Adenazer Nieszczęśnik
“… Świat zbłądził. Świat wymarł. Świat zgorzkniał. A przekleństwo krążyło we krwi wielu pokoleń, co żywiły prawdziwą pogardę do życia…”
Nieprzyjemny gość
Zwą mnie Zuchwały, bo robię wszystko, na co mam ochotę. Robię to, co chcę i mogę, a czasem nawet to, czego nie powinienem. Podobnie rozpoczęła się ta zasmarkana sprawa. Wtedy to przybył ów chojrak, ów bęcwał, co zwał się jakoś tam i także myślał, że może wszystko.
Spotkałem go w karczmie starego pisajdły. Chłopek popisał się tym, że składał znaki. Myślał człeczyna, że długie i niemal wieczne kształcenie wyjdzie mu na zdrowie. Nieraz dostał po mordzie za niewyparzoną gębę i wielokrotnie lizał podłogę ubrudzoną własną posoką. Ale człeczyna się nie poddawał i zawsze o dobrą sprawę walczył. Zawsze.
Wtedy też, ale tak mało zaciekle, że w pół malutkiej chwilki stracił życie, przebity przez miecz owego, co to myślał, że może. Nie wtrącałbym się, ale lubiłem gościa i z żalem patrzyłem na zasmarkane ścierwo.
Podszedłem do brodacza i kazałem dać na pochówek biednej kobiecie, co wypłakiwała łzy nad martwym ciałem. Dajże kobiecinie zapomogę na życie, póki nowego chłopa nie znajdzie.
A bęcwał, jak to bęcwał. Siedzi, pije piwko, udaje, że głuchy. Reszta chłopków z karczmy pouciekała, by w razie draki, samodzielnie przypadkiem nie nadziać się na żelazo. A karczmarz siedział cicho na przydatnym podeście. Tyle przydatnym, że lepiej go widziałem. Wiedziałem, że trzyma nabitą kuszę, ale nie oponowałbym, gdyby załatwił kmiotka za mnie. Bał się poruszyć choćby o cal i dopadła go blada drętwota ciała. Zanim go sparaliżowało, wygonił służki do spiżarki, by nie ucierpiały na widok kolejnego martwiaka.
Służki chichotały. Zebrały się przy drzwiach spiżarki i podglądały, który to drugiego załatwi. Czekały, kto okaże się silniejszy i pokaże, że ma lepsze nasienie.
Nasienia z martwego nie wyciągniesz.
Karczmarz badał sytuację wzrokiem. Przykleił ślepia do mojego miecza i czekał, kiedy odetnę łeb drugasowi.
Znano mnie w tej karczmie i z rzadka zmuszano do pokazania umiejętności. Tym razem chłopek kończył piwko i na mnie nie patrzył.
Jego głowę okrywał brązowy, brudny kaptur. Przemoczony i umorusany błotkiem. Dawno niemyty i nieprany, ale nadający się do noszenia.
Chwyciłem za rękojeść nagiego miecza. Zapalona świeca na stole w chwili zgasła i przygasły wszystkie inne w pomieszczeniu.
I tyle. Znalazłem się tu. W zaświatach, gdzie ucieczki nie dostąpię. Włóczęga popisał się nie lada szybkością i wieczorami wyczerpywał resztki sił witalnych. Mi się to już nie zdarzy.
Tak, za życia mogłem wszystko, teraz pozostaje mi tylko wyć, wykrzykiwać w bólach największe pragnienie.
Dostać się z powrotem do świata żywych.
Zwą mnie Adenazer i kiedyś naprawdę mogłem wiele.
Wielki
Jako dziecko odróżniała mnie duża postura, przynajmniej jak na mój wiek. Rosłem i rosłem, chociaż wiele nie potrzebowałem. Znajomi wołali na mnie Wielki.
— Hej, Wielki, dawaj bułę, bo inaczej dostaniesz w mordę.
Chciałem się pokłócić o ten mały kawałek chleba, ale w rzeczywistości nie czułem się głodny.
Mimo rozmiarów i teoretycznej siły nie żyło mi się lepiej, chociaż nawet mistrz w jednym z zakładów mówił do mnie, jak należy.
— Ale z ciebie wielki pacan. Nic porządnie nie potrafisz zrobić.
Imałem się po części wielu zajęć. Mistrzowie odsyłali mnie z niczym. Wielki pacan, dawaj bułę, w mordę chcesz wielki? I tak dalej i tak dalej.
Wreszcie uświadomiłem sobie, że nie nadaje się do zwykłych przyziemnych rzeczy, ponieważ stworzono mnie do znacznie głębszych i większych dziedzin. Wiedziała to moja macocha tuż po mym urodzeniu.
— Ale on jest wielki, jedna mamka to zbyt mało. Na pewno będzie wielkim człowiekiem.
Poszedłem do znachora i poprosiłem o nauki. Wyśmiał mnie, mówiąc, że nadaje się na dobrego włóczęgę. Poszedłem do mistrza magii i prosiłem o nauki. Wyśmiał mnie i powiedział, że czarować potrafię, ale na magii się nie poznam.
Wszystko się zmieniło. Macocha zmarła na nieznane choróbsko. Zresztą pół wioski wymarło. Ojciec zostawił mi gospodarstwo i pojechał do miasta szukać szczęścia. Trafiła mu się jedyna okazja, by zniknąć. By nikt nie dowiedział się, że opuścił łaskawie dane mu pod opiekę gospodarstwo rolne. Zostali ze mną dwaj młodsi bracia i starsza siostra. To ja przejąłem obowiązki głowy rodziny.
Siostrę sprzedałem do burdelu, by za fundusz wyżywić dzieciaki. Chłopaków sprzedałem kupcowi, co mówił, że przydadzą mu się ręce do pomocy. Z pełną kapsą zobaczyłem, jaki jestem przedsiębiorczy.
— Hej, Wielki, dawaj kasę.
Dałem mu tak w mordę, że popamiętał do końca życia. Za zarobione pieniądze kupiłem miecz, lekką ochronę ciała i zapasy. Wyruszyłem w drogę za przygodą, wcześniej sprzedając gospodarstwo. Z wypełnionymi kieszeniami monetami o wysokiej wartości, sporym zapasem jedzenia i gotowością do walki o każdy kawałek ziemi poczyniłem krok, który zaważył na moich dalszych losach.
