Wstęp
Zawsze chciało mi się śmiać, gdy oglądałem przesłodzone cukierkowe pocztówki sprzed I wojny światowej z obrazkami pokazującymi świat za sto lat, gdy czytałem przewidywania futurologów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX–wieku i wtedy, gdy przyglądałem się takim mega produkcjom jak „Odyseja Kosmiczna 2001” czy klasyczny „Star Trek” z Williamem Shatnerem.
Wszystkie one naiwnie przewidywały, że technika będzie rozwijać się w nieskończoność i posłuży wyłącznie dobru całej ludzkości.
Czasy się zmieniły i zmieniła się fantastyka — pojawił się „Elektroniczny morderca” czyli znany wszystkim „Terminator”, „Star Trek” stał się bardziej ciemny i drapieżny, zobaczyliśmy replikatory w seriach „Stargate” i brutalny świat „Obcego” i „Łowcy Androidów”, a seria „Ciemnego Lasu” przekonała nas, że nie warto ujawniać położenia Ziemi we wszechświecie.
W fantastyce nie ma już tak pięknych chwil jak wtedy, gdy z SeaQuestem odkrywaliśmy bogactwo oceanów, zaś Ziemia 2 otwierała przed nami swoje dziewicze podwoje. Brakuje tej nadziei, optymizmu i pasji, z jakimi kapitan Dylan Hunt odbudowywał Wspólnotę Planet, Voyager szukał drogi do kwadrantu Alpha, a rasa ludzka walczyła z Dominium i Taylonami.
Wszystko się skomercjalizowało. Większość obecnych dzieł powtarza znane od lat schematy i służy jedynie napychaniu kabzy wielkim korporacjom. To jest smutne, ale smutniejsze bywa to, jak często obecni producenci walczą z wiernymi fanami, dzięki którym istnieją.
To są fakty oczywiste i bezsporne, równocześnie nadal śmiem twierdzić, że pomimo zmian w naszej mentalności i bolesnej konfrontacji radosnego wizjonerstwa z twardymi zasadami ekonomii, ludzkimi słabościami i wewnętrznymi demonami wciąż szukamy w fantastyce tej dawnej dziecięcej naiwności głęboko wierząc, że ma ona nieść przesłania, koniecznie do czegoś prowadzić i pokazywać dobro, samo dobro i tylko dobro.
Ja podchodzę do tego tematu trochę inaczej i często fascynuje mnie wyłącznie zabawa w tworzenie alternatywnych światów i nawiązywanie do znanych powszechnie faktów.
Dokładnie takie szesnaście opowiadań przygotowałem – czasem wydają się nielogiczne albo infantylne, czasem przedstawiają koszmar, jakim może stać się nasza obecna rzeczywistość, czasem są od niej całkowicie oderwane albo pokazują ją w krzywym zwierciadle.
Są one ułożone w kolejności chronologicznej, od starszych do nowszych, być może bardziej rozbudowanych i doskonalszych.
Część z nich ma oczywiście pewną puentę i przekaz, w ostatecznym rozrachunku nie one jednak są najważniejsze — mam nadzieję, że lektura tego zbiorku zachęci przede wszystkim do zabawy umysłowej i rozmyślań typu „a co by było, gdyby…”.
Dziękuję za cierpliwość osobom, które przedstawiały swoje opinie o wersjach roboczych, w tym przede wszystkim Finkli, regulatorom (zapis z małej litery w formie oryginalnej), NoWhereManowi i Dawidowi Wiktorskiemu.
Tylko tyle i aż tyle…
Polisa
Ogromny Airbus A300 majestatycznie poderwał się z pasa i powoli zaczął wznosić się w niebo. Maszyna pięła się w stronę wschodzącego słońca, którego promienie ślizgały się po oślepiającej bieli skrzydeł, błękitnych wstawkach na ogonie i biało–czerwonym wzorze na kadłubie. Po kilku sekundach samolot schował podwozie, delikatnie przechylił na prawe skrzydło i skierował w stronę wyznaczonego korytarza powietrznego niknąc z oczu zagorzałym pasjonatom, którzy stali tuż za końcem pasa i siatką ogrodzenia lotniska.
Niektórzy z nich zajęli dobre miejsca jeszcze w nocy, a po starcie zaczęli głośno klaskać i komentować wygląd legendy, która właśnie wróciła do służby po słynnym lądowaniu bez podwozia.
Serwis maszyny wykonano w zakładach, w których niegdyś powstała. Trwał on dokładnie rok i trzy miesiące, w tym czasie gigant został rozebrany, a następnie odbudowany w nowej, znacznie ulepszonej wersji.
Obecnie nie było go zbyt mocno słychać, nie pozostawiał czarnych smug spalin i mknął po bezchmurnym niebie niczym duch, którego pcha niewidzialna ręka postępu i nieposkromiona wiara geniuszu ludzkiego.
Była to zasługa najnowszej generacji silników, prawdziwego majstersztyku i pokazu kunsztu inżynierów z przeróżnych krajów.
Nowe jednostki spalały mniej paliwa niż starsze modele, miały znacznie poprawioną budowę i generowały o trzydzieści procent większą moc.
Ich produkcja stała się prawdziwą żyłą złota dla koncernu Rolls–Royce, który zyskał zamówienia na kolejne lata, miał wspaniałe perspektywy rozwoju i szansę na sprzedaż drogich licencji.
Złośliwi twierdzili, że zawarcie kontraktów było kontrolowane przez rząd, który miał wymuszać niekorzystne dla wytwórcy zapisy. Mówili, że może chodzić o gigantyczne podatki z tytułu produkcji i dystrybucji i w świetle kolejnych przecieków i artykułów w prasie stawało się to bardzo prawdopodobne.
Idealnie pasowały tutaj stare i znane słowa: „Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”, niemniej gra toczyła się nie tylko o ogromne pieniądze, ale również o przetrwanie gatunku ludzkiego, który starał się zachować rozwój równocześnie oszczędzając cenne paliwo i ochraniając coraz bardziej zanieczyszczone środowisko naturalne.
Samolot z rewolucyjnymi silnikami Trent 2000 wzniósł się w końcu do wysokości przelotowej. W sterylnie czystej kabinie wciąż panowała cisza i spokój, a nieliczni pasażerowie czytali albo drzemali.
Mężczyzna siedzący na miejscu 21D uporczywie wpatrywał się w długonogą stewardessę, która w przejściu między rzędami pchała wąski metalowy wózek z przeróżnymi napojami i przekąskami.
— Do you want sandwich? Cheese or chicken? Would you like to drink something?” — Dobiegały do niego powtarzane po wielokroć te same pytania.
Westchnął pod nosem.
Miała wdzięczny głos, była zdecydowanie w jego typie i poruszała się z niezwykłą klasą i kocią gracją.
— Ehhh — westchnął żałując, że nie mógł się z nią umówić.
Siedział i siedział, a jego myśli — jak na złość! — krążyły nie tylko wokół pięknej dziewczyny, ale przede wszystkim wokół jego byłej i tego, co działo się w ich nieudanym związku, który tyle razy próbował reanimować.
Nagle jego serce zamarło, a żołądek podszedł do samego gardła. Rozejrzał się gwałtownie i otworzył ze zdziwienia usta łapczywie łapiąc powietrze.
Zwariowałem — przeszło mu przez myśl. Ja pierdolę, mam zwidy i zwariowałem! Albo umarłem i to koniec!
Mrugał oczami, ale to nic nie dało.
Nadal znajdował się w jakimś samolocie, ale z pewnością nie był to nowoczesny Airbus.
Wszystko tu drżało niczym paralityk w trakcie ataku.
Inny był dźwięk silników, zaś część pasażerska znacznie mniejsza i bardziej okrągła niż w A300. Umieszczono w niej tylko dwa, nie sześć rzędów siedzeń. Ściany zrobiono z metalu nie z plastiku, a nad głowami ludzi brakowało zamykanych schowków.
Wyjrzał przez okno.
Małe srebrne skrzydło i niewielki silnik ze śmigłem.
Próbował dopasować to co widział do tego co powinien był widzieć, nic jednak się nie zgadzało.
Spojrzał na fotel przed nim i serce biło mu coraz szybciej, gdy nerwowo przerzucał rzeczy, które tam włożono:
Magazyn pokładowy Swiss z września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego, listę towarów wolnocłowych, torebkę na wymioty, listę awaryjną DC3 i opakowanie po batoniku.
Kurna, co jest grane?
Gwałtownie rozpiął sprzączkę pasa i gorączkowo zaczął sprawdzać kieszenie spodni. Nie wyczuł komórki, klucze wyglądały na te same, a portfel…
Portfel był całkiem nowy i zrobiony z najprawdziwszej skóry.
To nie moje, do jasnej cholery, kto mi to podrzucił?
Trzymał skórzane cudo w rękach nerwowo przesuwając palcami po przyjemnej w dotyku fakturze, potem pod wpływem impulsu zbliżył je do twarzy i powąchał, równocześnie zamykając oczy. To było oszałamiające przeżycie i prawdziwa uczta dla zmysłów i Józef zaczął żałować, że nigdy nie było go stać na zakup takiego cacka, równocześnie przypomniały mu się opowieści ludzi, których skazywano za kradzież, gdy znajdowali czyjeś portfele.
Durny jesteś, bo nie wiadomo gdzie lecisz i przejmujesz się pieprzonym portfelem. — Zawsze coś go blokowało przed wszystkim co niosło ryzyko, w końcu jednak chciał mieć oględziny za sobą i wbrew sobie gwałtownie rozpiął zewnętrzne zapięcie i rozłożył całość.
No to po herbacie. Działaj młody — stwierdził otwierając oczy i zabrał się do przeglądania zawartości.
Przez całą szerokość portfela biegła przegródka, w której znalazł kilkanaście papierowych euro i franków, jak również książeczkowy papierowy dowód na nazwisko Müller i wejściówkę do opery z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego. Nigdzie nie było kieszonki na bilon, za to z przodu w poziomych przegródkach znajdowało się kilka kart kredytowych, również wystawionych na nazwisko Müller.
Alles Müller oder was — przypomniała mu się stara natarczywa reklama z telewizji.
Przyglądał się dokumentom wystawionym na obce nazwisko i niewątpliwie swojej własnej twarzy, gdy usłyszał dokładnie nad sobą:
— Do you want sandwich with cheese or chicken? Would you like to drink something?
— Eeeee. — Zapomniał języka w gębie patrząc na słusznej wielkości biust, który wylewał się z granatowego kostiumu jakieś dwadzieścia centymetrów od jego oczu.
Dopiero po dłuższej chwili zamknął portfel, skulił się jakby złapano go na gorącym uczynku i wydukał po niemiecku:
— Sandwich mit, mit Käse bi, bitte und, und Wasser mit, mit Gas.
Widziała czy nie? — strzelił się w głowę. Durak ty, dumna była, jak się gapisz w te jej cyce. Cyce jak donice. Takiego wała widziała. Zdjęcia są twoje i nie mogła nic widzieć.
Stewardessa najwyraźniej była przyzwyczajona do dziwactw pasażerów, bo bez mrugnięcia okiem podała kanapkę z serem i małą plastikową szklankę, którą postawił na stoliku, niemal wylewając.
Cholera jasna! Weź się w końcu w garść chłopie!
Był informatykiem. Zamknął oczy i po typowej dla siebie fazie paniki zaczął logicznie analizować całą sytuację.
Wiedział, że wsiadł do samolotu z Warszawy do Zurychu. Było to w dwa tysiące siedemnastym. Pamiętał tłok w terminalu, rzęsisty deszcz, który wciąż padał, i narzekania pasażerów na dyktaturę małego kurdupla.
A potem nagle znalazł się tutaj… gdziekolwiek to było…
Jedz. Śmieciowe żarcie, ale żarcie. Potrzebujesz energii i nie wiadomo, kiedy będziesz miał kolejne. Zbieraj też dane, im więcej, tym lepiej.
Zjadł szybko swoją przekąskę i wypił wodę.
Na początek — bagaż. Czy mam jakiś bagaż podręczny?
Złożył stolik i energicznie wstał. Otwarta przestrzeń nad głowami pasażerów nadawała się co najwyżej na małe aktówki. Nie znalazł tam nic ciekawego, a nad jego siedzeniem nie było nawet walizki ani torby na laptopa, jedynie maska tlenowa i czyjś płaszcz.
Po plecach znów przebiegł mu lodowaty dreszcz, do tego nogi zrobiły jak z waty i po głowie krążyło coraz więcej nagłych myśli.
Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty, tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty… Kurczę, co wtedy było? PRL, Gierek chyba też. Duże fiaty, drużyna Górskiego, Polska w finale Mistrzostw Świata… Nie, to było raczej później — myślał gorączkowo. Bokobrody, pekaesy, autosany, ogórki i parówki, ja pierdolę! Nie ma laptopów, nie ma empetrójek, nie ma YouTube, Netflixa ani Google’a. Boże, na jakim zadupiu ja jestem? Dobrze chociaż, że Müller a nie Miller, bo Millerowie zawsze dostają po dupie.
Oparł się ciężko o półkę, znowu uspokoił oddech, potem usiadł i machinalnie zapiął pas.
Główkował i główkował, ale nic mądrego nie wymyślił.
Od huku silników rozbolała go głowa, dodatkowo w tym samolocie było zdecydowanie za duszno, a winna była pasażerka, która dwa rzędy dalej paliła śmierdzącego kiepa. Nikomu to nie przeszkadzało, więc Józef nie miał pojęcia czy powinien wstać i stanowczo poprosić ją o zgaszenie śmierdziucha, czy nie.
Dziwny mały styrany życiem samolocik, dziwne dokumenty na inne nazwisko, ubrania retro i palacze. Wciąż nie wiedział, jak się tu znalazł, ani co go czekało.
Mógł tylko czekać.
Założył, że nie należało robić problemów ani nikogo pytać, bo zapewne od razu znalazłby się w jednym z obcisłych wdzianek z gustownym zapięciem z tyłu, które można znaleźć u każdej szanującej się dominy.
Nagle zapaliły się światełka zapięcia pasów, które tutaj znajdowały się na bocznej ścianie.
— Ladies and gentlemen. Ten minutes to landing — odezwał się męski głos.
Stewardesa przeszła i sprawdziła wszystko z iście stoickim spokojem, a dosłownie chwilę potem samolot ostro zanurkował.
Mężczyzna poczuł się jak na wesołym miasteczku, gdy ujeżdżał metalowego byka i jak wtedy, gdy zjeżdżał z osiemdziesięciometrowej wieży. Wróciły złe wspomnienia i dlatego chwycił się kurczowo fotela i zamknął oczy. Zrobiło mu się niedobrze, na szczęście jednak nie zwymiotował i wytrzymał nawet wtedy, gdy maszyna uderzyła w ziemię i raz się od niej odbiła, aby po chwili znowu znaleźć się na ziemi.
W końcu!
Otworzył oczy, zamrugał i z obawą wyjrzał przez okienko.
Lotnisko na szczęście wyglądało na stary dobry Zurych, nie zgadzały się tylko samochody obsługi i… stojące tam maszyny. Na płycie znajdowało się wiele antycznych samolotów ze śmigłami, było tam też kilkanaście odrzutowców, a niektóre z nich miały płaskie i dziwne silniki zaraz przy kadłubie.
Boże, to Comety z pierwszej serii! — zdał sobie sprawę, dostrzegając nietypowe kwadratowe okienka.
Znał je z filmów National Geographic i na pewno nie mógł się pomylić.
Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty, Comety, DC3. To było przerażające, ale przynajmniej układało się w jakąś spójną całość.
Kołowali do terminala, do którego podłączono rękaw. Spokojnie czekał, aż wszyscy wysiądą, potem wziął, jak się okazało, jego płaszcz, wysiadł i ruszył do punktu odbioru bagażu.
Był ciekaw, czy ma coś ze sobą. Czekał cierpliwie, w końcu po kilkunastu minutach na pasie znajdowała się już tylko jedna czarna walizka.
„Müller” — przeczytał przywieszkę.
Zabrał walizkę i jak gdyby nigdy nic przeszedł przy zielone wyjście przy celnikach.
Za drzwiami stał szofer w pełnej liberii z kartką „Herr Müller”. Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie na widok Józefa, więc ten wzruszył ramionami i podszedł. Chciał o coś zapytać, ale szofer chwycił bagaż, a potem przyłożył palec do ust w jednoznacznym geście milczenia, skłonił się z szacunkiem i pokazał ręką, żeby iść za nim.
Powoli przeszli do limuzyny na parking dla VIP–ów, gdzie oczywiście większość limuzyn wyglądała jak z lat siedemdziesiątych, a na nich czekał rolls–royce rocznik pięćdziesiąty dziewiąty.
Błyszcząca czerń podkreślała elegancję pojazdu, który wyglądał jakby wyjechał z fabryki.
Wsiadł do środka poprzez otwarte usłużnie drzwi i wręcz zapadł się w wygodnym siedzisku uważnie rozglądając. Wnętrze było niezwykle luksusowe i wykończone naturalną skórą, a na barku czekał przygotowany kieliszek z alkoholem. Chwycił naczynie i dokładnie przyjrzał się jego zawartości. Skosztował.
Cydr. Doskonały. Chłodny. Klarowny. Jeden z mocniejszych. Dokładnie tak, jak lubił.
Uśmiechnął się do kierowcy, który uważnie patrzył na niego w lusterku.
Zaczął powoli pić ten doskonały napój, podczas gdy klasyczna muzyka dodawała nastroju. To był Wagner, którego uwielbiał.
Kierowca odwzajemnił uśmiech, następnie zamknął szybę oddzielającą go od przedziału pasażerskiego.
Ruszyli.
Auto wręcz płynęło nad jezdnią, muzyka uspokajała, a on patrzył się na powoli przesuwające się za oknami budynki.
Był coraz bardziej senny. W końcu — nawet nie wiedział, kiedy — zasnął.
***
Pierwszy rzucił mu się w oczy wielki ptak, który siedział na drzewie i czyścił skrzydła.
Widziałem oooorłaaa cień…
Zaśmiał się, potem jego uwagę przykuł ośnieżony szczyt górski i pasące się na łące na zboczu krowy z wielkimi dzwonkami, które wyglądały jak żywcem wyjęte z przewodnika dla turystów.
Jezu, to jakieś Alpy, Niemcy pewnie, a może Austria. Jak się nazywał ten słynny Polak co tam był? Zaraz, zaraz… — Otworzyła mu się jakaś klapka w pamięci — …a, Szczepan Brzęczyszczykiewicz czy jakoś tak.
Chciał ruszyć rękami i nogami, ale nie mógł.
Co u licha…
Wracała mu jasność widzenia i myślenia i zaczął rozglądać się widząc coraz więcej szczegółów.
Był sam w pokoju z pięknym widokiem na góry, w którym postawiono dwa skórzane fotele, kanapę, łóżko i szklany stolik, na parkiecie położono tkane dywaniki, a na ścianie powieszono reprodukcję „Słoneczników” Van Gogha i ogromny płaski telewizor.
Siedział na starym podrapanym fotelu dentystycznym przymocowanym na stałe do podłogi. Przypięto go szerokimi brązowymi skórzanymi pasami, miał również założony wenflon i podłączone elektrody.
Coś mu mówiło, że tak wygląda prywatna klinika dla bogaczy i przygotowanie do zabiegu, na który niekoniecznie może chcieć się zgodzić.
Z boku stała ogromna studyjna kamera, taka jak na starych programach „Sonda” albo „Wielka gra”. Był ubrany w szpitalne ciuchy z dziurą na tyłku i czuł, że ma założony cewnik, a to tylko potwierdzało niewesołe przypuszczenia.
Nie pamiętał ostatnich dni, a właściwie coś jakby mu świtało w głowie, że leciał jakimś samolotem i jechał jakąś limuzyną, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd i dokąd, bo wszystko było jak za mgłą.
