Święty Icek
Samochód zatrzymał się na stoku wzgórza, nad którym górował potężny, neogotycki kościół z czerwonej cegły. Wyniosła wieża powodowała, że wydawał się jeszcze większy. Wysiedli. Ona w sukience podkreślającej zgrabną sylwetkę i wspaniałe nogi. On, lekko przygarbiony, ale nadal mający w sobie coś chłopięcego.
— Chodźmy do środka. Może nas wpuści. — powiedział z uśmiechem.
Jeździli na wiele krótkich wycieczek wokół miasta i często kościoły, czy inne ciekawe miejsca, były zamknięte. Nie wpuszczały. Tym razem było otwarte. Weszli do przestronnego wnętrza świątyni. W kruchcie minęli dwie płyty z nazwiskami kapłanów zmarłych w obozie koncentracyjnym w Dachau. W końcu prawej nawy wmurowany był w ścianę barokowy nagrobek rycerza o nazwisku Olszowski.
— Walerian Olszowski, kasztelan spicymierski. — odczytał łacińską inskrypcję. — To musiał być dobry rzeźbiarz. Mistrzowskie dzieło. — stwierdził krótko patrząc na naturalistycznie oddane rysy mężczyzny. W lewej nawie uwagę obojga zwrócił wróbel, który niespodziewanie wleciał do wnętrza kościoła, chwilę pokrążył przed głównym ołtarzem i przysiadł na złoconej ramie potężnego obrazu.
— Jaka elegancka kompozycja! — zdziwiła się.
— To barok? — zapytał, patrząc na ciemne tło i skręconą figurę świętego w niesamowicie złotej aureoli.
— Nie, chyba nie. Te jakieś sosy monachijskie są zbyt współczesne.
— Tak, za świeży jak na barok. — potwierdził. — I ta neogotycka rama i blejtram.
Pochylił się nad prawym narożnikiem płótna.
— O tu, zobacz. Tutaj musiała być sygnatura, ale ją ktoś zasmarował. Ciekawe, dlaczego?
Wychodząc zatrzymali się w kruchcie przy opisie kościoła.
— Błogosławiony Wincenty Kadłubek. Obraz z XIX wieku autorstwa żydowskiego malarza Aleksandra Lessera.
— Czyli, nie barok. — pokiwał głową. — Ciekawe skąd się tu wziął? Może z poprzedniego kościoła? Ta budowla wygląda na taką z początku XX wieku.
— Znakomity obraz. — powiedziała.
— Znakomity. — potwierdził.
Powoli wyszli na zewnątrz i zeszli ze wzgórza do samochodu.
*
Ksiądz Wągliński stał w ogrodzie i przyglądał się jabłonce, której gałąź wymagała podwiązania. Od strony plebani usłyszał wołanie.
— Pani dziedziczka z Niechmirowa przyjechała do księdza.
— Ciekawe, o co może chodzić starszej Pani. Dziś już piątek, nie mogła poczekać do niedzieli i przyjechała specjalnie. Znaczy, coś ważnego. — rozmyślał idąc w stronę plebani.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Witam księdza dobrodzieja.
Ubrana na czarno kobieta stała na ganku podpierając się laską.
— Na wieki wieków. Amen. Niech szanowna Pani pozwoli do środka w moje skromne progi.
Ksiądz szerokim gestem wskazał drzwi do wnętrza.
— Kryspinowo, Kryspinowo! Niech tam Kryspinowa nastawi samowar.
Usiedli przy stole w jadalni.
— Cóż tak niespodzianie sprowadza Panią Olszowską do naszej wioseczki?
— Sen, księże dobrodzieju, sen.
— Sen? — zdziwił się ksiądz Wągliński.
— Od kilku nocy spokoju mi nie daje. Widzę syna, Antoniego. Widzę go w tej mrozi Sybiru. Ksiądz pamięta, że był naczelnikiem powiatu w powstaniu w 63. Zesłali mi Antosia. Zesłali. Teraz przychodzi do mnie we śnie. Mówi mi o obrazie, żeby malować, to wróci.
— Jaki obraz?
