E-book
7.35
drukowana A5
28.9
Adenazer Nieszczęśnik

Bezpłatny fragment - Adenazer Nieszczęśnik


Objętość:
118 str.
ISBN:
978-83-8324-686-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 28.9

“… Świat zbłądził. Świat wymarł. Świat zgorzkniał. A przekleństwo krążyło we krwi wielu pokoleń. Tych, co żywią prawdziwą pogardę do życia…”

Nieprzyjemny gość

Zwą mnie Zuchwały, bo robię wszystko, na co mam ochotę. Robię to, co chcę i mogę zrobić, a czasem nawet to, czego robić nie powinienem. Podobnie było z tą zasmarkaną sprawą. Wtedy to przybył ów chojrak, ów bęcwał, co zwał się jakoś tam i także myślał, że może wszystko.

Spotkałem go w karczmie starego pisajdły, który to popisał się tym, że potrafił składać znaki. Myślał człeczyna, że mu na zdrowie wyjdzie, jak będzie się długo i niemal wiecznie kształcił. Nieraz dostał po mordzie za niewyparzoną gębę i nieraz lizał podłogę ubrudzoną własną krwią. Ale człek to był taki, co się nie poddaje i zawsze o dobrą sprawę walczy. Zawsze.

Wtedy też walczył, ale jakoś tak mało zaciekle, że w pół malutkiej chwilki stracił życie, przebity przez miecz owego, co to myślał, że też może. Nie wtrącał bym się, ale lubiłem tego gościa i żal mi było patrzeć na jego zasmarkane ścierwo.

Podszedłem do brodacza i każe mu dać na pochówek biednej kobiecie, co wypłakiwała łzy nad martwym ciałem. Dajże kobiecinie zapomogę na życie, póki sobie nowego chłopa nie znajdzie.

A bęcwał, jak to bęcwał. Siedzi, pije piwko, udaje, że głuchy. Reszta chłopków z karczmy już pouciekała, by w razie draki, samodzielnie przypadkiem nie nadziać się na żelazo. A karczmarz siedział cicho na swoim przydatnym podeście. Tyle przydatnym, że go lepiej było widać. Wiedziałem, że trzyma tam nabitą kuszę, ale nie oponowałbym, gdyby załatwił kmiotka za mnie. Ten bał się wykonać jakikolwiek ruch i dopadła go blada drętwota ciała. Zanim do tego doszło, wygonił tylko służki do spiżarki, by żadna nie ucierpiała z widoku kolejnego martwiaka.

Służki chichotały. Zebrały się przy drzwiach spiżarki i podglądały, który to z nas drugiego załatwi. Czekały, który okaże się silniejszy. Który pokaże, że ma lepsze nasienie.

Nasienia z martwego nie wyciągniesz.

Karczmarz badał sytuację wzrokiem. Przykleił ślepia do mojego miecza i czekał kiedy odetnę łeb temu drugasowi.

Znany byłem w tej karczmie i z rzadka musiałem pokazać swoje umiejętności. Tym razem chłopek kończył piwko i nawet na mnie nie patrzył.

Na głowie miał zarzucony brązowy, brudny kaptur. Przemoczony i umorusany błotkiem. Dawno niemyty i nieprany, ale nadający się jeszcze do noszenia.

Chwyciłem za rękojeść nagiego miecza. Zapalona świeca na stole w chwili zgasła i przygasły wszystkie inne w pomieszczeniu.

I tyle. Znalazłem się tu. W zaświatach, gdzie ucieczki nie dostąpię. Szybki był ten włóczęga i pewno miał co robić wieczorami. Mi się to już nie zdarzy.

Tak, za życia mogłem wszystko, teraz mogę tylko wyć, wykrzykiwać w bólach moje największe pragnienie.

Dostać się z powrotem do tamtego świata.

Zwą mnie Adenazer i kiedyś naprawdę mogłem wiele.

Wielki

Jako dziecko, byłem bardzo duży, jak na swój wiek. Rosłem i rosłem, chociaż wcale wiele nie potrzebowałem. Znajomi wołali na mnie Wielki.

— Hej, Wielki, dawaj bułę, bo inaczej dostaniesz w mordę.

Chciałem się pokłócić o ten mały kawałek chleba, ale w rzeczywistości nie byłem głodny.

Chociaż byłem większy i teoretycznie silniejszy to nie żyło mi się lepiej. Z drugiej strony nawet mistrz w jednym z tamtejszych zakładów mówił do mnie, jak należy.

— Ale z ciebie wielki pacan. Nic porządnie nie potrafisz zrobić.

Imałem się po części wielu zajęć. Mistrzowie odsyłali mnie z niczym. Wielki pacan, dawaj bułę, w mordę chcesz wielki? I tak dalej i tak dalej.

Wreszcie zdałem sobie sprawę, że nie mogę robić zwykłych przyziemnych rzeczy. Nie nadaje się do nich, bo jestem stworzony do znacznie głębszych i większych dziedzin. Wiedziała to już moja macocha tuż po mym urodzeniu.

— Ale on jest wielki, jedna mamka to na niego zbyt mało. Na pewno będzie wielkim człowiekiem.

Poszedłem do naszego znachora i poprosiłem o nauki. Ten mnie wyśmiał i rzekł, że będzie ze mnie tylko dobry włóczęga. Poszedłem do mistrza magii i prosiłem o nauki. Ten mnie wyśmiał i powiedział, że czarować to ja potrafię, ale na magii się z pewnością nie poznam.

Wszystko się zmieniło. Macocha zmarła na jakieś nieznane choróbsko. Zresztą pół wioski wymarło. Ojciec zostawił mi gospodarstwo, a sam pojechał do miasta, by tam poszukać szczęścia. Była to jedyna okazja dla niego, by zniknąć. By nikt nie dowiedział się, że opuścił tak łaskawie dane mu pod opiekę gospodarstwo rolne. Zostali ze mną dwaj młodsi bracia i starsza siostra. To ja miałem zająć się wszystkim.

Siostrę sprzedałem do burdelu, by mieć czym wyżywić dzieciaki. Dzieci sprzedałem kupcowi, co mówił, że przydadzą mu się ręce do pomocy. Z pełną kapsą zaraz zobaczyłem jaki jestem przedsiębiorczy.

— Hej, Wielki, dawaj kasę.

Dałem mu tak w mordę, że popamiętał do końca życia. Za zarobione pieniądze kupiłem miecz, jakąś lekką ochronę ciała i zapasy. Wyruszyłem w drogę za przygodą, wcześniej sprzedając gospodarstwo. Miałem pełną kapsę, sporo jedzenia i gotowość do walki o każdy kawałek ziemi.

