E-book
23.63
drukowana A5
55.45
A jednak coś po nas zostało…

Bezpłatny fragment - A jednak coś po nas zostało…

(nie)zapomniane historie toruńskich zespołów okresu przełomu


Objętość:
209 str.
ISBN:
978-83-8104-555-1
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.45

Stasiowi — mojemu ukochanemu synkowi

Małgosi — mojej żonie, muzie i przyjaciółce

Autora wstęp osobisty

Ludzka pamięć ma to do siebie, że bywa bardzo ulotna, ale też wybiórcza. Niekiedy na naszym wewnętrznym dysku twardym zapisują się takie treści, które każdy inny uznałby, stosując obecną nomenklaturę, za typowy spam. Moja pamięć zawiera tysiące takich informacji i dziś jedną z nich chciałbym się z Wami w tym wstępie podzielić.

Jest lipiec 1999 roku. Jedno z typowych olsztyńskich blokowisk, przypominające gierkowski sen o mieszkaniowym cudzie w ludowej ojczyźnie, które niejednego architekta przyprawia o ból głowy, a zdumieni informatycy zachodzą w głowę, jak to możliwe, że ekipa pierwszego sekretarza już wtedy znała skróty Ctr+C i Ctr+V.

Wakacyjną przerwę od nauki umilam sobie chwilowym oglądaniem telewizji. Pamiętam, że było bardzo gorąco, a ja, może na zasadzie młodzieńczej negacji wszystkiego, rozłożyłem sobie leżak w dużym pokoju i nakryłem się ciepłym pledem. Na „jedynce” właśnie rozpoczął się teleturniej „Jaka to melodia?”. Oglądam go trochę od niechcenia, bo po prostu akurat niczego ciekawszego w telewizji nie emitowano. Rozpoczęła się właśnie trzecia runda. Na placu boju zostało dwóch dzielnych zawodników. Rywal wybiera cyferkę numer dwa dla swojego przeciwnika. Zespół odkryty, pianista gra jedną nutkę. Uczestnik odgaduje od razu, a Robert Janowski zapowiada, że zespół odegra fragment właśnie tej piosenki. Nagle czerwonokrwista gitara elektryczna wydaje pierwsze dźwięki rockowego hymnu wszech czasów… Staję jak wryty, bo nigdy do tej pory nie usłyszałem tak cudownego hałasu, czegoś tak niezwykłego, że czułem, iż właśnie nastąpił jakiś przełom. Stałem tak do końca tego fragmentu, a trwało to niespełna 30 sekund. Byłem tak porażony, że nie zapamiętałem nawet nazwy zespołu, o tytule piosenki już nie wspominając.

Co robić? Jak dowiedzieć się (nomen omen) jaka to melodia? W totalnym amoku wykręciłem numer telefonu do mojego ojca. Bełkocząc, jąkając się co chwila z podniecenia, udało mi się zanucić kilka nieskładnych fraz, ale o dziwo po drugiej stronie usłyszałem bardzo spokojny głos, w którym czuć było pewność i taką akademicką postawę: „jeśli chcesz dowiedzieć się, co to było, przyjdź — dam ci płytę”. Kiedy ojciec skończył to zdanie, byłem już w połowie schodów prowadzących do wyjścia, a po piętnastu minutach, siedząc już na kanapie przed jego wieżą CD, zacząłem się zastanawiać, czy ja w ogóle zamknąłem drzwi od domu…

Ojciec nic nie mówił, jedynie podszedł do sprzętu, wyjął płytę z opakowania, włączył utwór… no i stało się. Jeszcze raz usłyszałem to, co wprawiło mnie w tę muzyczną ekstazę. Wysłuchałem utworu do końca, a potem wyciągnąłem rękę po płytę i tak się zaczęło. Deep Purple „Smoke on the water”.

Mój wewnętrzny dysk twardy, jak widzicie, potrafi bardzo dokładnie odtworzyć to wydarzenie, gdyż miało ono dla mnie kluczowe znaczenie, jeżeli chodzi o muzykę w moim życiu. Niedługo potem znałem już na pamięć całą biografię Głębokiej Purpury. Z pamięci cytowałem zwrotki i refreny piosenek. Wtedy też postanowiłem, że kupię pierwszą gitarę elektryczną, a także, że będę stawiał pierwsze muzyczne kroki w licealnych kapelach.

Być może gdyby nie ten splot wydarzeń, muzyka nigdy nie byłaby dla mnie tak ważna. We wrześniu 2004 roku przyjechałem do Torunia. Pomiędzy toną rzeczy niezbędnych do zorganizowania sobie studenckiego życia na stancji, była tam moja gitara akustyczna. Już w drugim tygodniu października w mym pokoju na Stawkach pojawiła się moja ukochana gitara elektryczna wraz z małym piętnastowatowym wzmacniaczem. Pamiętam jeszcze, jak w pociągu relacji Olsztyn — Toruń stłukłem słoik z wekami od mamy, bo broniłem mojego ukochanego wiosła przed upadkiem z wysokości — oczywiście wiozłem gitarę, bo wiedziałem, że poza nauką na UMK zaczyna się moja muzyczna przygoda sygnowana lokalizacją: Toruń, Polska.

Sądzę, że moja muzyczna przygoda w Toruniu jest zbliżona do historii młodych ludzi, którzy w podobnym okresie jak ja zaczynali swoją zabawę z muzyką. Najpierw była to totalna odskocznia od obowiązków na uczelni, następnie frajda, że można spotykać się z kolegami z zespołu i robić muzykę — najpierw covery, później praca nad własną twórczością. Były też, a może przede wszystkim, koncerty. Pierwszy w niepełnym składzie w nieistniejącej już Ptaszarni. Przeszedł do historii jako występ projektu „Duet gitarowy trio pod psem”. Występ był totalnym szaleństwem. Puściliśmy informację wśród kolegów z roku i praktycznie wszyscy studenci pierwszego roku europeistyki pojawili się przy ulicy Podmurnej. Ubrani w garnitury i trampki (ja się pytam: kto wpadł na ten pomysł?!) zagraliśmy zestaw licznych coverów oraz jakieś autorskie piosenki. Potem Deja Vu, eNeRDe. Pierwsze roszady w składzie, pierwsza dłuższa przerwa i w końcu pierwsza świadoma decyzja: wchodzimy do studia i rejestrujemy demo. To był rok 2009. Wtedy chyba pierwszy raz wypowiedziałem zdanie, które jest hasłem przewodnim niniejszej książki: jeśli nagramy to demo, to coś po nas zostanie… Godziny prób, aby wszystko poszło gładko w studio. Nie było mowy o nagrywaniu na setkę (stres tak duży, że drugiej „setki” nawet na odwagę nie byłem w stanie przyjąć). Pamiętam swoją pierwszą tremę koncertową, ale moment, w którym Darek Kowszewicz ze Studia Eden zamknął za mną drzwi i zostawił mnie sam na sam z moją gitarą i słuchawkami na uszach, żeby nagrać moje partie do naszego demo, nie da się do niczego przyrównać. Nagrywaliśmy trzy dni, po dziesięć godzin dziennie od 16:00 i 10:00. Moment, w którym usłyszałem w słuchawkach pytanie Darka „możemy?” na zawsze został w mojej pamięci. Właśnie wtedy zaczęło się spełniać jedno z moich marzeń. Narodziło się ono w dniu, w którym usłyszałem „Smoke on the water” w Olsztynie. Nagrać swój własny utwór…

To był w ogóle moment przełomowy, bo od tego demo i pomysłu na jeden koncert, który stał się swoistym wydarzeniem artystycznym, moja toruńska przygoda muzyczna nabrała rozpędu. W końcu z kolegami z zespołu stanęliśmy na scenie legendarnej Od Nowy. Poznawałem szerzej muzyczny świat Torunia, grałem razem z Manchesterem, Kobranocką, MGM, Absurdem… Grzesiek Walczak z Czaqu zaprosił nas do wspólnego zagrania na zlocie motocyklowym w Grodzisku Wielkopolskim, a Michał „Dyboś” Dybowski pojawił się na jednej z naszych prób i zaimprowizował klawisze do jednego z kawałków (do dziś zastanawia mnie, jakim cudem jego instrument udało mi się później zapakować do mojego Renault Scenica i jednocześnie bezpiecznie zawieźć Michała do domu). Pojawiliśmy się w radio, prasie, telewizji. Jednego razu zadzwonili do mnie z programu Amazing TV. Pędziliśmy z Torunia do Kalisza wyłącznie po to, by wejść do studia telewizyjnego na trzy minuty, a naszego wywiadu nigdy potem nie zobaczyć. Zagraliśmy też koncert, który na zawsze pozostanie w mojej pamięci: otrzęsiny w hali Łuczniczka, bezpośredni support Kultu. Przeciągnęliśmy nasz występ o dwadzieścia minut. Jeden z organizatorów groził nam odłączeniem prądu, jeżeli natychmiast nie skończymy. A kiedy na pożegnanie zagraliśmy cover „Wild thing” a ja przez mikrofon żegnałem się z publicznością, usłyszałem, jak część z niej skanduje „H5N1, H5N1”. Czuliśmy, że możemy zdobywać góry, a droga na muzyczny szczyt wydaje się coraz prostsza.

Kolejne lata okazały się jednak zderzeniem z twardą rzeczywistością (ma rację Mariusz Składanowski mówiąc, że młodzież muzyczna chce „teraz, szybko i już”). Trzeba było przyjąć na klatę fakt, że moje umiejętności jako muzyka nie są i nie będą wirtuozerią na miarę Ritchiego Blackmoora, a priorytety w życiu osobistym moich kolegów się zmieniają. Znowu przestaliśmy grać, choć jeszcze nie tak dawno myśleliśmy, że mamy hit, który wyślemy na konkurs Eurowizji. Jednego dnia pojawił się jednak pomysł na płytę — koncept. Swoje miejsce do prób znaleźliśmy w gościnnych progach Studia Black Bottle Records czyli u Grześka Kopcewicza. Schodząc pierwszy raz do „piekielnych czeluści” nie wiedziałem jeszcze, jak ważne jest to miejsce w historii toruńskiej muzyki. Każda następna próba i rozmowy z Grześkiem uświadamiały mi, jaką historię kryją w sobie te zacne podziemia. Mniej więcej w tym samym okresie w moim muzycznym życiu pojawił się chyba najbardziej znany w świecie muzycznym Torunia operator dźwięku i obrazu czyli Wojtek „Puma” Budny. Reaktywował on właśnie kultowy program Muzyczny Kram, a ja stałem się razem z wokalistą mojego zespołu, Krzyśkiem Komanem, częścią tego projektu. Z czasem na straży tego programu zostałem tylko ja i Wojtek, który obdarzył mnie zaufaniem i zdecydował, że mogę być twarzą zapowiadającą każdy nowy odcinek. Równolegle skończyliśmy nagrywanie naszej debiutanckiej płyty. Spełniło się moje drugie muzyczne marzenie, bo obiecałem sobie kiedyś, że jak zobaczę swoją płytę CD w Empiku, to mogę z czystym sumieniem przejść na muzyczną emeryturę. Zobaczyłem. Chwila, w której mój znajomy z Olsztyna zadzwonił do mnie z pytaniem, czy wiem, jaką płytę zdjął właśnie z półki z napisem „Polska muzyka” i zakupił, mogła równać się ekstazą, jaka towarzyszy mi zawsze przy pierwszych dźwiękach „Smoke on the water”.

Czułem, że naprawdę jesteśmy w bardzo dobrej formie — zarówno technicznej, jak i sprzętowej. Każdy z nas przez lata grania skompletował taki zestaw, którym naprawdę można było się chwalić. Ja z moim Orange TH-30 i skrupulatnie kompletowaną gitarową podłogą uzyskałem brzmienie, o jakie mi chodziło. Swoje braki (przyznaję, spore) w technice grania przykrywałem efektami tremolo czy delay. Jako zespół na swoich muzycznych barkach nieśliśmy też podwójne laury w plebiscycie Toruńskie Gwiazdy.

Nasze zespołowe życie muzyczne potoczyło się jednak tak, że nie dane nam było długo cieszyć się wydaniem debiutanckiej płyty, choć nasz wydawca — czyli Darek Kowalski z HRPP Records — odwalił kawał dobrej roboty, by wypromować dość ambitny projekt w postaci rockowej płyty z poezją. Zakończyliśmy okres wspólnego muzykowania, a ja związałem się z paroma innymi projektami, ale to już bardziej hobbystycznie. Zawiązane muzyczne przyjaźnie trwają jednak do dziś, a ja ciągle sobie myślę, że któregoś dnia będę jeszcze mógł wyjść na scenę i przywitać się z publicznością, jak kiedyś zrobił to zespół The Eagels po prawie 13 latach przerwy od wspólnego grania. „Tak naprawdę my nigdy się nie rozpadliśmy. Zdecydowaliśmy się wybrać na bardzo długie wakacje…”.

Zastanawiam się, czy muzyka mogła mnie kiedyś uratować? I powiem Wam, że jak najbardziej. W 2010 roku miałem poważny plan, żeby opuścić Gród Kopernika, ale nie zrobiłem tego z jednego powodu — wiedziałem, że ta decyzja będzie wiązała się z końcem mojej przygody z toruńską sceną. Tego nie chciałem nigdy, także śmieję się czasami sam do siebie, że tak jak lata temu prawdziwa ptasia grypa odizolowała Toruń od świata, tak moja własna, muzyczna, też nie chciała mnie stąd wypuścić.

Oto moja muzyczna historia. Dlaczego się nią z Wami dzielę? Bo dla mnie jest ona najważniejsza, ponieważ jest moja, opowiedziana przeze mnie. Dla mnie, poza oczywiście Deep Purple, najważniejszym zespołem w moim życiu jest moje muzyczne dziecko czyli H5N1. A ile jest takich osób jak ja? Ilu młodych muzyków, gdy pierwszy raz brało do ręki gitarę, snuło marzenia o zawojowaniu świata? Ilu z Was, drodzy muzycy, widzieli swoje zdjęcia na okładkach poczytnych gazet muzycznych oraz zwykłych brukowców? A pamiętacie to uczucie, kiedy ktoś patrzy na Was i szepcze, że „on chyba gra w jakimś zespole”? Albo pierwszy autograf i zdjęcie po koncercie. Każdy, kto choć raz zdecydował się na założenie zespołu, zasługuje na to, aby ocalić od zapomnienia ten moment i utrwalić go w historii. Bo choć nie wszystkim z nas udało się zrobić kariery na miarę ikon Torunia czyli Republiki czy Kobranocki, to jednak podjęliśmy te próby i już sam ten fakt powinien być godny uznania.