— On mówi, że z błogosławionym Wincentym. Biskupem, co pisał Kronikę Polski. Tak mi powiada, gdy przychodzi we śnie. Budzę się później i spać nie mogę. Przyjechałam, zatem do księdza dobrodzieja po pomoc. Chcę zamówić taki obraz i powiesić tutaj w kościele, by miał większą moc, jak ludzie się będą modlić do zacnego biskupa. Ach! A Kronika niech wysuwa mu się z dłoni, w stronę ludzi, by ta cała nasza przeszłość do nich opadała. Ku pamięci.
Pani Olszowska wyjęła sporej wielkości woreczek i podała księdzu.
— Tu są pieniądze, księże dobrodzieju. Niech obraz będzie godny i przez zacnego malarza zrobiony. Mogę liczyć na księdza?
— Tak droga Pani. Postaram się pomóc, ile w mojej mocy będzie. To duża suma. — zważył woreczek w dłoni.
— Niech obraz będzie godny. Tak bym chciała powrotu syna …
*
— Stary kościół był ciasny i drewniany. Obecna świątynia parafialna była budowana w latach 1912—1925, przez ks. kan. Mikołaja Rełkowskiego i parafian oczywiście. Konsekrował go 25 września 1932 roku Ordynariusz Włocławski — ksiądz biskup Karol Radoński. Niech ksiądz popatrzy na ten obraz — malował go Aleksander Lesser. — Proboszcz oprowadzał nowego Wikarego po swoim królestwie.
— A kim był Lesser?
— A, to ciekawa postać! — Proboszcz ucieszył się z pytania. — To znakomity malarz. Kończył studia w Warszawie, Dreźnie i Wiedniu.. Członek Akademii Umiejętności w Krakowie! Współzałożyciel Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych! — z podnieceniem opowiadał Proboszcz. — Malarz historyczny.
— Nie słyszałem …
— Wykonał wizerunki królów Polski! Król Szwecji Karol XV nadał mu złoty medal, a król saski Jan Wettyn pierścień brylantowy!
— Oooo!? — zdziwił się Wikary.
— Lesser opracował ilustracje do dzieł Adama Mickiewicza i Antoniego Malczewskiego. Po śmierci w 1884 w Krakowie, został pochowany na cmentarzu żydowskim przy ulicy Okopowej w Warszawie.
— To on był Żydem?
— Tak, synem Leviego Lessera. Księdzu to przeszkadza?
— Nie! Boże broń!! Nie wiedziałem tylko, że Żydzi malowali obrazy do kościołów.
— Wielu. To dobrzy artyści. To płótno ma w sobie jakąś szczególną urodę. Ta twarz biskupa w aureoli. Niezwykła. I oczy takie gorejące. Jeszcze do starego kościółka go namalowano. Podobno zamówiła go matka powstańca zesłanego na Sybir. W intencji powrotu.
— Wrócił?
— Nie … Mówią, że śnił się matce, dlatego zamówiła obraz, ale już wtedy nie żył.
*
Lesser szedł zamyślony ulica Długą. Minął znajdujący się pod numerem 521 „kantor stręczeń guwernerów i guwernantek, nauczycieli, metrów muzyki i tańców, korrepetytorów, osób do towarzystwa dam, bon” prowadzony przez panią Zwolińską. Dotarł pod 550, gdzie działał zakład litograficzny i fotograficzny Maksymiliana Fajansa, w którym wykonywano artystyczne portrety, rysunki i bilety wizytowe. Wpadł do pracowni Fajansa, jak to robił często. Znali się. Malarz był Żydem, a Fajans Żydem z Sieradza. Często współpracowali razem. Zresztą, mógł tu spotkać Tytusa Maleszewskiego i porozmawiać o sztuce i o Paryżu. Kiedyś był tu nawet Napoleon Orda, dla którego mistrz Maksymilian wykonywał odbitki litograficzne do albumu z widokami historycznymi Polski. Tu była sztuka. Lubił to miejsce, a i z Fajansem dobrze mu się rozmawiało.