Okazałem się szczęściarzem i to nie tylko ja. Siostrę upatrzył młodzian z pokaźnym majątkiem i szybko ją wykupił z burdelu. Bracia pracowali w polu, ale ich pan zauważył, że są pojętni i dał im dobrą szkołę. Jeden wykształcił się na znachora, a drugi został magiem. O ojcu więcej nie słyszałem, a matka z pewnością nie przewracała się w grobie.
I w ten sposób dowiedziałem się, że mogę wszystko.
Jasiek
— Drogi panie, nie mam wiele, ale dobra zupka najlepiej rozgrzewa. Jedz pan zdrowo.
— Dzięki, starowinko. A żona nie gotuje? Sam przyprawiasz te zupki?
— Kobieta mi zmarła. Trzy wiosny minęły. Jestem sam. Syn pracuje w gospodarstwie, pomaga. Pewno tego, czy następnego lata znajdzie i dla siebie kąt. Niebawem przyjdzie się pożegnać. Pilno mu do wojaczki, do panów chce się wybrać, by go na jakiego kmiotka wyuczyli.
— Kmiotka, powiadasz.
— O, drogi panie, nie obrażaj się. Prostowinka ze mnie. Prostaczek. Daleko mi do panów. A jak ich zwą, tak ich zwą. Mówią, że w zamku kmiotki panują, bo słabiutko nam się powodzi.
— Bardzo słabo?
— Ludkowie z wiosek pouciekali do innych panów. Nie podnieśliśmy się po zarazie. Wytępiła wielu. I szkodniki, i dobrych chłopów, co to do roboty się chętnie brali. Młode panienki poumierały masowo. Chłopcy wybierali się za granicę, by znaleźć żonę. A ci, co pojechali, to już nie wracali. Często tak bywało, że na innym gospodarstwie zaczynali pracę.
— Tam podobno jest bogato.
— Za granicą? Mówią, że diamentowe domy tam budują. Że stodoły ze złota. A i panny rumiane.
— Stodoły ze złota? Trzeba się tam wybrać. Pozbierać nieco diamentów. Albo i napaść bogatego sąsiada, żeby łupy zagrabić.
— Panie, drogi panie. Czym my mamy napaść? Wojowniki chorowite, chuderlawe, niedożywione. Widziałeś pan naszą straż? Nie widziałeś. Może to i dobrze, bo czepialscy i tylko kury zabierają. O, idzie mój synek — powiedział staruszek, wyglądając przez okno.
Chłopiec szedł do domu, jakby nigdy nic. Nie spodziewał się, że ten dzień okaże się taki radosny. Że nadejdzie chwila, by spełnić marzenie. Nawet, gdy szybko przeminie pewność siebie i stanie się nieuniknione.
— Witam pana. Zwą mnie Jasiek. — Wszedł, przywitał się z gościem i ojcem, lecz nie otrzymał odpowiedzi od pierwszego. — Czy mogę się dosiąść? — Ponownie nikt mu nie odpowiedział. Sięgnął na wykrzywioną, drewnianą półkę po miskę i zajrzał do kociołka, by nalać cienkiej zupy. — Pan taki małomówny — powiedział, stojąc nad stołem.
— Siadaj, Jasiek, siadaj. Mamy gościa. Nie zaczynaj tylko o tych głupotach. Mów jak tam plony.
— Dobrze ojczulku, dobrze. Kapusta rośnie, ziemniaki wybierzemy za kilka dni. Opłacimy się i może zostanie co nieco dla nas i na mały handel. To dobry rok. Tak się przynajmniej zapowiada. — Co rusz zerkał to na ojca, to na przybysza. Najdłużej zajmował się michą. Skupiał na niej główną uwagę. — A pan z miasta? Na zamek pan jedzie? — W misce pojawiło się dno.
— Daj, naleje ci zupki, boś się pewno natyrał w polu. — Ojciec wziął od niego miskę i ruszył w stronę kociołka.
— Pan nie przepada za kapustą? Cienka ta nasza zupka, jak dla bogacza. — Chłopak widział, że przybysz nie bardzo jest zainteresowany otrzymaną porcją.
— Nie bogacz. Wojak, nie takie zupki już jadał. Przebył świat wzdłuż i wszerz, doskonale wie, co i jak się warzy w każdym zakątku boskiego padołu. — Starowinka nalał kolejną miskę zupy i podał ją synkowi.
— Bogacz żaden. Wojak… nie. Bardziej jestem niewolnikiem mojego miecza niż on mym narzędziem. Ale mam propozycję. Zdradzę wam imię i wezmę chłopca ze sobą. Ojciec wyżyje we względnym dostatku aż do śmierci. To mogę zagwarantować. A chłopak się czegoś nauczy i zdobędzie doświadczenia.
— Panie, ja to już mogę na naukę. W tej chwili!
— Chłopcze, nie szalej — upomniał go staruszek — a co z wykopkami, co z gospodarstwem.
— Gospodarka nieważna. Dam wam godziwą zapłatę za chłopca i powiem na zamku, że mają się wami zająć, w razie potrzeby. Nie odmówią pomocy, gdyby o nią poprosić. A chłopiec wyuczy się na wojaka i będzie z niego większy pożytek.
— Gdzie taka chudzinka na wojaka. Panie, przecież on miecza w rękach nie utrzyma.
— Utrzyma, utrzyma. W polu robi, krzepę ma. Czeka na niego przeznaczenie. Ważniejsze od wykopków.
— Ojczulku pójdę z nim. Niech się nam przedstawi i pojedziemy, a ty pozostaniesz pod dobrą opieką. Wrócę gotów do służby. Ostanę na zamku i się tobą zajmę, jak trzeba.
— Dopóki was śmierć nie dopadnie, niczego wam nie zabraknie. — Stanowczy i pewny swego przybysz widział, że chłopca nie trzeba ani namawiać, ani specjalnie zachęcać.
W końcu staruszek pogodził się z losem. Odebrał mu ostatniego syna. Człeczyna został sam. Oboje poznali imię noszone przez przybysza. Zwali go Hultaj Rudy Nos. Całą rozmowę przegadał zakryty pod brązowym kapturem, spod którego wystawała wyłącznie długa ruda broda. Zdjął go, gdy się przedstawiał. Rozmówcom ukazał zielone oczy, rude włosy, długie, poplątane, z warkoczem zaplecionym na bok.
