E-book
14.18
drukowana A5
59.49
Abrakadabra

Bezpłatny fragment - Abrakadabra

Dyptyk apokaliptyczny. Tom 1.


Objętość:
282 str.
ISBN:
978-83-8189-903-1
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 59.49

1. Wybrani pod namiotami

1

— Wykonało się… — Rezajasz złożył enigmatyczny raport z wykonanego zadania.

Złość wyrwanego z łóżka Konstantego, który chwilę wcześniej położył się spać po przyjęciu z okazji swych sześćdziesiątych szóstych urodzin, mieszała się z ulgą, że przedostatnia przeszkoda na drodze do uskutecznienia latami wdrażanego projektu przestała istnieć.

— Obiekt został wywieziony na taczkach — dodał Rezajasz cynicznym tonem profesjonalisty.

Konstanty machinalnie uzupełnił notatkę. Policzył dyski, sprawdził czy każdemu towarzyszy transkrypcja, wziął głęboki oddech i przykrył kartonowe pudełko wieczkiem. Długo trzymał na nim swe zimne dłonie spracowane latami pisania raportów i tworzenia projektu w ramach wirtualnego świata, który już niedługo miał zastąpić coraz bardziej niewydolny System. Miał w zwyczaju, po zamknięciu projektu, ceremonialnie oklejać skrzynkę z aktami starą taśmą klejącą, na której, niczym gwóźdź do trumny, przybijał pieczątkę. Relikt ten przemycił ze swej dawnej firmy, rozwiązanej kilkanaście lat wcześniej. „Biuro Analiz Inspektoratu VII, Al. Jerozolimskie 66/6, Rzym.”

Konstanty był człowiekiem przywiązanym do tradycyjnych wartości; miał swoje rytuały i słabości. Komputer? Tak, ale musi być też na papierze… Czipy? No dobra, ale tu, dla siebie, niech będzie pieczątka. Stara dobra budżetówka: śmieją się z tych przestarzałych metod działania. Niech się śmieją. I tak ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Konstanty, wybity ze snu, odłożył wieczko i pieczątkę, sięgnął do jednej z fiszek w skrzynce i wydobył z niej leciwą płytkę.

— Przeżyjmy to jeszcze raz — westchnął i pogładził brodę, jakby jeszcze przed snem chciał podelektować się dobrą robotą starej sprawdzonej szkoły.

Włączył nagranie na odtwarzaczu red-lite który kiedyś „kupił” od jakiegoś żebraka za porcję ciepłego hot-rat’a i nabijając fajkę zapadł się w fotelu wyściełanym skórą z dzika.

— „… Darek, tym razem przesadziłeś. Przecież jak im każesz na majtkach pisać jakieś mitologiczne hasła, to gdzieś to musi schnąć… no i budzi zainteresowanie. Każdy internat ma swoje sprzątaczki” — Konstantemu łezka zakręciła się w oczach. — Jak dzieci, jak dzieci… — mruknął, pociągnął nieco Amfory i przez dym dłuższą chwilę przyglądał się mrugającemu płomykowi świecy.

2

Ponad tysiąc mil od niepozornego domku Konstantego, w wielkim namiocie na Polach Elizejskich dosłownie wrzało. Rozwścieczony tłum jeszcze do niedawna potulnych owieczek, teraz niczym stado wilków węszył, kogo następnego pożreć. Na mównicę wszedł właśnie Rezajasz i czule objął dwójkę trzynastoletnich chłopców, jednak szybko rozluźnił swe objęcia i pewnym ruchem chwycił stojący nieopodal mikrofon, osierocony świeżym usunięciem Guru Dariusa. Instrument ten tak zrósł się z wiecznie uśmiechniętym obliczem przywódcy najprężniejszej kongregacji na wschód od Edenu, że teraz, przy beznamiętnych ustach Rezajasza i na tle jego ciemnych okularów pasował do nowej twarzy Zgromadzenia jak przysłowiowa pięść do nosa. Tuba zmieniła proroka. Dla tłumu nowym prorokiem był niewątpliwie Rezajasz.

— Prowadź, bracie, hallelujach! — ryknął jeden ze starszych. Odpowiedzią było przeciągłe „haaaaaleeeeluuuuuuujaaaaaa” niczym z seansów afrykańskich słynnego ewangelizatora zza między.

— Widzę, że ty, Judaszu, jeszcze liczysz na jakąś taryfę ulgową! — Rezajasz podniósł w górę ręce. — Widzę jak rugasz Dariusza za te obrzydlistwa… ale czy potępiasz jego czyn? Niee! Ciebie nie przerażają majtki kleryków z napisem AMOR, które mieli zakładać by pojechać na stypendium do Rzymu!

W namiocie zapadła cisza. Ireneusz, choć był przecież prawą ręką Dariusza, to jednak pomimo nagłego upadku Guru, wciąż cieszył się opinią człowieka bez skazy.

— Tak jak Amor jest czytanym wspak wyrazem Roma, tak ty jesteś drugą stroną medalu, którym jest przywództwo tego zgromadzenia! Nie, ciebie nie przerażały czyny Dariusza, tylko to, że się wydadzą! Bóg dyktuje mi właśnie jak rozmawiasz z Przywódcą. Jest 6 czerwca… Mam mówić dalej?

Ireneusz pobladł. — Skąd ten człowiek może wiedzieć o tym telefonie? Czyżby Dariusz się wygadał? — zachodził w głowę. Prawa ręka Guru był w głębi duszy człowiekiem wierzącym. Po prostu, życie zmusiło go do tej postaci cynicznego realizmu, w której jest miejsce na akceptację zła by osiągnąć jakieś dobro. Wspierał Dariusza nie widząc dla niego alternatywy. Tak jak nie widział alternatywy dla samego Zgromadzenia tu, na Wschód od Edenu. Gdyby nie te wszystkie Namioty, wokół byłyby same wymioty. Rezajasz denerwował go: człowiek zagadka z tajemniczą przeszłością. Odkąd przybył wciąż jątrzył, rzucał podejrzenia, wszystkiego się czepiał, a najbardziej ludzi mających w Zgromadzeniu autorytet, prowokował, pouczał, dzielił, zrażał i rżnął głupa. Miał w sobie sporo tupetu i nawet jak ktoś go zmiażdżył, to bynajmniej nie zgasił: on wciąż mantrował. I miał swoich zwolenników, i to coraz więcej. Cóż, przeciętny wierzący nie myśli, tylko wierzy. A asertywność popłaca. Ireneusza zastanawiało jednak, skąd człowiek ten tyle wiedział. Czasem, gdy Rezajasz sugerował to czy tamto, pewnym ludziom nieźle szło w pięty, zupełnie jakby ten wiedział co mówi. Wreszcie dzisiejszy wieczór i auto da fe Dariusza. Może zatem…? — A jeśli Rezajasz JEST prorokiem? — pomyślał i to nagłe olśnienie sprawiło, że zaciskająca się na szyi Ireneusza pętla stała się jakby czułym objęciem anioła.

Gdy więc wściekły tłum linczował osobę numer 2 w Zgromadzeniu, ten błogosławił Rezajaszowi kreśląc znak krzyża swą właśnie stratowaną ręką.

— Chwała Panu, alleluja! Dzięki ci Panie za Brata Rezajasza! Bracie, prowadź! — ryczała sala.

Wierni wznieśli ręce ku niebu i mamrocząc pod nosem niezrozumiałe wyrazy zaczęli rytualnie obracać się w podskokach wokół swojej osi.

— Bracia i siostry… — zaczął Rezajasz. Wierni ucichli. — Bóg wskazał mi naszego nowego przywódcę…

— Re-za-jasz! — rozległo się jednomyślnie pod plastikowym sklepieniem, powtarzane coraz głośniej przez wyrokujący tłum.

— Bracia … — wierni znów natychmiast ucichli. — Bóg chce by naszym nowym guru był brat Tewu.

3

Tewu był częstym gościem Konstantego na Alejach Jerozolimskich Dalekiego Wschodu od Edenu. Kiedyś jak zwykle kradł akumulatory z parkingów pod osłoną nocy, gdy przypadkowo przyłapany został przez funkcjonariuszy, którym właśnie zachciało się wyjść z radiowozu, by rozprostować kości. Kapitan kazał oszczędzać benzynę, a siedzieć bez ruchu w aucie to i zimno, więc wyszli, a tu ktoś wyciąga akumulator i zamiast do domu niesie go do innego wozu. Podeszli, a tam w bagażniku kilka innych takich urządzeń. Wpadł. Na komisariacie rozpaczał, że ojciec go zabije jak go wsadzą. Kapitan rutynowo zaproponował mu współpracę, którą Tewu ochoczo przyjął, a że ojciec Tewu był organistą, jego akta wraz z notatką kapitana o przydatności obiektu znalazły się z urzędu w Inspektoracie VII. Tak poznali się z Konstantym.

Ojciec Tewu czasem po kilku głębszych opowiadał o słabościach proboszcza i kleryków z parafii w niespokojnej robotniczej dzielnicy, co żywo interesowało Konstantego. Na początku Tewu wykonywał gigantyczną pracę praktycznie za darmo, ale z czasem się wycwanił: widocznie zrozumiał, że posterunkowi popełnili błąd nie kierując sprawy o akumulatory nawet do kolegium, więc w zasadzie teraz nie mieli go czym szantażować, bo po sprawie nie pozostał żaden formalny ślad, poza ową notatką kapitana, którą jak pokazało życie, łatwo było w sytuacjach spornych zakwestionować. Sprawy w sumie jakby nie było.

Tewu stał się człowiekiem ambitnym. Z opowieści ojca wiedział, jakie to fajne życie być pasterzem: wikt i opierunek za friko, mir w narodzie, kontakty z biznesem, a jaka władza, panie?! Wstąpił do seminarium, w którym zaprowadził wojskową falę. Był człowiekiem, który wiedział czego chce. Kariera Tewu szła błyskawicznie, w czym skromny swój udział miał Konstanty. W owych czasach przemian, Tewu stał się kimś więcej niż myślał że będzie: okrzyknięto go pionierem ekumenii. Paradoksalnie, gdy organizacja, której funkcjonariuszem był Tewu chyliła się ku upadkowi, Konstanty wdrażał właśnie arcyważny projekt pod kryptonimem „Nowy tron — nowy pastorał”. I tak, gdy powstało Zgromadzenie, Tewu był tym właściwym człowiekiem we właściwym miejscu. Rozumiał, że właściwie tylko Konstanty może mu dalej pomagać w duchowej karierze. Konstanty doskonale zaś rozumiał, że Tewu może mu pomóc w jego projekcie systemowym. Pierwszy pomógł drugiemu. Pora by drugi pomógł pierwszemu.

Guru Zgromadzenia był dla Konstantego niesterowalny. Ale Guru już nie ma… i jest luka do wypełnienia i sprawa do załatwienia. A Zgromadzenie jest kluczowe dla Sprawy.

Konstanty popatrzył na zegarek. To już pół godziny od telefonu Rezajasza. Wariant tego wieczora omawiali i trenowali tygodniami. Jeśli nie było niespodzianek, Tewu powinien już być na czele ruchu. Pora na telefon do Rezajasza.

— Czy kropka nad i postawiona?

— Stoi.

— Czy sytuacja rozwija się przewidywalnie?

— Niezupełnie — Konstanty, którego niewiele w życiu potrafiło zaskoczyć, był najwyraźniej … zaskoczony. — Ireneusz nie dość, że nie stawiał oporu, to jeszcze dał mi błogosławieństwo. Wygląda na to, że teraz to ja jestem kandydatem, nie Tewu. Miała być wojna na innym froncie. Tego nie ćwiczyliśmy.

— Czekam na was obu.

— Ale oni tu teraz też czekają. Chcą mnie. Tewu musi teraz im jakoś zaimponować. Stoi i mówi. Niezbyt imponująco… Nie za bardzo chcą go słuchać. Wywołują mnie co i rusz.

— Wymyśl coś, ja wiem, że Bóg nakazał tydzień na przemodlenie tematu. Bądźcie tu jak najszybciej.

Rezajasz chwycił swą lewicą prawicę Tewu, uniósł ją w górę i stali tak chwilę niczym pomnik na czołówce Mosfilmu.

— Zgoda buduje, bracia! Razem podźwigniemy to Zgromadzenie. Bierzemy się za tą stajnię Augiasza. Praca przed nami wielka. Przyznam, że nie wiem co należy teraz zrobić. Cała ta sytuacja zaskoczyła mnie równie mocno jak nas wszystkich. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, musimy wsłuchać się w głos Boga. Dajmy sobie siedem godzin na modlitwę — To rzekłszy, Rezajasz wykrzywił usta w grymasie bólu i zamknął oczy. Zmienionym głosem, jakby był medium przekazującym wiadomość z zaświatów kontynuował: — Bądź jak rumak Al-Burak i weź proroka Tewu w nocną podróż do Jerozolimy…

Nie czekając na reakcję zgromadzenia, świadom, że oczy wiernych z całego świata, oglądających to wydarzenie na ekranach zbawienie.tv, patrzą teraz na nich, zdecydowanym ruchem pociągnął za sobą zdezorientowanego Tewu i wyleciał na zaplecze ołtarza, skąd wezwał taksówkę na lotnisko.

4

Kilka godzin później, na parkingu jerozolimskiego lotniska, Tewu i Rezajasz wsiedli do samochodu. Za godzinę należało zameldować się z powrotem na odprawie w podróż powrotną. Czasu było więc tyle tylko, by odbyć krótką roboczą naradę bez świadków i nie można było sobie pozwolić na ogólniejsze rozważania ani analizę ubiegłego wieczora. W aucie czekał już Konstanty z golarką w lewej i paczką w prawej ręce. Bez słowa wyciągnęli baterie z komunikatorów, a Konstanty rutynowo włączył zappera.

— Na łyso! — rzucił do Rezajasza, który w takich sytuacjach nie zwykł zadawać zbędnych pytań.

Gdy głowa Rezajasza była już ogolona, Konstanty wręczył mu komplet odzieży, otworzył paczkę z galaretowatą tkanką i wyjął z niej sprej.

— Przebieraj się i wychodzimy.

Gdy Rezajasz w pośpiechu wkładał nowy strój, Konstanty opryskał wnętrze samochodu czerwonawą cieczą.

— Idziemy — zakomenderował i wyszedł pozostawiając na siedzeniu ową paczkę z rodzajem galarety w środku.

— Przeczytaj i zjedz — Konstanty przekazał ostatnie instrukcje Tewu.

Przeczytawszy, nowy namaszczony mesjasz odruchowo złożył kartkę, ale utkwiony w niego wzrok Rezajasza przypomniał mu o konsumpcji papieru, co niechętnie ale uczynił.

— Powiedz aaa… — upewnił się Rezajasz z urzędowym uśmiechem.

Spokojny o właściwe miejsce dowodu w trawiennej niszczarce, Konstanty dał Tewu bilet na podróż powrotną, a sam z Rezajaszem poszedł w drugą stronę.

5

Na lotnisku niedaleko Pól Elizejskich Tewu został natychmiast obskoczony przez dziennikarzy. Za barierkami tłum wiernych wiwatował na cześć nowego Proroka, którego Pan cudem uratował od śmierci w dzisiejszym zamachu terrorystycznym na lotnisku w Jerozolimie, w którym zginął pierwszy męczennik Zgromadzenia: Rezajasz…

6

Zgromadzenie czuwało na modlitwie przez cały czas nieobecności Tewu i Rezajasza na Polach Elizejskich. Proszono Boga o rozeznanie, zarówno w językach znanych jak i nieznanych. Dla zebranych to, że Bóg jest tam, gdzie zgromadziło się choć kilku wierzących, było jedną z oczywistości, podobną do tych, które kazały im wierzyć, że moc modlitwy wielu jest większa niż prośba jednostki. A przecież zebranych nie było kilku, a raczej kilka tysięcy wybranych. Zresztą, Bóg, który nie spełnia próśb, traciłby wiele na obiektywnie pojmowanym sensie swego istnienia.

Skądinąd, modlitwa nie może pozostać niespełniona: nawet jeśli wydaje się, że Bóg nie posłuchał i prośby nie spełnił, to oznacza jedynie, że co najwyżej jeszcze jej nie spełnił, ale niebawem to uczyni. Jeśli jasne jest, że stało się inaczej niż oczekiwaliśmy prosząc Boga, to najpewniej winni jesteśmy my sami, bo niewłaściwie prosiliśmy. Może mieliśmy nieczyste sumienie? Może prosiliśmy o złe rzeczy? Może za dużo chcemy, a może najzwyczajniej nie wiemy kogo prosić o wstawiennictwo, albo wyznajemy jakieś bluźnierstwa, które zamykają Boże uszy na nasze prośby? Tego poranka, radość z ocalenia Tewu mieszała się ze starannie skrywanym żalem, że Bóg zabrał proroka Rezajasza. Skrywanym, bo w gruncie rzeczy wydawało się, że jeszcze tak niedawno niejeden głos w uwielbieniu dziękował Bogu za brata, przez którego przemawia Boża Wiedza.

— Bóg daje, Bóg zabiera. Niezbadane są wyroki boskie, ale kim my jesteśmy, by się z nimi nie godzić? — zagrzmiał Tewu powoli i uważnie wodząc wzrokiem po zebranych. Gdy utkwił w kimś wzrok, ten zazwyczaj spuszczał go ku ziemi. — On zginął także za nasze błędy — nadużywanie słowa grzech było już trochę niemodne. — Dziękujemy ci, Panie, za to, że zabrałeś go do siebie. I w ten sposób dałeś nam orędownika, dzięki któremu moc naszej modlitwy będzie teraz większa! Tak jak patriarchowie, jak Mesjasz, jak apostołowie, on pomoże przygotować nam miejsce w niebie.

— Tak, bracia, to przez nasze grzechy zginąć musiał brat Rezajasz — zawołał Ireneusz, opromieniony choć zmaltretowany.

— Mów za siebie, stręczycielu — rzucił ktoś zrezygnowanym tonem.

— Zgromadzenie cierpiało, cierpi i być może jeszcze cierpieć będzie przez błędy swego przywództwa — ciągnął Tewu — i dlatego tak ważne jest, by na jego czele stali ludzie czyści, prawdomówni i moralni. Czy nie pamiętacie dziejów Narodu Wybranego? Dopóki król był moralny, Lud Obietnicy trwał w dobrobycie i potędze…

— Ameeen!

— Challelujach!

— Dbajmy o to, by Pan nasz nie musiał się mścić nad potomstwem naszym do jedenastego pokolenia, ale nawet jeśli tej zemsty doświadczymy my albo dzieci nasze, to pamiętajmy, że samiśmy sobie winni, bo tolerowaliśmy zło w naszych szeregach!

W tym momencie do Ireneusza podeszło kilku starszych zboru i grzecznie, acz stanowczo pokazali mu drzwi. Ten w pokorze udał się ku wyjściu. Patrzył przed siebie, jakby w siną dal, wzrokiem osoby świadomej swych win.

— Przepraszam cię Boże, przepraszam bracie, wybacz siostro — mówił do mijanych współwyznawców. — Wybacz Panie. To prawda, nie można… Nie można zła zaprzęgać do słusznej Bożej sprawy. To droga donikąd — Ireneusz mówił coraz ciszej i mniej zrozumiale.

Kongregacja wzniosła się na wyżyny wyrozumiałości i przebaczenia — tym razem nikt nie opluł brata ani w jakikolwiek inny sposób go nie sponiewierał. Jedynie drzwi zamknęły się za Ireneuszem z wiele mówiącym hukiem.

— Tak, bracia i siostry. My wszyscy dobrze wiemy, że nie jesteśmy bez grzechu. My to akceptowaliśmy. My sami wybraliśmy takich ludzi…

Tu Tewu przerwał i wymownie rozejrzał się dłuższy czas po sali w sposób łudząco podobny jak kilkanaście minut wcześniej, zanim zaczął mówić. Po kilku chwilach, gdy Tewu dalej nic nie mówiąc rozglądał się po społeczności, ludzie zaczęli szemrać. Zdawało się, że przedmiotem ich ściszonych i urywanych uwag były inne osoby z przywództwa.

— Powiedzcie mi bracia i siostry, skąd wśród nas tak mała moc modlitwy? — Tewu jakby czytał w myślach. — Wy wiecie. Powiedzcie to na głos!