Byłem niemałym szczęściarzem i to nie tylko ja. Moją siostrę upatrzył sobie jakiś młodzian z pokaźnym majątkiem i szybko ją wykupił z burdelu. Moi bracia pracowali nieco w polu, ale ich nowy pan zauważył, że są pojętni i dał im dobrą szkołę. Jeden wykształcił się na znachora, a drugi został magiem. O ojcu więcej nie słyszałem, a matka z pewnością nie przewracała się w grobie.

I w ten oto sposób dowiedziałem się, że mogę wszystko.

Jasiek

— Drogi panie, nie mam wiele, ale dobra zupka najlepiej rozgrzewa. Jedz pan zdrowo.

— Dzięki, starowinko. A żona nie gotuje? Sam przyprawiasz te swoje zupki?

— Kobieta mi zmarła. Trzy wiosny już minęły. Jestem sam. Syn pracuje w gospodarstwie, trochę pomaga. Pewno tego, czy następnego lata znajdzie i dla siebie kąt. Niebawem przyjdzie nam się pożegnać. Pilno mu do wojaczki, do panów chce się wybrać, by go na jakiego kmiotka wyuczyli.

— Kmiotka, powiadasz.

— O, drogi panie, nie obrażaj się. Ja jestem prostowinka. Prostaczek. Daleko mi do takich panów. A jak ich zwą, tak ich zwą. Mówią, że w zamku kmiotki teraz panują, bo słabiutko nam się powodzi.

— Bardzo słabo?

— Ludkowie z wiosek pouciekali do innych panów. Jeszcze się nie podnieśliśmy po zarazie. Wytępiła wielu. I szkodniki, i dobrych chłopów, co to do roboty się chętnie brali. Młode panienki poumierały masowo. Trzeba później było za granicę się wybierać, by znaleźć żonę. A ci, co pojechali, to już nie wracali. Często tak bywało, że na innym gospodarstwie zaczynali pracę.

— Tam podobno jest bogato.

— Za granicą? Mówią, że diamentowe domy tam budują. Że stodoły ze złota. A i panny rumiane.

— Stodoły ze złota? Trzeba się tam wybrać. Pozbierać nieco tych diamentów. Albo i napaść bogatego sąsiada, żeby łupy zagrabić.

— Panie, drogi panie. Czym my mamy tu napaść? Wojowniki chorowite, chuderlawe, niedożywione. Widziałeś pan naszą straż? Nie widziałeś. Może to i dobrze, bo czepialscy i tylko kury zabierają. O, idzie mój synek — powiedział staruszek, wyglądając przez okno.

Chłopiec szedł do domu jakby nigdy nic. Nie mógł się spodziewać, że ten dzień będzie taki radosny. Że nadejdzie dla niego chwila, by spełnić marzenie. Nawet, gdy tak szybko przeminie pewność siebie i stanie się nieuniknione.

— Witam pana. Zwą mnie Jasiek. — Nie było odpowiedzi. Wszedł, przywitał się z ojcem i zagadną dalej. — Czy mogę się dosiąść? — Nikt mu nie odpowiedział. Sięgnął na wykrzywioną, drewnianą półke po miskę i zajrzał do kociołka, by nalać sobie cienkiej zupy. — Pan taki małomówny — powiedział, stojąc nad stołem.

— Siadaj, Jasiek, siadaj. Mamy gościa. Nie zaczynaj tylko o tych głupotach. Mów jak tam plony.

— Dobrze ojczulku, dobrze. Kapusta rośnie, ziemniaki będziemy wyciągać za kilka dni. Opłacimy się i może będzie co nieco na handel. I może jeszcze nam co zostanie. To jest dobry rok. Tak się przynajmniej zapowiada. — Co rusz zerkał to na ojca, to na przybysza. Najdłużej zajmował się michą, na której skupiał główną uwagę. — A pan z miasta? Na zamek pan jedzie? — W jego misce pojawiło się dno.

— Daj, naleje ci jeszcze zupki, boś się pewno natyrał w polu. — Ojciec wziął od niego miskę i ruszył w stronę kociołka.

— Pan nie przepada za kapustą? Cienka ta nasza zupka jak dla bogacza. — Chłopak widział, że przybysz nie bardzo jest zainteresowany swoją porcją.

— Żaden bogacz. Wojak, nie takie zupki już jadał. Przebył świat wzdłuż i wszerz, doskonale wie, co i jak się warzy w każdym zakątku tego boskiego padołu. — Starowinka nalał kolejną miskę zupy i podał ją synkowi.

— Bogacz żaden. Wojak też nie. Bardziej jestem niewolnikiem mojego miecza, niż on moim narzędziem. Ale mam propozycję. Zdradzę wam swoje imię i wezmę chłopca ze sobą. Ojciec będzie żył we względnym dostatku aż do śmierci. To mogę zagwarantować. A chłopak pewno się czegoś nauczy i zdobędzie doświadczenia.

— Panie, ja to już mogę na naukę. W tej chwili!

— Chłopcze, nie szalej — upomniał go staruszek — a co z wykopkami, co z gospodarstwem.

— Gospodarka nieważna. Dam wam godziwą zapłatę za chłopca i powiem na zamku, że mają się wami zająć, w razie każdej potrzeby. Nie odmówią pomocy, gdyby tylko o nią poprosić. A chłopiec wyuczy się na wojaka i być może będzie z niego jakiś większy pożytek.

— Gdzie taka chudzinka na wojaka. Panie, przecież on miecza w rękach nie utrzyma.

— Utrzyma, utrzyma. W polu robi, krzepę ma. Czeka na niego przeznaczenie. Ważniejsze od waszych wykopków.

— Ojczulku pójdę z nim. Niech nam powie swoje imię i pojedziemy, a ty będziesz pod dobrą opieką. Wrócę, a wtedy będę już gotów do służby. Ostanę na zamku i się tobą zajmę jak trzeba.

— Dopóki was śmierć nie dopadnie niczego wam nie zabraknie. — Przybysz był pewny swego i stanowczy, a chłopca nie trzeba było namawiać ani specjalnie zachęcać.

W końcu staruszek pogodził się z losem, który miał mu odebrać ostatniego syna. Został sam. Oboje poznali też imię, jakie nosił przybysz schowany pod brązowym kapturem. Zwali go Hultaj Rudy Nos. Całą rozmowę przegadał zakryty pod kapturem. Zdjął go, gdy się przedstawiał. Miał długą, rudą brodę i zielone oczy. Rude włosy, długie, poplątane, z warkoczem zaplecionym na bok.

Staruszek spojrzał w te źrenice i zaraz zorientował się, że ten nigdy nikogo nie okłamał. Zawsze dotrzymywał słowa. Był prawy i prawdomówny. Godny zaufania. Prawdziwy wojownik starej daty. Taki, co niczego się nie bał.