Przychodziły mu na myśl różne rzeczy — mądre i głupie. Analizował je, strojąc głupie miny i gapiąc się w archaiczny obiektyw, a regularne pikanie doprowadzało go do szału.
Wiedział, że ktoś mógł porwać go dla jego cennych organów. To było najbardziej oczywiste — ale też nie do końca przekonywujące — rozwiązanie. Miał swoje lata i lepiej byłoby te organy wyhodować.
Lepiej i taniej.
Inna możliwość była taka, że oni, kimkolwiek byli, wypompują z niego całą krew, a potem zabiją. Rozpuszczą, potną, podziabią. Nikt nigdy nie dowie się, że tu był.
Mógł być królikiem doświadczalnym, który skona w męczarniach.
Tak działo się w filmach.
Była jeszcze możliwość, że zostanie bohaterem programu kosmicznego i spłonie w blasku fleszy. Tak się składało, że po serii katastrof wahadłowców NASA wiele firm próbowało na szybko stworzyć swoje pojazdy i szukało ochotników, którzy mieli ochotę posadzić dupę na setkach ton wybuchowego paliwa i polecieć w górę niczym struś pędziwiatr.
Może wyślą go na orbitę w jakimś klonie nazistowskiej MW 18014?
To była oczywiście głupota, ale różne takie rzeczy przychodziły mu do głowy, bo to maskowało jego wzrastający niepokój. Myślał i rozglądał się niepewnie, gdy usłyszał pukanie. Uznał, że nie będzie mówił „proszę”, tymczasem pukanie się powtórzyło, a chwilę później do pokoju wszedł blondynek w białym szpitalnym kitlu.
— Dzień dobry — odezwał się najczystszą polszczyzną. — Przepraszam, że pan czekał. Najpierw zrobię kilka prostych badań, a potem wszystko wyjaśnię.
— Co to za miejsce? Dlaczego jestem związany?… — Zaczął zadawać pytania, ale dał sobie spokój, bo blondynek dotrzymał słowa i ignorował go, powoli wyjmując sprzęt z szafki pod telewizorem.
Obserwował, jak tamten zachowuje się jak prawdziwy lekarz — wprawnie zakłada mu czarną opaskę do mierzenia ciśnienia, sprawdza tętno, świeci małą latarką w oczy i pobiera próbkę krwi.
— Proszę otworzyć usta.
Postanowił się zbuntować i nic nie robić, i zacisnął zęby.
— Proszę pana, mogę pana zmusić. — Lekarz odwrócił się i wymownie pokazał na przyrząd przypominający maskę do tortur. — Ja tylko wykonuję swoją pracę i bez tego sprzętu będzie nam obu łatwiej.
Naziści też tylko wykonywali rozkazy — mimo niewesołego skojarzenia skapitulował i kilka sekund później tego żałował, czując jak tamten niezbyt delikatnie puka we wszystkie ubytki.
— Tu niedługo się rozszczelni, a ta plomba, o ta tu, też do wymiany.
Jakby oglądał zęby u konia.
— Doskonale. — Tamten w końcu odłożył narzędzia. — To tylko kilka korekt i będzie pan jak nowy. Proszę się jednak nie martwić. Ma pan pełen pakiet i wszystko doprowadzimy do ładu.
— Ale jaki pakiet? Nic nie rozumiem! — wybuchł: — Rozwiążcie mnie. Leciałem samolotem i nagle wszystko się zmieniło. Dlaczego jestem związany?!
Tamten sprawdził coś na tablecie, który przyniósł, a następnie powiedział tonem przyjaznego lekarza domowego, który przyszedł do ciężkiego przypadku:
— Przepraszam, myślałem, że psycholog z działu przeniesień już z panem rozmawiał. No dobrze. Jestem lekarzem, a nie fachowcem od całej procedury. Wiem tylko, że nie możemy przedłużać życia, możemy za to powodować, że nasi klienci żyją wiecznie. Piękna sprawa. Znajdujemy sobowtóra w innym świecie i przenosimy go tutaj, a następnie łączymy jego wspomnienia ze wspomnieniami naszego klienta. Bezbolesne. Jak mówiłem, pełen pakiet.
— Tutaj… czyli gdzie, do jasnej cholery?!
— Do Szwajcarii oczywiście. Mamy najlepszy pakiet na świecie, a pan wybrał Sanitas, który zwraca koszty wszystkich zabiegów korygujących pana sobowtórów. I to całkiem za darmo.
— Jaki pan? Jakich sobowtórów? Ja tego naprawdę nie rozumiem! Nie chcę się z nikim łączyć. Nic nie wybierałem i dajcie mi spokój! — Próbował być spokojny, ale ze zdenerwowania drgała mu szczęka.
— Proszę się nie denerwować. Przepraszam ponownie, jestem przyzwyczajony do tego, że rozmawiam z naszym drogim klientem. Pana mogę tylko zapewnić, że wszystko będzie absolutnie bezbolesne i nie poczuje pan żadnych skutków ubocznych.
— Jezu, człowieku i ty jesteś lekarzem? Na Polaka? Nie jestem amebą, tylko żywym człowiekiem. Sumienia nie masz? — Zaczął się rzucać.
— Spokojnie. — Tu lekarz sprawdził coś na tablecie. — Józefie, nie denerwuj się. Nie masz wyboru. To już się stało.
— Czyli teraz mogę zginąć — Józef pokazał, że potrafi błyskawicznie zmieniać temat — a wy mnie wskrzesicie?
— W pewnym sensie. Po przeprowadzeniu procedury będziemy mogli wskrzesić osobowość i wspomnienia w nowym ciele. Czasem trzeba jeszcze zrobić jakieś korekty, żeby wyglądał pan jak poprzednik, ale to detal. Oczywiście wszystko jest w pakiecie i za nic nie trzeba dopłacać.
Wrócił do pana — zauważył związany i dodał: — A jeśli się zabiję?
— To samo.
— A jak nie chcę?
Jego rozmówca posmutniał.
— Proszę pomyśleć, jakie możliwości pan zyskuje. Sobowtóry są najczęściej młodsze. Może pan wielokrotnie przeżyć ten sam wiek i zdobyć doświadczenia wielu innych osób, może pan mieć więcej dzieci, a na dodatek jest pan na równi z gwiazdami. Keanu Reeves. Nicolas Cage. Sylvester Stallone. Bruce Willis. Hugh Grant… A nawet… — Lekarz przestał wyliczać na palcach i uśmiechnął się szeroko, zawieszając głos — …a nawet Chuck Norris i Jennifer Lawrence. Oni wszyscy korzystają z naszych usług i są z nich niezwykle zadowoleni.
— Jezu, człowieku! Ja mam rodzinę i dzieci, nie chcę mieć nic wspólnego z waszym jakimś tam chorym programem. Odeślijcie mnie, bo was pozwę! — Zaczął krzyczeć, próbując oswobodzić się z pasów.
Lekarz milczał, by po chwili zaaplikować mu jakiś środek.
Józef nie wiedział, co tamten mu wstrzyknął. Powoli przyszło otępienie. Czuł, że odpływa, więc zapytał resztką sił:
— Możecie? Czy możecie mnie odesłać?
— To częste pytanie. Z tego, co się orientuję, światy dzieli duża bariera i z przeniesieniem wiąże się konieczność użycia ogromnej energii. Nie można tego zrobić ot tak.
— „Raz, dwa, trzy, już zamarzłam na tej ulicy.” — Więźniowi przypomniał się stary tekst, który wybełkotał, dziwiąc się, że w ogóle jeszcze może mówić.
— Gdyby popracował pan kilkanaście lat i podwyższył składki, to kto wie… może dostałby pan opcję deluxe zamiast premium. — Doktor powiedział to tak beznamiętnie, jakby czytał instrukcję i nie był świadomy, co dzieje się obok niego.
— „Wszędzie bandyci i złodzieje, zaraz mnie zgwałcą! Mam nadzieję” — wymruczał przywiązany, mając przed oczami młodą i śliczną polską aktorkę, która kiedyś miała przyjemność wypowiedzieć te słowa.
— Bez deluxe możemy zaproponować jedynie świat ciemny. Piekło. Czyściec. Mrok. Różnie go ludzie nazywają, na pewno jednak nie jest tam zbyt miło — dokończył lekarz.
— „Moi goryle się pochowali, tata pewnie ich wywali” — podsumował Józef, uśmiechając się jak szaleniec, potem jego głowa opadła bezwładnie na oparcie fotela, a ciało zwiotczało.
— Proszę pana, proszę pana, pan się uspokoi! — Medyk zamrugał gwałtownie, rozejrzał się, spoliczkował pacjenta, wobec braku reakcji zaświecił latarką w jego oczy i podał kolejny środek, po którym mężczyzna wygiął się, złapał łapczywie powietrze i zaczął wrzeszczeć i rzucać:
— La–la–la! Kurwa zła! Bandyci, złodzieje, przez was zaraz ocipieję! LA!!! LA!!! LA!!! LA!!! Mordercy, chuje niemyte, cipy pospolite i gówniarze, ja wam wszystkim tu pokażę!
— Proszę pana, to nie pomoże. — Lekarz tym razem popatrzył z politowaniem i zażenowaniem na ten kiepski popis sztuki krasomówczej, a potem znów wstrzyknął coś do kroplówki podłączonej do ręki Józefa.
I Józef zasnął.
***
Gdy się obudził, zobaczył, że zajmuje się nim młodziutka dentystka o pięknych oczach i rozkosznie zaokrąglonych kształtach. Nie mógł nic zrobić, bo go unieruchomiono, włączając w to usta, szyję i język. Bolało jak diabli, ale mógł tylko czekać, aż kobieta skończy borować i robić różne inne poprawki.
Potem przyszła kosmetyczka i fryzjer. Oni również się nie odzywali. Próbował kilka razy wydać jakieś dźwięki i skłonić ich do reakcji, ale pokazywali tylko gestem, że muszą milczeć.
Po ich wyjściu nic się nie działo. Siedział i siedział na tym przeklętym fotelu i zastanawiał się, czy zwariował, czy jeszcze nie.
W końcu znowu zasnął.
***
Obudził się, gdy w pokoju nie było nikogo. Na czole miał przyklejoną gumową opaskę, a jego usta i nos zasłaniała przezroczysta maska do oddychania.
Przyszedł znany już Józefowi lekarz i zaczął mówić:
— Panie Josephie, zaczęliśmy transfer wspomnień. Proszę się odprężyć, wtedy wszystko będzie łatwiejsze. Pański mózg nie zostanie oczywiście uszkodzony, dostał już pan odpowiednie środki na poprawę pamięci.
Mężczyzna zaczął się rzucać, ale medyk odkręcił zawór z gazem, który był przesyłany rurką do jego maski.
Poczuł zapach fiołków i zaczął odpływać.
To już trzeci raz dzisiaj, jakaś mania czy co? — to było ostatnie, co przyszło mu do głowy…
***
Joseph Müller obudził się późnym wieczorem w łóżku pokoju hotelowego.
Jakbym tu już był, zaraz, zaraz, ale co to za miejscowość i jak się tu znalazłem?
Pamiętał, że tydzień temu leciał na konferencję biznesową, ale lot się opóźnił. Musiał wtedy skorzystać z samolotu rejsowego, a DC3 nie miały zbyt dobrej opinii. Były małe i hałaśliwe, a jego firma przypadkiem miała szansę na wygryzienie ich z rynku.
Tak się szczęśliwie składało, że w koncernie Airbus reprezentował Szwajcarię pracując tam jako jeden z głównych szefów. Rok temu otworzyli projekt A300. Odrzutowiec, który miał zmieść z powierzchni ziemi Lockheeda i Boeinga. Samolot zrodzony z marzeń, który będzie lepszy niż wszystko inne na świecie.
Teraz był trochę zdezorientowany, bo dalej nie wiedział, jak tu się znalazł ani jaki jest dzień tygodnia. Ostatnie, co pamiętał, to przejażdżka na narty, skok z helikoptera i facet, który wyciągał broń.
Wzdrygnął się i rozejrzał po pokoju.
Piękny widok z okna na góry, dobrze zaopatrzony barek, wygodne łoże.
Sekretarka się postarała — pomyślał z uznaniem. Nie pamiętał jej, ale jako prezes na pewno musiał mieć sekretarkę. To było oczywiste.
Usłyszał pukanie do pokoju.
— Chwileczkę — krzyknął, następnie wstał, założył elegancką błękitną koszulę i popielate spodnie, podszedł do drzwi i szeroko je otworzył.
Stał tam mężczyzna w drogim garniturze od Armaniego, który miał przy sobie całkiem ładny czarny neseser z krokodylej skóry.
— Dzień dobry panie Müller — odezwał się najczystszą polszczyzną zniżając głos tak, żeby nie usłyszała go idąca korytarzem kobieta w czerwonej sukni. — Jestem lekarzem w tej placówce i przepraszam, że pan czekał. Przeprowadzę kilka podstawowych badań, a potem wyjaśnię, jak się pan tutaj znalazł.
— Nie rozumiem nic z tego, co pan mówi. Proszę tu zaczekać, a ja coś potwierdzę.
Mężczyzna wyglądał na spokojnego i budzącego zaufanie i pokazał identyfikator, więc Müller zostawił przy nim lekko uchylone drzwi, a następnie podniósł słuchawkę telefonu stojącego na stoliku przy łóżku.
— Recepcja, słucham. — Usłyszał miły kobiecy głos.
— Dzwonię z pokoju, z pokoju… Właściwie nie wiem, z którego. Chciałbym zapytać, czy wysyłali państwo do mnie lekarza.
— Apartament dla VIP–ów? Jak najbardziej, doktor Pawlovsky.
To mu wystarczyło. Odłożył słuchawkę i kiwnął tamtemu, że może wejść.
Lekarz założył mu na ramię opaskę do mierzenia ciśnienia, sprawdził tętno, zaświecił małą latarką w oczy, pobrał próbkę krwi i dokładnie obejrzał jamę ustną.
— Doskonale, tylko kilka korekt i będzie pan jak nowy. To, co powiem, może być szokujące. Miał pan poważny wypadek dokładnie tydzień temu. Proszę się jednak nie martwić. Ma pan pełen pakiet i wszystko doprowadziliśmy do ładu.
— Ale jaki pakiet? Nic nie rozumiem.
— Pakiet opieki zdrowotnej oczywiście, najlepszy z możliwych. Proszę o kontakt, gdyby źle się pan poczuł albo potrzebował jakiejkolwiek pomocy. — Lekarz podał mu wizytówkę i dodał: — Może pan dzwonić całą dobę, a ja z przyjemnością odpowiem na każde pytanie. Czy chce pan teraz coś wiedzieć?
— Ale ja… Ja nic nie pamiętam!
— Uderzył się pan w głowę. To niestety częsty skutek uboczny. Proszę odpoczywać i dużo pić. Czy coś jeszcze?
— Nie, dziękuję.
— Doskonale, wobec tego życzę miłego dnia.
Lekarz wyszedł, a on otworzył wino z barku. Popijając je, długo myślał o tym, co usłyszał, a potem ponownie podniósł słuchawkę.
— Recepcja, słucham. — Usłyszał ten sam miły kobiecy głos
— Dzwonię z pokoju dla VIP–ów. Chciałbym zamówić coś do jedzenia.
— Czy wybrał pan coś z karty?
— Jeszcze nie. Może to, co ostatnio? — Nie wiedział nawet, gdzie leży karta, ale postanowił nie dać tego po sobie poznać.
— Doskonały wybór.
Odłożył słuchawkę, następnie wstał i rozejrzał się po szafie, gdzie zobaczył idealnie skrojone garnitury i równo ustawione buty.
Usłyszał pukanie do pokoju.
Szybcy są!
— Pańska kolacja, sir. Risotto, ślimaki i bombowa niespodzianka. — Brodaty kelner w okularach wtoczył wózek, przykryty fantazyjnie opadającą białą serwetą, dokonał prezentacji głównego dania, zapalił świece, ukłonił się i wyszedł, ustępując miejsca mężczyźnie w garniturze.
Jakbym go już gdzieś widział… — pomyślał o wychodzącym kelnerze i równocześnie zapytał jegomościa w gajerze: — Przepraszam, a kim pan jest?
Ten w ogóle się nie zdziwił, co było dziwne samo w sobie, niemniej odpowiedział usłużnie:
— Kto ja? Ja proszę pana jestem pańskim sekretarzem. Prosił pan o informacje o spotkaniach w przyszłym tygodniu.
Niezły masz tyłek.
— Zostań… ty niewdzięczny palancie i mów co tam masz. — Poczuł nieodpartą chęć, żeby to powiedzieć i sprawdzić, jak tamten zareaguje.
Sekretarzowi nawet nie drgnęła powieka. Widocznie był przyzwyczajony do wyzwisk i napadów wściekłości swojego szefa.
Miło jest mieć władzę.
— W poniedziałek jest zebranie rady nadzorczej, we wtorek będziemy zwiedzać fabrykę w Saint–Nazaire i oglądać makiety wnętrz, w środę ma pan spotkanie z przewodniczącym Rady Europejskiej. Pozwoliłem sobie przygotować streszczenie raportu kwartalnego i sprawy, które będą tam omawiane.
Podniósł poziomo rękę i pokazał palcami wypychający gest:
— Zostaw i spadaj.
Tamten wyszedł, a on westchnął ciężko.
Miał wrażenie, że coś jest nie tak, ale nie wiedział co.
***
Zebranie rady było śmiertelnie nudne. Raporty, raporty, raporty i masa pustych słów o optymalizacjach, cięciu kosztów, poprawie efektywności. Wszystko to zostało podlane korporacyjnymi zagrywkami o władzę. Nie miał do tego głowy i wraz z innymi zatwierdzał decyzje, które podejmowali inni. Rodzaje śrubek. Oszczędność materiału na częściach klimatyzatorów. Wzór materiału na tyły foteli. Grubość blachy na skrzydłach. Wielkość schowków. I tysiące innych rzeczy…
To było męczące. Do tego doszedł biznesowy lunch, na którym trzeba było chwalić każdego głupka i każdą raszplę, która myślała, że jest piękniejsza od innych.
Ciekawe jak to jest z mężczyzną — coraz częściej nachodziła go natrętna myśl i nieodparta chęć spróbowania, gdyż niektórzy z rozmówców byli nawet przystojni, ale jak na złość nie miał czasu, żeby zaproponować im drinka.
Nie wiedział skąd mu to się brało i w ogóle dużo rzeczy wydawało mu się nowe.
Cieszył się za to na myśl o wizycie w Saint–Nazaire, gdzie czekała na niego makieta kabiny A300. Miał się tam udać w nocy małym prywatnym odrzutowcem.
Nie lubił takich maszyn. Były luksusowe, ale rzucały przy turbulencjach i w środku było dość ciasno.
Jedynymi plusami takiego transportu była szybkość i to, że nie musiał czekać w żadnych kolejkach. Uwielbiał również posiłki, które mógł zamówić stosownie do swoich zachcianek.
Tym razem zażyczył sobie wysmażony stek z argentyńskiej wołowiny, francuskie frytki, szparagi i najlepszy łagodny cydr. To było dziwne połączenie, ale ostatnio nie przepadał za szampanem, białe wino też mu się znudziło. Tylko tani napój z jabłek dawał przyjemność, jakiej teraz potrzebował.
Po zjedzeniu posiłku przeszedł na tył samolotu, gdzie stało wspaniałe łoże z niewielką łazienką tuż obok. To było idealne miejsce na odpoczynek i relaks, a on miał ochotę na to pierwsze. Położył się na łóżku w ubraniu. Sen przyszedł niepostrzeżenie.
***
Obudziło go głośne pukanie. Poczuł, że samolot zaczyna kołować.
— Panie Josephie, jesteśmy na miejscu — usłyszał przez drzwi.
— Dziękuję, Melanie — odpowiedział.
Ubrał się i wyszedł do prezentującej się nienagannie dziewczyny, która zawsze starała się zaspokajać wszystkie jego zachcianki.