— Trzeba zapytać Bazylego! — krzyknął ktoś.

Tewu ponownie rozglądnął się po arenie. Wkrótce rozglądać zaczęli się prawie wszyscy. Już wiedzieli kogo wzrokiem szukał Tewu. Cisza stawała się nieznośna. Przerwanie jej było kwestią czasu i wyczuwało się, że jej przerwanie będzie oskarżeniem.

— No i gdzie teraz jesteś Bazyli?! — Tewu retorycznie rozglądał się dalej, a tym samym podtrzymywał nieznośne napięcie.

— Nie ma śmiałości spojrzeć nam w twarz!! — zakrzyknął ktoś z drugiego końca sali niż wierny, który wcześniej wywołał do tablicy Bazylego.

— Bracie, to poważne oskarżenie! Nie rzucajmy słów na wiatr. W czym i dlaczego poczułeś się oszukany przez brata Bazylego? — natychmiast odezwał się Tewu.

Podniósł się szum, który przez dłuższą chwilę czynił niezrozumiałym jakiekolwiek próby wyjaśniania postawionego zarzutu. Gwar ten był mieszanką prób odpowiedzi na pytanie Tewu, jak i polemiki z tymi odpowiedziami. Tewu zdawał sobie sprawę, że Bazyli i Walenty byli trudniejszymi przeciwnikami niż Ireneusz. Ten był miękkim pragmatykiem. Tamci pozyskali w zgromadzeniu wielu zwolenników swym radykalizmem i spójnym systemem przekonań na temat wiary. Teraz, w sytuacji kryzysowej, miało się okazać, na ile opanowane i spójne rozumowanie Bazylego działa na wiernych ogarniętych trwogą i emocjami. Tewu wyczekiwał, aż reakcja zgromadzonych stanie się klarowniejsza, aż przewagę zyskają zwolennicy lub przeciwnicy Bazylego.

— To ktoś tu jeszcze go broni?! To was nie dziwi, dlaczego Rezajasz musiał umrzeć? Dlaczego Bóg nas nie posłuchał? Dlaczego nie uchronił Rezajasza? A kiedy to ostatnio robiliśmy jakąś krucjatę modlitewną?! — wykrzyczał wreszcie ten sam, którego o wyjaśnienia wcześniej poprosił Tewu.

To wyraźnie poruszyło tłum. Tewu zauważył, że przytakujących było chyba więcej niż stukających się po głowie lub machających rękami ze zniecierpliwienia.

— No właśnie, bracia i siostry, no właśnie — tłum uspokoił się wyczekując, co do powiedzenia w tej sprawie ma nowy przywódca. — Jak Bóg ma nas posłuchać, jak ma nam błogosławić, jeśli MY SAMI nie wierzymy w sprawczą moc modlitwy??!! — tu przerwał i uważnie spoglądał na reakcje kongregacji.

Wielu zamyśliło się i Tewu wyczuł wśród zebranych skruchę i rachunek sumienia, że wydają się przeżywać wątpliwości co do mocy swojej wiary.

— No więc gdzie jesteś teraz Bazyli?! Najpierw kpisz z nas mówiąc, że Bóg nie jest złotą rybką, a potem widzisz, jakiego bigosu narobiłeś i uciekasz nie chcąc świecić oczami?? — zagrzmiał Tewu, pewny, że kongregacja przychyla się do potępienia popularnego lidera.

— A ty bracie coś się taki odważny zrobił? Czy dlatego, że Bazyli nie jest ci w stanie odpowiedzieć? A może spodziewałeś się zastać go tu modlącego się do złotej rybki? — zdecydowanym głosem zareagował ktoś z przodu sali.

Tewu wiedział jak postępować w takich sytuacjach: jak ktoś cię przygwoździł, to udaj, że nic się nie stało. Ten człowiek stoi z przodu, pewnie większość zebranych i tak go nie słyszała.

— Dokładnie, bracie! Taki odważny był Bazyli, prawda? Odważny do czasu! Do czasu, aż Bóg nie stracił cierpliwości i nie zabrał od nas tego, którego dla naszego wybawienia do nas posłał … Rezajasza!!

Grupa stojących wokół krytyka potępiania Bazylego popatrzyła po sobie i zaczęła kierować się ku wyjściu. Tewu z napięciem przyglądał się przez dłuższą chwilę postawie grupy swoich przeciwników. Zachował jednak niewzruszony spokój, a nawet ostentacyjnie oparł się łokciem o pulpit i odprowadził wzrokiem grupę bojkotujących jego wywody.

Okazało się, że dołączyło do nich kilkanaście, może kilkadziesiąt osób i to jedynie z przodu areny. Już wiedział, że duża większość sali nie zrozumiała krytycznych wobec niego uwag. A ponieważ, towarzysz przedmówcy odwrócił się, tym razem w stronę zebranych z tyłu namiotu tak, jakby chciał coś powiedzieć, Tewu, nie czekając aż tamten przemówi, przystawił mikrofon jak najbliżej swych ust i krzyknął:

— Ach to taka jest wasza recepta na niedolę!! Najłatwiej po prostu wyjść! Umyć ręce! Uciec od piwa jakie się nawarzyło! Namieszać w głowach i zostawić innych przed Bogiem i niech się tłumaczą. Wy się nawet nie chcecie tłumaczyć, wy po prostu uciekacie jak te szczury. Ale okręt wcale nie tonie!! Nie dość żeście szczurami to jeszcze szczurami zdezorientowanymi! Żal mi was! Idźcie i rozliczcie się przed Bogiem!

Kilkunastu spośród wychodzących, zwłaszcza tych stojących dalej od wyjść, zwolniło kroku i odwróciło się w kierunku Tewu widząc, że są osamotnieni. Wyjście teraz odebrane byłoby jako tchórzostwo i usytuowanie się poza nawiasem zgromadzenia, czego przecież wielu zwolenników Bazylego nie chciało.

— Szkoda, że tego nie widzisz Bazyli! Zachowywałeś się jakbyś miał tu rząd dusz, a kim się okazałeś?! Mącicielem bez poparcia w Zgromadzeniu. Proszę bardzo! Policzcie się! Raz, dwa …osiem! Tylu was jest! Promil! Ale za to promil, którym upiłeś tą społeczność. Taaak! Tylko to wam pozostało! Uciec z podkulonymi ogonami! Ale Bóg was znajdzie!

Ten, kto zdążył ewakuować się przez zakończeniem mowy Tewu miał szczęście. Ci wciąż przeciskający się do wyjścia stali się obiektem nieskrywanych drwin współwyznawców, których mijali. Teraz już było za późno by zostać i udawać, że się tylko zmieniało miejsce stania.

— Wypad z baru diabli synu! Nie trzeba nam tu ludzi małej wiary!

— Powiedz, no powiedz w kogo tak naprawdę wierzysz!

Takie mniej więcej uwagi szły w kierunku tych, którzy nie zdążyli zaprzeć się Bazylego w taki sposób, by nikt tego nie zauważył.

Tewu wyraźnie się uspokoił. Już wiedział, że ma rząd dusz. Pora wykazać się wielkodusznością i pozyskać wielu spośród tych zwolenników Bazylego, którzy bali się wyjść, ale którzy zostawszy w Zgromadzeniu mogli w najlepszym razie pozostawać jego — Tewu — ukrytymi wrogami.

Warto też uczynić jakiś gest wobec wszystkich zdezorientowanych nową sytuacją. W końcu, wrócą do domu, przemyślą co się stało i jeszcze gotowi pomyśleć, że na czele Zgromadzenia stanął ktoś kierujący się prywatą czy nienawiścią. Tego Tewu nie chciał.

— Czy myślicie, że Mesjasz byłby z was dumny w tej chwili? Nie trzeba nam nienawiści. Ci, którzy się pogubili, nich sobie idą, bo jeszcze wygubią nas! Krzyżyk im na drogę. Czy wczorajszy lincz na Ireneuszu był nam potrzebny? Pewnie już dziś go żałujecie. Po co to było? On i bez tego zrozumiał swój błąd. Serce mi się dziś kroiło gdy patrzyłem jak wychodzi z Namiotu. To był obraz człowieka załamanego, który uświadomił sobie bezsens tego, co latami robił. Oni też sobie to uświadomią. Choć będzie już dla nich za późno…

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, akty werbalnej przemocy natychmiast ustały. Nastąpiła dłuższa chwila coraz większej ciszy, w której zebrani uświadamiali sobie zachodzącą w nich przemianę. Czuli jak sprawy, które nie dawały im spokoju, nagle stawały się oczywiste. Wyraźne już stawało się wzrastające poczucie wagi tej chwili, chwili oświecającej, swego rodzaju katharsis. Zebrani czuli, jak stają się lepsi, jak narasta w nich zrozumienie, jak Bóg wyciąga ich z błędu rękoma cudownie ocalałego z ataku Tewu. Siły zła nienawidzą ludzi Bożych. Dlatego musiał zginąć Rezajasz. Dlatego Tewu tak się zradykalizował, ale i on przecież jest tylko człowiekiem. Nieobca mu litość i współczucie dla grzeszników.

— Bracia i siostry — zaczął powoli. Czuł jak wierni wpatrzeni w niego czekają na prawdę, na całą prawdę i na wskazanie kierunku.

Zwłaszcza w takiej sytuacji, trudno samemu uporządkować myśli. „Kimże zresztą jestem, ja: szary Kowalski… A jednak Ja, Kowalski, Kowalska, jestem miły, miła, Bogu, i ten posyła do mnie mesjasza, posyła proroka. I nawet jak siły zła zabiją bożego posłańca, to pojawi się inny. Tam, gdzie rozlał się grzech, tam tym bardziej rozlała się łaska.” myśleć mógł w takiej chwili, i zapewne myślał, niejeden członek Zgromadzenia.

— Jesteśmy ludźmi. Tylko i aż ludźmi. Tylko ludźmi, więc popadamy w błąd. Ale też jesteśmy aż ludźmi, bo Bóg dał nam coś bardzo cennego. Stoimy wyżej niż reszta stworzenia i jesteśmy powołani do tego, by posiąść ziemię. Mamy więc swego rodzaju moc od Boga, mamy misję i powołanie. Mamy też narzędzia do tego celu, a najważniejszym narzędziem jest rozum — tu Tewu zrobił wielce wymowną przerwę i sięgnął po dzbanek z wodą. Powoli napełnił szklankę do połowy. — No więc umiłowani patrzcie na tę szklankę. Myślicie pewnie, że jest w połowie pełna… I pewnie nie przychodzi wam do głowy, że jest w połowie pusta. To tak jak z naszą ludzką mądrością… Niektórym się zdaje, jacy to my jesteśmy mądrzy. Rzeczywiście, wiemy więcej, o wiele więcej niż tysiące lat temu, kiedy uczeni w piśmie myśleli, że zjedli wszystkie rozumy i wydali na śmierć Tego, którego Bóg posłał do nas, by mówić nam prawdę… Tak… I to daje zadufanym w swą „mądrość” moralne prawo stawiać się ponad Boże Wyrocznie. Ze niby mają Rozum, że są Mądrzy. W takich momentach jak ten widać, ile warta ta ich mądrość: zamiast przybliżać nas do zbawienia, wiedzie nas na potępienie. Bo Bożej Mądrości nie trzeba wymyślać. Ona już jest. Trzeba tylko ją dobrze zrozumieć — tu napił się wody z na wpół pustej szklanki. — Nawet prostaczek jest w stanie czerpać strumieniami z tej mądrości, bo najważniejsze jest rozeznanie! Owce słyszą głos swego pasterza i każdy z Was może wiedzieć, kiedy Bóg do niego, czy do niej przemawia. Dlaczego w chwili takiej jak ta, w momencie poznania bożych wyroków, wiemy, że Rezajasz był od Boga, a Bazyli od Jego przeciwnika? Dlaczego teraz słuchacie mnie w Bożym pokoju ducha, podczas gdy niepokój i oburzenie owładnęło waszymi sercami gdy siły przeciwnika uciekały w popłochu, bo Bóg je rozproszył kompromitując ich przywódcę? — tu dopił wodę do końca. — Odpowiedź jest prosta: otóż my jesteśmy od Boga i wy to widzicie, a oni są od Diabła i wy też to widzicie. A widzicie to, bo czujecie, jak baran … jak owca — szybko się poprawił — która wyczuwa głos pasterza, że my posługujemy się językiem jaki znacie, a oni mówią głosem jakiego nie znacie!

Tu zrobił pauzę, wzniósł ręce do góry i zamknął oczy. Zgromadzenie uczyniło podobnie.

— Daj mi Panie skromność, bym nie wynosił się nigdy ponad Twoje Prawa, które przekazałeś nam w swoim Słowie i w mądrości Jego strażników. Daj mi Panie być Twymi ustami, bym wiernie przekazywał Twoją wolę, niezanieczyszczoną moimi płytkimi ambicjami. Daj mi pokorę i wierność raz poznanej prawdzie…

— Amen! — zagrzmiała kongregacja. Tewu opuścił ręce i otwarł oczy.

— Czyż nie po to właśnie powstało to Zgromadzenie? Czy nie po to by przywrócić wierność Bożej Woli i odsunąć tych, którzy zawłaszczyli ją dla swej prywaty, ufni w swoją ludzką, pożal się Boże, mądrość? Więc powróćmy ad fontes, do fundamentów. Budujmy na tym, co pewne i niemylne. A kiedy pobłądzicie, módlcie się o proroków, takich jak Rezajasz, by wyprostowali drogi wasze, amen!

7

Długo siedział Tewu, rozparty na Dariuszowej skórzanej sofie służbowej. Siedział nieruchomo i rozglądał się po biurze wikariatu. Zdawało się, że wypoczywa; coś takiego z niego zeszło, że razem z tym czymś skończył się na chwilę napęd do jakiegokolwiek działania. Dziwne uczucie: swego rodzaju błogostan i spełnienie, ale i ciężar zadań do wykonania, który na moment skutecznie unieruchomił go w owej sofie. Cóż, nie czas na emeryturę. Tewu ociężale podniósł się i zabrał się za przeglądanie pomocy pastoralnych: leksykonów, ściąg na kazania, dokumentacji zborowej. Westchnął i przeglądnął bilans finansowy oraz notatki za ostatnie miesiące.

— Oho ho! Ładnie! Sto milionów! Tyle co roczny przychód — mruknął pod nosem przeglądając pierwszą z brzegu umowę darowizny. Nie wyglądał na zaskoczonego. Było tajemnicą poliszynela, że większość wpływów z tych umów była nominalna. Faktycznie odpały od nich sięgały ok. procenta, ale nikt tego nie sprawdzał. Nie było takiego obowiązku. — Ot i praktyczne miłosierdzie: „Każdemu, kto ma, będzie dodane. Każdemu, kto nie ma, zostanie zabrane nawet to, co sądzi, że ma…” — zachichotał.

Zaraz obok dostrzegł wydruk punktów do najbliższego, niedoszłego kazania.

— „Dziesięcina, łaski za jej oddawanie, przekleństwa za uchylanie się od niej…” — Tewu przeczytał początek listy i z wykrzywionym uśmiechem na twarzy dodał: — Zapamiętaj durniu, Bóg błogosławi tym co mają. A najbardziej tym co mają i coś tam dają. Dobra, pora oddać co cesarskie…

Tewu zarzucił na siebie kurtkę, a szyję owinął szalikiem w czerwono-czarnych barwach klubu Guard d” Saint Elizee. Przed wyjściem dobrze pociągnął dżinu z piersiówki. Na zewnątrz czekał już transport.

— Arena Miłości — rzucił taksówkarzowi.

8

Tewu wraz z gronem znajomych zazwyczaj zajmował miejsce w sektorze przylegającym do lóż vip-owskich. Rzecz jasna nie w samych lożach. W trakcie przerwy miał stąd niedaleko do restauracji okupowanych przez możnych. Jednocześnie był z ludem na tańszych miejscach, a i widok na stadion i oczywiście na boisko, lepszy. Struktura stadionu to znak czasów: kolejne sektory to takie mini getta — afirmacja tych wielu tożsamości składających się na współczesne Społeczeństwo Otwarte. Po przeciwnej stronie od lóż vipowskich do sektora Tewu przylegał szczególnie barwny segment. Kto na nim zasiadał można było łatwo odgadnąć po transparentach wywieszanych na jego ogrodzeniach — „Niech nas zobaczą…3x dziennie!” — i po zachowaniu fanów, gdy akcja kierowała się pod tenże sektor — najbardziej rozgorączkowani kibice opuszczali wtedy bieliznę i odwracali się tyłem do boiska. O uwagę kamer walczyli jednak inni, zasiadający w kolejnych sektorach. Ten udekorowany transparentami typu „zjemy was, świnie!” jak łatwo się domyślić zajmowany był przez agresywnych antysemitów i antywegetarian. Gdy akcja przesuwała się w prawo, kamera rejestrowała widok nietypowy jak na stadion: setki kuso ubranych pań. Hasło na płocie „damy wam wszystkim” to zawołanie znane od niedawna jako motto bojowniczek o legalizację poliandrii. Miejsce tej trybuny zostało wybrane nieprzypadkowo. Jak łatwo zauważyć kiedy ogląda się mecz w TV, rozdziela on dwie najbardziej antagonistyczne grupy fanów: przylega ona nie tylko do wspomnianego sektora miłośników wieprzowiny, ale też do grupy obnoszącej się z miłością do zwierząt. Ci są łatwo rozpoznawalni po napisie „make love not steak!”, a gdy piłka podąża wzdłuż tegoż transparentu uaktywniają się młode dziewczęta pieszczące dorodnego byka — żywą maskotkę tego fan clubu. Aktywność fanów wiąże się także i z tym, że układ sektorów podlega stałej rotacji. Do miejsca na wizji aspirują także i inne odłamy kibicowskiego świata, jak n.p. Zakon Michała Archanioła, Honorowi Dawcy Nasienia, czy Stowarzyszenie Ofiar Dentystów.

Zbliżała się końcówka pierwszej połowy. Tewu ledwo się zorientował w upływie czasu: podobnie jak i większość widzów, w niewielkim stopniu interesował go przebieg wydarzeń na boisku.

— Nowy trener daje chłopakom wycisk — siedzący obok kolega z podstawówki skomentował małą dynamikę gry gospodarzy — przy pierwszej bramce stoper zrobił chyba skok w dal a nie wzwyż.

— Czy wygrywasz czy nie, ja i tak kocham cie…!! — ryknął Tewu przyłączając się do chóralnych śpiewów fanów, niezrażonych tym, że zanosi się na 0—2 do przerwy. — I tak będzie środek tabeli w tym sezonie. Zobaczysz.

W drzwiach do ulubionej stadionowej restauracji zastał Tewu delegację Zgromadzenia.

— Witamy brata Przewodniczącego! Pomyśleliśmy, że zrobimy bratu niespodziankę i zaprosimy na ulubiony kotlecik Pożarskiego. Kto przeciw? Nie widzę, nie słyszę — rzuciła figlarnie młoda osóbka towarzysząca jednemu z byłych współpracowników Ireneusza.

— W myślach mi czytacie. Nie mógłbym odmówić. Zawsze lubiłem sprawiać przyjemność bliskim! — wyszczerzył zęby — Na jaką wzajemność mogę liczyć z waszej strony? — Kilkoro zebranych parsknęło nieudawanym śmiechem. Nowy lider potwierdził trzeźwość umysłu za jaką zawsze przecież go podziwiali.

Po parunastu kęsach stało się jasne, że towarzystwo pragnie w różny sposób wesprzeć Zgromadzenie. Przecież nie może ono pod nowym kierownictwem stać na starych kadrach.

— … Tak więc obawiamy się — tu wymownie spojrzał na resztę kompanii towarzysz miłej pani — że pretorianie Dariusza mogą np. blokować dostęp informacji i ludzi do najwyższej instancji. Nie chcielibyśmy przecież, żeby pokątnie wróciło stare — skonkludował.

— Wróciło stare i wywróciło to co młode, przepraszam, nowe — uroczo poprawiła się młoda pani ostentacyjnie zapięta na ostatni guzik, w sukience grubo za kolana, jednak na tyle obcisłej, by podkreślać wszelkie powaby kobiecości.

— Rzecz jasna. Sądzę, że powinniście to postawić na radzie Zgromadzenia. Przecież nie odmówię — zaśmiał się Tewu.

