoliłam Paulowi zbyt namiętnie mnie całować przed ślubem. Nie miałam jeszcze pojęcia, że od pocałunku nie zachodzi się w ciążę. W głowie nie postała mi myśl, że dzieci rodzą się w wyniku aktu innej natury. Za to umiałam odróżnić, co jest comme il faut od tego, co jest faux pas w naszej sferze. Wystarczyło rzucić okiem na bogaty wystrój naszego domu, aby się przekonać, że jesteśmy porządnymi ludźmi, a nie jakimś wstrętnym motłochem, który nie ma co jeść i chodzi źle ubrany.
O, gdybym przewidziała, że Paul się nie zmieni, ale będzie z nim coraz gorzej, że zniszczy go pociąg do absyntu i Rimbauda, jeszcze gorszej trucizny. Gdybym tylko znała ciemną przeszłość Paula. Gdybym wtenczas wiedziała, że miał przede mną kochanków — co za okropność! — z których jeden się zastrzelił na wieść o naszym małżeństwie, a drugi niedługo po naszym ślubie zaciągnął się do wojska i zginął na wojnie.
Ale mój małżonek potrafił być taki bohaterski. Podczas oblężenia Paryża stał na szańcu z bronią w ręku mimo swojej migreny i reumatyzmu. Za Komuny służył jako cenzor gazet kontrrewolucyjnych. I wcale się nie przejmował, kiedy Paryż płonął, tylko wygonił mnie z domu i napastował naszą biedną służącą. Sponiewierana dziewczyna gorzko mi się poskarżyła. Ale ja nie mogłam narzekać, kiedy mnie Paul uderzył. Nie wypadało się skarżyć przed służącą. Byłam wtedy w ciąży. Tłumaczyłam jego złość nietrzeźwością oraz faktem, że mu posiłek nie smakował. Ale czy mogłam w tych trudnych czasach zdobyć coś lepszego na obiad niż grzyby i koninę?
Nie powiedziałam nic maman ani papie o tym pożałowania godnym incydencie. Dość mieli swoich kłopotów. Dla nich takie zachowanie zięcia byłoby ciosem nie do przyjęcia. A ja nie chciałam wystawiać naszego małżeństwa na szwank. Chciałam, aby dziecko miało ojca. Cały czas go kochałam. Był naprawdę miły, kiedy nie pił. A gdy Komuna upadła i zaczęły się represje, tak bardzo się bał aresztowania, że go w końcu przebłagałam i zgodził się, abyśmy zamieszkali z moimi rodzicami, chociaż papa za nim nie przepadał ani on za moim ojcem.
W tę wrześniową niedzielę, kiedy podniecony Paul wyszedł na spotkanie Rimbauda, zaczęło się najgorsze. Młody Rimbaud, ten wielki talent, którego rzekomo oczekiwał cały Paryż, minął się z Paulem na dworcu, bo zjawił się sam. Ku naszemu z maman zaskoczeniu ujrzałyśmy bynajmniej nie geniusza, tylko nieokrzesanego i nieuczesanego chłopaka w ubogim, nieświeżym wdzianku, który tak śmiesznie mówił z ardeńskim akcentem. Jeżeli w ogóle mówił, bo mało co się odzywał. I nie miał żadnego bagażu, co wydało się mojej matce podejrzane. Człowiek bez bagażu nie jest godny zaufania. Miał za to piękne, niebieskie oczy, który patrzyły nieśmiało, jak wtenczas myślałam. Tymczasem te niewinne oczęta spoglądały na świat chytrze i złośliwie, jak się wkrótce miało okazać. Za tą dziecinną, ładną jak u lalki buzią krył się zdemoralizowany potwór, który zburzył nasze szczęście rodzinne.
Z początku nawet go lubiłam. Byliśmy w tym samym wieku. Oboje lubiliśmy się śmiać. Czasami chyba łatwiej mi było się z nim dogadać niż z moim mężem, który miewał okresy ponuractwa bez powodu, po których następowały gwałtowne wybryki. Doprawdy nie wiem, o co mu chodziło.
Sielanka nie trwała długo. Ten Rimbaud się nie mył, nie zmieniał odzieży i był pozbawiony manier. Jak on się nieładnie zwracał do maman. Grubianin. Któregoś dnia znalazłam insekty na jego poduszce! Z początku nie wiedziałam, co to jest, dopiero matka mnie uświadomiła.
Dziwnym trafem zaczęły ginąć z domu różne przedmioty i niby to przypadkiem stłukło się kilka ulubionych bibelotów mamusi. Ale kiedy się nareszcie wyniósł z naszego domu, bo papa wkroczył zdecydowanie, wróciwszy z polowania, moje stosunki z Paulem wcale się nie poprawiły. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale mój szanowny mąż zaczął tego niechlujnego szczeniaka w jego prostackim sposobie bycia naśladować. Stał się impertynencki, przestał dbać o siebie i pił już zupełnie bez opamiętania. Rzadko wracał do domu trzeźwy. Było mi za niego wstyd przed rodzicami.