Pod samolotem czekała na niego jego ulubiona limuzyna, czyli rolls–royce rocznik pięćdziesiąty dziewiąty.
Został zawieziony do hotelu, a po śniadaniu do fabryki.
W samej fabryce poczuł się zarazem o wiele lepiej i o wiele gorzej. Kabina była przepiękna, ale miał w niej swego rodzaju déjà vu. Zaczęło się ono, gdy usiadł na miejscu 21D. Wydawało mu się, że kiedyś już to zrobił, i w tej samej chwili spostrzegł kilka rzeczy w makiecie:
— Przycisk do otwierania powinien być bardziej płaski, żeby kobiety nie łamały sobie paznokci. Tutaj trzeba dodać osłonę, inaczej bagaże będą brudziły się smarem.
Referował kolejne detale, a inżynierowie od wzornictwa byli pod wielkim wrażeniem. Sprawiało mu to nieziemską frajdę i widział to po ich twarzach. Nie wiedział, że jeden z nich, Jony Ive, tak opisze ten moment po latach:
„Joseph Müller zachowywał się zupełnie tak, jakby kiedyś już tam był”.
Trwało to dwie długie godziny, potem udał się na wieczorny luksusowy obiad i z powrotem do samolotu.
— Dobry wieczór, Melanie. Czy miałaś dobry dzień?
Czekała przed wejściem, odpowiadając mu z szerokim uśmiechem:
— Dziękuję, jak najbardziej. A pan?
— Doskonały, doskonały! Mam ochotę na deser. — Spojrzał znacząco.
— Jak najbardziej. — Dziewczyna zamknęła za nim drzwi samolotu, zamknęła również drzwi do kabiny pilotów i schowała za czarną kotarą, którą oddzieliła przód od części pasażerskiej.
Usiadł, zapiął pas i czekał na start. Widział przez okno, że stoją w kolejce, dlatego zerknął na leżące na stoliku gazety:
„New York Times”, „Science”, „Business Journal”.
Najlepiej będzie zacząć od czegoś mądrego.
Wziął „Science”.
Dużo z artykułów było nudnych i napisanych tylko dla jajogłowych, zainteresował go jedynie ten o nieskończonej liczbie światów równoległych.
Co za niedorzeczna teoria, a do tego jakie marnotrawstwo zasobów — pomyślał zniesmaczony.
Nie zauważył nawet, kiedy wystartowali. Z rozważań wyrwała go dopiero Melanie, która pojawiła się w stroju niegrzecznej uczennicy:
— Od czego zacząć, panie prezesie?
— Cydr, cydr i jeszcze raz cydr.
Ledwo zniknęła, gdy w kabinie rozległ się alarm, a samolot zaczął się trząść.
— Pasy! — krzyknął przez interkom zdenerwowanym głosem pilot.
Prezes zdążył tylko sprawdzić pas, gdy maszyna zaczęła pikować ku ziemi.
Skoczył mu puls.
Wszystko w kabinie zaczęło się zsuwać, słyszał krzyki Melanie i wrzaski pilotów, a do tego huk silników.
Czuł, że zaraz zginie.
I wtedy zdarzył się cud.
Przed oczami miał litery. Mrugał, a te nie znikały i zaczęły układać się w napis:
„Nie bój się. Oddychaj. Przeżyjesz. Sanitas cię uratuje.”
Sanitas. Sanitas.
Zaczął kojarzyć. To ci od obowiązkowego ubezpieczenia. Wiedział, że kiedyś kazał wykupić sekretarce wszystkie możliwe opcje, w tym te najrzadziej wybierane. Wiedział też, że mierzyli i ważyli go na wszelkie możliwe sposoby.
Nagle ogarnęło go straszne przeczucie. Zaczął podejrzewać, że coś z nim zrobili. Wściekł się.
— Bandyci, mordercy, bandyci! — wrzeszczał w bezsilnej złości, plując śliną i zaciskając dłonie na poręczach fotela.
Samolot spadł dokładnie tydzień po tym, gdy DC3 wylądował w Zurychu.
***
Technicy spojrzeli po sobie.
Nanoboty w głowie ich klienta przestały działać akurat wtedy, gdy skończyli zgrywać wspomnienia.
Czekało ich poszukiwanie kolejnego kandydata.
Zaczęli rutynowo przeglądać zapisy i w pewnym momencie przeżyli szok.
Ich klient rozważał zmianę ubezpieczyciela na Concordię, do tego mógł stracić pracę, a gdyby tak się stało, na pewno nie mógłby opłacać ich usług.
To musiało zostać przekazane do przełożonego techników, który — według procedury — miał godzinę na podjęcie decyzji, które działanie zastosować.
Pracownicy nie wiedzieli, że w urządzeniach ich firmy znaleziono drobne błędy, który powodowały pozostawienie otwartych drzwi między wieloma wszechświatami na raz. Mogło to prowadzić do poważnych problemów, bo ludzki mózg nie jest przystosowany do zapisywania nieskończonej ilości wspomnień.
Drugim problemem był czas. Na znalezienie kolejnego kandydata mieli tylko tydzień, po tym czasie zapisane wspomnienia i osobowość zaczynały tracić spójność, gdyż używane systemy miały swoje ograniczenia.
***
— Czy to prawda, że samolot prezesa spadł w niewyjaśnionych okolicznościach?
— Mają państwo błędne informacje. Samolot wylądował awaryjnie, uległ niewielkim uszkodzeniom, ale wszyscy przeżyli.
— Niektóre źródła mówią, że nikogo nie dopuszczono na teren katastrofy. Dlaczego przez tydzień nie było żadnego oświadczenia? Co państwo chcą ukryć?
Sekretarz wzruszył tylko ramionami i powiedział:
— Możemy tylko połączyć się ze szpitalem i pokazać państwu prezesa.
Za jego plecami stał ekran, na którym po chwili widać było luksusowy apartament i obecnego w nim mężczyznę, który miał częściowo zabandażowaną twarz.
— Dzień dobry, panie prezesie — odezwał się sekretarz.
— Dzień dobry, John. — Mężczyzna powiedział to słabym i wyraźnie zmienionym głosem.
— Jak się pan czuje?
— Z godziny na godzinę coraz lepiej, dziękuję.
Dziennikarze chcieli zadać jakieś pytania, ale zostali uciszeni przez sekretarza:
— Panie i panowie, prosimy nie męczyć chorego, resztę pytań proszę przesłać mailem!
***
W innym wszechświecie lekarze spojrzeli po sobie, ale nic nie powiedzieli.
Pasażerowie lotu MH370 jeszcze nie doszli do siebie i badania wyraźnie wskazywały na zatrucie toksynami z klimatyzacji.
To był kolejny taki przypadek, gdy nowoczesny odrzutowiec musiał lądować na autopilocie i wszystkich trzeba było hospitalizować.
Ten przypadek różnił się od innych tym, że jeden z pasażerów, szanowany profesor prawa, najwyraźniej zniknął, a w każdym razie liczba osób w samolocie nie zgadzała się z zapisami kamer z lotniska i dokumentami przewozowymi. Policja prowadziła w tej sprawie śledztwo, ale utknęło w martwym punkcie, i nic nie wskazywało na możliwość jego zakończenia.
Z medycznego punktu widzenia najciekawszy był przypadek pasażerki z miejsca 21D, która opowiadała niestworzone historie o dziwnych światłach i zabiegach, jakie na niej przeprowadzono.
Kobieta była wybitnym fizykiem i równocześnie pisarzem i wykazywała wyraźne objawy schizofrenii, zaś jej dolegliwości zaczęły się ujawniać dokładnie tydzień po locie samolotem Airbusa.
Niektórzy zwolennicy teorii spiskowych zaczęli wtedy wierzyć, że MH370 napotkał UFO.
08–09.2017, 3.2018
Projektor osobowości
Inspektor Jake spojrzał z głęboką zadumą na ciało młodego mężczyzny, które w idealnej ciszy spoczywało na sterylnie czystym metalowym stole.
Ciało było całkiem nagie, miało odpowiednią barwę, konsystencję, zapach i smak. Nie ruszało się nawet na milimetr, zachowując stosowną powagę, dokładnie taką, jakiej należy oczekiwać od trupa w każdej szanującej się kostnicy.
Apetyczne — pomyślał inspektor.
Gustował w kobietach, ale dokładnie to słowo samo cisnęło się na usta.
Mężczyzna ze stołu rzeczywiście wyglądał na herosa. Był przystojny, wysoki, umięśniony i wysportowany i na dodatek nie miał szram, skaleczeń ani przerostów, tak charakterystycznych dla nałogowych kulturystów.
Nawet po śmierci jego ciało nie straciło powabu i wdzięku, i na swój sposób faktycznie prezentowało się mocno apetycznie, jeśli wziąć oczywistą poprawkę, że było nieodwracalnie nieżywe i znajdowało się w tym stanie około trzech dni.
Efekt niezwykłości wzmagała ciasnota pomieszczenia, wypolerowane aluminiowe pokrywy szuflad na każdej ścianie i zespół lamp nad stołem, który oświetlał doczesne szczątki nieszczęśnika strumieniami oślepiającego halogenowego światła.
Jak w sali operacyjnej — przebiegło przez myśl inspektorowi.
W sumie truposz miał szczęście, że przywieziono go do kostnicy miejskiej numer siedem.
Placówka ta działała niezwykle sprawnie. Zawsze było w niej bardzo czysto. Ludzie mówili, że swoją renomę zbudowała na regularnym myciu podłogi i przecieraniu siermiężnych kafelków i półek przez pedantyczną panią Krysię. Umarłym nie robiło to oczywiście różnicy, ale podnosiło pozycję w rankingach i komfort wszystkich żywych, którzy musieli tam się fatygować.
Szczęście w nieszczęściu dla pana ze stołu.
Lepsza pozycja w rankingach to więcej pieniędzy i biedaczysko nie musiał nawet czekać w kolejce i z ulicy od razu trafił na badanie neuronowe, przy którym nie było opłacanych za grosze rzeźników ani praktykantów ze świerzbiącymi łapami, którzy kroją co chcą, jak chcą i kiedy chcą.
Raport również nie pozostawiał wątpliwości. Dzięki niemu inspektor wiedział, że nie zleci pełnej sekcji i oszczędzi sobie problemów z sekcją księgowych, nie wydając rządowych pieniędzy, których było, jest i zawsze będzie za mało.
— Szefie, to rzeczywiście projektor, skąd szef wiedział? — zapytał ostrożnie jego zmiennik, czytając po raz trzeci dokumenty.
Patolog stał obok nich i zaczął mlaskać i chrząkać jak świnia, gdy wcinał świeżą kanapkę z, cóż za ironia, krwistą szynką.
— Projektor, projektor, i co z tego? — prychnął do młodego, ignorując pytanie, potem uśmiechnął się do swojego odbicia na metalowej ścianie, wypuścił idealne kółko dymu z ust i znowu zaciągnął się papierosem.
Nie przejmował się konsekwencjami.
Papierosy były wprawdzie zakazane, ale znajdowali się w takim miejscu, że każdy przymykał na nie oko. Był to wynik pewnej niepisanej umowy między ludźmi pracy, którzy starali się wytrzymać dotyk wszechobecnej śmierci i w prosektorium masowo ćpali albo przynajmniej pili i palili wszystko, co tylko nawinęło się pod rękę.
Dobrze przynajmniej, że oszczędził nam długiego śledztwa — pomyślał z sympatią o denacie. Trzeba sprawie uciąć łeb.
No bo co innego mógł zrobić?
Kiedy zlikwidowali jedną fabryczkę projektorów, to powstawały trzy nowe. Nikt nie przejmował się, że były nielegalne od pięciu lat. Społeczeństwo przyzwalało na ich produkcję, traktując problem uzależnienia jak wymysł idiotów z rządu. Istniał cały prężny ruch, który stawiał sobie za cel doprowadzenie do tego, żeby projektory były dostępne bezpłatnie w każdej aptece.
„Jak kobiety coś robią, to na całego” — ta zasada sprawdziła się również w tym wypadku i nieraz zdarzało się, że koledzy inspektora po aresztowaniach właścicieli fabryk wracali cali umazani w farbie, śmierdzącym proszku albo musieli tłoczyć się w obsranych sukach, bo ich własne radiowozy nie nadawały się do niczego po starciach z rozwścieczonym tłumem.
— Od pięciu lat, trzech miesięcy i dwóch godzin.
Elektroniczny notes, który inspektor podczas służby miał przyklejony do skroni, nagle się obudził.
Nie znosił złomu, bo ten czytał w myślach, ale z drugiej strony rzadko się mylił i skoro coś twierdził, to pewnie miał rację, i tak musiało być.
I właśnie dlatego inspektor wzruszył — nie wiadomo dla kogo — ramionami i powiedział do młodego:
— Jedziemy, trzeba będzie wypełnić masę papierków.
— Papieru nie używa się już od trzydziestu lat — usłyszał w swojej głowie.
— Kurwa mać — przeklął cicho.
— Masz się zgłosić do psychologa we wtorek, punkt ósma zero zero — podsumowało beznamiętnym głosem urządzenie.
To trzeci raz w tym roku. Polecą po premii, ale przynajmniej przez chwilę będzie można mówić to, co się chce.
Notatnik tym razem dyplomatycznie milczał. Jego rola się skończyła i mógł zająć czymś innym swoje skomplikowane elektroniczne obwody.
Inspektor również oczyścił swój umysł. Nie musiał się denerwować — miał zapewnioną robotę do końca życia, i musiałby chyba wysadzić komisariat, żeby ją stracić.
Kiedyś jako mały chłopiec chciał być wprawdzie strażakiem, ale te niedorzeczne mrzonki zostały przekreślone pewnego listopadowego dnia.
— Dwudziestego pierwszego grudnia dwa tysiące trzydziestego piątego roku — podpowiedział notatnik, który znowu się uaktywnił.
Tego dnia matka inspektora miała gorączkę, a ojciec idiota spóźnił się z synem na test dokładnie dwanaście minut. Tylko dwanaście minut i aż dwanaście minut. Siedemset dwadzieścia sekund, które całkowicie i nieodwracalnie odmieniły jego życie. Nie był to byle jaki test, tylko test przez wielkie Te. Od jego wyniku zależały losy każdego obywatela, którego nie wykupiono. Pytania przygotowali najlepsi fachowcy, a miały one na celu uzyskanie bezspornej odpowiedzi na to, do czego nadaje się dane dziecko.
Inspektor pamiętał wprawdzie tamten okres jak przez mgłę, ale jednego był pewien — jego staruch zmarnował mu życie, bo dwanaście minut spóźnienia spowodowało, że nie zdążył odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Oczywiście był jeszcze test pod wariografem i skan mózgu, ale nie zmieniało to niczego.
Test to test.
Zasady były jasne i do nikogo nie można było mieć pretensji, że zabrakło mu tylko dwóch punktów do upragnionego poziomu A.
Jego życie definitywnie zmieniło się tamtego dnia przez głupie dwanaście minut. Zaczął uczyć się na dobrego glinę, awansował, łapał przestępców, trenował młodych i tak już zostało.
Czasem miał wątpliwości, ale zazwyczaj wystarczała sesja u psychologa i wszystko wracało do normy.
Szczęśliwe życie, w którym otrzymywał kolejne zadania.
W pomieszczeniu kostnicy nagle zapalił się czerwony guzik na telefonie na ścianie, na co patolog spokojnie odłożył kanapkę na trupa, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i trzymał ją tak daleko od ucha, że mężczyźni wyraźnie usłyszeli:
— Sphinx, to ty? Naciśnij guzik, jeżeli to ty.
— Jezu, on tak na serio? — Nie wytrzymał zmiennik, widząc jak ogromny ogolony typ uderza słuchawką w jedynkę.
— Na razie. — Inspektor zignorował pytanie i pożegnał gestem patologa, jego starego znajomego jeszcze z podstawówki, potem skinął na młodego i wraz z nim opuścił pana N. N., który po podpisaniu papierów stał się własnością państwa i mógł zostać pochowany na koszt miasta.
Wyszli do wąskiego, ciemnego korytarza, następnie weszli na parter, stąpając ostrożnie po małych kręconych schodach z białego kamienia.
Hol, w którym się znaleźli, był niewielki, kwadratowy, wyłożony jasnym marmurem, z jasnym światłem wpadającym przez lufcik nad drzwiami, którego promienie wyglądały niczym niteczki, gdy przecinały tysiące drobin kurzu unoszących się w powietrzu.
Inspektor pchnął wielkie, drewniane wrota i wreszcie znalazł się w znanym przyjaznym środowisku, czyli na samym środku hałaśliwej ulicy.
Rozejrzał się i z przyjemnością odetchnął pełną piersią. Nos wypełniał smród zepsucia miasta, ale on to uwielbiał, bo tu się urodził, tu wychował, tu przeleciał pierwszą cichodajkę, i tu stracił wszystkie marzenia i złudzenia.
Kłęby czarnych spalin z rozpadających się pordzewiałych ciężarówek i autobusów, z których większość dawno nie powinna jeździć, gnijące śmieci, spalony tłuszcz z tanich knajpek Chińczyków, makaroniarzy i wszelkiego rodzaju innych cwaniaczków, wreszcie psie gówna i niepowtarzalny zapaszek zużytych gum, które tygodniami leżały na słońcu w pobliskim parku.
Nienawidził tego wszystkiego i równocześnie nie wyobrażał sobie, że mógłby to utracić.
Był środek dnia, słońce przypiekało, a ich służbowy krążownik szos z wielkimi stalowymi płetwami stał tuż przed wejściem, zajmując jedno z niewielu miejsc parkingowych. Za wycieraczką leżał mandat, bo przekroczyli czas parkowania o pięć minut.
Cholerny świat — pomyślał inspektor, z udawaną złością wyszarpując papierek. Ciekawe, czy tym razem wzięli mnie za sędziego czy Tonego z czternastej.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że dobrzy są, z drugiej strony tak naprawdę nie miał do nich najmniejszych pretensji. Auto nie miało policyjnych oznaczeń i ludzie od parkowania nie dysponowali informacjami o prawdziwym właścicielu wozów operacyjnych, więc aż do znudzenia wystawiali mandaty.
Ich opłacanie od lat było rutyną i inspektor nie zawracał sobie tym głowy, tylko wsiadł z młodym do samochodu, wrzucił kwitek do schowka, odpalił klekoczącą V–dwunastkę i przy wtórze klaksonów włączył się do ruchu, zawzięcie kręcąc cienką kierownicą i pokazując środkowy palec jakiejś wrednej złotówie.
Sto piąty, trzeba mu napuścić kontrolę — zarejestrował w głowie.
Udali się do jego starego kumpla Mediego na hamburgery, a potem do najbliższego komisariatu.
Camelot znajdował się w starym budynku. To była prowizorka, w której wszystkiego brakowało i wszystko się sypało: od pryszniców i podłóg, na sufitach i oknach kończąc. Budynek był wciśnięty pomiędzy trzypiętrowe domki i w niczym nie przypominał miejsc pokazywanych młodym rekrutom w szkołach i makiet tworzonych regularnie na konferencje prasowe burmistrza.
Jak zawsze było tu pełno policjantów i wywiadowców, którzy prowadzali zatrzymanych, czyli najczęściej drobnych złodziejaszków, alfonsów, dziwki i cały miejscowy element, który stracił szansę na wyrwanie się z getta i przyciśnięty biedą robił, co musiał, żeby przeżyć, był skazywany, a potem wracał do swojego procederu.
Pewnym zdziwieniem dla inspektora była nowa bramka przy wejściu. Nie zapikała, gdy przechodził, więc uznał, że wykrywa narkotyki czy coś podobnego i nie ma czym się czym przejmować.
Zostawił młodego w wielkiej głównej sali, a sam przeszedł do pokoju obok, który przysługiwał mu jako doświadczonemu policjantowi. Siedział tam, oddzielony mlecznymi szybami od reszty i wypełniał papierki, gdy wszedł jego przełożony, kapitan Finney.