Wracając na widownię Tewu miał poczucie, że po przekroczeniu pewnego pułapu nie musi Mahomet iść do góry — to raczej góra przychodzi do niego. I jeszcze go prosi.

— Cieszę się, że w miarę swych skromnych możliwości byłem w stanie dać Wam nadzieję na zmiany, jakich nasze Zgromadzenie potrzebuje. Wy najlepiej znacie potrzeby: jesteście najbliżej realnych problemów i konkretnych ludzi. Co do stypendiów dla młodych: lista na biurko i ruszamy z tematem. Jeśli chodzi o zasiłki braterskie, mamy radę za tydzień. Potrzeby są duże, wiele osób się zwracało. Zobaczymy co da się zrobić. Myślę, że coś tam ode mnie zależy — Tewu z przekornie udawaną skromnością popatrzył na ziemię. — A pani, pani Kasiu na początek niech się jutro zapozna z fakturami. Jeśli faktycznie są jakieś usługi albo przepłacane, albo marnie wykonywane, proszę o sugestie. Część zapewne należało będzie uwzględnić. Po meczu będę w wikariacie. Myślę, że można by nawet i dziś wieczorem pewnym rzeczom się przyjrzeć — spojrzał na panią Kasię i ruchem dłoni pożegnał towarzyszy posiłku udając się z powrotem na widownię.

Na tablicy było już 2—2. Jeszcze jeden gol dla przyjezdnych i wpadnie ładna sumka.

— Ty, jak myśmy im to wbili i dlaczego mnie przy tym nie było? — zagadnął kumpla z podstawówki.

— Ciśniemy to wpadło. Pytanie jak oni nam wcześniej wbili. Taki doświadczony bramkarz nie powinien wychodzić do „sam na sam” na 20 metr.

— To jest piłka. Wszystko jest możliwe i ma swoją logikę — rzucił leniwie Tewu.

Nie czekając na koniec meczu Tewu przeglądnął wiadomości i postanowił się trochę przygotować do zapowiedzianego spotkania w biurze. Pomysł z młodymi był jak najbardziej na czasie. Na magnetycznym wyświetlaczu pojawiającym się na życzenie pomiędzy kolanami, Tewu nerwowo oczekiwał aż pokaże się wiadomość spełniająca kryteria wyszukiwania „odebrane, Walenty, dziś”. Choć przefiltrować należało jedynie kilkanaście tysięcy wiadomości z kilku kont, te kilka sekund — jak się zdawało — trwały całe wieki.

— Jeeees! — wrzasnął Tewu na widok ikony z żółtą kopertą i natychmiast patrząc na nią stuknął prawym dolnym siekaczem o górny: wiadomość się otwarła…

— Aha… — wycedził kolega z podstawówki wymownie — więc to tak… — rzucił i bez podania ręki Tewu, skierował się do najbliższego wyjścia. To samo, właśnie teraz, po stracie gola w doliczonym czasie gry, uczyniło wielu kibiców miejscowych z tej strony stadionu.

Tak zaabsorbowany był wiadomością od Walentego, że dopiero gwizdy i masowe opuszczanie sąsiednich krzesełek kazały Tewu podnieść wzrok sponad wyświetlacza. Na boisku nic już się nie działo, zawodnicy wymieniali się koszulkami, kibice w jednym z sektorów rytualnie wymieniali się bielizną. Tewu machinalnie popatrzył na tablicę z zegarem i wynikiem. Skończyło się 2:3.

— Jesss! — syknął pod nosem Tewu. Siedział jednak dalej i ponownie zagłębił się w lekturze maila od Walentego.

— Jesssss! — powtórzył Tewu za kilka chwil i zacisnąwszy prawą pięść wykonał kilka gestów typowych dla piłkarzy po strzeleniu gola.

9

Do spotkania z panią Kasią było jeszcze trochę czasu. Wieczór był uroczy. Pod stadionem, pomimo porażki, karnawał trwał na całego: kuso ubrane panie i panowie w barwach tęczy wykonywali przed policjantami i porządkowymi rytualne tańce. Sami stróże porządku miny mieli lekko strapione, bo tu z jednej strony pokusa przyjemności, a tam obowiązek niedopuszczenia do starcia zwolenników i przeciwników wieprzowiny, zwyczajowo rzucających w siebie łopatkami i piszczelami ponad rozdzielającym ich kordonem.

W tym barwnym cieple miasta Tewu szedł powoli ulicami, nie tak już rozświetlonymi jak jeszcze dziesięć lat wcześniej, gdy bywał tu często. Niedawno osiedlił się na dłużej, i choć nie było już tak kolorowo jak dawniej, a po rzędach kawiarni i pubów pozostało tylko wspomnienie, to jednak nowy przywódca najprężniejszego zgromadzenia na wschód od Edenu widział przyszłość w różowych barwach.

Namiot i kontenery wikariatu położone były na rogatkach miasta: lud miał przecież wyjść spośród grzeszników, odejść z miasta zepsutego, Babilonu, wielkiej nierządnicy. Okolicę tą wierni nazywali „Synaj”. Spod Areny Miłości, położonej w centrum miasta, do „Synaju” było około 12 kilometrów, lecz Tewu nie zrażał się. Miał czas na poukładanie sobie w głowie planów, a chodzenie ulicami miasta dawało mu nieraz niezłe natchnienie.

Do tego, że ulicami miasta szło się samotnie, Tewu już przywykł. Nie zastanawiał się czemu — pewnie dobrze wiedział. Mało kto w ogóle wychodził z domu. Ci, którzy pracę mieli, najczęściej wykonywali ją u siebie. Ci, którzy jej nie mieli, schodzili przed klatki swoich bloków lub czatowali przed wejściem do swych domów we wczesnych godzinach porannych w dni parzyste i coraz bardziej nerwowo odbierali przeznaczone dla nich pakunki z suplementami diety oraz niezbędną w gospodarstwie domowym chemią. Zwykle też obdarzani bywali jakąś „niespodzianką” tj. tym, co akurat jakaś korporacja albo instytucja chciała im przekazać: mogły to być kosmetyki, broszury, środki wspomagające, coś z niesprzedanych zapasów magazynowych oraz zasobniki. Zasobniki te to opakowania zwrotne, w których należało umieszczać próbki tkanek i płynów ustrojowych oraz wypełnione odręcznym pismem notatki w kwestionariuszach. Resztę, np. zapisy rytmów biologicznych, uwagi głosowe i kwestionariusze wysyłano pocztą elektroniczną.

Wielu zastanawiało, dlaczego jednak część ankiet miała być wypełniana na papierze; nikomu nie chciało się tego jednak dochodzić. Zapewne chodziło o to, by podtrzymać część zakładów produkujących papier, myślano. W istocie, otrzymywanie tych paczek było uzależnione od udziału w pilotażowych badaniach, więc jeśli kto nie miał pracy, a chciał mieć media i podstawowe produkty, musiał brać w nich udział.

Tewu podszedł do pierwszego check-pointu i przystawił ucho do skanera. Posterunkowy nacisnął przycisk i przepuścił go przez kołowrotek. Po zapachu poznał, że jest w dzielnicy etnicznej pozostającej jakby poza prawem. Różniła się ona od kwartału centralnego tym, że jej mieszkańcy już na pierwszy rzut oka wykazywali się większą aktywnością. Na ulicy nie był sam; zauważył kilka restauracji czy może miejsc spotkań; po ulicach jeździło więcej pojazdów.

Przez moment rozglądnął się badawczo wokół siebie, bo wiedział, że w takich dzielnicach nie znajdzie posterunków ani patroli sił porządkowych, a przecież był inny. Słyszało się o przypadkach zaginięć w takich miejscach. Jeśli przez dłuższy czas nie zgadzała się liczba wejść i wyjść, władze z urzędu przeprowadzały analizę zapisów, pozycjonowały satelitarnie i próbowały nawiązać kontakt głosowy. Jeśli zastosowane środki nie dawały efektów, do „nielegalnej” dzielnicy udawał się oddział wojska i żądał od jej przywództwa przeprowadzenia dochodzenia. Generalnie, w jednych dzielnicach takich przypadków wcale nie było, w innych zaś było ich na tyle dużo, a efekty akcji wojskowych na tyle nikłe, że zaprzestawano ekspedycji, a jedynie ostrzegano osoby z zewnątrz przed przedostawaniem się na tereny niektórych dzielnic.

Większość przechodniów byli to ludzie raczej szczupli, wysocy o oczach skośnych i uśmiechali się do niego. Tewu odetchnął. Nie pomylił kwartałów i nie musiał się cofać. Szedł główną drogą może 2—3 kilometry na zachód. Walenty… To on był kluczem do powodzenia jego przedsięwzięcia. Sprawował rząd dusz nad młodymi i przewodził ruchowi charyzmatycznemu w Zgromadzeniu. Teraz już absorbował myśli Tewu na dobre.

Po dłuższej chwili refleksji nad miejscem Walentego w nowym rozdaniu, przywódca duchowy wystawił przed siebie dłonie i wyprostował kciuki i palce wskazujące. Na wyświetlaczu pojawił się ostatni zrzut ekranu z wiadomością od lidera charyzmatyków: »Święty Brat Rezajasz namaścił Cię w Boże Imię (…) wszyscy jednak powinniśmy się pilnować, by nie dawać do siebie przystępu swoim ludzkim ambicjom i namiętnościom, co jak sądzę Ty, bracie, dobrze wiesz. (…) I tak ufam, że pod Twoim przewodnictwem, lud nasz, zgromadzenie świętych, będzie wzrastało w wierze (…)«. Tewu zdezaktywował wyświetlacz. Doszedł do check-pointu po przeciwległej stronie dzielnicy. Tym razem po odczycie z czipa w uchu, z budki wyszedł posterunkowy i podprowadził Tewu do stojącego na rogu patrolu.

— Jakiś problem? — Tewu zwrócił się do posterunkowego,

— Tak. Tu są same problemy — odrzekł, jakby zdziwiony, że musi to tłumaczyć. — System nie chce by pan miał problem, więc mamy żółte światełko.

Tewu żachnął się — jakby wszystko dobrze rozumiał — i przytaknął. Spytał rutynowo, myśląc, że może Konstanty posyła do niego jakiegoś umyślnego. Znaczy, że wszystko rozwija się pomyślnie i ważne osoby nie widzą powodów do interwencji.

Okolica, przez którą przejeżdżali, stwarzała posępne wrażenie. Z pozoru było normalnie, podobnie jak w kwartale centralnym: tak jak tam — prawie żywej duszy na ulicach — ale i świateł mniej. Przypuszczalnie dzielnica nieposłuszna. Może nie chcą brać udziału w badaniach i nie mają pracy, więc też nie mają mediów? Może są wiecznymi banitami bez identyfikacji, którym nie należy się nic, nawet ochrona? Może pracują na lewo dla tych, którym przysługują większe możliwości niż legalne przelewy bezgotówkowe?

System niby rygorystyczny, ale człowiek zawsze będzie człowiekiem: zawsze stworzy sobie furtki by samemu — o ile ma władzę i środki — być poza kontrolą w jakimś wymiarze swego funkcjonowania. On coś o tym wie! Te darowizny… Je można przekazywać w kruszcu przeliczanym na waluty; można i w naturze. Instytucje, które je otrzymują mają z założenia działać wśród społeczności żyjących na pograniczu Systemu. I tu pojawiają się możliwości generowania środków płatniczych na „nielegalnych”. Ma je zarówno samo Zgromadzenie jak i jego „darczyńcy” — ci deklarują ogromne fikcyjne darowizny i uciekają od wykazywania wysokich dochodów i płacenia wysokich danin. Przeliczona na kruszec i towary tzw. podstawowego koszyka waluta wraca de facto do darczyńcy, pomniejszona o nieoficjalną prowizję za usługę dla instytucji charytatywnej. Darczyńca tym samym osiąga także środki pozostające poza oficjalnym rejestrem, nie dając konkurencji pretekstu, by złożyć donos o np. podejrzane zakupy dużych ilości towarów i środków wymiennych. Po co dawać komuś nieżyczliwemu pretekst? Można chcieć uderzyć, ale można kija nie znaleźć, prawda?

Tewu był więc pewien, że trafił do nielegalu banicyjnego. Czego mógł się tu spodziewać? Pewnie korupcji na przejściach, niejawnych schadzek możnych z chłopakami z ulicy w interesach, handlu lewymi czipami, klinik oferujących ekstrakcję i ponowne wszycie nowej identyfikacji. Może nawet bazarów barterowych, nielegalnych wysypisk, prywatnych ujęć wody, małych prywatnych dostawców energii w zamian za niekonwencjonalne płatności.

Cóż, póki co, jechali główną ulicą i nic niezwykłego widać tu nie było. Wtem, wóz patrolowy zahamował gwałtownie z piskiem opon i nie mniej gwałtownie skręcił w boczną uliczkę. Przez ułamek sekundy Tewu spostrzegł jakieś sto metrów przed autem w głównej ulicy, z której właśnie skręcili, regularną bitwę uliczną; choć wóz był szczelnie zamknięty, słychać było wyraźnie wrzaski dorzynanych ludzi.

— Ustawka? — zapytał policjanta.

— Prędzej jakaś kłótnia w rodzinie — odrzekł stróż prawa tonem eksperta.

— To nie kibice przyjezdnych?

— A jak oni by się tu dostali? Po co im to? Obcy żadną konkurencją dla miejscowych tu nie będzie. A jak chodzi o rewiry kontrolowane przez gangi zewnętrzne, to takie rzeczy, i owszem, się zdarzają, ale to dotyczy mniejszych miejscowości…

— Tak, to by było logiczne — uciął temat Tewu i wrócił do poczty.

Co do dostania się na dzielnicę, nie chciał polemizować z panem władzą, bo jeszcze poddałby w wątpliwość skuteczność mechanizmów kontroli przepływu ludności. I po co? Z władzą trzeba dobrze żyć. To dobra wiadomość, że jest na jakiejś białej liście i dają mu obstawę.

10

— Młodzieży! Pozdrawiam was czule! — zawołał Tewu w kierunku Kasi i jej towarzyszki, podnosząc na wysokość głowy otwartą dłoń i lekko nią potrząsając na sposób znanych guru z przeszłości.

Po cichu myślał, że pani Kasia przyjdzie sama. Już był w ogródku, już witał się z gąską i chyba podświadomie oczekiwał, że zwyczaje urzędowo-korporacyjne muszą być czymś naturalnym także i w religijności zorganizowanej, jako zwyczajowy i naturalny przywilej posiadanej władzy. Choć rzecz jasna nie „te sprawy” były celem tego spotkania, to jednak gdzieś w głębi serca Tewu cieszył się na te na wpół intymne chwile, gdy łaskawie będzie godził się na propozycje młodej kobiety. Może pojawiłaby się jakaś chemia, może złapałby jakieś spojrzenie, może coś więcej, jak nie teraz to później; tak czy inaczej nacieszyłby oczy i wyobraźnię czymś co ludzkie, i co nie mogło być mu obce. Zresztą, no cóż, nic złego w grę tu nie wchodziło: żonaty nie był. Kilkanaście lat wcześniej dostał wraz z podobnymi sobie carte blanche w „tych sprawach”. To był czas zmian, epokowego przełomu. Na fali powszechnego entuzjazmu i jednania się „góry” z „dołami”, nastąpiło generalne otwarcie „góry” na sprawy, na które „doły” już od dawna były, łagodnie to ująwszy, szeroko otwarte. Także na „te sprawy”.

Tewu pozostał kawalerem, choć „te sprawy” żywo go interesowały i jeśli się z nimi nie obnosił, to głównie z powodów „politycznych”, jako że lud boży — choć „tymi sprawami” sam się chętnie para, to jednak od pasterzy oczekuje jakiejś formy świętości. Pozostawanie w stanie wolnym stwarza wrażenie poświęcenia powołaniu, a jednocześnie nie ogranicza i nie stawia niepotrzebnych dylematów.

— Siostra z Zastępów Niebieskiego Płomienia? Czy dobrze kojarzę? — zagadnął Tewu tłumiąc zmieszanie i ciche rozczarowanie. Wiedzieć tego nie mógł, i tak po prawdzie nie oczekiwał, by przyjaciółka pani Kasi była akurat spośród trzódki Walentego; tak naprawdę nic nie kojarzył. Taki Freudowski lapsus: wciąż myślał o Walentym.

— A nie mówiłam, że Ojciec Tewu to prawdziwy prorok naszych czasów? — spuentowała pani Kasia figlarnie patrząc na swą towarzyszkę. — Poznaj Ojcze, Rozalkę, moją siostrę ze służby wśród nielegalnych braci i sióstr.

— Ależ… mówcie mi „bracie”… Dajmy sobie spokój z tymi hierarchicznymi nawykami — Tewu poczuł się dowartościowany swym intuicyjnym rozpoznaniem afiliacji siostry Rozalii, a może jeszcze bardziej docenieniem swego wyczucia przez młodą kobietę, ale też nic nie mówił; oddał inicjatywę pani Kasi.

Dziewczęta wydawały się czekać na sugestie i propozycje Tewu; ten zastanawiał się czy obecność Rozalki miała jakieś głębsze znaczenie. Głupio mu było pytać wprost i chciał pozwolić sytuacji by wyjaśniła się sama. To on był wszakże gospodarzem i on zaprosił panią Kasię na konkretne ustalenia. Wypadało więc wyjść z jakąś propozycją.

— Myślę, że przyszłość naszego Zgromadzenia należy do spontaniczności, energii i natchnienia ludzi waszego pokolenia, jeszcze nie nawykłego do wszystkiego tego, czego nie mogliśmy dłużej tolerować w przywództwie, które z Bożą pomocą należy już do przeszłości — oznajmił i wyczekująco spoglądał raz na Rozalkę, a raz na panią Kasię.

— Właśnie dlatego, — Kasia popatrzyła na koleżankę i uśmiechnęła się — … dlatego właśnie, skoro wcześniej mowa była o kadrach i wsparciu, skoro Brat wcześniej wspominał, że pewne rzeczy należy zmienić, pomyślałam… że… ale! Przecież… przecież nie będziemy tak stali i od samego progu przechodzili do spraw, które mogą poczekać. Brat chyba bardzo teraz zajęty. Pewnie w drodze tutaj musiał jeszcze jakieś sprawunki załatwiać. Pora na spoczynek. Może coś ciepłego? Brat spocznie, my coś przygotujemy…

— Ależ… jasne. Może po herbacie? — Tewu przypatrywał się Rozalii — czy ja Siostry ostatnio nie widziałem z bratem Walentym?

— Posługiwałam ostatnio wraz z nim przy Rozpraszaniu Nocy. Brat był wtedy? Nad rzeką?

— Dokładnie. Rozpraszanie Nocy. Już teraz kojarzę. Może hot-doga do herbaty? — zapytał chcąc urwać temat dorocznego wydarzenia charyzmatycznego, w którym nigdy nie uczestniczył, choć o nim, owszem, wiele wiedział.

Wydarzenie o którym mówiła Rozalka z roku na rok stawało się coraz popularniejsze. Kiedyś podobne imprezy praktykowane były przez sektę języków ognia, która najwcześniej wprowadziła elementy widowisk światło-dźwięk do swej obrzędowości. Muzyka, nastrój, młodzież, śpiewy, nocna aura…

Idea została szybko podchwycona przez kościoły głównego nurtu; te już wkrótce organizowały nocne marsze wśród pochodni, których światło odbijało się w otaczających taflach wód. Przypominały one rytuał przejścia i starożytne misteria. Jak widać potrzeby ludzkiej duszy niewiele się od starożytności zmieniły.

Tewu pamiętał dramatyczne wydarzenia sprzed kilkunastu lat, kiedy lawinowo padały wszelkie wytwory i przejawy tradycyjnej religijności. Ale to właśnie ojcowie tacy jak Panda czy Brojler najszybciej odnaleźli się w nowej rzeczywistości i zanotowali miękkie lądowanie bez najmniejszych zwichnięć czy potłuczeń. Czemu? Ano właśnie owe pochodnie ich uratowały. I choć teraz twarze zmienionego ruchu też się zmieniły, to przecież oni i ich know-how oraz kontakty z mediami i instytucjami pozwalają im dalej trwać i działać, teraz już jako liderom Zastępów Niebieskiego Płomienia.