Nie rzucał on słów na wiatr, choć ten zawsze niósł jego słowa tam, gdzie powinny dotrzeć. Do serc, do umysłów, do sumienia.

Staruszek schował sakwę srebra, którą otrzymał za syna. Jasiek wędrował już za nowym mistrzem, za nowym panem. Ten osobiście prowadził wlasnego konia. Kary, silny zwierz prezentował się jak koń prastarych polan. Członek pradawnego stada.

Nastała noc. Staruszek położył się do snu. Siłą powstrzymał łzy i zasnął. Spał i już się nie obudził. Zmarł we śnie. Była to ta noc, kiedy jego syn opuścił dom. Gotował on właśnie posiłek, dla nowego pana. Dla Hultaja Rudego Nosa, który nie był wojownikiem.

Stara obietnica

— Witaj, Norwelo.

— Widzę, że znalazłeś to, czego szukałeś. — Bogini wskazała lśnienie w miejscu jego serca.

Spojrzał w dół. Pod jego stopami majaczył cień. On sam czuł się, jak nowo narodzony, choć pozbawiony ważnej części samego siebie.

— Przyszłaś po resztki?

— Resztka słania się na nogach. — Pokazała cień, który pełzł przed nim.

— Kiedyś obiecałaś, że pozbawisz mnie serca i sumienia.

— Tak powiedziałam, tak obiecałam. — Bogowie nie zapominali składanych obietnic. Wyczekiwali na ich spełnienie. Czasem trwało to pokolenie, czasem dużo dłużej.

— Bierz więc. — Wyciągnął przed siebie otwarte dłonie, jakby to jego miała zaraz połknąć.

— Wiesz, że umysł nie ogarnie wieczności. Wieczność trzeba przeżyć bezmyślnie.

— Wciąż potrafię bezmyślnie dążyć do celu. — Norwela wchłonęła cień.

— Nadejdzie czas, abyś dopełnił obietnicy i został moim kapitanem.

— Będę twoim kapitanem — powtórzył słowa, jakby powtarzał zaklęcia i przepowiednie.

— Czekam końca dni Żarłoczny Gronostaju. — Jego imię niemal lubieżnie zabrzmiało w jej ustach.

— Do tego czasu będę władał mą ziemią.

— Władaj nią tak, bym mogła przez wieki żywić się jej plonami.

— Zapewniam cię, że ta ziemia nie widziała lepszego władcy. — Wcale się nie mylił.

— Przybądź na wezwanie.

— Będę na czas — i dodał po chwili nieuniknionej ciszy — wypuścisz mnie, zanim nadejdą?

— Wypuszczę cię, jak będą blisko, jak zacznie działać magia.

— To mi wystarcza. — W duchu wyczekiwał już rozstrzygnięcia swoich spraw.

Norwela zaśmiała się, zakołowała wokół niego i czarną plamą wpiła się w piasek. Echo niosło jeszcze jej gorzki śmiech.

Echo

Czekałem cierpliwie, w sobie tylko znanym otępieniu. Jak czeka rumiane jabłko. Albo ktoś je uratuje i pożre, albo zrobią to robale. Po co wyrywałem się na ten świat, który nigdy mnie nie chciał. Po cóż pragnąłem najbardziej w świecie wyjść do ludzi. Opuścić zaświaty. Pragnienie powolnie przeradzało się w rozpacz. Bo każdy dzień wśród żywych, trwał po stokroć krócej, niż bez ludzkiej skorupy.

Nie wiedziałem, że jest nas więcej. Więcej takich jak ja. Pragnących uciec, jak najdalej od Źródła Prawdziwego Szczęścia. Z drugiej strony tej przestrzeni, tej przepaści, panującego Źródła Prawdziwej Rozpaczy.

Przykuci z dwóch stron rozrywali wreszcie jeden z łańcuchów. Bezmyślnie, beznadziejnie, głupio. Czasem zdarzało się, że trafiali tam, gdzie każdy pragnie się dostać. I tak w ostateczności wyzuci i wypluwani przez źródło rozkładali się w piach tej niepojętej pustyni.

Ja, stojący gdzieś między jednym a drugim nieszczęściem, pielęgnowałem pragnienie zemsty. Pragnienie wyrównania rachunków. Nie wiedziałem jeszcze, że będę musiał odłożyć je na później.

Zwą mnie Nieszczęśnik, bo niosę tysiąc nieszczęść dla ludzi i jedno dla siebie.

*****

— To dobre miejsce na popas. — Stanęli u progu polanki, otwierającej się za niewielkim laskiem. — Przystaniemy na chwilkę, żeby koń mógł co nieco podjeść?

— Masz rację, pachołku. Przystańmy. Złapiemy oddech po długiej wędrówce.

Hultaj, po zdjęciu bagaży niesionych przez konia, puścił wolno karego ogiera i zarządził odpoczynek. Jasiek przygotował odpowiednie miejsce na posiłek. Krzątał się w te i we wte. Kolejno zajmował się zwykłymi zadaniami. Robił wszystko, co do niego należało, by jego pan nie skarcił go za nieudolność, niefrasobliwość czy opieszałość.

Hultaj Rudy Nos w tym czasie otworzył jedną z cennych ksiąg i począł ją studiować. Nie przyjął posiłku, dopóki nie odłożył księgi na miejsce. Były one na tyle cenne, że należało o nie dbać, jak o kufer pełen złota. Tak też dbał o nie ich właściciel i nie dopuszczał swojego młodego towarzysza podróży do położenia na nich ani jednego palca.

Jasiek już w dość nieprzyjemny sposób przekonał się, że księgi jego pana są tak cenne, że tylko on sam może po nie sięgać. Był jeszcze jeden przedmiot, na którym Jasiek nie mógł położyć dłoni. Był to miecz Hultaja Rudego Nosa, który ten traktował z podobną pieczołowitością i niemal namacalnym uczuciem.

Dbał on o to oręże na każdym z przystanków. Wycierał z kurzu, oliwił, ostrzył, kiedy tylko była taka potrzeba. Miecz też, jak zauważył młodzian, nie prezentował się podobnie do tych, które widywał w swojej małej wiosce, wtedy kiedy tylko przechodził przez nią patrol czy wędrowali przyjezdni wojownicy. Na pierwszy rzut oka wydawał się dość pospolitym narzędziem walki. Przy bliższym przyjrzeniu się zdawał się emanować cienką błonkę czerwonej poświaty. Krwisto czerwonej, która przy jego oliwieniu wydawała się parować wraz z wykorzystywaną do tego celu emulsją.

Było coś jeszcze w mieczu jego pana, co budziło w nim grozę. Z każdym wyciągnięciem go z pochwy Jasiek odnosił nieodparte wrażenie strachu, który wywoływała w nim sama bliskość tego nagiego miecza. Im bliżej się znajdował, tym bardziej młody Jasiek czuł, że jego życie zaraz dobiegnie końca. Miał niemal dosłownie taką pewność. Nie opuszczała go, do czasu gdy miecz znów nie znalazł się w zwykłej oprawie.

