E-book
7.88
drukowana A5
28.62
Adenazer Nieszczęśnik

Bezpłatny fragment - Adenazer Nieszczęśnik

Książka została utworzona przy pomocy AI. Wydanie drugie, poprawione.


Objętość:
105 str.
ISBN:
978-83-8414-554-8
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 28.62

Adenazer Nieszczęśnik

“… Świat zbłądził. Świat wymarł. Świat zgorzkniał. A przekleństwo krążyło we krwi wielu pokoleń, co żywiły prawdziwą pogardę do życia…”

Nieprzyjemny gość

Zwą mnie Zuchwały, bo robię wszystko, na co mam ochotę. Robię to, co chcę i mogę, a czasem nawet to, czego nie powinienem. Podobnie rozpoczęła się ta zasmarkana sprawa. Wtedy to przybył ów chojrak, ów bęcwał, co zwał się jakoś tam i także myślał, że może wszystko.

Spotkałem go w karczmie starego pisajdły. Chłopek popisał się tym, że składał znaki. Myślał człeczyna, że długie i niemal wieczne kształcenie wyjdzie mu na zdrowie. Nieraz dostał po mordzie za niewyparzoną gębę i wielokrotnie lizał podłogę ubrudzoną własną posoką. Ale człeczyna się nie poddawał i zawsze o dobrą sprawę walczył. Zawsze.

Wtedy też, ale tak mało zaciekle, że w pół malutkiej chwilki stracił życie, przebity przez miecz owego, co to myślał, że może. Nie wtrącałbym się, ale lubiłem gościa i z żalem patrzyłem na zasmarkane ścierwo.

Podszedłem do brodacza i kazałem dać na pochówek biednej kobiecie, co wypłakiwała łzy nad martwym ciałem. Dajże kobiecinie zapomogę na życie, póki nowego chłopa nie znajdzie.

A bęcwał, jak to bęcwał. Siedzi, pije piwko, udaje, że głuchy. Reszta chłopków z karczmy pouciekała, by w razie draki, samodzielnie przypadkiem nie nadziać się na żelazo. A karczmarz siedział cicho na przydatnym podeście. Tyle przydatnym, że lepiej go widziałem. Wiedziałem, że trzyma nabitą kuszę, ale nie oponowałbym, gdyby załatwił kmiotka za mnie. Bał się poruszyć choćby o cal i dopadła go blada drętwota ciała. Zanim go sparaliżowało, wygonił służki do spiżarki, by nie ucierpiały na widok kolejnego martwiaka.

Służki chichotały. Zebrały się przy drzwiach spiżarki i podglądały, który to drugiego załatwi. Czekały, kto okaże się silniejszy i pokaże, że ma lepsze nasienie.

Nasienia z martwego nie wyciągniesz.

Karczmarz badał sytuację wzrokiem. Przykleił ślepia do mojego miecza i czekał, kiedy odetnę łeb drugasowi.

Znano mnie w tej karczmie i z rzadka zmuszano do pokazania umiejętności. Tym razem chłopek kończył piwko i na mnie nie patrzył.

Jego głowę okrywał brązowy, brudny kaptur. Przemoczony i umorusany błotkiem. Dawno niemyty i nieprany, ale nadający się do noszenia.

Chwyciłem za rękojeść nagiego miecza. Zapalona świeca na stole w chwili zgasła i przygasły wszystkie inne w pomieszczeniu.

I tyle. Znalazłem się tu. W zaświatach, gdzie ucieczki nie dostąpię. Włóczęga popisał się nie lada szybkością i wieczorami wyczerpywał resztki sił witalnych. Mi się to już nie zdarzy.

Tak, za życia mogłem wszystko, teraz pozostaje mi tylko wyć, wykrzykiwać w bólach największe pragnienie.

Dostać się z powrotem do świata żywych.

Zwą mnie Adenazer i kiedyś naprawdę mogłem wiele.

Wielki

Jako dziecko odróżniała mnie duża postura, przynajmniej jak na mój wiek. Rosłem i rosłem, chociaż wiele nie potrzebowałem. Znajomi wołali na mnie Wielki.

— Hej, Wielki, dawaj bułę, bo inaczej dostaniesz w mordę.

Chciałem się pokłócić o ten mały kawałek chleba, ale w rzeczywistości nie czułem się głodny.

