E-book
31.5
drukowana A5
65.18
drukowana A5
Kolorowa
97.98
Academy of lies

Bezpłatny fragment - Academy of lies

#Lost words 1


Objętość:
381 str.
ISBN:
978-83-8431-438-8
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 65.18
drukowana A5
Kolorowa
za 97.98

✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤

„Dla tych, którzy pozwolili kłamcom opluć swoje dusze i zatruć je trucizną ich słów.”

✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵ ✤ ✵

OSTRZEŻENIE

Uwaga!

Poniższy tekst jest fikcyjny i nie ma na celu propagowania żadnych szkodliwych zachowań.

Zanim zdecydujesz się kontynuować lekturę, prosimy o zapoznanie się z poniższymi ostrzeżeniami.

Tekst, który zaraz przeczytasz, porusza bardzo trudne tematy i może wywołać silne emocje, szczególnie u osób wrażliwych na kwestie związane z przemocą, zabójstwem oraz emocjonalnymi kryzysami.

Zawiera on opisy cierpienia wewnętrznego bohaterów, ich zmagań z własnymi demonami, a także sytuacji, które mogą być wyzwaniem psychologicznym.


Fikcyjność:

1. Przypominamy, że wszystko, co opisane w tej książce, jest wytworem wyobraźni autora. Żadne z przedstawionych zdarzeń nie ma rzeczywistego odzwierciedlenia w życiu ani nie ma na celu gloryfikowania czy normalizowania szkodliwych zachowań. Celem jest jedynie zgłębianie emocji i przeżyć bohaterów, a nie promowanie destrukcyjnych działań.


Bezpieczeństwo emocjonalne:

2. Część z nas może przechodzić przez trudne chwile w życiu, a literatura nie powinna być powodem, by czuć się jeszcze gorzej. Zrozumienie, że fikcja jest tylko wyobrażeniem autora, a nie rzeczywistością, może pomóc w uniknięciu wpływu tej opowieści na nasze własne życie.


Wsparcie:

3. Istnieją liczne organizacje, linie pomocowe oraz terapeuci, którzy oferują wsparcie w takich sytuacjach. Nie bój się szukać pomocy — jesteś ważny, a Twoje zdrowie i bezpieczeństwo są najistotniejsze.

Pamiętaj, że nie jesteś sam/a: Nawet jeśli czujesz się osamotniony/a w swoich zmaganiach, ważne jest, by wiedzieć, że są ludzie, którzy cię wspierają. Zrozumienie, że przemoc wobec siebie lub samobójstwo nie są odpowiedzią na problemy, może być pierwszym krokiem w odzyskaniu kontroli nad własnym życiem. Zawsze możesz sięgnąć po pomoc.


Przestroga:

4. Nie wolno powtarzać żadnych przedstawionych w książce czynności! Przemoc, zabójstwa i myśli samobójcze to poważne problemy, które wymagają profesjonalnej interwencji. W przypadku, gdy masz jakiekolwiek trudności z radzeniem sobie z emocjami przedstawionymi w książce, bardzo ważne jest, by natychmiast poszukać wsparcia. Pamiętaj, że Twoje zdrowie psychiczne ma ogromne znaczenie i masz prawo do poczucia bezpieczeństwa.


Pomoc dostępna dla Ciebie:

W Polsce możesz skontaktować się z Telefonem Zaufania dla Dzieci i Młodzieży pod numerem 116 111, dostępnym 24 godziny na dobę.

Możesz skontaktować się również z Centrum Wsparcia dla Osób w Kryzysie Psychicznym pod numerem 800 70 2222.

W wielu krajach dostępne są różne organizacje i linie wsparcia, w tym także linie anonimowej pomocy kryzysowej. Poszukaj lokalnych numerów telefonów i usług, które są dostępne w Twoim kraju.

PLAYLISTA

Blackbear — IDFC


Twenty One Pilots — Stressed Out

PROLOG

Ciemna, gęsta, ciepła — jakby samo serce nocy krwawiło.

Nie uciekła.

W tej jednej chwili czas rozlał się jak atrament na kartce.

Poczuła, że jej oddech staje się modlitwą, a strach — pieśnią.

Coś w niej drgnęło, jakby znała go od zawsze, z dawnych snów lub opowieści szeptanych w dzieciństwie przez zamknięte drzwi.

A krew… krew opowiadała historię, której jeszcze nie znała.

Rozdział 1

„Nowa ja”

✵ Raya ✵

Niebo nad Alpami było zbyt spokojne. Zbyt ciche, zbyt nieskazitelne, jakby próbowało mnie uśpić — zwieść tym spokojem, który wcale nie był prawdziwy. Siedziałam przy oknie panoramicznego pociągu, wpatrzona w monumentalne sylwetki gór, które wyrastały wokół mnie niczym strażnicy pradawnego świata. Milczące. Nieruchome. I obce.

Były jak oczy — surowe, nieprzeniknione — patrzyły na mnie z niemym osądem. Ich białe czapy śniegu, mimo że było lato, lśniły jak korony z lodu. Każdy szczyt zdawał się szeptać: „Nie jesteś stąd. Nie należysz.” To miejsce nie znało litości. Rządziło się prawami starszymi niż słowa, surowszymi niż jakiekolwiek prawo ustanowione przez człowieka. Tu, wszystko było pierwotne. Nienaruszone.

W dłoniach ściskałam zaproszenie. Twardy pergamin o fakturze niemal organicznej — jakby został wyrwany z jakiejś pradawnej księgi. Na środku pieczęć z wosku, ciężka i złota, z symbolem słońca przebitego włócznią. Akademia Aurea. Nazwa brzmiała jak zaklęcie. Wszystko w tym zaproszeniu było przesadnie wystudiowane: kaligrafia, zdobienia, elegancja rodem z innego wieku. A mimo to czułam, niemal instynktownie, że to tylko fasada. Maskarada. Bo pod tym błyszczącym złotem kryło się coś innego — coś starszego niż sama Akademia. Coś, co nie potrzebowało ozdób.

Jakby ta szkoła nie tyle uczyła… co wybierała. Przesiewała. Zawłaszczała.

I teraz wybrała mnie.

Mam na imię Raya. Mam dwadzieścia lat. I nienawidzę tajemnic. A Akademia Aurea? To nie szkoła. To zagadka, zawinięta w aksamit, opasana srebrnymi łańcuchami i zaszyta starymi legendami, o których nikt nie mówi głośno.

Pociąg zwolnił. Krajobraz za oknem powoli się zmieniał — zniknęły miasteczka, drogi, ludzi było coraz mniej. W ich miejsce pojawiły się niekończące się połacie lasu, mroczne i niemal dzikie. Mgła zaczęła się sączyć do dolin, gęsta i leniwa, jak oddech czegoś, co spało pod skórą ziemi. Coś, co właśnie zaczynało się budzić.

Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Zbyt blade. Zbyt obce. I przez chwilę miałam wrażenie, że to nie ja — że to ktoś inny patrzy na mnie zza szkła. Ktoś, kto wie więcej.

Przymknęłam powieki. Próbowałam nie myśleć o śnie, który nawiedził mnie tej nocy. O oczach bez źrenic. O głosie, który wołał moje imię z wnętrza lasu. O drzwiach, które nie powinny były się otworzyć.

Ale już było za późno.

Ten sam, co zawsze. Z piwnicą. Z nim.

Nie znałam jeszcze jego imienia. Nigdy nie słyszałam jego głosu. A jednak wiedziałam — nie pytaj jak — że spotkam go właśnie tam. W czeluściach tej dziwnej Akademii, gdzie korytarze mają pamięć, a drzwi skrzypią inaczej, gdy patrzysz.

W Aurei.

Wierzę w przypadki. W ślepy traf, w błędy systemów, które ludzie tworzą tylko po to, by móc spokojniej zasypiać. Wierzę w niedoskonałość. W chaos.

Ale nie wierzę w przeznaczenie. Nie wierzę, że ktoś lub coś siedzi gdzieś na górze z cyrklem i linijką, rozrysowując nam życie na papierze milimetrowym. A jednak…

Siedząc w pociągu sunącym przez szwajcarskie doliny, nie potrafiłam odpędzić tej myśli: że wszystko, co mnie tu doprowadziło, było zbyt… celne. Zbyt dopasowane. Jakby każdy krok był wpisany w mapę, którą ktoś trzymał poza moim zasięgiem. Jakbym od lat szła po nici, nie wiedząc, że ktoś ją przede mną rozwija.

W dłoni znów ścisnęłam zaproszenie, jakby jego tekst mógł się zmienić, jakby na odwrocie mogły się nagle pojawić odpowiedzi. Ale pergamin milczał. Tylko zimna pieczęć wbijała się w mój kciuk jak znak — albo ostrzeżenie.

Pociąg nie zatrzymał się gwałtownie. Nie jęknął z wysiłku, nie zatrąbił dramatycznie. Po prostu zaczął zwalniać. Jakby nagle przypomniał sobie coś niepokojącego. Jakby sam pociąg… zwątpił.

Silnik zamarł, a wokół nas zapadła ta dziwna, gęsta cisza, która nie należy do świata maszyn. Nie było zapowiedzi, dźwięku powitalnego, żadnego słowa. Nic. Jakbyśmy nie dotarli do stacji, ale raczej do granicy — tej, której nie zaznacza się na mapach. Tylko w kościach.

Spojrzałam za okno. Las wydawał się gęstszy. Nie tylko fizycznie — był cięższy, bardziej obecny. Jakby drzewa patrzyły. Jakby wiedziały. Mgła teraz była wszędzie. Wpełzła na tory, na trawę, na moje myśli.

I wtedy — przez szybę — zobaczyłam cień. Nie ruch. Nie kształt. Cień. I choć był odległy, nienazwany… wiedziałam.

To był on. Zawsze on.

Spojrzałam przez szybę, próbując dojrzeć coś — cokolwiek — ale mgła była zbyt gęsta. Otulała wszystko grubą warstwą bieli, bez początku i końca. Świat za oknem przestał istnieć. Zostało tylko moje własne odbicie — blade, rozmyte, z oczami, które wyglądały na bardziej zagubione, niż bym chciała.

— Aurea — szepnęła nagle kobieta z warkoczem, siedząca dwa rzędy dalej.

Jej głos był cichy, prawie bezdźwięczny, a jednak przebił się przez moje myśli jak cienka igła przez tkaninę. Odwróciłam głowę.

Jej oczy… Były jasne. Zbyt jasne. Niemal przezroczyste, jakby spoglądała na mnie nie tylko wzrokiem, ale i czymś jeszcze — czymś nienazwanym. Patrzyła prosto we mnie, jakby znała moje imię, moje lęki, sny, których nigdy nikomu nie opowiedziałam.

— Masz czas, żeby jeszcze zawrócić — powiedziała, jej głos przypominał szept pary osiadającej na szybie. — Ale pewnie już za późno.

Chciałam zapytać, co miała na myśli. Zadać tysiąc pytań, które zbierały się we mnie od chwili, gdy tylko otworzyłam to zaproszenie. Ale zanim zdążyłam otworzyć usta, kobieta wstała i bezszelestnie ruszyła w stronę końca wagonu. Jej kroki były ciche, niemal nierealne.

Zniknęła za drzwiami — a jedyne, co po niej zostało, to pustka i zapach. Lawenda, słodka i duszna. I coś jeszcze. Coś metalicznego, jak woń starej krwi zaklętej w biżuterii.

Drzwi wagonu otworzyły się z westchnieniem. Jakby same miały dość milczenia. Wstałam.

Mgła przywitała mnie jak żywa istota. Oplotła moje ciało, wpełzła pod ubranie, do uszu, do ust, do płuc. Była zimna, niemal wilgotna, jak dotyk czegoś martwego. Pachniała deszczem i ziemią — tą wilgotną, głęboką, jak z cmentarnej głębiny — oraz czymś starszym, nieuchwytnym. Czymś, co nie ma zapachu, ale mimo to się je czuje.

Kiedy stanęłam na peronie, cisza uderzyła mnie z taką siłą, że aż zrobiło mi się słabo. To nie była zwykła cisza.

To była ta cisza.

Cisza miejsca, które nie chce być znalezione. Cisza, która ma oczy i patrzy z ukrycia.

Nie było żadnych kroków. Żadnych głosów. Żadnego mechanicznego szumu miasta, nawet szelestu liści. Tylko ja, mgła, i to uczucie… jakby coś czekało.

Albo już mnie obserwowało.

Mgła była jak żywa. Nie tylko gęsta i zimna — była obecna. Czułam ją na skórze jak oddech czyjejś twarzy tuż obok. Wdzierała się do płuc, powoli, miękko, ale natarczywie, jakby chciała mnie rozpuścić od środka. Pachniała deszczem, wilgotną ziemią i… czymś starszym. Zapachem, który nie miał nazwy, ale sprawiał, że każda komórka mojego ciała krzyczała „pamiętam”, choć rozum nie miał pojęcia, co to było.

Gdy stanęłam na peronie, ogarnęła mnie cisza — tak głęboka, że aż czułam ją w uszach, jakby wypierała powietrze. Ale to nie była cisza spokojna. To była cisza miejsca, które nie chce być znalezione.

Miejsce, które zasypia, kiedy patrzysz. I otwiera oczy, gdy się odwrócisz.

Nie było tu nic znajomego. Tylko ja. Stalowy chłód pociągu za plecami. I to, co przede mną.

Stacja nie wyglądała jak z tego świata. Nie była ani nowoczesna, ani zapomniana. Raczej… wymyślona. Jakby ktoś ją wyśnił, ale nie do końca dobrze. Jej proporcje były odrobinę niewłaściwe, zbyt symetryczne, zbyt doskonałe w sposób, który tylko pogłębia niepokój.

Ściany z ciemnego kamienia wchłaniały światło, a pnącza, które je porastały, nie przypominały żadnej rośliny, jaką kiedykolwiek widziałam. Ich liście były grube, błyszczące, z pulsującymi żyłkami, jakby oddychały pod cienką skórką chlorofilu.

Nad peronem wisiały światła. Nie elektryczne. Nie halogenowe. Bursztynowe. Jak stare latarnie gazowe z epoki, której nigdy nie było. Powinny były być zimne, martwe. A jednak… tliły się, cicho, ciepło. Choć przecież tu nie powinno być niczego. Ani gazu. Ani światła. Ani śladów cywilizacji.

I właśnie wtedy — w tej bezdennej, lepkiej ciszy — coś się poruszyło.

Nie widziałam tego kątem oka. Nie usłyszałam. Ale poczułam.

Przestrzeń obok mnie nagle się… zgięła. Skręciła się w sobie, jak gdyby coś ją nacisnęło od środka. Jakby powietrze zrobiło wdech. Serce zabiło mi szybciej, ale nie z paniki — to było coś bardziej pierwotnego. Jakby mój organizm rozpoznał obecność, której umysł jeszcze nie potrafił pojąć.

Może to tylko adrenalina. Może paranoja. A może… coś więcej.

Odwróciłam się gwałtownie, aż walizka zachybotała się przy moich nogach.

Nikogo.

Tylko mgła. I pociąg — już ruszał. Bez pożegnania. Bez ostrzeżenia. Cicho sunął po torach, jakby chciał zniknąć, zanim jeszcze zdążę się rozmyślić.

Zostałam sama. Z walizką, ciszą i przeczuciem, że właśnie zrobiłam krok w coś, czego nie da się odwrócić.

Nie było odwrotu. Nie teraz.

Nie tu.

Ruszyłam przed siebie.

Ścieżka była wąska, kamienna, ledwie widoczna pod zasłoną mgły, która oplatała wszystko jak ciężka, wilgotna zasłona. Prowadziła prosto w głąb skały — do otworu czarnego jak źrenica, który nie wyglądał na wejście, ale na pochłonięcie. Tunel nie miał bram ani oznaczeń. Tylko mrok i milczenie.

Kiedy weszłam, światło zniknęło niemal natychmiast. Pozostał tylko cień i echo moich kroków. Wilgoć kapała z sufitu — rytmicznie, obojętnie. Jak zegar, który nie mierzy czasu, tylko przybycie.

Echo wracało opóźnione. Zniekształcone. Jakby przeżute przez coś, co mieszkało głębiej — coś, co słuchało.

Ściany były pokryte czymś w rodzaju mchu, ale nie zielonym. Czarne, matowe pnącza, przypominające zaschnięte naczynia krwionośne. Nie odbijały światła — one je wchłaniały. Gasiły. Czułam się, jakbym wchodziła nie do tunelu, tylko do żywej istoty. Jakby mnie połknęła.

W połowie drogi przestałam oddychać przez nos. Zapach był zbyt gęsty. Nie tylko dym i kadzidło — coś jak stary papier, pergamin długo skrywany w zamkniętej trumnie. I ta nuta słodyczy… lepkiej, mdlącej. Krew?

Nie, to niemożliwe. To tylko moja wyobraźnia. Albo coś gorszego — wspomnienie snu.

A jednak w sercu pojawiło się to znajome ukłucie. To samo, co co noc, kiedy we śnie schodziłam do piwnicy. To samo, które zaczynało się w mostku, jak napięta nić, a potem ciągnęło się przez całe ciało jak szept. On był blisko. Jeszcze nie teraz — ale w tym miejscu. W tych murach.

Tunel skończył się nagle. Jakby skała po prostu przestała istnieć. Przede mną wyrastały kamienne schody, stare i wyślizgane, jakby tysiące stóp przecierały je przez setki lat. A może tylko jedna stopa — wiele razy. Nad nimi — wrota.

Ogromne, wysokie na trzy Raye, wykonane z ciemnego drewna, poprzetykanego mosiężnymi prętami. W samym środku — znajomy symbol: złote słońce przecięte pionowym mieczem. Płomień i ostrze. Światło i rana.