Pomysł na tę książkę rodził się w mojej głowie od dłuższego czasu. Szczególnie spotkania z toruńską muzyką w programie „Muzyczny Kram” uzmysłowiły mi, jakim zagłębiem muzyki w okresie lat 80-tych i 90-tych był Toruń.

Muszę tu jeszcze wyjaśnić jedno: dlaczego właśnie taka cezura czasowa i muzyka przełomu w Toruniu? Zafascynowały mnie liczne historie o tym, jak trudno było znaleźć miejsca do grania i nagrywania właśnie w tym okresie. Poza tym Toruń w muzyce to miasto „nowofalowe”. Miasto, którego muzyczne dzieci na wstępie nosiły piętno Republiki… No właśnie, nosiły czy też nie? Z taką tezą mierzyli się w tej książce moi rozmówcy. Przełom w polskiej polityce to również ogromny przełom i szanse dla muzyki, które w wielu przypadkach okazały się snem o szklanych domach. Uwolniona muzyka rozprzestrzeniała się pod polskimi strzechami z prędkością fali radiowych. Powstawały prywatne rozgłośnie nie skrępowane niczym poza własną fantazją przy tworzeniu play listy. Opowiada o tym bardzo barwnie Mariusz Składanowski. Jak ten przełom przekładał się na losy naszych toruńskich artystów? Bardzo różnie, choć sam zaryzykuję tezę, że jak nigdzie indziej toruńskimi muzykami kierował najczęściej przypadek. Najbliżej osiągnięcia statusu gwiazdy był chyba Stainless, któremu zabrakło dosłownie dwóch tygodni do wydania pierwszej płyty CD (a to było wówczas prawdziwe wydarzenie).

Losy toruńskich muzyków są tak różne jak ich osobowości. Są pragmatycy i realiści, są też marzyciele i wieczni poszukiwacze. Są zagorzali fani jednego gatunku muzycznego i muzycy umiejętnie łączący różnorodne style. Każdy z nich, z moich rozmówców, w różnym momencie życia i za sprawą innych bodźców dochodził to pełnego uświadomienia muzycznego. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Toruń był w opisywanym przeze mnie okresie miastem tętniącym niezwykłą muzyką. Dźwiękami, które można było znaleźć w salach licealnych, w klubach toruńskich, ale przede wszystkim w Od Nowie oraz klubie Agora na Rubinkowie. O toruńskiej Agorze, niektórzy mówią, że ćwiczące heavy metalowe zespoły właśnie tam uprawiały odmienny od innych zespołów z Polski gatunek muzyki — „agora metal”. Sama Od Nowa i sala „011” to materiał na osobną książkę.

Ostatnią częścią tej książki jest lista zespołów grających w Toruniu w latach 1980 — 1999. Muszę tu od razu wyjaśnić jedną rzecz. Jedynym ograniczeniem dla jej powstania była ludzka pamięć. O 95% zespołów nie znajdziecie szerokich informacji w Internecie. Przygotowane przeze mnie opisy skonstruowane są w dużej mierze dzięki wspomnieniom osób, które o zespołach słyszały, bądź je tworzyły. Nie jest możliwe, by w krótkim okresie prac nad trzymaną przez Ciebie książką dotrzeć i zweryfikować każdy zespół. Dlatego jeżeli pominąłem kogoś lub zapomniałem, to jako autor i osoba pisząca ten wstęp biję się w pierś klawiaturą od komputera i śpiewam w obniżonej tonacji „mea culpa”. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Myślę też, że pomimo tego udało mi się odtworzyć i odgrzebać dzięki nieocenionej pomocy wielu osób to, co w toruńskiej muzyce tego okresu było najciekawsze. Lista pokazuje, jak wielki potencjał był i nadal jest w naszym mieście pod kątem muzyki. Pokazuje też, jak istotną rolę w byciu twórcą odgrywa przyjaźń.

Oddaję w Twoje ręce drogi czytelniku książkę, w którą włożyłem całe moje muzyczne serce. Mam nadzieję, że jeżeli tkwi w Tobie duch artysty, to pobudzi ona Twoje artystyczne chęci do działania.

A jeżeli tego ducha w Tobie nie ma, to przynamniej głęboko wierzę w to, że będzie Ci się tę książkę dobrze czytało!

OK, to jakby to zaśpiewał zespół Ramones: Hey! Oh! Lest’s go!

Jacek Bryndal

O Tobie można by powiedzieć, że cały „jesteś muzyką” i to od najmłodszych już lat. A do tego szczęściarz, bo przyjaźnie zawarte w celu tworzenia muzyki trwają do dziś.

Pierwsze muzykowanie nie indywidualne, a w zespole to szkoła podstawowa razem z Andrzejem „Kobrą” Kraińskim. Nasz pierwszy publiczny występ miał miejsce bodajże w piątej klasie podstawówki. Wtedy panował taki zwyczaj, że spotkania wychowawcy z rodzicami odbywały się w obecności dzieci. Podczaj jednej z nich, wychowawczyni naszej klasy powiedziała, że mamy tutaj dwóch uzdolnionych chłopców, którzy przygotowali krótki program. To były jakieś trzy utwory. Grałem wtedy na sprzęcie kupionym w sklepie harcerskim, bo one poza np. samolotami do sklejania, dystrybuowały również sprzęt muzyczny dla dzieci. Andrzej miał wtedy gitarę akustyczną, ja instrumenty klawiszowe. Na pewno zagraliśmy „Summer time”.

Pierwszy występ i domyślam się, że od razu sukces.

Nie mogło być inaczej — pełen sukces. Rodzice nam klaskali, jakże by inaczej. Ale tak poważnie, to ten występ dał nam takiego kopa do grania. Zaczęliśmy się regularnie spotykać, ćwiczyć i tworzyć. Spotykaliśmy się głównie u mnie w domu. Mojemu bratu Rafałowi podkradałem teksty.

Wspólnie z Kobrą inspirowaliście się muzycznie?

Moje zainteresowania muzyką rockowo-punkową były motywowane Kobrą, bo to właśnie on wynajdywał różne nowe kawałki, których słuchaliśmy. Z drugiej strony, a można by powiedzieć, nawet na przeciwległym biegunie, że moje muzyczne inspiracje były rozwijane przez brata Rafała. Teraz ten gatunek można by określić jako muzykę „z krainy łagodności” albo muzykę poetycko-kabaretową. Wtedy mówiono o niej piosenka turystyczna. Rafał pisał teksty dla zespołu „I z Poznania i z Torunia”. Śpiewał w nim Mariusz Lubomski, a brat prowadził konferansjerkę, łącząc tym samym poszczególne części pomiędzy kolejnymi utworami.

To właśnie Rafał zaprosił Cię niejako do współpracy przy tym projekcie?

Tak. Moje pierwsze nagrania oraz występy jako basista pochodzą z okresu grania w zespole „I z Poznania i z Torunia”. Była to dla mnie duża frajda, ale cały czas ciągnęło mnie też do mocniejszej muzyki.

Z kim innym, jeśli nie z Kobrą, założyliście zatem pierwszy zespół w większym niż dwuosobowym składzie?

Dołączyło do niego kilku kolegów z klasy. Nazywało się to „Impreza dla chętnych”. Ja odpowiadałem za klawisze, Kobra grał na gitarze, mieliśmy jeszcze w składzie banjo i perkusję. Po skończeniu szkoły podstawowej zespół „Impreza dla chętnych” przemienił się we „Fragmenty Nietoperza”. Tworzyłem go z Kobrą i kolegami z innych szkół licealnych, nieżyjącym już niestety Sławek Kiwak na gitarze (choć znany był jako kontrabasista, który przez pewien czas występował też z Nocną Zmianą Bluesa). Janusz Płoszaj grał na gitarze basowej, a Piotr Wysocki na perkusji. Kobra w zespole odpowiadał też za gitarę.

W pewnym okresie Waszego grania nastąpił rozdźwięk artystyczny właśnie z Andrzejem.

Andrzej związał się z grupą osób skupionych wokół Grzegorza Ciechowskiego, który w tym okresie miał na niego bardzo duży wpływ. To właśnie Grzegorz zaraził Kobrę muzyką nowofalową, którą chciał zacząć wykonywać. Tu właśnie nastąpił nasz rozjazd artystyczny, bo większość „Fragmentów Nietoperza” chciała jednak grać muzykę osadzoną w klimatach starego rocka czy bluesa. Na tym tle się artystycznie poróżniliśmy i nasze drogi w tym konkretnym zespole się rozeszły.

Na muzycznej scenie w Toruniu o Fragmentach Nietoperza sporo się mówiło i w zbiorowej pamięci torunian zespół zapisał się na trwałe.

Dużo się działo, to prawda. Uczestniczyliśmy nawet w festiwalu w Jarocinie, gdzie wystąpiliśmy pod nową nazwą NIE’M. Niestety ten występ był bardzo pechowy.

Dlaczego?

Byliśmy młodymi chłopakami, a w wielu przypadkach młodość ma swoje prawa, szczególnie kiedy wyjeżdża się z domu. Mieliśmy też sporo problemów technicznych. Sławkowi Kiwakowi nie chciała zadziałać gitara. Na scenie mieliśmy wykonać trzy utwory i wszystkie zagraliśmy bez akompaniamentu gitary. Sławek przez cały nasz występ próbował ją naprawić. Rozkręcał kable, dłubał coś przy wtykach, ale nic z tego nie wyszło. Ja miałem tak fatalnie nagłośnione pianino, że albo wszystko sprzęgało, albo nic nie było słychać. Sumując te wszystkie okoliczności i perypetie, na scenie mieliśmy ogromnego kaca moralnego i niesmak po tym występie, na którym nie zostaliśmy zauważeni. Z przykrością dziś stwierdzam, że ten nieudany wyjazd do Jarocina spowodował, że nasze drogi z chłopakami zaczęły się powoli rozchodzić.

Zanim to się jednak stało, Fragmenty Nietoperza dostały się do wyjątkowej sali prób, którą była salka w Od Nowie mieszczącej się wówczas na Rynku Staromiejskim.

Akurat to zdarzenie było jeszcze udziałem Kobry. Duży udział w tym sukcesie, jakim było dla nas zakwalifikowanie nas do tej sali, miał Grzegorz Ciechowski. Ale po latach okazało się, że tylko nam się tak wydawało, a historia z Grzegorzem była całkowicie inna.

Był przeciwny Waszemu graniu w Od Nowie?

Studencki Klub Pracy Twórczej „Od Nowa” posiadał radę programową. Kierownikiem Klubu był wówczas Waldemar Rudziecki, a w radzie poza studentami uniwersytetu zasiadał również zespół Republika. Żeby móc w Od Nowie robić próby i regularnie koncertować, trzeba było stanąć przed komisją i zaprezentować swoje umiejętności, opowiedzieć o zespole. Podczas naszego przesłuchania z ramienia Republiki na pewno był Sławek Ciesielski i Grzesiek Ciechowski, który po latach przyznał się, że był przeciwny naszym próbom w Od Nowie. Nie widział we Fragmentach Nietoperza potencjału. Na szczęście pomimo jego sprzeciwu udało nam się tam dostać.

Samo miejsce było już na pewno nobilitacją dla zespołu, ale okazało się także kuźnią talentów i dawało sporo przestrzeni do rozwijania swojej artystycznej drogi.

Waldek Rudziński miał szaloną politykę względem zespołów próbujących w Od Nowie. Co najmniej raz na pół roku mieliśmy grać koncert w Klubie, na którym najlepiej aby za każdym razem był nowy program.

Zmuszał Was tym samym do ciągłego rozwijania się i pisania nowych utworów.

Nie było miejsca na obijanie się i wałkowania w kółko tych samych numerów. Nam niestety nie udawało się za każdym razem grać premierowych koncertów z całkowicie nowym materiałem, ale zawsze prawie połowa piosenek była nowa. Mieliśmy także spory bodziec do rozwijania się jako muzycy.

Wiele osób wspomina Od Nowę na Rynku Staromiejskim jako miejsce inne niż wszystkie. Miejsce, które w dobie głębokiej komuny dawało poczucie wolności.

To było jedno z niewielu miejsc, w którym można było się swobodnie wykrzyczeć i poczuć prawdziwie wolnym. Same koncerty cieszyły się ogromną popularnością, a dla mnie jako młodego chłopaka koncerty przed dwustu- czy trzystuosobową publicznością były niesamowitym doświadczeniem. Artyści skupieni wokół Od Nowy tworzyli niemal rodzinę. Raz na jakiś czas Waldek Rudziecki organizował spotkania, na których poruszał liczne ważne kwestie.

Zapewne w trakcie tych spotkań poruszano też trudne tematy?

Jednego razu powiedział nam, że przychodzą skargi ze względu na hałas, jaki przenosi się z naszej sali prób na teren Rynku Staromiejskiego. Czarę goryczy przelał podobno fakt, że ktoś z użytkowników salki grał próbę w trakcie odbywania się jakiejś uroczystości państwowej i muzyka przeszkadzała w jej przebiegu. Trzeba było coś z tym zrobić. Następnego dnia, zupełnie spontanicznie, wszystkie zespoły skrzyknęły się, zakupiliśmy niezbędny materiał, rozdzieliliśmy zadania i w jeden dzień wszystko było wytłumione, wygłuszone jak należy. Coś po prostu wspaniałego. Taka jedność i poczucie silnej więzi z miejscem już nie istniała, kiedy Od Nowa przeniosła się na ulicę Gagarina. Myślę, że to poczucie przynależności do pewnej rodziny to w dużej mierze zasługa Waldka Rudzińskiego.

Niezależnie jednak od lokalizacji Od Nowy, dla wielu Twoich kolegów była ona po prostu drugim domem.