Pozostała tylko jedna nadzieja: że narodziny naszego dziecka jego postępowanie odmienią i nasz związek zostanie uratowany. Był uradowany, owszem, kiedy powiłam synka, ale swoje zachowanie zmienił na krótko. Szatan Rimbaud bez ustanku zwodził go na manowce ohydnego grzechu. Nie poznawałam swojego czułego męża. Co noc wracał pijany w nastroju do brutalnych żartów. Kiedyś w przypływie szału próbował podpalić moje włosy, wrzeszczał przy tym, że chcę zabić jego duszę i tylko Rimbaud może go ocalić. Doprawdy nie wiem, co sobie ubzdurał. I znowu podniósł na mnie rękę, chociaż wcześniej obiecywał, że nigdy więcej tego nie zrobi.
Kiedy zrzucił na podłogę naszego płaczącego synka, a mnie chciał udusić, bo na niego nakrzyczałam, to miarka się przebrała. Papa przybiegł na pomoc ze strzelbą w ręku, a on zbiegł. Na szczęście dziecku nic się nie stało. Co do mnie, to doktor zrobił obdukcję i mieliśmy odtąd poważny argument na wypadek spodziewanej z nim rozprawy. Jednak wciąż były widoki na polubowne zakończenie tej niechlubnej sytuacji. A jakże, zaczął słać błagalne listy, więc postawiłam mu ultimatum. Albo ja i nasz ukochany synek, albo ten wstrętny Rimbaud. Ma go przegonić raz na zawsze. Dodatkowo papa wniósł o separację, aby zrozumiał, że sprawa jest poważna. Teraz byliśmy pewni, że się przestraszy, wpadnie w panikę, jak to zwykł czynić w trudnym położeniu, wróci na łono rodziny i wreszcie zacznie się sprawować przyzwoicie.
Tak też było. Ale czy długo nasze szczęście rodzinne trwało? Otóż nie. Rano jak gdyby nigdy nic wychodził do biura, ale wcale tam nie bywał. Wracał wieczorem podpity i wulgarny. Przeczuwałam, że Rimbaud wrócił i jest gdzieś blisko. Nie myliłam się. Pewnej niedzieli poczułam się niezdrowa, miałam gorączkę i ból głowy. Paul pocałował mnie w czoło i wyszedł po lekarstwo. Jeszcze tego samego dnia uciekł z Rimbaudem do Belgii, rzekomo w celu napisania historii Komuny Paryskiej, jak potem wyjaśnił w liście, bo tam przebywają na wygnaniu świadkowie wydarzeń, które pragnie spisać. Przy okazji prosił o przysłanie pewnych dokumentów.
Otworzyłam jego biurko i znalazłam listy od Rimbauda. Szalone, niemoralne, kompromitujące listy, które papa zaraz przekazał adwokatowi. Mój ojciec o mało apopleksji nie dostał, tak obsceniczne były to materiały. W ostatnim już wysiłku ratowania naszego małżeństwa, pomna na mój chrześcijański obowiązek i kierując się dobrem dziecka, udałam się z matką do Brukseli, aby marnotrawnego męża sprowadzić ze złej drogi na powrót do domu. Niestety, znowu nam się wymknął, z tym samym Rimbaudem, jego złym duchem. Zdążył mi jeszcze przekazać, że gdybym bardzo chciała, to mogę się do nich przyłączyć. Rimbaud nie miałby nic przeciwko ménage à trois. Jeszcze jeden okrutny żart z jego strony.
Nasze małżeństwo było skończone. Straciłam wszelką nadzieję. Bóg mi świadkiem, że rozpad nastąpił nie z mojej winy. Wypłakawszy się do woli, kazałam ojcu wnieść sprawę o rozwód i alimenty. Późniejsze nieszczere próby Paula pogodzenia się ze mną nie mogły się powieść. Było za późno. Przestałam mu wierzyć. Już go nie kochałam.
A rękopisy Rimbauda, które znalazłam później w papierach męża, zaaresztowałam, jeśli wolno się tak wyrazić, uwięziłam, że tak powiem, schowałam głęboko i nikomu nie oddałam, nawet mojemu bratu, który pod wpływem Verlaine’a ubrdał sobie skomponować do tych majaczeń muzykę. Dopiero po latach zmuszona okolicznościami sprzedałam manuskrypt Rimbauda jakiemuś pismu.
Listy oczywiście spaliłam, aby się nie dostały w ręce mojego syna ani innych młodych ludzi.
Marie Mauté de Fleurville, teściowa Paula Verlaine’a
Najbardziej ze wszystkiego kochałam w życiu muzykę i poezję.