Mimo rozmiarów i teoretycznej siły nie żyło mi się lepiej, chociaż nawet mistrz w jednym z zakładów mówił do mnie, jak należy.

— Ale z ciebie wielki pacan. Nic porządnie nie potrafisz zrobić.

Imałem się po części wielu zajęć. Mistrzowie odsyłali mnie z niczym. Wielki pacan, dawaj bułę, w mordę chcesz wielki? I tak dalej i tak dalej.

Wreszcie uświadomiłem sobie, że nie nadaje się do zwykłych przyziemnych rzeczy, ponieważ stworzono mnie do znacznie głębszych i większych dziedzin. Wiedziała to moja macocha tuż po mym urodzeniu.

— Ale on jest wielki, jedna mamka to zbyt mało. Na pewno będzie wielkim człowiekiem.

Poszedłem do znachora i poprosiłem o nauki. Wyśmiał mnie, mówiąc, że nadaje się na dobrego włóczęgę. Poszedłem do mistrza magii i prosiłem o nauki. Wyśmiał mnie i powiedział, że czarować potrafię, ale na magii się nie poznam.

Wszystko się zmieniło. Macocha zmarła na nieznane choróbsko. Zresztą pół wioski wymarło. Ojciec zostawił mi gospodarstwo i pojechał do miasta szukać szczęścia. Trafiła mu się jedyna okazja, by zniknąć. By nikt nie dowiedział się, że opuścił łaskawie dane mu pod opiekę gospodarstwo rolne. Zostali ze mną dwaj młodsi bracia i starsza siostra. To ja przejąłem obowiązki głowy rodziny.

Siostrę sprzedałem do burdelu, by za fundusz wyżywić dzieciaki. Chłopaków sprzedałem kupcowi, co mówił, że przydadzą mu się ręce do pomocy. Z pełną kapsą zobaczyłem, jaki jestem przedsiębiorczy.

— Hej, Wielki, dawaj kasę.

Dałem mu tak w mordę, że popamiętał do końca życia. Za zarobione pieniądze kupiłem miecz, lekką ochronę ciała i zapasy. Wyruszyłem w drogę za przygodą, wcześniej sprzedając gospodarstwo. Z wypełnionymi kieszeniami monetami o wysokiej wartości, sporym zapasem jedzenia i gotowością do walki o każdy kawałek ziemi poczyniłem krok, który zaważył na moich dalszych losach.

Okazałem się szczęściarzem i to nie tylko ja. Siostrę upatrzył młodzian z pokaźnym majątkiem i szybko ją wykupił z burdelu. Bracia pracowali w polu, ale ich pan zauważył, że są pojętni i dał im dobrą szkołę. Jeden wykształcił się na znachora, a drugi został magiem. O ojcu więcej nie słyszałem, a matka z pewnością nie przewracała się w grobie.

I w ten sposób dowiedziałem się, że mogę wszystko.

Jasiek

— Drogi panie, nie mam wiele, ale dobra zupka najlepiej rozgrzewa. Jedz pan zdrowo.

— Dzięki, starowinko. A żona nie gotuje? Sam przyprawiasz te zupki?

— Kobieta mi zmarła. Trzy wiosny minęły. Jestem sam. Syn pracuje w gospodarstwie, pomaga. Pewno tego, czy następnego lata znajdzie i dla siebie kąt. Niebawem przyjdzie się pożegnać. Pilno mu do wojaczki, do panów chce się wybrać, by go na jakiego kmiotka wyuczyli.

— Kmiotka, powiadasz.

— O, drogi panie, nie obrażaj się. Prostowinka ze mnie. Prostaczek. Daleko mi do panów. A jak ich zwą, tak ich zwą. Mówią, że w zamku kmiotki panują, bo słabiutko nam się powodzi.

— Bardzo słabo?

— Ludkowie z wiosek pouciekali do innych panów. Nie podnieśliśmy się po zarazie. Wytępiła wielu. I szkodniki, i dobrych chłopów, co to do roboty się chętnie brali. Młode panienki poumierały masowo. Chłopcy wybierali się za granicę, by znaleźć żonę. A ci, co pojechali, to już nie wracali. Często tak bywało, że na innym gospodarstwie zaczynali pracę.

— Tam podobno jest bogato.

— Za granicą? Mówią, że diamentowe domy tam budują. Że stodoły ze złota. A i panny rumiane.