Dla mnie też. Od Nowa w moim życiu miała też rolę pozamuzyczną. W jej budynku przeżyłem pierwszą w moim życiu świadomą manifestację Solidarności w Toruniu. Na pierwszym piętrze Klubu mieściło się jej biuro. Po jednej z prób Waldek przyszedł do nas i powiedział, żeby nie wychodzić z budynku, bo na rynku jest zadyma. Związane to było z obchodami święta 3 Maja. ZOMO pałowało demonstrantów. Poszliśmy do Waldka na górę, aby to przeczekać i z okien oglądaliśmy całe wydarzenie. Widziałem to wszystko jako młody chłopak i te obrazy zostały w mojej pamięci już do końca. Bo to nie był żaden film, tylko działo się naprawdę. Milicyjna Nysa wjeżdżająca w ludzi, polewanie wodą…

Od Nowa miała jeszcze jeden walor dla młodszych torunian. Słuchanie zespołów, które tam grały na próbach, było inspiracją dla wielu do zakładania swoich własnych projektów. Ja tylko z opowieści znałem historie o nagrywaniu przez szyby na magnetofony tego, co działo się na próbach, np. Republiki. Ale moi rozmówcy też to potwierdzają. Sam fakt grania prób w tym miejscu predestynował do poczucia wyjątkowości. Doświadczyłeś tego jako muzyk związany z Od Nową?

Zwłaszcza w Od Nowie na Gagarina czyli „wcześniaku”, bo ta druga nazwa wzięła się z tego, że jej budowę ukończono przed planowanym terminem. To było niesamowite uczucie, kiedy przychodziliśmy na próbę, a przez ściany słychać było, co właśnie próbuje Republika. Czasami nawet chłopaki pozwalali nam posiedzieć i posłuchać jak grają. Możesz sobie tylko wyobrazić, jakie to są emocje, kiedy jednego dnia słyszysz powstającą na próbie „Śmierć w bikini”, a za kilka tygodni jest to numer jeden na liście przebojów „Trójki”, najlepszej liście muzycznej w Polsce. Towarzyszyło nam także silne poczucie uczestnictwa w tworzeniu się historii.

Zespół z Torunia był jakoś inaczej postrzegany na koncertach poza rodzinnym miastem?

Była bardzo dobra atmosfera i kojarzenie miasta z bardzo dobrym środowiskiem muzycznym. W trakcie wielu wyjazdów, gdy ktoś pytał nas o to, skąd jesteśmy, a my mówiliśmy, że właśnie z Grodu Kopernika, to można było dostrzec momentalną nobilitację w oczach rozmówcy. Na pewno świetne było również to, że mogliśmy żyć i działać obok takiego zespołu jak Republika.

Po upadku komuny w 1989 roku towarzyszyła Wam trochę obawa, co dalej będzie działo się z Waszą karierą? Bo w przypadku Kobranocki, która u schyłku lat 80-tych była już uznanym zespołem, mogło być to problematyczne. Wasze teksty nie były i nie są poezją śpiewaną, lecz jasnym przekazem skierowanym w konkretnym celu, konkretnej sprawie. Obawialiście się, gdzie odnajdziecie główny punkt zaczepienia w nowej rzeczywistości?

Zanim powstał zespół „Atrakcyjny Kazimierz”, na chwilę przed istniał jeszcze „Zespół Szybkiego Kazika”. W tym projekcie była taka piosenka z polskim tekstem do piosenki Boba Dylana „Hurricane”. Tekst był autorstwa mojego brata i nie był tłumaczeniem piosenki noblisty. Wykorzystaliśmy melodię. Pojawiło się tam takie zdanie: „na kogo teraz przyjdzie psioczyć, jak zabrakło komuny?”. Skończył się w Polsce komunizm, ale nastał kolejny system. A nie ma przecież idealnego ustroju i modelu państwa. W każdym są nadużycia i problemy, które można a czasem wręcz trzeba napiętnować. Nie pamiętam zatem, aby w zespole Kobranocka była choć chwila zwątpienia w to, co będziemy dalej robić. Na początku lat 90-tych współpracowaliśmy blisko z autorem większości naszych tekstów czyli Andrzejem Michorzewskim. Dużo się spotykaliśmy i rozmawialiśmy też o ewentualnych obawach, ale cała ta zmiana przeszła na tyle płynnie, że niestety tak samo prosto pojawiały się nowe patologie, rzeczy które nam się nie podobały. Na szczęście wydarzyło się też dużo dobrego, stąd całościowo twórczości Kobranocki nie można zamykać do permanentnego negacji wszystkiego co nas otacza. Myślę, że największy problem z tą transformacją i jej oddziaływaniem na twórczość mieli kabareciarze. U nich przestawienie się musiało trochę potrwać i niestety wielu z nich tej próby czasu nie przetrwało.

Pamiętasz swoją pierwszą gitarę kupioną za zarobione z muzyki pieniądze? Bo wspominałeś o tym, że zaczynałeś grać w zespole na klawiszach, ale najbardziej kojarzymy Ciebie z wiosłem w dłoniach.

Była to już od raz z górnej półki, bo gitara marki Ovation. Początek lat 90-tych. W Polsce była to wtedy nowinka techniczna, posiadała takie charakterystyczne półokrągłe plecy wykonane z tworzywa, które było wykorzystywane do produkcji śmigieł lotniczych. Był to zakup za pieniądze zarobione dzięki graniu z Kobranocką. Zleciłem go naszej ówczesnej manager, Katarzynie Kanclerz. Dzięki jej kontaktom udało się nawet jakiś rabat załatwić w firmie, która sprowadzała je do Polski. Nowy zakup wykorzystałem do nagrania płyty „Zespołu Szybkiego Kazika”, który przemianował się w Atrakcyjnego Kazimierza.

Z historii Kobranocki widać jak na dłoni zmiany gustów muzycznych Polaków. Zespół, który bardzo szybko zyskał dużą popularność, później siłą rzeczy przeżywał fazę załamania. Obecnie widać, że jedziecie na pełnej prędkości, liczba koncertów jest naprawdę imponująca. Pokazuje to, że moda na słuchanie Kobranocki trwa nadal, a może nawet wróciła. Widać to też na koncertach, zwłaszcza zespołów z Waszego pokolenia, startujących mniej więcej w podobnym okresie. Niektóre z nich, również z nurtu typowej muzyki punkowej, przeżywają drugą, trzecią a nawet czwartą młodość. Zastanawiałeś się kiedyś, czym to jest spowodowane? Tęsknotą wśród Waszego pokolenia za czasami twórczej wolności w czasach, kiedy wolności nie było? Zainteresowaniem młodych, które jest poszukiwaniem swoich inspiracji muzycznych, autentyczności?

U młodych na pewno jest to odkrywanie tego, co wcześniej już dawno zostało odkryte. Ja mam przecież trzech braci, a jeden z nich jest dwadzieścia pięć lat młodszy ode mnie. Dochodzi do takich sytuacji, że jak się spotykamy, on mi puszcza i prezentuje z ogromnym entuzjazmem kawałki, a te okazują się być czymś, co ja jako dziecko usłyszałem w 1976 roku. Dla mnie takie inspiracje są powrotem do źródeł, sposobu w jaki grano właśnie w latach 70-tych, których on siłą rzeczy nie zna tak jak ja. Obecnie młodzi ludzie są w mediach atakowani muzyczną sieczką. Innym nie chce się zgłębiać korzeni muzyki lat 70-tych czy 80-tych. Potem, gdy oni sami są na próbie, okazuje się, że własnymi tropami dochodzą do takiego brzmienia i patentów muzycznych, jakie były wykorzystywane dekady temu. Nie jest to oczywiście nic złego.

Też tak fachowo oceniasz muzyczne dokonania młodych, kiedy jesteś jurorem w różnych przeglądach?

Tak się jakoś składa, że od kilku już lat zapraszają mnie do udziału w takich przedsięwzięciach, jak np. KATAR Muzyka w Toruniu. Martwi mnie to, że zespoły za bardzo kalkują. Nie zdarza się za często, aby tworzyć w sposób autorski, od siebie, z pomysłem. Najczęściej są to kalki tego, co widzimy i słyszymy w telewizji. To mnie martwi. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu dostęp do tego, co leciało na świecie, był naprawdę ograniczony. Gdzieś tam w „Trójce” Piotr Kaczkowski próbował z sukcesem coś przemycać w miarę możliwości w MiniMaxie. Wtedy kalkowanie muzyczne było naprawdę trudne. Obecnie w dniu premiery płyty na Antypodach, masz ją też dostępną w Polsce. Jeżeli do tego dochodzi rewolucja w produkcji muzycznej, kiedy w domowym M1 można stworzyć całe płyty, to też nie trudno o muzyczne kalki.

Takimi działaniami można też przykryć brak umiejętności i techniki w graniu. Znane są przecież przypadki podrasowania nagrań w taki sposób, że brzmią rewelacyjnie, a przy konfrontacji na żywo z publicznością, zastanawiasz się, czego ty słuchasz, bo ni jak się to ma do nagrania z Internetu.

Na rzeczonym KATARZE wiele było takich sytuacji. Zespoły zgłaszały się z nagraniami brzmiącymi kapitalnie. Dostawali się do finałowej grupy zespołów, a podczas wykonu na żywo obnażyły się całkowite braki. Zastanawialiśmy się nawet czasem, czy to faktycznie Ci wykonawcy grali na instrumentach, czy nie może ich starsi bracia. Od pewnego czasu weryfikujemy te nagrania i prosimy o nagrania z prób lub koncertów. Robimy to, aby mieć pewność, że zakwalifikowany zespół nie zabrał miejsca innemu.

Odniosłem wrażenie, że po sukcesach Republiki, Kobranocki, Atrakcyjnego Kazimierza bardzo długo trzeba było czekać na kolejne duże laury muzyków z naszego miasta. Okazuje się jednak, że jeżeli nie same zespoły, to wielu muzyków instrumentalistów stało się podporami innych znanych zespołów, zaistnieli jako muzycy sesyjni, producenci. Myślisz, że było coś takiego w Twoim pokoleniu, w samym Toruniu, co sprawiało, że to miasto jest dobrym środowiskiem do rozwijania się jako muzyk?

Przez długie lata odbierałem to środowisko i granie w nim jako zdrową konkurencję. O złych sytuacjach nawet nie chcę pamiętać. Była wzajemna pomoc i kibicowanie swoim działaniom. Sukcesy komercyjne, mniejsze i większe, spotykały się z oklaskami środowiska. Nie wiem, czy tak jest cały czas, bo to środowisko się zmienia, a z młodymi muzykami nie mam już takiego kontaktu. Czasem w przelocie widujemy się z Manchesterem. Zawsze trochę pogadamy, bo łączą nas szczere relacje. A wiadomo, że w takiej dobrej i koleżeńskiej atmosferze tworzy się zdecydowanie lepiej.

Wojciech Budny

Ludzie bardzo mocno kojarzą Ciebie z muzyką w Toruniu, choć nie jesteś instrumentalistą lub wokalistą. Niemniej jednak ze sceną muzyczną jesteś związany bardzo silnie przez fakt rejestrowania tego świata przez oko kamery. Od kiedy tak naprawdę świadomie zacząłeś się interesować muzyką?

Bardzo szybko. W latach 70-tych były to takie zespoły jak Smokie, Suzi Quatro, zespoły grające hard rock, ale też oscylujące wokół muzyki pop jak np. Bee Gees. Był to czas mojej szkoły podstawowej. Później nastąpił okres zainteresowania twórczością The Beatles i Johna Lennona. Już pod koniec szkoły podstawowej, a to była szkoła ośmioklasowa, moja siostra wspomniała mi, że przyjeżdża do Torunia fajny zespół z Warszawy, który już parokrotnie u nas występował, nawet w auli V Liceum Ogólnokształcącego. Tym zespołem był Kryzys.

Znając trochę Twoje upodobania muzyczne, był to dla Ciebie jeden z najważniejszych polskich zespołów.

Na pewno przełomowy. Sama muzyka Kryzysu ujęła mnie już wcześniej, bo pamiętam, że będąc u mojego dziadka w Sopocie, usłyszałem piosenkę „Telewizja” w audycji Lato z Radiem. Tego samego dnia, spacerując po mieście, wpadłem z siostrą właśnie na Roberta Brylewskiego. Agata powiedziała do mnie, żebym podszedł do niego i pogadał, dowiedział się, czy grają gdzieś wieczorem w pobliżu. Nie pamiętam, o co dokładnie go zapytałem, ale ta rozmowa chwilę trwała i naprawdę miło ją wspominam. Miesiąc po tym spotkaniu siostra powiedziała mi o ich koncercie w Toruniu na Tor-Torze. Był to 1979 rok. Kryzys był już popularnym zespołem i na tym koncercie występował jako gwiazda. Pamiętam, że obok nich zagrała wtedy Kasa Chorych, Stalowy Bagaż i Pastor Gang. Na koncercie byłem z siostrą, a o 21:00 pojawił się po mnie nasz ojciec. Na szczęście koncert dobiegł już końca, także mogę powiedzieć, że zaliczyłem pełen występ Kryzysu. To było niesamowite wrażenie. Na tym koncercie pierwszy raz widziałem punkowców i falowców w kraciastych, przyciasnych spodniach, marynarkach z powpinanymi agrafkami i pineskami.

Ciągnie się za Tobą znajomość z Kryzysem. Opowiadałeś mi kiedyś, że nawet na pizzę razem poszliście.

Jakiś czas później spotkaliśmy się ponownie. Ja zbierałem wtedy komiksy „Kapitan Kloss” i pożyczyłem je komuś z zespołu, jak się później okazało, „na zawsze”. Wtedy poszliśmy na rzeczoną pizzę do jednej z pierwszych chyba w Polsce tego typu miejsc. Było to Pod Arkadami. Zresztą miejsce to zachowało się z niezmienioną pizzą na grubym cieście do dnia dzisiejszego. Cały zespół był tam z nami: Robert Brylewski, Maciej Góralski, Irek Wereński, Piotr Mrowiński, Tomek Świtalski.

A to prawda, że pomyliłeś kiedyś Roberta Brylewskiego z innym znanym muzykiem?

W 1981 roku w Toruniu. Przechodziłem obok placu NOT i zauważyłem, ze w moją stronę idzie Robert. Chciałem go zaczepić, ale coś mi się nie zgadzało. Białe spodnie, bujne blond włosy. Okazało się, że to był Grzegorz Ciechowski i moje pierwsze z nim spotkanie. Sam Brylewski w swojej autobiografii wspomina, że kiedyś mijając się z Ciechowskim w budynku ZAIKS w Warszawie myślał, że to jego klon.

A w samym Toruniu jak wyglądała Twoja muzyczna edukacja?