Wreszcie młody Jaśko skończył wszelkie zadania i zasiadł w niewielkiej odległości od Hultaja Rudego Nosa, by również się posilić. Hultaj w czasie jego pracy wydawał się zaczytany w znaki. Koń zaś pasł się spokojnie na polanie.

W koniu tym również było coś szczególnego. Jego sama prezencja wydawała się być zdecydowanie znacznie lepsza od tych, które Jasiek widywał w przeszłości. Wręcz miał pewność, że ten ogier prezentuje się na tyle doskonale, że mógłby być jednym z tych, które trafiają wprost do królewskiej stajni. W ciągu kilku dni podróży, którą przebyli razem, Jaśko nie zauważył ani jednego przypadku, w którym ów koń wykazałby oznaki strachu. Choćby z samej bliskości owego niecodziennego oręża, które w rzeczy samej przerażało młodzika.

Jaśko zapytywał też o imię tego wspaniałego ogiera. Nie otrzymał odpowiedzi od Hultaja Rudego Nosa. Rzekł on jedynie, że nie ufa młodzianowi na tyle, by zdradzić mu imię wierzchowca. Jasiek nie znał żadnej przyczyny, dla której imię ogiera miałoby być tajemnicą. W tej kilkudniowej, jak dotąd, podróży, zobaczył, że jego pan już ma wiele tajemnic, których nie rozwikła, i pewnie jeszcze więcej takich, które dotąd nie wyszły na światło dzienne.

Cóż miał młodzian począć. Ruszył w drogę z nieznajomym i miała na niego czekać znacznie lepsza przyszłość, niż codzienna udręka na gospodarstwie. Zajął się małym kawałkiem chleba i czekał, aż jego pan zapragnie posiłku.

Po popasie ruszyli w dalszą podróż. Jasiek nie miał żadnego pojęcia, dokąd zaprowadzi go jego pan. Nie wypytywał też o cel podróży, ponieważ poza swoim małym poletkiem, pobliskim zamkiem i niewielką okolicą, nie znał świata.

Nic nie dałyby mu nazwy miejsc, do których mogliby się wybrać i choć nieraz wsłuchiwał się w opowieści starych wojażerów na temat wielkiego świata, to w swoim małym rozumieniu wiedział, że każda z tych historii jest nieprawdziwa. Przecież często występowały w nich stwory i potwory, które realnie nie istnieją. Czemu miałyby istnieć także krainy z tych opowieści.

Był w wielkim błędzie, bo każda z historii opowiadanych przez wędrowców niosła w sobie ziarno prawdy o świecie, życiu i wielkich ludziach. I choć opowieść o nim samym miała szybko się skończyć, to i w niej można dopatrzyć się nieco więcej, niż przekazał sam autor. Być może tylko domyślić się większej prawdy, która ukryta jest zawsze między znakami.

Nie uszli daleko, zaczęło się ściemniać i nadchodził czas kolacji i snu. Hultaj Rudy Nos nie kwapił się, by zarządzić kolejny postój. Wedrowali wtedy niewielką drożyną otoczoną łąkami i pojedynczo rosnącymi drzewami. Na tych łąkach rosło dużo kwiecia. Był to jeszcze dobry czas dla rozwoju flory. Jasiek ochoczo przyglądał się każdemu rozwijającemu się wokół nich krajobrazowi, jakby chłonął swoją osobą cały nowo odkrywany świat.

Jego pan, który przebył go wzdłuż i wszerz nie mógł poszczycić się tym samym. Zmienny, nawet najbardziej bajeczny krajobraz, był dla niego czymś zwykłym, może nawet oczywistym, tym bardziej o tej porze roku. Nie potrafił już zachwycić się prostotą obcowania z tym pięknem. Być może już w tamtej i każdej kolejnej chwili był wyzbyty z możliwości odczuwania wyższych uczuć, co mogło się przytrafić każdemu, kto przeżył tak jak on, całe tysiąclecie. Kto widział w życiu wszystko i doznał niemal wszystkiego. I to nie jeden raz, lecz wielokrotnie.

Były rzeczy, które jeszcze miały dla niego jakiś głębszy sens. To czyniło go odrobinę ludzkim. Sens dążenia do celu, do czegoś większego oraz odprawiania codziennego rytuału. Niemal tysiąc lat wcześniej podpisał kontrakt z Aurorą. Ta nie mogła się spodziewać, że on się z niego wywiąże. Nawet jedna z córek pierwszego z twórców, nawet bogini, która istniała niemal od zarania dziejów nie miała wiedzy ani wiary, że ów Hultaj, jako jedyny z setek, rzeczywiście wypełni przeznaczenie. W rzeczy samej byłoby jej to na rękę. I to bardzo. Gdyby nie fakt, że wszystko miało się niebawem skończyć.

Hultaj dreptał z tyłu, prowadząc ogiera. Jasiek maszerował na czele ich pochodu, kierując się po prostu nurtem drożyny. Po wejściu na kolejne, niewielkie wzniesienie niemal zapadły już ciemności. Jasiek tylko dojrzał poniżej rozbity wojskowy obóz. Nim się zorientował przywitał go jeden ze strażników. Obserwował ich już od dłuższego czasu.

Zaskoczony młodzian momentalnie i automatycznie poszukiwał wsparcia w swoim panie i być może obrońcy.

— Życie wam nie miłe? Pchacie się do wojskowego obozu? Nie trzeba nam tu wędrownych łachudrów. Co tam macie? I skąd u was taki ogier? Gdzieście to ukradli?

Jasiek zaniemówił. Z szybką pomocą przyszedł mu jego pan.

— Przybywam z ofertą handlową do waszego dowódcy. — Hultaj wziął krótki oddech. — I przydałby nam się nocleg oraz uzupełnienie zapasów.

— Nie mamy miejsca dla obszarpańców. — Żołdak dobrze przyjrzał się umorusanemu ubraniu Hultaja, który nawet przy Jaśku prezentował się mało okazale. — I strawy dla ludzi waszego pokroju.

— Wasz kapitan z całą pewnością zainteresuje się ofertą wymiany. Mogę to zagwarantować, więc prowadź wprost do jego namiotu, a pewno też dostanie ci się jakaś nagroda.

— Pokaż co tam masz na wymianę, to może się zastanowię. — Podszedł bliżej do Hultaja i jego konia i chciał zajrzeć do pakunków.

— Przybyłem darować kapitanowi tego konia, ale jeżeli ktoś położy ręce na tych księgach, to mu uschną. — Hultaj dodał pospiesznie, bo widział, jak wojak zagląda do pakunków z jego najcenniejszym skarbem.