— Stodoły ze złota? Trzeba się tam wybrać. Pozbierać nieco diamentów. Albo i napaść bogatego sąsiada, żeby łupy zagrabić.

— Panie, drogi panie. Czym my mamy napaść? Wojowniki chorowite, chuderlawe, niedożywione. Widziałeś pan naszą straż? Nie widziałeś. Może to i dobrze, bo czepialscy i tylko kury zabierają. O, idzie mój synek — powiedział staruszek, wyglądając przez okno.

Chłopiec szedł do domu, jakby nigdy nic. Nie spodziewał się, że ten dzień okaże się taki radosny. Że nadejdzie chwila, by spełnić marzenie. Nawet, gdy szybko przeminie pewność siebie i stanie się nieuniknione.

— Witam pana. Zwą mnie Jasiek. — Wszedł, przywitał się z gościem i ojcem, lecz nie otrzymał odpowiedzi od pierwszego. — Czy mogę się dosiąść? — Ponownie nikt mu nie odpowiedział. Sięgnął na wykrzywioną, drewnianą półkę po miskę i zajrzał do kociołka, by nalać cienkiej zupy. — Pan taki małomówny — powiedział, stojąc nad stołem.

— Siadaj, Jasiek, siadaj. Mamy gościa. Nie zaczynaj tylko o tych głupotach. Mów jak tam plony.

— Dobrze ojczulku, dobrze. Kapusta rośnie, ziemniaki wybierzemy za kilka dni. Opłacimy się i może zostanie co nieco dla nas i na mały handel. To dobry rok. Tak się przynajmniej zapowiada. — Co rusz zerkał to na ojca, to na przybysza. Najdłużej zajmował się michą. Skupiał na niej główną uwagę. — A pan z miasta? Na zamek pan jedzie? — W misce pojawiło się dno.

— Daj, naleje ci zupki, boś się pewno natyrał w polu. — Ojciec wziął od niego miskę i ruszył w stronę kociołka.

— Pan nie przepada za kapustą? Cienka ta nasza zupka, jak dla bogacza. — Chłopak widział, że przybysz nie bardzo jest zainteresowany otrzymaną porcją.

— Nie bogacz. Wojak, nie takie zupki już jadał. Przebył świat wzdłuż i wszerz, doskonale wie, co i jak się warzy w każdym zakątku boskiego padołu. — Starowinka nalał kolejną miskę zupy i podał ją synkowi.

— Bogacz żaden. Wojak… nie. Bardziej jestem niewolnikiem mojego miecza niż on mym narzędziem. Ale mam propozycję. Zdradzę wam imię i wezmę chłopca ze sobą. Ojciec wyżyje we względnym dostatku aż do śmierci. To mogę zagwarantować. A chłopak się czegoś nauczy i zdobędzie doświadczenia.

— Panie, ja to już mogę na naukę. W tej chwili!

— Chłopcze, nie szalej — upomniał go staruszek — a co z wykopkami, co z gospodarstwem.

— Gospodarka nieważna. Dam wam godziwą zapłatę za chłopca i powiem na zamku, że mają się wami zająć, w razie potrzeby. Nie odmówią pomocy, gdyby o nią poprosić. A chłopiec wyuczy się na wojaka i będzie z niego większy pożytek.

— Gdzie taka chudzinka na wojaka. Panie, przecież on miecza w rękach nie utrzyma.

— Utrzyma, utrzyma. W polu robi, krzepę ma. Czeka na niego przeznaczenie. Ważniejsze od wykopków.

— Ojczulku pójdę z nim. Niech się nam przedstawi i pojedziemy, a ty pozostaniesz pod dobrą opieką. Wrócę gotów do służby. Ostanę na zamku i się tobą zajmę, jak trzeba.

— Dopóki was śmierć nie dopadnie, niczego wam nie zabraknie. — Stanowczy i pewny swego przybysz widział, że chłopca nie trzeba ani namawiać, ani specjalnie zachęcać.

W końcu staruszek pogodził się z losem. Odebrał mu ostatniego syna. Człeczyna został sam. Oboje poznali imię noszone przez przybysza. Zwali go Hultaj Rudy Nos. Całą rozmowę przegadał zakryty pod brązowym kapturem, spod którego wystawała wyłącznie długa ruda broda. Zdjął go, gdy się przedstawiał. Rozmówcom ukazał zielone oczy, rude włosy, długie, poplątane, z warkoczem zaplecionym na bok.