— Zebranie w piątce.
— Tak, szef — odpowiedział mechanicznie, równie beznamiętnie wstał i ziewając udał się do sali odpraw na piętrze, gdzie siedzieli już jego koledzy.
Odprawa i przemowa kapitana była — jak na niego — bardzo krótka:
— Niektórzy z was pewnie zauważyli nową bramkę na wejściu. Mamy coraz większe problemy z projektorami. Dlatego stworzono plan polegający na umieszczaniu czujników, które mają je wykrywać. Jesteśmy szczęśliwcami, bo nasz komisariat dostał je jako jeden z pierwszych. To tyle.
Inspektor nie miał sobie nic do zarzucenia, nie miał nic do zarzucenia również swojej żonie i wiedział, że nie ma czego się obawiać.
Tego dnia mieli jeszcze jedno wezwanie do trupa, który leżał w czerwonym hotelu na godziny.
— Co mamy? — Jake zapytał jednego z techników.
— Biały, trzydzieści siedem lat, cios tępym narzędziem, ślady bójki, coś pewnie znajdziemy pod paznokciami, wezwanie anonimowe — odpowiedział tamten szybko i precyzyjnie.
Nie musiał nawet patrzeć na ciało, żeby wiedzieć, co znajdzie. Dziwne zabójstwa w podobnych warunkach zdarzały się coraz częściej i policyjni psychologowie od lat mówili o kolejnej rewolucji seksualnej.
Zlustrował wszystko z obowiązku.
To rzeczywiście wyglądało na zbrodnię w afekcie, a znalezienie sprawcy czy sprawczyni nie powinno być trudne.
Zawsze zostawiają masę śladów — pomyślał, wyrzucając peta. I zawsze będziemy mieli masę roboty.
***
Młody człowiek nie do końca wiedział, co skłoniło go do tego, żeby do niej zadzwonić. Wahał się długo. Mieszkała cztery godziny drogi od niego, nie miał zdjęcia jej sylwetki ani zbyt wiele informacji, co najgorsze numer dostał od rodziny, co było wyraźną ujmą dla jego męskości.
To miał być strzał w ciemno.
Był wspaniały lipcowy piątek, a on z mocno bijącym sercem wybrał numer jej telefonu. Długo nie odbierała i był coraz bardziej przerażony, ale czekał. Wiedział, że jest dziewiąta rano, czyli czas, w którym normalni ludzie dopiero zaczynają funkcjonować.
— Halo, halo? — usłyszał niezwykle zaspany, ale przyjemny głos, który od razu skojarzył z jedną ze znanych aktorek.
— Dzień dobry pani, moje nazwisko Janek Nowak, mogę zająć chwilę?
— Ojej, nic nie sły… Dzień dobry.
— Dzień dobry. Ja dostałem ten numer przez znajomych. Prosili mnie, żebym do pani zadzwonił. I teraz pytanie, czy możemy się spotkać na przykład za tydzień albo za dwa w weekend? Jakie ma pani plany ewentualnie? Czy… czy byłoby to możliwe?
— Eee, ja teraz jestem na wakacjach do piętnastego. Przyjeżdżam w sumie piętnastego w nocy, przylatuję… Eee… A czy ja mogę ewentualnie… bo właśnie się obudziłam…
— A to przepraszam najmocniej. Dobrze, ja zadzwonię później w takim razie, dobrze? Przepraszam, OK?
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. — Dziewczyna roześmiała się sympatycznie, a w każdym razie takie miał wrażenie.
— To zadzwonię za godzinkę albo za dwie, dobrze?
— Dobrze, to tak się umówmy. Pozdrawiam serdecznie.
— Przepraszam bardzo, przepraszam serdecznie jeszcze raz.
— Hi hi hi. — Znowu zaczęła się delikatnie śmiać.
— Fajnie się zaczęło, dobra, dziękuję, do widzenia, do usłyszenia, do zobaczenia.
— Do widzenia.
Zadzwonił dwie godziny później.
Tym razem dziewczyna była rozmowniejsza:
— Halo, halo?
— Halo, halo, dzień dobry, ponownie Janek Nowak, mam nadzieję, że nie obudziłem tym razem.
— Nieee, w żadnym wypadku. Jestem już obudzona i po kawie, tak że mogę rozmawiać.
— Ahaaa…
— Przepraszam, ale rano po pro… ale rzeczywiście rano… No, trochę nieprzytomna byłam.
— Ale nie ma za co przepraszać, wszystko rozumiem, jakieś imprezy czy coś. OK, byłem piekielny, zadzwoniłem jeszcze w piątek, tak z rana, wprawdzie dziewiąta to może nie była taka najgorsza pora, mam nadzieję, no ale… No rozumiem.
— Nie, po prostu trzeba to zrozumieć, że jak człowiek jest na urlopie, to właśnie nie o dziewiątej, tylko dopiero o dwunastej wstaje.
— Nawet tego nie wiedziałem, przepraszam bardzo.
— Nie, nic nie szkodzi.
— Hmmm.
— Hmmm, tak… Jeżeli chodzi o spotkanie, to jak najbardziej, tylko że, jak mówiłam, ja dopiero przylatuję piętnastego…
— Hmmm…
— …i ten weekend, szesnasty i siedemnasty, mam już niestety zajęty i nie bardzo jestem dyspozycyjna…
— Rozumiem.
— …ale następny weekend, czyli dwudziesty czwarty…
— Czyli za dwa tygodnie.
— …jak najbardziej.
— Hmmm… No dobrze, to byśmy się zdzwonili bliżej tego weekendu i tyle.
***
Następnego dnia inspektor wstał jak zawsze, zjadł śniadanie, ucałował ukochaną żonę i skierował swoje kroki prosto do pracy.
Wszystko wyglądało normalnie. Wypił kawę, zajmował się dokumentami, poszedł z młodym na lunch. A potem…
…a potem drzwi jego pokoju wyleciały z zawiasów, i zrobiło się tam i duszno, i głośno.
— Na ziemię!
— Policja, nie ruszać się!
— Gleba, gleba, gleba!
Tamci mieli kamizelki i broń. On patrzył na nich jak na idiotów, szczególnie, że powoli położył ręce na biurku, a oni dalej darli się, celując do niego z automatów.
— Na ziemię!
— Na ziemię, policja!
— Policja, gleba, nie ruszaj się!
Jake po raz pierwszy od wielu miesięcy nie wiedział, co powiedzieć. Nie stawiał oporu, gdy ciągnęli go do pokoju przesłuchań. Najdziwniejsze w tym wszystkim było jednak to, co przez zęby wycedził jeden z nich, gdy niezbyt delikatnie przykuwał mu rękę do stołu:
— Ty gnido, tak splamić mundur. Jak mogłeś?!
— Ale o co chodzi? — odważył zapytać się tamtego, krótko i po męsku.
— Ty wszarzu! Jeszcze się pytasz?! Dowiesz się, oj dowiesz! Wszystko w swoim czasie.
Stół, dwa krzesła i kamera — to wszystko. Znał to pomieszczenie, bo siedział w nim nie raz… tyle że po drugiej stronie stołu.
Po kilkunastu minutach pojawił się sam Finney. Miał on gruby plik papierów z kółkiem na przedniej okładce, wokół którego był owinięty sznurek wychodzący z tylnej części okładki.
Jak akta na starych filmach — pomyślał inspektor.
Kapitan usiadł, ostentacyjnie rozwiązał sznurek, delikatnie otworzył okładkę w prawo i zaczął wszystko powoli przeglądać kartka po kartce.
— Tak, dowody są jednoznaczne. Wylatujesz — powiedział cichym głosem po dłuższej chwili.
— Ale za co?
Tamten uciekał wzrokiem wyraźnie nie wiedząc jak się zachować, ale odpowiedział:
— A za jajco. Bramka wykazała wczoraj wieczorem, że jesteś zakażony. I nie ma żadnego „ale”, wynik był sprawdzany trzy razy, również dzisiaj. Ze względu na przebieg służby zachowujesz prawo do minimalnej emerytury, a ja zostałem poproszony, żeby wymienić cię na praktykanta. To tyle.
Zapadła martwa cisza.
— Kurwa, po tylu latach odjebałeś taki numer? — Kapitan wstał opierając się rękami o stół i krzycząc: — Jake, nie chcę cię kurwa u mnie widzieć, i to samo powiedz żonie, żeby się nie zbliżała do mojej. Rozumiesz kurwa czy nie? Jak zobaczę bachorów z twojej rodziny ze swoim chłopakiem, to cię od razu zgarnę. Rozumiesz?
Finney nie czekał na odpowiedź, tylko twardo opadł na krzesło i nacisnął przycisk interkomu.
Po chwili do pokoju wszedł jego były partner, którzy przypatrywał mu się z nieukrywaną nienawiścią.
— Rozkuć. Wyprowadzić — warknął Finney.
Milczał, gdy były szef podał mu rękę.
— Powodzenia.
Inspektor w kilka minut znalazł się poza komisariatem. Nie miał możliwości pożegnania się, nawet jego rzeczy spakował ktoś inny. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie wiedział, co o tym myśleć. Wyprowadzono go niczym złoczyńcę, wszyscy unikali jego spojrzenia, a rzeczy oddano mu niczym obgryzioną kość psu.
— Masz — rzuciła pogardliwie Cruz z pokoju naprzeciw, gdy ostentacyjnie rzuciła reklamówkę na ziemię na oczach jego byłych kolegów.
Nie oglądał się, tylko wziął, co jego, odwrócił się i ruszył przygarbiony w stronę domu, taszcząc po wielu latach służby małą siatkę z kroplami do oczu i starą parasolką kupioną na wyprzedaży.
***
— Jesteś już — powitała go Eleanor. — Zaraz będzie obiad.
— Tak, jestem — rzucił na odczepnego.
Usiadł w swoim bujanym fotelu, wziął do rąk ulubionego „Brudnego Harrego”, ale dalej już nic nie powiedział. Nie odzywał się również w trakcie obiadu ani wieczorem. Jego żony to jednak nie zdziwiło — była przyzwyczajona do dziwactw i okresów, w których potrzebował ciszy.
I tak rozpoczął się weekend.
W sobotę pojechali na wycieczkę, jak zawsze. Było wspaniale, zachowywali się jak nastolatkowie. Nie żałował jej niczego i cieszył się, gdy wrócili szczęśliwi niczym kiedyś.
W poniedziałkowy poranek poczuł, jak ktoś szarpie go za ramię.
— Wstawaj, śpiochu! Nie nastawiłeś budzika.
— Właściwie to… muszę ci coś powiedzieć. Wyrzucono mnie z pracy.
Żona go odepchnęła, a on zapadł w sen. Gdy się obudził, jej już nie było, nie było też jej ubrań ani walizek.
Pojechała do mamusi. Zawsze ucieka.
Przekręcił się na drugi bok i znów zasnął.
***
Chłopak wysiadł z pociągu i wtedy ją zobaczył. Była całkiem sympatyczna i trzymała kubek z kawą.
O matko. Kawa ze Starbucksa, telefon pewnie od Apple, a samochód to audi, seat albo coś innego, co ze sportem ma wspólną tylko nazwę.
— Nic nie piłem całą drogę. Możemy pójść wpierw na kawę? — zaproponował, patrząc wymownie na jej kubek.
— Ja w sumie tej nie dokończę, masz. — Podała mu naczynie z dziwnym błyskiem w oku.
Zaniemówił. Nie wiedział, czy przyjąć ten dziwny podarunek, czy nie.
Pić po kimś, też coś.
Stać go było na kawę, z drugiej strony odmówienie dziewczynie w pierwszych pięciu minutach mogło skończyć się utratą cennej znajomości.
Raz się żyje. Nieźle się zaczyna, sympatyczna, ale mimo to jakaś hipsterka… No nic, trzeba to wziąć na klatę.
Wziął kawę i ją wypił, a następnie poszli nad jezioro, na dyskotekę na statku, potem na stare miasto. Skończyli u niej w domu. Nie kochali się tej nocy, gdyż amory były ostatnią rzeczą, która przychodziła im do głowy. Woleli rozmawiać. Uparła się, żeby został do piątej, gdy będzie miał pierwszy pociąg. Ledwo żyła ze zmęczenia, nie przeszkodziło jej to jednak, by go odwieźć na dworzec.
Właśnie tak zaczęła się ich pokręcona znajomość.
***
Inspektor wpierw próbował znaleźć pracę. Po kilku miesiącach dał sobie jednak spokój i zajął się siedzeniem w bujanym fotelu i patrzeniem na zmieniający się za oknem świat.
Mógł to zrobić, bo pomimo wyrzucenia jako były funkcjonariusz zachował prawo do części dochodu podstawowego, a urząd pracy specjalnie nie interesował się, czy chce coś zmienić w swojej sytuacji.
Pogodził się z myślą, że nikt nie chce wyrzutka i przyzwyczaił do tego, że wielu — pożal się Boże — przedsiębiorców widziało w nim tylko glinę, który kiedyś na nich polował.
Eleanor wprawdzie wróciła, ale stali się sobie obcy. Nawet spali oddzielnie, a ona dawała mu dupy tak rzadko, że zapomniał, jak to jest.
Czuł się winny, że nie przynosił jej tyle pieniędzy co kiedyś i że nie miał gdzie się podziać.
— Ja ciebie nie znoszę, ja ciebie tylko toleruję! — wykrzyczała mu podczas jednej z regularnych awantur.
Coraz częściej popadał w otępienie, coraz rzadziej patrzył na to co robiła i coraz mniej słuchał tego, co mówiła. Uważał, że tylko zrzędzi i gada trzy po trzy, ale ciągle wierzył, że wciąż jest to ta sama niunia, którą kochał.
Zajmowała mu głowę sąsiadami, a zwłaszcza młodą dziewczyną, która z wypiekami na twarzy opowiadała o chłopaku, który ją ciągle nawiedzał.
Pieprzeni emigranci. Nie da ci tego ojciec, nie da ci tego matka, co da ci młoda kurwa sąsiadka — myślał z przekąsem, gdy słuchał tego pieprzenia, że chłopak się nie poddawał i ciągle pojawiał się u dziewczyny. Młody mężczyzna potrafił przyjeżdżać o północy i wracać pierwszym pociągiem o szóstej. Według żony to musiała być miłość i uczucie, bo, jak mu tłumaczyła, „nikt normalny nie jedzie przecież ośmiu godzin tylko po to, żeby z kimś być przez chwilę”.
Dziewczyna też podobno nie była dłużna i kiedyś spędziła całą noc w samochodzie, bo musiała sprawdzić, dlaczego nie odbiera telefonów i czy nic mu się nie stało.
Historia dobra na film z gatunku tych, przy których kobiety wylewają litry łez.
Inspektor nie rozumiał tej ekscytacji i uważał za normalne, że skoro młodzi byli w jakimś rodzaju związku, to osoba, która miała problemy ze zdrowiem albo czuła się źle, powinna zostać otoczona opieką.
Mężczyzna nie miał co robić, więc w końcu dokładnie podejrzał i posprawdzał młokosów.
Stary nawyk z minionej epoki.
Nie powodziło się im. Oboje mieli problemy w pracy, co było dziwne, biorąc pod uwagę jak bardzo byli wykształceni, pracowici i zdolni.
Zupełnie jakby komuś podpadli — nieraz przychodziło mu to do głowy.
***
Tego dnia inspektor był w sklepie, gdy przy którejś kobiecie zapiszczała bramka, dokładnie taka ja ta z komisariatu.
Doskonale znał ten scenariusz.
Gdy bramka piszczała, to szybko pojawiała się policja, a winowajcę czy winowajczynię skazywano za używanie projektora.
Tym razem jednak było inaczej.
Kobieta próbowała uciec z centrum handlowego i wyrwała się ochroniarzowi.
Nie był już gliną, ale stare nawyki wzięły górę. Ruszył w pościg i zobaczył, że napadło na nią dwóch drabów. Byli zamaskowani i ciągnęli ją na parking. Już chciał odruchowo krzyknąć „Stać policja”, gdy ktoś uderzył go od tyłu w głowę.
Zapadła ciemność.
***
Gdy się obudził, to stwierdził, że siedzi na rurkowym, aluminiowym krzesełku z dziurą pośrodku siedziska. Był nagi, zaś jego kostki i nadgarstki przykuto kajdankami do zimnego metalu.
Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu. Naprzeciwko niego stał stół, a za nim siedział mężczyzna. Ściany pomalowano na biało. Na jednej wisiało lustro, a w rogu pod sufitem widniała przenośna kamera.
Szkło weneckie. Prawie jak w domu.
Pokój w najdrobniejszych szczegółach rzeczywiście wyglądał jak pokój przesłuchań, nawet stół był identyczny i pachniał tą samą tandetą.
Mężczyzna miał na sobie bandankę, która zakrywała połowę jego twarzy. Ubrany był w czarną skórzaną kurtkę i T–Shirt tego samego koloru.
— Inspektor z komisariatu piątego. Camelot… czy jak go tam nazywacie. Dobre sobie. — Tamten przeglądał jakieś dokumenty i w końcu uśmiechnął się szeroko. — Inspektor, a właściwie były inspektor. Zdrajca skazany za używanie projektora.
Milczał.
— Czego ty właściwie szukałeś, dziadku? Guza?
Dalej milczał.
— Chcieliśmy uratować babę przed łapami takich jak ty. Za dużo ich siedzi w więzieniach. I powiedz mi teraz, co mamy z tobą zrobić po tym wyskoku na parkingu?
Tego też nie skomentował.
— A wiesz, co jest najlepsze? Że projektor to hormon szczęścia i odpowiedni aktywator. Wszyscy to mamy, tylko jedni więcej, a inni mniej. Wiesz, że ciebie też wrobili?
Zacisnął zęby. Podejrzewał to od dawna.
— Dobra, dziadku, ciesz się, że nigdy nie rozumiałem fizycznych tortur, tego łapania za jaja i podpinania pod akumulator. Nam chodzi tylko o to, żeby klienci nie uciekali i nie zdychali po mamrach, gdzie biorą się za nich rzeźnicy, co nie wiedzą, o co tu biega. To teraz trochę historii. Prosto i zrozumiale, żeby nawet taki grzyb jak ty to ogarnął. — Drab wyciągnął z kieszeni niewielką puszkę i zaczął obracać ją w palcach. — Aerozol, trochę hormonu, aktywatora i kilka innych nieszkodliwych rzeczy. Pobierane z genetycznie hodowanych kolonii bakterii. Identyczne z tym, co produkują mózgi zakochanych. Wszystko powstało po to, aby panie mogły podobać się swoim ukochanym. Kiedyś potrzebowały kosmetyków, szminek, pantofelków i masy innego śmiecia, a tu sprawę załatwiał niewielki spray, który wystarczyło rozpylić przy obiekcie, żeby ten zaczynał inaczej postrzegać rzeczywistość. Dla pań to było jak zbawienie. Przez lata wychodziły z siebie, żeby być bardziej atrakcyjne. Kończyły im się pomysły, to w końcu to wymyśliły.
Jake wiele razy słyszał historię, że pierwszą wersję specyfiku stworzyła niejaka Beatrice. Nikt jej nie widział, ale wszyscy znali imię, które budziło przerażenie nawet wśród największych bandziorów. Myśląc o tym musiał się chyba zamyślić, bo tamten przerwał w pół słowa.
— No co? Produkcja projektora to dobra rzecz. My tylko zaspokajamy potrzeby. Świadczymy usługi dla ludności, że tak powiem, a przy okazji chronimy ludzi przed pierdlem.
Inspektor słuchał tego z rosnącym zaciekawieniem i pomyślał o modzie, która zmieniała się za jego życia.
Coraz skromniejsze ubrania, minispódniczki i dziury w spodniach były? Były. Obroże na szyje były? Jak najbardziej. A kajdanki na przegubach? Masowe malowanie nagich cycków? Przezroczyste majtki? Satynowe kreacje i skórzane ciuchy?