Ten sam znak widniał na mojej przepustce. Ten sam, który śnił mi się od miesięcy, zanim jeszcze dostałam zaproszenie. Ten sam, który pojawił się za plecami chłopaka ze snu — tego bez twarzy, ale z oczami, które znałam aż za dobrze.

Zrobiłam ostatni krok. Dłoń drżała, kiedy sięgałam po zimny metal uchwytu. Nie musiałam użyć siły. Wrota ustąpiły przy lekkim pchnięciu. Bez skrzypienia. Bez jęku. Po prostu się otworzyły.

Jakby wiedziały, że przyjdę. Jakby czekały.

Weszłam.

Nie skrzypnęły. Otworzyły się bez oporu, jakby ktoś już czekał. Jakbym nie tyle weszła, co została wpuszczona.

Wnętrze nie było martwe. Było ciche, ale czułam, że żyje — podskórnie, podmurowo, jakby budynek miał własny rytm serca. Sufity rozciągały się wysoko ponad moją głową, podtrzymywane przez kolumny z marmuru przeciętego żyłkami w kolorze czegoś, co przypominało zaschniętą krew. Światło sączyło się przez witraże — barwy nienazwane, jakby ktoś je wymyślił w innym świecie. Czułam się przez nie obserwowana, choć nie było tam oczu.

Zapach — głęboki, wielowarstwowy. Nie kurz i nie muzealna stęchlizna. Raczej… czekanie. Modlitwa. Czas, który nie płynie tak jak nasz, tylko stoi, jak oliwa w kielichu.

Zrobiłam kilka kroków naprzód. Walizka zagrzechotała o kamienną posadzkę, zbyt głośno — dźwięk rozszarpał ciszę jak pazur.

I wtedy ją usłyszałam.

— Nowa. — Głos gładki jak szkło, z akcentem południa. — Aż bije od ciebie ta energia zagubionej owcy.

Odwróciłam się gwałtownie.

Stała na wewnętrznych schodach, niedbale oparta o rzeźbioną poręcz, jakby tylko na chwilę przystanęła w ruchu, który był jej życiem. Miała posturę pewności — nie wyniosłej, ale absolutnej. Włosy, czarne jak tusz, splecione w gruby, prosty warkocz. Ubrana była w coś między mundurkiem a manifestem: ciemny, dopasowany płaszcz z karminowym podszyciem, który poruszał się z każdym jej ruchem jak cień z własnym zdaniem.

A potem spojrzałam w jej oczy. Złociste. Ciepłe jak miód. Niepokojące jak źrenice kota. Wiedziały coś. Nie o mnie — we mnie.

— Ja… — zaczęłam, ale uniosła dłoń i pokręciła głową.

— Nie zaczynaj od „ja”. To początek wszystkich nudnych historii. — Zeszła po schodach bez pośpiechu, jakby czas się jej nie imał. — Nie jesteś tu „ja”. Jesteś nowa. A tutaj nowe rzeczy najpierw się obserwuje, zanim zaczną mówić.

Zatrzymała się tuż przede mną. Była niższa ode mnie, ale nie czułam przewagi. Czułam się… jak coś zważonego. Przeskanowanego.

— Franceska, — powiedziała, jakby wyczuła moje pytanie zanim zdążyłam je zadać. — Ale możesz mówić do mnie tylko, jeśli mam na to ochotę.

Uśmiechnęła się. Nie serdecznie. Ale pięknie.

— A ty? Masz imię, czy zostajemy przy „zagubiona owca”?

Z trudem przełknęłam ślinę. Powietrze tutaj było ciężkie. Jakby od mojej odpowiedzi zależało coś więcej niż tylko wrażenie.

— Raya.

— Raya — powtórzyła, jakby próbowała je posmakować. — Dobrze. Brzmi… jak coś, co albo zgaśnie, albo wybuchnie.

Odwróciła się i ruszyła w głąb holu.

— Chodź. Akademia lubi tych, którzy nie pytają za wiele na wejściu.

Zebrałam walizkę i poszłam za nią. Nie miałam wyboru. A może miałam — tylko już dawno go podjęłam.

— Nie. Nie mów nic jeszcze. — Uniosła dłoń z gracją, ale bezceremonialnie. — Daj mi chwilę. Lubię sobie sama wymyślić biografię ludzi, zanim poznają prawdę.

Zeszła po schodach jak ktoś przyzwyczajony do bycia obserwowanym — z tym wyczuciem rytmu, które mają tancerze lub drapieżniki. Potem ruszyła wolno, bez pośpiechu, okrążając mnie niczym znudzony kot badający nowe znalezisko.

— Hm… — mruknęła, bardziej do siebie niż do mnie. — Rodzice wysłali cię tu z nadzieją, że ktoś nauczy cię być kimś. Ale ty nie przyszłaś, bo musiałaś. Ty chciałaś. Czułaś to miejsce.

Zatrzymała się naprzeciwko i uśmiechnęła. Uśmiech nie sięgał oczu.

— Dobrze zgadłam?

Przełknęłam ślinę. Słowa uwięzły mi w gardle, jakby wyczekiwały pozwolenia.

— Mniej więcej, — przyznałam.

— Wiedziałam, a teraz tak na poważnie — Wyciągnęła rękę. — Franceska. Bez nazwiska, bo ono nie ma znaczenia. Tutaj liczy się tylko to, co zrobisz, kiedy drzwi się zamkną.

Uścisnęłam jej dłoń. Była ciepła, mocna, pewna. Nie za długa, nie za krótka — wymierzona jak cios.

— Raya, — powiedziałam cicho. — Po prostu Raya.

Franceska przechyliła głowę. Jej spojrzenie przesunęło się po mnie jeszcze raz, jakby ostatecznie zatwierdzała moją obecność.

— Pasuje, — oceniła. — Krótko. Jak sztylet.

Bez pytania chwyciła moją walizkę, jakby należała do niej, i ruszyła korytarzem. Jej kroki były pewne, miękkie, bez echa — jakby to miejsce znało ją na wylot i oddychało z nią jednym rytmem.

— Tu mieszkają pierwszoroczni. — Wskazała drzwi po lewej stronie, masywne, ozdobione herbem przypominającym rozszczepiony księżyc. — Tamtego skrzydła lepiej unikać po zmroku.

Spojrzałam w tamtą stronę. Drzwi były ciemniejsze niż pozostałe. Nieomal czarne. I… jakby pulsowały?

— Nie pytaj dlaczego, — dodała łagodnie, niemal z troską. Ale jej oczy pozostały twarde. — Nie chcesz wiedzieć. Jeszcze nie.

Szłyśmy dalej. Ściany zdawały się nas słuchać. Cienie poruszały się odrobinę za szybko, jakby ktoś bawił się światłem.

Chciałam zapytać o coś. Cokolwiek. Ale słowa znowu zniknęły, wypalone przez zbyt gęstą atmosferę. Jakby ta szkoła, to miejsce — ona — musiała najpierw dać mi zgodę na głos.

Szłyśmy przez główny korytarz Akademii, a każdy nasz krok rozbrzmiewał ciężkim echem, jakby ściany były świadkami niejednej tajemnicy, niejednej historii. To echo nie było puste — niosło ze sobą ciężar wspomnień, oddech minionych pokoleń, które zostawiły tu swój ślad, a może i swoje dusze.

Po lewej stronie dostrzegłam ogromny portret. Kobieta o długich, srebrnych włosach spływających niczym mgła, ze ślepnącymi oczami, które jednak patrzyły prosto na mnie, choć bez życia. Pod obrazem widniał tylko jeden podpis: „Rektor” — bez imienia, bez dat.

— Żyje? — zapytałam, głos mamroczący niemal bezwiednie, jakby bałam się usłyszeć odpowiedź.

Franceska zatrzymała się na moment i rzuciła mi kątem oka spojrzenie, w którym tańczyła dziwna mieszanka tajemnicy i chłodnej pewności.

— Mówi się, że śpi. — Jej ton był cichy, niemal szeptem, który zdawał się unosić w powietrzu. — Ale nie w sensie zwykłej drzemki. Raczej… „nieśmiertelna i czuwająca”.

Przez ciało przebiegł mi dreszcz, który nie miał nic wspólnego z zimnem. Nie potrafiłam powiedzieć, czy to strach, czy fascynacja — a może jedno i drugie naraz.

Ruszyłyśmy dalej. Powietrze gęstniało od niewypowiedzianych słów, a ściany wokół mnie szeptały coś, czego nie potrafiłam usłyszeć.

W końcu dotarłyśmy do drewnianej framugi — solidnej, ale z lekkimi pęknięciami, jakby znała wiele tajemnic. Na drzwiach błyszczała mosiężna klamka, a nad nią umocowana była tabliczka z moim imieniem — wypalonymi literami, które wyglądały, jakby ktoś osobiście je stworzył dla mnie.

— Twoje miejsce. — Franceska uśmiechnęła się lekko, choć jej oczy nadal były pełne ukrytych znaczeń. — Na razie jesteś sama. Ale kto wie? — puściła mi oko, jakby znała przyszłość lepiej niż ja sama. — Akademia lubi łączyć ludzi, zanim oni sami zdają sobie z tego sprawę.

Zebrałam się na odwagę i przekroczyłam próg.

Pokój był prosty, ale miał w sobie coś hipnotyzującego. Wysokie okna pozwalały światłu wpadać tu z miękką łagodnością, jakby słońce wiedziało, że nie wolno mu przeszkadzać. Półki uginały się pod ciężarem książek — starych, nowych, niektórych tak grubych, że nie wiedziałam, jak można je udźwignąć. Łóżko z ciemnego drewna stało w kącie, nakryte pościelą w kolorze głębokiego, ciemnego wina — koloru, który zapowiadał intensywność, namiętność i coś, co dopiero miało nadejść.

Na biurku spoczywała jedna księga. Jej oprawa z ciemnej skóry połyskiwała w półmroku, a metalowy zatrzask trzymał ją szczelnie zamkniętą — jakby ukrywała coś, co nie miało ujrzeć światła dziennego.

Serce zabiło mi mocniej.

Ta księga… to była brama do czegoś, co zmieni wszystko.

— Zeszyt ucznia — powiedziała Franceska, jej głos zyskał nagle tę nutę powagi, która rozsadzała lekkość wcześniejszej rozmowy. — Notujesz wszystko, co tu czujesz, widzisz, słyszysz. Nawet sny.

Spojrzałam na nią, lekko zaskoczona.

— Sny?

Uśmiechnęła się tajemniczo, a jej złociste oczy rozbłysły jakby ukrywały sekret tak głęboki, że bała się go wypowiedzieć głośno.

— Zwłaszcza sny. — powiedziała cicho. — Czasem są bardziej prawdziwe niż dzień.

Kiedy opuściła pokój, drzwi zamknęły się z miękkim kliknięciem, a ja zostałam sama z ciszą i ciężarem tych słów. Siedząc na łóżku, wzięłam do rąk księgę — była ciężka, pachniała kurzem, stęchlizną i czymś jeszcze — czernią, jakby pochłaniała światło i zatrzymywała je w swoich stronach.

Otworzyłam ją na pierwszej stronie. Kartki były zupełnie puste, jakby czekały na mój pierwszy ruch, pierwszy ślad, który zostawię.

Spojrzałam na odwrotną stronę okładki i zobaczyłam napis — słowa, które przeszyły mnie na wskroś:

„Nie wszystko, co zaczyna się jako sen, kończy się na jawie.”

Brak podpisu — tylko ta jedna, cicha sentencja, która wybrzmiewała w mojej głowie jak echo. Jak ostrzeżenie, albo wezwanie.

Wtedy w pokoju zadrżało powietrze, a gdzieś daleko, ponad dachami Akademii, rozległo się powolne, miarowe uderzenie zegara na wieży. Jego głos niósł się przez ciszę, wypełniając przestrzeń niewidzialną obecnością czasu — surowego, nieugiętego sędziego.

A potem znowu zapadła cisza. Gęsta, niemal namacalna.

Zamknęłam oczy i pomyślałam o snach. O tych nocach, w których piwnica była dla mnie jak brama — mroczna, tajemnicza, pełna nieznanych głosów.

Czy rzeczywiście te sny były tylko snem? Czy może czekała mnie tu, w tej Akademii, prawda, która przestała mieścić się w granicach zwykłej rzeczywistości?

Czułam, że od tej chwili nic już nie będzie takie samo.

Rozdział 2

„Margold”

✤ Nixon ✤

Ziemia pod moimi butami była sucha i twarda — jak zgrubiała, wysuszona skóra starego drzewa, które przez wieki cierpliwie chłonęło wszystkie historie tego miejsca. Kamień przylegał do kamienia, tworząc szlak wyryty przez czas i przez stopy tych, którzy kroczyli nim przed nami — bez pytań, bez zawahania, bez wątpliwości.

Za nami, w dole, dachy Aurei połyskiwały jak rozproszone drobiny światła, a przed nami rozciągała się tylko ona — góra.

Nie miała imienia, przynajmniej nie takiego, które śmiałoby się wydobyć z ludzkich ust. W starożytnych mapach nazywano ją czasem Lapis Deus — Kamień Boga.

Ale to było tylko słowo na papierze, puste echo, które niosło więcej pytań niż odpowiedzi. Bo gdy ktoś naprawdę wierzy, nie nazywa tego, co czci. Nie wymawia tego imienia — po prostu idzie.

Szliśmy naprzód.

Margold zawsze o pół kroku przede mną, jak przewodniczka nie tylko ścieżką, ale i losem. Jej czerwony płaszcz łopotał za nią, choć nie było wiatru — jak sztandar niesiony w ciszy, znak, że nie jesteśmy tu przypadkiem.

Drake i Nathaniel zamykali nasz pochód, jak cień i światło splecione w jedną nierozdzielną całość, choć żaden z nich nigdy tego nie przyznał na głos.

— Wciąż nie powiesz nam, po co tu idziemy? — odezwał się Drake, a jego głos, choć zmęczony, miał tę ironię, która nigdy w nim nie gasła, jak znak rozpoznawczy.

Margold odwróciła się szybko, tylko na moment, ale to krótkie spojrzenie wystarczyło. Wystarczyło, by zrozumieć, że odpowiedź jest zaklęta w milczeniu — tajemnica, którą trzeba nosić jak brzemię.

Nie odpowiedziała.

Szliśmy dalej, każdy z nas zanurzony w myślach, których nie wypowiedzieliśmy na głos. Góra czekała.

— Wiedzieć nie znaczy rozumieć — powiedziała cicho Margold, a jej słowa wisiały w powietrzu jak cień, który nie chce odejść.

— To brzmi jak cytat z waszego rodzinnego archiwum sekt — mruknął Nathaniel, jego głos przesiąknięty cynizmem, niemal wyśmiewający się z tych tajemnic. — Albo jak coś, co mówi się tuż przed ofiarą z krwi.

Drake wybuchnął gardłowym śmiechem, który rozlał się echem po skałach.

Margold się nie zaśmiała. Jej twarz pozostała nieprzenikniona, a wtedy właśnie uderzyło mnie to jasno: dzisiaj wydarzy się coś więcej niż symboliczne gesty czy tajemne słowa. Coś prawdziwego. Cielesnego. Może nawet nieodwracalnego.

Dotarliśmy do przełęczy.

Tu kończył się znany szlak, a zaczynała surowa rzeczywistość kamienia — nieprzenikniona, zimna, szara, jakby świat sam został wypalony ogniem i pozostawiony w pustce.

W tej bezkresnej przestrzeni, wyrastając niemal z niczego, stała brama.

Nie wrota. Nie drzwi.

Szczelina między światami.

Dwa ogromne głazy, połączone u góry naturalnym łukiem — nie była to ludzka konstrukcja. To miejsce żyło własnym oddechem. Tak naturalne, że aż niemożliwe.

— To tutaj? — zapytałem, a mój głos zabrzmiał obco, jakby oddalony od mnie samego.

Margold skinęła głową, bez słowa.

Cisza spowiła nas jak ciężka zasłona. Tu, na granicy tego, co znane, a tego, co zakazane, każdy oddech był głośny, a serce waliło, jakby chciało wyrwać się z piersi.

— Wchodzimy — powiedziała Margold, głos miała spokojny, ale zdecydowany, jak rozkaz, któremu nie sposób się sprzeciwić.

— Po co? — Drake rzucił pytanie, ale tym razem w jego tonie nie było ironii, raczej niepokój, jakby sam nie rozumiał, co ich czeka.

— Żeby przypomnieć, kim jesteśmy — odpowiedziała Margold, a jej słowa brzmiały jak echo dawno zapomnianej prawdy.

Wewnątrz panowała dziwna chłodna aura.

Nie ten fizyczny chłód, który mrozi skórę, ale taki, który ściska cię za kark, kiedy ktoś wymawia twoje imię, a ty nie masz pojęcia, kto to jest.

Jaskinia, którą tworzyła wnętrze skały, była idealnie gładka, jakby ktoś przemalował ją własną obecnością albo myślą, nadając jej nieludzki porządek i ciszę. Każdy krok odbijał się od ścian echem własnych obaw i tajemnic.

W samym centrum stał monolit — czarny, matowy, porowaty, wysoki na dobre dwa metry. Żaden napis, żadna rzeźba, żaden znak.

I jednak, każdy z nas czuł, że kamień skrywa coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

Margold podeszła pierwsza. Jej dłoń, delikatna i pewna, spoczęła na chłodnej powierzchni. Spojrzała na mnie z takim napięciem, że poczułem, jak serce zaczyna przyspieszać.

— Twoja kolej — powiedziała cicho, niemal szeptem.

— Dlaczego? — zapytałem, ale czułem, że odpowiedź będzie cięższa niż mogłem unieść.

— Bo ty jeszcze masz w sobie cień wątpliwości — odparła, jej oczy błyszczały jak rozpalone węgielki. — A kamień to lubi. Z wątpliwości wyrasta prawda.