Wymienialiśmy się kasetami. Ogromną ilością kaset, na których krążyły Kryzys, Dead Kennedys, Sex Pistols, wczesne nagrania Rejestracji i Republiki. Już w późnej podstawówce nawet w mojej klasie był jeden zespół grający muzykę punkową. Starali się nawet o salę prób w harcówce. Wychowawczyni wstępnie się zgodziła, ale postawiła im warunek — musi zobaczyć i posłuchać tego, jak grają. Poszliśmy do nich z całą klasą, a ściślej mówiąc — klasą 7D. Chłopaki grali kawałek, w którym był taki refren: „każdy głupi o tym wie, że są dziwki w 7D”. Domyślasz się, że nie zobaczyli tej salki prób. Ale muzyka mi dalej towarzyszyła. Niedługo potem wprowadzono stan wojenny. To też miało swój wydźwięk w muzyce. Pojawiła się Republika, którą byliśmy zafascynowani. Warto pamiętać, że moja i moich kolegów fascynacja Republiką pojawiła się na dużo przed tym, jak osiągnęli sukces ogólnopolski.

Nagrania wczesnej Republiki, którymi się wymienialiście, to były nagrania prywatne pochodzące z prób zespołu, tak?

Przede wszystkim z prób. Pamiętam też nagrania z klubu Morskiego. Na tych taśmach można było już znaleźć „Śmierć w bikini”, „Białą flagę”, „Mój Imperializm”, ale także utwory, które potem nie weszły na płyty Republiki jak „Pornografia”, „Balon”, „Zawroty głowy”, „Zielone usta”.

A Ciebie nigdy nie korciło, żeby chwycić za gitarę i samemu założyć jakiś zespół?

Wspólnie z moim przyjacielem, z którym do dziś się przyjaźnimy czyli Jackiem „Kozakiem” Kozłowskim, próbowaliśmy. On na gitarze basowej, a ja na gitarze szóstce. Mieliśmy nawet załapać się do salki prób. Pamiętam, że zagraliśmy „Centralę” Brygady Kryzys, bo to było jedyne, co potrafiliśmy jako tako zagrać. Niestety tej weryfikacji w celu otrzymania zgody na dopuszczenie nas do sali prób nie przeszliśmy. Wtedy daliśmy sobie spokój z graniem.

Na dobre odwiesiłeś gitarę?

W późniejszym okresie próbowałem jeszcze coś pogrywać, ale kiedy nawiązałem bliższą znajomość z kolegami z zespołu Rejestracja, to zagrawszy razem z nimi jeden czy dwa numery, dowiedziałem się, że nie trzymam rytmu. Powiedzieli mi to wprost. Wtedy dałem sobie już z tym graniem definitywny spokój.

Wtedy postanowiłeś też, że muzykę będziesz dokumentował za pomocą kamery?

To stało się zdecydowanie później, w okresie mojej emigracji do Niemiec. Wyjechałem z Polski w 1989 roku, niemal od razu po maturze. Przez trzy pierwsze lata czekałem na formalne zatwierdzenie mojego pobytu tam. Powiedzmy, że byłem w rozkroku, bo nie wiedziałem do końca, co ze sobą zrobić. Z jednej strony nie mogłem uwierzyć, że komuna w Polsce upadła i sądziłem, że to być może tylko jakiś okres przejściowy. Wszyscy straszyli, że nastąpi mobilizacja wojsk rosyjskich, które jeszcze stacjonowały na terenie Polski. Był to bardzo niespokojny czas.

Te obawy polityczne były powodem Twojego wyjazdu?

W moim odczuciu były to czasy, w których robiło się wszystko, aby uciec przed komuną, gdzie był totalny „no future”. Dlatego zdecydowałem się na krok, którym była emigracja. Ludzie uciekali przez Grecję czy Austrię do Kanady bądź USA. Ja do Niemiec trafiłem rok później niż moja siostra. Miałem jechać do Bochum, ale finalnie trafiłem do Münster, gdzie była już połowa Torunia, w tym moi koledzy z Rejestracji.

Bardzo dużo prywatnie z Tobą rozmawiałem o okresie Twojej emigracji. Opowiadałeś mi, że aby przeżyć i zarobić, parałeś się tyloma rzeczami, że łatwiej Ci powiedzieć, czego w życiu nie robiłeś. W pewnym momencie jednak wybrałeś kamerę jako Twój sposób na życie. To był przypadek czy świadoma decyzja?

Poza muzyką film był od zawsze moją drugą pasją. Namiętnie pochłaniałem filmy i marzyłem, aby zostać filmowcem. Kiedy nadarzyła się okazja i w normalnym obiegu sprzedaży pojawiły się mniejsze kamery VHS, kupiłem jedną z nich, aby oswoić się z tym sprzętem. Połączyłem to z moją trzecią pasją czyli podróżami i zacząłem dokumentować na własny użytek liczne wyjazdy. Jednocześnie szukałem sposobu na życie w Niemczech. W tamtejszym Urzędzie Pracy zaoferowano mi szkolenie. Drugiego dnia na zajęciach pojawiła się ankieta obejmująca pytanie „co chciałbyś robić w życiu”. Napisałem, że praca w telewizji i filmowanie jest tym, co mnie najbardziej interesuje. Kilka dni później urzędnicy powiedzieli mi, że jest na to szansa, bo właśnie powstaje regionalna telewizja w Münster i mógłbym przejść tam najpierw okres szkoleniowy, a później zacząć normalną pracę. Moje stanowisko miało być opłacane częściowo przez Urząd Pracy, częściowo przez Unię Europejską i częściowo przez pracodawcę. Zgodziłem się od razu i formalnie stałem się współzałożycielem TVMünster, a nawet tak mnie wyszkolono, że sam udzielałem po niemiecku kursów i instruktaży prowadzenia kamery i montażu.

Pracując w tej telewizji, dostałeś propozycję stworzenia programu autorskiego.

Osoby decyzyjne szukały też kreatywnych i nowatorskich pomysłów na program. Ja moim pomysłem zaraziłem dwójkę przyjaciół: Tomka Murowskiego i Janusza Hamerskiego. Ten drugi spinał program dziennikarsko. Nasza propozycja nazywała się „Transforum TV” i był też związany z założonym przez nas stowarzyszeniem „Transforum e.V.”. Był to program polonijny emitowany na antenie TVMünster. Z założenia chcieliśmy pokazywać kulturę polską. Często jeździliśmy też do Ambasady RP robić relacje z wizyty głów państwa, m.in. Lecha Wałęsy czy Aleksandra Kwaśniewskiego.

Telewizja zgodziła się bez problemu na program polonijny?

Oczywiście, bo był to po prostu bardzo dobrze przygotowany i zmontowany program. Do tego cieszył się naprawdę dużą popularnością. Zaraz po wydarzeniach sportowych był drugim najchętniej oglądanym przez telewidzów programem. Oczywiście emitowano go po niemiecku, ale traktował o Polsce i polskiej kulturze. W zamyśle naszymi adresatami byli Niemcy, gdyż to właśnie im chcieliśmy szczególnie pokazać naszą kulturę. Jeżeli w programie pojawiały się wypowiedzi po polsku, zawsze dodawano do nich napisy po niemiecku albo podłożony głos lektora.

Byłeś też współorganizatorem, a także pomysłodawcą ściągnięcia do Münster ikon polskiej muzyki i ikon Torunia czyli Kobranocki i Republiki.

Faktycznie, to była moja inicjatywa. Był to rok 1997—1998. Telewizja mieściła się w bardzo nowoczesnym i funkcjonalnym budynku — Kulturhaus Bennohaus. Świetnie dogadaliśmy się z naszym szefem. Współpracowaliśmy z licznymi miastami partnerskimi w celu organizacji wymiany kulturalnej. Dlatego też często jeździliśmy „w delegację” z kamerami do Polski. Głównie była to wymiana z Braniewem, ale zdarzało się również, że na naszym celowniku były Warszawa i Toruń. W tym domu kultury znajdowała się też sala koncertowa. Zapytaliśmy, czy nie można by jej wykorzystać do zorganizowania czegoś autorskiego, bo jednocześnie wiedzieliśmy, że będziemy robić z tego realizację wideo. Warunki ku temu były naprawdę świetne. Jako pierwsze przyszło nam do głowy, aby ściągnąć przyjaciół z Torunia czyli Kobranockę, a razem z nimi Atrakcyjnego Kazimierza, bo składy praktycznie się od siebie nie różniły (poza dwiema osobami). Dołączyliśmy do tego projekt Tomka Murowskiego, znanego przecież z Rejestracji, i Tomka „Kosmę” Kieliszka, który mieszkał pięćdziesiąt kilometrów od Münster w Osnabrück. Ten projekt nazywał się Contrabanda. Zapowiedź ich koncertu po niemiecku była naprawdę ciekawa, a mianowicie ciekawe były podpisy każdego z zespołów: Kobranocka — eine Kult Punk & Roll Formation aus Polen, Atrakcyjny Kazimierz — eine bitterboese Rock-Satire, Contrabanda — eine deutsch-polnische Zigaretten Mafia.

Publiczność dopisała?

Frekwencja była bardzo dobra. Jeszcze powiedzieliśmy chłopakom z Polski, żeby przywieźli ze sobą kilka skrzynek piwa Żywiec, to sprzedadzą butelki po pięć marek i będą drugie tyle do przodu. Chłopaki spali po naszych domach, gdyż było to bardzo przyjacielskie wydarzenie.

Pomysł na ściągnięcie Republiki zrodził się od razu?

Ekipa z Kobranocką na czele zagrała w styczniu 1998 roku. Wypadło to świetnie, dlatego zrodził się pomysł, by zorganizować kolejny koncert. Kiedy rzucono hasło „Republika”, na początku byłem przeciwny. Uważałem, że mimo wszystko może to przerosnąć nasze możliwości. Niemniej jednak skontaktowaliśmy się najpierw ze Zbyszkiem Krzywańskim, który przekierował nas do Jurka Tolaka i po konkretnej rozmowie byliśmy już dogadani. Wiem od Vysola z Kobranocki, że Jurek wypytywał go o nas, na ile jesteśmy poważni. Na marginesie, Jurek proponował nam jeszcze udział Justyny Steczkowskiej, ale to już było dla nas za dużo, bo opłacenia jej gaży (miała chyba 11 muzyków w składzie) byśmy nie udźwignęli. Poza tym uważaliśmy, że jej muzyka zwyczajnie nie koresponduje z Republiką. Przyjechali, udało się, a fragmenty tego koncertu są uwiecznione do dziś, chociażby na Złotym DVD Republiki.

Powrót do Torunia był dla Ciebie naturalnym krokiem, tylko odkładanym w czasie?

Zapewne tak. Zresztą ja regularnie do Torunia powracałem, czy to w sprawach zawodowych, czy też ze względu na studia. Podjąłem bowiem naukę od 1998 roku w Studium Realizacji Filmowej i Telewizyjnej Camerimage. Wcześniej próbowałem takiej szkoły w Dortmundzie. Co drugi weekend byłem zatem w Polsce czyli jedną nogą już na stałe w Toruniu. Szkoła miała trwać trzy lata, ja ukończyłem dwa, bo równocześnie zaczęły się w niej pewne problemy związane m.in. z tym, że Andrzej Wajda otwierał swoją mistrzowską szkołę w Warszawie.

Teledysk muzyczny jest tym gatunkiem filmowym, który szczególnie lubisz? Kobranocka na swojej stronie internetowej pisze wprost, ze jesteś autorem większości zdjęć do ich klipów.

Powiem Ci szczerze, że w tym gatunku nie czuję się mocny. Współpraca z Kobrą była bardziej spowodowana wzajemną wieloletnią sympatią. Poza tym uważam, że teledyski zbyt często są poddawane bezpodstawnej krytyce ze względu na koncepcje, zdjęcia, ale też muzykę. Niestety krytykujący zapominają, ile pracy trzeba włożyć nawet w jeden dzień zdjęciowy.

Z Twojego punktu widzenia, po powrocie z emigracji w 2000 roku, scena muzyczna Torunia mocno się zmieniła?

A wiesz, co w ogóle było głównym powodem mojego powrotu?

Pewnie mnie zaskoczysz.

Muzyczny Kram. Grzechu Kopcewicz, z którym ten program zakładałem, mówił mi jeszcze w okresie mojego stałego pobytu w Münster o pomyśle na nowy program muzyczny, który byłby emitowany w bydgoskim oddziale Telewizji Polskiej. Powiedziałem, że jestem na tak i jeżeli faktycznie jest zielone światło z tym programem, to wracam. Do naszego składu dołączył Witek Albiński i zaczęło się.

Czyli można powiedzieć, ze to muzyka ściągnęła Cię z powrotem do Torunia.

Oczywiście.

To jak się ta muzyka w Toruniu zmieniła od czasu Twojego oficjalnego wyjazdu?

Powiem szczerze — dla mnie złoty okres muzyki, nie tylko w Toruniu, ale w ogóle w Polsce i na świecie, to lata 80-te. To był najbardziej twórczy i inspirujący czas dla muzyki. To, co pojawiło się w czasie mojego pobytu za granicą, było dla mnie trochę kalką muzyczną. Nic nowatorskiego. Zapuszczanie długich włosów, żywe kopiowanie stylów innych zespołów. W moim odczuciu takim prawdziwym powiewem świeżości było jedynie Rage Against the Machine, później System of a Down. Po moim powrocie w zasadzie nic specjalnie mnie nie zaskoczyło.

Który zespół ze swojego ulubionego okresu czyli z lat 80-tych Wojtek Budny uznaje za najciekawszy z Torunia?

Nie będę odkrywczy, jak powiem, że jest to przede wszystkim Republika, ale też Rejestracja, Bikini, Nowomowa. Oni wszyscy też swoje pierwsze kroki stawiali w Od Nowie, która była i jest miejscem nieocenionym dla toruńskiej muzyki.

Czyli jeżeli powiem, że to zespoły z sali 011 w Od Nowie stanowiły o sile muzycznej Torunia, to się nie pomylę?

Oraz sali 07, która była indywidualną salą Republiki. Dodaj do tego składy z sali 011 i masz najlepszą muzykę, jaka powstawała w Toruniu.