Wszystko to pamiętał za swojego życia. Może tamten miał rację, że trzeba było mocniejszych bodźców?
— To dlaczego rząd to zwalcza? Dlaczego tyle ludzi ginie? — Odezwał się w nim duch rasowego psa.
— A widziałeś kiedyś, żeby rząd rezygnował z zysków? Wielkie firmy farmaceutyczne płacą krocie w podatkach od leków i suplementów diety. Szpitale i kliniki też naprawdę nieźle zarabiają. Myślisz, że ktoś chce, żeby ludzie byli szczęśliwi?
— No ale ludzie się tym zabijają.
— No bo wszystko w zbyt dużej dawce zabija. Chciałbyś się pieprzyć dwadzieścia cztery godziny na dobę? A tak właśnie robią niektóre idiotki, aplikując to swoim kochasiom. Albo idioci, którzy aplikują to swoim kurwom. A poza tym jak coś jest zabronione, to wielu robi podróbki, które rzeczywiście są zanieczyszczone. No i mamy nie tylko wersje generyczne, ale ukierunkowane na konkretne osoby. To już wyższa szkoła jazdy, która kosztuje niebotyczne kwoty i dopiero tu jak coś zrobisz źle, to mogiła.
— Po co mi to wszystko mówisz?
— Bo rząd jest skąpy, a ty znasz hasła do komisariatu. I nam je podasz, żebyśmy mogli poznać listę podejrzanych. Zapłacimy.
— Chyba żartujesz! Na pewno je zmienili.
— Gówno zmienili, za dużo byłoby z tym z zachodu.
— Ale…
— Jesteś idiotą. Wszyscy to mamy i projektor służy do walki politycznej. Torturować cię nie będziemy, dziadku. Podałbyś te nieprawidłowe kody albo te, które blokują system cichym alarmem, albo wreszcie włączylibyśmy twoje boty.
— Jakie boty?
— To nie wiedziałeś? Chodzisz na bardzo krótkiej smyczy…
***
Po dziwnej rozmowie uśpiono go i wyrzucono nieprzytomnego pod domem. Pamiętał tylko to, jak obudził się na chodniku. Zaopiekował się wtedy nim jeden z sąsiadów, wezwano nawet lekarza.
Zostawili mu numer w komórce. Nie miał im za złe, że go związali. Nie tracił nawet czasu na namierzanie ich aparatu. Wiedział, że są tysiące sposobów na ich ukrycie i każda próba odszukania mogła ich spłoszyć. Tak sobie to tłumaczył, a w głębi ducha czuł, że mogą mieć rację i że jak chcą to niech sobie walczą, a on już jest za stary, żeby im przeszkadzać i wyskakiwać z ideologią.
Następnego dnia siedział w domu i dalej próbował dojść do siebie, gdy wpadła Eleanor.
— Zabrali go pod zarzutem używania projektora. No zróbże coś człowieku! Zadzwoń do kumpli czy coś.
— Co? Kto? Kogo? — wydusił z siebie, ale ona była tak nakręcona i tak bardzo chciała, żeby pomógł, że nieopatrznie użyła ostatecznego argumentu, który zawsze działał na niego jak płachta na byka.
— Bądź facetem i miej jaja!
Nic nie powiedział, tylko zagryzł wargi, gwałtownie wstał przewracając krzesło, poszedł do łazienki, wyciągnął spod wanny pojemniczek, który znalazł tydzień wcześniej, i rzucił w nią.
— Co to ma być ty kurwo? Po tylu latach? Od kiedy to robisz? — Zaczął krzyczeć i złapał ją za ręce gwałtownie trząsając. — To przez to gówno mnie wywalili?
Zaczęła płakać, więc ją pchnął na ziemię i wyszedł do drugiego pokoju, gdzie wściekły na cały świat trzasnął drzwiami i zaczął boksować kanapę. Zmęczony opadł na nią po kilku minutach i sam zaniósł się płaczem, kryjąc twarz w dłoniach.
Było mu wszystko jedno i nie zwrócił uwagi nawet na to, jak otworzyły się drzwi.
— Błagam pana o pomoc. — Do rzeczywistości przywrócił go głos młodej sąsiadki, która klęczała przed nim, cała dygocząc. — Kocham go. Pożarliśmy się. Może i nie jest idealny, ale na swój sposób go kocham. Pan pomoże. Proszę!
Podjął szybką decyzję. Może i ten projektor trzeba było zwalczać, może i kobiety nie powinny go dostać, ale na pewno młodzi nie zasługiwali na bagno, które stworzyli starzy. On zgrzybiały i niegdyś pełen ideałów przegrał swoje życie, ale oni mieli jeszcze czas, i trzeba było próbować ratować ich związek.
— Wynoś się dziecko, zrobię co mogę, a teraz lepiej, żeby cię tu nie było.
— Dzię, dzię, dziękuję. — Zaczęła go łapać za ręce, ale wstał, wręcz wyrzucił ją za drzwi, potem poszedł do kuchni po siekierę i grożąc niewiernej żonie to samo zrobił z nią, a na końcu zamknął drzwi i wykręcił numer porywaczy mówiąc krótko:
— Dostaniecie co chcecie. Za dużo przez to gówno cierpienia.
Akcja odbyła się tydzień później, jednak chłopak po wyjściu na wolność nie był już tak atrakcyjny.
Przebadano go i okazało się, że nie wydziela już feromonów. Albo mu coś wstrzyknięto, albo po prostu znalazł inny obiekt zainteresowań.
***
Z czasem rząd przyznał, że walka z projektorem nie ma sensu, gdyż większość populacji jest zakażona, a testy nieskuteczne. Znacząco przyczyniła się do tego działalność młodych sąsiadów inspektora, którzy chodzili na wiece i spotkania i byli wielokrotnie badani.
Złożono oficjalne przeprosiny, wypuszczono ludzi z więzień, zapłacono odszkodowania.
Scenariusz znany i przerobiony za czasów prohibicji czy przy narkotykach, niemniej jednak była tu jedna drobna, acz znacząca różnica.
Nastała era szczęśliwości, która stała się ostatnią w historii ludzkości.
Wszyscy nadużywali szczęścia, wciąż więcej i więcej. I młodzi i starzy, i mali i duzi, i biali i czarni. Nie mogli się od tego uwolnić… Idealne związki stawały się zbyt idealne, seks nie sprawiał przyjemności, nie było zdrad ani nieślubnych dzieci…
I mężowie nie miłowali już tak żon i byli dla nich przykrymi, a żony nie były poddane mężom, jak przystało w panu. I występował brat przeciwko bratu, a dzieci nie były posłuszne rodzicom…
Sukces jest początkiem końca.
08–09.2017
Idiotis pospolitis
Mówią, że nieszczęścia chodzą parami.
Mój pech przyczepił się do mnie, gdy moja kochana małżowinka zaczęła znowu gadać o nowej zmywarce.
Zignorowałem ją, bo w tamtym okresie swojego życia wychodziłem z założenia, że jeżeli kochany mężczyzna mówi, że coś naprawi, to naprawi i nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku.
Zignorowałem ją również dlatego, bo stara zmywarka sprawowała się bardzo dobrze, a w każdym razie nie miała żadnych nowych usterek, o których bym nie wiedział.
Baba pieprzyła trzy po trzy i w ogóle rzucała się jak pchła szachrajka, przez co popsuła mi humor i to na tyle skutecznie, że spuściłem w toalecie swój cenny telefon.
To było drugie nieszczęście, które zapoczątkowało szereg niezwykłych zdarzeń.
Nieważne, co wtedy robiłem w przeklętej łazience — liczyło się to, że urządzenie spadło z pralki do wody i po wysuszeniu w lewym górnym rogu ekranu pojawiła się duża czerwona kropka.
Nie miałem już gwarancji i wkurzyło mnie to tak mocno, że podjąłem szybką męską decyzję i uznałem, że czas przyspieszyć wymianę telefonu o cały miesiąc.
Jak pomyślałem, tak zrobiłem, i po pracy odwiedziłem salon Ery. Stał w centrum naszego pięknego miasta. Mijałem go codziennie i kojarzył mi się z czymś bardzo miłym. Było tak prawdopodobnie dlatego, gdyż kilka razy widziałem przed nim namioty. Ludzie dosłownie w nich koczowali, a ja naiwnie chciałem wierzyć — i wierzyłem! — że było ich za dużo, żeby mogli się mylić.
Spodziewałem się, że przekraczając ściany tego przybytku doznam olśnienia, nieziemskiego pierdolnięcia, objawu geniuszu czy innego niezwykłego doświadczenia. Tak się nie stało. Nie zaśpiewały chóry anielskie, nie huknęły trąby jerychońskie, tylko zaatakował mnie sprawiający sympatyczne wrażenie młody człowiek.
Młody człowiek miał na sobie doskonale skrojony czarny garnitur i nie wyglądał na takiego, co to spieszy się na pogrzeb albo do sądu, więc uznałem, że tam pracuje i może mi się przydać. Było to o tyle ważne, że za jego plecami widziałem setki telefonów, a ja zdecydowanie nie chciałem tracić cennego czasu na szukanie tego, co było mi niezbędne.
Zaczęliśmy rozmawiać jak przystało na dwóch niezwykle kulturalnych dżentelmenów.
— Witam szanownego pana! W czym możemy pomóc?
— Dzień dobry, dzień dobry, właściwie… Właściwie to tak chciałem sobie tylko pooglądać.
— Oczywiście, oczywiście, oglądać można do woli, można wziąć w rękę, na rękę, przymierzyć, włożyć, wyjąć, a nawet zrobić pamiątkowe fotki. — Młody człowiek nie przejawiał żadnego objawu znudzenia i musiał mieć gadkę wykutą na blachę, bo wypowiedział ją dosłownie na jednym wydechu. — A co pana dokładnie interesuje?
— Najlepszy i najnowszy xPhone — powiedziałem, zniżając teatralnie głos.
Zlustrował mnie uważnie od stóp do głów i odpowiedział tym samym entuzjastycznym tonem:
— A czy mogę się dowiedzieć, jaka funkcja jest dla szanownego pana najważniejsza?
— Dobry aparat.
— To oczywiście świetny wybór, mamy też doskonałe Pixele i Samsungi, najnowsze modele Huawei i inne, może szanowny pan byłby zainteresowany również nimi?
Westchnąłem. Nie chciał mi wprost powiedzieć, że jestem biedny — i to mu się chwaliło. Problem w tym, że trafił kulą w płot, ponieważ luźny ubiór w mojej profesji to jedno, natomiast wysokie zarobki to zdecydowanie co innego.
Pomyślałem, że w tej sytuacji nie ma co z gówniarzem dyskutować, trzeba natomiast przejść do cięższych argumentów i zamachać mu przed nosem koronnym argumentem w kolorze tytanu.
Zrobiłem to z typową dla siebie zręcznością zdradzającą dokładne wytrenowanie tego gestu i ponowiłem swoją bardzo uprzejmą, aczkolwiek tym razem również stanowczą prośbę:
— Interesuje mnie model XX i nic innego.
— Zapraszam do strefy obok. — Od razu zmienił podejście, nie okazując cienia zażenowania z powodu wcześniejszych słów i faktu, że porysowaną luksusową kartę wyciągnąłem z normalnego skórzanego portfela.
Pokazał mi dłonią kierunek.
Przeszliśmy do drugiej sali, w której cicho grała muzyka klasyczna.
Sala była stosunkowo niewielka i bez okien. Na jej białych ścianach wisiały podświetlone dzieła różnych artystów, dobrane tak, żeby wszystko wyglądało minimalistycznie, dynamicznie i nowocześnie.
Stały tutaj dwa skórzane fotele, pomiędzy nimi widziałem szklany stolik z prospektami, natomiast na środku na specjalnych słupkach unosiły się piękności, wokół których miała się skupiać cała uwaga potencjalnych kupujących. Egzemplarze były cztery, każdy w innym kolorze. Z czterech stron oświetlały je niewielkie lampki, zaś dla lepszego efektu słupki pod nimi pokryto satynowym eleganckim materiałem.
Poczułem się jak na pokazie najlepszej biżuterii czy cennych dzieł sztuki. Wrażenie potęgował fakt, że przed wejściem stał ochroniarz, który najwyraźniej miał za zadanie zatrzymywać intruzów, niegodnych przestąpienia progów tego przybytku rozkoszy.
Taki był mój pierwszy kontakt z modelem xPhone XX TEJ firmy, który stał się obiektem pożądania tak wielu, dostępnym dla tak niewielu.
Był o całą ćwierć milimetra cieńszy i trzy gramy lżejszy niż poprzednik, a producent obiecywał pięć procent szybsze podzespoły w stosunku do poprzedniej generacji. Z przodu miał pancerny ekran, a z tyłu błyszczało wspaniałe szafirowe szkło. Czujniki i głośnik znajdowały się w ramce tego cuda techniki, a kamery z przodu ukryte były pod cienką warstwą wyświetlacza.
Poezja.
Nowoczesne dzieło sztuki, które nie straszyło okropną prostokątną dziurą, wprowadzoną kiedyś przez firmę z Cupertino.
Spuścizna oryginalnego stylu zapoczątkowanego przez Jobsa i Ive.
Piękno zamknięte w surowej bryle chłodnego metalu i najlepszego kryształowego szkła.
— Hmmm, mamy wersję szesnaście giga. — Młody człowiek niepewnie przerwał moje zachwyty.
Czyli nie przyjął, że skoro noszę TĘ kartę w portfelu, to stać mnie na coś więcej. Spróbujmy czegoś innego — pomyślałem patrząc na niego z wyższością, na co on oczywiście spuścił wzrok.
— Nie będę żebrał o jakieś gówniane rabaty i nie interesuje mnie wersja dla ubogich — powiedziałem lodowato, odczuwając przy tym niezwykłą satysfakcję.
— Oczywiście, oczywiście! A czy życzy sobie szanowny pan kawę? — Wyraźnie zaczął się przede mną płaszczyć.
— Tak, latte bez cukru.
— Proszę spocząć, już podaję materiały. — Odzyskał wcześniejszy profesjonalny ton.
Usiadłem na wygodnym skórzanym fotelu, mając przed oczami słupki i telefony. Młody człowiek przycupnął na fotelu obok i podał mi otwarty przewodnik po kolejnych kolorach i wersjach.
Kawę otrzymałem od uroczej długonogiej hostessy. Zaparzono ją z prawdziwych ziaren w ekspresie i dodano świeżego mleka. Niezwykle mi smakowała, stanowiąc miłe uzupełnienie całej sytuacji.
Specyfikację telefonu znałem oczywiście ze strony producenta, niemniej przeglądałem opasłą księgę z wielką przyjemnością, gdyż oferowała dodatkowe wrażenie obcowania z luksusem.
Czułem, że tutaj dbano o klienta.
Miejsce było zaciszne, kawa doskonała, a przewodnik — jeszcze lepszy. Wydano go na kredowym, przyjemnym w dotyku papierze i oprawiono w grubą, skórzaną okładkę. Był piękny, miał doskonałe zdjęcia i nie miałem wątpliwości, że pracował nad nim cały sztab specjalistów.
— Wersja pięćset dwanaście giga, szafirowa niby–czerń, z dodatkowym aparatem — warknąłem, oddając po kilkunastu minutach album i filiżankę.
Spojrzał się na mnie ze źle ukrywaną zazdrością i powiedział cicho:
— Możemy zaproponować opcję premium albo deluxe, obie na dwa lata i obie oczywiście rozłożone na niewielkie raty. W pierwszym wypadku kupuje pan wybrany model, w drugim dostaje pan opcję wymiany tego wspaniałego urządzenia na nowe bez żadnej dopłaty.
— A jaka jest różnica w cenie?
— Miesięczna różnica wynosi tylko sto złotych.
— W takim razie proszę o abonament deluxe.
Zdecydowałem się oczywiście na to, dzięki temu miałem pewność, że za rok znów będę miał wszystko, co najnowsze i najszybsze.
Do transakcji doszło w tej samej sali, podpisałem dokumenty, zapłaciłem swoją kartą premium i w zamian otrzymałem nieziemskie urządzenie, zapakowane w firmową ekologiczną reklamówkę.
Do domu odwiozła mnie limuzyna, którą salon zamówił na swój koszt.
To było piękne. Tego wieczoru rzeczywiście poczułem się jak człowiek z najwyższej półki. Byłem jak VIP. Czułem się tak podniecony, że gdy wychodziłem, to ledwo spojrzałem na biedaków, którzy zastanawiali nad jakimiś tam Pykselami.
A teraz najlepsze.
Moja żona w ogóle nic nie powiedziała, dając mi spokój i pozwalając nacieszyć nową zabawką.
Następnego dnia próbowałem zapłacić za lunch, ale płatność kartą podpiętą do naszego małżeńskiego konta nie chciała przejść. Myślałem, że to jakiś błąd systemu, zadzwoniłem nawet do banku i okazało się, że wszystkie środki zostały wypłacone…
Zachodziłem w głowę, o co może chodzić, ale na reklamację miałem trzydzieści dni i postanowiłem złożyć ją dopiero w najbliższy weekend.
Normalnie nigdy nie odpuszczałem banksterom, ale tym razem coś mi powiedziało, żeby poczekać. I to była bardzo dobra decyzja, a ja zacząłem podejrzewać siebie o zdolności nadprzyrodzone, gdy w domu zobaczyłem nową zmywarkę i jakiegoś tam Thermomixa.
Moja żona uśmiechała się triumfująco, ugryzłem się jednak w język i nie skomentowałem całej sytuacji, co — nawiasem mówiąc — wprawiło ją w konsternację, a mnie podwójnie poprawiło humor.
Życie jest za krótkie, żeby się kłócić.
Moja pchełka, zaradna jak zawsze.
Kochałem ją.
Niech się cieszy, że wygrała.
***
Mój telefon bardzo pomagał mi w pracy i negocjacjach biznesowych często wystarczyło położyć go na stole, by załatwić wszystkie problemy i negocjacje. Nie było to związane z imponowaniem komukolwiek czymkolwiek, ja tylko używałem funkcji takich jak mikroprojektor czy nagrywanie z transkrypcją i podziałem tekstu na poszczególne osoby.
Dzięki telefonowi leciały na mnie wszystkie laski, a ja miałem z nimi niezwykle upojne chwile. Wiedziały, co mogę im dać i na wszelkie sposoby starały się, żeby się nimi interesować, a ja robiłem karkołomne kombinacje alpejskie, żeby sprawa się nie wydała i żona nie wyrzuciła mnie na bruk.
Tak, to było nawet zabawne i moje ego rosło jak akcje TEJ firmy. Ten czas był bardzo udany i nie żałowałem swojego wyboru.
Rok później z podwójnym zaciekawieniem śledziłem prezentację modelu XXX. Ciężko było wymyślać cokolwiek nowego po kamerach na podczerwień, czujnikach dymu i analizatorach krwi, ale znowu to zrobili.
Znowu!
Jedną z nowych funkcji okazała się funkcja wyświetlania hologramów naśladujących ruch użytkownika, a prezenter pokazał to na przykładzie nieśmiertelnej kupy, która tym razem lśniła we wszystkich kolorach tęczy.
Jakby tego było mało, firma dodała możliwość analizowania stolca! Wymagało to co prawda dodatkowego akcesorium, ale wprowadzało analizę laboratoryjną na zupełnie nowy poziom.
Amazing!
***
Pracownicy fabryki w Azji siedzieli w milczeniu w fabryce pod ziemią, która została ukryta na tyle dobrze, by wszędobylskie satelity nie miały wiele do znalezienia.
Sztuczne światło wypełniało długie wąskie hale, w których stłoczono setki kobiet, mężczyzn i dzieci.