— A brata Brojlera zna? — zagadnął, próbując wyczuć jak odbierani są „starzy” przez młodzież.

— Ma się rozumieć, to przecież znana postać — odparła dziewczyna lekko zdziwiona pytaniem. Chwilę nic nie mówiła, zerkając raz na Tewu, a raz na panią Kasię przygotowującą parówki. Ten nic nie mówił więc ciągnęła. — Spotykamy się w jego konfraterni kilka razy w roku.

— To pani Kasia też bywa w konfraterni Brojlera?… brata Brojlera? — poprawił się szybko. Miał wrażenie, że zaczyna rozumieć.

— Posługuję bratu Alfonsowi.

W tonie odpowiedzi pani Kasi wyczuł niewzruszone przekonanie, że nie mógł nie znać brata Alfonsa. Ale też, w istocie, nie miał pojęcia kim on jest. Przeszło mu przez myśl, że jest rzeczą dziwną, by przywódca nie znał ważnych osób w swojej własnej organizacji. Zdał sobie sprawę jak kruche i zależne od innych jest jego przywództwo. Nie dość, że dopiero uczył się pociągać za sznurki to jeszcze nie do końca wiedział gdzie one biegną.

— Zgłodniałem. Ehh jak pachnie! Najfajniejsze są te najprostsze przyjemności. Bóg jest wielki: nie tylko chleba powszedniego nam daje, ale i parówki! — wydawało się, że nadeszła pora by zmienić temat. Po co ma się wydać, że nic nie wie o bracie Alfonsie. Zresztą, będzie udawać, że go zna, a jedna czy druga siostra go sprawdzi, i?

— Brat Alfons był dziś pod wrażeniem. Mówił, że po wystąpieniach w Namiocie trochę inaczej sobie Brata wyobrażał. A tu, miły, życzliwy i dowcipny człowiek.

Tewu skojarzył. Dlaczego wciąż zapomina imion przed chwilą przedstawionych mu ludzi!? Pora na jakieś nowe postanowienie: imiona, od razu powtarzać imiona, konotować twarz z imieniem i zwracać się po imieniu! Niby drobna rzecz, a jak istotna: adresat czuje się ważny, zauważony. No i potem nie trzeba zachodzić w głowę who is who. Świat korporacyjny wie co robi wysyłając kadry na szkolenia interpersonalne. To pomaga w biznesie.

— Nie no, dowcipny to jest Brat Alfons: „najwyższa instancja”… — Tewu rozbawił obie panie. Ulżyło mu, że się nie wydało. Może Konfraternia sprawdza go: prorok czy polityk?

— Wczoraj, na konfraterni, dziękowaliśmy Panu za przemiany, które zachodzą w Zgromadzeniu. No i właśnie, Brat Brojler, po modlitewnym czuwaniu ogłosił, że nasz nowy przywódca, jak nigdy, właśnie teraz potrzebuje wsparcia.

Tak, teraz układanka zaczęła tworzyć całość: Brojler musi być człowiekiem Konstantego. Jeśli Alfons i pani Kasia są po prostu jego ludźmi, na tej samej zasadzie jak on jest Konstantego, to można przejść do rzeczy. Ale to byłoby zbyt proste. A jeśli Alfons i ta młoda kobieta nie grają z Brojlerem w jednej drużynie? A może nawet Alfons nie gra w jednej drużynie ani z Kasią, ani Rozalką? Przecież Brojler czy Panda, a taki Walenty to trochę inne światy. Ten ostatni to ewidentnie idealista i człowiek głęboko wierzący. Kasia jest blisko Walentego. Ale tam, na Arenie Miłości, zachowywała się trochę jak kandydatka na sekretarkę. Sprawdzała go? Sprawdza?

— Bez przekonania o wsparciu mojego Boga, nigdy nie podjąłbym się takiego wyzwania, jakim jest prowadzenie Ludu Bożego na Synaju.

— Właśnie. To, co nas najbardziej ujęło u Brata, tak wczoraj jak i dziś, to właśnie duża pewność wypowiadanych sądów. To kazało nam myśleć, że Brat Rezajasz nie cały odszedł — wyznała pani Kasia z uśmiechem i popatrzyła Tewu prosto w oczy w sposób, który Tewu odebrał jako szczery i pozbawiony kokieterii.

— Bóg działa przez ludzi: to oczywiste. Nie patrzcie tak na mnie… — zaśmiał się Tewu. — Nie o sobie mówię w tej chwili. O was mówię. Czuję, że Bóg mi was zesłał.

Tewu coś tu nie pasowało: jeśli pani Kasia chciała go sprawdzić, to po co przychodziła z obstawą? A może najzwyczajniej ufała mu? Może nawet ufała Brojlerowi. Może trochę na kredyt ufała i bacznie go obserwowała? Może nie chciała zgrzeszyć wystawiając bożego człowieka na próbę?

— Słuchajcie, macie wolną rękę. Wgryźcie się w to wszystko i po szabacie przedstawcie mi konkretne propozycje: jakie usługi zmienić, czemu się przyjrzeć, kogo wesprzeć. Może macie jakieś inne pomysły? Będą z sensem to przekonam Radę Starszych.

Kiedy tak jadł hot-doga, myślał sobie, że już dawno nic mu tak nie smakowało jak ta krucha bułka z kawałkiem taniego mięsa, a w łykach czarnej herbaty odkrył głęboki smak gorzkiej słodyczy, czy może słodkiej goryczy i nie wiedział czy ma bardziej dziękować przezorności Konstantego czy boskiej Opatrzności. Jeszcze zeszłego wieczora wszystko wisiało na włosku, a teraz bliskie zaplecze Walentego robiło mu kancelarię. Kto wie, być może w tym właśnie momencie ostatnia przeszkoda została niniejszym pokonana…

— Pozdrowienia od przeciwnika! — jak grom z jasnego nieba gruchnął, lekko ironizujący w tym momencie, znajomy ton głosu… w drzwiach stał lekko pochylony mężczyzna trochę pod pięćdziesiątkę. Koszmar Tewu powrócił.

— Dziewczyny, Brat Bazyli pewnie do Was. Na mnie pora — Tewu powstał z fotela i długo wycierał usta serwetką po serwetce.

— Ale ja wcale nie do sióstr przyszedłem — Kasia i Rozalka stały nie wiedząc czy zostać czy iść, dlatego Bazyli dodał odruchowo — więc proszę sobie w niczym nie przeszkadzać. My tu sobie pogawędzimy, ale przecież żadnych tajemnic nie mamy, prawda Tewu?

— Brat siądzie — zaprosił Tewu, wciąż wycierając usta; jeszcze nie doszedł do siebie.

Bazyli siadł, rozparł się wygodnie i dość zuchwale dłuższy czas wpatrywał się Tewu w oczy. Obserwujące to kobiety czuły się ewidentnie zakłopotane, zabrały puste filiżanki i talerze i udały się do aneksu kuchennego. Rozalka odwróciła się i zaproponowała Bazylemu herbatę, za co ten zdecydowanym gestem podziękował.

— Kilkoro moich braci i sióstr ze zdziwieniem dowiedziało się wczoraj, że są od Diabła — Bazyli rozłożył ręce na sofie i wpatrywał się wyczekująco w Tewu, który co prawda nie wycierał już ust, ale wciąż nerwowo miętosił serwetki w dłoniach, nawet nieświadomy jaka konsternacja biła od niego na odległość.

— Od Diabła to znaczy nie od Boga? Czy może ode mnie? A skoro ja od Przeciwnika, to pewnie i oni i ja od Szatana? Rozumiem, że macie, Tewu, dar wiedzy. To się bardzo dobrze składa, bo zawsze starałem się „poznać siebie”. Rozwińmy ten temat…

Tewu przypomniał sobie, że jest dobry, że musi myśleć pozytywnie. Polemikę z Bazylim musi wygrać. I to zwłaszcza teraz. Choć z jakichś niepojętych powodów nie był przygotowany na taką sytuację, wiedział, że nie może teraz odejść, choćby dlatego, że zaplecze jego marzeń właśnie stało i słuchało tego, co on — ich nowy autorytet moralny — ma do powiedzenia.

— Co Brat chce wiedzieć? Przecież na Zgromadzeniu wyłożyłem jak sprawy widzę. Jacyś ludzie Brata podobno tam byli. Trudno ich było zauważyć, ale jednak… — Tewu dał sobie trochę czasu na zebranie myśli.

— A na ten przykład, z których kręgów piekielnych się wywodzimy, i które moce i zwierzchności reprezentujemy. A może Lucyfer i ja to jedno? — przypomniał Bazyli.

— No proszę, widzę, że ze słów Brata przebija taka jakaś zarozumiała nuta. Że od razu sam Szatan? Tego bym nie powiedział… ale? Może jakiś pomocnik? Może nieświadomy? Wie Brat, dobrymi chęciami, jak mawiają, piekło jest wybrukowane. Zastanawiał się Brat, na ten przykład, czy Bóg Bratu błogosławi? Ludziom Bożym powinien… Na jakim to boskim fundamencie chciał Brat budować wiarę. Ot, wiarę swoich zwolenników. Zaparli się… — tu Tewu urwał, bo czuł, że się zagalopował

— Proszę mówić dalej… Zaparli się jak Piotr, prawda? Można rzec, że na krzyżu Jezus stracił Boże błogosławieństwo. No idąc tą logiką, oczywiście. Że niby po Golgocie bezpowrotnie upadła wiara, tak?

— Zaraz. To teraz Brat przyrównuje się do Jezusa — Tewu nabrał pewności siebie i teraz już, świadom, że wrócił mu rezon, mówił wyraźnie: tak, by dziewczęta w kuchni dobrze go słyszały. Ukradkiem podglądał ich reakcje na rozpoczynającą się polemikę. Póki co nie można było nic o niej powiedzieć.

— Czy ja się do kogoś przyrównuję? Ja tylko zadaję pytania i czekam na odpowiedzi. Powtórzę: czemu zostaliśmy publicznie przyrównani do sług Szatana i na jakiej podstawie można twierdzić, że powodzenie, czy może popularność wśród ludzi jest jakimkolwiek miernikiem bożego błogosławieństwa? Jeśli chodzi o to drugie, to chyba sami uczycie, że „biada tym, których wszyscy lubią…” albo, że „zbawienie osiąga się wąską ścieżką”. Więcej, Zgromadzenie ma ponoć wiedzieć, że wy jesteście od Boga, bo oni rozumieją wasz głos, a naszego nie: i dlatego my jesteśmy od Szatana. Ha! Czy tym samym przyrównaliście się do Boga, Tewu? „Owce słyszące głos pasterza…” Póki co, jasne jest, że za wami podążyła większość, że większość was polubiła. Na której ścieżce jesteście?

— To nie tak, Bracie… — To ostatnie słowo powiedział Tewu z naciskiem. Wyraźnie irytowało go publiczne odmawianie mu tytułu braterskiego na rzecz liczby mnogiej. Do czego on zmierza? Czy daje do zrozumienia dziewczętom, że on, Tewu, reprezentuje jakąś grupę ludzi? — Może niedługo będzie się do mnie Brat zwracał Towarzyszu?

— Wybacz, nalegam na odpowiedzi na moje pytania zamiast odbijania piłeczki.

— My nie mówimy tu o popularności w świecie. My mówimy — złapał się na tym, że już sam o sobie mówi w liczbie mnogiej — mówię tu o posłuchu wśród świętych w Zgromadzeniu Bożym.

— Chodzi o świętego Dariusza, świętego Ireneusza czy może jeszcze innych świętych, którzy żegnali moich braci okrzykami typu „synu Diabła” czy linczowali odchodzące przywództwo?

— A te młode panie …?

— Siostry … — wtrącił wymownie Bazyli.

— … Katarzyna i Rozalia ..Czy Brat też zalicza je do tej samej kategorii? Przyszły dziś mnie wesprzeć w mej misji.

— Proszę o odpowiedzi na pytania. Póki co, dowiedziałem się, że jest ta „moja kategoria” i te siostry. I że ci właściwi podobno słyszą głos pasterza Tewu. Ponawiam pytanie: z których kręgów piekielnych pochodzimy? I czym mierzy się Boże błogosławieństwo? A co do zwracania się per „brat”, to czy oczekujesz od „sług Diabła” że będą cie zaliczać do swych „braci w Szatanie”?

Tewu ponownie łypnął na młode kobiety, zaniepokojony, że chyba jednak nie robi dobrego wrażenia. W tym momencie zaczynał być wdzięczny, że nie ma więcej świadków tej rozmowy. W takich sytuacjach zawsze jest co powiedzieć, ale czy wrażenie, że sobie poradził przetrwa dzisiejszy wieczór?

— Bóg błogosławi tym, którzy czynią Jego Wolę, tym co się Go boją, i spełnia prośby tych, którzy Go o to proszą — stwierdził autorytatywnie Tewu. — Skąd mamy znać wolę Boga jak nie z Pism Świętych? A wy pozwalacie sobie na ich kwestionowanie… na interpretowanie jak wam wygodnie. Jak ma wam błogosławić jak nie prosicie Go o pomoc?? Może sądzi, że wg. was dacie sobie radę sami? Pewnie chce was wyprowadzić z błędu i pozwala wam marnować czas. Jak nie prosicie, jak nie przejmujecie się Jego Słowem to znaczy, że się Go nie boicie. OK, to już nie te czasy, gdy straszono strasznym gniewem Boga… może Bóg was gromem z jasnego nieba nie potraktuje, ale to chyba coś mówi o was, prawda? Sprzeciwiacie się Jego Słowu, prowokujecie Go, stawiacie się ponad, unosicie się dumą, że kim to wy jesteście. I jeszcze się dziwicie, że bierzemy was za przeciwników Boga… — zadowolony z siebie Tewu spojrzał z ukosa na panie w kuchni: patrzyły na siebie tak jakby przed chwilą ze sobą rozmawiały. — Prawda siostry? — dodał, czując, że teraz albo nigdy.

Zapanowała dłuższa cisza. Bazyli czekał aż wypowiedzą się gosposie. Te chyba nie chciały się jeszcze określać. Tewu zadawszy pytanie zaglądnął do pustej filiżanki i postanowił sobie zrobić dolewkę i przygotować argumentacyjną dobitkę. Teraz jednak z napięciem, maskowanym przez swe zaabsorbowanie herbatą, czekał na reakcje nadziei swej misji — narybku prężnego nurtu w Zgromadzeniu. Bazyli uważnie i spokojnie przyglądał się kobietom. Czuły, że kolej na jakąś deklarację z ich strony. Obie wyglądały na mocno zakłopotane.

— Mamy… mam wrażenie, że nie ma co stawiać sprawy na ostrzu noża — Pani Kasia podeszła w kierunku obu mężczyzn wciąż wycierając widelec. — U nas w konfraterni panuje nadzieja, że pod kierownictwem Brata Tewu wróci w nasze życie zborowe uczciwość, szczerość… że ci, którzy mają dawać przykład, nie będą swym postępowaniem zniechęcać poszukujących do odnajdywania Drogi Pańskiej.

— Widzisz Bracie, jak może być odczytywane kwestionowanie Pisma? Zaniedbywanie modlitwy wystawia nam świadectwo na zewnątrz. To wszystko zniechęca do nas… — rzucił natychmiast zdecydowanym tonem Tewu. Pani Kasia wyglądała na nieznośnie zakłopotaną. Wyglądała na kogoś, kto bardzo chce coś powiedzieć ale nie wie jak się do tego zabrać. Tewu patrzył teraz na Bazylego, co dodatkowo ją onieśmielało.

— Tak właśnie sądzicie? — zapytał najspokojniej Panią Kasię. — proszę o szczerość. I wiem, że mogę na nią liczyć.

— Tworzymy to Zgromadzenie bo wierzymy, że tym co nas łączy to niekoniecznie takie czy inne przekonania. Jedni czytają Księgi prawie dosłownie, inni uważają, że trzeba czytać nie tylko to, co dawniej uznane. Jeszcze inni — tu wymownie popatrzyła na Rozalkę, a potem na Bazylego — wolą kierować się przede wszystkim Duchem, Rozumem, czy może Duchem i Rozumem, także będąc szczerze przywiązanym do Ksiąg. A łączy nas czynna miłość. Nie jestem pewna czy takie mocne akcentowanie spraw, co do których nie ma pełnej zgody… no więc nie wiem czy to najlepsze podejście — Cała trójka popatrzyła po sobie. Dołączyła do nich Rozalka.

— Kasi chyba chodziło o to, że zły przykład dawało wcześniejsze przywództwo. I że w nowym widzimy szansę na odwrócenie tego stanu rzeczy.

Tewu czuł, że przeholował z akcentem na pisma wobec dziewcząt, które były przede wszystkim uduchowione, a w najmniejszym stopniu niezaprawione w teologii. Wyraz twarzy mu się usztywnił. Nikt się nie spieszył. Wszyscy jakby wyczekiwali na wzajemne wyjaśnienia. To się mogło skończyć nawet i po północy, jeśli chciał przekonać młodzież, że jest tym za kogo go brano. Czuł się wywołany do tablicy.

— Naturalnie rola Bożego Ducha w interpretacji Pisma jest przeogromna. Arcyważna. Ale zgodzicie się chyba, że bez tej wiedzy, którą wszyscy czerpiemy z Pism, nie wiedzielibyśmy nawet kim jest i co czyni ten Duch, który nas jak wiecie pociesza i wyjaśnia to czego nie jesteśmy pewni. No więc mamy Boże Słowo, Bożego Ducha i … czysto ludzką spekulację, logikę tego świata. Niech każdy w tej chwili odpowie sobie sam czym najbardziej się kieruje — Tewu zakończył tonem znów pewnym siebie.

— Cóż, skoro weszliśmy już w konwencję publicznego wypowiadania autorytatywnych sądów w tych sprawach, to może pociągnijmy dalej tak samo. Powiedz, Tewu, czym Ty się kierujesz?

— No, to raczej jasne: Słowem i Duchem.

— To powiedz — skoro kierujesz się Duchem i masz, jak powiadasz, dar wiedzy — jaki demon jest moim oficerem prowadzącym i skąd słyszałeś to: „nie sądźcie abyście nie byli sądzeni?”

— Od kiedy, Bracie, cytujesz Pismo? — dopytywał Tewu.

— Czytuję od zawsze, a cytuję od czasu, gdy zacząłeś się na nie ochoczo powoływać.

— Wiesz dobrze, przecież, że sam Jezus dał nam przykład ostrego języka: „groby pobielane, synagoga szatana, plemię żmijowe.”

— Wierzycie, że Jezus jest odwiecznym synem Boga, więc powinniście też wierzyć, że On wie. Ty jesteś jego bratem, że wiesz? — nalegał Bazyli

— Uczniowie otrzymali dary Ducha i też wiedzieli.

— I co, wykorzystywali je do wysyłania innych do diabła?

— Ale wiedzieli gdzie jest problem, kogo upomnieć, kogo wezwać do opamiętania..

— To gdzie jest problem? Bo ja go widzę na przykład w cytowaniu ksiąg tam gdzie to wygodne a przemilczaniu tego, co nie pasuje.

— To Brata osobiste odczucie.

— Był konkretny problem: osądzać w ostrych słowach czy nie? — ciągnął wątek Bazyli — Jedne miejsca mówią jedno, inne co innego. To my sami musimy rozważyć. Księgi nie istnieją w próżni. Powstały jako zapis kazań, podań i wizji, które albo były interpretacją jakichś wydarzeń albo ubierały zbiór przekazywanych ustnie powiedzeń w jakąś pisaną narrację, by nadać im sens i przechować je dla potomnych. Proroków czczono, bo w jakiś sposób rozumiano ich przekaz. Nauka Jezusa jest słowem Bożym, bo ktoś ją zrozumiał i uznał za genialną — to powiedział wolno i dobitnie oraz zrobił krótką przerwę wpatrując się zebranym w oczy. — Cały czas przewija się motyw rozumienia, uznawania, interpretowania. Każdy nauczyciel powie ci, że aby uczeń coś zrozumiał musi nową wiedzę osadzić w czymś, co zna i rozumie. Np. by zrozumieć działanie Boga trzeba umieć go dostrzec w konkretnych wydarzeniach swojego życia. Inaczej pozostanie ono czystą abstrakcją, o której każdy może sobie mówić, co mu ślina na język przyniesie: jednemu uwierzą innemu nie. A dlaczego? Bo jeden ma gadkę, inny nie, ktoś lepiej manipuluje niż inni. A może po prostu umie szantażować bliźniego, że jak baranek pasterzowi nie uwierzy, to go Bozia pokara. Prawda? Wiemy coś o tym, nie?