Wziąłem głęboki oddech i wyciągnąłem rękę.

Dotknąłem kamienia.

I wtedy…

Podszedłem. Ręka drżała, choć starałem się o tym nie myśleć. Kamień był chłodny i suchy, jak zimny oddech zamknięty w skale. Dotknąłem go.

Cisza rozlała się wokół nas — nie była pusta, raczej ciężka, gęsta jak mgła, którą wdychałem na peronie. Cisza jak oddech świata, który jeszcze nie wypowiedział swojego imienia, ale czeka, by je ujawnić.

Zamknąłem oczy, a nagle, przez ułamek sekundy, pojawiło się coś — nie obraz, nie wizja, raczej światło, pulsujące cicho, jakby mówiło do mnie bez słów.

„To, co czeka w tobie, nie ma imienia. Ale przyjdzie po ciebie, nawet jeśli ty po nie nie pójdziesz. Ona czeka.”

Serce zabiło mi mocniej. Otworzyłem oczy.

Margold patrzyła na mnie z takim zrozumieniem, jakby odczytała każdą myśl, każdy strach i każdą nadzieję, które przez moment rozbłysły na mojej twarzy.

Drake bledł coraz bardziej, jakby powietrze w jaskini nagle stało się zbyt ciężkie do oddychania.

Nathaniel, choć zwykle opanowany, wyciągnął notes i zaczął nerwowo notować, jego ręka drżała, jakby próbował złapać coś ulotnego.

— Mamy to, czego przyszliśmy szukać — powiedziała Margold, jej głos ledwo się unosił w tej ciszy. — Wracamy.

I wtedy poczułem, że od tego momentu nic już nie będzie takie samo.

Ale ja nie ruszyłem się od razu.

Coś zostało ze mną przy monolicie. Niewypowiedziane, nie domknięte, jak cień, który nie chce odejść z mojego pola widzenia.

Nie nazwane.

I chyba właśnie to było najważniejsze — to, co najbardziej domagało się otwarcia.

Przez całą drogę w dół milczałem. Każdy krok po chrzęszczących kamieniach odbijał się w mojej głowie głośniej niż cokolwiek na zewnątrz.

Waga obecności, która znała więcej niż ja, ciążyła na moich barkach, dusiła oddech.

Margold szła przed nami, niewzruszona, idealnie wyprostowana, jakby jej ciało nie znało zmęczenia, a umysł żadnych wątpliwości.

Nie oglądała się. Nie musiała. Wiedziała, że pójdziemy za nią, nawet gdy każdy z nas chciałby się zatrzymać i uciec.

Drake szedł tuż za mną. Milczał, ale jego westchnienia były nierówne i pełne napięcia — jakby coś w nim dusiło się, próbowało wydostać na powierzchnię, lecz bezskutecznie.

Nathaniel zaciśniętą pięścią ściskał notes. Nie notował już słów. Trzymał go jak jedyny kotwiczny punkt w oceanie niepokoju, a jego białe knykcie mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.

Każdy z nas niósł swój ciężar, ale tylko ja czułem, że moja odpowiedź czeka, ukryta gdzieś między cieniem monolitu a ciszą, która wciąż rozbrzmiewała w mojej głowie.

Spojrzałem na nich wszystkich. Cienie pod oczami, wymęczone twarze, a w spojrzeniach — coś więcej niż zmęczenie. Strach. Bezsilność wobec tego, czego jeszcze nie rozumieliśmy.

— To nie miejsce na wątpliwości — powiedziałem cicho, choć sam nie byłem pewien, czy to prawda. — Ale chyba to właśnie one nas tu przywiodły.

Mgła wokół nas falowała, jakby żyła własnym życiem. Szlak znikał powoli w bieli, a cisza stawała się gęstsza, przeszywająca.

Margold ruszyła przodem, pewnym krokiem, bez słowa. Za nią — ja, Drake i Nathaniel, podążaliśmy jak cienie, które nie wiedziały, czy biec, czy stać w miejscu.

Wtem, z oddali dobiegł dźwięk — coś na kształt śpiewu, nie z tego świata. Delikatny, ale przeszywający do szpiku kości.

— Słyszycie to? — zapytałem, a w moim głosie zabrzmiała nagła chrypa.

Drake pokiwał głową, twarz blada jak kreda.

— To nie jest zwykły śpiew. To… wezwanie.

Przyspieszyłem kroku, próbując nie dać się paraliżować tym, co nadchodziło.

Cokolwiek to było, wiedziałem jedno — przed nami nie było już powrotu.

Na moment zwolniliśmy.

Margold szła dalej, jakby nic nie słyszała.

Ale słyszała. Zawsze słyszy.

Zatrzymała się dopiero przy starej bramie klasztoru — drzwi z drewna, przybite zardzewiałymi gwoździami, które dawno już zostały pożarte przez czas. Wrota, przez które przechodzisz raz — i nigdy nie jesteś tym samym, kim byłeś wcześniej.

Odwróciła się i spojrzała na nas. Jednak dłużej wpatrywała się we mnie.

— Nixon — powiedziała cicho. — Ty też coś zobaczyłeś. I próbujesz to wyrzucić z siebie milczeniem.

Zacisnąłem szczękę.

— Nie próbuję niczego.

— Próbujesz być mocny. To nie to samo.

Powoli podeszła bliżej. Bardzo blisko. Czułem zapach jej skóry — chłodny, ostry, z nutą bergamotki i czegoś… metalicznego.

— Jeśli chcesz przetrwać w Aurei, musisz przestać wierzyć, że jesteś sam w tym, co czujesz.

Spojrzałem w jej oczy.

I przez chwilę… przez sekundę…

…zobaczyłem w nich litość.

Nie dla mnie. Nie do mnie.

Litość, którą czuje się wobec kogoś, kto jeszcze nie wie, że jego koniec już się zaczął.

Rozdział 3

„Siostry Moore”

✵ Raya ✵

Kiedy się obudziłam, świat wokół mnie zdawał się jednocześnie znajomy i obcy — jak sen, z którego nagle wyrwano mnie bez ostrzeżenia, a jednocześnie zostawiono z nową, nieznaną rzeczywistością. Nie było wielkich katastrof ani dramatycznych wydarzeń. Nie zapaliły się żadne ognie, nie rozległy krzyki, nie zawaliły mury. Ale ja — ja byłam inna. I choć nikt tego nie wypowiedział na głos, czułam to w powietrzu. Cała Aurea to wyczuwała.

Leżałam jeszcze przez chwilę w moim nowym łóżku, wysokim i okrytym baldachimem z ciężkich, lekko prześwitujących tkanin. Pościel była lniana, chłodna i szorstka, a zasłony w oknach pachniały jak poranna mgła i świeżo przekrojona cytryna — zapachy tak ulotne, że niemal nierealne. Pokój był przestronny, ale brakowało mu ciepła, które znam z domu. Tu nie chodziło o komfort, o przytulność. To było miejsce rzeźbione w surowej dyscyplinie, gdzie piękno miało swój własny, ostry porządek — piękno, które nie pozwalało na rozluźnienie ani choćby ułamek słabości.

W tle słyszałam gdzieś muzykę Blackbear — IDFC, a słońce wlewało się przez wysokie okna, a witrażowe linie rozcinały światło na setki fragmentów, które na marmurowej podłodze układały się w tęczowe mozaiki. To były strzępy snu, który nie zdążył się do końca dośnić, rzucane na ziemię jak tajemnice, które jeszcze nie zostały wyjawione.

Zsunęłam powoli stopy na zimną, chłodną powierzchnię marmuru. Chłód przenikał aż do kości, przypominając, że tu wszystko jest inne — twarde, nieprzystępne, wymagające.

Nie miałam zbyt wiele czasu. Tutaj — w Aurei — nic nie działo się przypadkiem. Wszystko było precyzyjne, każde działanie i każda chwila miały swój rytm. Nawet cisza miała tu tempo, które wyznaczało rytm życia.

Wstałam i sięgnęłam po mundurek — szaroczarny, dopasowany do sylwetki, z haftowanym herbem akademii przy sercu: złote drzewo na białym tle, którego korzenie sięgały aż na rękawy, jakby próbowały wpleść się w moją skórę, stać się częścią mnie. Założyłam go z nabożną ostrożnością — to był mój nowy pancerz. Moje nowe ja.

Zeszłam na dół powoli, każdy mój krok odbijał się od ścian zimnym, pustym echem — jakby sam budynek słuchał mojego wejścia, jakby gość nie był tu codziennością. Kamienna posadzka pod stopami była chłodna, a dźwięk butów zdawał się rozchodzić w przestrzeni, którą wypełniała cicha, niemal sakralna atmosfera.

W końcu stanęłam u progu refektarza.

To miejsce oszałamiało. Wysokość sufitu zapierała dech — tak jak w starych katedrach, gdzie ściany pełne były historii i tajemnic. Kolumny z białego marmuru wspinały się ku sklepieniu, smukłe i dumnie wygięte niczym ramiona świętych wyciągnięte ku niebu. Kryształowe żyrandole zwisały niczym świetliste krople rosy, rozpraszając światło na tysiące iskier. Pod nimi rozciągały się długie stoły z ciemnego drewna — lśniące tak, jakby ktoś wypolerował je do czarnego szkła, gotowe na przyjęcie niezliczonych historii i tajemnic.

Nad tym wszystkim wisiała cisza — nie ta zwyczajna, pustka, lecz cisza świątyni, pełna skupienia i niepokoju. Choć uczniowie już siedzieli — jedli, rozmawiali cicho — żaden z nich nie podnosił głosu ponad ton powagi. Każde słowo zdawało się mieć swoją wagę, jakby mogło zostać uwiecznione, spisane i wykorzystane w przyszłości. To była cisza, w której szumiały niewypowiedziane pytania i niespełnione obietnice.

Usiadłam z boku, nieśmiało, starając się nie przyciągać uwagi. Sama, choć jednocześnie otulona tym niesamowitym, niemal mistycznym klimatem.

Ale samotność nie trwała długo.

— Zajęte? — usłyszałam pytanie, które przerwało ciszę jak dźwięk rozbijający taflę jeziora.

Podniosłam wzrok i spojrzałam na dziewczynę stojącą przede mną. Miała rude włosy, które w świetle żyrandoli wydawały się płonąć własnym ogniem, i jasne oczy, które błyszczały figlarnie i bezczelnie. Jej uśmiech był szeroki, pełen pewności siebie, jakby znała sekret, którego jeszcze nie odkryłam.

— Nie — odpowiedziałam, choć w głosie czuć było nieśmiałość i lekkie zdziwienie.

Usiadła naprzeciwko mnie z łatwością, jakby to miejsce było jej naturalnym środowiskiem — i tak było. Na talerzu miała barwne jagody, chrupiące orzechy oraz jakieś tajemnicze ciasto, które wyglądało, jakby ktoś delikatnie wsypał do niego lawendę. Zapach był subtelny, lekko kwiatowy, niemal hipnotyzujący.

— Crystal — przedstawiła się z uśmiechem, wyciągając rękę w moją stronę. — Ale mówią mi po prostu Cesca. Ty jesteś nowa, czuć to po energii, którą roztaczasz.

Jej dłoń była ciepła i mocna, a uścisk pewny, nie pozwalający na żadne wahanie.

— Raya — odpowiedziałam krótko, ale z ukrytą nadzieją, że to wystarczy.

— Tylko Raya? — uniosła brew z figlarnym wyzwaniem.

— Na razie wystarczy — odpowiedziałam, czując jak serce bije mi trochę szybciej, mimo że nie do końca wiedziałam, dlaczego.

Francesca, która przed chwilą przyszła wybuchnęła śmiechem — dźwięcznym, swobodnym, bez cienia fałszu.

— Okej, tajemnicza, sztywna, patrzysz spod brwi. Czyli coś z Północy, co? — Jej oczy błyszczały ciekawością, ale też jakimś rodzajem ciepła, które nie zdążyło jeszcze wybrzmieć.

— Niezupełnie — odparłam, czując, że zamykam się w sobie, choć nie do końca chciałam.

— Hm, okej. Może kiedyś mi opowiesz. Albo się dowiem po swojemu — rzuciła z figlarnym uśmiechem, jakby to była obietnica albo wyzwanie.

Zaczęła jeść, ale jej spojrzenie wciąż błądziło po sali. Widać było, że zna tu każdy zakamarek, każdy układ sił. Wiedziała, kto siedzi z kim, kto unika kogoś, kto tylko udaje, że je, by nie zostać zauważonym. Po chwili skinęła głową w bok, jakby zauważyła coś albo kogoś, co wymagało natychmiastowej uwagi.

— Patrz tam. Siostry Moore — wyszeptała Francesca, wskazując delikatnie na środek refektarza.

Odwróciłam głowę powoli, jakbym bała się, co zobaczę.

Na środku sali, jakby cały świat kręcił się wokół nich, siedziały dwie dziewczyny. Ich obecność była niemal namacalna, jakby rezonowały swoją własną energią, którą trudno było zignorować.

Pierwsza miała włosy jak wypolerowany obsydian, splecione w warkocz tak ciasny i precyzyjny, że wyglądał jak broń — zimna, nieugięta. Jej twarz była jak z marmuru, równa i chłodna, bez śladu emocji, jak posąg, który patrzy na świat ponad nim. Ręce miała ułożone symetrycznie po bokach talerza, a każdy jej ruch podczas jedzenia był niemal matematycznie wyliczony.

Obok niej siedziała druga — jasnowłosa, o delikatnych rysach twarzy, niemal eteryczna. Jej oczy były za duże, za ciche, jakby widziały coś, czego nikt inny dostrzec nie mógł. Patrzyła przed siebie, ale nie widziała tego, co stało przed nią — jakby jej umysł podróżował w inny wymiar. To była Vivian.

— Audrey jest jak stal — szepnęła Francesca z podziwem, ale i pewnym respektem — piękna, zimna, twarda. Nie do złamania.

— A Vivian… ona widzi rzeczy, których nie ma. Albo które my jeszcze nie potrafimy zobaczyć.

Poczułam, jak coś we mnie zadrżało. Nie był to strach przed którąkolwiek z nich, ale dziwne, nieokreślone przeczucie. Jakby te nazwiska — Moore — były zaklęciem, dawno wyrytą tajemnicą, którą moja pamięć zaczęła nieśmiało odtwarzać.

W tym momencie Audrey uniosła wzrok i spojrzała na mnie. Prosto, bezlitośnie, ale też z pewną niesamowitą przenikliwością. Przez sekundę miałam wrażenie, że to spojrzenie nie należy do zwykłej dziewczyny — że widzi coś więcej, coś ukrytego, coś, co kryję gdzieś głęboko, nawet przed sobą samą. To było spojrzenie, które ważyło, oceniało i mierzyło, jakby mój los właśnie wisiał na włosku.

Vivian natomiast nawet nie drgnęła. Nie spojrzała na mnie. Jej oczy pozostały utkwione w pustce, jakby była obecna tu ciałem, ale umysłem gdzie indziej — za zasłoną rzeczywistości.

Ale jej wargi poruszyły się ledwie zauważalnie, bezgłośnie — jakby szeptały moje imię w powietrzu, które tylko ja mogłam usłyszeć.

— Lubisz być tu sama? — zapytała Francesca, gdy skończyłyśmy tę cichą wymianę spojrzeń i niewypowiedzianych słów.

— Jeszcze nie wiem — odpowiedziałam, czując, jak w moim głosie drzemie coś niepewnego, niedopowiedzianego.

— To się okaże bardzo szybko — uśmiechnęła się lekko, ale w jej oczach błyszczała powaga. — Tutaj samotność to luksus albo przekleństwo. Rzadko zdarza się coś pomiędzy.

Wstała, z gracją poprawiając spódnicę munduru, który idealnie przylegał do jej sylwetki — jak zbroja, którą zakłada się przed bitwą.

— Masz dziś pierwszy dzień zajęć. Zobaczysz kawałek Akademii — mówiła spokojnie, ale z energią, która zdawała się obiecywać niejedną tajemnicę. — Ale najpierw — oprowadzę cię. Coś mi podpowiada, że powinnaś zobaczyć dokładnie to, co inni wolą ukryć. A ja… jestem w tym dobra.

Spojrzałam na nią, lekki uśmiech zaczął grać na moich ustach — pół żartem, pół ciekawością.

— Dlaczego to robisz? — zapytałam, bo przecież nie było to bezinteresowne.

Francesca przechyliła lekko głowę, a w jej oczach pojawiła się iskra, którą trudno było zignorować.

— Bo coś we mnie mówi, że jesteś tu po coś większego. A ja lubię być tam, gdzie zaczyna się historia.

Wyszłyśmy razem z refektarza. Za nami nadal siedziały siostry Moore — nieruchome, nieskazitelne, świadome wszystkiego, co działo się wokół nich.

I wtedy poczułam, głęboko w środku, że to nie było nasze ostatnie spotkanie.

To było pierwsze z wielu, które miały nadejść.

Szliśmy wzdłuż korytarza, który zdawał się rozciągać bez końca — wysokie, chłodne mury zdobiły freski, które opowiadały historie akademii sprzed wieków. Każdy obraz pulsował tajemnicą, mitami, które przetrwały próbę czasu, jakby ściany same pamiętały każde wypowiedziane słowo i każdy sekret, ukryty pod kamieniem.

Francesca była jak żywy płomień — energiczna, nieugięta, z każdym krokiem ciągnęła mnie za sobą, zostawiając za sobą ślad słów i spojrzeń, które wchłaniałam jak powietrze, wiedząc, że za chwilę mogę je utracić.

— A tutaj — nagle się zatrzymała, jej głos stał się cichszy, niemal szeptem — jest miejsce, którego nawet nauczyciele boją się dotknąć.