Byli cierpliwi. Całymi dniami widzieli tylko taśmociągi, swoje siedzenia i jedzenie, które dowożono im ze stołówki. Każde z nich miało również specjalne pielucho–majtki, dzięki którym praktycznie nie musieli odchodzić od miejsc pracy.
Wszystko w tym systemie było idealne dopracowane i zoptymalizowane. Firma postarała się nawet o fotele zapobiegające odleżynom i odparzeniom, i profesjonalnego lektora, który umilał czas czytaniem najnowszych dzieł literatury światowej.
Pracownicy nie wiedzieli, skąd pochodzą telefony i tablety, którymi się zajmowali, nie mogli również podać żadnych informacji o pojazdach, które je przywiozły.
Po dostarczeniu sprzętu ze zwrotów abonamentowych wpierw dezaktywowano układ chłodzenia wypełniony kwasem, który wylałby się, gdyby ktoś próbował dostać się do środka.
Następnym krokiem było przekazanie urządzeń małym sprytnym rączkom, które miały rozpakować pudełka, zdjąć obudowy, wymienić baterie, czasem wyświetlacze, a następnie po kilku drobnych zmianach elementów włożyć całą elektronikę do nowej obudowy i przekazać urządzenie do końcowej obróbki.
Ostatnim krokiem było wgranie nowego software’u z innymi kodami bezpieczeństwa, inną identyfikacją procesora i unikalnym kodem wymuszającym wyższe słupki w znanych benchmarkach.
Robotnicy nie narzekali na swój los, gdyż ostatnio nie mieli żadnych problemów z wybuchającymi bateriami. Cieszyli się, że system komputerowy w fabryce poprawnie pokazywał właściwe, unikalne dla każdej płyty, kroki do wykonania. Nie kwestionowali tego, żeby z resztek montować tani model C, żeby zamieniać wyświetlacze pomiędzy modelami, które znali jako A i B, jak również dokładać malutki dodatkowy moduł do modelu A.
Kiedyś potrafili jeszcze przygotowywać płyty główne w taki sposób, że możliwe było połączenie dwóch procesorów ze starego modelu AA, ale zrezygnowano z tego rok wcześniej.
System przetwarzania po początkowych poprawkach działał wręcz wzorcowo, i znacząca większość nowych urządzeń zawierała wyłącznie stare komponenty. Koszt opakowań, obudów i pracowników był groszowy. Konieczne były co prawda wymiany pewnych drobiazgów, ale nawet one nie zmieniały faktu, że firma mogła wielokrotnie sprzedawać jeden produkt, osiągając przy tym ogromne zyski.
Wszystko nie wymagało zbyt dużych nakładów, tym bardziej, że płyty główne od dawna nie miały oznaczeń na układach, i tak naprawdę składały się z tych samych klocków…
***
W innej fabryce w Azji nagle zadzwonił telefon szefa zmiany. Gdy ten go odebrał, usłyszał:
— Szefie, mamy problem. Góra chce sto tysięcy chipów, a tych nie mamy na magazynie. Trzeba włączyć linie i je wyprodukować i przewieźć. Liczyłem, ale to są koszty, które nie za bardzo możemy ponieść.
Mężczyzna zbladł, rzucił krótkim „Zajmę się tym” i rozłączył się, nawet nie ukrywając swojej wściekłości.
Zobaczył to jego sekretarz, który od razu pobiegł, ukłonił się i zapytał:
— Co się stało, Kosiko San, i jak mogę pomóc?
— Ile mamy chipów A15 i kiedy mamy je wysłać?
— Pięćset tysięcy i za dwa lata.
— Za mną.
Mężczyźni udali się z sali produkcyjnej do biura, w którym szef uderzył otwartą dłonią w stertę faktur i zapytał:
— Wyrabiamy normę! Wytwarzamy masę fikcyjnych faktur! Pokazujemy, że produkujemy i zaraz niszczymy! Praktycznie nic nie opuszcza fabryki. A oni? Oni każą nam coś jeszcze wysyłać klientom! To się po prostu w głowie nie mieści!
I rzeczywiście było to nie do pomyślenia w świecie, w którym firmy takie jak Amazon, Burberry, Coty, H&M czy Louis Vuitton niszczyły każdego roku prawdziwe, warte miliardy towary, wydając również pieniądze na ich transport i przechowywanie.
***
Rozpakowałem nowe urządzenie. Od razu wzbudziło moją sympatię. Było podobnej wielkości co poprzednie, zawierało wydajniejszy procesor i lepszy wyświetlacz, a co najważniejsze — leżało w ręce o wiele lepiej niż stare.
Nie miałem żadnych problemów z jego obsługą, wszystko było niezwykle intuicyjne i dopracowane.
Nie rozstawałem się z nim przez całą dobę, trzymając go przy sobie nawet w nocy, gdzie spokojnie leżał na stoliku przy łóżku.
Po miesiącu od zakupu w moim życiu zaczęły się dziać same dobre rzeczy. Zbiegi okoliczności były wręcz niesamowite i wielokrotnie podejmowałem korzystne decyzje, udało się również wygrać kilka ważnych konkursów.
W tamtym czasie zdecydowałem się na kolejne abonamenty. Smakując nowe życie, zauważyłem, że kilka graczy na rynku oferuje znakomite usługi, które pozwoliły mi uzyskać dostęp do większej ilości wiedzy, lepszych filmów, ciekawszej muzyki i wartościowych książek. Nie wiedziałem, jak mogłem tego wcześniej nie widzieć.
Używałem swojego cacka na maksa, nie rozstając się z nim ani na chwilę. Dzięki nowym usługom wszystko stało się nagle ciekawe i urozmaicone. Cieszyłem się jak dziecko i cieszyła się również moja żona, która dostawała więcej i więcej.
Śmialiśmy się często, że jest we mnie nowy człowiek.
To życie było tak idealne… Wszystko przychodziło mi bez wysiłku i pewnie dlatego odczuwałem swego rodzaju nostalgię, gdy czasami patrzyłem na stare nagrody, które kiedyś otrzymywałem za naprawdę ciężką pracę. Ciekawe było, że uczucie to szybko przechodziło, a ja chciałem od życia jeszcze więcej i więcej.
W którymś momencie pomyślałem sobie, że może warto spróbować również produktu konkurencji. Ot tak, dla żartu.
I wtedy znowu wydarzył się cud.
To był marcowy wieczór, a ja nie mogłem uwierzyć swoim oczom, gdy dzień po mojej decyzji i poszukiwaniu ofert zobaczyłem w swojej skrzynce maila od rekrutera, który zapraszał mnie na dyskusję w sprawie zatrudnienia w TEJ firmie.
Pierwsza rozmowa była telefoniczna. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, potem zaproszono mnie na drugie spotkanie i przedstawiono umowę.
Po miesiącu przeszedłem do nich.
To było jak sen.
Wysłali mnie na szkolenie, które otworzyło mi oczy na tak wiele rzeczy.
Doznałem objawienia i uświadomiłem sobie, jak bardzo się myliłem w wielu sprawach.
Amazing!
***
W innej części świata mały John rozpakowywał nowy nabytek. Cieszył się ogromnie. Wiedział, że przez chwilę będzie znowu królem dzielnicy, a inne dzieci będą go mogły dogonić dopiero za kilka miesięcy.
Pierwszego dnia mały John obejrzał filmik wykonany przed premierą iPhone’a 7, na którym jacyś idioci podniecali się pierwszym iPhonem, bo ktoś im wmówił, że to będzie siódemka. Uśmiechnął się, bo nie mógł uwierzyć, że tacy ludzie w ogóle chodzili po ziemi.
Później trafił na artykuł, z którego wynikało, że woda z większości ujęć na świecie zawiera tak zwane mikroplastiki, czyli drobiny tworzyw sztucznych pochodzące z rozpadu plastiku lub z substancji zawierających plastikowe cząstki.
Mały John nie mógł uwierzyć, że ludzie to piją i są po tym zdrowi. Tak samo nie mógł uwierzyć w smog, którym oddychają i w wiele innych rzeczy, które działy się wokół.
Nigdy nie wyjeżdżał ze swojego miasta. Był za mały, a jego rodziców nie stać było nawet na kolonie.
Pomimo dostępu do Internetu mały John nie wiedział wszystkiego o świecie.
Chłopiec nie rozumiał na przykład tego, że korporacje perfekcyjnie opanowały projektowanie nowych produktów i ludzie przyzwyczaili się, że dokładnie co rok pokazywał się kolejny topowy iPhone czy Samsung. Ich ceny były coraz wyższe, ale mimo to zawsze znajdowali się kolejni chętni na ich zakup.
To stało się niemal religią i wszelkie opóźnienia traktowano jak upadek całej cywilizacji.
Wielu znawców opisywało sztuczki, które wtedy stosowano, żeby zachęcać ludzi do wymiany urządzeń na nowsze. Mieliśmy niewymienialne baterie, klejenie, spawanie, blokowanie na poziomie oprogramowania, ukrywanie instrukcji serwisowych, łączenie elementów w duże całości czy brak aktualizacji.
Zmieniła to dopiero dyrektywa Unii w 2025 roku. Firmy zostały zmuszone do dbania o środowisko i wydłużenia cyklu życia swoich urządzeń. Ograniczyło to drastycznie ich zyski i spowodowało, że wiele z nich ze sprzętu przeniosło się na dobra i platformy cyfrowe.
Firmy brały przykład z Microsoftu, który uruchomił największą akcję promocyjną w dziejach, polegającą na rozdawaniu Windows 10 całkiem za darmo. System był dostępny nawet z paczkami chrupek i rolkami papieru toaletowego, zwanego pieszczotliwie „srajtaśmą”. Cena tej filantropii okazała się niewielka w porównaniu do przyszłych zysków i uzależnienia konsumentów do systemu operacyjnego, który miał stać się podstawą wszystkiego.
Dopiero po latach okazało się, że był to równocześnie strzał w dziesiątkę i strzał w stopę.
Ślepa uliczka.
O ile bowiem na początku konsumenci kupowali sporo ebooków, filmów i programów, to w pewnym momencie przestali to robić, bo się znudzili, zaspokoili i mieli lepiej dostępne darmowe alternatywy.
Widząc to wszystko, firmy próbowały na powrót zwiększać zyski ze sprzedaży sprzętu, ale nie pomagało nawet wprowadzanie takich oszczędności jak zmniejszanie tacek dualSIM czy usuwanie kart SIM albo minijacków.
I właśnie dlatego korporacje wprowadziły abonamenty…
***
W modelu XXX TA firma zareklamowała możliwość szybkiego uczenia użytkowników poprzez przekazywanie im obrazów bezpośrednio do głowy.
Osiągnięto to przez generowanie fal magnetycznych o odpowiedniej częstotliwości.
Nowa funkcja wzbudziła poważne obawy o zdrowie użytkowników, dyskusje trwały miesiącami i ostatecznie zostały wyciszone argumentem, że postęp ludzkości jest nieuchronny. Przedstawiono opracowania mówiące, że funkcję badano na dziesiątkach tysięcy ochotników i jest niezwykle dopracowana.
Przy okazji premiery firma pochwaliła się współpracą z wiodącymi serwisami, które oferowały nielimitowany dostęp do filmów czy książek. Okazało się, że posiadacze xPhonów prawie w stu procentach zdecydowali się na prenumeratę odpowiednich usług i są z nich niezwykle zadowoleni, a także deklarują chęć dalszego korzystania.
Równocześnie na rynku dało zauważyć się niedobór specjalistów w różnych dziedzinach. Firma produkująca xPhony rekrutowała ludzi z niezwykłą precyzją, odkrywając w wielu przypadkach prawdziwe talenty. Niektórzy próbowali to przedstawiać jako triumf sztucznej inteligencji, trafnie przewidującej ludzkie cechy i zachowania. Inni zaś łączyli to z faktem, że nowi pracownicy w znaczącej większości posiadali przed zatrudnieniem któryś z produktów tej firmy.
Plotki nie zaszkodziły gigantowi, który urósł w siłę tak bardzo, że jego telefony w końcu mieli wszyscy. Nikt nie kwestionował już warunków pracy w fabrykach w Azji. Ideał sięgnął bruku i z miesiąca na miesiąc produkowano więcej i więcej kolejnych wspaniałych gadżetów.
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…
09.2017, 3.2018
Duchy
— No i co tam masz? — Pytanie padło z ust młodego policjanta Zdzisia, który właśnie wrócił ze szkolenia w Legionowie i oczekiwał przydzielenia nowych zadań przez swojego starszego kolegę Zenona.
— Maszyna zero tym razem była w Warszawie. Serwer znajdował się w jednej z placówek ZUS–u. Nie wiemy jeszcze, jak wgrano tam złośliwe oprogramowanie. Na serwerze nie znaleziono żadnych śladów, nie ma tam również takiej mocy, żeby przetwarzać dodatkowe dane…
— …czyli na razie musimy się opierać na informacjach, które umieszczono w chmurze Google. Czytałem notatkę. Dobra wola Amerykanów, że nam je dali.
— Jasne, mamy jeszcze klękać i bić pokłony. Dorośnij, panie starszy aspirancie. Sami mają problem, jak ugryźć ten bajzel i odesłali to gówno do Interpolu, bo liczą, że ktoś odwali za nich brudną robotę. Eee… To może być taki test albo koń trojański. Szukają młodych zdolnych, dają im zagadki i zajmują cenny czas, żeby nie mogli robić nic innego.
— Jasne, ciebie szukają. Smarkatego okularnika z kredytem.
— Zdziwisz się jeszcze.
— No chyba wtedy, jak zobaczę ciebie w złotych łukach za rogiem, jak pracujesz jako magister od miotły. — Tu Zdzisio zaczął przedrzeźniać Zenona. — Zestaw powiększony czy normalny? Cola bez lodu?
— I może frytki do tego? — dokończył śmiejąc się jego rozmówca.
— Dokładnie. A kowboje to szkoda, że z wizami nie tacy szybcy i wylewni. Zresztą nieważne, oprogramowanie jest zaszyfrowane. Bierzmy się do roboty, trzeba znaleźć ten cholerny klucz… — Tak naprawdę obaj policjanci sekcji informatycznej z pokoju 101 byli naprawdę mocno przerażeni, podobnie zresztą jak ich koledzy z komendy i całej Europy.
To już któryś tydzień z kolei, gdy w Internecie dało się zauważyć bardzo nietypowe wzorce zachowania.
Obecny szum trwał kilka godzin i skutkował przeciążeniem i niedostępnością jednej z sieci komórkowych. Ciężko było cokolwiek ustalić, ale agencje z wielu krajów były pewne, że szykuje się coś wielkiego. Ktoś po raz kolejny sprawdzał zabezpieczenia i tolerancję różnych systemów na DDoS. Formalnie nie było poszkodowanych, ale doświadczenie mówiło, że ci zazwyczaj pojawiali się nagle i hurtowo, często zrzucając swoją oczywistą winę na innych.
Oni byli zawsze.
Wystarczyło, że ktoś nie wgrał poprawek w oprogramowaniu samochodu i ten się rozbił.
Albo że gdzieś spalił się sprzęt, który chodził zbyt długo pod pełnym obciążeniem.
Jest strata — jest zgłoszenie.
Takich spraw było najwięcej, ale zdarzały się również oczywiście inne, takie jak wyprowadzenie milionów z czyjegoś konta.
Te dopiero były ciekawe.
Bo jak prawidłowo wycenić liczbę?
Jeśli wziąć przedmiot, to jest przedmiotem.
Ale liczby?
Od lat ustalano, że jakiś ciąg wart jest tyle i tyle, zupełnie jakby ktoś chciał mieć prawo do tego jak zbudowano świat.
Pięć franków to tyle i tyle, pięć złotych tyle i tyle, i tak dalej.
Dziwne to było, ale prawo było prawem i funkcjonariusze musieli złapać byka za rogi.
***
— To dosyć nietypowy kod, z różnymi sekwencjami. Ten blok na przykład wygląda jak aplikacja PE dla x86… aż do tego momentu, dokładnie tego tutaj… a tak w ogóle panie nadkomisarzu, czy nie można by zatrudnić jakiegoś profesora z uniwerku? Wrzucą to w te swoje maszynki i raz dwa zrobią połowę roboty. — Jeden ze starszych aspirantów z pokoju 101 przerwał swoją prezentację i spojrzał znacząco na szefa.
— Góra by nas zabiła, sprawa oficjalnie nie jest taka ważna i nikt nie chce rozgłosu. — Ten uśmiechnął się pod nosem do swoich myśli i odezwał do drugiego z podwładnych, który zaczął ziewać. — A ty? Co tam masz?
— Tej części nie rozumiemy. — Zaczął mówić wezwany do odpowiedzi pokazując na prezentacji jeden z bloków. — Analiza statystyczna zawiodła, podobnie znane algorytmy. Wygląda to trochę podobnie jak mikrokod do procesorów Intela, ale bez znajomości struktury układu nie jesteśmy w stanie tego zdekodować.
— Wymówki, wymówki, wymówki, i co, mam wam jeszcze dać nowy sprzęt?
— Mamy linki do innych serwerów. To różne platformy, różne modele i brak cech wspólnych. Każda pomoc by się przydała. — Specjaliści zaczęli prześcigać się w wymienianiu problemów, ale nadkomisarz Tupalski uciszył ich ręką i powiedział:
— A wiecie, że w ZUS w kopiach zapasowych nic nie znaleziono? Jacyś podejrzani?
— To prawdopodobnie Chińczycy. A może Korea? Pewne ślady wskazują na Rosję, a inne na USA.
— Czy można coś z tym zrobić?
— Nie wiemy. To wygląda jak kod maszynowy, ale w nieznanym nam języku w nieznanej architekturze.
— Może to rosyjskie Elbrusy?
— Wątpliwe. — Po chwili ciszy odrzekł jeden z informatyków. — To bardziej chińskie nie wiadomo co. Kiedyś tylko kopiowali, teraz również tworzą autorskie rozwiązania.
— Rozumiem, że to wasze gdybanie, a nie analiza — odparł z naganą szef. — Postarajcie się tego nie robić.
— Tak jest.
— Czy nasze systemy są bezpieczne?
— Nie wiemy. Wciąż notujemy masę dziwnych połączeń TCP na różnych portach, ale nie możemy ich zablokować, bo przestałaby działać poczta, www, bazy danych i różne systemy.
***
„Ebola zaatakowała po raz kolejny. Specjaliści z różnych firm antywirusowych próbują znaleźć źródło ataku. Współpracę prowadzą Symantec, Kaspersky i inni producenci. Ślady w wielu miejscach prowadzą do systemów komputerowych, które musiały zostać wyłączone” — Stefan odłożył czytnik z gazetą i wyłączył telewizor, w którym również leciały wiadomości.
Zaprosili nawet Kasperskiego. Ciekawe, że teraz im nie przeszkadza jego pochodzenie. Korporacyjni idioci. Widać, że grunt im się pod dupą pali. A wystarczyło blokować podejrzany ruch, używać Linuxa, wyłączać nieużywane usługi i wgrywać poprawki — pomyślał zgryźliwie.
Takie ataki zdarzały się wielokrotnie, tym razem jednak podobno zginęło już kilkunastu ludzi i dlatego służby i media były wyczulone… a w każdym razie takie informacje i zapewnienia przekazywano.
Głupota ludzka to jednak nie zna granic.
Stefan wziął do ust kolejną porcję płatków śniadaniowych ze zdrowym pełnym mlekiem od prawdziwej krowy, a nie jednym z wielu sztucznych preparatów.
Zapowiadał się piękny słoneczny dzień.
Doskonały czas na kodowanie.
Stefan był wysokiej klasy fachowcem z branży gier wideo. Jak zawsze po śniadaniu wziął swojego laptopa, plecak i udał się do garażu.
Jego samochód wyróżniał się z daleka. Tesla, czerwona, wysoce skomputeryzowana, z ulgami na parkowanie — w sam raz dla ludzi sukcesu takich jak on.