Staruszek spojrzał w te źrenice i zaraz zorientował się, że ten nigdy nikogo nie okłamał. Zawsze dotrzymywał słowa. Był prawy i prawdomówny. Godny zaufania. Prawdziwy wojownik starej daty. Taki, co niczego się nie bał.
Nie rzucał słów na wiatr, choć ten zawsze niósł je tam, gdzie powinny dotrzeć. Do serc, do umysłów, do sumienia.
Staruszek schował otrzymaną za syna sakwę srebra a Jasiek wędrował za nowym mistrzem, za panem. Ten osobiście prowadził konia. Kary, silny zwierz prezentował się jak koń prastarych polan. Członek pradawnego stada.
Nastała noc. Staruszek położył się do snu. Siłą powstrzymał łzy i zasnął. Spał i się nie obudził. Zmarł we śnie. W noc, kiedy jego syn opuścił dom. Gotował właśnie posiłek, dla pana. Dla Hultaja Rudego Nosa, nie wojownika, lecz sługi własnego miecza.
Stara obietnica
— Witaj, Norwelo.
— Widzę, że znalazłeś to, czego szukałeś. — Bogini wskazała lśnienie w miejscu jego serca.
Spojrzał w dół. Pod jego stopami majaczył cień. Czuł się, jak nowo narodzony, choć pozbawiony ważnej części siebie.
— Przyszłaś po resztki?
— Resztka słania się na nogach — pokazała cień. Pełzł przed nim.
— Kiedyś obiecałaś, że pozbawisz mnie serca i sumienia.
— Tak powiedziałam, tak obiecałam. — Bogowie nie zapominali składanych obietnic. Wyczekiwali na ich spełnienie. Czasem trwało to pokolenie, czasem dłużej.
— Bierz więc — wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, jakby to jego miała zaraz połknąć.
— Wiesz, że umysł nie ogarnie wieczności. Wieczność trzeba przeżyć bezmyślnie.
— Wciąż potrafię bezmyślnie dążyć do celu. — Norwela wchłonęła cień.
— Nadejdzie czas, abyś dopełnił obietnicy i został moim kapitanem.
— Będę kapitanem — powtórzył słowa, jakby powtarzał zaklęcia i przepowiednie.
— Czekam końca dni Żarłoczny Gronostaju. — Jego imię niemal lubieżnie zabrzmiało w jej ustach.
— Do tego czasu znów zawładnę mą ziemią.
— Władaj nią tak, bym przez wieki żywiła się jej padliną.
— Zapewniam cię, że ta ziemia nie widziała lepszego władcy. — Wcale się nie mylił.
— Przybądź na wezwanie.
— Stawie się na czas — i dodał po chwili nieuniknionej ciszy — wypuścisz mnie, zanim nadejdą?
— Wypuszczę cię, gdy się zbliżą, jak zacznie działać magia.
— To mi wystarcza. — W duchu wyczekiwał już rozstrzygnięcia swoich spraw.
Norwela zaśmiała się, zakołowała wokół niego i czarną plamą wpiła się w piasek. Echo niosło jej gorzki śmiech.
Echo
Czekałem cierpliwie, w sobie tylko znanym otępieniu. Jak czeka rumiany owoc. Albo chłop go wykorzysta i nakarmi nim rumiane dziatki, albo zgnije i zeżrą go robale. Po co wyrywałem się na świat? Przecież nigdy mnie nie chciał. Po cóż pragnąłem najbardziej w świecie wyjść do ludzi? Opuścić zaświaty. Pragnienie powolnie przeradzało się w rozpacz. Bo każdy dzień wśród żywych, trwał po stokroć krócej niż bez ludzkiej skorupy.
Nie wiedziałem, że jest nas więcej. Więcej takich jak ja. Pragnących uciec, jak najdalej od Źródła Prawdziwego Szczęścia. Z drugiej strony przestrzeni, przepaści, panującego Źródła Prawdziwej Rozpaczy.
Przykuci z dwóch stron rozrywali jeden z łańcuchów. Bezmyślnie, beznadziejnie, głupio. Zdarzało się, że trafiali tam, gdzie każdy pragnie się dostać. I w ostateczności wyzuci i wypluwani przez źródło rozkładali się w piach ponurej i niepojętej pustyni.
Ja, stojący gdzieś między nieszczęściami, pielęgnowałem pragnienie zemsty. Pragnienie wyrównania rachunków. Nie wiedziałem, że trzeba odłożyć je na później.
Zwą mnie Nieszczęśnik, bo niosę tysiąc nieszczęść dla ludzi i jedno dla siebie.
*****
— To dobre miejsce na popas — stanęli u progu polanki, otwierającej się za niewielkim laskiem — przystaniemy na chwilkę, żeby koń się nasycił?
— Masz rację, pachołku. Przystańmy. Złapiemy oddech po długiej wędrówce.
Hultaj, po zdjęciu bagaży niesionych przez konia, puścił wolno karego ogiera i zarządził odpoczynek. Jasiek przygotował miejsce na posiłek. Krzątał się w te i we wte. Zajmował się zwykłymi zadaniami. Robił co należało, by pan nie skarcił go za nieudolność, niefrasobliwość czy opieszałość.
Hultaj Rudy Nos otworzył księgę i począł ją studiować. Nie przyjął posiłku, dopóki nie odłożył księgi na miejsce. O tak cenne dzieła dbał, jak o kufer pełen złota. Tak czynił i nie dopuszczał młodego towarzysza podróży do położenia na nich choćby palca.
Jasiek w nieprzyjemny sposób przekonał się, że księgi pana są tak wartościowe, że tylko on ma prawo po nie sięgać. I inny przedmiot, po który chłopiec przenigdy nie powinien wyciągać dłoni. Miecz Hultaja Rudego Nosa, traktowany przez właściciela z podobną pieczołowitością i namacalnym uczuciem.
Hultaj starannie opiekował się orężem na każdym z przystanków. Wycierał z kurzu, oliwił, ostrzył, kiedy nastała potrzeba. Miecz, jak zauważył młodzian, nie prezentował się podobnie do tych, które widywał w małej, rodzinnej wiosce, wtedy, kiedy przechodził przez nią patrol czy wędrowali przyjezdni wojownicy. Na pierwszy rzut oka zdawał się pospolitym narzędziem walki. Przy bliższym przyjrzeniu się wzrok chłopca wyłapał emanację cienkiej błonki czerwonej poświaty. Krwisto czerwonej. Przy oliwieniu parowała wraz z wykorzystywaną do tego celu emulsją.