Spojrzałam na nią z rosnącym niepokojem.

— Miejsce? — zapytałam, czując, jak napięcie zaczyna przeszywać powietrze.

— Tak. I ludzie — jej oczy błysnęły ostrzeżeniem. — W tym miejscu, uważaj — szeptała dalej, jakby każde słowo mogło wywołać lawinę, — rządzi jedna dziewczyna. Margold. Margold, której nie wolno dotykać, bo jest to dziewczyna Nixona.

Serce zabiło mi mocniej, jakby zrozumiało, że to ostrzeżenie nie jest pustym frazesem. To było coś więcej — coś, co czuło się w kościach, jak wyrok rzucany przez ciemność.

Francesca pochyliła się do mnie bliżej, a jej oddech był zimny i pełen znaczenia.

— Margold to nie tylko imię — powiedziała powoli, z niepokojem, który przypominał przestrogę z dawnych legend. — To legenda. Tajemnica. Ostrzeżenie. Jest jak lodowy sztylet — zimny, bezlitosny, który rani nie tylko ciało, ale i duszę. Jej dotyk znaczy więcej niż tysiąc ran.

Jej słowa zawisły między nami, ciężkie jak kamień, który trudno podnieść, a jeszcze trudniej zapomnieć.

Zatrzymałyśmy się przed drzwiami z ciężkiego, postarzanego dębu. Ich powierzchnia była pokryta głębokimi rycinami, które zdawały się pulsować tajemnicą. Drzwi były zamknięte na cztery spusty, niemal nie do przebycia, lecz przez wąską szparę między nimi przebijało się migotliwe światło, tańczące jak duchy w ciemności. Zza nich dobiegał dźwięk — coś nierzeczywistego, jakby połączenie cichego, prześmiewczego śmiechu i niskiego, tajemniczego szeptu, który igrał z moimi nerwami.

— Czy widziałaś ją? — zapytałam, próbując ukryć drżenie, które przeszywało mój głos niczym lodowaty podmuch wiatru.

Francesca uśmiechnęła się lekko, ale jej uśmiech był jak maska — zimny i nieobecny, a oczy pozostały bez cienia ciepła.

— Tylko raz — odpowiedziała cicho. — I nie chcę widzieć więcej.

Wtedy usłyszałyśmy szybkie kroki za sobą. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam Audrey Moore. Stała tam jak posąg, surowa i nieugięta. Jej oczy były lodowate, przenikliwe jak ostrze, które zdawało się przenikać mnie na wskroś, wystawiając na próbę każdy sekret i słabość.

— Myślę, że powinniście uważać, o czym rozmawiacie — powiedziała chłodno, jej głos brzmiał jak wyrok, twardy i bezlitosny.

Francesca spojrzała na nią bez cienia strachu, z nieugiętą pewnością siebie.

— Margold jest jedną z nas. Nie jesteśmy naiwne.

Audrey zrobiła krok bliżej, a ja poczułam niemal lodowaty oddech na skórze. Jej obecność była jak ciemny cień, który rozszerzał się wokół nas.

— To, co wy nazywacie „jedną z nas” — wyszeptała z nienawiścią — jest czymś, czego nie wolno wam dotknąć. Ani słowem, ani myślą.

W tym momencie poczułam, że ściany wokół nas przybliżają się, a powietrze staje się gęste, przesycone niewypowiedzianym niebezpieczeństwem. Margold nie była już tylko legendą. Stała się żywym cieniem, który w każdej chwili mógł zatopić swoje ostrze w nas wszystkich.

Vivian pojawiła się obok Audrey niemal bezszelestnie, jak cień, który nagle przecina światło — ledwo zauważalna, a jednak niepokojąco obecna. Jej spojrzenie było puste, odległe, jakby patrzyła w przestrzeń, gdzie niewidzialne nitki łączyły ją z czymś zupełnie innym. Głos miała cichy, ledwo słyszalny, jakby bała się, że każde słowo mogłoby rozbić coś kruchego i nieodwracalnego.

— Margold to brama, której nie otwiera się bez zgody — wyszeptała z ciężarem prawdy, która ważyła więcej niż tysiąc słów.

Zrobiłam krok w tył. Cały świat wokół mnie zdawał się nagle kurczyć, zwężać, a ja czułam się maleńka, nieistotna, jakby wszystko, co do tej pory znałam i rozumiałam, zaczynało się rozsypywać niczym popiół rozdmuchiwany przez zimny wiatr.

Francesca przełknęła ślinę. W jej oczach pojawił się błysk — ostry, przenikliwy, którego wcześniej nigdy nie zauważyłam. To nie była już tylko dziewczyna z beztroskim uśmiechem, a ktoś, kto nagle zrozumiał ciężar tego miejsca i tego, co naprawdę nas czeka.

— Dobrze — powiedziała, głos napięty, ledwie powstrzymujący drżenie — to już wiemy. Ale co jeśli ktoś i tak spróbuje?

Audrey i Vivian spojrzały na siebie porozumiewawczo, jakby bez słów dzieliły się tym, co nadejdzie.

Potem ich wzrok zwrócił się ku nam — zimny, nieubłagany, jak ostrze zawieszone nad naszą głową.

— To wtedy — odezwała się Audrey głosem, który mógł być szeptem albo wyrokiem — zaczynają się prawdziwe problemy.

Serce waliło mi w piersi tak głośno, że miałam wrażenie, iż za chwilę rozerwie klatkę piersiową. Umysł zaczynał się gubić, plątać w pajęczynach strachu, a nitka bezpieczeństwa, którą trzymałam tak mocno, powoli się zacierała.

Margold.

Dziewczyna, której nie można dotknąć.

Dziewczyna, która zdawała się być czymś więcej niż człowiekiem — czymś starszym, głębszym, nieprzeniknionym.

Czy naprawdę w Aurei da się uciec przed dotykiem legendy?

Wokół nas sala sala stała się chłodna, surowa, a powietrze zgęstniało do niemal nieprzeniknionej masy. Czułam, jak każdy oddech staje się wysiłkiem, jakby niewidzialne ręce ściskały moje płuca.

I wtedy dotarło do mnie jedno — tutaj nie ma miejsca na błędy.

Tu każdy krok, każdy szept, każda myśl może być ostatnim.

Kamienne ściany pochłaniały światło, które wpadało przez witrażowe okna niczym rozproszone, kolorowe iskry. Na podłodze z ciemnego drewna tańczyły plamy barw — czerwieni, błękitu, zieleni — jak utkane ze światła mozaiki, które rozmywały się powoli pod każdym krokiem. Powietrze było gęste od zapachu wilgoci, starego pergaminu i czegoś nieuchwytnego — oddechu tajemnic sprzed wieków, które wciąż drzemały w tych murach.

Wszyscy uczniowie stali w równych rzędach, w swoich mundurach, które wydawały się pochłaniać światło zamiast je odbijać. Nie było tu miejsca na żarty, śmiech ani oddech ulgi — panowała cisza tak gęsta, że niemal można było jej dotknąć, cisza pełna niepokoju i wyczekiwania.

Przed nami pojawił się nauczyciel.

Był wysoki i szczupły, z twarzą o ostrych, niemal rzeźbionych rysach, a jego oczy — głębokie i przenikliwe — zdawały się widzieć więcej niż tylko naszą zewnętrzną powłokę. Patrzyły wprost w duszę, w ukryte sekrety, które jeszcze nie śmieliśmy wyjawić nawet sobie samym.

— Witajcie w pierwszym dniu — zaczął, a jego głos brzmiał chłodno, niczym stal, która tnie powietrze. — Tu nie ma miejsca na przypadki ani błędy. Każdy z was jest tutaj po coś. Każdy niesie ze sobą brzemię, które musi zrozumieć, zanim stanie się wolny.

Jego wzrok zatrzymał się na mnie. Poczułam, jak serce zaczyna bić mocniej, szybciej — mimo że starałam się zachować spokój, próbowałam udawać, że to tylko kolejny dzień, zwyczajny moment w nowym życiu.

Ale nie był.

— Dziś zaczniemy od poznania samego siebie — nauczyciel mówił powoli, z niepokojącą pewnością, jakby każde słowo ważyło więcej niż cały świat. — Bo nie da się kontrolować świata, jeśli nie znamy własnych granic.

Jego głos odbijał się od kamiennych ścian, stając się echem naszych własnych myśli.

Zadanie wydawało się proste — a jednocześnie było jak otwarcie drzwi, za którymi czaiły się demony.

— Zamknijcie oczy — polecił. — Przypomnijcie sobie moment, gdy poczuliście się najsłabsi. Niech to uczucie wypełni was całych, aż stanie się nie do zniesienia.

Zapadła cisza głębsza niż cokolwiek, co pamiętałam. W głowie rozbrzmiewało tylko własne tętno i oddech. Próbowałam się bronić, uciec, ale fale słabości zalewały mnie coraz mocniej, jak zimna woda, w której zaczyna się tonąć. Czułam, jak powietrze robi się ciężkie, a oddech urywa się coraz częściej.

Chciałam otworzyć oczy, wyrwać się — ale nauczyciel ciągnął dalej:

— Teraz otwórzcie oczy i powiedzcie, co zobaczyliście.

W sali rozległy się ciche głosy — drżące, pełne bólu i trwogi. Każde wyznanie niosło w sobie coś więcej niż tylko słabość. To była prawda, której nie dało się zasłonić.

Kiedy nadeszła moja kolej, spojrzałam prosto w oczy nauczyciela. Czułam, jak wszystkie zasłony we mnie opadają.

— Czułam się samotna — wypowiedziałam cicho, jakby to wyznanie było tajemnicą, którą bałam się wypowiedzieć nawet przed sobą. — Zupełnie sama. Nawet gdy byłam wśród ludzi.

On skinął głową, jakby zaakceptował tę prawdę.

— To dobrze — powiedział z cichym zrozumieniem. — Samotność to pierwszy krok do poznania prawdziwej siły.

Lekcja trwała długo. Potem zaczęliśmy uczyć się o symbolach i runach, które zdobiły ściany Aurei — znaki pełne ukrytej mocy, które miały nas prowadzić przez mroki i światło.

Francesca siedziała obok mnie, a jej ręka niemal bezwiednie ślizgała się po pergaminie, kreśląc szybkie, nerwowe szkice symboli. W półmroku sali jej oczy błyszczały jak dwa małe ogniki — pełne pasji i czegoś, co trudno nazwać inaczej niż obsesją.

— To, co tu widzisz, to nie są zwykłe znaki — mówiła cicho, jakby bała się, że ktoś usłyszy jej słowa. — To klucze. Klucze do świata, którego większość z nas nawet nie rozumie.

Jej palce drżały, choć rysowała dalej, jakby ten niepokój tylko potęgował jej skupienie.

— Chcesz poznać prawdę? — spojrzała na mnie przenikliwie. — Musisz nauczyć się mówić tym językiem.

Czułam, jak w mojej głowie coś się rozplątuje, jak gdyby cienka mgła tajemnicy, która dotąd spowijała mój umysł, zaczęła się rozwiewać. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć, czy to była ciekawość, niepokój, czy może coś głębszego, pierwotnego — coś, co nie daje spokoju.

Jedno było pewne: Aurea nie była miejscem dla tych, którzy boją się prawdy.

Siedziałam przy surowym, drewnianym stole, pochylona nad pergaminem, starając się precyzyjnie odtworzyć każdy znak. Francesca była tuż obok, a jej ręka sunęła po papierze z hipnotyczną pewnością, jakby każda kreska miała moc otwierania sekretów świata.

Nauczyciel przechadzał się powoli między rzędami, jego ostre, przenikliwe spojrzenie wyczuwało każdą próbę ucieczki, każde zbłądzenie myśli.

— Poprawcie ostrożnie kształty — rzucił głosem chłodnym i stanowczym. Każda sylaba była jak rozkaz, którego nie można zignorować.

Znowu wbiłam wzrok w pergamin, wyostrzając koncentrację, gdy nagle powietrze w sali drgnęło — niemal nieuchwytne, ale jakże realne. Cienie na ścianach zaczęły tańczyć w niepokojącym rytmie, jakby ktoś rzucił na nie zaklęcie.

Nagle zrobiło się zimno. Nie zwykłe chłodne powietrze, ale zimno, które przeszywa do szpiku kości — niewidzialna zasłona, która przesunęła się między nami.

Francesca zadrżała, a jej twarz przybrała wyraz ostrego niepokoju.

— Coś jest nie tak… — wyszeptała, a jej głos brzmiał, jakby bała się wymawiać tę prawdę na głos.

W sali panowała cisza, która nie zwiastowała nic dobrego.

Przerwałam rysowanie. Serce zaczęło mi walić w piersi, gdy spojrzałam na nauczyciela. Jego twarz nagle stężała, jakby zatrzymał się w czasie — oczy zbladły, ciemniejąc jeszcze bardziej, a usta zacisnęły się w cienką, twardą linię, jakby stłumił krzyk, który chciał wydać.

Zza rogu sali wysunęła się postać — szczupła, ubrana w czerń, niemal stapiająca się z cieniem. Jej oczy płonęły lodowatym, niemal hipnotycznym blaskiem, który przeszył mnie na wskroś.

W całej sali zapadła głęboka cisza, jakby nagle wszyscy zostali zamknięci w szklanej bańce, gdzie każdy szelest pergaminu, każdy cichy oddech był wyraźny i przeszywający.

Nauczyciel przesuwał się powoli między rzędami ławek, jego spojrzenie przenikało nas jedno po drugim, z chłodem, którego nie dało się oszukać ani zignorować.

Nagle zatrzymał się gwałtownie, a świat wydawał się wstrzymać oddech.

— Mam dla was wiadomość — jego głos rozbrzmiał spokojnie, lecz każdy ton niósł ciężar nieodwracalności, jak ostrze przecinające powietrze. — Ktoś… został zamordowany.

Powietrze stężało jeszcze bardziej, a ja poczułam, jak lodowaty strach ściska mi gardło. W jednej chwili wszystko przestało być tylko nauką, symbolami czy ćwiczeniami. To był znak, że coś nieodwołalnego już się zaczęło — cień, który wypełnił Aureę, dotarł także do nas.

Rozdział 4

„Pierwsze spotkanie”

✵ Raya ✵

Dziesięć godzin później.


Nie spałam. Nie potrafiłam. Każda minuta z zamkniętymi oczami była jak dryfowanie w bezkresnej ciszy, jak pustka rozlewająca się po wnętrzu, którą bolało znosić. A ja nie miałam już prawa do bezczynności — nie teraz, gdy wszystko wisiało na włosku.

Siedziałam w pustej sali technicznej. Wokół mnie tylko zimny chłód metalu, surowy blask migoczącego monitora i dźwięk własnego, nierównego oddechu — cichego, płytkiego, nerwowego, jakby każdy wdech mógł się przerwać. Dłoń zaciskała się na myszce. Czasem drżała, mimo że próbowałam ją uspokoić. Cholera, muszę się uspokoić — powtarzałam sobie, choć wiedziałam, że to nie takie proste. To przecież tylko komputer. A może — aż komputer. Maszyna, na której ostatni raz pracował Kai.

Wszystko wokół przypominało mi jego obecność, każda jego opowieść z której się śmialiśmy. Blat stołu nosił głęboką rysę, którą zostawił, gdy niechcący zahaczył kubkiem kawy podczas jednej z tych bezsennych nocy. Klawiatura miała wytarte klawisze — szczególnie „E” i „R” — jakby podkreślając rytm jego myśli, rytm kodów, które pisał. Kody, które według niego były jak teatr reakcji — reakcja na to, co się dzieje na scenie życia. Teraz ten jego śmiech, taki lekki i przepełniony nadzieją, rozdzierał moje serce, bo był już echem przeszłości.

Wbiłam kolejne hasło. To było jego stare, znane tylko jemu i mnie — działało. Czarna przestrzeń ekranu wypełniła się danymi, kodem, śladami jego pracy. Oczy mi wilgotniały, ale łzy nie spływały po policzkach. Nie teraz. Nie tu. Może później. Może wtedy, gdy ta historia się skończy, a ja będę mogła wreszcie upuścić ciężar, który nosiłam na barkach.

Foldery przewijają się na ekranie jeden po drugim — sterylne, uporządkowane, aż zbyt idealne. Wszystko tu wygląda tak, jakby ktoś pieczołowicie sprzątał po Kaiu, nie znając jednak jego sposobu myślenia. Ale ja znam. Znam go lepiej niż ktokolwiek inny. Kai ukrywał swoje najważniejsze pliki w banalnych, nic nieznaczących nazwach. „Update_3.1.6.exe”? Błagam… brzmi jakby sam prosił, żebym to znalazła.

Klikam. Zabezpieczenia są — ale śmiesznie proste. Jakby ktoś zostawił drzwi szeroko otwarte specjalnie dla mnie. To nie jest przypadek.

W środku — jeden jedyny plik tekstowy. Wychylam się bliżej monitora, czuję, jak serce wali mi w piersi jak oszalałe, z każdą sekundą szybciej.

„Projekt Głębina nie jest tym, czym się wydaje.”

Czytam te słowa dziesięć razy, a każde kolejne powtórzenie rozdziera mnie od środka jeszcze bardziej. Bo wiem, co to znaczy. Kai mówił o „Głębinie” miesiącami. Powtarzał, że coś jest nie tak, że dane nie pasują, że ktoś coś ukrywa. Ale potem przestał o tym mówić. Gdy pytałam, tylko się uśmiechał — z tym tajemniczym, bolesnym uśmiechem, który nigdy do końca nie wyrażał prawdy — mówił: „Zajmuję się czymś innym.” A potem… po prostu zniknął. Bez śladu. Akademia rozłożyła ręce, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Jakby Kai nigdy nie był jednym z nich. Jakby nie był moim bratem.