— Witaj Aleksandrze. — Fajans uścisnął dłoń Lessera. Dobrze cię widzieć. Myślałem właśnie o tobie. Tytus był u rodziny w Sieradzu i tam ksiądz Wągliński ze Stolca go dopadł. To taka wioska w Ziemi Sieradzkiej. — wyjaśnił dziwną nazwę. — Zlecenie ma na obraz z błogosławionym Wincentym Kadłubkiem. Tytus nie może, ale obiecał, że znajdzie kogoś. Pomyśleliśmy o tobie.
*
Ksiądz Wągliński chwilę kręcił nosem, na wieść o żydowskim pochodzeniu artysty. Maleszewski przekonał go jednak, że to przecież bardzo polski i znakomitej renomy europejskiej artysta. Z królewskimi rekomendacjami!
Lesser dostał zamówienie, gdy ksiądz obejrzał wizerunki władców Polski, które wyszły spod ręki rekomendowanego malarza.
— Starsza Pani zmarła krótko po jego zamówieniu. — tłumaczył ksiądz historię z obrazem. — Serce jej pękło, gdy dostała oficjalne zawiadomienie o śmierci syna.
Ksiądz Wągliński opowiadał artyście, że postanowił, że mimo wszystko musi spełnić jej wolę.
— Świętej pamięci pani Olszowska wybaczy mi, jeśli obraz będzie dobry. — rzekł do Maleszewskiego.
— Będzie znakomity. — zaręczył za kolegę Maleszewski.
— Oby jak najszybciej zawisł w kościele. Może to przywróci spokój duszy matki i syna.
*
Lesser przyjął zamówienie, ale bardzo długo szukał modela. Nie mógł znaleźć nikogo, kto by nadawał się do pozowania do portretu Wincentego Kadłubka. Pewnego dnia wpadł na niego nosiwoda Icek. Często widywał tego człowieka. Dotąd nie zwracał jednak uwagi na ciężko pracującego mężczyznę, który chodził zawsze z pochyloną głową. Słyszał, że żona mu zachorowała. Ledwie starczało mu do tej pory na życie z Sarą i gromadką dzieci, a teraz choroba i lekarstwa. I skąd na to wszystko pieniądze?
— Przepraszam szanownego Pana. — Icek podniósł głowę spoglądając na malarza. — Chyba nie ochlapałem Pana?
— Nie, nie. Nic nie szkodzi. — odrzekł Aleksander, patrząc zafascynowany na twarz nosiwody. — Jakie oczy! Jakie oczy. — pomyślał. — Muszę go mieć do obrazu.
*
— Słuchaj Icek! Nie odchodź — słuchaj!! To przecież nic złego, że posiedzisz w mojej pracowni. Potrzebuję cię.
— Nie, nie! — Icek kręcił głową i wycofywał się rakiem przed malarzem. — Nie, to niedobre. Micwot, rozumiesz, micwot …
— Icek! Ja wiem, co to micwot. Ty tylko mi pomożesz, a ja ci uczciwie zapłacę. Icek! Pomyśl o dzieciach i Sarze. Posiedzisz parę godzin, a ja tak cię namaluję, że nikt nie pozna. Nie będziesz miał zarostu ani pejsów. Tylko te twoje oczy będzie można rozpoznać, ale ilu ludzi widzi oczy nosiwody? Przyjdź Icek. Przyjdź.
— Malbim. Reb Malbim … mówił … czytałem … obraz, nie wolno. Malbim, Malbim!! — Jąkał się Icek.
— Icek! Ty nie będziesz się modlił do obrazu. Ty będziesz Icek na obrazie. — uspokajał go malarz. — To do ciebie będą się modlić, ale … obyś o tym nie wiedział Icek. — dodał w myśli.
*
— To jest Maskil, Icek. To jest Maskil. On nie wierzy w Boga. Ja nie wiem, czy on jest jeszcze Żydem. Czytałeś Malbima. Czytałeś.
Kaszel przerwał Sarze. Przez chwilę ciężko oddychała.
— Nie wolno Ci Icek. To grzech.
Siedział z opuszczoną głową na skraju łóżka i słuchał żony. Miała rację. Malbim napisał za Rambamem i Chizkunim: „Nie wolno ci zrobić sobie figury, ani żadnego obrazu. Nie jest istotne czy wykonuje się takie podobizny osobiście, czy też nakaże się je komuś wykonać”. A on miał pozować do obrazu. I to takiego ze świętym katolickim! Będzie potępiony. Trafi do szeolu. Może nawet czeka go Gehenna. Ale musi to zrobić. Musi mieć pieniądze na lekarstwa i na jedzenie dla dzieci, musi zapłacić za izbę.