— Wielu z nas wierzy — włączyła się Rozalka — że działanie Ducha Świętego to właśnie np. genialne olśnienie, kiedy umysł wreszcie widzi pewne rzeczy jasno, w sposób genialnie logiczny, zazębiający się. Taka eureka! A do tego stan wewnętrznego spokoju, pewności. Że po prostu wiesz! Ale też nie jest to jakaś wiedza, której nie da się obronić. Tu nie czuję sprzeczności z rozumem: może dobry Bóg tak działa, że otacza cię przesłankami, stwarza ci okoliczności, daje spokój umysłu, oczyszcza serce z balastu złych emocji i przychodzi moment, gdy widzisz, wiesz, rozumiesz! Tak… tu sprzeczności z rozumem nie musi być. I, jakby nie było, Pisma też o tym mówią… — Rozalka tak się wczuła że, skończywszy, wciąż na wdechu, pochłonięta była swymi myślami.

— Bracie Bazyli, ja miałem nie raz wrażenie, że dla ciebie rozum stał ponad duchową interpretacją. To nie ty głosiłeś: „a skąd mamy wiedzieć czy przemawia przez nas Duch Boży czy Duch własnego ego albo jakiś duch przodków?”

— Bo pytanie jest jak najbardziej zasadne — odparł Bazyli. — To dzięki obiektywnie istniejącym kanonom logiki wiemy, czy inspiracja duchowa jest etyczna czy egoistyczna, zgodna z prawdami wiary czy nie, czy wpisuje się w jakąś całość życia wiary czy mu przeczy albo go rozbija. Bo jeśli jakaś dziewczynka widziała postać, która kazała jej zrobić to czy tamto, a nie jest to zgodne z duchem ewangelii, to jak taka postać może powoływać się na twórcę tejże ewangelii? Jeśli taka postać ma nas przewyższać i tak jakby już być w niebie, to powinna też mieć dary duchowe np. umożliwiające jej zrozumienie tego, co mówi ta dziewczynka i w jakim języku. Jeśli więc ta „święta postać” zwraca się do tejże panienki w języku jej obcym, to chyba tego daru jednak nie ma. No więc jak można zakładać, że jakaś „święta”, idąca wbrew duchowi ewangelii reprezentuje jej nauczyciela — Boga? Jak od Boga może być ktoś, kto nie ma daru Ducha? Więc jaki duch daje takie objawienie? To taki prosty, znany nam przykład jak analiza logiczna pozwala zinterpretować wartość objawienia. Ale nawet jak ktoś takich analitycznych nawyków nie ma, to powinien pojawić się jakiś nieskonkretyzowany fałszywy ton, czerwone światełko. Jak ktoś go nie wyczuwa, nie widzi, to albo jest opętany czymś, albo otumaniony: tak czy inaczej jest w niebezpieczeństwie, bo albo nie myśli, albo nie jest wewnętrznie wolny i prędzej czy później da się sprowadzić na manowce i wykorzystać. Tak robią i robiły przeróżne sekty, w tym te wielkie i rzec można oficjalne, albo żerując na ludziach w takim stanie albo ich do takiego stanu doprowadzając. Tu Bazyli wymownie zerknął na Tewu. To spojrzenie kłuło. — Stąd my stawiamy na rozum w interpretacji natchnienia. A dziewczyny mają rację, że działa to też i w odwrotną stronę: duchowy pokój pozwala jaśniej ogarnąć rzeczywistość i lepiej, spójniej myśleć. I to mamy na myśli mówiąc o Duchu Bożym i rozumie — darze Bożym — jako podstawowych narzędziach odbioru Bożej Woli. Logika jest o tyle ważna, że jest obiektywna. Kiedy jest relacja ja-Bóg, wystarczą same emocje czy jakieś prywatnie zdobyte poznanie: duchowe, mistyczne, jak zwał tak zwał. W zgromadzeniu, aby istnieć w grupie idącej w tym samym kierunku, a tym bardziej jej przewodzić, racje muszą być przedstawione obiektywnie, by wykazać ich słuszność. Jeśli mówimy o moralności i tym co powinniśmy czynić, to musi to być obiektywne, a nie „tak, bo właśnie tak.”

— To brzmi zbyt pięknie — rzucił Tewu asertywnie — rozum może różne rzeczy, także i te złe, genialnie tłumaczyć. Wydaje ci się, Bracie, że jesteś taki przekonujący? Masz rację? To czemu twoi zwolennicy zapadli się pod ziemię na ostatniej społeczności? A może to ja mam rację? Może moje racje są silniejsze od Twoich? Chyba tak, prawda dziewczyny?

Młode kobiety wydawały się być coraz wyraźniej poirytowane zmuszaniem do stanięcia po jednej ze stron czegoś, czego nie chciały widzieć jako konfliktu, i któremu rade byłyby zapobiec. Nie chciały być zmuszane do wyboru między kimś, komu winne były posłuch, wobec którego miały swe nadzieje, i którego polecał mocą Boga święty Brat Rezajasz, a człowiekiem, który je jak najbardziej przekonywał.

— My jesteśmy dziewczyny tradycyjne: gdy mężczyźni debatują my idziemy do kuchni. Tym razem zaparzymy kawę.

— Zdrowie darem Boga. Wolę unikać kofeiny, by mieć więcej sił do pełnienia tego dzieła. Dziękuję — Kobiety popatrzyły po sobie, Rozalka zabierając się do zmywania filiżanki po herbacie, którą wcześniej pił Tewu.

— Ja tym razem poproszę — oznajmił Bazyli.

Do Tewu dotarło, że pił wcześniej napój, który przecież też zawiera kofeinę. Zachodził teraz w głowę, czy dziewczyny to zauważyły. Tak, należy lepiej uzgadniać zeznania, bo potknąć się łatwo.

— Ale chyba Duch Boży to dla ciebie, Bracie, nie to samo co dla tych pań? Dla nich to Bóg, podobnie jak Jezus. Dla ciebie? Kto? Jezus jak wiemy jest dla ciebie przede wszystkim człowiekiem. To, w takim razie, Duch chyba jakąś ludzką telepatią? — Tewu wyglądał na zadowolonego z siebie i znów rzucił okiem w kierunku kuchni. O dziwo zauważył jedynie zimne spojrzenia pań patrzących albo na siebie, albo na naczynia z minami raczej marsowymi. Może oznaczały one gniew na bluźniercze poglądy Bazylego. I ta myśl zdawała się ładować Tewu akumulatory do kolejnej rundy z „ostatnią przeszkodą.”

— Uparcie nazywasz mnie bratem, a jednocześnie mówisz, że jestem od Przeciwnika. Ty się świadomie przedstawiasz jako pomiot Belzebuba — roześmiał się Bazyli. — Ja nie wiem jaka dokładnie jest ta Moc Boża. Ja tylko wiem, że ona jest, bo ją się czuje w działaniu. To wy chcecie ją ubrać w swoje ludzkie schematy. To pewnie dlatego mądrość ksiąg świętych ostrzega nas przed czynieniem sobie podobizn Boga: bo jeśli ktoś widzi Boga Ojca posyłającego Boga Ducha zamiast Boga Człowieka by pomóc w zbawieniu ludziom, których i tak zbawił, bo jak wiemy sam kazał się sobie złożyć w ofierze by się sam na siebie nie gniewać, to w sumie mamy karykaturę, której nie można pojąć, o ile w jakiś pokrętny sposób nie wytłumaczy się tego tak, jak ty to robisz. Czyli bohaterskie pokonywanie przeszkód, których spokojnie mogłoby nie być… Ale jakby nie było przeszkód to wtedy bylibyście niepotrzebni. Więc cóż, nie tak jest, Tewu? Najpierw łapiecie takich, którzy już wierzą lub dopiero szukają Boga, potem im wmawiacie, że znaleźli skarb, ale aby go nie stracić muszą dawać wam odpały i słuchać waszych wskazówek, klepać mantry w kupie, bo bez kupy nieraźno; ...bo jak waszych mądrości nie posłuchają, to się pogubią, bo jak będą szukać dojścia do Boga bez pośredników, to nic nie załatwią… i może stracą ten skarb: skarb coraz bardziej tylko obiecany. Jesteście jak urzędnicy, którzy sprzedają wodę komuś, kto ma studnię: najpierw tłumaczycie jaki to skarb czysta woda i jak niebezpiecznie pić ze studni, nawet głębinowej, potem tłumaczycie, że to wy stoicie na straży tej wody i macie ją w depozycie, że to wy nią dysponujecie. Bierzecie więc od niej podatek, by było na jej badanie, ujmowanie, oczyszczanie i pompowanie, na rury i administrowanie nimi. Potem możecie już kazać sobie słono płacić, grozicie, że możecie ją odciąć; możecie nawet, na upartego, sprzedać popłuczyny z pola. Możecie dosypywać do niej bromu, by uspokajać miliony. I jako tacy, urzędnicy kontrolujący to, czego każdy potrzebuje aby żyć, jesteście niezbędni każdej władzy i skwapliwie z tego korzystacie, wcale nie bezinteresownie. Jak to się nazywa w pismach, które tak ochoczo cytujecie? Babilon? I wy macie czelność nazywać nas sługami Szatana?! — Bazyli po raz pierwszy tego wieczora dał się ponieść emocjom. Pani Kasia i Rozalka popatrzywszy przez okienko w kontenerze narzuciły na siebie okrycia przeciwdeszczowe i kierowały się do wyjścia.

— Wierzysz w teorie spiskowe, Bazyli — skwitował ironicznie Tewu.

— Jednego nie można wam odmówić — ciągnął Bazyli z przyspieszonym oddechem — kiedy te panie były jeszcze malutkimi dziewczynkami, leżeliście na łopatkach. Wtedy niektórzy z nas zaczęli już myśleć, że spełniają się proroctwa, że wasz koniec nadszedł, że Wielki Babilon upadł. Ale nie! Wy zawsze spadacie na cztery łapy. Macie łby na karkach. Wcale nie jest tak różowo jak pisze w Pismach: niejedno pokolenie przeminęło i przyjścia Pana w chwale nie widziało. Tak samo one: zamiast na upadek muszą patrzyć na ponowny triumf Nierządnicy. Najbardziej zawsze żal zawiedzionych nadziei.

— Teraz to ty wydajesz sądy — Tewu spuentował, jakby w tym momencie wbijał gwóźdź do trumny adwersarza.

— Ja nigdy nie uważałem, że mi nie wolno. Nie tak jak ty. Ja robię to co mówię.

— Widzisz, Bazyli, mówisz rzeczy, których nie da się słuchać. Właśnie zmusiłeś nasze panie do wyjścia — Kasia i Rozalka właśnie pozdrawiały spod drzwi wyjściowych.

— Tak! Nareszcie! Teraz już wiem na pewno, że czytasz w umysłach, że masz dar wiedzy! A może sam jesteś Duchem Świętym? Na mnie też pora. Aha, to już się dziś nie dowiem jaki demon jest moim oficerem prowadzącym? — zakończył wyzywająco Bazyli.

— Powodzenia, Bracie — tym razem z niczym nieskrywaną złośliwością zakończył Tewu.

— A ja wam życzę katastrofalnego niepowodzenia — już spokojnie stwierdził Bazyli.

Tewu został sam. Usiadł ponownie w Dariuszowym fotelu i wyciągnął papierosa. Wydawało mu się, że nieźle sobie poradził tego wieczora. Wyszło mu kilka sztuczek erystycznych. A jednak wyszli razem… Ciekawe czy dziewczyny słyszały ten tekst z demonem — oficerem prowadzącym. Tekst, który zaniepokoił Tewu. Żeby to tylko raz padła ta metafora… Ona padła dwa razy.

11

Kampus Uniwersytetu Nowego Wieku już od dwóch dni zalepiony był żółto-niebiesko-białymi plakatami, klejonymi kilkoma warstwami, bo notorycznie dewastowanymi. Tu i ówdzie, w najmniej spodziewanych i prawie niedostępnych miejscach powiewały flagi o falistych barwach i kształcie ognia — czytelne nawiązanie do Zastępów Niebieskiego Płomienia. Pod jedną z takich flag, sterczała odchylona rynna, wyrwana z muru. Pod nią leżało trochę zabarwionych na ciemnorudo trocin i stało kilka kobiet.

— Znowu to samo! — rzekła jedna z nich, około sześćdziesięcioletnia — biegają jak szaleni, włażą na dachy, spadają, roztrzaskują się. Czy oni wyobraźni nie mają? Po co im to?

— Paaani! One na prochach! Jak jakie dzikie zwierzęta a nie ludzie… drą, szarpią te flagi … mówię Pani, dzikie bestie — odparła pani w kanciapie z lodami będącej częścią kawiarenki pełnej androgynicznych postaci w czarnych strojach, o czerwonych oraz zielonych włosach, konkurujących w swej strzelistości z wystającymi im z policzków ostrymi ćwiekami. Za chwilę pani w kanciapie została trafiona rzuconym z ogródka glanem.

— Jezu Chryste! — krzyknęła rozmówczyni kobiety sprzedającej lody. W tej chwili kawiarnia zamarła. Pojawiły się pomruki, coraz bardziej złowrogie i wymieszane z syczeniem i duszonymi chichotami.

— Jesssuuuuu, Dżiiiizyssss Krajjjjst — zasyczała skręcająca się na stole blada brunetka, w której oczach widać było jedynie białka.

— Zamknij się głupia babo! — zawył pryszczaty młodzieniec bez odwracania się w kierunku starszej kobiety. — Ty tępa swołoczy ze wsi z IQ szympansa, ty się lepiej nie popisuj swoją rasistowską ignorancją! Jeszcze raz usłyszę to imię nienawiści a napiszę do Komisji Dywersyfikacyjnej!

— Dżiiiizessss … Dżizessss!! — blada panna poderwała się ze stołu, pokazała wreszcie swe zielone tęczówki, jednym susem doskoczyła do pryszczatego, wyciągnęła mu maczetę zza pasa i podbiegła za chłodziarkę z lodami. — To za Treblinkę, świńska kurwo! — zamachnęła się maczetą…

— To nie ta! To tamta druga! — wrzasnęło kilka osób.

— Nie Treblinka? To za Majdanek, mendo! — rzekłszy to cięła panią od lodów kilka razy po szyi, obojczyku i twarzy. Na bladą twarz dziewczyny trysnęła czerwona krew. Ktoś zaczął klaskać, ktoś zawył „jahuu!” a reszta nie wydawała się zbytnio poruszona. Po stojącym nieopodal stróżu prawa, ślad nagle zaginął.

— Jezu! — zduszonym głosem ponownie zawyła druga z kobiet i zaczęła uciekać. Oprawczyni rozejrzała się marszcząc czarne brwi ze zdziwienia. Podrapała się po głowie przez chwile, ale najwyraźniej uznała, że się przesłyszała.

— Czerwień to miłość… — dziewczę starło krew z prawego oka i powoli oblizało palce — biel: serce czyste — tu odwróciła się lewą, bladą i niezakrwawioną stroną twarzy do wciąż w większości leniwie podpartych łokciami na stołach bezpłciowych postaci. — Piękne są nasze barwy ojczyste!! — wrzasnęła, skłoniła się do zebranych jak baletnica i osunęła się na najbliższe krzesło, waląc głową o stół, ponownie wybałuszając białka i w takim stanie ponownie zastygła ku leniwej uciesze kilku klaszczących, którzy w ten sposób zalajkowali jej wygłup.

12

Uciekająca babcia w liliowym berecie skręciła w wąską boczną uliczkę kampusu i wpadła na idącą tamtędy studentkę.

— Jezu! — znów krzyknęła, wpadłszy w ramiona ciemnowłosej, bladolicej dziewczyny o zielonych oczach — zmiłuj się nade mną! — zawyła w kierunku studentki.

— Proszę pani — odparła rzeczowo Rozalka. — Jezus już pani wybaczył… To ja się nie muszę litować…

— Nieeee!! Ja mam wnuki w wieku szkolnym, sama utrzymuję rodzinę, zlituj… — wyła. Rozalka wstrząsnęła babcią.

— Niech się pani uspokoi! Już dobrze. Co się stało?

— Proszę! Mój dziadek po matce pochodził z Białegostoku i nazywał się Ro…

— Już idę, spokojnie, nic pani nie zrobię. Do widzenia, miłego dnia — Rozalka uwolniła się z nerwowego uścisku babci i odeszła szybkim krokiem.

— Proszę pani! — krzyknęła za nią babcia w berecie zauważywszy, że studentka była inaczej ubrana i ewidentnie była kimś innym niż ta z maczetą.

— Tak? — Rozalka wyglądała na nieźle zmieszaną.

— Proszę…

— Nic pani z mojej strony nie grozi, naprawdę.

— Ja nie to… boję się — Babcia przełknęła ślinę i rozejrzała się wokoło.

— Czego? — odruchowo rzuciła Rozalka, i sama też się rozejrzała.

— Nieważne. Młodzież … teraz … czasem niebezpieczna. Ale nie pani — szybko poprawiła się babcia. — Niech mnie pani odprowadzi do metra. Doładuję pani kartę.

— Nie trzeba. I tak miałam tam za chwilę iść. Dobrze. Już dobrze.

Szły w milczeniu kilka minut. Kobieta co kilkadziesiąt metrów odwracała głowę, co Rozalka rzecz jasna rejestrowała i sama czasem łypnęła za siebie. Wydawało się, że nie jest jakoś szczególnie zaskoczona. Babcia w berecie pokrzyżowała jej plany, ale przecież nie może odmówić biedactwu pomocy. W pewnym momencie Rozalka przeprosiła na moment i obiecała, że zaraz wróci. Podbiegła do chodzącej maskotki reklamującej centrum rozrywkowo-handlowe i zamieniła z nią kilka słów. Szybko i prawie niezauważenie wyciągnęła ze swej torebki plik papierków i wprawnym ruchem wsunęła do sporej kieszeni w stroju królika. Miała przekazać ulotki i wlepki komuś na uczelni. Tam też udał się królik.

13

W kawiarni Teatru Hypnos przy bulwarze Nowego Świata, Konstanty poruszył się, lekko unosząc ręce na widok około czterdziestoletniej kobiety.

— Tewu ma kłopot — Błyskawicznie przeszedł do rzeczy.

— Mówiłam, że jeszcze trzeba nad nim popracować — skwitowała z widocznym samozadowoleniem.

— Pewności siebie i abecadła się nauczył, refleks ma ale z empatią to już się trzeba urodzić. Droga Rosico, nie działamy wśród ludzi doskonałych. W przeciwnym razie my wszyscy mielibyśmy bardzo poważne kłopoty — Rosica zaśmiała się. W jej oczach malował się głęboki respekt dla Konstantego.

— Zraził sobie kogoś? Już? Tak od razu?

— Wedle mojej wiedzy, mogą być kłopoty z pozyskaniem ludzi Walentego.

— A słyszałam, że dał mu kredyt zaufania.

— Dynamika sprawy jest negatywna. Bazyli to trudny zawodnik. Boję się, że póki ma posłuch, Tewu nigdy nie rozwinie skrzydeł i nie da mu rady choćby na głowie stawał.

— Ważne co się mówi, ale i ważne kto mówi.

— … No i tu, nie ukrywam, bardzo liczę na ciebie. Póki on jest wiarygodny, Tewu nie da rady. Działaj. Tylko z wyczuciem.

14

— Hejka Rozia! Wbijasz!? — usłyszała wrzask dochodzący zza kilku bramkarzy strzegących wejścia do typowej dyskoteki, usadowionej gdzieś w przyziemiu centrum handlowo-rozrywkowego.