Zmienili temat. Zmienili wersję wydarzeń.

A ja zostałam z pytaniami, z pustką i gniewem, który palił mi żyły.

Ale ja nie zapomniałam.

Klikam dalej, mimo że dłonie drżą, a chłód ekranu przenika przez palce. Kolejne pliki — wideo rozmyte, audio zniekształcone, a jednak jedno nagranie ma datę, która wbija się w mózg jak ostry nóż: „Czerwiec 12”.

Włączam.

Trzeszczy, cisza ciągnie się przez chwilę jak wieczność, a potem słychać głos.

— „Jeśli to słyszysz… to znaczy, że nie wróciłem. Nie możesz ufać Akademii. Nawet tej nowej wersji, tej, którą znasz. Zmienili coś. Program się uczy. I nie wszyscy wracają.”

Zaciskam szczękę, serce pęka i twardnieje jednocześnie. Ten głos — to nie była zwykła wiadomość awaryjna. To było pożegnanie i ostrzeżenie zawarte w jednym.

Kai wiedział, że coś nadchodzi. Że nie będzie odwrotu. I próbował mnie przygotować.

Ale ja… nie byłam gotowa.

Teraz muszę być.

Cisza wokół mnie jest niemal namacalna — gęsta i dusząca, jakby cały świat wstrzymał oddech. W tej bezruchu ja jestem jedyną, która nadal się porusza, jak samotna iskra w mroku. Palce stukają w klawiaturę, rytmicznie, niemal obsesyjnie, a w głowie szumi milion myśli, które wirują szybciej niż migające dane na ekranie.

„Raport_Zero” — te słowa na ekranie błyszczą ostrzej niż jakikolwiek neon w nocy. Nie jest to tylko nazwa pliku. To mój ostatni bastion nadziei, mój plan, mój wykrzyk rozpaczy, a zarazem początek nowej drogi. Dokument, który może przynieść odpowiedzi, ale też wywołać pytania, na które jeszcze nie jestem gotowa.

Wpatruję się w linijki kodu, fragmenty notatek, których Kai zostawił tu ślady, jakby szeptał mi do ucha, próbując mnie ostrzec i prowadzić z zaświatów. Każdy znak, każda cyfra to jak kropla krwi w morzu tajemnic, które muszę odkryć. Czuję, że w tej cyfrowej pajęczynie ukrywa się coś więcej — prawda, którą ktoś usilnie stara się zatrzeć i schować.

Serce bije mi szybko, a zarazem ciężko, jakby ktoś przyłożył mu niewidzialny kamień. Zimny dreszcz przebiega po plecach. Wszystko we mnie mówi, że to nie jest już tylko gra. To jest walka o coś, co przekracza moje zrozumienie — walka o prawdę, o Kai’a, o mnie samą.

Patrzę na zegarek, a wskazówki zdają się poruszać zbyt głośno, zbyt natarczywie. Każda minuta, każda sekunda to ucieczka czasu, która oddala mnie od bezpieczeństwa, a przybliża do nieznanego.

Jeszcze dwadzieścia minut — tylko tyle zostało do momentu, gdy noc ustąpi miejsca ruchowi, gdy Akademia obudzi się z letargu, a ja stanę twarzą w twarz z tym, czego do tej pory się bałam.

Muszę być gotowa. Muszę być silna.

Bo to, co odkryję, może zmienić wszystko.

Ten moment właśnie nadszedł. Serce uderza mi w piersi z takim natężeniem, jakby chciało wyrwać się na wolność, jak dzikie zwierzę przerażone pułapką. Nie boję się ciemności, nie boję się mroku, który wokół mnie się rozlewa. Boję się tego, co mogę tam znaleźć. Albo — kogo.

Zamykam ekran z precyzją wyuczoną latami ostrożności, wyciągam pendrive’a i z ukrytą troską chowam go do wewnętrznej kieszeni bluzy. Ten kawałek plastiku jest teraz moim najcenniejszym skarbem, moją tajemnicą, moją bronią i jednocześnie przekleństwem.

Wychodzę z sali technicznej, zostawiając po sobie idealny porządek. Kai nauczył mnie, że nigdy nie można pozostawić śladów, których nie chce się, by ktoś odnalazł. Jak duch przemierzam korytarze Akademii — pustych, zimnych, przesiąkniętych ciszą, która jest bardziej przerażająca niż krzyk. Światła przygaszone rzucają długie, posępne cienie, które tańczą i wyginają się na ścianach, zamieniając zwykły korytarz w labirynt pełen nieznanych niebezpieczeństw. Każdy zakręt przypomina mi scenę z filmu — tę, w której bohaterka znika, a jej los pozostaje tajemnicą. Ale ja nie jestem bohaterką. Jestem siostrą. Tą, która nie pozwoli odejść bez odpowiedzi.

Schodzę po zimnych, metalowych schodach na poziom minus jeden. Oficjalnie to archiwa i strefa techniczna, pełna zapomnianych dokumentów i martwych danych. Nieoficjalnie… to tam Kai prowadził swoje sekrety, tam zostawił ślady swojej prawdziwej pracy. Widziałam jego ruchy w logach systemu — chociaż Akademia robiła wszystko, by je wymazać, zatarć, zakłamać. Jakby komputer chciał zapomnieć, ale ja pamiętam.

Zbliżam się do drzwi z czytnikiem biometrycznym — zimnym i bezwzględnym strażnikiem sekretów. Kai zostawił mi coś na wypadek, gdybym kiedykolwiek tego potrzebowała — jego odcisk palca, starannie zapisany w pamięci mojego tabletu. Ręka zaczyna mi drżeć, gdy powoli przykładam ją do czytnika. Czas zwalnia. Przez sekundę czuję, jakbym balansowała na krawędzi przepaści. Zielone światło błyska jak znak nadziei. Klik. Drzwi otwierają się cicho, z ledwo słyszalnym szumem — jak zaproszenie, ale i ostrzeżenie.

Wchodzę.

Powietrze tutaj jest inne. Zimne, ostre, jak uderzenie lodowatego wiatru w twarz. Surowe i nieprzyjazne. Czuć je na skórze, w płucach — ciężkie, przesycone kurzem, stęchlizną, plastikiem, ale i czymś jeszcze — ostrym, chemicznym, co wbija się pod skórę i powoduje, że oddech robi się płytki, niepewny. Ściany wokół mnie to szorstki beton — zimny, nieoszlifowany, pozbawiony jakiegokolwiek ciepła czy oznak życia. Brak tu jakichkolwiek ozdób, monitorów, dźwięków — jedynie słabe, mleczne światło awaryjnych lamp rozlewa się po podłodze, tworząc aurę opuszczenia i zapomnienia.

Idę powoli, każdy krok odbija się echem, który zdaje się śmiać z mojej niepewności. Nie wiem, czego mam się spodziewać za kolejnymi drzwiami. Może laboratoriów pełnych tajemniczych maszyn, które śledziły Kai’a. Może sejfów z zakazanymi dokumentami. Może — najgorsze — czegoś, czego bałam się od dawna. Ciała.

Ale korytarz przede mną to seria zamkniętych drzwi. Każde ponumerowane, starannie, ale bez żadnych opisów, bez wskazówek, bez znaków, które mogłyby zdradzić, co kryje się za nimi. Jakby ktoś chciał, żeby nikt nie wiedział, gdzie i co znajduje się w tym labiryncie tajemnic.

Pokój 01 — drzwi zamknięte, zimne, nieprzeniknione. Pokój 02 — identycznie, jakby tam nic już nie istniało. Pokój 03… zielone światło pulsuje cicho, drzwi uchylone na oścież, jakby zapraszając lub ostrzegając.

Staję na progu. Serce mi bije coraz szybciej, a chłód przeszywa całe ciało. W środku widzę tylko jedno — samotne biurko i stację badawczą. Przezroczysty ekran z cichym szumem ożywa, powoli rozświetlając pomieszczenie bladą poświatą.

Automatyczne logowanie — „Kai Mcbraide”.

Jest tutaj. To nie sen. To nie iluzja.

Kai jest tu.

A ja… właśnie wkroczyłam do jego świata.

— Nie myśl. Po prostu biegnij.

To pierwsze słowa, które rozrywają szok i paraliż paniki. Kroki — ostre, metaliczne, coraz bliższe. Każde uderzenie podeszwy o beton jest jak wyrok, zimne i rytmiczne, niemal nieludzkie. Czuję, jak adrenalina wybucha we mnie, serce wali jak młot, płuca łakną powietrza, które nagle staje się za mało.

Mogłabym się odwrócić — spojrzeć, kto mnie ściga — ale wiem, że nie mogę. Jeszcze nie. Strach obezwładnia, ale nie na tyle, by się zatrzymać. Zrywam się z miejsca, każdy mięsień napięty, pendrive mocno schowany w kieszeni bluzy. Głowa nisko, ciało gotowe do skoku.

Drzwi do Pokoju 03 zamykają się za mną z przeciągłym syknięciem — jak ostrzeżenie, które odbija się w mojej głowie. Wbiegam na główny korytarz, nie patrząc w tył. Skręcam gwałtownie w prawo, biegnę na ślepo, kierując się tylko jedną, prostą zasadą: niżej. Głębiej.

Jeśli Kai miał rację, to właśnie tam, poza oficjalnym rejestrem, znajduje się prawdziwe serce Projektu Głębina. Tam, gdzie systemy nie sięgają. Tam, gdzie coś się rodzi, coś żyje i rośnie poza kontrolą — poza zasięgiem wzroku tych, którzy mają władzę.

Zakładam kaptur, chowając twarz w cieniu. Skręcam, zeskakuję dwa stopnie naraz. Powietrze robi się jeszcze chłodniejsze, bardziej duszne, ale nie zatrzymuję się. Zbliżam się do wąskiego serwisowego szybu wentylacyjnego — miejsca, które kiedyś odkryłam zupełnie przypadkiem. Wygląda na martwy koniec, na pułapkę, ale to nie koniec.

Kai był pierwszy, który odkrył tę drogę. Pokazał mi ją kiedyś, a jego słowa ciągle brzmią w mojej pamięci:

„Prawdziwa Akademia zaczyna się dopiero wtedy, gdy kończy się ta oficjalna.”

Prawdziwa Akademia.

To tutaj zaczyna się prawda.

To tutaj kończy się wszystko, co znałam.

— Nie myśl. Tylko biegnij.

To pierwsze, co przerywa szok i paraliżujący strach. Kroki — coraz bliżej, ostre, metaliczne, echem odbijają się od betonowych ścian. Regularne, zimne, nieludzkie. Każde uderzenie podeszwy brzmi jak wyrok, który zbliża się nieubłaganie.

Chciałabym się odwrócić. Spojrzeć, kto za mną idzie. Ale wiem, że nie mogę. Jeszcze nie teraz. Lęk paraliżuje, ale wiem, że zatrzymanie się oznacza przegraną.

Zrywam się z miejsca — ciało napina się jak sprężyna. Pendrive w kieszeni bluzy staje się moim jedynym dowodem i nadzieją. Głowa nisko, oddech szybki i płytki, kroki w półskoku, każdy ruch pełen determinacji i strachu.

Wbiegam na długi, opustoszały korytarz. Skręcam w prawo bez namysłu — na ślepo, kierując się tylko jedną zasadą, która nagle stała się dla mnie wszystkim: niżej. Głębiej.

Jeśli Kai miał rację, to właśnie tam, poza oficjalnym rejestrem i systemami bezpieczeństwa, kryje się centrum Projektu Głębina. Miejsce, gdzie rodzi się coś mroczniejszego niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać. Coś, co rośnie poza kontrolą, poza zasięgiem wzroku tych, którzy myślą, że mają władzę.

Przeciskam się przez wąski, ciasny szyb wentylacyjny — to miejsce, które odkryłam przypadkiem, kiedyś wydawało się martwym końcem, pułapką. Ale nie jest.

Kai odkrył tę drogę pierwszy. To on mnie tu zaprowadził, pokazał mi, że prawdziwa Akademia zaczyna się dopiero wtedy, gdy kończy się ta oficjalna.

Prawdziwa Akademia.

To nie tylko miejsce. To mroczne serce tajemnic, które właśnie próbuję odkryć — i które może mnie pochłonąć na zawsze.

Wychodzę z ciasnego szybu, a moje stopy stawiają pierwszy krok na chłodnej, wilgotnej posadce ciemnego pomieszczenia bez okien. To stara piwnica — zapomniana przez czas i administrację, jakby ktoś chciał, by zniknęła z pamięci świata. Powietrze jest ciężkie, przesycone zapachem wilgoci i rdzy, ale jest w nim też coś niepokojącego, ostrego, niemal chemicznego — jak ozon po burzy albo sztuczne perfumy, które nie pasują do tego miejsca.

Przez lata myślałam, że to tylko magazyn, kolejna zapomniana część Akademii. Ale teraz wiem, że się myliłam. To jest coś więcej.

Na końcu tej salki, ukryta pod zniszczonym, poplamionym dywanem, znajduje się klapa w podłodze. Serce bije mi szybciej, kiedy odciągam tkaninę. Znam to miejsce. Słyszałam rozmowy dwóch ludzi z administracji — szeptali o „drugim dnie Aurei”, chichocząc, jakby mówili o sekrecie, który powinien pozostać na zawsze ukryty. Myśleli, że nikt nie słyszy.

Teraz to ja otwieram tę klapę.

Drabiną schodzę w dół, w gęstą, nieprzeniknioną ciemność. Z każdym stopniem powietrze gęstnieje, staje się cięższe, niemal namacalne, jakby oddzielało ten świat od wszystkiego, co znałam do tej pory. Czuję, że to miejsce nie jest częścią Akademii, jaką znałam — to coś starszego, tajemniczego, a jednocześnie przerażająco nowoczesnego. Ukryte pod warstwami kłamstw i zapomnienia.

Ręka szuka podłoża. Dotykam zimnego betonu — ale to nie jest zwyczajna posadzka. Jest bardziej porowata, wilgotna, a pod jej chłodem przebija delikatny, nieoczekiwany zapach — wilgoć miesza się z czymś zupełnie niepasującym — słodkim, niemal kwiatowym.

Coś tutaj rośnie.

Wychylam się zza filaru.

I wtedy widzę to.

W ogromnej, podziemnej sali, rozświetlonej miękkim, różowawym blaskiem pulsujących lamp, kilka postaci w białych płaszczach porusza się bezgłośnie. Nie są to zwykli badacze — ich twarze ukrywają gładkie, pozbawione wyrazu maski, odbijające światło w nierealny sposób. Poruszają się synchronicznie, jakby byli częścią jednej, nieprzerwanej maszynerii. Bez słowa, bez emocji.

Na środku komnaty, na potężnej, szklanej platformie, rozciąga się organiczne pnącze — żywe, pełne siły, choć delikatne niczym róże. Kwiaty mienią się w świetle, a ich liście pulsują niemal rytmem serca.

Serce Akademii.

I coś jeszcze — prawda, której nigdy nie miałam poznać.

Ale to nie są zwykłe róże. Czarna jak węgiel, niemal aksamitna powierzchnia płatków pochłania światło, a na ich końcach migoczą drobne czerwone przebłyski — jakby tkwiła w nich rozpalona krew. Rośliny poruszają się powoli, delikatnie, jakby oddychały, żyły własnym rytmem. Nie mogłam od nich oderwać wzroku. To nie były tylko rośliny. To było coś żywego, coś czującego.

Obok szklanej platformy stała wysoka sylwetka — jedna z nielicznych, które nie nosiły maski. Kobieta o zimnych, przenikliwych oczach, z włosami gładko zaczesanymi do tyłu. W rękach trzymała szklany tablet, który błyszczał chłodnym światłem. Słowa, które wypowiadała, docierały do mnie tylko jako fragmenty, urywki sensu, lecz wystarczające, by serce zaczęło bić szybciej.

— „…symbioza postępuje. ITΩ (Ito) zaczyna reagować na impuls emocjonalny. Możemy rozpocząć fazę implementacji.”

Ito. To słowo rezonowało we mnie jak echo czegoś znajomego. Kai wspominał je w swoich plikach, w zdawkowych notatkach, które nigdy do końca nie wyjaśniały, czym — a może kim — jest Ito. Tajemnicza zagadka, którą od miesięcy próbowałam rozplątać.

Nagle jedna z róż na platformie zaczęła powoli się otwierać. To, co wyłoniło się z jej środka, wywołało we mnie falę lodowatego przerażenia i fascynacji. Nie był to człowiek, ale też nie maszyna. To była forma przejściowa — dziwaczna, nieludzka. Biologiczna struktura splątana z metalowymi przewodami, jakby natura i technologia połączyły się w jeden organizm. Jej skóra lśniła subtelnym, niemal przezroczystym blaskiem, a wewnątrz niej pulsowało światło — życie? świadomość? Nie byłam pewna. To nie była sztuczna inteligencja. To było coś więcej. Może ktoś.

Z trudem powstrzymałam drżący oddech, który chciał uciec z moich płuc jak panika.

Wtedy jeden z zamaskowanych badaczy powoli odwrócił głowę w moim kierunku. Zamarłam — czas zwolnił, a w sercu poczułam lodowaty ścisk. Trwało to sekundę, może dwie, może mniej, ale wydawało się wiecznością. Jego… jej oczy — jeśli można tak nazwać tę maskę — przeskanowały mnie. I nagle… odwrócił się z powrotem, bez ruchu, bez słowa.

Nie widział mnie. Albo… nie uznał za zagrożenie.