Chyba często bywałeś w Od Nowie…

To był mój drugi dom. Razem z Kozakiem na wagary chodziliśmy właśnie tam. Jeśli nie salki prób, to graliśmy w bilard, albo w pierwsze gry typu tzw. psyty czy flippery. Być może to jakiś chichot losu, że kiedy Kozak odbywał zasadniczą służbę wojskową, to w końcu trafił do jednostki, która znajdowała się przy ul. Sienkiewicza, czyli jakieś sto metrów od Od Nowy. Ciągnęło go w stronę muzyki, bo zdarzało się, że przeskakiwał przez płot, gdzie już na niego czekałem i biegliśmy do klubu.

Niektórzy mówią, że w latach 80-tych czuło się wspólnotę muzyczną pomiędzy zespołami, które w tym czasie istniały. W ramach tej wspólnoty tworzyły się bliskie więzi międzyludzkie. Czy taka więź była też odczuwana przez Ciebie? Poczucie, że należysz do pewnego kręgu kulturowego.

Wszystko było ponad podziałami, szczególnie ludzie skupieni wokół Od Nowy. Widać to było głównie pomiędzy zespołami z pogranicza stylów. Panowało ogólne przekonanie, że fani muzyki metalowej nie dogadają się z fanami punka. W Toruniu wręcz przeciwnie. Do ciekawego zdarzenia z udziałem Rejestracji doszło w Jarocinie, kiedy przyszło im zagrać po zespole KAT. Perkusja, z tego co wiem, była nastrojona pod ciężkie granie metalowe. Po ich występie ortodoksyjni fani punka zaczęli się odsuwać od Rejestracji twierdząc, że brzmią za bardzo metalowo. Z kolei zespół zyskał więcej fanów spośród odbiorców metalu. Dopiero później pojawiła się Metallica, której brzmienie jest swoistym połączeniem tych dwóch gatunków muzycznych. Zatem kto wie, może to właśnie toruńska Rejestracja była prekursorem stylu zespołu James Hetfield’a? To toruńskie porozumienie ponad podziałami widać też w historii Rejestracji. Kiedy Gelo musiał ograniczyć swoje działania wokalne, zastąpił go Mirek „Gonzo” Zacharski z MGM czyli wokalista typowo bluesowy. Widać zatem, że muzyczny Toruń w latach 80-tych była urzeczywistnieniem wspólnoty muzycznej ponad podziałami.

Artur Dobrowolski

Artur, z Toruniem nie jesteś związany od urodzenia, jesteś warszawiakiem. W grodzie Kopernika pojawiłeś się w roku 1995. Powiedz mi, jak wyglądało Twoje kształcenie muzyczne od najmłodszych lat jako mieszkańca stolicy.

W bloku gdzie mieszkałem, kolega miał magnetofon ZK-140 i na taśmach nagrania Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple, Grand Funk i inne. Ta muzyka trafiła do mnie i mnie zafascynowała. Inny kolega grał na gitarze i śpiewał. Naturalnym było dla mnie, żeby jednego dnia kupić gitarę akustyczną i zacząłem próbować wydobywać z niej dźwięki. Za jakiś czas, kiedy nauczyłem się kilku kawałków czyli „Domu wschodzącego słońca” The Animals, „Hej Joe” Hedrixa i innych, spotkałem kolegę Gienka grającego na gitarze. Nasze spotkania zamieniły się w próby, podczas których on uczył mnie gry na basie i wspólnie wykonywaliśmy różne utwory.

To wtedy rozbiłeś w sobie zamiłowanie do gitary basowej?

Spodobał mi się bas i tak zostało, ale gitary akustycznej nie zostawiłem. Kupiłem książkę „Harmonia muzyki” i sam dowiedziałem się o co chodzi.

Pamiętasz swój pierwszy zespół, który założyłeś?

Nie miał nazwy, bo graliśmy tylko kilka miesięcy. Był to skład ze skrzypcami, na których grał Wojtek Wojtania, Andrzej Emersajłow na gitarze, Marek Rosiak na perkusji, no i ja na basie. Po paru perturbacjach osobowych Marek zaproponował nam nowego gitarzystę i tak powstał kolejny zespół — „Brain”. Za jakiś czas Andrzej Emersajłow odszedł, więc graliśmy we trzech.

Jaki repertuar wykonywaliście?

Dużo coverów, dużo utworów Breckoutu, Skaldów, Czerwonych Gitar i zachodnich standardów oczywiście też. Pewnym przełomem był dla mnie rok 1976, kiedy wydarzyło się kilka kwestii równolegle. Marek Rosiak zadecydował, że postanawia grać dla pieniędzy i będzie występował na weselach i dancingach — w taki sposób straciłem swojego pierwszego perkusistę. W tym czasie w warszawskim Młodzieżowym Domu Kultury, gdzie była sala prób, grało kilka kapel. Kiedyś słuchałem jednej z nich i pamiętam, że basista jakoś nie mógł czegoś zagrać. Zapytałem Janka Rołta, perkusistę, czy mogę spróbować zagrać właśnie ten fragment. Skinął głową na tak. Zagrałem i tak trafiłem do kapeli „Tlenek Jazzowy”.

Nieomal filmowa scena.

Graliśmy jazz-rock, covery i własne kompozycje. Występowaliśmy w różnych klubach w Warszawie. W tym czasie i w latach późniejszych poznawałem różnych muzyków z wielu nurtów muzycznych. Chodziłem na festiwal jazzowy Jazz Jamboree, ale miłość do rocka dominowała.

„Tlen Jazzowy” miał jedno spore osiągnięcie.

W 1979 roku zdobyliśmy pierwsze miejsce na Młodzieżowej Jesieni Muzycznej na Mokotowie w MDK „Łowicka”, choć (co ciekawe) na przełomie wiosny i lata zespół się rozpadł z powodu różnicy zdań odnośnie muzyki. Na początku września Janek Rołt zadzwonił do mnie i zaproponował, że możemy zagrać w MJM na Łowickiej. Powiedziałem, że jestem na tak. Zagraliśmy, ale pod inną nazwą — „Akces”, ponieważ ten zespół z jakichś powodów nie mógł dojechać na eliminacje. Dodajmy, kto zasiadał wtedy w jury. Andrzej Jaroszyński — ówczesny prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego, Janusz Koman (Komanband) i Czesław Niemen. Kiedy zapytałem Pana Andrzeja, co takiego spowodowało, że „Akces” wygrał, powiedział, że nie chciałby zdradzać tajemnicy obrad, ale Czesław Niemen zaznaczył, że muzycy wiedzą czego chcą i współpracują między sobą. Wiesz, jak takie słowa budują?

Szkoda, że nie udało się pociągnąć tego projektu dalej.

Niestety nie zaistnieliśmy, bo rozeszły się nasze drogi czyli rozpad nastąpił po raz drugi. Dalej szukałem inspiracji i ludzi do grania. Chodziłem po klubach, na koncerty. Nawet Wojtek Pogorzelski (Oddział Zamknięty) proponował mi granie, ale do tego jakoś po prostu nie doszło.

Już wtedy uczyłeś gry na basie i powiedziałeś mi, że do projektu „Korpus” zaprosił Ciebie właśnie uczeń.

W 1982 roku ]zadzwonił do mnie mój uczeń Paweł Koziej z pytaniem, czy nie zagrałbym w Korpusie na basie, bo ich basista robi maturę. To był mocny dobry rock. Grałem z nimi około roku, ale ponownie odszedłem z powodu różnicy zdań.

Zanim pojawił się Toruń, miałeś jeszcze życiowy epizod w graniu na Mazurach.

Do 1991 roku grywałem na ulicy, niekiedy w różnych lokalach na Starówce w Warszawie. W tym samym roku wyjechałem na Mazury, gdzie zacząłem pracę w pewnym Ośrodku Kultury. Tam poznałem Sebastiana Bućko, młodego zdolnego gitarzystę, oraz Andrzeja Jarząbka. Tak powstał projekt PUB59. Graliśmy regularnie do 1995 roku podczas lokalnych imprez, które ja organizowałem. W lipcu owego roku, kiedy sprzedałem mieszkanie w Warszawie i zakupiłem sprzęt dla kapeli, Sebastianem przeprowadziliśmy się do Torunia. Tak też zaczęła się moja muzyczna przygoda w mieście Republiki i Kobranocki.

Jakby zliczyć Twoje wszystkie projekty założone w Toruniu i podzielić przez lata tu spędzone, wyszłoby, że byłeś jednym z najaktywniejszych muzyków w mieście.

Nigdy tego nie liczyłem, do momentu, w którym Ty mnie o to nie poprosiłeś. I wyszło, że udzielałem się w jedenastu projektach. Można powiedzieć, że prawie jeden projekt przypadał na poszczególny rok mojego życia w Toruniu.

Przez ten czas współpracowałeś i grałeś z naprawdę ważnymi twarzami muzyki Torunia, bo przecież Grzesiek Walczak, Michał Dybowski, Tomek Prass, Sławek Ciesielski czy Waldek Bata to nazwiska ważne.

Myślę, że każdy, kto stara się grać, ćwiczy i poszerza swoje muzyczne horyzonty, jest ważną osobą dla muzyki. W Toruniu życie muzyczne osoby, która muzyką żyje i poświęca prawie każdą chwilę na jej tworzenie, jest specyficzne. Miasto mamy na tyle duże, byś mógł poczuć się anonimowy, kiedy tego potrzebujesz, a na tyle małe, że zwłaszcza w środowisku muzycznym każdy każdego zna. Mniej lub bardziej, ale ludzie się kojarzą. Stąd pewne propozycje i muzyczne projekty rodziły się bardzo spontanicznie, często „na boku” działalności innych zespołów. Owszem, takie zespoły jak ArtPark, Why Not czy Overbach były projektami, z którymi wiązaliśmy konkretne plany i nadzieje. Był też np. Dr Rytm, z którym graliśmy dla samej przyjemności grania i to nas najbardziej cieszyło.

Barwną postacią byłeś w Toruniu. Ja pamiętam Ciebie nie tylko z muzykowania, ale też z opieki nad jedną z sal prób przy Kaszowniku. Tam właśnie to ja zaczynałem swoją muzyczną przygodę w Toruniu.

No proszę! Wiele zespołów, szczególnie młodych, przewinęło się przez to pomieszczenie. Prawda jest taka, że z miejscami do prób, powiedzmy komercyjnymi, zawsze było trudno. Przy Kaszowniku była możliwość wejścia na godziny do salki, która posiadała perkusję i wzmacniacze. Nic, tylko podłączyć się i grać.

Toruń był dla Ciebie przyjaznym miejscem do grania?

Tak, warunki tu były wtedy bardzo fajne. Prawda jest taka, że dla muzyki najważniejsze są jednak dwie sprawy: ludzie i atmosfera, jaka się między nimi tworzy. Jak ludzie są fajni, to muzyka, którą tworzysz, też jest dobra, ambitna oraz atrakcyjna dla słuchaczy. Kiedy relacje zaczynają się psuć, jakość grania również się zmienia, co po prostu nie tylko widać, ale też słychać.

Obecnie mieszkasz za granicą. Nadal jesteś aktywnym muzykiem?

Aktualnie mieszkam w Anglii, ale od początku emigracji szukałem możliwości, by grać nie tylko z Polakami. To, co zaobserwowałem, to fakt, że trudno znaleźć Anglików do grania własnej muzyki. Oni tu bardzo preferują coverbandy, tributebandy i eventbandy czyli mix różnych wykonawców, jednego wykonawcy lub zespołu albo granie na weselach i bankietach. Obecnie mam projekt >SEM<, w którym gramy muzykę własną. Kiedyś w Toruniu spotkałem Marcina Piątkowskiego, z którym tworzyliśmy zespół WHY NOT! i okazało się, że on również mieszka w Anglii. Po moim powrocie na Wyspy zrobiliśmy duet, graliśmy na jam session w różnych klubach angielskich i na ulicach. Po ośmiu latach od 2006 roku, spotkałem na Facebooku Lecha Talara — gitarzystę tekściarza. W planach mamy nagranie materiału w studio. Niestety wiem, że proza życia rozbija wiele projektów muzycznych w Wielkiej Brytanii.

Dlaczego?

Ludzie tu czasem chcą coś zrobić, ale nie wszyscy się do tego nadają. Niekiedy trzeba iść do pracy, podczas gdy inni mogą zagrać próbę. Takie zwykłe sprawy rozwalają pomysły na muzykę na emigracji.

Michał Dybowski

Mogę zacząć od wspomnienia i anegdoty w jednym?

Ależ proszę Cię bardzo.

Dotyczy ono tego, jak wyglądało i gdzie miało miejsce moje jedyne w życiu spotkanie z Grzegorzem Ciechowskim.

Lepiej nie mogliśmy zacząć tej rozmowy.

Z zespołem OK’laski mieliśmy próby w Central Parku. Opiekunem prób był brat Krzysia „Zoltara” Rutkowskiego znany nam jako „Gruzin”. Jakiś czas wcześniej miałem okazję poznać się w Toruniu z zespołem Kajoa, który w tej historii o Republice odgrywa kluczową rolę. Głośno było w mieście o tym, że szykuje się w Central Parku koncert spod znaku biało-czarnej flagi. Wchodzę na próbę do tego samego pomieszczenia, w którym miewałem próby ze swoim zespołem, patrzę, a tam gra Republika. Wtedy po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem Grzegorza Ciechowskiego. Przygotowywali się na koncert, który miał się odbyć już niebawem.

Coś szczególnie utkwiło Ci w pamięci z tamtego nieoczekiwanego spotkania?

To jak solidnie próbowali do tego koncertu. Słychać było, że pracują nad każdym detalem, każdym dźwiękiem w piosence. Nie pamiętam już, jak długo byłem u nich na próbie, ale przywitałem się z każdym z zespołu mówiąc, że jestem Michał, choć nie miałem bladego pojęcia, czy ktokolwiek z nich mnie zna… Ale miałem takie wrażenie, że chyba jednak tak.

A jaka była reakcja Ciechowskiego na Twoje pojawienie się? Przyjacielska czy bardziej oficjalna?

O żadnym gwiazdorzeniu nie było mowy. Był bardzo ciepły dla mnie, i mało tego! Powiedziałem mu, że gram na klawiszach, a on do mnie „to chodź, ci pokażę swoje”. Stała tam wtedy Yamaha, już nie pamiętam dokładnie modelu. Pokazywał mi taki mały czujnik dotykowy na palec, którym może sterować obroty szybko/wolno, vibrato i inne przeróżne efekty. Strasznie mi się to spodobało, bo to był bardzo zaawansowany technicznie sprzęt jak na tamte czasy, no i jak widzisz, pamiętam to spotkanie po dziś dzień.