— Wybacz mi kochana. Wybacz — szeptał Icek gładząc dłoń Sary. — Grzechem są nawet obrazy odbite w wodzie, a ja będę na wieki portretem jakiegoś księdza. Będę bałwochwalcą. — Wybacz kochanie.
Pochylił się nad nią i delikatnie pocałował w czoło.
— Tate, tate! Opowiedz bajkę.
Maleńka Rachela wbiegła i z dziecięcym impetem siadła między rodzicami tuląc się do Sary.
— Opowiedz, opowiedz!
Sara uśmiechnęła się i kiwnęła głową do męża. Zaczął opowieść:
— Był sobie król imieniem Staś i konwaliowa królewna …
Mała zasnęła w połowie bajki.
— Dobry człowiek z Ciebie. — Sara uśmiechnęła się do męża, który wziął małą w ramiona by położyć ją na noc. — Zrobisz, co będziesz musiał. — szepnęła.
*
Lesser Patrzył na skończony obraz. Błogosławiony Wincenty trzymał wielką księgę, która jakby wymykała mu się z drugiej ręki. Zbyt ciężka od wagi spisanych wydarzeń, zbyt ciężka od tych jeszcze nie zapisanych lub, których się nie zapisze, czy nie zapisało. Trudno orzec. Oczy biskupa z jakimś napięciem spoglądają w bok. Nie na księgę i nie na odstawiony pastorał. Wystraszone oczy Icka. Malarz zastanawiał się, czy Kadłubek nie jest zbyt żydowski. Powinien być może grubszy, dostojniejszy. A on jest w jakimś dziwnym skręcie. Wyrywa się z obrazu. Jest w ucieczce.
— Oj Icek, Icek. — szeptał.
Wziął pędzel i zaczął malować złotem aureolę, w którą wpisał niepostrzeżenie nazwisko i imię Icka po hebrajsku. Zrobił to plamami, których nikt się nie domyśli — nawet, jeśli zna pismo ze zwojów. Icek na obrazie ręką odpychał to wszystko, co się działo. Musiał nakarmić maleństwa i kupić leki dla Sary, ale pozowanie do katolickiego obrazu! Oby się nikt nie dowiedział. Oby się nikt nie dowiedział — mówiła ręka i twarz Icka.
*
Ksiądz Wągliński przyglądał się gotowemu dziełu, które chłopską furmanką dowiózł od strony Złoczewa jeden z miejscowych. Przywiózł także artystę.
W dziennym świetle ciepłego dnia błogosławiony kronikarz zdawał się wyskakiwać ze złoconej suto ramy. Cudownie lśniła w słońcu aureola.
— Piękny. — skwitował ksiądz, nie wdając się w szczegóły.
— Cieszę się, że się księdzu podoba. — odrzekł Lesser.
— Zapraszam Pana do środka. — Ksiądz puścił artystę przodem. — Myślę, że już w najbliższą niedzielę poświęcę go podczas mszy. Niech zdobi kościół i świadczy o miłości rodu Olszowskich do Ojczyzny.
Lesser pokiwał głową ze zrozumieniem.
*
— Tylko prosto powieście mi obraz!
Ks. Rełkowski osobiście wybrał miejsce na końcu nawy, od strony Wielkiego Ołtarza.
— To Lesser. — podkreślił dobitnie, jakby majstrowie wiedzieli, kim był autor płótna. — Lesser. — powtórzył dla pamięci.
Gdy skończyli pracę, przyglądał się przez jakiś czas dziełu, kontemplując je w nowej przestrzeni.
— Jest dobrze. — stwierdził do siebie. I po chwili głośno powtórzył czekającym robotnikom. — Jest dobrze.
*
Młody Wikary stał w oknie plebani i zamyślony patrzył gdzieś w dal.
— Słyszał Ksiądz? Wojna.
— Tak. Zaczęło się Księże Proboszczu. Oby Bóg miał nas w swojej opiece.