Wycofuję się powoli za metalową kolumnę, czując, jak zimny metal chłodzi spocone dłonie. Serce tłucze się w mojej piersi z bezwzględną siłą — jak ptak uwięziony w klatce, desperacko szukający wyjścia. Każda myśl wiruje w głowie, jakby nie potrafiły się zatrzymać, jedna nachodzi drugą, krusząc spokój na kawałki. Kai wiedział. Kai próbował mi pokazać prawdę, której nie potrafiłam zrozumieć, dopóki nie znalazłam się tutaj, w tym piekielnym podziemiu.

Projekt Głębina to nie zwykłe badanie. To coś znacznie bardziej przerażającego.

To hodowla.

Eksperyment.

Symbioza.

A ja — przypadkiem, czy może przeznaczeniem — właśnie weszłam do samego środka tej makabrycznej machinacji.

Wiem, że powinnam się wycofać. Zniknąć. Uciec, póki jeszcze mam siłę i czas. Ale coś mnie w tym miejscu przytrzymuje — coś niematerialnego, a zarazem potężnego. Może to głód prawdy, który przez tyle miesięcy palił mnie od środka. Może cień Kai’a, który ciągle krąży wokół mnie, obecny w każdym cichym zakamarku tej podziemnej szklarni, wśród tych żywych, czarnych róż.

A może… może to tylko ciekawość — najniebezpieczniejszy i najbardziej toksyczny rodzaj głodu.

Zostaję.

Czołgam się powoli, ostrożnie między splątanymi kablami i metalowymi skrzyniami, czując jak zimno i wilgoć przenikają przez ubranie. Wreszcie odnajduję wąską szczelinę w ścianie — idealne schronienie, zasłonięte z trzech stron, niemal niewidoczne. Ukryta, mogę obserwować całą salę, nie ryzykując odkrycia.

Postać z tabletem podnosi głos. Słowa wypływają teraz wyraźniej, każdy dźwięk przeszywa powietrze niczym lodowaty nóż. Słyszę je dokładnie, każde z nich odbija się echem w mojej głowie.

— „Róża N-17 zareagowała na wspomnienie. Projekt ITΩ wkracza w czwartą fazę: adaptacja do jednostki-straty. Obiekt testowy: Kai Mcbride.”

Zamarłam.

Serce przestało bić na moment. Oddech zatrzymał się gdzieś głęboko w gardle. Kai. Mój brat. Nie eksperyment. Nie próbka. Obiekt testowy.

Uświadomienie tego powoduje, że cały świat wokół zamienia się w lodowatą ciszę, w której tylko bijące w moich uszach własne myśli brzmią jak wyrok.

I nagle wszystko nabiera nowego, przerażającego sensu.

Kai. Oni go mają.

Nie „mieli”. Mają.

To słowo uderza mnie jak lodowaty młot w brzuch. Nie wiem, czy on żyje, czy tylko coś z niego zostało — ciało, umysł, dusza? A może połączyli wszystko w coś, co nie powinno istnieć? Coś, co nazywają eksperymentem, a ja nazywam koszmarem.

Coś w moim wnętrzu pęka. Gniew, strach i rozpacz walczą o przestrzeń w mojej głowie, tworząc gęstą, nieprzeniknioną mgłę. Czuję, jak łzy chcą wybuchnąć, ale zamiast tego zaciskam zęby tak mocno, że język smakuje krwią. Nie mogę pozwolić sobie na krzyk. Nie tutaj. Nie teraz.

Kobieta — ta z tabletem — przechadza się powoli między stanowiskami, jakby była bogiem w swoim królestwie śmierci i życia. Jej słowa są zimne, precyzyjne, jak rozkaz bez emocji.

— „Emocja: siostra. Dominujące odchylenie: wina. Idealne źródło impulsu do formowania prototypu Ito 2.”

Siostra.

Oni wiedzą o mnie.

Nie tylko mnie śledzili. Wbudowali mnie w równanie, jak zmienną, bez której eksperyment nie może się powieść. Kai był początkiem, ja jestem kontynuacją. Albo… katalizatorem.

Powietrze wydaje się cięższe, jakby wciągało każdy mój oddech, blokując płuca. Nie oddycham. Nie ruszam się. Tylko krew dudni mi w uszach, jakby chciała wyrwać się z żył i krzyczeć prawdę, której nie mogę wypowiedzieć.

I wtedy coś się zmienia.

Róża N-17 — ta, która wcześniej drżała — zaczyna się poruszać, jakby budzona ze snu. Jej płatki rozchylają się powoli, z niepokojącą gracją, odsłaniając coś… co przypomina człowieka. Dziewczynę. W moim wieku, może młodszą. Jej ciało jest gładkie, niemal przezroczyste, jakby było utkane z cienkiego szkła i cienia. Włosy czarne niczym noc, miękkie i delikatne.

Ale oczy… te oczy są jak lustra nie z tego świata. Lśniące, chłodne, obce, jakby ktoś je stworzył, ale zapomniał im dać duszę. Nie są ludzkie. Nie są żywe.

I ta dziewczyna patrzy.

Nie na mnie.

Przez mnie.

Jakby widziała coś, co ja sama próbuję ukryć. Coś, co boli. Coś, co jest prawdą, której nie chcę przyjąć.

Jej głowa przechyla się lekko na bok, jakby badała powietrze, rozpoznawała coś, czego ja nie potrafię pojąć. Kroki — niepewne, powolne, a jednak pełne pewności siebie. Krok za krokiem przesuwa się w moją stronę. Jeden z zamaskowanych badaczy robi krok do przodu, jakby chciał ją zatrzymać, powstrzymać ten ruch. Ale ona podnosi dłoń — spokojnie, bez słów — i on cofa się, jak zahipnotyzowany. Bez oporu. Bez pytania.

Nie idzie do mnie.

Ona nie musi.

Ona wie, że tu jestem.

Zamarłam, a cisza wokół zaczęła ciążyć, jakby każdy oddech miał roznieść w drobny mak ten delikatny, napięty moment.

I wtedy — trzask. Krótki, ostry dźwięk za mną. Obracam się błyskawicznie — za późno.

Stał tam.

Postać wysoka, cała w czerni, maska bez otworów, gładka i zimna jak stal. Bez słowa, bez gestu — a jednak komunikująca jedno: nie ma ucieczki. Ręka szybko sięga do pasa. Czuję, jak adrenalina eksploduje w moich żyłach, pali i rozsadza każdą komórkę ciała.

Uderzam łokciem w najbliższy cel, czuję chrupnięcie mięśni. Odbijam się od zimnej ściany i rzucam do biegu, jakbym miała skrzydła. Alarm jeszcze nie włączył się. Jeszcze mam czas.

Ale nie jestem sama. Ta dziewczyna — ta dziwna, niemal nadprzyrodzona róża — podąża za mną. Jej ruchy są lekkie, płynne, niemal bezgłośne, jakby była cieniem.

Pędzę z powrotem przez klapę, czując chłód betonowych ścian na ramionach. Krwawię — łuk brwiowy parzy, ale ból jeszcze nie dotarł. Jeszcze nie teraz.

Zamykam właz za sobą, duszę się niemal z paniki. Szukam schronienia. Znajduję boczne pomieszczenie, zasłaniam się starymi krzesłami i rozsypanymi pudłami. Każdy oddech jest płytki, gwałtowny, pełen napięcia.

I wtedy po raz pierwszy, między uderzeniami serca i szumem w uszach, zadaję sobie pytanie, które wcześniej było zbyt przerażające, by wypowiedzieć na głos:

Czy Kai chciał, żebym to wszystko zobaczyła?

A jeśli nie on… to kto?

Kto mnie tu sprowadził?

Rozdział 5

„To nie ma sensu”

✤ Nixon ✤

Następny dzień…


Zegar wybija trzynastą, a ja już mam dość ludzi na cały tydzień.

W stołówce panuje chaos przebrany za normalność. Światło jest tak ostre, że niemal kłuje w oczy, a hałas dobiegający z wszystkich stron przypomina stadko bezmyślnych zwierząt. Białe ściany odbijają każdy dźwięk, stoły błyszczą tak, że aż oślepiają, jakby ktoś próbował udawać, że to miejsce jest klinicznie czyste, a nie zatłoczonym korytarzem przetrwania.

Przez te wszystkie lata nauczyłam się unikać centrum uwagi, więc siadam przy swoim zwyczajowym stoliku — w lewym rogu, blisko okna, daleko od kamer i wzroków zbędnych obserwatorów.

Margold już tam jest. Jak zawsze — z tym swoim wyuzdanym uśmiechem, który nie jest przyjazny, tylko taki, co zaraz wyłoży mi na stół jakiś kawał tak głupi, że aż żałosny.

— Heeeej, kochanie — przeciąga słowo jak gwiazda taniego serialu, zupełnie nie zwracając uwagi na moje nastawienie. — Zgadnij, co dziś powiedziała profesorka Velin o moim referacie? „Ekscentryczny”. Czyli genialny, co nie?

Jej głos wbija mi się w czaszkę niczym sztylet. Ekscentryczny. Dla niej to synonim geniuszu, bo robi rzeczy na opak, które nikt normalny by nie tknął.

Nie odzywam się. Sięgam po butelkę wody, łykam, czując, jak ból zaczyna rozlewać się za oczami, zanim zdążę nawet zjeść.

Wtem, na horyzoncie chaosu, pojawia się Drake. Siada naprzeciwko mnie, tacę z jedzeniem trzymając jak prawdziwy wyjadacz policyjnych thrillerów — wiecznie zblazowany, jakby wszystko, co go otacza, było bezsensowne. Głodny, ale nie tylko fizycznie — bardziej na jakąkolwiek iskierkę sensu.

Nie mówi nic, tylko rzuca mi krótkie spojrzenie, które znaczy więcej niż słowa.

I nagle ta sterylna stołówka, te rozedrgane światła i irytujące głosy, stają się tłem dla momentu, który — choć krótki — jest prawdziwy.

— Margold, możesz mi kiedyś pozwolić zacząć obiad w ciszy? — rzucam z lekkim uśmiechem, choć moje słowa niosą za sobą zmęczenie i ironię. Na stole ląduje przed Drake’em coś, co wygląda, jakby przeszło przez kilka eksperymentów kulinarnych i po prostu się poddało.

— O, witaj, panie Sarkazmie — odzywa się Margold z błyskiem w oku, nie tracąc rytmu. — Jak tam twoje zero ocen z etyki? Słyszałam, że napisałeś, że „moralność to konstrukt dla słabych”. Miód na uszy.

Drake wzrusza ramionami, jego spojrzenie jest obojętne, ale w tych ramionach kryje się jakaś niewypowiedziana prawda.

Margold przewraca oczami z taką teatralnością, że aż stuka paznokciem w blat, a jej uśmiech robi się szerszy — jak kot, który właśnie znalazł mysz.

Wtem do naszego stolika podchodzi Nathaniel. Cisza wokół niego, spokój, który kontrastuje z chaosem wokół. Jego spojrzenie jest ciężkie — jakby niósł w sobie jakieś sekrety, które ważą więcej niż słowa. Zatrzymuje się przy stole, siada bez słowa, a jego wzrok pada na mnie — krótkie, intensywne spojrzenie, które mówi więcej niż tysiąc zdań.

Margold natychmiast prostuje plecy, jakby obcowanie z Nathaniel’em wymagało przywdziania zbroi.

— Ooo, Nathaniel, może ty powiesz coś mądrego — mówi, nie kryjąc sarkazmu, ale też wyraźnej nadziei, że ktoś jeszcze podtrzyma jej teatr. — Rozmawiamy o wolności twórczej. A dokładniej o tym, jak system dusi nasze wyjątkowe umysły.

— Nie rozmawialiśmy, — mówię cicho, z lekką goryczą, — ty mówiłaś do siebie, jak zwykle.

Margold uśmiecha się szeroko, ale w jej głosie pojawia się ostry cień, ukryty pod warstwą słodkich słów: — Bo jak się z kimś jest, to chyba powinien chcieć cię słuchać, prawda?

Typowa Margold. Trucizna podana w ładnym flakonie. A ja? Ja wolę milczeć i obserwować.

Margold spojrzała na mnie z takim błyskiem, jakby zaraz rzuciła jakąś ciętą ripostę, ale Nathaniel uprzedził ją lekkim ruchem ręki.

— Cisza jest równie ciężka, co słowa — powiedziałem spokojnie, z tonem jakby wyważając każde zdanie. — Czasem to właśnie w milczeniu najgłośniej słychać, co się naprawdę dzieje.

Drake prychnął, ale tym razem bez śmiechu — raczej z nutą rozbawienia i zrozumienia. — W takim razie Nixon, wyglądasz, jakbyś był pełen hałasu pod tą ciszą.

Spojrzałem na niego, a potem na Margold, której uśmiech stał się jeszcze bardziej nienaruszalny — pozornie nie do rozbicia.

— Może mam w sobie coś, co wyciąga hałas na zewnątrz, kiedy wszyscy wokół wolą go udawać — rzuciłem, a słowa spadły na stół jak ciężkie kawałki metalu.

Margold odchrząknęła, ale nie odpowiedziała. Nathaniel jedynie skinął głową, jakby aprobowal ten ciężar.

Przez chwilę wszyscy trwaliśmy w tym napięciu, które nie było ani dobre, ani złe — po prostu było prawdziwe.

Wtedy Margold wstała, rzuciła: — No dobrze, panowie i panie filozofowie. Po lekcji moralności czas na coś do jedzenia. Niech wasze ciche burze przyniosą choć trochę spokoju na talerze.

Margold mówi to z takim spokojem, jakby właśnie rzuciła mi wyzwanie, a nie próbowała mnie zrozumieć. W jej oczach nie ma ani skruchy, ani czułości — jest zimna precyzja i coś, co kiedyś nazywałem ambicją, ale teraz brzmi jak oskarżenie.

Patrzę na nią. Słowa, które chciałem ukryć, które wymazywałem w myślach, teraz płyną na powierzchnię i nie chcą się cofnąć.

— Może wymyśliłaś — odpowiadam cicho — ale chyba zapomniałaś, że nawet mury mogą się kruszyć.

Margold zaciska dłonie na stole, jakby chciała to wszystko powstrzymać w sobie, ale jej wargi drgają, jakby zaraz miała wybuchnąć.

— Może — mówi w końcu, i jest w tym coś z poddania — ale nawet kruszące się mury mogą zniszczyć wszystko, co mają chronić.

Na moment zapada cisza, ciężka jak stłumiony krzyk. Wiem, że to nasze pęknięcie — nie można tego już łatwo zalepić.

Patrzę na Nathaniela. Jego spojrzenie jest teraz bardziej miękkie, czułe, jakby czytał we mnie coś, co sam chciałby zrozumieć.

— Chyba… — zaczynam, ale zatrzymuję się, bo nie wiem, czy mam odwagę dokończyć.

— Co? — pyta szeptem.

Nie odpowiadam. Zamiast tego sięgam po butelkę wody i robię łyk. Gorycz pozostaje na języku długo po tym, jak połykam.

Margold odsuwa się, zrywając tę nić, która jeszcze próbowała coś połączyć.

— Nie oczekuj, że cokolwiek z tego będzie proste — rzuca.

Zostaję sam z ciszą, która teraz naprawdę znaczy więcej niż wszystkie słowa.

Margold się pochyla, jakby chciała zbliżyć się jeszcze bardziej, choć nie zmienia dystansu między nami — to dystans wojny, a nie rozmowy. W jej oczach błyska coś, co trudno nazwać przyjaźnią czy współczuciem — raczej polowanie.

— Wiesz, Nixon, — mówi cicho, niemal szeptem, — czasami zastanawiam się, czy naprawdę istniejesz poza tym chłodem, który wszyscy widzą. Albo czy to po prostu twój sposób na przetrwanie w tej Akademii. Bo wiesz, nawet te najtwardsze mury mają swoje słabe punkty.

Czuję, jak napięcie rośnie, jak palce ściskają krawędź stołu, jakbym chciał ją powstrzymać, albo może — sam siebie.

— A może to ty się boisz, że prawdziwe uczucia cię zniszczą? — dodaje, a w jej głosie słychać coś między drwiną a troską.

Odpowiadam bez słowa, bo słowa są teraz ciężkie jak ołów. Za dużo tu gier i maskarady. Za dużo niewypowiedzianych prawd.

Nathaniel obserwuje nas z boku, a Drake — jak zwykle — jakby chciał być gdzie indziej, ale musi tu być.

Margold uśmiecha się z triumfem, bo wie, że poruszyła coś ważnego. Ale czy ona też to widzi? Czy jest gotowa na prawdę, która może się za tym kryć?

Milczę. Bo wiem, że to cisza będzie teraz naszym polem bitwy.

Bo nie chodzi tylko o nią. Chodzi o mnie. O to, że od miesięcy mam wrażenie, jakby ktoś mnie wkleił w czyjś cudzy scenariusz. Że jestem tłem do jej dramatu, rekwizytem. Że wszystko, co mówię, trafia w ścianę zrobioną z samouwielbienia i pretensji.

I że najgorsze, naprawdę najgorsze, to to, że kiedyś mi się to podobało.

Wstaję.

Krzesło zgrzyta.

— Wiesz co, Margold? Może nie jestem odlewem. Może po prostu jestem sobą. A ty jesteś tak zajęta krzyczeniem, żeby nikt nie usłyszał, że nic pod tą twoją głośnością nie ma.

— Przepraszam? — Jej głos się załamuje. Tylko na ułamek sekundy.

— Nie jesteś trudna do zrozumienia, Margold. Jesteś przewidywalna. I zmęczona samą sobą. I próbujesz to zrzucić na mnie, bo boisz się, że nikogo naprawdę nie obchodzisz. Nawet mnie.

Wokół robi się cicho. Ktoś obok przestaje żuć. Stołówka to nie sala sądowa, ale teraz wszyscy czują napięcie, jakby właśnie zapadł wyrok.

Margold siedzi nieruchomo. Oczy ma szeroko otwarte, ale nic nie mówi.