Coś w mieczu pana budziło grozę. Z każdym wyciągnięciem z pochwy Jasiek odnosił nieodparte wrażenie strachu wywoływanego poprzez bliskość nagiego miecza. Im bliżej się znajdował, tym bardziej młodzieniec czuł, że życie zaraz dobiegnie końca. Opanowywała go dosłownie pewność. Nie opuszczała, do czasu, gdy miecz nie znalazł się w oprawie.
Wreszcie młody Jaśko skończył wszelkie zadania i zasiadł w niewielkiej odległości od Hultaja Rudego Nosa, by się posilić. Hultaj w czasie pracy młodziana skupiał się na odczytywaniu znaków. Koń zaś pasł się spokojnie na polanie.
Koń również nie należał do pospolitych zwierząt. Umięśnieniem i prezencją przewyższały postury ogierów widywanych przez pachołka w przeszłości. Chłopiec nie zdziwiłby się, gdyby w innych okolicznościach trafił wprost do królewskiej stajni. W ciągu kilku przebytych wspólnie dni podróży, Jaśko, nie zauważył przypadku, by zwierz wykazałby oznaki strachu. Choćby z bliskości niecodziennego, przerażającego oręża.
Jaśko zapytywał o imię wspaniałego ogiera. Nie otrzymał odpowiedzi od Hultaja Rudego Nosa. Rzekł on jedynie, że nie ufa młodzianowi na tyle, by zdradzić imię wierzchowca. Jasiek nie rozumiał przyczyny, dla której podzielenie się taką błahostką stanowiło problem. W kilkudniowej, jak dotąd, podróży, zobaczył, że pan ma wiele tajemnic nie do rozwikłania i pewnie więcej takich, które nie wyszły na światło dzienne.
Cóż począć? Ruszył w drogę z nieznajomym i czekała go znacznie lepsza przyszłość niż codzienna udręka na gospodarstwie. Zajął się małym kawałkiem chleba i czekał, aż pan zapragnie posiłku.
Po popasie ruszyli w dalszą podróż. Jaśkowi brakowało pojęcia, dokąd zaprowadzi go pan. Nie wypytywał o cel podróży. Poza małym poletkiem, pobliskim zamkiem i niewielką rodzinną okolicą, nie znał świata.
Nazwy miejsc niczego mu nie mówiły. Choć nieraz wsłuchiwał się w opowieści starych wojażerów na temat wielkiego świata, to w swoim małym rozumieniu wiedział, że historie są nieprawdziwe. Przecież występowały w nich nieistniejące stwory i potwory. Dlaczego więc wierzyć w istnienie krain z opowieści?
Popełniał wielki błąd, bo historie opowiadane przez wędrowców niosły ziarno prawdy o świecie, życiu i wielkich ludziach. Opowieść o nim kończyła się szybko i nieszczęśliwie, ale i w niej wprawiony słuchacz dopatrzyłby się nieco więcej niż przekazał autor. Domyślił się większej prawdy ukrytej między znakami.
Nie uszli daleko, ściemniło się i nadchodził czas kolacji i snu. Hultaj Rudy Nos nie kwapił się, by zarządzić postój. Wędrowali niewielką drożyną otoczoną łąkami i pojedynczo rosnącymi drzewami. Łąki żywo porastało kwiecie. Trwał dobry czas dla wzrostu flory. Jasiek ochoczo przyglądał się każdemu rozwijającemu się wokół krajobrazowi, jakby chłonął nowo odkrywany świat.
Pan przebył go wzdłuż i wszerz i nie charakteryzowało go podobne podejście. Zmienny, najbardziej bajeczny krajobraz, to dla niego coś zwykłego, nawet oczywistego. Nie zachwycał się prostotą obcowania z pięknem. W tamtej i kolejnych chwilach wyzbył się możliwości odczuwania wyższych uczuć, co przytrafiało się wielu z tych, którzy przeżyli całe tysiąclecie. Co widzieli w życiu wszystko i doznali wszystkiego. I to wielokrotnie.
Coś miało dla niego głębszy sens. To czyniło odrobinę ludzkim. Sens dążenia do celu, do czegoś większego oraz odprawiania codziennego rytuału. Tysiąc lat wcześniej podpisał kontrakt z Aurorą. Nie spodziewała się, że się z niego wywiąże. Nawet córka pierwszego z twórców, nawet bogini, która istniała od zarania dziejów nie wiedziała ani nie wierzyła, że Hultaj, jako jedyny z setek, rzeczywiście wypełni przeznaczenie. Uszczęśliwiłoby ją to. I to bardzo. Gdyby nie fakt, że wszystko dążyło do nieuniknionego końca.
Hultaj dreptał z tyłu. Prowadził ogiera. Jasiek maszerował na czele. Kierował się po prostu nurtem drożyny. Po wejściu na niewielkie wzniesienie niemal zapadły ciemności. Chłopiec ledwo dojrzał poniżej rozbity wojskowy obóz. Nim się zorientował przywitał go strażnik. Obserwował ich od dłuższego czasu.
Zaskoczony młodzian momentalnie i automatycznie poszukiwał wsparcia w panie i obrońcy.
— Życie wam nie miłe? Pchacie się do wojskowego obozu? Nie trzeba nam tu wędrownych łachudrów. Co tam macie? I skąd u was taki ogier? Gdzieście to ukradli?
Jasiek zaniemówił. Na szczęście znalazł się wybawiciel.
— Przybywam z ofertą handlową dla dowódcy. — Hultaj wziął krótki oddech. — I przydałby się nocleg oraz uzupełnienie zapasów.
— Nie mamy miejsca dla obszarpańców. — Żołdak dobrze przyjrzał się umorusanemu ubraniu Hultaja, który nawet przy Jaśku prezentował się mało okazale. — I strawy dla ludzi waszego pokroju.
— Wasz kapitan z całą pewnością zainteresuje się ofertą wymiany. To gwarantuję. Prowadź wprost do jego namiotu, a dostaniesz nagrodę.
— Pokaż co masz na wymianę, to się zastanowię. — Podszedł bliżej do Hultaja i konia i chciał zajrzeć do pakunków.