*
Wojna wtargnęła brutalnie w spokojny świat wsi i miasteczek tej części kraju. Zbombardowano bezbronny Wieluń. Spalono Złoczew. W sieradzkim więzieniu osadzeni umierali dziesiątkami, a setki mordowano w mieście i okolicy. Obraz nadal złocił się w kościele, ale wszyscy modlili się do Jezusa i Przenajświętszej Panienki. Mało kto rozmawiał z błogosławionym Wincentym. Choć byli i tacy.
Latem 1942 do Stolca dotarła wieść o likwidacji getta w Sieradzu. Tysiące Żydów zagnano do klasztoru Urszulanek, a po kilku dniach wywieziono. Wszyscy wiedzieli, że na śmierć, gdzieś w okolice Koła. Na plebani zapanowała szczególna atmosfera.
*
— Księże Proboszczu! Trzeba zgłosić Niemcom ten obraz. To żydowskie dzieło. Może nam zaszkodzić, jeśli je przemilczymy.
— Niech ksiądz za dużo nie mówi. Słowa są jak kamienie ciśnięte w niebo. Gdy rzucamy je do wody — widać kręgi. Ale na niebie też są kręgi, tylko nie wszyscy je widzą. Nie wszyscy słyszą.
Mówił z pasją Proboszcz nie patrząc na Wikarego.
— Księdza interesuje poprawność. Legalizm. Sztućce na stole — nóż ostrzem do góry, a nie do dołu. Układ widelców i łyżek. To bardzo ważne, prawda? Nie ma legalizmu pod okupacją! To śmierdząca kolaboracja!! A gdzie normalność!? — Proboszcz zerwał się od stołu, podszedł do regału i wyciągnął bez zastanowienia mocno zużyty wolumin.
— Niech ksiądz czyta. — podał Wikaremu otwartą książkę i odszedł na swoje miejsce przy stole.
Wikary spojrzał na podkreślone zadania:
„Cóż wiesz o pięknem? …”
„… Kształtem jest miłości”
„Bo nie jest światło by pod korcem stało,
Ani sól ziemi do przypraw kuchennych,
Bo piękno na to jest by zachwycało,
Do pracy — praca, by się zmartwychwstało”
— Tak, Norwid … — Wikary odłożył książkę. — Ma Ksiądz rację, jestem legalistą. Nic poetyckiego. — powiedział cicho. — Ale, poza tym, może po prostu próbuję jakoś przeżyć tę wojnę?
*
Napięcie na plebani nie opadało. Zdawało się kipieć, jak woda w garncu na kuchni.
*
— Ksiądz chce ukrywać Żyda? — zdenerwowany Wikary miotał się po zakrystii. — Ksiądz wie, że z tego mogą być kłopoty. Powinniśmy zgłosić Lessera.
— Wtedy będzie po nim.
— Jak nie zgłosimy, to będzie po nas.
Za otwartym oknem usłyszeli oddalający się szelest. Spojrzeli na siebie zaniepokojeni.
— Stało się. — powiedział Proboszcz.
Wikary kiwnął głowa bez słowa. Po chwili wstał i wyszedł.
*
Kapłani zasiedli do stołu nakrytego białym obrusem. Gospodyni postawiła wazę gorącego rosołu. Nalali sobie złocistego płynu do talerzy wypełnionych makaronem posypanym pietruszką. Nim zaczęli jeść podjechały samochody. Po chwili w drzwiach stanęli Niemcy. Żołnierze rozbiegli się sprawnie po plebani. Przy księżach pojawił się wysoki oficer. Patrzył jakiś czas w milczeniu na obu księży i na talerze z zupą. Świat się zatrzymał w przyjaznej woni rosołu.
— Absurdalne. — pomyślał Proboszcz patrząc na wazę i refleksy słońca radośnie igrającego na sztućcach.
— Tu się ukrywa Żyda. — powiedział Niemiec. — Gdzie?
— Nie ukrywamy nikogo. — spokojnie odrzekł Proboszcz.
— Zobaczymy. — odparł oficer. — Swobodnie usiadł przy stole i zaczął obserwować mężczyzn.