Drake próbuje coś mruknąć, ale macham ręką. Wychodzę. Nie patrzę za siebie.

Bo wiem, że jeśli jeszcze raz spojrzę na nią — nie wytrzymam.

I może… może właśnie o to jej chodziło.

Korytarz chłodzi mnie, jakby Akademia sama chciała mi dać po twarzy lodem za to, co właśnie powiedziałem.

Nie wiem, dokąd idę. Po prostu idę — bez celu, bez planu, jak zagubiony cień w labiryncie własnych myśli. Ściany wokół mnie są zbyt białe, zbyt bezosobowe, odbijają każdy dźwięk, który wydaje się wręcz krzyczeć. Kafle pod stopami stukają mi w uszy jak wyrok, przypominając o każdej decyzji, której nie potrafię cofnąć. Czuję, jak adrenalina powoli opada, zostawiając po sobie nieprzyjemny posmak — pustkę, chłód i kwaśny odór własnej bezsilności.

Przechodzę przez zakręt, czuję jak mięśnie odmawiają posłuszeństwa, jakbym nagle napotkał niewidzialną ścianę. Zatrzymuję się gwałtownie. I wtedy widzę ją.

Raya. Nowa dziewczyna o której każdy wspominał.

Stoi kilka metrów przede mną, przy automacie z napojami. Kaptur naciągnięty głęboko na głowę, ręce schowane w kieszeniach bluzy, jakby chciała ukryć się przed całym światem. Jej sylwetka jest niewielka, ale pełna napięcia, jakby przez całe życie balansowała na krawędzi cienia i światła. Wygląda jak ktoś, kto nigdy nie pozwolił sobie na chwilę wytchnienia, ktoś, kogo światło omija szerokim łukiem.

Podnoszę wzrok. Nasze spojrzenia spotykają się — szybko, niemal bezwiednie, ale w tych sekundach kryje się cały wszechświat emocji. Czas zwalnia. To nie jest zwykłe spojrzenie — to przeszywające, ciężkie jak ołów spojrzenie, które rozbija wszystkie fasady, które zdążyłem zbudować przez te wszystkie miesiące.

W jej oczach dostrzegam zmęczenie, głębokie i nieprzebaczone. Czujność, która mówi: „Nie ufaj nikomu”. Jest tam coś więcej — jakaś niewidzialna rana, ból zaklęty w milczeniu, które waży tonę. Jakby szukała czegoś, co zawsze uciekało tuż za horyzontem. A mimo to, nie odwraca się, nie ucieka. Stoi, twardo jak skała, a jednak widać, że jest bliska pęknięcia.

Ja też nie ruszam się z miejsca. Czuję, jak serce wali mi w piersi, jakby chciało wyłamać się z klatki, którą sam dla siebie zbudowałem. Czuję każdy oddech, każdą sekundę, która przeciąga się do nieskończoności.

I wtedy — bez słowa, bez gestu — Raya spuszcza wzrok. To drobne, ledwie zauważalne spojrzenie w dół ma moc cięższą niż tysiąc wykrzyczanych słów. W tym geście kryje się cała jej historia — niewypowiedziane żale, tajemnice, obawy i tęsknoty, które nigdy nie znalazły ujścia.

Przez chwilę stoję tam, nieruchomy, z głową pełną pytań bez odpowiedzi. I nagle wiem, że wszystko, co było między nami do tej pory, było tylko wstępem. Wstępem do czegoś znacznie większego, coś, co może wreszcie zmienić wszystko.

Pytanie brzmi: czy odważę się to odkryć?

Raya znika za rogiem, jak cień powoli wycofujący się przed pierwszym, nieubłaganym światłem poranka. Jej sylwetka rozmywa się w blasku, znikając równie niespodziewanie, jak się pojawiła — pozostawiając za sobą ledwie ulotny zapach tajemnicy.

A ja stoję w miejscu, jak sparaliżowany, przez długie, przeszywające sekundy nie potrafię złapać oddechu. Powietrze gęstnieje wokół mnie, czas zwalnia, a serce bije nierównym, zduszonym rytmem. Bo w tym jednym, krótkim spojrzeniu była cała prawda, której nigdy nie znalazłem w oczach Margold.

Prawdziwa obecność.

Coś więcej niż puste słowa, teatralne gesty i sztuczne maski. Coś autentycznego, surowego i nieprzewidywalnego. Nie rozumiem jej. Jeszcze nie. Ale czuję, jak pod powierzchnią jej milczenia kryje się wiedza — coś, co przerasta wszystko, co znam, coś, co dotyczy mnie bardziej, niż chcę przyznać.

Z trudem zbieram się do marszu, ale każdy krok waży teraz jak ołów. Ta chwila zostawia w mojej duszy ślad — jak cichy szept, który nie pozwala zapomnieć. Wiem, że za tym wzrokiem, za tą milczącą dziewczyną, czai się coś potężniejszego niż moje własne, prywatne dramaty i rany.

I nagle pojawia się pragnienie — pragnienie, by zrozumieć.

Nie mogę przestać myśleć o tym obrazie, gdy Nathaniel dołącza do mnie bez słowa, jak cień, który zawsze nadąża za moim.

— Widziałeś ją, co? — pyta, głos ma niski, niemal obojętny, jakby to pytanie było czymś oczywistym, lecz równocześnie niebezpiecznym.

— Nie wiem, o kim mówisz — kłamię bez przekonania, czując, jak słowa kleją się w gardle.

Nathaniel uśmiecha się kątem ust, a w jego oczach kryje się ten sam niepokój, który od dawna noszę w sobie.

— Właśnie dlatego wiem, że wiesz — mówi cicho, z tą niewzruszoną pewnością kogoś, kto czyta między wierszami i widzi więcej niż chcę pokazać.

Krzywię się lekko, nie mając ochoty na kolejną grę. Ale nie odpowiadam. Bo wiem, że nie ma sensu się ukrywać.

Wtedy pojawia się Drake — z paczką w ręce i tym swoim wiecznym, lekko znużonym wyrazem twarzy. Kiwa głową, jakby pytał: „Gotowi?”

— Idziemy? — rzuca krótko, a jego głos brzmi jak wyzwolenie, jak wezwanie do dalszej drogi, nawet jeśli nie wiem, dokąd ona prowadzi.

Nie musimy nawet mówić, dokąd idziemy. Wszyscy to wiedzą. Stare, boczne wyjście — schowane za skrzydłem administracyjnym, tuż przy zapuszczonym murze, którym oplata się bluszcz z przyklejoną do kamieni wilgocią. Kamera tam niby jeszcze jest, ale od dwóch lat nikt jej nie naprawił. Idealne miejsce na trzy minuty spokoju, w tym miejscu, gdzie świat zdaje się być zatrzymany między przeszłością a zapomnieniem.

Wychodzimy na zewnątrz.

Wiatr tnie policzki, wpadając pod kołnierze i rozwiewając niesforne kosmyki włosów. Akademia w środku może i ma swoje ciepło — sterylne, sztuczne, przypominające oddech maszyny — ale na zewnątrz jest zimna, lodowata jak intencje dyrekcji, która nigdy nie zrozumiała, czym naprawdę jest wolność.

Drake jako pierwszy odpala papierosa. Wciąga dym głęboko, jakby chciał nim wypalić nie tylko płuca, ale i duszę, którą nosi pod skórą. Jego oczy chwilę się zwężają, szukając ulgi w oparach, które natychmiast unoszą się w powietrzu.

Nathaniel zaciąga się rzadko i powoli, z precyzją człowieka, który każdą chwilę mierzy milimetrem. Podnosi wzrok ku szarości nieba, jakby tam miały się ukrywać odpowiedzi, które umykają w codzienności.

Ja opieram plecy o zimny mur, chłód przenika przez kurtkę i wnika w skórę, ale nie przeszkadza. Czuję, jak złość powoli ze mnie schodzi, jak gęsta mgła, która przez miesiące spowijała mój umysł. Nie całkiem znika, nie tak szybko, ale już na tyle, by znów słyszeć własne myśli, nie zagłuszone wrzaskiem.

— Margold pożre cię za to wszystko — mruczy Drake, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek.

— Niech spróbuje — odpowiadam cicho, z pełną świadomością, że to więcej niż tylko słowa.

Nathaniel rzuca na mnie swoje spokojne, przeszywające spojrzenie.

— To był początek końca — mówi powoli, z tą swoją niezmienną pewnością, jakby wypowiadał wyrok.

— To był koniec. Początek był dawno temu — odpowiadam, czując, jak ciężar tych słów ciąży mi na ramionach, ale też dodaje im siły.

Drake uśmiecha się krzywo, ten jego uśmiech — mieszanina rezygnacji i ironii — jakby w tym całym chaosie znaleźliśmy choć odrobinę prawdy.

Wciągam powietrze głębiej, chłonę chłód nocy i te krótkie chwile wytchnienia. Bo wiem, że zaraz znów wrócimy do gry, gdzie cisza i słowa mają swoją cenę, a każdy gest jest bronią.

I wtedy — skrzypnięcie.

Drzwi za nami uchylają się powoli, z niskim trzaskiem, jakby chciały nie tyle wejść, co zakraść się bezszelestnie. Kroki. Szybkie, lekkie, niewinne… Ale właśnie ta niewinność jest podejrzana — zbyt wyraźna, by być prawdziwa.

— Hej… Cześć, chłopaki. Mogę? — głos jest lekki, zbyt pewny siebie, nosi w sobie nutę prowokacji, która natychmiast mnie drażni.

Odwracam się powoli i widzę kogoś nowego. Uczeń, chyba z drugiego roku, wysoki, suchy jak tyczka. Włosy ułożone z precyzją chirurga — prosto, idealnie pod linijkę. Kurtka świeża, niemal lśniąca, zupełnie niepasująca do tego miejsca. Twarz? Za bardzo zadziorna, za bardzo pewna siebie — albo to tylko maska, gra, która ma coś ukryć.

— Kto ci powiedział, że tu się pali? — burczy Drake, a w jego głosie jest więcej niż niechęć. To ostrzeżenie, które może zranić.

— Słyszałem, że wy tu schodzicie. Nixon, nie? Ty jesteś Nixon. — Sevan mówi to z taką intensywnością, jakby chciał przekonać nie tylko nas, ale i siebie, że jest tu na właściwym miejscu.

Patrzę na niego bez słowa. Analizuję, przeczesuję spojrzeniem. Ten chłopak patrzy na mnie zbyt mocno, zbyt świadomie, jakby każde słowo było kalkulowane. I zna moje imię — zbyt dobrze, jak na kogoś, kto niby przypadkiem się tu pojawił.

— A ty? — Nathaniel mruży oczy, jego głos jest chłodny, wyważony, ale kryje w sobie ostrze.

— Sevan — odpowiada zbyt szybko, niemal zbyt dokładnie. — Nowy. Przeniesiony z sektora G.

Sektor G. Techniczne zaplecze Akademii. Miejsce, gdzie giną nadzieje tych, którzy nie pasują. Mało kto stamtąd przechodzi na nasz poziom — chyba że coś naprawdę wie, coś potrafi albo… ktoś go specjalnie wysłał.

Drake rzuca niedopałek na ziemię i powoli go przydeptuje, jakby chciał zdusić w nim całą podejrzliwość.

W powietrzu zawisa napięcie. My wszyscy czujemy, że to nie przypadek. Że coś się zaczyna — i że nie będzie łatwo.

— To nie klub zapoznawczy, Sevan. — mówię chłodno, jakby wymawiał każde słowo ostrzem noża. — To nie drużyna. Nikt cię tu nie zapraszał. Nie masz tu miejsca.

Sevan uśmiecha się lekko, ale w tym uśmiechu nie ma ciepła, tylko chłód kogoś, kto wie, że kontroluje sytuację.

— Spokojnie, — mówi, a jego głos jest miękki, ale pod nim kryje się wyzwanie. — Tylko myślałem, że może… — rozgląda się po nas, a jego wzrok zatrzymuje się na mojej lewej dłoni. Na tym drobnym, ledwie widocznym znaku wypalonym pod rękawem bluzy. Tak niepozornym, że większość nawet by go nie zauważyła. Ale on widzi.

Zamieram.

— Może co? — pytam, czując, jak napięcie rośnie we mnie do granic możliwości.

Sevan uśmiecha się znowu, tym razem jak ktoś, kto właśnie odsłonił tajemnicę, której nikt inny nie zna.

— Może nie tylko wy macie powody, by tu szukać odpowiedzi. — mówi cicho, ale te słowa wiszą w powietrzu jak wyrok.

Nathaniel i Drake jednocześnie zamierają, ich oddechy zwalniają, jakby sami nagle poczuli ciężar tych słów.

A ja? Czuję, jak coś w mojej głowie przesuwa się z hukiem. Jakby właśnie na planszy mojej rzeczywistości pojawił się nowy pionek — niespodziewany, obcy i niepokojący.

— Spadaj. — mówię krótko, twardo. Bez cienia wątpliwości.

Sevan podnosi ręce w geście pokoju, ale jego oczy błyszczą niebezpiecznie.

— Jasne, jasne, — mówi z fałszywą uprzejmością. — Ale… jeszcze się zobaczymy. Akademia jest mała, a gra — większa, niż się wam wydaje.

Odchodzi, zostawiając za sobą ciszę gęstą jak dym, który powoli unosi się w powietrzu.

Drake łapie mnie za ramię, głos ma niski, pełen podejrzeń:

— To kto go przysłał?

Nathaniel wzrusza ramionami, tonem pełnym zmęczenia i niepokoju:

— Może nikt. A może właśnie wszyscy.

Patrzę na ścianę naprzeciwko i nagle w mojej głowie pojawia się obraz — spojrzenie Rayi.

Jej oczy były pełne czegoś, co teraz widzę też w oczach Sevana.

Nieufność.

Ale też wiedza, głęboka i bolesna.

I wiem jedno.

Nikt się tu nie pojawia przypadkiem.

Rozdział 6

„Pierwsze kłamstwo”

✵ Raya ✵

Chodzenie po Akademii z Franceską było jak dryfowanie przez sen, w którym ściany szepczą tajemnicami, a podłoga skrzypi tylko wtedy, gdy świat zdaje się trzymać oddech. Ten skrzyp nie był przypadkowy — jakby sam budynek próbował przekazać coś ukrytego, coś, co nie powinno ujrzeć światła dziennego.

Nie rozmawialiśmy zbyt wiele, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie — to milczenie między nami miało wagę słów, których nie trzeba było wypowiadać. Franceska miała ten niezwykły, spokojny sposób bycia, który nie domaga się wyjaśnień ani tłumaczeń z każdej sekundy ciszy. Jej obecność była jak miękki cień, który otula i uspokaja, niezależnie od chaosu wokół.

Szliśmy powoli wzdłuż głównego skrzydła Akademii, gdzie światło z wysokich okien wpadało w smukłe paski na zimną, kamienną podłogę. Promienie słońca układały się w kształt więziennych krat — jak niewidzialne pułapki utkane z blasku, które trzymały w sobie tajemnice tego miejsca. Dzwonki gdzieś w oddali kończyły zajęcia, przynosząc zgiełk śmiechu, głosów i stukotu butów. Ale my byliśmy jak cienie obok tego wszystkiego — niby część Akademii, a jednak oddzieleni cienką zasłoną rzeczywistości, której nie potrafiliśmy przeniknąć.

— Widzisz ich? — zapytała Franceska cicho, ledwie poruszając głową w lewo, wskazując na grupę starszych uczniów.

Spojrzałam tam, gdzie pokazała. Grupa była niewielka, ale jej obecność przytłaczała. Wśród nich był Nathaniel — jego twarz znałam tylko z tablic informacyjnych na korytarzach, ale to nie on najbardziej przyciągnął mój wzrok. To był ktoś inny, wyższy, z twardym, surowym spojrzeniem. Drake? Tak, to musiał być on. Jego oczy były jak zimne ostrza, przenikające na wskroś, jakby niósł w sobie bagaż doświadczeń, których my dopiero mieliśmy zaznać. Był jak strażnik granicy między tym, co znane, a tym, co kryło się za zasłoną Akademii.

Zatrzymaliśmy się w cieniu masywnego filaru, a światło wokół nas zdawało się jeszcze bardziej przygasać. Powietrze zrobiło się gęstsze, niemal dotykalne — jakby cały świat w tym miejscu zaczął wstrzymywać oddech. Franceska spojrzała na mnie z lekkim uniesieniem brwi, jakby chciała powiedzieć coś więcej, ale słowa pozostały niewypowiedziane.

Czułam, że to nie jest zwykły spacer. To była cisza przed burzą — chwila zawieszenia między tym, co było, a tym, co miało nadejść. Każdy krok, każdy oddech zdawał się być na wagę złota, a my staliśmy tam, niepewni, czy rzeczywiście jesteśmy gotowi na to, co czeka za rogiem.

— Czemu oni zawsze się trzymają razem? — mruknęła Franceska. — To wygląda prawie jak… selekcja. Jakby ktoś ich już dawno przypisał do jednej grupy.

— Może się po prostu boją innych. — powiedziałam.

— Albo wiedzą coś, czego my jeszcze nie wiemy.

Westchnęłam. Czasem miałam wrażenie, że Franceska widzi za dużo. Może dlatego jej ufam.

Ruszyłyśmy dalej. Minęłyśmy starą salę biologii, gdzie podobno kiedyś trzymano tajne próbki z eksperymentów sprzed dziesięciu lat. Teraz to tylko legenda. Ale ja słyszałam — pewnej nocy — jak z wnętrza ktoś mówił. Półszeptem. Do nikogo.

— Lubię, jak tu jest pusto, — powiedziała nagle Franceska. — Tylko wtedy Akademia przestaje udawać, że jest czymś normalnym.

Skinęłam głową. Bo wiedziałam, co miała na myśli.