— A co ty? Wiedźma jakaś? Z mieczem do kapitana nie pójdziesz. — Wskazał na oręż zapięty przy pasie Hultaja. — Koń się przyda, a kapitanowi lepiej spasuje, niż wam, do tego waszego obskurnego odzienia.

— Miecza też nie oddam, a kto po niego sięgnie, temu ręce spłoną — usłyszał wojak w odpowiedzi.

— Ty mnie tutaj nie strasz łachmyto. Konia wezmę, a wy spadajcie, zanim dam wam do wiwatu.

— Sam przekaże konia waszemu dowódcy, a ty grzecznie nas do niego zaprowadzisz. Zwą mnie Hultaj Rudy Nos, ale ty i tak nie zapamiętasz tego imienia. — Hultaj postanowił skorzystać ze swych atutów, kiedy rozmowa przybierała już całkiem zły obrót.

— No tak, chodźcie za mną. Kapitan z pewnością się ucieszy z prezentu. — Jaśka nieco zaskoczyła ta grzeczność i nagła zmiana podejścia. Wojak już prowadził ich wgłąb obozu i nawet począł szczycić wojskowymi żartami. Przechodzili między namiotami w kierunku namiotu dowodzenia.

— Kogóż to mi przyprowadzacie? — pytał dowódca, gdy wchodzili do jego namiotu.

— Wędrowca z pięknym prezentem dla kapitana. Ogierem jak z bajki.

— Witam kapitana i przybywam z propozycją wymiany — rzekł Hultaj swym najmilszym głosem.

— Kim jesteście, skąd przychodzicie i czego tu szukacie? — Kapitan skinieniem nakazał wymarsz wojakowi, który przyprowadził gościa.

Jasiek tymczasem pozostał na zewnątrz i pilnował karego ogiera i resztę dobytku. Z namiotu dowodzenia po chwili wyszedł wojak, który ich przyprowadził, a następnie dwaj bardziej rośli wojskowi, którzy przyczepili się do Jaśka. Chcieli sprawdzić cały bagaż nowo przybyłych. On z początku nieco nieśmiało oponował, jednak szybko dał się zastraszyć i pozwolił wojskowym wykonać zlecone im zadanie.

Nie był wojakiem. Wcale nie był też odważny. Jakby przyszło do starcia, z całą pewnością znacznie chętniej zająłby miejsce z tyłu, zagrzewając kompanów do walki, niż osobiście brał udział w bijatyce, starciu, czy wielkiej bitwie. Miał nadzieję, że to się zmieni po rozpoczęciu prawdziwego nauczania. W tamtym momencie wolał szybko ustąpić. To nie był jeszcze czas, w którym mógłby się wykazać prawdziwą odwagą. Jego nauki miały się zacząć w odpowiedniej chwili. Z całą pewnością nie pomyślałby, że przybiorą taką formę, jaka jest im przeznaczona.

— Nie możesz powiedzieć, któremu królowi jesteś poddany, ani jak się zwiesz i wozisz ze sobą skarby, które chyba do ciebie nie należą. — Kapitan patrzył na zawinięte jeszcze w skóry księgi, kilka sakiewek srebrnych i złotych monet, jakieś szpargały i wskazał niecodziennie wyglądający oręż zapięty u pasa nieznajomego. — I oferujesz mi konia, którego najpewniej ukradłeś z jakichś bogatszych stajni, albo ograbiłeś jednego z naszych lepszych wojaków na jednej z bardziej niebezpiecznych tras.

— Wszystkiego co mam i oferuje sam się dorobiłem i to w sprawiedliwy sposób. Proszę nie ruszać mojego dobytku, nie dotykać ksiąg, bo kto po nie sięgnie, temu uschnie ręka i nie sięgnąć po mój miecz, bo kto go dotknie temu zapłoną dłonie. — Ani kapitan, ani jego przyboczni nie byli zachwyceni tymi słowami, lecz żaden nie ośmielił się sprawdzić na własnej skórze prawdziwości tej wypowiedzi.

— Nie będziesz tu nami dyrygował. Teraz zobaczę konia, a potem zajmę się wami na poważnie. — Kapitan wyszedł szybkim i długim krokiem, a jego przyboczni pilnowali Hultaja. Po dłuższej chwili wrócił do namiotu ze znacznie przyjemniejszą miną. Szybko postarał się o ukrycie zadowolenia.

— Mój ogier z całą pewnością okaże się przydatny. Trzeba tylko o niego dobrze dbać, a pozostanie w najlepszej kondycji i najlepszym zdrowiu przez długie lata.

— Tak ten kary ogier rzeczywiście prezentuje się doskonale. To nie wyjaśnia, skąd weszliście w posiadanie takiego dobytku. Pytam po raz kolejny, komu to wszystko ukradliście? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to wasza własność. Spójrzcie tylko na siebie. Poza czystymi rękoma cali wyglądacie jak szubrawiec czy żebrak.

— Za mną długa podróż, a przede mną jeszcze dłuższa. Rzeczywiście przydałoby się pranie moich ubrań, ciepła kąpiel i syta strawa. Konia pragnę wymienić za najlepszego wojaka. Tak jak mówiłem. Zwolnienie ze służby i rok poddania pod moją opiekę. W dalszej podróży przyda mi się dodatkowa para wyszkolonych w walce rąk. Powiem wam wreszcie jak się nazywam, pokaże twarz i dobijemy targu. Zostaniemy u was tej nocy w gościnie, a z samego rana wybierzemy w dalszą wędrówkę i szybko o mnie zapomnicie, jakby wcale mnie tu nie było.

— Powiedz, któremu królowi służysz, skąd to wszystko masz, jak cię zwą, skąd przybywasz i gdzie cię nogi niosą, a wtedy się zastanowię.

— Jestem Hultaj Rudy Nos, lecz i tak nie zapamiętacie tego imienia — ściągnął z głowy zabrudzony kaptur i spojrzał na zebranych prawdomównymi oczyma.

— Dobrze, przyprowadźcie tu Echo. Migusiem, migusiem.

— To dobry zdrowy ogier, który pochodzi z pradawnych stad. Będzie wam służył aż do śmierci. Za to ręczę własną głową. — Zapadła długa cisza. Nikt już o nic nie pytał, nikt nie pragnął wyjaśnień, a atmosfera niejasności i niedowierzania prysła, jakby odjęta magicznym zaklęciem. Do namiotu przybył przyboczny wraz z wojakiem imieniem Echo.

— To jest nasz najlepszy rekrut. Zwą go Echo.

— Dlaczego Echo? — zapytał Hultaj Rudy Nos.