Staruszek spojrzał w te źrenice i zaraz zorientował się, że ten nigdy nikogo nie okłamał. Zawsze dotrzymywał słowa. Był prawy i prawdomówny. Godny zaufania. Prawdziwy wojownik starej daty. Taki, co niczego się nie bał.

Nie rzucał słów na wiatr, choć ten zawsze niósł je tam, gdzie powinny dotrzeć. Do serc, do umysłów, do sumienia.

Staruszek schował otrzymaną za syna sakwę srebra a Jasiek wędrował za nowym mistrzem, za panem. Ten osobiście prowadził konia. Kary, silny zwierz prezentował się jak koń prastarych polan. Członek pradawnego stada.

Nastała noc. Staruszek położył się do snu. Siłą powstrzymał łzy i zasnął. Spał i się nie obudził. Zmarł we śnie. W noc, kiedy jego syn opuścił dom. Gotował właśnie posiłek, dla pana. Dla Hultaja Rudego Nosa, nie wojownika, lecz sługi własnego miecza.

Stara obietnica

— Witaj, Norwelo.

— Widzę, że znalazłeś to, czego szukałeś. — Bogini wskazała lśnienie w miejscu jego serca.

Spojrzał w dół. Pod jego stopami majaczył cień. Czuł się, jak nowo narodzony, choć pozbawiony ważnej części siebie.

— Przyszłaś po resztki?

— Resztka słania się na nogach — pokazała cień. Pełzł przed nim.

— Kiedyś obiecałaś, że pozbawisz mnie serca i sumienia.

— Tak powiedziałam, tak obiecałam. — Bogowie nie zapominali składanych obietnic. Wyczekiwali na ich spełnienie. Czasem trwało to pokolenie, czasem dłużej.

— Bierz więc — wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, jakby to jego miała zaraz połknąć.

— Wiesz, że umysł nie ogarnie wieczności. Wieczność trzeba przeżyć bezmyślnie.

— Wciąż potrafię bezmyślnie dążyć do celu. — Norwela wchłonęła cień.

— Nadejdzie czas, abyś dopełnił obietnicy i został moim kapitanem.

— Będę kapitanem — powtórzył słowa, jakby powtarzał zaklęcia i przepowiednie.

— Czekam końca dni Żarłoczny Gronostaju. — Jego imię niemal lubieżnie zabrzmiało w jej ustach.

— Do tego czasu znów zawładnę mą ziemią.

— Władaj nią tak, bym przez wieki żywiła się jej padliną.

— Zapewniam cię, że ta ziemia nie widziała lepszego władcy. — Wcale się nie mylił.

— Przybądź na wezwanie.

— Stawie się na czas — i dodał po chwili nieuniknionej ciszy — wypuścisz mnie, zanim nadejdą?

— Wypuszczę cię, gdy się zbliżą, jak zacznie działać magia.

— To mi wystarcza. — W duchu wyczekiwał już rozstrzygnięcia swoich spraw.

Norwela zaśmiała się, zakołowała wokół niego i czarną plamą wpiła się w piasek. Echo niosło jej gorzki śmiech.

Echo

Czekałem cierpliwie, w sobie tylko znanym otępieniu. Jak czeka rumiany owoc. Albo chłop go wykorzysta i nakarmi nim rumiane dziatki, albo zgnije i zeżrą go robale. Po co wyrywałem się na świat? Przecież nigdy mnie nie chciał. Po cóż pragnąłem najbardziej w świecie wyjść do ludzi? Opuścić zaświaty. Pragnienie powolnie przeradzało się w rozpacz. Bo każdy dzień wśród żywych, trwał po stokroć krócej niż bez ludzkiej skorupy.

Nie wiedziałem, że jest nas więcej. Więcej takich jak ja. Pragnących uciec, jak najdalej od Źródła Prawdziwego Szczęścia. Z drugiej strony przestrzeni, przepaści, panującego Źródła Prawdziwej Rozpaczy.

Przykuci z dwóch stron rozrywali jeden z łańcuchów. Bezmyślnie, beznadziejnie, głupio. Zdarzało się, że trafiali tam, gdzie każdy pragnie się dostać. I w ostateczności wyzuci i wypluwani przez źródło rozkładali się w piach ponurej i niepojętej pustyni.