Pracował w biurowcu przy Czerniakowskiej. Stefan lubił tam siedzieć, bo jasny, wyciszony i nowoczesny budynek pozwalał patrzeć z góry na masy szarych człowieczków, którzy stali w korkach i czekali nie wiadomo na co.
To dawało mocnego kopa i wyzwalało kreatywność.
Stefan zostawił torbę w boksie i ruszył na kawę. Wiedział, że to doskonała pora na pogaduchy, poderwanie koleżanki, rzut okiem na jej walory i nowe szpilki, które miała kupić w weekend.
***
— Zenek, czy jesteście absolutnie pewni, że to z tego budynku?
— Tak, największe natężenie szumu jest w okolicy godziny dziewiątej.
— Coś więcej?
— Drugie piętro, mają najlepsze łącze i zdecydowanie dużo nowoczesnego sprzętu. Zajmują się grami i elektrony wychodzą im uszami.
— Czy to wystarczy, żeby wystawić nakaz?
— Jak najbardziej.
***
Stefan wrócił z kawą do biurka, odpalił sprzęt i zaczął pobierać maile, równocześnie przeglądając błędy, które wychwycono w ostatnim buildzie.
— Policja, odejść od komputerów!
— Policja, ręce za głowę!
Krzyki niosły się od wind i zbliżały wraz z grupą zamaskowanych ludzi w kamizelkach i kominiarkach.
Zupełnie jak w grach — pomyślał spokojnie Stefan, patrząc na wiele czerwonych i ruszających się punktów celowników laserowych.
Kolega z sąsiedniego boksu, jak na zawołanie, wyskoczył i zaczął wrzeszczeć:
— Ta–ta–ta–ta–ta!
— Na ziemię! Gleba! — Policjanci się nie patyczkowali, więc Stefan nie podskakiwał, tylko odstawił powoli kubek z kawą i ze stoickim spokojem obserwował, jak inni wstają i jak na open space wbiega coraz więcej policjantów.
— Panie i panowie, proszę odejść od komputerów — wołał ktoś przez megafon.
***
— Na tych ich komputerach na pierwszy rzut oka za wiele nie ma, co najwyżej jakiś drobny piracki soft i trochę porno.
— Czyli nalot był nietrafiony?
— Panie nadkomisarzu, zawsze możemy im coś przyklepać ze sto szesnastego. — Jeden z funkcjonariuszy się obruszył.
— Co wy mi tu głupa walicie? Wy wyżej wała nie podskoczycie. Jest czy nie? — Nadkomisarz Tupalski najwyraźniej nie był w humorze.
— Znaleźliśmy coś jeszcze. Jak po kolei wyłączaliśmy ten sprzęt, to ruch spadał tylko wtedy, jak go fizycznie odpięliśmy od prądu. — Tym razem spokojnie zaczął wyjaśniać Zenon, który doskonale znał Tupalskiego i wiedział, że ten tak naprawdę ma gołębie serce.
— I dlaczego niby to takie ciekawe?
— Przenieśliśmy parę laptopów na próbę do nas, podłączyliśmy i ruch ucichł. Jak przewieźliśmy z powrotem do ich biura, to znowu mieliśmy masę śmieci.
— Ktoś się wpiął do ich sieci i reagował na znane adresy MAC?
— Prześledziliśmy. Nic, zero.
— Przecież to gdzieś musi być! Firmware kart sieciowych?
— Tam nie ma tyle miejsca. Myśleliśmy, że to coś w kontrolerach dysków, ale na razie wysłaliśmy zapytanie do Samsunga i czekamy na odpowiedź.
— A może to po prostu jakiś nowy botnet, który się zaszyfrował na dysku?
— Nie wykluczamy tego, inna sprawa, że on by tylko działał, jak sprzęt jest wystartowany.
— Kolejny wirus UEFI?
— Wszystko jest możliwe. Na razie zgraliśmy blockerami zawartość dysków, zgraliśmy też niektóre firmware i analizujemy dane.
***
— Nazwisko i imię.
— Stefan Kiciński, przecież już mówiłem. I żądam adwokata. — Stefan zaczął się irytować, chociaż próbował tego nie dać poznać po sobie, bo wiedział, że policja zawsze i wciąż może go zamknąć na czterdzieści osiem godzin.
Pierwsze przesłuchanie urządzono mu w siedzibie firmy, potem skuto go wraz z innymi i przewieziono suką do którejś komendy. Spędził tam godzinę w poczekalni i dopiero potem go rozkuto i zaprowadzono do pokoju.
Stał tu stół, dwa krzesła, kamera, lustro i siedział funkcjonariusz w mundurze ze stertą jakichś papierów, który zadawał coraz trudniejsze pytania i złośliwie nie pozwalał wyjść do toalety.
— Stan wyższej konieczności. Mamy prawo przesłuchiwać pana na podstawie artykułu siódmego ustawy o przeciwdziałaniu przestępczości internetowej. — Tu funkcjonariusz wyraźnie nacisnął coś od spodu stołu po jego stronie i ze złośliwym uśmieszkiem zbliżył swoją twarz do niego i powiedział: — Na pewno doskonale znasz jego treść, a my odrobiliśmy pracę domową i nie złapiesz nas na szczegóły procedury.
W tym momencie otworzyły się drzwi do pokoju i weszła jakaś policjantka, która odwróciła się tyłem do Stefana i szepnęła coś śledczemu, przekazując mu trzymaną teczkę, a potem podeszła do kamery i coś przy niej przełączyła.
Stalinowskie metody — pomyślał Stefan. Gdyby coś mieli, to już by ujawnili.
— Tutaj ma pan pismo od prokuratora. — Śledczy uśmiechnął się złośliwie, wyciągnął dokument z teczki i kontynuował: — To skąd ma pan ten komputer?
Stefan westchnął, wzruszył ramionami i postanowił powiedzieć to, co nie mogło mu zaszkodzić.
— Firmowy. Sam go rozpakowywałem, jak przyszedł ze sklepu.
— Wie pan, co na nim znaleźliśmy?
— I tak mi powiecie, bo musicie. — Znowu wzruszył ramionami zirytowany, że policjant wczuwał się w rolę złego gliny, chociaż byli w państwie prawa i mógł mu naskoczyć.
— Dlaczego pan tak uważa?
— Nic na mnie nie macie. Pewnie mi zrobiliście wjazd na chatę i nawet nie wiecie, jak się zabrać do dysków.
— Jest pan zatrzymany na czterdzieści osiem godzin.
No tak. Nie używali linuksa, nie wiedzą, co to jest konsola i teraz będą hakować sendmaila przez emacsa.
***
— Mamy teorię. Proszę spojrzeć na zrzut z tego dysku. Normalne partycje i Over–Provisioning. — Zenon i Zbigniew siedzieli przed nadkomisarzem i wyjaśniali mu swoje ostatnie odkrycia.
— No i?
— Tam są jakieś dane, zaszyfrowane.
— Dlaczego to takie dziwne? To normalna zasada działania wielu SSD, że jak mają wolne miejsce, to używa ich kontroler. Potwierdziliście, że zapasowe komórki nie są tu oddzielne?
— Nie w tym modelu. A do tego kontaktowaliśmy się z producentem i potwierdził, że ten obszar jest zmieniany tylko wtedy, jak system operacyjny jest wystartowany. I to nam się nie zgadza, bo ten konkretny komputer w biurze cały czas zmieniał zawartość tego obszaru, gdy przeglądaliśmy ustawienia BIOS.
— Co mówi Dell?
— Rozkładają ręce. Według nich SafeBoot wszystko załatwia. Korporacyjny bełkot, że nie odpowiadają za nieautoryzowane zmiany.
— Mamy jakieś opcje?
— Blocker nic więcej nie pokaże. — Zbigniew podrapał się po głowie. — Zgrać i zanalizować każdy EEPROM?
— A co z pracownikami?
— Większość podpisała lojalki, kilku się stawia.
— Można ich zatrzymać z zarzutami terroryzmu.
— Można.
***
— Znowu mamy dużą ilość dziwnych transmisji, tym razem z serwerowni na Kruczej. Z poprzednimi przypadkami ich nic nie łączy. Procesory innego producenta, inne kości pamięci, inne dyski. — Spotkanie w Komendzie Głównej przebiegało w nerwowej atmosferze i podinspektorzy różnych sekcji patrzyli po sobie, nie wiedząc co powiedzieć.
— Panowie, mamy problem z komputerami w administracji, problem mają też firmy prywatne. To wpływa na gospodarkę i trzeba coś z tym zrobić. Góra chce rezultatów — podsumował inspektor Ziętarski. — Jakieś sugestie?
— Ale nikt na razie nie wystosował żadnych żądań. — Nieśmiało powiedział Tupalski.
— I to nas martwi.
***
— Pamiętacie tamte laptopy z Czerniakowskiej? — Tadeusz, kolega Zbigniewa i Zenona, zapytał się ich, gdy siedzieli razem w pokoju 101.
— Tak.
— Ustaliliście, że nadają tylko wtedy, gdy są podłączone do zasilania i znajdują się w okolicy biura. Liczba transmisji wzrasta szczególnie wtedy, gdy kamerki są odsłonięte.
— Tak.
— My też mamy coś ciekawego. W serwerowni na Kruczej niedawno wymieniano wszystkie serwery. Wszystkie mają nowe procesory AMD, a tamta firma korzysta z ich usług. I teraz najciekawsze — przenieśli się tam trzy miesiące temu.
— Jakieś konkretne szpiegostwo przemysłowe?
— Możliwe.
***
— Zrobiliśmy dump wszystkich możliwych pamięci. Najciekawsze jest to, że chipsety mają inny firmware niż ten fabryczny. Analizujemy go. Wygląda jak kod x86, ale ma dodatki. — Zenon referował postępy na cotygodniowym spotkaniu z nadkomisarzem Tupalskim.
— Tutaj widać odwołania do rejestrów x86, których Intel w ogóle nie opisuje, a które AMD przedstawia jako wewnętrzne. Jesteśmy prawie pewni, że związane są z konkretnym sprzętem. Chcieliśmy nawet odpalić ten kod na komputerach z procesorami Intela, ale nie potrafimy go debugować — uzupełnił Zdzisław.
— Tutaj z kolei mamy kod typowy dla procesorów graficznych i elementów od uczenia maszynowego. Ktoś się nieźle napracował, żeby to stworzyć.
— Pytanie za sto punktów: po co?
— Właśnie.
***
Zdzisław i Zenon stali na podwórku komendy i nerwowo palili papierosy. Obaj milczeli, w końcu starszy z nich zaczął:
— I co o tym myślisz?
— Kurwa mać! — Drugi wyliczył na palcach. — ME Intela, błędy SMI i masa innych śmieci, które narosły przez lata. NSA, FSS, GRU, wszyscy chcą mieć wtyczki i mamy burdel. Nikt tego nie ogarnia. To w końcu musiało jebnąć.
— I tu masz rację, Ma–a–rcinku — odparł kpiąco pierwszy, rzucając papierosa i przydeptując go butem. — Ja pierdolę, to będzie większa chryja niż z Intelem i wszyscy za to zapłacą. — Tu parsknął śmiechem, pokazując palcem niewidzialnych ludzi. — Pan, pan i pan. Tak w ogóle nie wiem jak ty, ale ja nie mogę ostatnio spać.
— Co fakt to fakt. Pakują wszystkie możliwe czujniki, nadajniki, mikrofony, kamery i później się dziwią, że ludzie to wykorzystują.
— Nooo… À propos mikrofonów… Wiesz, że za ich pomocą można dowiedzieć się, co piszesz na klawiaturze?
— Zalewasz.
— A Wi–Fi pozwalają określić, co i kto jest w danym pomieszczeniu.
— No w to to ja już nie uwierzę.
— Amerykanie robili nimi mapowanie. To nie fikcja, mój drogi.
— Ciekawe czasy. Umiemy coraz więcej, możemy coraz mniej…
***
— Już wiem! — Zdzisław krzyknął, zupełnie jakby dostał Nobla, i zaczął wyjaśniać Zenonowi. — Początkowo chodziło o żart, program, który miał się replikować.
— Jak kiedyś wirusy? Eeee, Elk Cloner?
— Niesamowite, że znasz tamtą historię. Dokładnie o to chodzi. Mieliśmy ukrywanie kodu w bootsektorach, potem w plikach, systemach plików, firmware kart i urządzeń USB, a tutaj mamy combo. Tego cudeńka nie da się wykryć.
— A dlaczego?
— Bo działa powyżej systemu operacyjnego i powyżej BIOS.
— Chyba poniżej.
— Nie, ring minus trzy jest powyżej, bo ma większe uprawnienia. Oj Zenku, Zenku, dokształciłbyś się wreszcie. I teraz najciekawsze. To, co zgraliśmy z komputerów, to jakiś rodzaj wyszukiwarki.
— Że co?
— Program się replikuje i działa również wtedy, gdy sprzęt jest wyłączony czy hibernowany.
— No, ale przecież zużywa baterię.
— Nie, wymaga podłączenia pod ładowarkę, dane też wymienia wyłącznie wtedy, gdy łącze sieciowe jest mocne i gdy użytkownik z danej lokalizacji transferował dużo danych przez ostatnie dni.
— No ale co to robi?
— Indeksuje dane i robi jakieś uczenie maszynowe na podstawie obrazów z kamerek.
— Któraś z korporacji?
— Trudno powiedzieć, ale to oprogramowanie jest tak agresywne, że w końcu destabilizuje systemy.
— A co chodziło z tymi AMD?
— Ktoś miał duże pieniądze i odkrył, że przynajmniej część procków ma dodatkowe rdzenie czy elementy. Nic nowego. Pamiętasz Threadpippery? Dwa rdzenie miały być atrapami. Czasami tak jest, a czasami nie. I ludzie mają najpotężniejsze procesory na rynku, a te liczą Bóg wie co. Ale nie tylko. Tutaj, tutaj i tutaj — Tu wskazał konkretne miejsca. — są odwołania do grafik, Ryzenów i niektórych chipów Intela.
— Kto to napisał?
— Nie wiem.
— Czyli nie wystarczy wyłączyć komputery, żeby przestały nadawać.
— Trzeba powyjmować baterie. To coś chyba potrafi działać cały czas.
***
— Tamten kod, którego nie rozumiałem… — Zenon po kilku dniach analizy swojej części mógł się w końcu podzielić dobrą wiadomością z kolegami.
— Co z nim?
— Sam programuje chipy i modyfikuje się, za każdym razem coś optymalizując. To coś jak Neural Net Prediction w Ryzenach. I tego nie zrobił człowiek, to jakiś automat.
— Że co?
— Pamiętasz Sari, która sama projektowała leki i robiła to przeciętnie trzydzieści procent szybciej niż człowiek?
— Ale to nie leki.
— No dobra, inaczej. W zamierzchłych czasach wymyślono wojny rdzeniowe…
— …brzmi jak tani horror.
— Nie przerywaj. No więc wymyślono prosty język programowania i maszynę wirtualną, w której programy miały za zadanie zniszczyć kod innych procesów. Działanie tego ustrojstwa tutaj jest trochę podobne i najciekawsze jest to, że badana jest reakcja układu na różne komendy.
— No i co w tym dziwnego?
— On szuka znanych wzorców, zupełnie jakby skanował strukturę. Do tego sam się modyfikuje, zależnie od wyników.
— No i dlaczego to takie nowe? Przecież od dawna aplikacje mają kod zachowujący się inaczej z różnymi modelami, takie tam sekwencje „if model then else”.
— Kiedy tutaj tworzy nowy kod, to bada jego prędkość, modyfikuje i w końcu wysyła w świat informacje o wynikach i sprawdzonych wariantach. I co ciekawe, widzę tu kilka rzeczy, o których pewnie się nie śniło projektantom architektury. To jest właśnie w tym najpiękniejsze. Ten program wykorzystuje to, że ludzie od dawna nie tworzą układów od podstaw, tylko korzystają z szablonów, w których jest wiele nadmiarowych elementów, i już teraz wie więcej niż ci, którzy składali te klocki.
— Czyli mamy sztuczną inteligencję?
— Tak jakby. Ona czuwa nad naszymi danymi, a my tego nie wiedzieliśmy.
— Pieprzony Intel.
— Nie tylko Intel.
— I co teraz?
— Nie wiem, nie powiemy przecież ludziom, żeby nagle wyłączyli wszystkie komputery i komórki. A poza tym i tak ich to nie obchodzi. Dzielą się wszystkim wszędzie i się jeszcze cieszą.
— Może, ale trzeba ich bronić, to przecież ludzie.
— Ludzie, ludzie! Dziwki dali z siebie zrobić. Na każdej stronie koparka walut i tony reklam. Dali sobie to włożyć do gardeł i jakoś nie protestują. Myślisz, że ktoś zrozumie, o czym mówimy?
***
— To nie ma sensu. Mówicie, że w komputerach są obecne procesory, o których nikt nie wie i wykonują niezwykle skomplikowane obliczenia. To się kupy nie trzyma. Przecież komputery by się grzały, pobierały więcej prądu i ktoś by to zauważył.
— Panie nadkomisarzu, ludzie wiedzą o tych elementach, ale je ignorują. To raz. Mało obliczeń i dużo jednostek. To dwa. I mamy podejrzenia, że liczenie odbywało się tylko wtedy, gdy główny procesor też był obciążony.
— Czyli jak wiatraki się rozkręcały, to normalny użytkownik nie miał szans na wykrycie?
— Niezbyt, a do tego w wielu miejscach nie monitoruje się dokładnego zużycia energii.
— Ale to by musiało mieć inteligencję.
— I to właśnie podejrzewamy. A do tego myślimy, że producenci zoptymalizowali ogólnodostępne modele i zapomnieli poinformować o zmniejszeniu ich apetytu na prąd, przez co nadwyżka mogła być zużywana przez dodatkowe elementy.
— Ale to oznacza spisek na wielką skalę i jest totalnie niewiarygodnie. Nie pozwalacie sobie na zbyt wiele? To już poważne oskarżenia i paragraf.
— Może to jakiś projekt DARPA? W Internet też kiedyś ciężko było uwierzyć.
— Czyli ludzie mają wyciągać baterie? — Nadkomisarz skierował rozmowę na inne tory.
— Tak. Specyfikacja ATX już w dziewięćdziesiątym piątym definiowała, że wyłącznik niekoniecznie odłącza system od prądu, i nic z tym nie zrobimy.
— Przecież to niemożliwe, że każdy będzie rozbierał swój sprzęt.
— Tak, wymaga to często dodatkowej pracy i narzędzi. Tak w ogóle panie nadkomisarzu, a co z tym kolesiem, który miał którąś wersję tego kodu?
— Tym Stefanem? Nie przyznaje się. Śledztwo już poszło do proroka.
***
„Policja ogłosiła, że złapała przywódców odpowiedzialnych za ostatnie ataki. W Warszawie właśnie rozpoczyna się proces. Został utajniony ze względu na dobro śledztwa, które wciąż się toczy.” — wiadomość stała się newsem dnia i nie schodziła z pasków informacyjnych przez dobre kilka godzin.
***
— Wysoki sądzie, mój klient Stefan Kiciński został zatrzymany na podstawie nielegalnie zdobytych dowodów. Wnioskuję o jego zwolnienie również dlatego, że nie jest autorem kodu.
— Panie mecenasie, czy oskarżony napisał ten program, czy nie?
— Wysoki sądzie… To tak, jakby oskarżyć człowieka, który napisał wiersz, o stworzenie „Wesela” Wyspiańskiego. Winny tutaj jest ktoś inny, ale nie możemy go postawić przed wymiarem sprawiedliwości.
— To niedorzeczne — odpowiedział oskarżyciel.
— Wysoki sądzie, zgłaszam dowód A, który mówi o tym, że policja jest w posiadaniu co najmniej dziesięciu różnych wersji kodu. Według szacunków biegłego codziennie może być zarażonych nawet miliony kolejnych systemów, a na każdym kod jest inny. Wnosimy o ujawnienie tego faktu opinii publicznej. Zarażone mogą być nawet komputery z dowodami, a my tego nie wiemy.