— Zwą mnie Echo, bo takie imię nosi mój miecz. Zadając nim jeden cios, wyprowadzam jednocześnie wiele ataków. Cięcie, pchnięcie i każdy inny atak jest powielany, jak odgłos echa wśród górskich szczytów.

— Echo — powiedział kapitan — zostajesz oddelegowany do ochrony naszego gościa. Będziesz go chronić przez najbliższy rok, a następnie powrócisz do służby pod moją komendą.

— Kapitanie? Czy mogę zapytać?

— Nie zezwalam. Żadnych wyjaśnień. To teraz jest twoje pierwszorzędne zadanie. A teraz pakuj się do drogi. O świcie wyruszacie. — Skierował wzrok na przybocznych. — Zapewnijcie naszym gościom wszystko o co poproszą. Oczywiście w miarę rozsądku — i odparł już w stronę Hultaja — a my się już chyba nie zobaczymy, więc życzę spokojnej podróży i częstszych kąpieli.

Wyścig

Spał smacznie w niewielkim wojskowym namiocie, który przydzielono jemu i jego panu na tę jedną noc, którą mieli spędzić w obozie. Nie wiedział, co zaszło w namiocie dowodzenia i nie śmiał wypytywać Hultaja o szczegóły. Jego pan nie musiał z niczego mu się tłumaczyć. Wcale nie kwapił się z wyjaśnieniami.

Odprowadził tylko wzrokiem najpiękniejszego ogiera, jakiego kiedykolwiek widział i ruszył za Hultajem. Nie miał wielu zajęć poprzedniej nocki, bo strawę i wszystko, co niezbędne, otrzymali od wojskowych. Nie musiał także oporządzać wierzchowca, którego jego pan najwyraźniej się pozbył. Najbardziej cieszył go fakt, że nie mieli ze sobą dużego ekwipunku, bo zdawał sobie sprawę, że teraz przyjdzie jego kolej, by nieść większość dobytku podczas dalszej wędrówki.

I tak, następnego ranka, tuż po śniadaniu, przyjął na barki spore obciążenie i spodziewał się, że dalsza podróż będzie dla niego wyzwaniem. Miał krzepę wyrobioną podczas pracy w polu, lecz wędrówka z takim ciężarem na karku miała wycisnąć z niego resztkę sił.

Zanim ruszyli w drogę, przywitał ich ich nowy kompan, Echo, który jeszcze przed świtem gotowy był już do wymarszu. Zasiadł z nimi przed namiotem i cicho towarzyszył im podczas porannego posiłku. Nie zabrał ze sobą wielkiego wyposażenia. Jak to wojak, wybrał tylko to, co niezbędne i niewielką ilość suchego prowiantu w zapasie na kilka dni.

Należał do ludzi średniej postury, nieszczególnie nadmiarowego wzrostu, o przystojnej sylwetce i umięśnieniu, lecz niekoniecznie najszerszych barach i ogromnych bicepsach. Wyglądał raczej na dobrze odżywionego i średnio wyrobionego mężczyznę, który mógł się podobać a nie wywierać odstraszającego wrażenia.

W tę podróż ubrał tylko lekki kaftan i proste wojskowe obuwie, które z pewnością pozwalały mu na wykonywanie pełnych i płynnych ruchów ciała, nie blokując możliwości ruchu stawów. Dodatkowo zabezpieczył się lekką ochroną przedramion i piszczeli. Z lewej strony u skórzanego pasa miał schowany w pochwie miecz, a z prawej procę i dwie sakiewki z nieznaną zawartością.

Nie wypytywał Hultaja o cel podróży, ani kierunek. Jak było widać, był gotów wybrać się dokądkolwiek go poprowadzą. Lakonicznie dopytał tylko o imię i sposób, w jaki ma się zwracać do jego obecnego przełożonego.

— Mów do mnie „Rudy Nos”, albo „panie” — powiedział Hultaj, powoli skubiąc czosnkową bułkę, których mały zapas otrzymali w tym obozie. Zagryzał ją wojskową papką będącą codzienną strawą w tej królewskiej armii.

Co w niej było, wiedział tylko sam kuchcik, który utrzymywał tajemnicę na tyle dobrze, że przez wiele lat jej skład pozostawał nieodgadniony. Sama papka zaś smakowała, jakby posilać się tkaniną czy wcinać papier, lecz była rzeczywiście sycąca a wojakom dawała energię do codziennego, nadmiernego wysiłku i żaden z nich nie narzekał na niedożywienie.

Także Jasiek docenił sytość posiłku. Najadł się tak porządnie, jak rzadko, co sprawiło mu wyraźną przyjemność. Ponieważ porcja, którą otrzymał, była dla niego co nieco zbyt wielka, to po jej pochłonięciu jeszcze trudniej było mu zebrać ich dobytek i ruszyć dalej.

Przemógł się biedny Jaśko. Echo pomógł mu odrobinę, zabierając małą część bagażu, by Jasiek wydatnie nie opóźniał marszu. Ten dziękował w duchu nowemu kompanowi. Mimo to i tak odczuł na własnej skórze trud podróżowania z takim bagażem na plecach. Wyczekiwał tylko każdego momentu na złapanie oddechu i każdego przystanku na rozprostowanie kości. Dalszą drogę przedreptał przygarbiony pod całym tym ciężarem.

Szli dalej, a kierunek wyznaczał im ich pan. Jaśko po wielu kolejnych godzinach podróży niemal pełzł z tyłu ich małego korowodu. Echo stawiał stopy pewnie, maszerował równo i widać było, że mógłby iść tak godzinami, a może i całymi dniami i nocami, bez konieczności robienia sobie dłuższych przerw, jeżeli nastałaby tylko taka potrzeba.

W obozie, kapitan zdecydował się zajść do obozowej, prowizorycznej stajni, by jeszcze raz obejrzeć swój nowy nabytek. Przejmował się nieco, ponieważ wiedział, co zrobiliby jego przełożeni, gdyby na własne oczy ujrzeli ogiera. Szybko by mu go odebrali i upewnił się w tym przekonaniu, powtórnie ujrzawszy zwierzę na oczy.

Ogier był kary bez żadnej plamki na całym ciele. Z sylwetką, której nie powstydziłyby się najlepsze wierzchowce z królewskich stajni. Z mięśniem gotowym ponieść jeźdźca aż na sam koniec kontynentu, a może tylko do granic królestwa. Także z pięknym białym i zdrowym uzębieniem, świadczącym o młodym wieku i doskonałej kondycji.

Kapitan wiedział już, że musi jak najszybciej przetransportować zwierzę, do swoich włości nadanych mu królewskim dekretem w zamian za długą i owocną służbę, branie udział w dwóch kampaniach wojennych i w jednej udanej kampanii obronnej. Za lata służby i oddania. Za lata poświęceń i wyrzeczeń w imię króla, królowej i najjaśniejszego królestwa.