— Przybyłem darować kapitanowi tego konia, ale jeżeli ktoś położy ręce na mych księgach, to mu uschną. — Hultaj dodał pospiesznie, bo widział, jak wojak zagląda do pakunków z najcenniejszym skarbem.
— A co ty? Wiedźma jakaś? Z mieczem do kapitana nie pójdziesz. — Wskazał na oręż zapięty przy pasie Hultaja. — Koń się przyda, a kapitanowi lepiej spasuje niż wam, do tego obskurnego odzienia.
— Miecza też nie oddam, a kto po niego sięgnie, temu ręce spłoną — usłyszał wojak w odpowiedzi.
— Ty mnie tutaj nie strasz łachmyto. Konia wezmę, a wy spadajcie, zanim dam wam do wiwatu.
— Sam przekaże konia dowódcy, a ty grzecznie nas do niego zaprowadzisz. Zwą mnie Hultaj Rudy Nos, ale i tak nie zapamiętasz tego imienia. — Hultaj skorzystał ze swych atutów, kiedy rozmowa przybierała całkiem zły obrót.
— No tak, chodźcie za mną. Kapitan z pewnością się ucieszy z prezentu. — Jaśka zaskoczyła ta grzeczność i nagła zmiana podejścia. Wojak prowadził wgłąb obozu i począł szczycić wojskowymi żartami. Przechodzili między namiotami w kierunku namiotu dowodzenia.
— Kogóż to mi przyprowadzacie? — pytał dowódca, gdy wchodzili do namiotu.
— Wędrowca z pięknym prezentem dla kapitana. Ogierem jak z bajki.
— Witam kapitana i przybywam z propozycją wymiany — rzekł Hultaj najmilszym głosem.
— Kim jesteście, skąd przychodzicie i czego tu szukacie? — Kapitan skinieniem nakazał wymarsz wojakowi, który przyprowadził gościa.
Jasiek pozostał na zewnątrz i pilnował karego ogiera i resztę dobytku. Z namiotu dowodzenia wyszedł wojak, który ich przyprowadził, a następnie dwaj rośli wojskowi, którzy przyczepili się do Jaśka. Chcieli sprawdzić bagaż nowo przybyłych. On z początku nieśmiało oponował, lecz szybko go zastraszyli. Wykonali zlecone zadanie bez zbędnych trudności.
Nie nadawał się na wojaka. Brak mu odwagi. Jakby przyszło do starcia zająłby miejsce z tyłu, zagrzewając kompanów do walki zamiast osobiście wziąć udział w bijatyce, starciu, czy wielkiej bitwie. Pozostała nadzieja, że to się zmieni po rozpoczęciu prawdziwego nauczania. Wtedy szybko ustąpił. To nie czas, aby pokazał prawdziwą męskość. Nauki zaczną się w odpowiedniej chwili. Z całą pewnością nie pomyślałby, że przybiorą taką formę, jaka jest im przeznaczona.
— Nie możesz powiedzieć, któremu królowi jesteś poddany, ani jak się zwiesz i wozisz skarby, które chyba do ciebie nie należą. — Kapitan patrzył na zawinięte w skóry księgi, kilka sakiewek srebrnych i złotych monet, jakieś szpargały i wskazał niecodziennie wyglądający oręż zapięty u pasa nieznajomego. — I oferujesz konia. Najpewniej ukradłeś go z bogatszych stajni, albo ograbiłeś, któregoś z lepszych wojaków na niebezpiecznej trasie.
— Wszystkiego co mam i oferuje sam się dorobiłem i to w sprawiedliwy sposób. Proszę nie ruszać mojego dobytku, nie dotykać ksiąg, bo kto po nie sięgnie, temu uschnie ręka i nie sięgnąć po miecz, bo kto go dotknie temu zapłoną dłonie. — Ani kapitan, ani przyboczni nie okazali zachwytu po tych słowach, lecz nie ośmielili się sprawdzić prawdziwości wypowiedzi.
— Nie będziesz nami dyrygował. Teraz zobaczę konia, a potem zajmę się wami na poważnie. — Kapitan wyszedł szybkim i długim krokiem, a przyboczni pilnowali Hultaja. Po dłuższej chwili wrócił do namiotu ze znacznie przyjemniejszą miną. Szybko postarał się o ukrycie zadowolenia.
— Mój ogier okaże się przydatny. Trzeba o niego dbać, a pozostanie w najlepszej kondycji i zdrowiu przez długie lata.
— Tak, kary ogier rzeczywiście prezentuje się doskonale. To nie wyjaśnia, skąd weszliście w posiadanie takiego dobytku. Pytam po raz kolejny, komu to wszystko ukradliście? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to wasza własność. Spójrzcie na siebie. Poza czystymi rękoma cali wyglądacie jak szubrawiec czy żebrak.
— Za mną długa podróż, a przede mną wiele dłuższa. Rzeczywiście przydałoby się pranie ubrań, ciepła kąpiel i syta strawa. Konia pragnę wymienić za najlepszego wojaka. Tak jak mówiłem. Zwolnienie ze służby i rok poddania pod moją opiekę. W dalszej podróży przyda mi się dodatkowa para wyszkolonych w walce rąk. Powiem wreszcie jak się nazywam i pokaże twarz i dobijemy targu. Zostaniemy w obozie tej nocy w gościnie, a z rana wybierzemy w dalszą wędrówkę i szybko o mnie zapomnicie, jakby wcale mnie tu nie było.
— Powiedz, któremu królowi służysz, skąd to wszystko masz, jak cię zwą, skąd przybywasz i gdzie cię nogi niosą, a wtedy przemyśle propozycje.
— Jestem Hultaj Rudy Nos, lecz i tak nie zapamiętacie tego imienia — ściągnął z głowy zabrudzony kaptur i spojrzał na zebranych prawdomównymi oczyma.
— Dobrze, przyprowadźcie tu Echo. Migusiem, migusiem.
— To dobry zdrowy ogier. Pochodzi z pradawnych stad. Posłuży wam aż do śmierci. Za to ręczę własną głową. — Zapadła długa cisza. Nikt o nic nie pytał, nie pragnął wyjaśnień, a atmosfera niejasności i niedowierzania prysła, odjęta magicznym zaklęciem. Do namiotu przybył przyboczny wraz z wojakiem imieniem Echo.