A co do tego wszystkiego ma toruńska Kajoa?

Nie wiem doprawdy, skąd taki pomysł się zrodził, ale dostałem chyba od Michała Maliszewskiego zapytanie, czy nie zrobiłbym z nimi dwóch numerów specjalnie na koncert, który mają zagrać w Central Parku przed Republiką. Chcieli, żebym zagrał z nimi gościnnie na swoich starych organach. Długo namawiać mnie nie musieli. Po kilku dobrych próbach zagrałem z nimi jako szesnastoletni wtedy dzieciak bezpośrednio przed Republiką.

Wracając do Twoich muzycznych początków, to chyba od najmłodszych lat wiedziałeś, że będziesz się zajmował muzyką?

Pewnie tak, choć fascynacja muzyką przyszła już na dużo wcześniej, zanim ojciec zaczął grać w General Electric. W domu jego rodziców, przy ulicy Bema, odkąd pamiętam stało pianino, na którym grał mój dziadek. Z kolei siostra taty grała na wiolonczeli i kończyła szkołę muzyczną, zatem ja również w tej szkole musiałem się znaleźć. Na siłę próbowano mi tam wcisnąć jakiś drugi instrument do nauki, ale ja się bardzo uparłem, że to musi być akurat fortepian — po prostu od maleńkiego znałem ten instrument i czułem trochę taką blokadę przed innymi instrumentami.

Niektórzy uważają Cię za toruńskiego wirtuoza klawiszy, a wiem, że dyplomu muzycznego Dyboś nie otrzymał.

Fakt. Chodziłem do szkoły muzycznej prawie trzy i pół roku, z czego przez dwa lata pracowałem w trybie przyśpieszonym — materiał jednej klasy zrealizowałem w pół roku. Byłem po prostu za stary, kiedy rozpocząłem tam kształcenie, zatem miałem program wyrównawczy, aby dopasować się później z materiałem do równolatków. Z kształcenia słuchu zawsze miałem ocenę dobrą albo bardzo dobrą, ale z fortepianu głównego miałem na egzaminach oceny dostateczne.

Żartujesz? To myślę, że wiele osób, jak tylko się o tym dowie, złapie się za głowy!

Ale na ostatnim egzaminie półrocznym, jaki zdawałem, dostałem ocenę dobrą. Co było dla mnie szokiem, bo ta szkoła muzyczna i szkoła podstawowa osobno wiązały się dla mnie z ogromnym wysiłkiem. Moi rodzice mieszkali wtedy za granicą, a ja wychowywałem się z dziadkami. Możesz sobie tylko wyobrazić, jak duże emocje mogą siedzieć w młodym chłopaku, który nie dość, że najzwyczajniej w świecie tęskni za mamą i tatą, nosi też na swoich barkach tyle obowiązków, jakie stawia przed nim głównie szkoła muzyczna. Przybrałem nawet taką pozę albo maskę wiecznie uśmiechniętego chłopaka, który zawsze jest radosny i rozbawia innych. Nigdy byś nie powiedział, że w jego środku są tak silne emocje związane z nerwami, stresem, przepracowaniem i tą rozłąką z rodzicami.

Ludzie nie dopuszczają do swojej świadomości, że ktoś wiecznie uśmiechnięty może mieć swoje problemy, które czasem go przerastają. Pamiętasz, jakie informacje dotarły do mass mediów po śmierci wybitnego aktora i komika Robina Williamsa?

Tyle lat walczył z depresją, o którą mało kto by go podejrzewał. A dziś wiadomo, że ta choroba może też dotykać małe dzieci. Dlatego wbrew wszystkiemu cieszę się, że miałem tę swoją pasję muzyczną, bo właśnie ona dawała mi poczucie aktywności i tego, że muszę coś robić w życiu.

Już w trakcie nauki w muzycznej zaczynałeś sam komponować i aranżować utwory?

Bardzo dużo. Większość z nich mam do dziś w głowie, bo były to głównie pojedyncze melodie. Przyznam się do jednej rzeczy: nienawidziłem grać z nut. Skupienie się nad małymi znaczkami to dla mnie prawdziwa katorga, dlatego dziś nie gram z nut, a większość z nich po prostu zapomniałem. Pewne zasady oczywiście pamiętam, ale gdybym miał teraz usiąść i zagrać z nut najprostszą sonatę, którą wałkuje się w pierwszej klasie, to prędzej zniósłbym jajo, niż to rozczytał. Zatem ćwicząc do znudzenia utwory, które trzeba było przygotowywać na dajmy na to egzamin, odpływałem i odpoczywałem, kiedy tylko mogłem sam komponować swoje melodie, co mnie naprawdę odprężało. Ale kiedy kumulowały się we mnie negatywne emocje, a siedziałem właśnie za klawiszami, grałem mocno, głośno, tak punk rockowo. Stąd pewnie wzięło się moje zamiłowanie do Kobranocki, bodaj największego z moich muzycznych odkryć. Ten bunt wobec tego co złe, tego co mnie spotykało.

To ich muzyka tak na Ciebie wpłynęła? Czy były jeszcze inne muzyczne odkrycia?

Było ich wiele. Zanim mój ojciec zaczął mnie zabierać na próby General Electric, pewnego muzycznego objawienia doznałem w kinie Flisak na filmach „Akademia Pana Kleksa” i „Podróże Pana Kleksa”. Do dziś na myśl o piosenkach do wierszy Jana Brzechwy z wokalem Piotra Fronczewskiego z tych filmów mam dreszcze i ciarki na plecach. Zauważ, czym różni się muzyka z pierwszego filmu od drugiego. W „Akademii…” jest żywa sekcja rytmiczna, natomiast w „Podróżach…” pojawia się już więcej elektroniki, choć obie płyty z muzyką są wybitne. U mojego sąsiada znalazłem kiedyś moją kasetę ze ścieżką dźwiękową z „Akademii Pana Kleksa” i mojej pierwszej córce codziennie przez prawie trzy lata, kiedy byłem z nią w domu, puszczałem właśnie tę muzykę z magnetofonu. A nawet jej śpiewałem! Z biegiem lat zaczynałem również słuchać muzyki moich rodziców, a ta była naprawdę szeroka i rozległa. Od ZZ Top, przez Yellow, Neila Younga, po Pink Floyd, Rolling Stones czy Deep Purple. W domu gościły też jazz, blues, muzyka klasyczna, choć gdyby dzielić to po równo, więcej było muzyki rockowej. Nigdy z kolei nie zagłębiałem się w twórczość The Beatles. Ich najważniejsze kompozycje znam bardziej z radia niż domu.

A jaką muzykę można usłyszeć w Twoim domu teraz?

Bardzo różną, chyba podobnie jak u moich rodziców. Nie tak dawno moja córka Pola puściła mi jakiś utwór z komórki i mówię do Ani, mojej żony, „zobacz, to mi się chyba bardziej podoba niż obecna muzyka rockowa”. Ja w ogóle mam ten problem, że nie potrafię nazywać gatunków muzycznych, czy to pop, czy r&b, czy drumm&basse. Ciężko mi nazwać styl, jaki słyszę. Ale wszystko, co posiada jakieś znamiona świeżości i fajnej koncepcji aranżacyjnej i eksperymentów, bardzo mi się podoba. Muzyką stricte rockową jestem już chyba trochę zmęczony…

Bo Ty siłą rzeczy jesteś w Toruniu utożsamiany z cięższą muzyką, bo projekty w których uczestniczyłeś, jak np. Butelka czy Czaqu, raczej popu nie grały.

Na muzykę jaką się wykonuje wpływ mają przede wszystkim ludzie. Ja grałem z takimi, którzy chcieli grać mocno. Obecnie, gdy słucham czegoś w radio, to oceniam piosenki jako całość, patrząc przede wszystkim na to, czy mają klimat. Nie trzeba znać języków obcych, żeby ocenić, czy zagraniczna piosenka jest ciekawa czy też nie. Muzyka musi dostarczać emocji — tak było w przypadku mojej fascynacji Pink Floyd. To zachwyt nie nad tekstami, ale nad samymi kompozycjami. Z muzyki współczesnej taka fascynacja towarzyszy mi dokonaniami zespołu Coldplay. Utwór „Paradise” ostatnio puszczam sobie bardzo często na przemian ze starszymi piosenkami i z automatu wstaję z krzesła, zaczynam tańczyć i pogrywać na jakiejś wirtualnej gitarze z moją małą Helenką.

Pamiętasz może, kiedy pierwszy raz pojawiłeś się na próbie zespołu Twojego ojca czyli General Electric?

Chyba w 1992 lub 1993 roku.

Co Ciebie najbardziej urzekło?

Przesterowane gitary mojego ojca oraz Kobry. Bardzo fajnie ze sobą współbrzmiały. Obaj panowie stali po dwóch stronach sali 011 w Od Nowie. Każdy z nich brzmiał trochę inaczej, ale kiedy grali wspólnie, to ich brzmienie się wzajemnie uzupełniało, zazębiało. Na materiale z 1993 roku jest to właśnie tak nagrane — na pierwsza kanale jedna gitara, a na następnym druga. To nagranie zostało przeze mnie przeanalizowane z milion razy i do dziś często do niego wracam. Ta muzyka to w ogóle chyba był największy przełom w moim graniu i postrzeganiu muzyki przez pryzmat instrumentu jakim jest klawisz. To, że sam gram, używając przesteru, było właśnie zasługą muzyki General Electric.

Pierwszy zespół, którego byłeś pełnoprawnym członkiem to?

Zespół Termos. W dużej mierze stało się to za sprawą Pawła Pantuchowicza i tego, że chodziłem do Domu Muz na Podgórzu, aby grać tam na pianinie. Paweł z resztą mieszkał niedaleko, bo w pobliżu ulicy Armii Ludowej. U niego w domu robiliśmy nawet pierwsze próby, bo miał w domu pady, więc mogliśmy bez uszczerbku na psychice sąsiadów wspólnie ćwiczyć. Tak naprawdę to najgłośniej z całego zespołu było słychać mnie i moje klawisze. Nasz gitarzysta, Paweł Cetkowski, podłączał się do jakiegoś radyjka swoim wiosłem, na którym naprawdę bardzo dobrze wycinał, mimo że był to bardzo słaby instrument. Pierwszy koncert zagraliśmy w auli V Liceum Ogólnokształcącego, a potem w Młodzieżowym Domu Kultury. A wiesz, skąd się w ogóle wzięła nazwa Termos?

Chyba trudno będzie mi się domyślić.

Było to nasze motto — Termos, bo ciągle trzymamy temperaturę grania!

Co można było znaleźć w Waszym repertuarze?

Przede wszystkim utwory mojego ojca. Większość z General Electric, a w zasadzie wszystkie te, które potrafiłem zagrać na klawiszach. Przez zespół Termos przewinęło się kilka osób, zwłaszcza na etapie, kiedy próby graliśmy w Domu Muz. Za każdym razem, gdy graliśmy, pojawiała się jakaś nowa osoba i dołączała się do nas. Nie mieliśmy wokalisty, choć przez moment ja próbowałem swoich sił za mikrofonem, ale to było bardziej takie dziecięce śpiewanie. Przełom wokalny nastąpił w chwili, z którą dołączył do nas niejaki Maciej Herline.

Opowiadałeś mi, że koniec Termosu być może był spowodowany tym, że urażono ambicje niektórych członków zespołu?

Mogę tylko się tego domyślać, ale kiedy graliśmy koncert w Młodzieżowym Domu Kultury, było to połączone z lokalnym przeglądem. Był tam też jeden perkusista, który bardzo starał się zrobić na innych wrażenie, popisując się swoimi umiejętnościami. Nie ma co ukrywać, że żaden z nas na tamte czasy nie prezentował wysokiego poziomu, bo też nie można oczekiwać od nastolatków gry wirtuozerskiej. Pamiętam, że ten człowiek miał dużo pretensji do Pawła i zastrzeżeń do jego gry na perkusji i myślę, że to mocno go zraziło do podnoszenia swoich umiejętności. Termos przeniósł się z próbami do Złej Wsi Małej, ja starałem się dojeżdżać, ale to był już początek końca tego projektu.

Ty też na trochę zawiesiłeś granie w zespołach.

Wyjechałem do mojego ojca do Niemiec, gdzie spędziłem dobry rok. Tam też zrobiłem odpowiednik ósmej klasy polskiej podstawówki. Nie straciłem jednak kontaktu z muzyką, bo otrzymałem stypendium i uczęszczałem do szkoły jazzowej. Bez tego stypendium nie byłoby szansy na to kształcenie, bo miesiąc nauki tam kosztował tyle, ile w Polsce cały rok w państwowym muzyku. Było to zasługą mojego nauczyciela. Pamiętam, że nazywał się Johan Klein. Tak mu się spodobało to, jak gram, więc obiecał mi, że otrzymam takie wsparcie. Doprawdy nie wiem, jak on to załatwił, ale tak się właśnie stało. Mogłem spokojnie ćwiczyć, jak również grać własne kompozycje, którym oddawałem się bez reszty. Wydawać by się mogło, że wszystko powinno się dobrze układać, ale ja w Münster nie mogłem się zaaklimatyzować. Czułem się tam trochę jak taki tranzystor nie w tym sprzęcie. Nie miało dla mnie znaczenia, że tam był inny świat, taki luksusowy. Nie miało znaczenia, że w szkole miałem dostęp do pięknego, dużego fortepianu, na którym mogłem ćwiczyć, choć pewnie gdyby nie to, wróciłbym do Polski zdecydowanie szybciej.

Kiedy grałeś swoje własne kompozycje, nie próbowałeś się też na kimś wzorować?

W lewą stronę i w prawą, od góry do dołu, na milion różnych sposobów grałem wszystkie utwory Kobranocki. Ze wszystkich płyt. Mało tego — potrafiłem je również zaśpiewać, bo zdzierałem swoje gardło, żeby naśladować krzyczący wokal Andrzeja Kraińskiego. Tak naprawdę to właśnie Kobra mnie najbardziej interesował muzycznie i był moim prawdziwym idolem. Domyślać się mogę tylko, że mój ojciec miał o to trochę do mnie żalu i był zazdrosny, że kiedy przychodziłem na próby General Electric to bardziej przyglądałem się grze Kobry niż jego. W moim idolu fascynowało mnie wszystko. To jak mówi, porusza się, ubiera i przede wszystkim gra. Potrafił cuda wyprawiać na gitarze, co wywoływało u mnie prawdziwe dreszcze.