— To niedorzeczność — powtórzył oskarżyciel.
— Proszę o spokój! Sąd musi zapoznać się z opinią. Ogłaszam odroczenie rozprawy.
***
— I co zrobimy? — zapytał jeden z podinspektorów na spotkaniu operacyjnym w Komendzie Głównej Policji.
— A co możemy zrobić? Nie mamy nawet jak przejrzeć naszych systemów. Proces jest przegrany. Programu nie postawimy przed sądem. No bo skąd go wziąć, jak się mutuje?
— Macie zewnętrzne dyski.
— Nie wiemy, który komputer jest zawirusowany. Trzeba wszystkim przeprogramować układy na płytach, a nie mamy do tego narzędzi. No i trzeba je sprawdzać po każdym użyciu. To niewykonalne.
— Trzeba zwołać konferencję i ogłosić chociaż część rzeczy jako pierwsi.
— Taki jest plan.
***
— Panie i panowie, w ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z wieloma atakami na infrastrukturę kraju. — Mężczyzna na mównicy rozejrzał się po zgromadzonych dziennikarzach, którzy z uwagą słuchali każdego słowa w sali kolumnowej Pałacu Mostowskich. — Dokonaliśmy kilku ustaleń, o których opowie młodszy inspektor Piekielski.
— Dziękuję, panie inspektorze. Na razie wiemy, że w wielu komputerach można znaleźć złośliwy kod w układach scalonych płyty głównej. Tak się składa, że wszystkie komputery z procesorami firmy Intel mają dodatkowy procesor oparty na x86, który pracuje niezależnie od całego systemu i którego nie można w żaden sposób kontrolować. To element rozwiązania Intel ME. W analizowanych przez nas systemach wykryliśmy moduły, które były częścią botnetu. Zapisywały one różne dane między innymi w niepartycjonowanych obszarach dysków SSD. Kod jest analizowany przez wybitnych specjalistów.
***
— I pomyśleć, że kilka lat nie wiedziano jedynie, co dzieje się w Windows…
— Ghost in the shell. Nie myślałem, że tego dożyję…
09–10.2017
Przyjemność
Kobieta to skarb, a miejsce skarbu jest pod ziemią — śmiertelnie zmęczony inspektor Rysio przypomniał sobie stare powiedzonko, gdy stał i patrzył ze znużeniem na białą kobietę, która leżała z szeroko rozłożonymi nogami i odsłaniała słodkie tajemnice pośród czarnych okrągłych koszy na śmieci.
Długi jasny płaszcz mężczyzny falował na lekkim wietrze, szeroki kapelusz zasłaniał go przed piekącym słońcem, zaś przykurzone buty z wysokimi cholewami skutecznie chroniły od kurzu i brudu całego wolnego demokratycznego świata.
Młoda, zgrabna i jędrna. Szkoda — pomyślał, stojąc z lekko opuszczoną głową.
Zaczął zastanawiać się, co zrobić w tej jakże niefortunnej sytuacji.
Problem tkwił w widzach.
Był gorący czerwcowy dzień i dookoła zdążyły zgromadzić się dziesiątki spragnionych sensacji wyrostków i bezrobotnych matek z bachorami na ręku. Wszyscy trzymali się w bezpiecznej odległości i nie robili obscenicznych gestów ani nie kamerowali, niemniej inspektor wiedział, że sytuacja mogła się zmienić dosłownie w każdej chwili, jako że policjanci nie byli tu zbyt mocno lubiani po zeszłorocznych zamieszkach.
Orzeł, gwałt. Reszka, zazdrosny kochanek. A na sztorc samobójstwo.
Ze złością wypluł wykałaczkę, sięgnął do kieszeni po monetę z porysowanym awersem, podrzucił ją, złapał i energicznie przyklepał na odwróconą grzbietem dłoń.
Długo dumał nad wynikiem, w końcu podszedł do znajomych funkcjonariuszy, którzy powoli i metodycznie przeczesywali każdy centymetr miejsca zbrodni.
— Cześć, co macie? — zapytał, próbując równocześnie zasłonić twarz połą płaszcza i tym samym uchronić się przed wszechobecnym smrodem.
— A, to ty. Czołem. — Technik pochylony nad zwłokami odwrócił się i wyprostował. — Dziewica leży tu co najmniej godzinę, na razie katalogujemy.
— Świadkowie?
— Zauważył ją tamten młody człowiek, co to wynosił śmiecie. — Mężczyzna wyszczerzył wybielone zęby i wskazał ręką kogoś z tyłu. — Poza tym standard. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, nikt nic nie wie.
— Tylko mi nie wyskakuj, że wszyscy byli grzeczni, a pacjent nie żyje. To już słyszałem ze trzy razy w tym tygodniu.
— A co chcesz usłyszeć?
— Gwałt, kochanka, coś innego?
— Trudno powiedzieć. — Technik wzruszył ramionami. — Nie widać śladów gwałtu, śladów przemocy… Jedyne, co mnie dziwi, to dokładnie wycięte włosy.
— Że co?
Technik bez słowa cofnął się kilka kroków i rękami w lateksowych rękawiczkach podniósł czarny worek rzucony niedbale na głowę denatki.
Inspektor pochylił się, spojrzał i tylko z lekka gwizdnął widząc oskalpowaną skórę.
— To było prawdopodobnie zaraz po śmierci, więcej będzie można powiedzieć dopiero po dokładnej sekcji.
— Baba jest rozebrana. Czy to nie dziwne? Może to dziwka?
Technik zdjął jedną rękawiczkę i podrapał się po głowie.
— Myślisz?
— Każdy orze, jak może. Kto ją tam wie? Mogła mieć ubranie na godziny i to się rozpuściło.
— No w sumie. Nie wygląda mi na typową kurwę, ale może masz rację.
— Dobra, zasłońcie to kino, bo jeszcze usłyszymy, że demoralizujemy dwudziestoletnie dzieci. Ja porozmawiam ze świadkiem i pokręcę się wokół.
— Tak jest. Już kończymy. — Technik zasalutował i wrócił do pracy.
Inspektor odszedł od śmietnika, uśmiechnął się służbowo do zawiedzionych gówniarzy, następnie ostentacyjnie wyciągnął paczkę czerwonych marlboro. Wsunął jednego do ust i zapalił go zamaszystym ruchem oryginalnej metalowej zapalniczki Zippo. Wypalił spokojnie papierosa, potem pewnym i zdecydowanym krokiem podszedł do świadka, który stał nieopodal, śmiał się i kopcił taniego szluga, rozmawiając z pilnującym go funkcjonariuszem.
— I wtedy on… — Młody policjant mówił do mężczyzny, gdy inspektor bezceremonialnie mu przerwał:
— Dzień dobry, proszę mi powiedzieć, co pan widział.
Obaj mężczyźni spoważnieli, a świadek wyrzucił papierosa, zadeptał go i wzruszył ramionami, wyjaśniając ze wzrokiem wbitym w betonowy chodnik:
— Wynosiłem śmieci, kobitka leżała i nie dychała, to zadzwoniłem. To wszystko.
Coś ukrywasz i chcesz bon z dwieście plus. Kurwa, mogliby znieść to głupie prawo dla kapusiów.
— Jakieś zakupy, torebka, rzeczy?
Mężczyzna znowu wzruszył ramionami.
— Nic, jak Boga kocham, panie władzo kochany.
Do cholery jasnej, pieniądze wziąłeś, resztę gdzieś wpieprzyłeś i zaraz pójdziesz na tanie wino — staremu policyjnemu wydze od razu przyszła do głowy natrętna myśl, ale nie miał podstaw do przeszukania i musiał kontynuować tę komedię:
— Jakieś krzyki, podejrzani ludzie?
— Nic, to bardzo spokojna okolica.
Jasne.
— Gdyby pan coś sobie przypomniał, proszę się do nas zgłosić.
— Się wie. — Mężczyzna mruknął.
— Czy pan został już spisany? — Inspektor zwrócił się do policjanta.
— Tak jest, mamy dane i potwierdzenie z systemu.
— Doskonale, jesteście wolni.
— Tak jest. — Młody funkcjonariusz zasalutował i odszedł.
— A my do pana możemy się zgłosić. Trzynasty posterunek. Proszę zapamiętać. Może pan iść.
Mężczyzna nawet nie próbował kryć ironicznego uśmieszku, ale o dziwo nie komentował, tylko odwrócił się i udał w swoją stronę.
Nie było sensu pytać o nic więcej. Osiedle za nową żelazną bramą, zwane przez kiboli Lunik X, miało raczej kiepską sławę i przytrzymywanie każdego mieszkańca przy tak licznej widowni mogły zostać uznane za akt brutalności, który jak ostatnio byłby doskonałym pretekstem do wielotygodniowych rozrób i burd.
Prawdę mówiąc, inspektor miał głęboko w dupie, ilu ludzi trafiłoby do więzienia, szpitala czy kostnicy. Ważniejsze było to, że w sytuacjach awaryjnych policjanci zawsze koczowali w ciasnych sukach, a żarcie — dumnie zwane posiłkami regeneracyjnymi — było poniżej wszelkiej krytyki.
Zaczął obchodzić miejsce zbrodni, uważnie patrząc na każdy szczegół.
Sprytne, że wybrali altankę. Mogli spokojnie podjechać samochodem, tak jak śmieciarka i wszyscy lokalsi. Cholera jasna — zaklął. Wszystko nieźle zasłonięte. Pełno bloków i ludzi, ale nie będzie dobrych nagrań ani prawdziwych świadków. Żebym tu miał chociaż jakichś wsiarzy, którzy by mogli powęszyć.
Kopnął ze złością jedną z puszek.
Tyle zmarnowanego czasu i pieniędzy przez jedną głupią pizdę.
Wiedział, że kobieta pewnie była miejscowa i mogli jej nie mieć w bazie praworządnych obywateli, a to w praktyce oznaczało N. N. i sprawę dla Archiwum X.
— Cholera jasna! — Znowu zaklął, tym razem na głos, bo wiedział, że sprawie można by szybko ukręcić łeb, gdyby nie nadmiar śladów, z których każdy należało skatalogować i dokładnie sprawdzić.
— Znaleźliście chociaż jakąś torebkę? — zapytał, podchodząc do techników.
— Było kilka tanich śmieci od Wittchena, ale bez dokumentów. Pokazała nam babcia, co zadzwoniła na sto dwanaście.
— To nie ten facet, co z nim rozmawiałem?
— On chyba też, ale później.
A to sukinsyn! Jednak kręcił. Czyli albo podesłała go któraś z miejscowych bossów, żeby nas zmylić albo sprawa jest tak nieważna, że koleś wyczuł szansę na szybki zarobek i skorzystał.
Wiedział, że tutaj nawet gówno nie stało na baczność bez pozwolenia jednego z gangów i znacznie bardziej prawdopodobna była pierwsza opcja, a to oznaczało, że kobieta mogła być jedną z okolicznych dziwek.
— To na kiedy będzie raport? — dopytał technika.
— Dużo ostatnio tych kobiet. Tydzień jak nic.
— Informujcie mnie na bieżąco.
— Sie robi szefie.
Inspektor odwrócił się i zaczął iść energicznym krokiem do stojącego nieopodal służbowego auta.
Oddał się rozważaniom i nie ruszały go wątpliwe walory estetyczne hałd śmieci na trawnikach, nie zwracał uwagi na obraźliwe graffiti, tylko zaciągał się kolejnym papierosem i zastanawiał nad tym, co robić. Pilnie potrzebował sukcesu. Ostatnio dramatycznie wzrosła liczba wszelkich niewyjaśnionych zgonów, co przysparzało wywiadowcom niemało roboty i powodowało, że regularnie obcinano większość dodatków do pensji.
Biednemu zawsze wiatr w oczy — pomyślał i jak na zawołanie poczuł smród spalenizny.
Co z nich wyrośnie? — zadał sobie w głowie niewesołe pytanie, patrząc na wyrostków, którzy siedzieli na schodach i nawet nie ukrywali nieprzyjaznych spojrzeń.
Dobra zmiana, kurwa jego mać — przypomniał sobie niedawne słowa minister edukacji, która miesiąc wcześniej obcięła o piętnaście minut długość wszystkich godzin lekcyjnych…
***
— Widziałeś? Czego to ludzie nie wymyślą? — Partner inspektora podsunął mu „Gazetę Wybiórczą”, pokazując brudnym, tłustym paluchem jeden z artykułów:
„Przed sądem okręgowym w Warszawie toczy się rozprawa w sprawie ohydnego zabójstwa kobiety. Joanna G. została przywiązana do łóżka i zakneblowana, następnie założono jej szereg wibratorów i podano w Internecie ich adresy sieciowe. Sąd i biegli mają problemy z ustaleniem, kto jest zabójcą. Podejrzanym jest jedynie konkubent kobiety, który miał ją skrępować. Jego obrońcy twierdzą, że nie wiedział o zagrożeniu, a ofiara lubiła takie zabawy erotyczne. Podejrzany tylko spełniał jej zachcianki, do czego został zmuszony finansowo i psychicznie”.
— Spieprzaj mi z tą szmatą. — Rysio odepchnął gazetę. — Nadal czytasz propagandę? W sumie miała przyjemną śmierć, a na pewno lepszą niż wielu facetów.
Był zły, bo dalej nie miał pojęcia, jak zabrać się za sprawę mordowanych kobiet.
— A wiecie, że jedna panna zarzekała się kiedyś, że jako dziecko zaszyto ją na kilka godzin w czyichś zwłokach? — dodał z drugiej strony biurka Mirek, jego wieloletni kompan od kieliszka.
— A idź ty! Ty i te twoje głupie historie. Puknij się w pusty łeb. Żeby zrobić coś takiego, to trzeba kogoś związać. — Inspektor machnął ręką.
— Jak słowo honoru! To jakaś Amerykanka była! Nie wiem, jak oni to zrobili, ale w gazecie napisano, że sparaliżował ją strach. — Tamten nie ustępował.
— To tak jak te twoje historie, że Polska wygra jeden do zera z Japonią.
— Ale ja to naprawdę widziałem!
— Szkoda, że cię wtedy na krew nie wzięli. Jeszcze by musieli alkomat do naprawy brać, a sam wiesz, jakie braki w budżecie.
— Jak mi nie wierzycie, to nie, łachy bez!
— No nie wierzymy.
— To się pierdolcie, wy i wasza praworządność. — Mirek udał obrażonego i odwrócił się ostentacyjnie.
Na przyjemność trzeba zasłużyć — pomyślał inspektor i wrócił do swoich filozoficznych rozważań i dłubania w nosie. Tamto jednak musi mieć jakieś podłoże seksualne. Na świecie liczy się dupa i kasa, a właściwie tylko kasa, bo za kasę można kupić dupę.
***
— Iii! — zapiszczała wystraszona Anna, wpadając w objęcia inspektora w drzwiach swojego gabinetu. — Piekło chyba zamarzło. — Błyskawicznie odskoczyła i równie szybko odzyskała swój normalny, zawadiacko–kpiący ton.
— Przestań, jeszcze ci mało? — burknął i opuścił złożoną do pukania dłoń.
Był równie zaskoczony, co ona, i w sumie nie wiedział jak się zachować, gdyż jego misternie ułożony plan szlag właśnie trafił.
— No dobra, już dobra, wchodź, wchodź — powiedziała z szerokim uśmiechem, równocześnie poprawiając włosy, potem cofnęła się i zaprosiła go do przytulnego wnętrza swojego niewielkiego gabinetu.
— Widzę, że posprzątałaś. — pochwalił ją.
— A posprzątałam — odpowiedziała z przekąsem.
— Poza tym nic się nie zmieniło — dodał z uznaniem, patrząc na schludnie posprzątane biurko, dwa fotele, kanapę, regał z książkami i odświeżoną wykładzinę na podłodze.
— A nie zmieniło. — Położyła ręce na biodrach i zaczęła mówić z widocznymi ognikami w oczach. — Kurwa, śmierdziało jak cholera! Sam zresztą dobrze wiesz, jak śmierdzą gumy, jeśli zostawić je na dłużej. Musiałam coś z tym zrobić. Ale nie przyszedłeś chyba pytać o tamto? Ty, taki macho?
— Bla bla bla! — Uśmiechnął się, robiąc ręką znany znak „moja ręka mówi”. — No, teraz to przynajmniej jesteś autentyczna.
— A pierdziel się… panie… — Ostatnie słowo powtórzyła z widocznym przekąsem. — Pa–nie ledwo mianowany inspektorze.
Znał ją nie od dziś, więc rozsiadł się wygodnie w fotelu i zapytał prosto z mostu, równocześnie częstując się niebieskimi marlboro:
— Co możesz mi powiedzieć o zmianach zachowań kobiet w przeciągu ostatnich pięciu lat, wieloletnia pa–ni psycholog?
— Tak, dzień dobry. Tak, dobrze się czuję. — Zaczęła z pasją, nakręcając się coraz bardziej. — I tak, dziękuję, że pytasz. Wpadasz tu jak do siebie jak do obory i myślisz, że wszystko załatwi się samo, bo pojawił się jaśnie pan i władca? Kim ty w ogóle jesteś? Piotrusiem Panem?
Spojrzał głęboko w jej przepiękne brązowe oczy i wyjaśnił:
— No weź. Wiesz dobrze, że wewnętrzny mnie wtedy obserwował.
Kilka razy coś chciała powiedzieć, w końcu uspokoiła się trochę, spoważniała, gwałtownie usiadła na drugim fotelu, również zapaliła papierosa i po dłuższej chwili z zadumą stwierdziła:
— No tak, z sukami to trzeba mocno uważać. Ale nawet. Mogłeś się, kurwa, odezwać, a ty cały ten czas byłeś cicho i teraz przychodzisz mi tu jak gdyby nigdy nic i walisz od razu z grubej rury. Odpierdala ci?! I co?! Niby miałabym ci pomóc?!
— Mamy coraz więcej skórek, które zostały zatłuczone. Pomagasz im, nie mnie. To raz. — Zaczął wyliczać na palcach. — Spróbujmy oddzielić pracę od przyjemności. To dwa. I zróbmy coś więcej niż inni, którzy się tylko opierdalają. To trzy.
— Oddzielić pracę od przyjemności. Dobre sobie — prychnęła pod nosem. — Powiedz mi coś, czego nie wiem.
— Młode, stare, ładne, brzydkie. Najgorsze, że sekcja nic nie wykazuje i nie wiemy w ogóle, jakie jest tego podłoże. Mój dziadek pewnie by myślał, że to seryjny zabójca, ale nawet z komputerami nie widzimy żadnych punktów wspólnych ani podpisu. No i do tego żyjemy w kraju szczęśliwej Matki Polki, którą przecież wszyscy kochają i której nikt nie chce krzywdzić — zakończył z przekąsem.
— A od kiedy ty się tak dupeczkami przejmujesz?
— To się kocha, co się lubi. To się lubi, co się ma. — Wszedł jej cynicznie w słowo. — Nie ma kariery, gdy nie przejdziesz przez łóżka cztery.
— Wiesz, że powinnam cię zadenuncjować? Wbij sobie do tego pustego łba, że w świetle prawa wszystkie kobiety są piękne i nie można o nich mówić inaczej. — Zaczęła naśladować jego ton, a nawet lekko go przedrzeźniać.
— Praca… Tak, to praca. Praca tak ludzi wzbogaca. — Inspektor przewrócił oczami.
— No dobrze, już dobrze, ty mój ogierze. Ujmę to tak: nic w przyrodzie nie ginie. Po ustawach brukselskich kobiety dostały to, czego chciały i najnowsze badania mówią, że ich agresywność wzrosła o dwieście procent.
— Ja nie o tym…
— Cicho! — Machnęła ręką. — Jadwiga Seneszyn już dawno mówiła, że faceci będą się mścić.