— To jest nasz najlepszy rekrut. Zwą go Echo.
— Dlaczego Echo? — zapytał Hultaj Rudy Nos.
— Zwą mnie Echo, bo takie imię nosi mój miecz. Zadając nim cios, wyprowadzam jednocześnie wiele ataków. Cięcie, pchnięcie i każdy inny atak jest powielany, jak odgłos echa wśród górskich szczytów.
— Echo — powiedział kapitan — zostajesz oddelegowany do ochrony naszego gościa. Będziesz go chronić przez najbliższy rok, a następnie powrócisz do służby pod moją komendą.
— Kapitanie? Czy mogę zapytać?
— Nie zezwalam. Żadnych wyjaśnień. To teraz jest twoje pierwszorzędne zadanie. Pakuj się do drogi. O świcie wyruszacie. — Skierował wzrok na przybocznych. — Zapewnijcie naszym gościom wszystko o co poproszą. Oczywiście w miarę rozsądku — i odparł w stronę Hultaja — a my się chyba nie zobaczymy, więc życzę spokojnej podróży i regularniejszych kąpieli.
Wyścig
Spał smacznie w niewielkim wojskowym namiocie, przydzielonym na noc, którą spędzili w obozie. Nie wiedział, co zaszło w namiocie dowodzenia i nie wypytywał Hultaja o szczegóły. Pana nie obowiązywał nakaz tłumaczenia się przed sługą i Hultaj nie kwapił się z wyjaśnieniami.
Odprowadził wzrokiem najpiękniejszego ogiera, jakiego kiedykolwiek widział i ruszył za Hultajem. Nocką zabrakło mu zajęcia, bo strawę i wszystko, co niezbędne, otrzymali od wojskowych. Nie oporządzał wierzchowca, ponieważ pan najwyraźniej się go pozbył. Najbardziej cieszył go fakt, że nie uzbierali dużego ekwipunku, bo zgadywał, że przyjdzie jego kolej, by nieść większość dobytku podczas dalszej wędrówki.
Następnego ranka, po śniadaniu, przyjął na barki spore obciążenie. Dalsza podróż stała się wyzwaniem dla mięśni. Wyrobił się podczas pracy w polu, lecz podróżowanie z takim ciężarem na karku wycisnęło resztkę sił.
Zanim ruszyli w drogę, przywitali się z nowym kompanem, Echo. Przed świtem wykazał się pełną gotowością do wymarszu. Zasiadł z nimi przed namiotem i cicho towarzyszył podczas porannego posiłku. Nie zabrał wielkiego wyposażenia. Jak to wojak, wybrał to, co niezbędne i niewielką ilość suchego prowiantu w zapasie na kilka dni.
Należał do ludzi średniej postury, nieszczególnie nadmiarowego wzrostu, o przystojnej sylwetce i umięśnieniu, lecz niekoniecznie najszerszych barach i ogromnych bicepsach. Wyglądał na dobrze odżywionego i średnio zbudowanego mężczyznę. Podobał się a nie wywierał odstraszającego wrażenia.
W podróż ubrał lekki kaftan i proste wojskowe obuwie. Dodatkowo zabezpieczył się lekką ochroną przedramion i piszczeli. Opancerzenie i obuwie pozwalały na wykonywanie pełnych oraz płynnych ruchów ciała i nie blokowały ruchu stawów. Z lewej strony, u skórzanego pasa, schował w pochwie miecz, a z prawej, procę i dwie sakiewki z nieznaną zawartością.
Nie wypytywał Hultaja o cel podróży. Przygotował się do marszu w dowolnie wskazanym kierunku. Lakonicznie dopytał o imię i sposób, w jaki należy się zwracać do przełożonego.
— Mów do mnie „Rudy Nos”, albo „panie” — Hultaj powoli skubał czosnkową bułkę. Mały zapas otrzymali w obozie. Zagryzał ją wojskową papką, codzienną strawą w królewskiej armii.
Z czego ją przygotowywano, wiedział wyłącznie kuchcik. Utrzymywał tajemnicę na tyle dobrze, że przez wiele lat skład potrawy pozostawał nieodgadniony. Papka smakowała, jakby posilać się tkaniną czy wcinać papier, lecz rzeczywiście pomagała się nasycić a wojakom dawała energię do codziennego, nadmiernego wysiłku i nikt nie narzekał na niedożywienie.
Jasiek docenił sytość posiłku. Najadł się tak porządnie, jak rzadko, co sprawiło mu wyraźną przyjemność. Ponieważ otrzymana porcja przewyższała jego wymagania to po jej pochłonięciu z większym trudem zebrał dobytek i ruszył dalej.
Przemógł się biedny Jaśko. Echo pomógł odrobinę. Zabrał małą część bagażu, by Jasiek wydatnie nie opóźniał marszu. Chłopiec dziękował w duchu kompanowi, ale odczuł trud podróżowania z pokaźnym bagażem na plecach. Wyczekiwał momentu na złapanie oddechu i przystanku na rozprostowanie kości. Drogę przedreptał przygarbiony pod ciężarem.
Szli dalej, a kierunek wyznaczał pan. Jaśko po wielu kolejnych godzinach wędrówki pełzł z tyłu małego korowodu. Echo stawiał stopy pewnie, maszerował równo. Podróżowałby tak godzinami i całymi dniami i nocami, bez konieczności robienia dłuższych przerw, jeżeli nastałaby potrzeba.
W obozie, kapitan, zaszedł do prowizorycznej stajni, by obejrzeć nowy nabytek. Przejmował się nieco, ponieważ wiedział, co zrobiliby przełożeni, gdyby na własne oczy ujrzeli ogiera. Szybko by go odebrali i upewnił się w przekonaniu, powtórnie ujrzawszy zwierzę na oczy.
Jednolicie czarny ogier nie miał ani plamki na całym ciele. Odznaczał się sylwetką, której nie powstydziłyby się najlepsze wierzchowce z królewskich stajni i mięśniem gotowym ponieść jeźdźca aż na koniec kontynentu, a może tylko do granic królestwa. Białe i zdrowe uzębienie świadczyło o młodym wieku i doskonałej kondycji.