Tego wieczora jej twarz była jeszcze bledsza niż zwykle, a czarny tusz wraz z beżową szminką, ciasną czarną sukienką grubo powyżej kolan i podobnie ciasno spiętymi włosami, składały się na wrażenie osoby spiętej. Wyraz twarzy był równie sztywny jak chód kogoś nienawykłego do szpilek. Wyglądała tak trochę jak gdyby piątek pomylił się jej z poniedziałkiem, 9 wieczór z 9 rano. Ale kto tu wyczułby jakiś dysonans: większość dziewczyn przed wejściem wyglądała na 10 lat starsze niż w istocie były, zachowywały się równie nienaturalnie a oczy miały nawet bardziej szkliste i bez wyrazu. Rozalka zbliżyła kolczyk w lewym uchu do czytnika w bramie i rytualnie ucałowała się z rudym chłopakiem z długimi dredami, który położywszy jej rękę na biodrze, zdecydowanym ruchem, choć nieco leniwym krokiem, poprowadził ją w głąb lokalu dłuższy czas coś tłumacząc. Stanęli koło drzwi do jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. Chłopak leniwie zapalił papierosa i spokojnie się rozejrzał. W pewnym momencie ponownie chwycił Rozalkę za biodro a drugą ręką szybko otworzył drzwi, i popchnął ją do środka zaś drzwi zamknął, sam pozostając po ich drugiej stronie. Rozalka szybszym niż zwykle krokiem pokonała kolejne meandry schodów, korytarzy i magazynów aż doszła do windy towarowej, którą zjechała na najniższy poziom. Tam już tylko prosto, w lewo, prawo, lewo i jeszcze raz prawo: minąwszy postać, z którą zamieniła dwa słowa, znalazła się w pomieszczeniu pełnym drzwi. Weszła w ostatnie po prawej, gdzie zauważyła szatnię. Tam zdjęła szpilki i założyła leżące na stosie kapcie. Wprawnym ruchem rozpuściła włosy i zmniejszyła dekolt dociągając kilka pasków w sukience.

— To ty, Rozalka? — uważnie, choć figlarnie przypatrywał się jej trzydziestokilkuletni, szczupły mężczyzna średniego wzrostu. Pytanie było retoryczne. Rozalka chyba zrozumiała bo wyciągnęła z torebki mokrą chusteczkę i wytarła beżową szminkę. Mężczyzna uśmiechnął się i zaproponował wino, które nalewał siedzącym w większych grupach uczestnikom spotkania

— Brojler, ciebie poznałabym choćbym w tym mroku widziała tylko karafkę.

— Kto chce prze-e-wodzić niech będzie sługą wszystkich! — zawołał siedzący obok młody człowiek, którego Brojler najwyraźniej przynajmniej raz już obsłużył, i skinął na Rozalkę by się przysiadła.

— Czy ja naprawdę wyglądam jak nieumarła z tą szminką?

— Skoro nie zwróciłaś niczyjej uwagi tam na górze, to pewnie tak.

— Jeśli nie liczyć Dawida…

— Biedaczek, jak Charon przemyca nas w coraz to nowe zaświaty.

— Tyle, że nikt mu talara do ust nie włoży.

— No, tego to my się nie do-o-wiemy — zaczkał, a siedzący obok towarzysz dobrotliwie pacnął go w tył głowy.

Do sali weszła kolejna osoba. Brojler, porozmawiawszy z nią chwilę, poszedł do pomieszczenia z tyłu sali. Po chwili wyszła stamtąd siwa postać, raczej dobrze przy kości, na której znak zebrani ucichli. Pięćdziesięciolatek złożył swe pulchne dłonie jak do modlitwy. Przez chwilę nic nie mówił, a jedynie trzymał swe dłonie złożone w geście przypominającym pozdrowienie typowe dla znanych guru z przeszłości. Zamknął oczy i po dłuższej chwili przemówił:

— Panie… który rzuciłeś nas tu jak Proroka Daniela do Niniwy, każąc mu przejść przez wnętrzności wieloryba, spraw… by lud wśród którego przyszło nam sprawować ową posługę, zechciał przyjąć nasze poselstwo, i był w tym bardziej podobny do niegdysiejszych Asyryjczyków aniżeli mieszkańców Sodomy i Gomory — dłuższa chwila milczenia kazała się zebranym domyślić, że czas powiedzieć …

— Amen!

— Bracia i siostry… właśnie otrzymałem wiadomość, że Brat Walenty nie dotrze do nas dzisiaj.

Wśród zebranych zapanowało widoczne poruszenie, bo nieobecność Walentego na społecznościach liderów Zastępów Niebieskiego Płomienia była czymś niebywałym.

— Pozwólcie więc, że Brat Panda poprowadzi dzisiejszą społeczność w zastępstwie Brata Walentego. Czy ktoś chciałby zaproponować kogoś innego do tej roli? — natychmiast zawnioskowała młoda blondynka, podczas gdy większość jeszcze nie ochłonęła i wciąż dyskutowano, najwidoczniej domyślając się powodów tej niezwykłej nieobecności.

Inna propozycja nie padła, więc Panda przez chwilę kiwał głową jakby domyślał się o czym szemrają przy stolikach, i kontynuował:

— Jak wiecie, zgromadzenie nasze stanęło w obliczu kolejnej próby. Ledwo zza chmur wygląda słońce, a zaraz znów pada deszcz… — tu Panda zdjął okulary jakby chciał wytrzeć oczy ale się wstydził. — Sprawa jest poważna. Proszę o chwilę modlitewnego skupienia… Gdy już będziemy gotowi, proszę o modlitwę w sekcjach i niech Duch Święty doda nam ochoty i zdolności aby ta narada była dla nas pożytkiem doczesnym i wiecznym, przez Chrystusa, Pana naszego, amen.

— Amen.

— A co z psalmami? — dopytywał Rozalkę kolega, który wciąż usiłował powstrzymać się od czkania. — Nie ma psalmów… Daniel w Asyrii… co się dzie-e-je? — mruknął do siebie.

Zebrani patrzyli po sobie zaskoczeni. Rzeczywiście, na początku zawsze śpiewano psalmy, a dopiero potem radzono. Musiało się zdarzyć coś nadzwyczajnego, skoro uznany porządek społeczności musiał ulec tak nagłemu skróceniu. Panda wciąż stał na środku i modlił się, raz zamykając oczy a raz wodząc nimi po zebranych, jakby chciał im coś zakomunikować bez słów, a jednocześnie przypomnieć, że przed chwilą o coś prosił.

— Psalmy… Na pewno nie chodzi o ciszę: tu moglibyśmy się drzeć jak w rzeźni i nikt nie usłyszy. — zauważył ktoś obok.

— Może Brat Panda nie lubi śpie-e-wać — mruknął kolega wciąż usiłujący zapanować nad czkawką.

Panda właśnie znów zmrużył oczy, jakby chcąc przypomnieć o modlitwie. Zapanowała dłuższa cisza. Gdy pojedynczy spośród zebranych zaczęli wracać na poprzednio zajmowane miejsca, również i Rozalka wróciła do stołu, za którym siedzieli ludzie z sekcji zajmującej się produkcją podcastów i kodowaniem ich na white-light. Przy pozostałych stołach zasiadali organizatorzy działalności wokalno-muzycznej, charytatywnej, informacji i badania opinii, organizacji imprez, finansowania, dialogu ze światem oraz sekcji specjalnej.

— Podobno Bazyli poprztykał się z Tewu — rozpoczął kędzierzawy brunet siedzący naprzeciw Rozalki.

— Prawda. Prawie na noże poszło. Bazyli się nieźle zdenerwował… A ty skąd to wiesz, Adasiu?

— No dobrze, ale nawet i święty straciłby równowagę jakby usłyszał o sobie to co Tewu mówił na Zgro-o-madzeniu — kolegę Rozalki znów złapała czkawka.

Sekcja podcastów pogrążyła się w omawianiu niedawnych wydarzeń: odwołania Dariusza z funkcji Przewodniczącego Zboru, zabójstwa Brata Rezajasza, namaszczenia Brata Tewu, dylematach Walentego i przywództwa Zastępów, wspominano o nadziejach wobec nowego przywództwa i obawach wobec pojawiających się w Zgromadzeniu nowych rys. Po około godzinie, dyskusja zeszła na wizytę Bazylego w wikariacie.

— W sumie to znalazłyśmy się z Kasią w trochę trudnym położeniu, bo…

— Poczekaj moment — uciął Adam — wiem, że kilka osób chciało czegoś na ten temat się dowiedzieć — wstał i podszedł do sąsiednich grup. Za moment do grupy Rozalki podeszło około pięciu osób.

— Hej Rozia! — zaczęła blondynka, która wcześniej oddała przewodniczenie Pandzie — Słuchaj, podobno na tym spotkaniu z waszym udziałem Bazyli nalegał, żeby Tewu podał mu nazwisko oficera służb systemowych, który zarejestrował jego — Bazylego — jako tajnego współpracownika.

— No było coś na rzeczy — Rozalka zaśmiała się. — To znaczy…

— A więc jednak! — Adam uśmiechnął się z niedowierzaniem i popatrzył po pozostałych.

— Wiesz, to niezupełnie tak. On rzeczywiście ze dwa razy zapytał Tewu czy on wie jaki demon…

— Czyli rzeczywiście pytał o oficera prowadzącego! — zawołała święcie wzburzona blondynka. Rozalka próbowała coś tłumaczyć, ale już nikt jej nie słuchał. Rozmowę zdominował Adam i blondynka.

Rozalka postanowiła najwidoczniej, że skoro wywołano ten temat to ona go wyjaśni. Widząc, że Adam i koleżanka są zbyt zaabsorbowani rozmową, zwróciła się do kolegi, któremu w międzyczasie przeszła czkawka.

— Ale Bazyli mówił to w kontekście daru wiedzy. Bo tak, wcześniej Tewu…

— Dzięki Rozalka. Nie mogłam uwierzyć, a to jednak prawda! — blondynka była podniecona.

— Ale co prawda? — żachnęła się Rozalka.

— Pogadamy później, chyba Panda ma coś do powiedzenia — grupa osób z pozostałych sekcji powróciła do swoich.

Kiedy Panda, jak zwykle, składał dłonie i mrużył oczy, przygotowując się do zabrania głosu, przy stolikach zapanowało narastające podniecenie. Wiadomość potwierdzona przez Rozalkę rozeszła się pośród zebranych lotem błyskawicy. Sama Rozalka, czując na sobie wzrok wielu na tej sali, miała wrażenie, że powinna coś bardziej dogłębnie wyjaśnić, bo chyba powstało jakieś nieporozumienie. Wstała i wyciągnęła rękę przed siebie dając znać, że chce zabrać głos. Wtedy Adam i blondynka także wstali, podnieśli ręce i zamknęli oczy. To samo uczynił Panda.

— Pan jest pasterzem moim — zaintonował Panda — niczego mi nie braknie! — dołączyli do niej Brojler, blondynka i Adam — na niwach zielonych pasie mnie, nad wody spokojne prowadzi mnie! — śpiewali już wszyscy, poza Rozalką… i kolegą, któremu czkawka wróciła, a ochota do śpiewania psalmów odeszła.

— Sły-y-szałaś? Ewcia jedzie na studia do Rzy-y-mu.

— O!? — Rozalka, nieco zaskoczona, popatrzyła na blondynkę-demaskatorkę, entuzjastycznie podskakującą z podniesionymi rękami.

— Sa-a-ma mi się chwaliła dziś rano. Daleko nie za-a-jedzie. Chociaż… ja-a wiem? — zadumał się kolega. — Da-aniel w Asy-yrii… Czyli w Babilonie się zre-re-inkarnował, he? — kolega znów mruczał do siebie. — Posze-erza-amy kręgi zba-awienia…

15

Gdy Rozalka wyruszała pod dyskotekę by wziąć udział w naradzie Zastępów Niebieskiego Płomienia, Walenty wychodził na to samo spotkanie ze swego mieszkania w biednej dzielnicy na wschodzie miasta. Ponieważ od dawna udzielał się w akcjach społecznych, charytatywnych czy edukacyjnych oraz regularnie odwiedzał więźniów w kilku zakładach karnych do których trafiały m.in. lokalne oprychy, był postacią znaną i szanowaną, nawet przez wielu degeneratów. Jego nauka niekoniecznie do nich trafiała ale przykład życia budził szacunek. Obcy rzadko się tu zapuszczali, więc kiedy tego wieczora zza rogu jego kamienicy wyskoczyło kilku zamaskowanych napastników, Walenty był przede wszystkim zaskoczony.

Kiedy otworzył oczy, był na szpitalnej sali. Ktoś w masce przypatrywał mu się uważnie, ktoś obok wznosił ramiona w górę, a dwie inne osoby obejmowały się czule. Czuł się słaby, czuł, że zaraz odpłynie w jakiś głęboki sen. Dochodził do siebie i starał się ogarnąć co się dzieje. Długo to musiało trwać, bo poza osobą w masce — zapewne lekarzu — pozostałe zbierały się do wyjścia. Walenty poczuł się lepiej i wtedy pochylony nad nim medyk skinął do pozostałych a te zawróciły spod drzwi. Walenty przyjrzał się im, i wiedział że ich zna. Chwilę później rozumiał, że stoją przed nim pani Kasia, Brat Alfons i Tewu. Ten ostatni budził mieszane uczucia, ale jego obecność tu w tym miejscu była równie zaskakująca co sympatyczna.

— Cóż, medycyna nie zna na to wytłumaczenia, choć zapewne jakieś jest. Niech pan podziękuje temu człowiekowi — lekarz wymownie popatrzył na Tewu a potem dłuższą chwilę, z niedowierzaniem, na aparaturę i wyszedł.

Walenty spojrzał na Tewu, a potem badawczym wzrokiem na panią Kasię i brata Alfonsa. Oni oboje też wpatrywali się w Tewu.

— Co tu się działo? — zapytał Walenty, teraz już zupełnie trzeźwy i zdrów.

16

Kasia jęknęła już ostatni raz. Oboje dłuższy czas szybciej oddychali i nic nie mówili. Mężczyzna podszedł do okna, otworzył je i zapalił papierosa.

— Wiesz czym się różni ten system od orgazmu?

— Nie — Pani Kasia zaśmiała się.

— Ten system sprawia, że jęczysz o wiele dłużej.

— Żyć nie umierać — skwitowała.

Lubiła Alfonsa za tą jego niezłomność i zaangażowanie w ważne sprawy, za cywilną odwagę. No i za parę innych rzeczy. Nie byli małżeństwem. Nawet o nim nie wspominali, bo dobrze im obojgu było bez zobowiązań: oboje byli aktywistami a z każdym mijającym rokiem coraz trudniej było sobie wyobrazić by właśnie teraz wyhamować, wycofać się i zająć domem a pewnie i dziećmi. Oboje byli potrzebni Konfraterni, Zgromadzeniu. Nie tylko ten styl życia ich na swój sposób nakręcał. Kasia była przekonana, że to rodzaj świeckiego zakonu, oddania życia Bogu.

— To się nazywa zjeść ciastko i je mieć — zafilozofował Alfons.

— To znaczy?

— Stracić cnotę i ją mieć dalej — Alfons usiadł koło Kasi i głaskał ją dłuższą chwilę. — Jeszcze nasi rodzice mieli wybór: albo podążasz za Bogiem albo za żądzami cielesnymi.

Kasia objęła go i położyła się na nim. Chwilę patrzyła mu w oczy, po czym wzrok zdryfował w jakąś siną dal.

— Nie mów mi tylko, że myślisz o Tewu. Nie! Tylko nie teraz!

— Hmm. I tak i nie. Nie w tym sensie — dała Alfonsowi klapsa i zaśmiała się, ale dalej pogrążona była w zadumie.

— Dlaczego ja to wiedziałem! Dobierał się już do ciebie?

— No wiesz!? Zresztą… ja wiem? Wtedy, w wikariacie, jak zobaczył, że nie jestem sama… był taki … hmm? Zimny i zły? Przez moment. A może mi się tylko wydaje.

— Nie wydaje ci się. To chłop z krwi i kości. I pewnie wygłodniały — złapał ją za włosy, wbił w nią twardy wzrok i zapytał: — Oddałabyś mu się? — jego oddech robił się szybszy a uścisk w którym trzymał kępę jej loków coraz bardziej żelazny. Poczuł jak i ona zaczyna szybciej oddychać.

— Przestań! — zaszeptała ale zrobiła to z zamkniętymi oczami. Za chwilę wydała z siebie zduszone westchnienie. Westchnienie powtórzyło się jeszcze kilkanaście razy, w coraz krótszych odstępach i z coraz większą intensywnością.

Nasyciwszy jedne zmysły, Alfons krążył jakiś czas po kuchni i wrócił z kawą i ciastkami by nasycić inne.

— No więc w jakiż to sposób Brat Tewu zaprząta twoje myśli, co?

— Mieszane uczucia…

— Co ty powiesz? Uczucia…

— Wiesz o co mi chodzi: potrafi mądrze gadać, wskazał go sam Rezajasz, no i do tego to dzisiejsze uzdrowienie Walentego…

— Aha… — przystawił filiżankę do ust i popatrzył na nią sponad kawy jakimś dziwnym wzrokiem, — a z tej drugiej strony?

— A! Takie miałam narzucające się spostrzeżenie, że kręci. Zaufania to u mnie nie wzbudził … wtedy gdy rozmawiał z Bazylim. Wiesz, wrażenia bywają złudne… a tak z czysto ludzkiego punktu widzenia, Walenty powinien dla niego być konkurentem do rządu dusz, nie tak?

— Może?

— A jednak on przyjeżdża, zrywa się z jakiejś wyjątkowo ważnej Rady Zgromadzenia, no wiesz, trudna sytuacja i tak dalej a w szpitalu lekarze, którzy od tego są by leczyć. On w sumie od tego nie jest.

— No i jak się okazuje ma dary duchowe. Skoro potrafi uleczyć.

— Właśnie — Kasia chwilę kiwała do siebie głową. — Wiesz, po takiej rozmowie jak ta z Bazylim, on w mojej obecności ryzykował kompromitację. Wyobraź sobie, że nakłada ręce, a pacjent dalej w śpiączce albo umiera następnego dnia.

— No tak. Tylko, wiesz jak jest… W Zgromadzeniu są różni ludzie.

— Niestety, jak wszędzie.

— Oby tylko go ktoś niewłaściwy nie omotał.

— Nie ufasz mu? — zdziwiła się Kasia.

— Nie! Nie tak. Ufać, to mu ufam, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. Ludzie mogą się zmieniać. Mogą ich zmienić pochlebstwa, problemy, mogą ich zniechęcić trudności.

— No i dlatego Brojler nas prosił by mu pomóc.

— Dokładnie. Trzeba go będzie otoczyć opieką.

Kasia popatrzyła na niego z figlarnym grymasem oburzenia i niedowierzania i złapała za rękę, która właśnie wylądowała na jej kolanie.

17

Na środku leśnej polany stało obozowiskiem kilkaset osób. Ponad prowizorycznie skleconą bramą, wyglądającą na skrzyżowanie karpia z łukiem triumfalnym wisiał transparent „Z żywymi naprzód!” Napis tej samej treści pojawił się też właśnie na ścianie drzew, rzucany przez hologramowy projektor. Ten pierwszy miał najwyraźniej za zadanie informować przybywających za dnia; ten drugi — przypominać już przybyłym, wieczorem. Obozowicze, podekscytowani zbliżającą się pielgrzymką, grali, śpiewali, a niektórzy seniorzy tańczyli do przebojów wszech czasów, takich jak „Chrześcijanin tańczy”. Niektórzy gorączkowo krzątali się pakując ostatnie sprzęty, a rozkładając inne. Jeszcze inni obejmowali się ramionami w żywych kręgach modlitewnych i zamierali tak na dłuższą chwilę. Liderzy się naradzali, a jeszcze inni jedli kolację, brali polową kąpiel, wpatrywali się w rozgwieżdżone niebo lub po prostu już kładli się spać montując iChipa na klipsach i stoperach do uszu. Gdzieś ktoś urządzał zawody w rzucaniu strzałkami do tarczy a jeszcze gdzie indziej grupki osób w różnym wieku stały i dyskutowały o rzeczach mniej lub bardziej poważnych. Ponad obozowiskiem raz na jakiś czas pojawiał się helikopter.

W kwartale zajmowanym przez służby Zastępów Niebieskiego Płomienia trwał koncert uwielbienia. Pod jednym z drzew w pobliżu sceny, odprawiwszy swą żonę — Cristal — do szałasu stał, oparty o pień i wpatrzony w gwiazdy, Bazyli. Obracał coś w dłoni i najwyraźniej medytował.