Po kilkunastu minutach wszedł podoficer. — Tu nie znaleźliśmy nic. — zameldował.
— W takim razie przejdziemy do kościoła.
— Talerz z rosołem. Wystygnie. — pomyślał Proboszcz. — Talerz z rosołem jak … aureola.
Wszyscy wstali od stołu i poszli do świątyni. Wikary otworzył drzwi. Niemcy zaczęli przeszukiwać wnętrze. Kilku udało się na wieżę, reszta systematycznie przetrząsała kościół.
— Ładny obraz, kto go namalował? — zapytał oficer zatrzymując się przed płótnem Lessera.
— Nie wiadomo. — odpwiedział Wikary.
— Ktoś z Monachium. — rzekł Proboszcz.
— Zamazana sygnatura. — zauważył oficer pochylając się przy obrazie. Interesujące. — Czyli to niemiecki obraz? — odwrócił się do Proboszcza.
— Autor podobno studiował w Monachium. Umknęło mi nazwisko.
— Tu także nikogo nie ma. — Ten sam podoficer stanął przed dowódcą i czekał na dalsze rozkazy.
— Cóż … Ciekawy obraz. Widać wpływy kultury niemieckiej. — popatrzył na księży. — Obraz zostaje, a Panowie udadzą się z nami.
*
— Dlaczego Ksiądz to zrobił? — spytał Proboszcz.
— Chciałem choć uratować ten obraz … Ksiądz sam opowiadał mi, że nawet Judaizm naucza, że „jeśli człowiek niszczy jedno życie, to jest tak, jak gdyby zniszczył cały świat. A jeśli człowiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby uratował cały świat”. Czytałem Talmud Babiloński. Fragmenty. Nie chciałem skazać Lessera na śmierć. Rozumie Proboszcz … trochę poezji. — Wikary zakaszlał. Oddychał ciężko. Po jakimś czasie oddech mu się wyrównał i uspokoił. Wyglądało, że zasnął.
Proboszcz patrzył na jego wyniszczoną i poszarzałą od choroby twarz. Rozmyślał przez czas jakiś o młodym Wikarym, zamazanej sygnaturze i Lesserze.
— Nie żyje. — wyrwał go z zamyślenia czyjś głos.
Proboszcz otrząsnął się z zaskoczony. Złapał Wikarego za rękę. — Nie żyje. — powtórzył bezwiednie. — Osunął się na kolana. — Wieczne odpoczywanie … — modlił się gorąco i płakał.
*
— Biskup Kozal! — zdziwił się Proboszcz. — Biskup też w obozie!?
— O, Ksiądz Proboszcz. Widzę, że jest tu wielu znajomych. Za co Księdza zabrano?
— To skomplikowane …
— Tak? — zachęcił Proboszcza do zwierzeń.
— Ktoś doniósł, że ukrywamy Żyda w kościele.
— Ukrywał Ksiądz Żyda?
— Nie, tylko nie zgłosiłem obrazu Lessera.
— Ach! Tego żydowskiego malarza.
— Tak. Widzę, że Ksiądz Biskup świetnie się orientuje.
— Trochę interesowałem się sztuką. I jak się potoczyła ta historia?
— Niemcy zrobili rewizję. Żyda nie znaleźli, ale nas zabrali. Wikarego i mnie. Całkowicie głupia sytuacja — wychodzi na to, że trafiliśmy tu przez obraz.
— A Niemcy wiedzieli, że chodzi o obraz, a nie o człowieka?
— Chyba nie …
— W takim razie jest tu ksiądz za ratowanie ludzkiego życia, a kto ratuje ludzkie życie … — zawiesił głos. — Sztuka jest miarą człowieczeństwa. Bez sztuki ludzie są zwykłymi bytami zwierzęcymi. Ratowanie obrazu jest równie ważne jak ratowanie człowieka. A Niemcy myśleli, że chodzi o człowieka.
— Wikary zmarł tutaj kilka dni temu.
— Trzeba się modlić. I niech Ksiądz pamięta, że nie chodzi tu ani o sztukę, ani nawet o ratowanie ludzi. Oni walczą z religią. Ksiądz się rozejrzy. Są nas tu setki. Za nic konkretnego. A naprawdę za wiarę. — Biskup ścisnął przyjaźnie ramię Proboszczowi i odszedł.