Kapitan postanowił jak najszybciej przetransportować zwierzę do włości nadanych królewskim dekretem w zamian za długą i owocną służbę, branie udział w dwóch kampaniach wojennych i w udanej kampanii obronnej. Otrzymanych w nagrodę za lata służby i oddania. Za lata poświęceń i wyrzeczeń w imię króla, królowej i najjaśniejszego królestwa.
Mimo nowego otoczenia, całego harmidru towarzyszącego wojskowym musztrom i obozowemu życiu ogier wykazywał stoicki spokój. Gdy kapitan mu się przyglądał, zapragnął wybrać się na przejażdżkę, by zbadać zdolności wierzchowca. Zarządził wypad poza obóz. Z oczywistych względów bezpieczeństwa brali w nim udział przyboczni i młodsi stopniem oficerowie.
Wszystko szło gładko. Ogier prowadził się jak marzenie. Kapitan nie znał imienia zwierzęcia i zdziwił się, że o nie nie dopytał. Postanowił, że nada nowe, po powrocie do obozu.
Przejażdżka sprawiła dowódcy ogromną przyjemność, więc drużyna wybrała się dalej niż zwykle podczas podobnych wypadów czy leśnych polowań. Wjechali do lasu dobry czas wcześniej i nadchodziła pora, by zawrócić. Ośmielony doskonałym prowadzeniem się zwierzęcia kapitan zapragnął wypróbować wszelkie jego możliwości. Zarządził wyścig z końcem w obozowej stajni. Koń ruszył z kopyta, reagując na polecenia i szybko nabrał prędkości, mimo trudnej leśnej trasy.
Urzeczony zwinnością zwierzęcia dowódca szybko oddalał się od starających się mu dorównać wojskowych wierzchowców. Po paru chwilach wiedział, że wygra wyścig i to nie z tytułu wyższej rangi i obawy przed odniesieniem zwycięstwa nad przełożonym, które trapiły podwładnych.
Spojrzał za siebie, ale nie widział wojaków. W krótkim czasie ucichły odgłosy pościgu. Ogier pędził leśną ścieżką, jakby gonił wiatr. Lekko stawiał kopyta i gładko zmieniał kierunek ruchu, a kapitan nie dowierzał takiej sprawności. Zachwycał się umiejętnościami i wyszkoleniem zwierzęcia i dałby medal temu, kto o niego zadbał. Gdyby mógł.
Wybiegł na otwartą przestrzeń, płynnie przeszedł w galop i biegł tak szybko, że nawet wprawiony w wypadach na końskim grzbiecie kapitan zaczął odczuwać strach. Wnet, jakby rażony piorunem, błyskawicznie zwolnił i stanął dęba. Jeździec w pierwszym momencie myślał, że przeleci nad głową zwierzęcia. Utrzymał się w siodle. Padł w drugą stronę i upadł na ziemię. Kary ogier wierzgnął tylnymi kończynami i uderzył kopytem w głowę podnoszącego się z ziemi kapitana. Zadał śmiertelny cios.
Pozostawieni daleko w tyle przyboczni i niżsi rangą dowódcy znaleźli porzucone ciało kapitana po dłuższym czasie. Ogier zniknął z zasięgu wzroku, a poszukiwania, które nastąpiły w następnych dniach, nie pozwoliły na odnalezienie wierzchowca.
Nie natrafiono na ślady wędrowców, co oddali ogiera kapitanowi w prezencie i nikt z namiotu dowodzenia nie zapamiętał imienia, jakim przedstawiał się gość ani szczególnych cech jego wyglądu. Nikt w obozie nie rozpoznałby go, choćby przybył po raz wtóry. Zapomniano o Echo i wydanym rozkazie opuszczenia obozu. O Jaśku nawet nie wspomniano, bo czym wyróżniłby się podrzędny pachołek.
Kłamstwa i półprawdy
Zakłamany. Tak, tak o mnie mówiono. Przemierzałem świat i kiedy nadarzała się okazja, robiłem ludzi na szaro. Co powiedzieć. Sami się pchali, by ich oskubać. Dostali dobrą szkołę.
To były czasy. Wtedy nie zająłem się właściwą dziedziną.
Łaziłem z miasta do miasta. Dorabiałem tu i tam, a kiedy znajdował się pod ręką majętny bęcwał zarabiałem grosza. Oszukiwałem go na kasę z uśmiechem na ustach.
Należałem do grona najlepszych. Niestety podobne działania zmuszały do zebrania gratów i przemieszczania się dalej i dalej. Do ruszenia tyłka w dalszą wędrówkę.
Życie oszusta nie pozwala na pozostawanie w miejscu. Na snucie planów na przyszłość. Na budowę domu czy odnalezienie drugiej połówki, z którą zbudowałbym więcej niż famę wojaka, włóczęgi, złodzieja.
Gdyby któryś z większych panów stanął mi na drodze, albo gdybym z roztargnienia przeciął mu ścieżkę, sytuację rozwiązałaby śmierć. Pamiętając z jaką to obstawą chadzają, pewno moja.
Bywałem tu i tam. Krótszy i dłuższy czas pozostawałem w mieścinie. Bez planów, zobowiązań, choć z dorobkiem. Takim nie wzgardziłby doświadczony kupiec. Nie myślałem o jutrze. O dniu kolejnym. Żyłem z dnia na dzień, po to, by rankiem otworzyć oczy.
We wiecznej podróży, tułaczce i ucieczce przed pogonią, w którą udało się przeznaczenie.
Stałem się nieszczęściem, wędrującym po świecie z mieczem w ręku i groszem w kapsie.
*****
Nastał nad wyraz radosny dzień dla Jaśka. Wymęczony kilkudniową podróżą, kiedy to samodzielnie niósł dobytek Hultaja i osobiste pakunki, doznał ogromnego szczęścia. Dołączył do nich kary ogier. Jaśko nie wymyślił, jak zwierzę odnalazło ich trop. Nie miało to znaczenia, gdyż entuzjazm do podróżowania i odkrywania świata powrócił na dobre.
Z największym zapałem zabrał się za oporządzenie wierzchowca. Dotąd nie dbano o niego tak starannie, jak robił to młody i piękny Jasiek, który po otworzeniu powiek ujrzał w obozie zwierzęcego wybawiciela.