— Nie na koncercie? — Bazyli zagadnął znajomego dwudziestoparolatka.

— Liderzy grup roboczych mają teraz naradę a mnie wysłali właśnie bym … Brata … znalazł i zaprosił. Chcemy porozmawiać — ton był jakby bardziej oficjalny niż zwykle, co Bazylego nieco zdziwiło. — To znaczy proszę mi wybaczyć, że przerywam kontemplację…

— Powiedzmy, że medytację. Kiedyś zbyt intensywna zaduma tylko mnie męczyła i powodowała, że nic mądrego już nie byłem w stanie wymyślić, więc postanowiłem się w taki sposób na chwilę wyłączać i po prostu o niczym nie myśleć, patrzyć w gwiazdy i już. Jak już się mózg zrelaksuje, potem lepiej działa.

— Sugeruje Brat, że zamiast radzić powinniśmy popatrzeć dłużej w niebo? — ton chłopaka był lekko ironiczny a nie towarzyszył mu uśmiech ani inny sygnał, ze to był żart.

— Czyń co masz czynić: prowadź — lekko zrezygnowanym tonem zamknął rozmowę Bazyli.

Kiedy wchodzili do altany, w której odbywała się narada, uderzyło Bazylego, że większość dobrze mu znanych twarzy była odwrócona i tylko jedna osoba raczyła go pozdrowić.

— Czy nie czuje się tu Pan jakoś obco i samotnie? — zaczął Adam, z grupy Rozalki.

— A czemu miałbym?

Zapanowała dłuższa cisza, więc Bazyli powtórzył pytanie.

— Tak pomyśleliśmy, że wielu znajomych twarzy Pan tu nie zobaczy — Ewa chciała kontynuować, kiedy w słowo wszedł jej Bazyli.

— Rzeczywiście Siostry nie kojarzę. Musisz być liderką od niedawna.

— Zostawmy te złośliwości…

— Żadne złośliwości, a jedynie obserwacja. Do rzeczy młoda damo.

— Pan…

— To już nie Brat? — zdziwił się Bazyli.

— A czemu nasz Brat Tewu dla Pana nie Brat? — zagadnął ktoś inny.

— Ach, coś tam słyszeliście. Dobrze, zapytajcie Rozalię, to wam opowie ze szczegółami.

— Mówiła nam to i owo…

— Więc w czym problem? Chyba wszystko jasne?

— Zaraz. Powoli bracia. Zacznijmy od początku. Dlaczego pańscy ludzie wyszli po wyborze Brata Tewu, namaszczonego w końcu przez świętej pamięci Brata Rezajasza? — ciągnął Adam

— Nie udawajcie, że nie wiecie.

— Nie udajemy. Byliśmy tam, akurat tej nocy. Nie zawsze chodzimy na zgromadzenia ogólne: wtedy byliśmy. Nie dość, że wyszli, to jeszcze pyskowali. I ta Pana rozmowa z Przewodniczącym — dodała koleżanka Adama.

— No co z tą rozmową? Czemu tu nie ma Siostry Rozalii? — ponownie zdziwił się Bazyli.

— Prowadzi uwielbienie. Ale mówiła co nieco o tej rozmowie. Krzyczał Pan na Przewodniczącego — Adam przeszedł do konkretów

— Pan gra na rozłam! — krzyknęła Ewa.

— Nie dość nam problemów ostatnio? — spokojnym tonem dorzucił Brojler.

— Kto na tym zyska? — zawołał ktoś z sali.

— No więc dobrze, skoro już muszę odpowiadać na takie niedorzeczne zarzuty, a osoby na którą się powołujecie tu nie ma, to po kolei: rzeczywiście, większość moich współpracowników z pism i radia na pielgrzymkę się nie wybrała, ale część z nich nigdy na pielgrzymki nie chodziła, zresztą podobnie jak ja…

— A jednak Pan tu jest. Po co? By robić rozłam? By wyciągać kolejnych ze Zgromadzenia? — Ewka wykazywała się czujnością.

— A może właśnie po to by pokazać, że jesteśmy razem? To wam nie przyszło do głowy? Dalej, po co mam rozbijać coś co od początku współtworzę?

— Może to pan chciał przewodzić Zgromadzeniu? — uśmiechnął się Adam.

— Morze jest szerokie i głębokie a podobno każdy sądzi według siebie. Co to w ogóle za ton, w takim momencie i na takiej imprezie? Czy wam się jakieś porządki nie pomieszały? Naczytaliście się o czystkach w KC partii bolszewickiej, czy jak?

— KC się Panu kojarzy? Tak, Rozalka mówiła, że żądał pan od Brata Tewu nazwiska Pańskiego oficera prowadzącego — Ewa pojechała po bandzie.

— To tylko tyle usłyszeliście od Siostry Rozalii?

— Mówiła to przy wielu świadkach. Większość z nas przy tym była.

— Taa, wiecie że dzwonią tylko nie wiecie w którym kościele. Nie wiem, może Rozalia nie skupiała się na tym o czym była mowa. Brojler, pogadaj ze swą koleżanką, siostrą Katarzyną z Konfraterni — też tam była i może lepiej zapamiętała o co mi chodziło.

— Aha, więc teraz wersja jest taka, że siostry nie odczytały intencji autora? — ironizowała dziewczyna Adama.

— Zaprosiliście mnie tylko po to by mnie oświecić w sprawach, które lepiej znam od was? No ładnie wygląda przyszłość naszego Zgromadzenia! Wiecie co? E tam, nie wiecie bo skąd… To, że istnieje jeszcze nie taka mała wspólnota, która śmie jeszcze publicznie mówić o Bogu i nie zapiera się nieprzemijających wartości, to zasługa ludzi odważnych, którzy mieli jaja by mówić rzeczy, których niewielu chciało słuchać. Okazywało się, że mieli rację i dlatego przyłączali się do nich inni, i dlatego wciąż jeszcze możemy coś uczynić dla tego świata — Bazyli niestety coraz częściej tracił cierpliwość i opanowanie i zanosiło się, że będzie to ten kolejny raz.

— Mówi Pan o Dariuszu, Ireneuszu i innych takich? Też byli odważni i przebojowi…

— Owszem, kiedyś byli. Władza zmienia ludzi. Dlatego ani ja ani, jak tu nas zwą, ludzie Bazylego nie pchamy się do rad, zarządów ani innych przewodnictw. Co tam Dariusz, popytajcie starszych kolegów z własnych szeregów. To nie takie bardzo odległe czasy. Jak ich ładnie poprosicie to powiedzą wam co władza i pieniądze robią z duchowością.

— Tak jak myśleliśmy, jest tu Pan po to by robić nowy podział: teraz młodzi charyzmatycy kontra starzy „zakonnicy” — z zimnym opanowaniem zapunktował Adam.

— Nie, ja jestem tu, pod tym dachem, bo mnie zaprosiliście, a tu, w tym obozowisku, właśnie po to, by pokazać że się nie odcinamy od was tylko dlatego że mamy lidera przy którym Dariusz będzie małym piwkiem.

— Aha, to tak? To teraz wcale się nie dziwimy, że Pana ludzie bojkotują Przewodniczącego Tewu. Z takim podejściem „wodza” nie mogło być inaczej.

— No, no. Macie potencjał! Będą z was nieźli politycy. Tylko, że politycy, poza tym że są przebiegli i cwani, bywają jeszcze skuteczni, czego wam życzę z całego serca i będę się o to modlił. A to niespodzianka, prawda? O tak! Będę się modlił by wasza polityka łażenia kanałami dała sukcesy ewangelizacyjne. Niech konspiracyjne plakaty, procesje w głębokiej puszczy i narady w katakumbach dają światu skuteczne świadectwo wiary, zwłaszcza, ze dawniej jeszcze to czego nie widzieli ludzie przynajmniej rejestrowały kamery i pokazywały ekrany. Teraz te czasy powoli się kończą i jeśli już was pokażą to raczej dla własnej korzyści nie dla sprawy naszej wiary. Tak czy inaczej, szczerze, Bóg z wami! — Bazyli popatrzył zebranym prosto w oczy i wyszedł.

W małym szałasie na skraju obozowiska, gdzie Bazyli rozłożył się z żoną, Cristal przyrządziła wieczorny posiłek. Przekonali się do ekologicznego jedzenia po tym jak niedawno musieli przejść przez serię problemów zdrowotnych. Postanowili też jeść mniej, więc na wiklinowej tacy stała zielona herbata, koktajl z kefiru, otrębów i miodu oraz polowe grzanki żytnie, które Cristal na widok Bazylego zaczęła podpiekać na małym ognisku tuż za szałasem.

— Miałeś być trochę wcześniej. Herbata wystygła. Chcesz to podgrzej sobie.

— Po co? Dosypię trochę ksylitolu i będzie jak ice-tea.

— Coś się stało?

— Tu się cały czas coś dzieje.

— To po co się tu pchałeś? Sam mówiłeś, że ci robią pod górkę.

— Ok, ale to jeszcze nie powód by sobie odpuszczać.

Bazyli czuł, że Cristal jest na niego zła, a ona najwyraźniej też wyczuwała, że wieczór będzie pod znakiem jakiejś ostrzejszej wymiany zdań. Kolację jedli powoli i raczej unikali wzajemnych spojrzeń.

— Co za ironia losu: człowiek sobie odmawia prawie wszystkiego by dłużej pociągnąć i dać z siebie więcej. Że to doceni tylko Bóg, to pewne, ale skąd u młodych, myślących i wierzących ludzi tyle złej woli, bezkrytycznego myślenia. Nie wiem co o tym myśleć.

— To nie myśl. Nikt się nie spodziewał, że będzie łatwo. A już najmniej ty — popatrzyła mu wreszcie dłużej w oczy. — Przecież, jako dwudziestolatkowie, byliśmy tacy sami: porywczy i bezkrytyczni wobec tych, którym ufaliśmy. Szybko ich nie odprogramujesz.

— Oni są tacy jak ich nastawią ich autorytety. Kto jest ich guru? Tewu? Panda, Brojler? Chyba nie. To raczej sprawni organizatorzy. Tyle. Może Alfons. Jego prawa ręka była tego wieczora u Tewu, więc może Konfraternia dogadała się z Tewu i jego ludźmi. Może coś na tym zyskają? Ale takie myślenie powinno być obce młodym idealistom. Na pewno obce jest Walentemu. A to już mega-idealista. Wobec mnie zawsze był w porządku.

— Ty zawsze „powinno”. Jest jak jest a nie jak powinno być. Obecna młodzież… Wiesz, pewne rzeczy się nie zmieniają ale inne tak. Emocje i idealizm to jedno, ale cynizmu z każdym pokoleniem jest coraz więcej. Nawet jak nie każdy, jak nie większość, to zawsze znajdziesz chętnych by ci podłożyli świnie. A z jakich powodów? A choćby z bezinteresownej złośliwości.

— Albo interesownej. Kiedyś się dowiemy.

— Walenty. Też go nie znasz na wylot. Może mu zaczyna odbijać palma bo dotarło do niego jak ważnym sojusznikiem jest dla tego przywództwa? Może go zastraszyli? Wiesz kto go napadł? Tam u niego na slamsach? Może tak nie jest, a może jest tak, że ma wybór: trwać niezłomnie w swojej biedzie i za tą niezłomność jeszcze obrywać, albo pójść na jakiś układ, mieć większe możliwości i spokój, a szanować dalej go i tak będą.

— Też mnie dziwi ten napad. Ale i nas próbowano zastraszyć. Nie daliśmy się i co? Żyjemy. Myślę, że on też jest wierzący i wątpię by dał się przerobić. To twardy chłop, choć takie miękkie serce. Prędzej poszła jakaś intryga.

— Ale jeśli tak, i jeśli tak mądrzy i twardzi ludzie dają się podejść, to co wskórasz?

Bazyli już nic nie odpowiedział. Wziął łyżkę miodu. Chwilę wpatrywał się w gwiazdy i postanowił znów się przejść. Podszedł w kierunku sceny na której wciąż trwało uwielbienie. Stała tam, w pierwszym rzędzie, a właściwie zataczała, z prawą ręką uniesioną w górę i wzrokiem podążającym za tą wyciągniętą ręką, potem skakała wraz z innymi w uniesieniu. Bazylemu podobały się te piosenki — miały coś w sobie. Stał, jakby bił się z myślami czy nie warto poczekać aż impreza się skończy i zadać jej publicznie to pytanie. Potem chwilę krążył w okolicy gdzie odbywała się narada liderów. Do namiotu wrócił przed północą. Cristal już spała. Wyciągnął śpiwór i położył na macie. Większość rzeczy spakował jednak i wyciągnął kluczyki do auta stojącego kawałek dalej na polanie.

2. Polowanie

1.

W czasie gdy wśród pól i lasów ruszała pielgrzymka, nad dużą ziemską posiadłością, 33 kilometry od północno-zachodnich rogatek miasta a 11 kilometrów od morza, latał helikopter. W jej środku stał potężny dwór, otoczony angielskim parkiem, na zewnątrz którego znajdował się pas romantycznie stylizowanego krajobrazu. Posiadłość sięgała od granic miasta aż nad samo morze, czyli w przybliżeniu stanowiła prostokąt o bokach 44 x 66 kilometrów. Tam gdzie właśnie unosił się helikopter, zaczynał się nadmorski pas puszczy, do której kierowała się uzbrojona w dubeltówki ekspedycja gospodarzy i gości dworu, otoczona głodnymi krwi sforami psów różnej rasy i maści. Jak przystało na ludzi bogatych, ubrani byli w szykowne stroje łowieckie, zaś sztucery miały elektroniczne oprzyrządowanie najwyższej światowej klasy i marki. Impreza na którą wyruszali trwała zazwyczaj tydzień, więc myśliwi brali ze sobą tabor z trunkami i przenośnym zakwaterowaniem. Jedzenia nie zabierali — należało sobie je upolować. W zasadzie można też było na miejscu i z lokalnego budulca stawiać domki na nocleg, ale to najwidoczniej byłoby już zbyt męczące. W łowach uczestniczyła zawsze stara gwardia plus czasem kooptowano kogoś nowego, kto rzecz jasna czuł się tym mocno wyróżniony.

— Ten śmigłowiec zabezpiecza wyprawę czy przekazuje dane topograficzne? — zagadnął raczej niski, krotko obcięty brunet w ciemnych okularach nasuniętych nad czoło, a przez to odkrywających małe i zmrużone ciemne oczy. Opierał się o ciągniony przez konie wóz z taboru a w ręku trzymał lornetkę.

— To mamy z satelit — rzeczowo odparł Konstanty. Zaraz potem, nagłym ruchem, chwycił swego rozmówcę od tyłu za szyję. — A teraz wyobraź sobie, że to któraś z tutejszych bestii.

— Rozumiem. Miałem trochę racji: zabezpiecza polowanie medycznie. Coś jak statek-szpital w Zatoce? Czyli unoszą się nad nami przemiłe pielęgniarki?

— Zawsze byłeś przenikliwy. Tylko z tą Zatoką to niezupełnie. Owszem, na początku było tam męskie spa. Potem już tylko oddział szpitalny. No ale to nie ta klasa rozgrywek — zaśmiał się Konstanty.

— A tam z góry też można strzelać? — dopytywał towarzysz Konstantego.

— Teoretycznie nie. Zwierzynie trzeba dać jakąś szansę. Ona ma lepsze zmysły, my aparaturę i wieżyczki strzelnicze.

— Teoretycznie nie. To znaczy praktycznie tak?

— No może jak już nic nie idzie, albo jak Siwy za dużo wypije, albo jak go jakaś miła pielęgniarka ładnie poprosi. Ale generalnie, nie wolno — Konstanty dobrotliwie złapał towarzysza za manierkę, którą ten już nachylał do ust. — Tego też nie wolno aż do wieczora.

— Jasne. I słusznie. Jeszcze byśmy się nawzajem wystrzelali. Aż mi głupio. To co, jazda według ustaleń na odprawie?

— Tak jest.

W oddali słychać było ujadanie psów i melodię trąbki a na niebie pojawiła się raca dymna. Polowanie zostało rytualnie otwarte. Konstanty rozdzielił się ze swym rozmówcą ale pozostawali ze sobą w kontakcie wzrokowym. Łączność głosową zapewniały komunikatory w czapkach łowieckich. Pierwsze kilkaset kroków było zwykłym spacerkiem. Dalej było już ciemniej i zapachy zrobiły się bardziej intensywne, ale większa atrakcja nie wisiała w powietrzu. Konstanty raczył się borówkami i dzikimi malinami. Niski brunet zainteresował się grzybami i po pół godzinie marszu, wyciągnął puszkę z żelowym paliwem i podręczny metalowy talerz. Odwinął aluminiowe wieczko i zapalił żel kładąc puszkę na pniaku, na puszce grill a na nim ów talerz. Zza pazuchy wyciągnął kanapkę i wycisnął z niej masło na rozgrzany metal. Kilka zebranych grzybków pociął i położył na skwierczącym maśle. Kromką chleba naciągnął trochę sosu grzybowego i wwąchał się z rozkoszą w zapach lasu.

— Zgaś to do cholery! Capi na kilkaset metrów! — usłyszał w słuchawce głos Konstantego i posłusznie zdjął talerz z wojskowego palniczka. Zawartość talerza wchłonął natychmiast jednym haustem i dokładnie wytarł go drugą kromką chleba z kanapki. — Zaraz pewnie bekniesz na pół puszczy… zaczekaj, zaraz tam będę.

— A stało się coś?

Po chwili znów byli razem: Konstanty zły, a jego towarzysz lekko zaskoczony.

— To co tu robimy, to nie do końca zabawa.

— Przecież póki co są tu tylko grzyby i jagody…

— To, że mamy najnowsze spluwy i globonass nie znaczy, że uda się upolować to co planujemy i tak, jak zakładamy. Zwierza najłatwiej spłoszyć kiedy jesteś najmniej skoncentrowany. Żeby upolować to co chcesz, twoja ofiara nie może cie widzieć, nie może się ciebie spodziewać.

— No dobra, przepraszam.

— Tu nie o to chodzi by postępować bezmyślnie a potem przepraszać, tylko o to by wykonać zadanie. Zdaje ci się, że ich tu nie ma? To dzikie bydło jest czujne i szybko się uczy. Najłatwiej się zdekonspirować w najgłupszych sytuacjach.

— No z tym „bezmyślnie” to chyba przeholowałeś — zirytował się towarzysz Konstantego. — Domyślam się, że te lasy są już tak przetrzebione, że i tak pewnie nic nie upolujemy. A jeśli tu coś jest to przecież i tak prędzej czy później samo wpadnie nam w łapy.

— I tu jesteś w błędzie, Rezak. Nie chodzi o to by COŚ ubić, nawet nie o to chodzi by wybić jak najwięcej. Ci, którzy tak czynią są idiotami. Wbrew pozorom, to delikatna materia — Konstanty usiadł na pniaku, na którym Rezak przyrządzał sobie podwieczorek. Rezak oparł się o drzewo, lekko spuścił głowę i obracał w dłoniach nożyk, którym uprzednio przyrządzał grzyby.

— Wprawa w zabijaniu to wcale nie najważniejsza umiejętność w polowaniu. Wybijesz za dużo, naruszysz ekosystem. Zostawisz za mało, co będziesz jadł za rok? Ustrzelisz nie to co trzeba, będą straty a zysk niewielki. Zostawisz za dużo, to ci pola zryją i same będą zdychać z głodu zostawiając smród w lesie i na łąkach. To skomplikowana inżynieria. Czasem nawet trzeba odbudować pogłowie, czasem zachodzi wręcz konieczność by udoskonalić umiejętności tego na co potem polujesz. Czy można puścić nalot dywanowy na las i wszystko wybić? Można, tylko po co? Las przynosi liczne korzyści. Potem takim ulepszonym DNA można np. doskonalić zwierzęta udomowione.

— Jasne, ale co ja takiego zrobiłem, że się wściekasz?