*
Przez stłuczoną szybkę wleciał do kościoła ptaszek. Kołował pod stropem, później lawirował między filarami. Przysiadł na epitafium Olszowskiego, pokręcił się trochę, przefrunął i zatrzymał na ramie obrazu Lessera. Coś tam marudził, czy śpiewał sobie po ptasiemu. Błogosławiony Wincenty Kadłubek oczami Icka przyglądał mu się spod aureoli. Światło rozświetlało drobinki kurzu unoszące się w powietrzu wyciszonej świątyni, a ptak napełniał ją delikatnym dźwiękiem.
*
— Biskup Kozal zabity. — Ksiądz Stanisław pochylił się nad Proboszczem.
— Jak?
— Gdy zabrali go ze szpitalika, to wstrzyknęli mu fenol.
— Ja też umieram. To już długo nie potrwa. Piekielny tyfus.
— Będę się modlił za księdza …
*
Proboszcz majaczył w gorączce. Półprzytomny widział twarz księdza Stanisława, ale nakładały mu się na nią rysy Wikarego.
— Niech mi Ksiądz wybaczy. Biskup Kozal … wiem … miał rację. Niemcy i tak by nas … Ale niech mi Ksiądz … — kaszlał, twarz wykrzywiał mu ból. Przed zamkniętymi teraz oczami przesuwał się obraz stoleckich pół widzianych z kościelnego wzgórza, odległego lasu na horyzoncie. Po chwili wszystko przesłoniła twarz Icka z obrazu Lessera rozświetlona aureolą.
— Święty, święty. — wyszeptał spierzchniętymi wargami. — Aureola … jak talerz rosołu.
Szabes goj
Działo się to wszystko jesienią. Nad Manhattanem jeszcze unosił się pył z WTC, ale tu jakby nie docierał. W Warszawie było w okolicach zera stopni, a w Złotej Jerozolimie ponad 20. Miasto wiedziało o NY, lecz żyło własnym rytmem wyznaczonym przez wszystkie wieki, jakie tu się narodziły i zmarły.
*
Rano obudził mnie gość z obsługi. Przewracałem się na trzeci bok, gdy otworzyły się drzwi.
— Boker tow! — powiedział do mnie na powitanie i zapytał po angielsku, czy nie będzie mi przeszkadzało, gdy posprząta.
— Bewakasza. — odpowiedziałem jednym z kilku znanych mi miejscowych słów. — Toda. — odrzekł. Grzeczny jakiś, bo … za co mi niby podziękował? Chyba nie za moje „proszę”.
*
Wychodzę z recepcji. Przejeżdża kilka samochodów na sygnale. Może to jakiś kolejny zamach, a może tylko zwyczajnie wiozą kogoś do Knesetu, który jest w pobliżu hotelu, w którym mieszkam? Idę w stronę wieżowca Holiday Inn. Chmury są tak nisko, że przesuwają się zboczem wzgórza ocierając niemal o mnie. Wieje niesamowity wiatr. Jest ramadan i zaczął się szabat. Wszędzie pustki. Listopad.
Jadę na Stare Miasto. Tu roi się od wojska i policji. Mężczyźni i kobiety z automatami. Podążam pod Western Wall, czyli Ścianę Płaczu. Staję w męskiej części. Po chwili słychać okropne krzyki z kobiecego sektora. Okazuje się, że pobiło się kilka Żydówek między sobą i to tak bardzo, że musiały je rozdzielać policjantki. Gdy wychodzę w stronę El-Wad natykam się na tłoczących się Arabów schodzących uliczką od strony Wzgórza Świątynnego. Czekam chwilę wśród izraelskich żołnierzy z automatami. Pokazują w końcu, że jest ok, więc mieszam się z tłumem mężczyzn.