Ogier był nader spokojny. Mimo nowego otoczenia, całego harmidru zwykle towarzyszącego wojskowym musztrom i obozowemu życiu. I gdy kapitan mu się tak przyglądał, zapragnął wybrać się na przejażdżkę, by zbadać rzeczywiste możliwości wierzchowca. Zarządził mały wypad poza obóz, w którym z oczywistych względów bezpieczeństwa brali udział także jego przyboczni i kilku młodszych stopniem wojaków.

Wszystko szło gładko. Ogier prowadził się jak marzenie. Nie znał jego wcześniejszego imienia i sam zdziwił się, że o nie nie dopytał. Postanowił, że nada mu nowe, jeszcze tego dnia.

Tym razem przejażdżka była istną przyjemnością, więc wybrali się dalej, niż zwykle podczas takich wypadów czy leśnych polowań. Wjechali do lasu już jakiś dobry czas wcześniej i nadchodziła pora, by wreszcie zarządzić powrót. Ośmielony doskonałym prowadzeniem się zwierzęcia kapitan zapragnął wypróbować wszelkie jego możliwości. Zarządził wyścig z końcem w obozowej stajni. Koń ruszył z kopyta, reagując na jego polecenia i szybko nabrał prędkości, mimo trudnej leśnej trasy.

Dowódca obozu był urzeczony zwinnością zwierzęcia i tym, jak szybko oddalał się od starających się mu dorównać wojskowych wierzchowców. Już po paru chwilach wiedział, że wyścig z całą pewnością ma wygrany i to nie z tytułu własnej wyższej rangi i obawy przed odniesieniem zwycięstwa nad przełożonym, które mogłyby trapić jego podwładnych.

Spojrzał jeszcze raz za siebie, ale nie widział już żadnego z wojaków. W krótkim czasie ucichły także odgłosy pościgu. Ogier zaś pędził leśną ścieżką, jakby gonił wiatr. Tak lekko stawiał kopyta i tak gładko zmieniał kierunek ruchu, że sam kapitan nie dowierzał jego zdolnościom. Był wręcz urzeczony umiejętnościami i wyszkoleniem zwierzęcia i dałby niejeden medal temu, kto tak świetnie o niego zadbał. Gdyby tylko mógł.

Wybiegł na otwartą przestrzeń, płynnie przeszedł w galop i biegł tak szybko, że nawet wprawiony w wypadach na końskim grzbiecie kapitan zaczął odczuwać niemały strach. Wnet, jakby rażony piorunem, błyskawicznie zwolnił i stanął dęba. Jeździec w pierwszym momencie myślał, że przeleci nad jego głową. Utrzymał się w siodle. Padł w drugą stronę i upadł na ziemię. Kary ogier wierzgnął tylnymi kończynami i uderzył kopytem w głowę podnoszącego się z ziemi kapitana. To uderzenie było śmiertelne.

Pozostawieni daleko w tyle przyboczni i niżsi rangą dowódcy znaleźli porzucone ciało kapitana dopiero po dłuższym czasie. Ogier zniknął z zasięgu wzroku, a pobliskie poszukiwania, które nastąpiły w następnych dniach, nie pozwoliły na odnalezienie wierzchowca.

Nie natrafiono także na ślady wędrowców, którzy oddali ogiera kapitanowi w prezencie i nikt z namiotu dowodzenia nie zapamiętał imienia, którym przedstawiał się ich gość ani żadnych szczególnych cech jego wyglądu. Nikt w obozie nie byłby w stanie rozpoznać go, choćby przybył po raz wtóry. Zapomniano także o Echo i wydanym rozkazie opuszczenia obozu. O Jaśku nawet nie wspomniano, bo czym miałby wyróżniać się podrzędny pachołek.

Kłamstwa i półprawdy

Zakłamany. Tak, tak też o mnie mogli mówić. Przemierzałem świat i kiedy tylko mogłem, robiłem ludzi na szaro. Cóż mogę powiedzieć. Sami się pchali, by ich oskubać. Każdy z nich dostał ode mnie dobrą szkołę.

To były czasy. Wtedy jeszcze nie zająłem się swą właściwą dziedziną.

Łaziłem z miasta do miasta. Dorabiałem sobie tu i tam, a kiedy tylko nadarzała się okazja na zarobienie lepszego grosza, pod ręką znajdował się zawsze jakiś majętny bęcwał, który dawał się oszukiwać na kasę z uśmiechem na ustach.

Dobry w tym byłem. Niestety było w tych działaniach coś, co zmuszało mnie do zebrania gratów i przemieszczania się dalej i dalej. Do ruszenia tyłka w dalszą wędrówkę.

Życie oszusta nie pozwala na pozostawanie w miejscu. Na snucie planów na przyszłość. Na budowę domu czy odnalezienie tej drugiej połówki, z którą można by było zbudować coś więcej, niż tylko famę wojaka, włóczęgi, złodzieja.

Gdyby któryś z tych większych panów stanął na mojej drodze, a może gdybym ja, z roztargnienia, przeciął mu znów ścieżkę, rozwiązaniem byłaby tylko moja albo jego śmierć. Pamiętając z jaką to zwykła obstawą oni chadzają, pewno pierwsza z tych opcji.

Bywałem tu i tam. Krótszy i dłuższy czas pozostawałem w jednej mieścinie. Bez żadnych planów, zobowiązań, z dorobkiem, którym nie wzgardziłby doświadczony kupiec. Nie mogłem myśleć o jutrze. O dniu kolejnym. Żyłem z dnia na dzień, tylko po to, by następnego ranka znów otworzyć oczy.

We wiecznej podróży, we wiecznej tułaczce i wiecznej ucieczce przed pogonią, w którą udało się moje przeznaczenie.

Stałem się nieszczęściem, wędrującym po świecie z mieczem w ręku i groszem w kapsie.

*****

To był nadwyraz radosny dzień dla Jaśka. Wymęczony kilkudniową podróżą, podczas której samodzielnie musiał nieść większą część dobytku Hultaja i kilka osobistych pakunków, doznał ogromnego szczęścia. Zobaczył bowiem, że dołączył do nich kary ogier. Jaśko nie miał pojęcia, jakim to sposobem zwierzę odnalazło ich trop. Jego entuzjazm do podróżowania i odkrywania świata znów powrócił.

Z największym zapałem zabrał się za oporządzenie wierzchowca. Nikt dotąd o niego tak się nie starał, jak młody i piękny Jasiek, który tuż po otworzeniu powiek ujrzał w ich małym obozie swojego zwierzęcego wybawiciela.