Tęsknota za Polską i Toruniem zwyciężyła — wróciłeś i od razu zacząłeś szukać grania?

Z pomocą przyszedł mi tu Sławek „Bocian” Zarychta, którego znałem już wcześniej, bo pojawiał się na próbach u mojego ojca. Kiedy spotkaliśmy się w Toruniu, namówił mnie, żebym przyszedł na próbę zespołu, z którym próbował w 011, a był to projekt Tempski. Mieliśmy wtedy rok 1997. To był projekt mocno osadzony i wychowany w klimatach Kobranocki. Młode pokolenie, które ich słuchało, dorosło na tyle, żeby zacząć grać swoją muzykę. Co innego Marek Tempski czyli wokalista. On był bardzo zafascynowany Ryśkiem Riedlem i Dżemem. Wiele razy z Markiem spotykaliśmy się też u niego w domu, dużo rozmawialiśmy o muzyce, o aranżacjach i pomysłach. Projekt niestety się urwał, kiedy Marek dostał pracę za granicą i wyjechał. Szkoda, bo zaangażowałem się w ten zespół również graficznie — na potrzeby ksero laserowego, które znajdowało się na ulicy Łaziennej, szykowałem projekty graficzne do naszego jedynego nagrania demo.

Długo nie musieliśmy jednak czekać na nową propozycję muzyczną z Twoim udziałem.

Na gruzach projektu Tempski powstały OK’laski i to była moja pierwsza autorska propozycja. Spotkałem się ze wspomnianym wcześniej Bocianem i stwierdziłem, że skoro nie mamy żadnego pomysłu na wokalistę, to uderzmy do Michała Tyde. Skoro General Electric już nie istnieje, to może chciałby grać z nami i wykorzystać numery mojego ojca.

Gdy dobrze przeszukamy informacje o zespołach toruńskich zauważymy, że OK’laski pojawiają się dość często.

To bardzo miłe. Pewnie zasługą tego jest to, ze graliśmy naprawdę dużo koncertów. Stosunkowo kameralnych. Wszystko zaczęło się na przełomie 1997/1998. Mieliśmy nawet propozycję zagrania na dużej scenie w trakcie Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ale finalnie się to nie udało. Ten projekt z moim udziałem trwał prawie do końca 1999 roku. Kiedy zdecydowałem się na odejście, postanowiłem ponownie wyjechać do mojego ojca.

Ciekawą częścią Twojego muzycznego doświadczenia jest współpraca z zespołem Butelka. Tu znów pojawia się postać Twojego idola czyli Kobry.

Zaczęło się od tego, że zespół zgodził się, abym jako wolny słuchacz uczestniczył w ich pierwszych nagraniach, bo bardzo chciałem zobaczyć ten proces od kuchni. Butelka nagrała wtedy na pewno kawałki „King Bruce Lee karate mistrz” oraz „Co wy wiecie o tamtym świecie”.

Dlaczego się do nich zgłosiłeś?

Z Grześkiem Kopcewiczem znałem się praktycznie od urodzenia. Był nawet taki czas, kiedy próbowałem do niego mówić „wujku”. Mój ojciec zawsze ciepło się o Grześku wypowiadał. No i oczywiście Kobra, a także Piotrek „Wysol” Wysocki — to w sumie on wydał zgodę na moje uczestnictwo w nagraniach. Mało tego, w kawałku „King Bruce Lee karate mistrz” załapałem się na chórki.

Myślę, że często w życiu muzyka przypadkowe spotkania odgrywają znaczącą rolę. Gdyby nie to, że znalazłeś się jednego dnia w tym samym miejscu, co niejaki Grzegorz Walczak, to być może nie byłoby nigdy zespołu Czaqu a wcześniej Why Not.

Myślisz pewnie o spotkaniu w klubie „Miś” w roku 2000, gdzie Grzegorz występował solo na gitarze. Jednego dnia poszedłem z moją mamą właśnie do tego klubu. Siedzieliśmy przy stoliku, chłopak naprawdę fajnie grał. Podszedłem do niego zapytać, czy nie zaśpiewałby może numeru Pink Floyd. Udało się i Grzesiek wykonał „Whish you where here”. Tak właśnie poznałem Grześka, ale nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. I tu, jak mówisz, kolejny przypadek. Jednego dnia na ulicy wpadłem na Artura Dobrowolskiego, znanego też jako „Czapeczka” bądź „Cudak”. Zapytał mnie, czy gdzieś gram. Ja w tym czasie nie miałem żadnego projektu, a bardzo byłem tego grania głodny. Zaprosił mnie wtedy do udziału w projekcie Why Not, w którego skład wchodzili poza Arturem Olek Skibczak i Grzegorz Walczak. Zarejestrowaliśmy nasze nagrania w Radio Sfera, w tym utwór „Inność” znany potem z występów Czaqu.

Myślę, że możesz teraz spojrzeć na swoją muzyczną drogę z takiej chłodnej perspektywy. Który etap, a może raczej który zespół wspominasz jako najbardziej rozwijający Ciebie jako muzyka?

OK’laski. Tam miałem najwięcej swobody i przestrzeni do komponowania. Bardzo dobrze układała mi się współpraca z Tomkiem Prasem. Wymienialiśmy się: gitara i gitara klawiszowa. Tomkowi z resztą od początku podobała się moja gra, zatem przez to wzajemne poczucie zrozumienia mogliśmy grać na zasadzie wymianek — to, co mój ojciec tak dobrze robił z Kobrą w General Electric. Z resztą OK’laski były trochę moją odpowiedzią na faktyczną rozpacz, jaka towarzyszyła mi po rozpadzie General Electric. Nie mogłem pojąć, jak to się stało, że taki projekt zakończył działalność. Byłem z nim tak mocno zżyty. Zatem OK’laski były moją odpowiedzią na tę lukę, a przecież był z nami Michał Tyde, był Bartas Lewandowski, więc była też mała iskierka, że wróci to, co było mi jakoś zabrane.

Nie wymigasz się od odpowiedzi na pytanie o inspirację, która spowodowała, że Twoje klawisze stały się gitarą klawiszową.

Dużo było w tym przypadku. Kiedy miałem dziewięć lat, ojciec kupił mi klawisze Yamaha VSS 200. Śmieję się zatem, że od najmłodszych lat byłem skazany na klawisze, a nie na gitarę. Gdy poszedłem na pierwszą próbę General Electric, byłem pod takim wrażeniem dźwięku przesterowanych gitar, że dotykając potem moich klawiszy, nie czułem tego, co chciałem poczuć, myśląc o przesterowanej gitarze. Nawet otwierałem klapę pianina i jeździłem nie tylko palcami, ale i kostką gitarową po poszczególnych strunach. Robiłem różne eksperymenty. Tłumiłem struny w pianinie poprzez oklejanie ich taśmą, żeby wytłumić dźwięk. Sama chwila, w której podłączyłem klawisze do wzmacniacza, to już dzieło przypadku. Od Wojtka Romanowskiego, który grał z Grześkiem Kopcewiczem w SS-20, pożyczyłem wzmacniacz Eltron. Od ojca z kolei miałem kolumnę sygnowaną marką Peavey. Wzmacniacz był jednak na tyle słaby, że kiedy rozkręcałem go na maksa, naturalnie zaczynał się przesterowywać. A mi zaczęło się to cholernie podobać. Musiałem jednak oddać pożyczony wzmacniacz. I kto mógł mi wtedy przyjść z pomocą? Oczywiście Kobranocka i Atrakcyjny Kazimierz. Jacek Bryndal pożyczył mi swojego Marshalla Valvestate z wbudowanym chorusem stereofonicznym. Jak tam odpaliłem przester, to tam była taka energia, że myślałem, że mi się włosy spalą. Miałem też sposobność grać na Marshallu JCM 900 pożyczonym bezpośrednio od Kobry.

A jak wymyśliłeś dodanie efektu whah-whah czyli „kaczki”?

Na jedną z prób OK’lasków kolega przyniósł ze sobą taką kaczkę do przetestowania. Pod koniec prób dał mi ją do spróbowania i po połączeniu tego przesterem powstał niesamowity dźwięk. Moja mama jeździła wtedy często do Niemiec, zatem po kilkunastu prośbach w końcu zmiękła i zgodziła się przywieźć mi oryginalną kaczkę „Cry baby” Dunlopa. Kiedy miałem już to wszystko, OK’laski weszły do studia z moim pełnym wyposażeniem gitary klawiszowej. To było lato 1999 roku. Nie byłoby też tego nagrania, gdyby nie Grzesiek Kopcewicz, który był sponsorem tej sesji w studio.

Obecnie, śledząc Twoją aktywność w niektórych mediach społecznościowych, można też coraz częściej zobaczyć Cię również z gitarą. A pamiętasz moment, kiedy pierwszy raz zrobiłeś to publicznie?

Chyba w Czaqu… choć wcześniej też próbowałem, ale mi nie wychodziło.

To ja mogę Ci przypomnieć. To było w Gorzowie Wielkopolskim, kiedy mój zespół razem z Wami jako Czaqu wspólnie zagrał na zlocie motocyklowym. W ostatnim numerze wziąłeś od Grześka gitarę…

Gibsona!

…i zacząłeś grać. Stałem pod sceną i słyszałem, jak zapowiedziałeś przez mikrofon, że pierwszy raz weźmiesz publicznie gitarę do ręki. Powiedziałem wtedy do chłopaków „to nawet jakoś brzmi”.

Złapałem wtedy pewnie jeden czysty dźwięk i trzymałem się go już do końca.

Historie, o których opowiadasz są niezwykłe, wielowątkowe. Towarzyszą im wzloty i upadki, a Ty sam jawisz się jako bardzo wrażliwy facet. Czy w muzyce taka cecha jak wrażliwość pomaga?

W samej muzyce na pewno nie. Ale tu mówię o muzyce jako o komponowaniu. Stąd moim największym marzeniem jest nagranie solowego, autorskiego projektu. Mam nadzieję, że to się kiedyś uda, bo ile można czekać. Na razie kiedy tylko mam czas, to siedzę w domu, komponuję, przerabiam piosenki ojca…

A taki koncept album miałby zawierać utwory do tekstów Twojego ojca?

Też. Choć ostatnio przerobiłem na swój własny sposób jeden z jego tekstów i myślę, że powoli dojrzewam do napisania swoich. Dużo inspiracji czerpię też z twórczości Grzegorza Ciechowskiego, który był przecież polonistą z wykształcenia. Kiedy za sprawą Grześka Kopcewicza pojechałem autokarem na pogrzeb Ciechowskiego, był tam kręcony jakiś film, w którym pytano o swoje wspomnienia. Powiedziałem wtedy, że nie byłem jakimś specjalnym fanem Republiki, bardziej Obywatala G.C., którego muzykę pamiętam z dzieciństwa. Chciałbym nauczyć się pisać w podobny sposób. Teraz chcę zamknąć część muzyczną związaną z przearanżowaniem twórczości mojego ojca. Kiedy to zrobię, mam zamiar zająć się swoimi pomysłami. Problem z tym, że po pierwsze, na to przede wszystkim trzeba mieć czas, a po drugie, mieć możliwość nagrywania projektów, aby te nutki nie uleciały z głowy. Próbowałem domowymi sposobami zaaranżować studio nagrań, tylko nie pozostaje tajemnicą, że Dyboś i obsługa komputera trochę się wzajemnie wykluczają, zatem dla mnie jest to naprawdę trudna sprawa. Muszę po prostu wejść do studia nagrań i mieć możliwość swobodnego nagrywania z realizatorem. Zacząć od jednego numeru, ale po prostu zacząć.

Masz też dużo szczęścia, bo Twoją muzyczną pasję wspiera mocno Twoja żona Ania.

Ania oraz moje dwie córki to cały mój świat, a nasz dom to azyl. Spokój, którego zawsze pragnąłem. Kiedy zakładasz swoją własną rodzinę, musisz być przede wszystkim odpowiedzialny. Mam świadomość, że samą muzyką (zwłaszcza z moim podejściem do tworzenia) trudno by było spiąć wszystko. Ale mam Anię, która poza faktem bycia moją żoną, jest moją przyjaciółką i trudno sobie nawet wyobrazić, jak wiele jej zawdzięczam.

Maciej Gołyźniak

Skąd wziął się u Ciebie pomysł, aby zacząć grać na perkusji?

To nie był pomysł. Nie wierzę w wymyślenie sobie pasji. To naturalna kolej rzeczy, jeśli dorastasz w domu pełnym muzyki i muzyków. Grał mój dziadek — na bębnach, mandolinie i skrzypcach. Pięknie śpiewał. Zaraził tym synów, a moich wujków… W domu były instrumenty. Jeśli będąc dzieckiem, obijasz się o rozstawione bębny czy skrzypce, pewnie nietrudno o fascynację, a przynajmniej ciekawość. A potem nie było już odwrotu. I bardzo im wszystkim dziękuję, że miałem taki dom.

Pamiętasz pierwszy zespół, do którego świadomie trafiłeś i zacząłeś grać?

Licealne kapele. Żadna wyróżniająca mnie historia. Pierwsze było FACE IN CHEESE, banda bardzo zdolnych, młodych chłopaków z zapatrzeniem na Grunge, który przybył wtedy ze Seatle. Później CYRK i tu dawały o sobie znać fascynacje Crimsonami, Primusem, był już w tym więcej kombinacji, a docelowo na kilka lat zadomowiłem się w GALERII z Tymkiem Kuczyńskim (synem basisty Republiki — Pawła), Mateuszem Józefowiczem i Kaśką Zaklikowską, również z bardzo muzykalnej rodziny. Chwilę później trafiłem już do nieco bardziej „zawodowych” kolaboracji z Tomkiem Kamińskim z Nocnej Zmiany i potem do Maurycego i jego Tortilla Flat. Tak to wyglądało na początku.

W jakim momencie życia dotarło do Ciebie, że muzyką zajmiesz się zawodowo?

Kiedy zaczęła mi przeszkadzać świadomość, że nie będę robił tego dobrze, jeśli się temu całkowicie nie poświęcę. Doskwierała mi wizja uciekającego czasu i niewielkiego pożytku płynącego dla mnie i mojego rozwoju z zawodowej pracy. Długo próbowałem łączyć obowiązki zawodowe z graniem, ale czułem bardziej rozczarowanie i zmęczenie niż satysfakcję. W żadnym razie nie żałuję podjętego ryzyka. Nic lepszego nie mogłem dla siebie zrobić.