Nie licząc dzieci i męża, o, proszę mnie źle nie zrozumieć. Mój syn był wziętym kompozytorem. Nie mogło być inaczej, wszak odziedziczył talent po matce. Byłam cenioną koneserką i nauczycielką muzyki. Mały Claude Debussy, któremu udzielałam lekcji gry na pianinie, może kiedyś będzie mi wdzięczny.
Wracając do poezji. Jaka ja byłam dumna, kiedy wydawałam moją córcię za Paula Verlaine’a, który był na ustach wszystkich. Nie tylko młodzi parnasiści, ale nawet stateczni akademicy wypowiadali się o nim z uznaniem. Nie mogło być dla mnie lepszej rekomendacji niż artyzm. Ależ owszem, dochodziły mnie wieści o jego młodzieńczych występkach. Jednak czego nie wybacza się poetom? Poetom nie wybacza się tylko jednego: złych wierszy. Dlatego nie jest najgorszym grzechem zła reputacja. Spuśćmy na to zasłonę milczenia, młodość musi się wyszumieć. Zwłaszcza natura twórcza i wrażliwa potrzebuje niekonwencjonalnego ujścia, oryginalnego zaspokojenia. Nie wszystkie porywy duszy i ciała da się przelać na papier.
Jako dama postępowa i w świecie artystycznym obyta takie oczywistości pojmowałam, ale przecież wszystko ma swoje granice. Wtenczas jednak dufałam, że małżeństwo z Matyldą podziała na Paula otrzeźwiająco i mój zięć się ustatkuje i będzie już odtąd na łonie rodziny tworzył zachwycające wiersze w czasie wolnym od zajęć biurowych. A może doczekam się zdolnych wnuków? Tak szczęśliwe połączenie dwu wybitnie utalentowanych rodzin, rozmiłowanych w rzeczach wyższych, mogło obrodzić genialnymi dziećmi.
Posadę w biurze Paul stracił z powodu podejrzeń o sympatyzowanie Komunie. Mój zięć i rewolucja! Nie, doprawdy, trudno byłoby znaleźć osobę mniej przychylnie nastawioną do rządów motłochu niż ja, ale nowy reżym stanowczo przesadza. Złośliwcy mówili, że raczej z powodu małej pracowitości i dużej skłonności do alkoholu nie przedłużono memu zięciowi mianowania, czego obecnie nie wykluczam, ale wtedy uznałam takie supozycje za kalumnię.
Tak się więc złożyło, że z braku środków młodzi musieli przeprowadzić się do nas. Matylda była zachwycona, a i my z mężem nie ukrywaliśmy radości z takiego obrotu sprawy. Nasza córka kochała nasz wygodny dom z ogródkiem równie mocno jak Paula. Odpowiadała jej też bliskość kochających rodziców, co zrozumiałe, i nie pojmuję, czemu Paul grymasił. Mąż się zgodził, aby młodemu stadłu oddać całe drugie piętro, tym bardziej że Matylda była brzemienna.
Skoro już o moim mężu mowa, to prawdą jest, że ukończył studia prawnicze, ale pogłoska, iż kiedyś pracował jako notariusz, to zupełna niedorzeczność i zwykła potwarz. Mój mąż nigdy nie zhańbił się pracą zarobkową, żyjąc na przyzwoitym poziomie wyłącznie z majątku, do czego obligowało go szlachetne nazwisko. Noblesse oblige. Nawet w dzisiejszych czasach.
Ale ponownie wróćmy do poezji. Z niemałym podekscytowaniem słuchałam uniesień Paula nad wierszami pewnego młodego i nieznanego poety z prowincji o nazwisku Artur Rimbaud. Jakże podniecająco brzmiały te peany, toteż nie przeczę, iż w swojej bujnej wyobraźni ujrzałam siebie w roli mecenaski i opiekunki młodego demiurga. Pragnęłam znaleźć miejsce w annałach jeśli już nie jako odkrywczyni, to przynajmniej jako gospodyni genialnego poety, ale przede wszystkim znawczyni, która przyczyniła się do jego debiutu, i to ja, ja sama, zaproponowałam Paulowi, aby obdarzonego talentem młodzieńca do nas zaprosić, wszak chętnie udzielimy mu gościny, nakarmimy niebożę, stworzymy idealne warunki do twórczości. O, szalona, naiwna ambicjo!
Paul udał się po niego na dworzec, ale musieli się rozminąć, bo ów Rimbaud zjawił się sam, pieszo. Spodziewałam się, że będzie podobny do moich ukochanych poetów romantycznych. Piękny i dziecięco czysty jak Alfred de Musset. Albo bosko przystojny jak Lamartine, o powierzchowności greckiego bożyszcza. Czy też po męsku, porywająco urodziwy jak Chateaubriand, zapatrzony w morską dal, podczas gdy wiatr rozwiewa mu długie pukle włosów. Jako młoda dziewczyna kochałam się w poezji naszych bardów oraz w ich portretach.