Tamtego dnia nawet nieprzyjazna aura nie miała mocy zmienić Jaśkowego usposobienia. Padało, lecz nie strugą deszczu, ale lekkim, stałym strumieniem, przez który dalsza wędrówka była nieco trudniejsza. Nie dla Jaśka, który harcował, jakby dostał skrzydeł. Lekko, zgrabnie i z wyprostowanym kręgosłupem, czego z całą pewnością nie rzekłby o wędrówce w trakcie kilku wcześniejszych dni.

Krajobraz zmieniał się. Weszli na wyżynę i podążali w stronę górskich szlaków. Kiedy tylko dopisywała pogoda, na dalekim horyzoncie widać było najwyższe szczyty.

Tymczasem Echo zbytnio się z nimi nie komunikował. Był raczej typem samotnika i odludka, co było dość dziwne, kiedy znano jego wojskowe pochodzenie, gdzie każdy z wojaków kładzie zdrowie i życie w ręce towarzyszy broni.

Wolne chwile wykorzystywał na trening. Wywijał mieczem tam i z powrotem, w lewo i prawo, w przód i w tył. Ciął ukosem, wyprowadzał ataki z góry i z dołu. Proste, skuteczne uderzenia i równie dobre postawy obronne. Nie robił żadnych nadzwyczajnych piruetów, specjalnych wypadów i żadnych wybuchowo akrobatycznych kombinacji.

Jasiek przypatrywał się tym ćwiczeniom. Jak nikt nie patrzył, próbował niektórych z tych ataków i obron z wykorzystaniem kijków czy patyków, które akurat znalazły się pod jego ręką.

Ich pan i pracodawca nie zwracał żadnej uwagi na wyczyny ani jednego, ani drugiego. Czasem wypoczywał, po prostu, wpadając w głębsze skupienie, klęcząc na kolanach w zupełnym bezruchu. Innym razem, o właściwej porze, robił to, co zwykle, czytał księgi, gdy aura była temu przyjazna i dbał o swój miecz.

Jaśko zauważył, że niezależnie od tego, czym Hultaj się zajmował, mimo dość grubo oblepionego brudem jego odzienia, jego dłonie i rękawy blisko nadgarstków zawsze pozostawały czyste. Tak Hultaj mógł bezpiecznie zajmować się czytaniem drogocennych ksiąg, bez obaw o ich zniszczenie. A Jaśko tylko głowił się, cóż to są za czary, które pozwalają zachować czyste ręce mimo trudów długotrwałej wędrówki, jedzenia i oliwienia broni i wszystkich czynności, które trzeba codziennie załatwić. Nie doszedł do konkluzji tych przemyśleń i z czasem zatracił zapał, by odgadnąć tę wyjątkową zagadkę.

Doszli do małego mostku, którym mieli przekroczyć rzekę Mobb i wejść na bardziej dzikie tereny, gdzie królewskie wojsko nie zdołało jeszcze w pełni opanować sytuacji. Były to tereny włączone do królestwa ponad dwadzieścia lat wcześniej przez ojca miłościwie panującego króla Radosława Horacego III, który mimo wielu starań i nakładów nie uzyskał zadowalającego efektu działań przeciw grupom złodziei, przemytników i rebeliantów, panoszących się w tamtejszych lasach i wsiach.

Zastała sytuacja polityczna w tym regionie nie była winą samego króla Radosława III. Na rodzimym terytorium swej ojczyzny rządził on mądrze, budował wiele i doprowadził kraj do prawdziwego rozkwitu, wysokiego gospodarczego i kulturowego wzrostu. Niestety namiestnicy wybierani wśród wojskowych, którzy mieli zapanować nad niestabilną sytuacją aneksowanych terytoriów, byli dość nieudolni w działaniach, co drastycznie przyczyniło się do rozpanoszenia się przestępczości i obniżenia bezpieczeństwa w tych regionach królestwa. To również było powodem znacznego zmniejszenia zainteresowania rodzimej ludności do zasiedlania nowych terytoriów, gdzie o utratę dobytku czy życia było znacznie łatwiej. Tym bardziej że sytuacja w głębi kraju tak dobrze się układała.

— Czy zaprowadzisz nas panie do Lasu Liścia i Krzewu? — martwił się Echo. Przemieszczali się wtedy mostem na drugą stronę rzeki.

— Dobrze znasz ten region, Echo?

— Bywałem i tu i tam. Te tereny są dość niebezpieczne dla podróżnych — rzekł, lecz wciąż wyczekiwał odpowiedzi na pierwsze pytanie.

— Mam sprawę w tych lasach. To po prostu jeden z przystanków — dodał Hultaj Rudy Nos.

— Niebezpieczne? Czy mamy się czego bać panie Echo? — zapytał dość szybko Jaśko.

— Zbiry, łotry, złodzieje, przemytnicy, którzy nie lubią obcych, grupy rebelii, która pragnie odłączyć ten teren od naszego królestwa, mordercy, uciekający przed stryczkiem i szukający tu bezpiecznego schronienia przed egzekucją królewskiego prawa i wielu takich, którzy są na bakier z obowiązującymi w królestwie zasadami wspólnego życia w pełnej zgodzie. — Wyliczał, a Jaśko w tym samym czasie tracił grunt pod nogami.

— Nie mamy się czego chyba obawiać, mając w drużynie takiego wojaka jak Echo, co nie Jaśko? — Słowa Echo z całą pewnością nie zrobiły wrażenia na Hultaju.

— Pewno i nie panie. — Jaśko wydawał się nieco podbudowany.

— Jeden, dwa miecze przeciw kilkunastoosobowej grupie złodziei wyposażonych w łuki nie mają żadnych szans. — Echo dodał do pieca, a Jaśko zbladł na twarzy i nogi się pod nim ugięły. — Za takiego ogiera złodzieje chętnie oddadzą niejedno życie. Za jego sprzedaż wyżywią się przez wiele miesięcy.

— Tak strasznie to chyba nie będzie? — Ich przewodnik wydawał się być zadowolony, mimo niepewności, która trapiła towarzyszy.

— Jeśli mam zginąć, to po prostu chciałbym wiedzieć z jakiego powodu. Jaki cel ma ta podróż do paszczy wilka? — Echo wciąż podążał w krok za Hultajem i widać było, że nie rezygnował, nawet mimo oczywistych trudności, które ich napotkają. Otrzymał rozkaz i miał zamiar go wypełnić.

— Zróbmy postój. Porozmawiamy i wyjaśnimy kilka spraw. Jaśko ugotuje swoją cienką zupkę. Koń napije się świeżej wody. — Zarządził Hultaj, widząc konieczność rozjaśnienia sytuacji.

Tak zrobili. Jaśko zajął się gotowaniem. Zebrał nico drwa na ognisko, nabrał wody z rzeki do małego kociołka, rozpalił pod nim ogień i przygotował do gotowania warzywa, z zapasów, które ze sobą nieśli. Gdy tak gotował, Hultaj rozpoczął opowieść.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 28.9