Czy muzyczne przyjaźnie nawiązane w latach młodzieńczych, licealnych w Toruniu trwają do dziś pomimo próby czasu?

Kilka przetrwało. Kilka się odświeżyło dzięki nowym technologiom i social media, niestety niewielu z moich ówczesnych kolegów czy towarzyszy sceny pozostało przy tej pasji. Albo zwyczajnie o tym nie wiem. Kilka licealnych znajomości, kilka przyjaźni ze scen toruńskiego Domu Muz… Niewiele, ale za to bardzo dla mnie cennych.

Co w Twoim odczuciu zmieniło się dla muzyka po 1989 roku?

Nie umiem odnotować tych zmian, nie grałem jeszcze poważnie przed ’89. Byłem dzieciakiem, któremu dopiero świtała myśl o graniu, oglądając wielkich w TV od święta. Nie potrafię tego porównać, a na relacjach innych nie chciałbym się opierać.

Toruń dla muzyka Twojego pokolenia to przyjazne miejsca do tworzenia?

Wtedy tak. Zdecydowanie. Był Dom Muz, 011 w Od Nowie, gdzie będąc dzieciakiem, mijałem się na próbach z moimi mistrzami, Piotrkiem Wysockim z Kobranocki, Sławkiem Ciesielskim z Republiki… Co mogło być lepszego dla młodego chłopaka, niż ich podglądać i móc poznać. Z Piotrem mam wciąż kontakt, choć trzymam dystans, jak to z idolem (śmiech). Świetnie było w Domu Muz, Bruner ogarniał tam scenę i można było od czasu do czasu zagrać koncert. Było kilka klubów, gdzie się grało i koncerty i jamy…. Dziś są tam pewnie dyskoteki albo „Żabki”. Toruń to było miasto wielkich zespołów i ta atmosfera była wyczuwalna. Wymienione Republika, Kobranocka, Nocna Zmiana, Tortilla, The Point czy Stainless… dużo młodych kapel, było to miejsce bez wątpienia twórcze i przyjazne. Z resztą nie o warunki chodzi. Chodzi o potrzebę tworzenia, grania. Ja wspominam te czasy z radością, choć brakowało sprzętu i pieniędzy na jego zakup.

Jak obecnie wygląda Twoja aktywność muzyczna?

Zajmuję się muzyką zawodowo. Pracuję jako muzyk sesyjny, nagrałem sporo płyt, zjeździłem pół świata i Polskę wzdłuż i wszerz wiele razy. Prowadzę też warsztaty perkusyjne. Nie narzekam na brak zajęć, choć apetyt mam wciąż wielki i nie mam w planie się zatrzymywać.

Krzysztof Janiszewski

Człowieka takiego jak Ty, można powiedzieć człowieka orkiestrę, muszę zapytać na wstępnie o to, co takiego stało się w Twoim życiu, że zacząłeś świadomie interesować się muzyką, która z czasem stała się nieodłączną częścią Ciebie.

Wszystko zaczęło się w moim domu rodzinnym. Tam muzyka była zawsze. Kiedy miałem może 5—6 lat tata przynosił na weekend płyty analogowe. Pożyczaliśmy wtedy od sąsiadów gramofon Fonomaster, który jak na tamte czasy był sprzętem z najwyższej półki i całe wolne dni słuchaliśmy muzyki. Była ona inna od tej, której później sam słuchałem, a także wykonywałem, ponieważ topowymi wówczas wykonawcami byli u nas Boney M, Bee Gees, Electric Light Orchestra z Olivią Newton John czy ABBA.

Fakt, zestaw kompletnie inny od tego, z czego Ty słyniesz.

Prawda? Ale to właśnie wspólne słuchanie albumów wywarło na mnie tak ogromne wrażenie, że postanowiłem już później sam, na własną ręką kontynuować swoje muzyczne poszukiwania. Ale nie byłoby tej fascynacji, gdyby nie płyty mojego taty i Fonomaster sąsiadów. W ogóle to chyba jako jedna z pierwszych rodzin w Toruniu weszliśmy w posiadanie sprzętu Radmor. Mój wujek, Tadeusz Janiszewski, był współkonstruktorem tych urządzeń w Gdyni. I właśnie od niego mieliśmy pierwszy egzemplarz do testowania. Jak na tamte PRL-owskie czasy, Radmor sensorowy był niesamowitym sprzętem. Dodaj do tego rzeczony Fonomaster i mieliśmy istną muzyczną ucztę.

To sąsiedzi chyba nie mieli z Wami łatwo?

Pamiętam, że w domu muzyki słuchało się po prostu głośno, i to zawsze. Tak też zostało nam do dziś. Ale nie mogło być inaczej, jeżeli chciało się naprawdę zatracić w tej muzyce. Słuchało się głośno, konkretnie. Wszystko ładnie brzmiało, buczało.

Po takim doświadczeniu, o którym mówisz, to faktycznie to przejście do samodzielnego słuchania własnej muzyki musiało być bardzo płynne.

Muzyka od zawsze musiała być we mnie w środku i tylko czekała na odpowiedni moment, żeby się świadomie aktywować. Dobrze chyba wiesz, jak to jest. Zajmujesz się wieloma rzeczami w życiu, w domu, a ta muzyka czeka na takim trybie „stand by”. Zacząłem się stopniowo interesować różnymi zespołami, ale co ciekawe, nie były to od razu zespoły z nurtu punkowego czy muzyki nowofalowej. Pierwszym, który zrobił na mnie ogromne wrażenie i bardzo długo nie przestawało mi towarzyszyć poczucie takiej fascynacji, był Goombay Dance Band. Zamiłowanie do tego zespołu było na tyle silne, że kiedy nadarzyła się okazja, postanowiłem pójść na ich koncert na Tor-Torze. Zagrali wtedy z zespołem Bank, który był ich supportem. Nie wiedziałem wówczas, że gra w nim Marek Biliński, że to zespół, który wydał dobrą płytę „Jestem Panem świata”, która jest do dziś na honorowym miejscu w mojej płytotece. Poszedłem na Goombay Dance Band, bo to było widowisko z niezwykłą oprawą — człowiek z ogniem przechodzący pod płonącymi tyczkami, półnagie tancerki, itp., ale przede wszystkim liczyła się muzyka. Ich melodie bardzo mi odpowiadały, były pełne nostalgii i bliżej nieokreślonego smutku.

A pierwsza płyta, którą kupiłeś za swoje własne pieniądze?

Był to maj 1980 roku, Czesław Niemen wydał płytę „Postscriptum”. Miałem wtedy I Komunię Świętą, mama dała mi z niej pieniądze, mówiąc „kup sobie co chcesz”. Poszedłem do ówczesnego KMPiK czyli Klubu Międzynarodowej Prasy i Książki, zobaczyłem tam okładkę płyty, która mnie bardzo zainteresowała. Brązowa oprawa, pan w kapeluszu z brodą — był to Czesław Niemen. Nie za bardzo umiałem tę muzykę sklasyfikować. Kupiłem płytę i w domu odtworzyłem ją na gramofonie. Muzyka rozłożyła mnie na łopatki. Na tej właśnie płycie jest utwór „Nim przyjdzie wiosna”, gdzie Niemen śpiewa wiersz Jarosława Iwaszkiewicza Nim przyjdzie wiosna, nim miną mrozy, w ciszy kolebce — nade mną sosna, nade mną brzoza witkami szepce, — wtedy stwierdziłem, że to jest coś wspaniałego i wyjątkowego…

Myślisz, że był to ten właśnie moment przełomowy w kształtowaniu się Twojej muzycznej świadomości?

Ja bym tu wyodrębnił trzy, a nawet cztery momenty. Pierwszym był dom rodzinny i muzyka w rytmie pop i disco czyli Bee Gees czy ABBA. Potem właśnie była płyta „Postscriptum” Czesława Niemena, która wywróciła do góry nogami moje myślenie o muzyce. Choć ten album jest bardzo surowy w swoim wyrazie, na pierwszym planie jest głos Niemena, a potem bardzo ubogie instrumenty klawiszowe. Trzecim momentem było usłyszenie w Polskim Radio Pomorza i Kujaw piosenki AC/DC „For Those About to Rock”. Była to niedziela, około godziny 7:30 i audycja „Piosenki na telefon”, która nota bene chyba jest do dziś na antenie. Poleciało właśnie „For Those About to Rock” i byłem w totalnym szoku, że w ogóle tak można grać. Głos Braina Johnsona, gitary, to wszystko co się dzieje w aranżu tej rozbudowanej kompozycji… rzuciło mnie na kolana! Uznałem, że to jest muzyka mojego życia.

To już tutaj budzi moje większe zainteresowanie, bo ilekroć młode osoby słuchają czy uczą się o minionych czasach, to o takiej muzyce z głośników radiowych jak AC/DC mówiło się, że znana jest z audycji Trójki czy Czwórki, a tu lokalna stacja, radio PiK.

I to jeszcze w audycji, podczas której piosenki zamawiało się przez telefon. Chyba też przez to wspomnienie, ilekroć zdarza mi się obecnie trafić na tę audycję, to nieodmiennie kojarzy mi się ona wyłącznie z AC/DC.

A ten czwarty moment?

Moment, w którym na obozie w Nowym Targu usłyszałem „Kombinat” Republiki. To był właśnie ostatni z tych filarów, które sprawiły, że pasjonuję i zajmuję się muzyką do dnia dzisiejszego.

Dla osób, które znają Ciebie i Twoją twórczość muzyczną, ale nie tylko, nie jest to chyba zaskoczenie, że jednym z tych filarów jest właśnie Republika.

To prawda, z resztą na ten temat zostało już bardzo wiele powiedziane. Cóż, to było wręcz naturalne, bo nie dość, że rozpierała mnie duma z toruńskiego pochodzenia zespołu, to jeszcze miałem możliwość uczestniczenia „przez okno” w próbach Republiki w Od Nowie. Mieszkałem wtedy na ulicy Długiej, czyli dość blisko klubu, urywałem się też często ze szkoły, by podejść „pod okno” i podglądać, jak Grzegorz Ciechowski z kolegami próbują w swojej salce. Od tego wszystko się zaczęło, lata 1980—1982.

W trudnym momencie w historii Polski zapałałeś świadomą pasją do muzyki. W kraju mamy nie dość, że głęboką komunę, to jeszcze trwa stan wojenny, a Ty świadomie wchodzisz w muzykę. Trudno było Ci skrzyknąć kolegów do swojego pierwszego projektu muzycznego?

Chyba nie będzie żadnym nadużyciem, jak porównam miłość do muzyki z miłością do swojej drugiej połowy. Nigdy nie wiesz, w jakich okolicznościach i w jakim miejscu ją poznasz. Tak samo jest z muzykami, w których życiu przypadek odgrywa często kluczową rolę. Swoje pierwsze projekty próbowałem nawet zakładać już w szkole podstawowej, kiedy to spotykaliśmy się po domach, a każdy z nas próbował grać na tym, co akurat miał pod ręką. Ja dla przykładu zaczynałem od gry na perkusji. I w takich projektach jak Die Klamotten czy Saint-Germain, które związane były z IV Liceum Ogólnokształcącym, byłem perkusistą. Z resztą do dziś bardzo lubię ten instrument. Niestety kiedyś doznałem kontuzji nadgarstka i kontuzja ta nie pozwoliła mi dłużej szkolić się w grze na bębnach.

To właśnie w „czwórce” poznałeś Michała Maliszewskiego, który jest ważną osobą w Twoim muzycznym życiu?

I w życiu w ogóle. Tak, Michała poznałem w 1986 roku na holu w szkole. On, co ciekawe, tego nie pamięta i nie tak dawno miałem okazję mu o tym przypomnieć. Zobaczyłem gościa, który miał bujną fryzurę, skórzane spodnie, czerwoną koszulę i katanę. Budził respekt i widać było, że jest ciekawą postacią. A jeszcze jak się dowiedziałem, że Michał jest gitarzystą i ma swój zespół, to pomyślałem, że to jest właściwy adres, pod który powinienem się zgłosić. Tak powstały pierwsze projekty z Michałem, które miały swój debiut w świetlicy licealnej czyli wspomniane wcześniej Die Klamotten i Saint-Germian.

A pierwsze występy poza murami szkoły?

Klub Milenium. Mieścił się tam, gdzie dziś znajduje się klub Piast przy ulicy Lecha. Jego kierownikiem był Andrzej „Bruner” Gulczyński…

Niezwykle znana postać i zasłużona dla toruńskiego świata muzyki.

Andrzejowi jestem niezmiernie wdzięczny i bardzo mocno chcę to podkreślić. Dzięki niemu nauczyliśmy się myśleć muzycznie w kontekście komponowania czy aranżacji. Andrzej ten świat otworzył dla nas. Pamiętam, że kiedyś powiedział: „Co Wy chłopaki tak kombinujecie? Zobaczcie, jak The Cure potrafią na dwóch akordach robić kompozycje i aranże”. I zaczęliśmy myśleć podobnie, tworzyć w prosty sposób swoje melodie. A właśnie dzięki Andrzejowi mieliśmy też swoje miejsce, w którym naszą muzykę mogliśmy rozwijać.

Czyli Wam udało się znaleźć taką własną bezpieczną przystań, gdzie mogliście próbować z zespołem, a przecież wtedy o takie miejsca nie było chyba łatwo?

W rzeczy samej. Najpierw swoją przychylność okazał nam dyrektor Gołyś z „czwórki”. Dzięki jego przyzwoleniu mogliśmy próbować w świetlicy, choć początkowo nie było tak łatwo, bo uważał nas za szarpidrutów, którzy będą hałasować w szkole w sobotę rano. Później jednak stwierdził, że to chyba ma jakiś sens i nie robił nam już problemów.

Tam też mieliście pierwsze koncerty?

Tak, w tej świetlicy. Pamiętam, że przychodziły na nie masy ludzi. To był też chyba taki rodzaj wzajemnej potrzeby zarówno twórców muzyki, jak i tych, którzy jej słuchali — potrzeba wzajemnego uczestniczenia w muzycznej kulturze. To były kompletnie inne czasy.

Ze świetlicy w „czwórce” przeprowadzka do Milenium.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 55.45