Ja, stojący gdzieś między nieszczęściami, pielęgnowałem pragnienie zemsty. Pragnienie wyrównania rachunków. Nie wiedziałem, że trzeba odłożyć je na później.

Zwą mnie Nieszczęśnik, bo niosę tysiąc nieszczęść dla ludzi i jedno dla siebie.

*****

— To dobre miejsce na popas — stanęli u progu polanki, otwierającej się za niewielkim laskiem — przystaniemy na chwilkę, żeby koń się nasycił?

— Masz rację, pachołku. Przystańmy. Złapiemy oddech po długiej wędrówce.

Hultaj, po zdjęciu bagaży niesionych przez konia, puścił wolno karego ogiera i zarządził odpoczynek. Jasiek przygotował miejsce na posiłek. Krzątał się w te i we wte. Zajmował się zwykłymi zadaniami. Robił co należało, by pan nie skarcił go za nieudolność, niefrasobliwość czy opieszałość.

Hultaj Rudy Nos otworzył księgę i począł ją studiować. Nie przyjął posiłku, dopóki nie odłożył księgi na miejsce. O tak cenne dzieła dbał, jak o kufer pełen złota. Tak czynił i nie dopuszczał młodego towarzysza podróży do położenia na nich choćby palca.

Jasiek w nieprzyjemny sposób przekonał się, że księgi pana są tak wartościowe, że tylko on ma prawo po nie sięgać. I inny przedmiot, po który chłopiec przenigdy nie powinien wyciągać dłoni. Miecz Hultaja Rudego Nosa, traktowany przez właściciela z podobną pieczołowitością i namacalnym uczuciem.

Hultaj starannie opiekował się orężem na każdym z przystanków. Wycierał z kurzu, oliwił, ostrzył, kiedy nastała potrzeba. Miecz, jak zauważył młodzian, nie prezentował się podobnie do tych, które widywał w małej, rodzinnej wiosce, wtedy, kiedy przechodził przez nią patrol czy wędrowali przyjezdni wojownicy. Na pierwszy rzut oka zdawał się pospolitym narzędziem walki. Przy bliższym przyjrzeniu się wzrok chłopca wyłapał emanację cienkiej błonki czerwonej poświaty. Krwisto czerwonej. Przy oliwieniu parowała wraz z wykorzystywaną do tego celu emulsją.

Coś w mieczu pana budziło grozę. Z każdym wyciągnięciem z pochwy Jasiek odnosił nieodparte wrażenie strachu wywoływanego poprzez bliskość nagiego miecza. Im bliżej się znajdował, tym bardziej młodzieniec czuł, że życie zaraz dobiegnie końca. Opanowywała go dosłownie pewność. Nie opuszczała, do czasu, gdy miecz nie znalazł się w oprawie.

Wreszcie młody Jaśko skończył wszelkie zadania i zasiadł w niewielkiej odległości od Hultaja Rudego Nosa, by się posilić. Hultaj w czasie pracy młodziana skupiał się na odczytywaniu znaków. Koń zaś pasł się spokojnie na polanie.

Koń również nie należał do pospolitych zwierząt. Umięśnieniem i prezencją przewyższały postury ogierów widywanych przez pachołka w przeszłości. Chłopiec nie zdziwiłby się, gdyby w innych okolicznościach trafił wprost do królewskiej stajni. W ciągu kilku przebytych wspólnie dni podróży, Jaśko, nie zauważył przypadku, by zwierz wykazałby oznaki strachu. Choćby z bliskości niecodziennego, przerażającego oręża.

Jaśko zapytywał o imię wspaniałego ogiera. Nie otrzymał odpowiedzi od Hultaja Rudego Nosa. Rzekł on jedynie, że nie ufa młodzianowi na tyle, by zdradzić imię wierzchowca. Jasiek nie rozumiał przyczyny, dla której podzielenie się taką błahostką stanowiło problem. W kilkudniowej, jak dotąd, podróży, zobaczył, że pan ma wiele tajemnic nie do rozwikłania i pewnie więcej takich, które nie wyszły na światło dzienne.

Cóż począć? Ruszył w drogę z nieznajomym i czekała go znacznie lepsza przyszłość niż codzienna udręka na gospodarstwie. Zajął się małym kawałkiem chleba i czekał, aż pan zapragnie posiłku.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 28.62