— Podejście, Rezak, podejście! To nie jest wieczorek, piwko, telewizorek. Ja cie nie zaprosiłem do kina tylko na polowanie. Poważna sprawa. A może to czego szukaliśmy było właśnie tu? Może je spłoszyłeś? A gdybyś swym rozkojarzeniem i pożywieniem zwabił misia? I on cię cap za kark, a ty masz w łapie talerz zamiast giwery. Te dzikie bestie w lesie czasem uciekają a czasem atakują. Jeśli jesteś dobry w swoim fachu, to pora sprostać poważniejszym wyzwaniom, podjąć bardziej odpowiedzialną grę o wyższą stawkę. Rozumiesz?

Rezak słuchał ze zrozumieniem patrząc na korony drzew z kraczącym gdzieś ptactwem, wsłuchując się w dźwięk dochodzących nie wiadomo skąd pohukiwań i trzaskających nie wiadomo pod czym gałęzi. Coś tam było, nie wiadomo dokładnie co i gdzie. Kierowało się swym instynktem i mądrością. Wokół pulsowało czyste, cenne ale i groźne życie, które było równie obce jak fascynujące. Polowanie zaczynało go wciągać.

2

W sali bankietowej dworu Siwego, na ścianie za wznoszącym toast gospodarzem zawieszono właśnie wielką niedźwiedzią skórę, a na stoły zastawione dzbanami czerwonego, wytrawnego wina, i misami surowych i gotowanych warzyw, wnoszono pachnące półmiski z mięsiwem. Siwy był człowiekiem poważnej postury, o wąskich ale spokojnych oczach hodującym pod nosem staroświeckiego wąsika. Była to chwila triumfu, a od gospodarza promieniowała duma i poczucie dobrze spełnionego zadania, jakie sam sobie i innym postawił.

— Za wielkie łowy! — zakomunikował wyraźnie acz spokojnie.

— Darz bór! — gromko odpowiedziała sala.

Nie był to typowy obiad i większość biesiadników ubrana była na wieczorowo. Gorący posiłek stał na ławach idących pośrodku sali bankietowej, ale nie było przy nich krzeseł — te stały pod ścianami przy mniejszych stolikach, w kątach i na tarasie, gdzie też siadali kto i z kim jak uważał. Atmosfera była luźna a konfiguracje w jakich siadali uczestnicy przyjęcia naturalnie się zmieniały.

— Ja bym prędzej zjadł coś słodkiego. — wyznał Konstantemu Rezak.

— Na to przyjdzie czas.

— Ehh…

— Nie powinno się mieszać posiłków, zapachów. No i to niezdrowe: słodkie jedz godzinę przed albo godzinę po.

— A co komu szkodzi, że jeden będzie wcinał mięcho a drugi w tym czasie tort makowy?

— Co za dużo … swobody … to niezdrowo. Jesz chaotycznie, jesteś chaotyczny. Niezdrowo się odżywiasz, nie jesteś w pełni sił. Jesteś słaby, przegrasz.

— Brzmi jak zakon.

— Bo to jest zakon — spuentował Konstanty tonem zdradzającym zdziwienie.

— Witamy nieumarłego! — zażartował Siwy, który podszedł właśnie do balustrady na tarasie gdzie Konstanty rozmawiał z Rezakiem. — Mało brakowało a umarłbyś na nowo.

— Zapomniałem załadować — odrzekł zakłopotany Rezak.

— Niby taka drobna rzecz — Siwy badawczo ale i z uśmiechem patrzył na obu.

— Błąd jest tylko błędem o ile wyciągamy z niego wnioski — bagatelizował Konstanty.

— A jak tam wnioski z falstartu Tewu.

— Co ma wisieć … wisi na ścianie — zakończył Konstanty tonem profesjonalisty.

Rezak oddalił się skromnie do ogródka i siadł pod drzewem, zsunął na oczy swe ciemne okulary a w oczekiwaniu na deser wystawił twarz do zachodzącego słońca i przeżuwał wykałaczkę. Konstanty z Siwym podeszli do oranżerii, gdzie przy wejściu stała Rosica, najwidoczniej rozmawiając przez komunikator. Konstanty z Siwym przystanęli na moment, chcąc dać jej skończyć, ale ponieważ właśnie skończyła, podeszli bliżej i ucałowali się na powitanie. Rosica była zgrabną i atrakcyjną kobietą, o zdecydowanych ruchach oraz pełnych ale i raczej płaskich ustach. Oczy zakrywały jej ciemne okulary, zaś górna część sukni wieczorowej zapięta była pod samą szyję, mimo wysokiej temperatury na zewnątrz. Wydawałoby się, że granat materiału miał kontrastować z diamentem w kształcie spiczastej muszli, ale być może materia miała ukrywać tą ciemniejszą stronę głębokiej opalenizny, jaką była pomarszczona skóra, może nie rzucająca się w oczy, ale jednak — jak się dokładniej przypatrzeć — tu i ówdzie widoczna.

— Co słychać w ciepłych krajach? — zagaił Siwy.

— Dopiero się wybieram. Myślę, że, jak zwykle, będzie nadzwyczajnie.

— Uuu? A co się stało? Zawsze to był sierpień? — dociekał gospodarz.

— Kostek, nie mówiłeś? Zwyczajna sytuacja nadzwyczajna.

— Projekt „Pastorał”?

— Ale dzięki temu, co ma wisieć … już wisi — zameldował ponownie Konstanty. Siwy zaśmiał się rzewnie i zatarł dłonie.

— Aha! Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. To już? Szybko!

— Rosica nie ma sobie równych jeśli chodzi o te sprawy.

— Kostek, a co ty wiesz o tym jak jest w „tych” sprawach, co?

— Chętnie skonfrontuję wspomnienia z teraźniejszością — uśmiechnął się do niej.

— To musisz się spieszyć, bo po moim powrocie z wakacji konfrontacja taka może nie wypaść na twoją korzyść — docięła Rosica, unosząc swe ciemne okulary i ukazując zielone, kocie oczy. Wszyscy parsknęli śmiechem.

— Wiesz, mnie już bliżej grobu niż alkowy, ale naszemu głównemu podopiecznemu przydałoby się coś z tych rzeczy.

— Och, to jesteś bracie daleko z tyłu. Anielica stróż dla Brata Przewodniczącego już prawie nagrana.

— Prawie? To będzie niedosyt pod lazurowym niebem — przekomarzał się Konstanty.

— Bądźmy poważni, Kostek. W tych sprawach pośpiech nie jest wskazany — skomentował Siwy. — Za to będzie wskazany twój powrót przed końcem września — mówiąc to zwrócił się do Rosicy.

— O, jakieś kolejne sprawy nie cierpiące zwłoki? — zdziwiła się Rosica.

— Może raczej ludzie, choć cierpiące zwłoki — zagadkowo odparł Siwy na czym rozmowa się urwała. Był to jeden z tych mniej przyjemnych momentów dla Konstantego, w których uświadamiał sobie, że są pewne poziomy wtajemniczenia, gdzie nie może się czuć insider’em.

— Dobra, pogadajcie sobie o tych zwłokach nie cierpiących ludzi a ja idę na deser — spuentowała dama, wyczuwając konsternację Konstantego. Siwy jednak nie był w nastroju by kontynuować temat.

3

Bazyli wrócił właśnie do domu. Cristal sprawdzała pocztę.

— Coś ważnego, ciekawego? — rutynowo spytał żonę.

— Główny nius dzisiaj: za kilka tygodni będzie u nas spotkanie G12. Znowu będzie wojna.

— Trochę to bez sensu: rok po roku tylko rytualne protesty i rytualny pokaz siły. Nic to nie daje oprócz strat materialnych ani systemu to nie obali ani podziemia nie wzmocni.

— Ja się nie dziwię tym, w których zostało jeszcze trochę życia, że mają dość. Wracałam wczoraj ze sklepu. W sumie jedna duża torba i karta jest pusta. Jeszcze trochę i będziemy się chyba musieli zgodzić na udział w badaniach.

— Żeby to co kupujesz jeszcze miało jakąś wartość odżywczą… Sorki, że wyczyściłem swoją kartę ale tym rzęchem już się nie da jeździć a trzeba czasem. Trzeba będzie znaleźć jakiegoś tańszego prywaciarza na jakiejś nielegalce bo tu cie z torbami puszczą. Coraz nowsze technologie, coraz to wszystko droższe a mniej niezawodne. Byłem na zwykłym przeglądzie, to mi jeszcze znaleźli dziesięć pozycji do natychmiastowej naprawy. Wybrałem pięć tych najpilniejszych. Zapytałem o cenę wymiany przepływomierza powietrza, termostatu, mocowania świateł i uszczelnienia wspomagania kierownicy. O wymianę klocków nie zapytałem to mi upchali jakieś najdroższe na świecie i w sumie ta jedna pozycja wyszła mi pięć razy drożej niż cała reszta z serwisem włącznie. Oprotestować nie można bo przy zleceniu jest jakaś automatyczna blokada na środki do wyliczenia po naprawie. No i przyjeżdżam pod dom a z kół śmierdzi, pod autem plama oleju, pod maską dymi para a wiatraczka nie słychać. Rąbią cie bez zmrużenia oka, swoich praw nie dojdziesz. Sądzić się owszem możesz. No i co z tego, że wprowadzili jakieś ekspresowe rozpatrywanie spraw skoro nawet jak wygrasz, to za wniesienie sprawy zapłacisz więcej niż warta jest szkoda. Dobra, wygrasz, to pozwany podobno zwróci opłaty. Ale nawet jak wygrasz, to co z tego? Albo ci nie oddadzą i komornik powie, że nie ma jak wyegzekwować a jak sąd zmusi do naprawy szkody, to ci tak naprawią, że jeszcze inne rzeczy popsują, na złość. I co im zrobisz?

— Nie denerwuj się tak. Tylko sobie szkodzisz.

— Łatwo powiedzieć. Podpisujesz umowę, a ona nic nie warta. Oszukają cię, a system bezradny, choć ściąga z ciebie coraz więcej. Zamontowałem napęd na prąd, bo był dziesięć razy tańszy. Prosta kalkulacja, że zwróci się w dwa lata. Minęło pięć i zwróciło się 20%. Jak już zrobili biznes na instalowaniu to teraz jeszcze lepszy biznes jest na ładowaniu baterii. A jakie podatki z tego idą!? Rąbią cie na każdym kroku a dają coś w zamian? Byłaś na zakupach, to wiesz jaki masz Dakar po drodze.

— Mówią, że muszą spłacać deficyty i zadłużenie z tego.

— No co za bzdety. Masz jeszcze jakąś własność publiczną? Ziemie dali bankom, złoża konsorcjom. W ramach restrukturyzacji wymuszonych ugodami z wierzycielami, koleje oddali, energię oddali, mieszkałeś na własnym ale gdzieś jakiegoś wpisu nie było to już nie mieszkasz na własnym. Liczyłem to kiedyś i wychodzi, że oddano te pożyczki w wysokości kilka razy wyższej niż wzięto, w gotówce i w naturze i dalej sciągają. Nie dość, że ci zajmą chatę jak masz przerwę w spłacie to jeszcze zmuszają do podpisywania umowy o pracę w kompanii należącej do konsorcjum, które ma twój dług. Za ćwierć tego co zarobisz gdzie indziej, i to na czas bezterminowy, a oni sami ci wyliczą ile będziesz spłacać. Ale nawet jak spłacasz normalnie to i tak bank może ci dać nakaz natychmiastowej spłaty. Kruczki zawsze znajdą a publicznie bronią się, że jakoby muszą przez kryzys. Kryzys trwa już 30 lat chyba. Wolna amerykanka i rozbój w biały dzień. I jak tu można mieć pozytywne nastawienie. Jak można potulnie to znosić? Im bardziej potulnie miłosierni ci wszyscy zwykli ludzie tym bardziej bezczelnie nas dalej rąbią.

— Wiesz, czas na zmianę tego był może 20 lat temu. Teraz już za późno. Wyluzuj.

— Ty mi mówisz o zgodzie na udział w badaniach i ja mam wyluzować?

Bazyli zdjął marynarkę i wyciągnął z niej swoje all-in-one, popatrzył na zegar i odruchowo wyciągnął z urządzenia baterię. Za moment dał się słyszeć dzwonek sygnalizujący przybycie gościa.

4

Wąska uliczka między od dawna nieremontowanymi blokami w centralnym kwartale miasta zatłoczona była ludźmi tego wieczora. Panowała nerwowość. Za policyjnym kordonem uwijały się zastępy dziennikarzy, krążących wokół wozów transmisyjnych swych stacji, tym razem wozów nieopancerzonych. Kilka rozgorączkowanych kobiet przepychało się ze stróżami prawa, odzianymi od stóp do głów w kewlatreksowe kombinezony. Odmiana niegdyś nieodłącznych policji przeźroczystych tarcz okrywała twarze pań funkcjonariuszek. Jedna z kobiet, demonstrujących swoje niezadowolenie, z całej siły zdzieliła panią władzę prętem w ramię. Pręt dynamicznie odskoczył odbity przez błyskawicznie naprężający się kombinezon w taki sposób, że uderzył z wielką siłą w ramię zamachującej się na władzę napastnicy. Jej przeraźliwy jęk doprowadził zebranych cywilów do wrzenia:

— Da-wać bio-czipy! Da-wać już! — Jedna z aktywistek, w sposób znany z przekazów telewizyjnych, wykłócała się z dowódczynią oddziału prewencyjnego,

— Dość już mamy tej szowinistycznej obstrukcji! Na co ściągacie nam z kont środki skoro nie gwarantujecie bezpieczeństwa?!! Wokół szaleje terror a my już piąty rok czekamy na obiecane bio-czipy! Nie dajcie się tej szowinistycznej konserwie! Do obozów z nimi! Chcemy żyć w porządku i bezpieczeństwie!

— A co, jak mi jakiś agent Populazzich utnie ucho? Za co zrobię zakupy?! — wrzeszczała jedna z demonstrujących, nie wiedzieć czy zwracając się do pani kapitan czy stojącego w tej okolicy poczwórnego szpaleru dziennikarzy. Po chwili, gdy dziennikarze zwrócili się w innym kierunku, trybun ludowa skłoniła bok głowy ku konsolce zawieszonej u lewego ramienia pani kapitan, a kiedy ta stała niewzruszona, ciszej dodała: — Bardzo proszę pobrać moje dane… ależ proszę…

— Pani się nie martwi: w centrali już mają pani dane — słysząc to, kobieta wyszczerzyła do policjantki zęby, odruchowo dygnęła miętosząc w dłoniach czapkę i wróciła od szeregu, wciąż jednak nie spuszczając uprzedzająco grzecznego wzroku i dyskretnego uśmiechu z pani kapitan.

Tewu miał właśnie wysiąść, gdy na monitorze między kolanami pojawiła się migawka z wydarzenia na które się właśnie udawał. Dziennikarz telewizyjny zdawał relację z incydentu zakłócającego właśnie demonstrację: grupka nieogolonych, postawnych i przebojowych mężczyzn zaatakowała tłum i wyłapała w nim dwie czy trzy postaci, które następnie zostały unieruchomione. Dwójka napastników wyciągnęła noże, a trzeci, z zasłoniętą twarzą poniżej oczu, odwrócił się do kamer i zaczął czytać oświadczenie:

— Uszy, które zaraz obetniemy, niech będą przestrogą dla marsjańskiego rządu szatańskich imperialistów chcących zaprowadzić na ziemi Ostateczne Rozwiązanie Globalne! — zbliżenie TV wyraźnie ukazało, że mówiącemu spod woalki ciekła brunatna ślina a kartkę, z której czytał, trzymał owłosionymi dłoniami o wyraźnie wydłużonych, brudnych paznokciach.

Na dźwięk tych słów, dwóch siepaczy chwyciło parę bladych i wątłych ofiar, prawdopodobnie młodych mężczyzn, za włosy i już miało im obciąć uszy, gdy wtem dały się słyszeć strzały policjantek. Napastnicy, którzy wydawali się być zaskoczeni, machając nożami by rozproszyć tłum, błyskawicznie zniknęli.

Tewu właśnie wysiadał gdy zobaczył przed sobą owych napastników, przed chwilą uciekających na ekranie. Szli w jego stronę, nawet nie odwracając się za siebie i zdejmowali chusty. Wsiedli do auta zaparkowanego nieopodal i włączyli światła. Tewu odruchowo przystanął, myśląc zapewne, że ruszą zaraz z piskiem opon. Był lekko zdezorientowany, podobnie jak towarzyszące mu cztery inne osoby. Wóz z napastnikami wciąż jednak stał. Tewu spojrzał na przednią szybę i zauważył jak pasażer kierowcy otwartą dłonią daje jego towarzystwu pierwszeństwo. Widząc, że kierowca zapala papierosa, Tewu uspokoił się nieco i przyjąwszy kulturalny gest napastników za dobrą monetę, przeszedł dalej, w kierunku przecznicy, na której widać już było policję, wozy transmisyjne i pierwsze transparenty. Odruchowo spojrzał za siebie — wóz jak stal tak stał. Na jednej z płacht, dostrzegł pierwsze słowo hasła „Precz z Po..” Za moment hasło widać było już wyraźnie „Precz z Populazzi!!” „Populazzi wrogowie Demokracji!”

Gdy Tewu i jego towarzysze zbliżali się do grupy demonstrantów, z okazałymi, drewnianymi symbolami wiary przewieszonymi na szyjach, część aktywistów uczyniła kilkanaście gwałtownych kroków w ich kierunku, z wystawionymi w górę środkowymi palcami. Tewu, już wyraźnie mniej zdezorientowany niż jeszcze chwilę wcześniej, podniósł śmiało czoło i prawą rękę, w geście czy to błogosławieństwa czy prośby o ciszę. Stojąca po jego prawicy Pani Kasia, wcześniej blada, zarumieniła się, najwyraźniej dumna z odwagi Tewu i ogarnięta poczuciem bezpieczeństwa jakie daje wzmocniona przez towarzysza wiara. Agresywni aktywiści podeszli na kilka kroków od świeżo przybyłych ewangelizatorów, jakby powstrzymywani przez jakieś niewidzialne ogrodzenie. Wciąż skakali klęli i wyciągali środkowy palec, wykrzykując mniej lub bardziej zrozumiałe hasła:

— Precz stąd, sojusznicy Populazzich! Wynocha do zakrystii! Tylko żadnego Przystanku Bóg! Konserwy na półkę historii! Nie chcemy tu waszego moralizowania! Mufti srufti!! Won chamy! — świeże zbiegowisko było już otoczone szczelnym kordonem kamer i dziennikarzy.

— Błogosławię Was w imię Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba przywitaniem pokoju „szalom alejkum!” — Tewu najwyraźniej nie udobruchał jednak aktywistów domagających się bio-czipów.

— To prowokacja! Co tu robią te badyle na sznurach coście je sobie uwiązali u szyi? Chcecie przy ich użyciu pociągać nami jak kukiełkami? Nie te czasy. Obudziły się debile ze wsi! — wokół Tewu wciąż wrzało, ale już wyraźnie mniej. Aktywiści jakby się już trochę oswoili z delegacją Zgromadzenia.

— Zaprawdę, powiadam wam, nie znacie intencji naszych więc nie oceniajcie! — zawołał donośnie Tewu, czując, że posłuch jest kwestią czasu, a trzeba jedynie zdystansować się od uprzedzeń. — Zgromadzenie zmienia się wraz ze światem w którym funkcjonuje, choć rzeczywiście są w nim jeszcze przeżytki czasów minionych i tęsknoty bliskie programowi Populazzich…

Wrzask otoczenia przeszedł w szmer, generalnie wrogi ale też jakby wyczekujący. Tewu czuł, że to ten moment.

— A nabij się na te swoje widły wieśniaku! — rzucił ktoś ironicznie, ale nikt inny nie podchwycił kpiny.

— Wierzący inaczej Bracia w Panu! — zagaił Tewu. — To co wisi nam na szyjach to nie widły. To symbol…

— Wypchaj ty się swoimi symbolami! Popierasz naszą sprawę czy nie? Mów!

— Bracia, odpowiedzą jest tenże symbol, który niesłusznie mylicie z widłami. Tak, popieramy nowoczesną i bezpieczną identyfikację! — tu nastąpiła, z początku nieco tłumiona, eksplozja entuzjazmu. — Popieramy, gdyż jak wiecie, i co głosimy od zawsze, każda władza pochodzi od Boga…

— Nie ma żadnego Boga! — krzyknął ktoś ale najwidoczniej inni go uciszyli nie chcąc płoszyć nowo-pozyskanego sojusznika.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 59.49