Nawet nieprzyjazna aura nie zmieniła Jaśkowego usposobienia. Padało, lecz nie strugą deszczu, ale lekkim, stałym strumieniem, co utrudniało wędrówkę. Nie Jaśkowi. Harcował, jakby dostał skrzydeł. Lekko, zgrabnie i z wyprostowanym kręgosłupem, czego nie rzekłby o marszu w trakcie wcześniejszych dni.
Krajobraz zmieniał się. Weszli na wyżynę i podążali w stronę górskich szlaków. Kiedy dopisywała pogoda, na dalekim horyzoncie ukazywały się zarysy najwyższych szczytów.
Tymczasem Echo zbytnio się z nimi nie komunikował. Nabrał charakteru samotnika i odludka, co dziwiło, znając wojskowe pochodzenie człeczyny, gdzie wojacy kładli zdrowie i życie w ręce towarzyszy broni.
Wolne chwile wykorzystywał na trening. Wywijał mieczem tam i z powrotem, w lewo i prawo, w przód i w tył. Ciął ukosem, wyprowadzał ataki z góry i z dołu. Proste, skuteczne uderzenia i równie dobre postawy obronne. Nie robił nadzwyczajnych piruetów, specjalnych wypadów i wybuchowo akrobatycznych kombinacji.
Jasiek przypatrywał się ćwiczeniom. Gdy nikt nie patrzył, próbował niektórych ataków i obron z wykorzystaniem kijków czy patyków, które znalazły się pod ręką.
Pan i pracodawca nie zwracał uwagi na wyczyny ani pierwszego, ani drugiego. Czasem wypoczywał. Po prostu, wpadał w głębsze skupienie, klęczał na kolanach w zupełnym bezruchu. Innym razem, o właściwej porze, robił to, co zwykle, czyli czytał księgi, gdy aura na to pozwalała i dbał o miecz.
Jaśko zauważył, że niezależnie czym Hultaj się zajmował, mimo grubo oblepionego brudem odzienia, jego dłonie i rękawy okolicy nadgarstków pozostawały czyste. Tak Hultaj bezpiecznie zaczytywał się w drogocennych księgach, bez obaw o ich zniszczenie. A Jaśko głowił się, cóż to za czary, co pozwalają zachować czyste ręce pomimo trudów długotrwałej wędrówki, jedzenia i oliwienia broni i wszystkich codziennie wykonywanych czynności. Nie doszedł do konkluzji przemyśleń i z czasem zatracił zapał, by odgadnąć zagadkę.
Doszli do małego mostu wybudowanego w zwężeniu rzeki Mobb. Za nim weszliby na dzikie tereny, gdzie królewskie wojsko nie opanowało sytuacji. Ziemie włączono do królestwa ponad dwadzieścia lat wcześniej, a uczynił to ojciec miłościwie panującego króla Radosława Horacego III. Trzeci, mimo wielu starań i nakładów, nie uzyskał zadowalającego efektu działań przeciw grupom złodziei, przemytników i rebeliantów, panoszących się w tamtejszych lasach i wsiach.
Nie winiono króla Radosława III za zastaną sytuację polityczną. Na rodzimym terytorium rządził mądrze, budował wiele i doprowadził kraj do prawdziwego rozkwitu, wysokiego gospodarczego i kulturowego wzrostu. Niestety namiestnicy wybierani wśród wojskowych nie zapanowali nad niestabilną sytuacją aneksowanych terytoriów. Nieudolność w działaniach drastycznie przyczyniła się do rozpanoszenia przestępczości i obniżenia bezpieczeństwa. To powodowało znaczne zmniejszenie zainteresowania rodzimej ludności do zasiedlania nowych terytoriów, gdzie o utratę dobytku czy życia nie było trudno. Tym bardziej że sytuacja w głębi kraju dobrze się układała.
— Czy zaprowadzisz nas panie do Lasu Liścia i Krzewu? — martwił się Echo. Przemieszczali się wtedy mostkiem na drugą stronę rzeki.
— Dobrze znasz ten region, Echo?
— Bywałem i tu i tam. Te tereny są dość niebezpieczne dla podróżnych — rzekł, lecz wciąż wyczekiwał odpowiedzi na pierwsze pytanie.
— Mam sprawę w tych lasach. To po prostu następny przystanek. — Hultaj Rudy Nos nie podzielał obaw towarzysza podroży.
— Niebezpieczne? Czy mamy się czego bać panie Echo? — zapytał dość szybko Jaśko.
— Zbiry, łotry, złodzieje, przemytnicy. Panoszące się grupy rebelii nie lubią obcych i pragną odłączyć się od królestwa. Mordercy uciekający przed stryczkiem i przestępcy szukający bezpiecznego schronienia przed egzekucją królewskiego prawa i wielu innych, którzy są na bakier z obowiązującymi w królestwie zasadami życia w pełnej zgodzie — wyliczał, a Jaśko tracił grunt pod nogami.
— Nie mamy się czego chyba obawiać, mając w drużynie takiego wojaka jak Echo, co nie Jaśko? — Słowa Echo nie zrobiły wrażenia na Hultaju.
— Pewno i nie panie. — Jaśko wydawał się podbudowany.
— Jeden, dwa miecze przeciw kilkunastoosobowej grupie złodziei wyposażonych w łuki nie mają szans. — Echo dodał do pieca, a Jaśko zbladł na twarzy i nogi się pod nim ugięły. — Za ogiera złodzieje chętnie oddadzą życie. Sprzedadzą go i wyżywią się przez wiele miesięcy.
— Tak strasznie to chyba nie będzie? — Zadowolony przewodnik nie podzielał niepewności, trapiącej towarzyszy.
— Jeśli mam zginąć, to po prostu chciałbym wiedzieć z jakiego powodu. Jaki cel ma ta podróż do paszczy wilka? — Echo podążał w krok za Hultajem i nie rezygnował. Nawet mimo napotkania oczywistych trudności. Otrzymał rozkaz i zamierzał go wypełnić.
— Zróbmy postój. Porozmawiamy i wyjaśnimy kilka spraw. Jaśko ugotuje cienką zupkę. Koń napije się świeżej wody. — Zarządził Hultaj, widząc konieczność rozjaśnienia sytuacji.
Tak zrobili. Jaśko gotował. Zebrał nico drwa na ognisko, nabrał wody z rzeki do małego kociołka, rozpalił pod nim ogień i przygotował do gotowania warzywa, z zapasów, które nieśli. Gdy tak pichcił, Hultaj rozpoczął opowieść.