Niektóre drzwi były zawsze zamknięte. Niektóre schody prowadziły donikąd. A niektóre nauczycielki miały w oczach coś, co nie pasowało do opisu zawodu pedagogicznego.

Weszłyśmy do biblioteki bocznym wejściem. Pustki. Stare katalogi, kilka zapalonych lampek, kurz w powietrzu.

— Słyszałaś o Sevanie? — rzuciła Franceska nagle. — Nowy. Podobno już próbował się wkręcić do „ich” grupy.

Spojrzałam na nią ostrożnie.

— Ich?

— Nixon, Drake, Nathaniel. Ta trójka od zamkniętych drzwi i niedopowiedzianych zdań. Podobno Sevan próbował z nimi zagadać przy palarni. Nixon go spławił.

— A on?

— Uśmiechnął się i powiedział, że jeszcze się zobaczą.

Cisza zapadła między nami jak mgła. Zawsze była jakaś mgła.

Zatrzymałam się przy regale z dziennikami z dawnych lat. Wyciągnęłam jeden. Papier zżółkły, pachnący wilgocią i starym atramentem. Pół godziny temu pewnie trzymał go ktoś inny — albo może nikt go nie dotykał od lat. W Akademii nigdy nie wiadomo.

Franceska usiadła przy jednym ze stolików, plecy wyprostowane, jakby w każdej chwili miała być przesłuchana.

Ja usiadłam obok. Otworzyłam dziennik. Kartki szumiały cicho, jakby opowiadały coś, czego nie wolno mówić na głos.

Zegar tykał na ścianie, przesuwając czas w sposób zupełnie nieistotny.

W tej chwili nie było świata zewnętrznego. Nie było obowiązków, akademickich struktur, rywalizacji, ocen.

Byłyśmy tylko my. I ten dziwny, gęsty spokój, który zawsze zwiastował coś większego.

Coś nadchodziło. Czułam to w kościach, w każdym oddechu, który coraz bardziej się skracał. A Akademia… ona już o tym wiedziała. Jak zawsze — milczała, chowając prawdę za zimnymi murami i pustymi korytarzami.

Zostawiłam Franceskę w bibliotece. Powiedziałam, że muszę tylko na chwilę — do toalety, przewietrzyć głowę, cokolwiek. Jej spojrzenie było spokojne, bez pytań, tylko lekkie skinienie głową. To właśnie w niej kochałam najbardziej — ten spokój, który potrafił uspokoić nawet moje rozedrgane nerwy.

Kiedy zamknęły się za mną drzwi, świat wydał się dziwnie cichszy. Za cicho. Jakby zapaść nocy zsunęła się wyciszając każdy dźwięk, każdą myśl. Może to przez późną porę, a może przez światło w Akademii, które nagle zaczęło gasnąć nierówno, jakby ktoś zrezygnował z mechanicznego systemu na rzecz własnej woli. Jedno światło po drugim gasło — powoli, niemal złośliwie — palcem dotykanym do przełącznika.

Wyszłam z toalety. Nie potrafię zbyt długo tkwić w miejscu. Coś w środku mnie szarpało, wyciągało, jakby instynkt, albo coś znacznie starszego, mocniejszego.

Kierowałam się w stronę skrzydła naukowego. Miejsce oficjalnie zamknięte na remont trzy miesiące temu, choć dla mnie wyglądało jak niezmienne od wieków. Ściany — nienaruszone, chłodne i bez życia, zbyt idealne, żeby nie wzbudzić podejrzeń.

Przeszłam przez pusty korytarz, echo moich kroków rozbijało się o zimne kafle. Skręciłam w prawo — i wtedy zobaczyłam uchylone drzwi do starego gabinetu 3C.

Zatrzymałam się, serce zabiło mocniej, a w gardle zebrał mi się niepokój wymieszany z ciekawością.

To był pokój profesora Elgara. Człowieka, którego znała cała Akademia. Jego głos nie był zimny jak reszta — był cierpliwy, łagodny, pełen sekretów, które szeptał tylko tym, którzy chcieli słuchać między słowami. Mówił rzeczy, które nigdy nie trafiały do podręczników — rzeczy ważniejsze, prawdziwe.

Drzwi skrzypnęły cicho, gdy je popchnęłam. Dźwięk ten był jak złowieszczy znak, że coś się zmienia.

— Profesor? — wyszeptałam, czując, jak drży mi głos.

W powietrzu unosił się zapach kurzu i starych ksiąg, ale pod nim coś jeszcze — niepokojąca obecność, jakby sam czas w tym pokoju zatrzymał się, oczekując na odpowiedź.

Nic.

— Elgar?

Krok. Drugi.

I wtedy go zobaczyłam.

Na podłodze, za biurkiem. Twarz zgięta w nienaturalnym, kanciastym kącie, oczy szeroko otwarte, bez życia, jak dwa zimne zwierciadła. Wargi sinawe, sine — niemal przezroczyste. Jeden but niedopięty, jakby walczył, żeby jeszcze gdzieś zdążyć.

Zatrzymałam się jak wryta. Świat wydał cichy, niemal słyszalny dźwięk — jakby kurz w powietrzu zawibrował, jakby sam czas się zatrzymał na moment.

— Nie…

Wyszło ze mnie półszeptem, pełnym przerażenia i niedowierzania.

Przez sekundę nie mogłam się ruszyć.

To był on. Profesor Elgar. Jego ręka wciąż leżała na kartce, jakby chwilę wcześniej próbował pisać. Ale kartka była pusta — nienaruszona, bez śladu atramentu. Długopis spoczywał tuż obok, jakby wypadł albo został brutalnie wytrącony.

Zrobiło mi się niedobrze. Zgięłam się w pół i po prostu oddychałam, próbując opanować szalejący żołądek. Wpatrywałam się w podłogę, szukając choćby cienia nadziei.

Nie wiem, ile to trwało. Minuta? Dwie? Czas przestał istnieć.

Potem usłyszałam to. Cichy, stłumiony stukot.

Gdzieś… za drzwiami gabinetu.

Ktoś był tam.

Zerwałam się natychmiast i instynktownie cofnęłam się w cień. Ukryłam się między regałem z dokumentami a szafą, próbując nie oddychać za głośno. Serce waliło mi jak młot, każda minuta uciekała razem z oddechem.

Ktoś przeszedł obok. Kroki spokojne, stonowane, bez pośpiechu — jakby ta osoba znała tę prawdę, która leżała na podłodze, i nie musiała się spieszyć, by ją ukryć.

Drzwi gabinetu poruszyły się powoli.

Zatrzymały się.

Nie weszli.

I wtedy… cisza.

Tak gęsta, że niemal można było ją kroić nożem.

Czekałam jeszcze kilkadziesiąt sekund, każda sekunda ciągnęła się jak wieczność, nim zebrałam się na odwagę, by się ruszyć. Wyszłam powoli, zbijając wzrok z podłogi, upewniając się, że nikt nie patrzy. A potem — bez słowa — wybiegłam stamtąd.

Nie odwróciłam się. Nie spojrzałam już na Elgara.

Nie mogłam.

Znałam go. Był jedynym, który patrzył mi w oczy jak na człowieka, a nie pionka w bezdusznej machinie. A teraz leżał tam. Sam. Bez ruchu. Bez słowa. Bez dźwięku.

Coś się stało.

Coś… się zaczęło.

I ja byłam tego świadkiem.

Biegłam.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy moje nogi zaczęły się poruszać. Może w chwili, gdy drzwi znów zaskrzypiały, może wtedy, gdy spojrzałam na dłoń Elgara, wciąż lekko zgiętą — jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Ale milczał.

Teraz był tylko ciszą.

I ja też musiałam nią być.

Nie zatrzymywałam się, dopóki nie znalazłam się w głównym skrzydle, przy automacie z wodą, przy którym zwykle ktoś stał — dziś jednak nikogo nie było. Oparłam się o zimną ścianę, dłonie mi drżały, wargi były suche jak pergamin.

Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj.

Wdech.

Wydech.

Powtórz.

Serce waliło mi w piersi z taką siłą, że czułam, jakby miało wyrwać się na zewnątrz i roztrzaskać wszystko dookoła. Każde jego uderzenie był jak dzwon rozbrzmiewający w mojej głowie, pulsujący w uszach do tego stopnia, że stawały się one niemal głuche. Mój oddech przyspieszył, zaczął się nierówno i płytko. Myśli natomiast biegały bezładnie, krążyły wokół mnie niczym ranne ptaki, które próbują wzbić się w powietrze, lecz za każdym razem uderzają boleśnie o ścianę zamkniętej klatki. Bez celu. Bez ładu. Same chaotyczne uderzenia, które tylko pogłębiały moje roztrzęsienie.

To był on — Elgar. Profesor Elgar. Człowiek, który przez lata był jedną z nielicznych stałych, pewnych rzeczy w tym miejscu. Ktoś, kto nie patrzył na mnie jak na kolejną figurkę w bezlitosnej machinie Akademii, ale widział mnie — naprawdę widział. Teraz leżał tam, nieruchomy, na chłodnej, twardej podłodze gabinetu 3C. Bez życia. Martwy.

Słowo „martwy” odbijało się echem w mojej głowie, jakby ktoś powtarzał je w kółko, starając się mnie przekonać do tego okrutnego faktu, który ciężko było przyjąć. Mój umysł próbował się zbuntować — to nie mogło być prawda. Nie mogło. Ale widziałam, czułam, wiedziałam inaczej.

Zacisnęłam dłonie w pięści z taką siłą, że aż bolały, jakby sam stres i ból emocjonalny próbowały się skupić w tych zaciśniętych palcach. Nie teraz. Nie mogę się rozpaść. Jeśli pozwolę sobie na to rozdarcie, jeśli zbyt mocno się rozkleję, ktoś to zauważy. A jeśli ktoś zauważy… wszystko przepadnie. Wszystko, co dotąd próbowałam chronić — moja tajemnica, moje przetrwanie, to, co jeszcze zostało ze mnie w tym miejscu.

Nie wiedziałam, kto dokładnie stał za drzwiami gabinetu, gdzie jeszcze chwilę temu widziałam ten cichy, złowrogi ruch. Ale wiedział. Wiedział, że tam byłam. Albo przynajmniej, że ktoś tam będzie. Może nawet wiedział, że tym kimś byłam ja.

Nie mogłam nikomu powiedzieć o tym, co zobaczyłam. Nie teraz, nie w Akademii, która zawsze miała swój sposób, by zgasić prawdę jak świeczkę na wietrze. Nikt by mi nie uwierzył — albo co gorsza, uwierzyli by, a potem… potem stałabym się kolejną osobą, która „zniknęła z Akademii w wyniku problemów psychicznych”. Ich ulubione, zawsze czyste i wygodne wytłumaczenie na wszystko, co wykracza poza ich porządek.

Spojrzałam na swoje odbicie w szybie automatu z wodą. Zmęczona, blada twarz, włosy nieładnie rozwiane, jakby każda chwila ostatnich zdarzeń wciągnęła mnie w huragan. Moje oczy były czerwone, podrażnione — ślady łez i bezsenności, które mówiły o wszystkim, czego nie potrafiłam wypowiedzieć głośno. Wyglądałam jak ktoś, kto właśnie widział coś, czego nie powinien widzieć. I dokładnie tak się czułam.

Odwróciłam się od odbicia, próbując zachować choć resztkę spokoju. Ruszyłam wolno w stronę dormitorium, starając się iść równo, bez zwracania na siebie uwagi. Moje nogi zdawały się ważyć tonę, każdy krok dźwięczał zbyt głośno w ciszy nocy.

Minęłam dwóch uczniów, którzy byli zajęci swoimi rozmowami — nawet mnie nie zauważyli. Potem jedną z nauczycielek, która rzuciła mi sztuczny, wymuszony uśmiech. Nie odwzajemniłam go. Nie potrafiłam.

Weszłam po schodach na piętro, gdzie znajdował się mój pokój. Każdy krok odbijał się echem, jakby ściany same słyszały mój strach.

Przy drzwiach zatrzymałam się na chwilę. Wyjęłam klucz z kieszeni. Włożyłam go do zamka. Klik.

Zamknęłam się od środka.

Za drzwiami zostawiłam wszystko, co mnie przerastało — ciszę, tajemnicę, strach.

A przede mną — samotność i niepewność, czy jeszcze kiedykolwiek będzie inaczej.

Zasłoniłam rolety powoli, jakby każdy ruch mógł naruszyć delikatną barierę między światem a moim wnętrzem. Ich szeleszczący dźwięk odbijał się od ścian pustego pokoju, niosąc ze sobą ciężar niepewności. A potem usiadłam na podłodze, miękko, choć z cichym uderzeniem, które zabrzmiało jak ostatni oddech dnia.

Cisza. Pełna i nieprzenikniona.

Przyciągnęłam kolana do piersi, opierając głowę o krawędź łóżka. Moje ciało było ciężkie od zmęczenia, ale umysł nie chciał się uspokoić. I wtedy przyszło to — coś, czego nie mogłam już dłużej powstrzymać.

Płacz.

Nie był to głośny, pełen łez szloch, ale cichy, wyczerpujący dźwięk, który rozrywał mnie od środka. To była fala emocji, które przez tyle czasu dusiłam w sobie, niewypowiedziane słowa, uczucia zakopane głęboko w sercu. Ból, strach, bezsilność — wszystko mieszało się i wypływało w tej cichej agonii.

Bo nikt nie mógł wiedzieć. Bo to, co się wydarzyło, było zbyt niebezpieczne. Bo Elgar już nie mógł nic powiedzieć, a ja — jeśli się nie zamknę — miałam stać się kolejną ofiarą.

„Cicho, Raya. Oddychaj. Oddychaj. Oddychaj.” — powtarzałam sobie w myślach, próbując ujarzmić chaos w głowie.

Leżałam tak dłużej, niż potrafiłabym powiedzieć. Czas w moim pokoju przestał istnieć, rozmył się, stał się bezkształtny i płaski jak tafla lodu. Tylko światło zza rolet, ciepłe i złote, powoli gasło, wciągając mnie w bezkresną noc.

Noc, która niosła ze sobą nie tylko ciszę, ale i strach, niepokój, ciężar niewypowiedzianych słów.

Nie mogłam zasnąć. Nawet nie próbowałam. Oczy piekły, a każda próba ich zamknięcia kończyła się gwałtownym powrotem wspomnień — błyskiem obrazu, ciałem Elgara, tym nienaturalnym skrętem, oczami pełnymi milczenia i niewypowiedzianych rzeczy. Ciszą, która nie była pustką, lecz niosła coś ciężkiego, przerażającego, czego jeszcze nie potrafiłam pojąć.

W końcu, wyczerpana, usiadłam na łóżku. Ścisnęłam kolana pod brodą, próbując odnaleźć choć trochę bezpieczeństwa w tej pozornie bezpiecznej przestrzeni. Wyłączyłam światło na biurku, zostawiając pokój pogrążony w półmroku. Nawet zegarek przykryłam swetrem, bo jego delikatne tykanie zaczynało mnie doprowadzać do szaleństwa.

I wtedy się zaczęło.

Najpierw bardzo cicho. Kroki.

Na korytarzu.

W nocy.

Kroki były lekkie — zbyt lekkie, by należały do nauczyciela, ale jednocześnie zbyt pewne, zdecydowane, by mogły być przypadkowym ruchem ucznia. Brzmiały tak, jakby ktoś doskonale znał Akademię i każdy jej zakamarek, poruszając się po niej z cichą pewnością kogoś, kto nie boi się konsekwencji.

Zamarłam. Całe moje ciało zastygnęło w bezruchu, jakby nagle zamieniło się w marmur, niezdolne do najmniejszego ruchu. Nawet oddechu nie odważyłam się wziąć — wiedziałam, że każde, choćby najlżejsze poruszenie mogłoby zdradzić moją obecność.

Kroki zwolniły. Ich rytm rozciągnął się, jakby ktoś rozważał, czy warto kontynuować. Serce waliło mi w piersi tak mocno, że niemal słyszałam jego uderzenia, echem rozbrzmiewające w całym ciele. Puls przyspieszył, adrenalina zalewała każdą żyłę, a mózg szukał odpowiedzi, której nie potrafił znaleźć.

Kroki zatrzymały się.

Tuż przy moich drzwiach.

Wstrzymałam oddech tak głęboko, że niemal brakowało mi powietrza. Powietrze wokół zdawało się gęstnieć, ściskać, jak niewidzialna ręka ściskająca gardło.

Nie odchodziły.

I wtedy… puk, puk, puk.

Nie było to głośne ani nachalne — pukali cicho, ale zdecydowanie, rytmicznie. Trzy razy. Z takim spokojem i pewnością, jakby te trzy uderzenia miały znaczyć coś ważnego, były sygnałem, którego znaczenia ja jeszcze nie znałam.

Nie pytali, czy jestem. Nie powiedzieli „to ja”, „otwórz”. Po prostu pukali. I ucichli.

Siedziałam nieruchomo, sparaliżowana strachem. Serce waliło tak gwałtownie, że czułam je w każdej kończynie, w uszach dudnił jego ryk. Umysł rozbiegany, nie potrafiłam zebrać myśli, wiedziałam tylko jedno — nie mogę zostać tutaj, na tym łóżku, wystawiona na widok.

Nie miałam siły sięgnąć po telefon, nawet nie chciałam, żeby ktoś odebrał mój głos, gdybym zaczęła mówić. Żadnych świateł. Tylko cień. Tylko ukrycie.

Powoli, na czworakach, pełzłam w kierunku szafy, czując każdy ruch jak zdradziecki gest, który mógłby wydać moją obecność. Każdy oddech był torturą — gorący, przyspieszony, trudny do opanowania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 65.18
drukowana A5
Kolorowa
za 97.98