Docieramy zwartą ciżbą do Drogi Krzyżowej. Koło V stacji przeciska się grupa zakonników i zakonnic eskortowanych przez uzbrojonych żołnierzy. Skręcam w stronę I stacji. Kolejne grupki wojska. I następne. Dochodzę do kościoła św. Anny. Wchodzę na jego rozległy teren. To tutaj jest słynna sadzawka Betesda, przy której Chrystus leczył ludzi. Sadzawka!? To ogromne rzymskie cysterny! Ale może w czasach Chrystusa ich jeszcze nie było? Św. Jan Ewangelista napisał o otaczających sadzawkę krużgankach, więc chyba tu jednak były w czasach Jezusa. Powoli zmierzcha i zbiera się na deszcz. Wchodzę do pięknego kościoła krzyżowców. Wygląda tak szlachetnie. A jaka akustyka! Kilku Amerykanów śpiewa „Amazing grace” na głosy. Zamieram w zachwycie. „Trwaj chwilo — jesteś piękna” — Szepczę.
*
Wracam. Jak zwykle pieszo. Wychodzę ze Starego Miasta Nową Bramą. Dalej podążam Yafo w stronę Kiryat Moshe i hotelu. Jest ciemno. Na jakichś światłach staję obok dwóch młodych chasydów w jedwabnych, złotych chałatach. Stoimy razem — ja i ci pejsaci chłopcy w futrzanych sztrajmlach, wielkich jak miny talerzowe. Wróciły niegdysiejsze śniegi.
*
Idę przez mrok. Po drodze mijam skwer pełen palm. Wszystkie są podświetlone od dołu lampami umieszczonymi w ziemi przy pniach. Wygląda to jak magiczna świątynia. Monumentalnie, lecz zarazem lekko. Tak jakby połączono kolumny meczetu w Kordobie z tymi z Karnaku.
*
W hotelu czekają ciasteczka szabatowe z życzeniami. Dostaję zaproszenie na specjalną kolację szabasową. Siedzę z rozśpiewanymi Żydami i popijam „Valey” z Carmelu. Pyszne wino, choć raczej niedrogie. Obok mnie siedzi rodak.
— Andrzej „jakiś tam”. — przedstawia się niezbyt wyraźnie. Je, ale nie pije. Jego sprawa. Wino naprawdę dobre i w dobrej temperaturze. Żydzi śpiewają całymi rodzinami coraz głośniej.
— Czemu ci faceci siedzą w tych myckach? — pyta. — Nie wiesz, czemu Żydzi noszą wciąż nakrycia głowy?
Udaję zdziwienie. — Bo mają więcej grzechów niż włosów na głowie, to po co Boga obrażać takim widokiem? — śmieję się ze starego szmoncesu.
— A co z łysymi?
— Łysi grzeszyli kiedyś, gdy mieli włosy, więc też chodzą w jarmułkach.
*
Niecałe dwie godziny temu wróciłem ze Starego Miasta. A tu przy kolacji ów Andrzej prosi mnie żeby pójść z nim … pod Ścianę Płaczu. Żal mi go. Nie ma grosza — zgubił wszystkie pieniądze po pijaku. Chce pozwiedzać i znaleźć bankomat. Idziemy oczywiście pieszo. Godzinny marsz. Pada deszcz. Rozmawiamy po męsku, od serca. O wódzie i rodzinnych kłopotach. Dużo pije, więc chce go zostawić żona. W Jerozolimie jest służbowo. Jeszcze tylko dwa dni. Dlaczego przyleciał na szabas? I kiedy zdążył się nawalić i zgubić kasę. Pewnie kupił cos w strefie wolnocłowej na Okęciu i pił w samolocie. Niepoważny.
W uliczce w pobliżu Ściany Płaczu jakieś dziecko wyskoczyło skądś z kijkiem i groziło nam wykrzykując coś mściwie. Co ten chłopczyk robi sam o tak późnej porze!? Nie wiem, czy to żydowski, arabski, grecki czy ormiański dzieciak.
O tej porze nie powinien tu biegać sam!
Pod Ścianą nie ma nikogo. Wyjmujemy ze skrzyni jarmułki i wchodzimy. Jedyni pod Ścianą! Dwaj goje. Resztę świata wypłoszył deszcz.
Idziemy w noc. Niedaleko Bramy Gnojnej wchodzimy na widokowy tarasik. Opodal bariery stoi pod ścianą młody żołnierz z odkrytą głową. Obserwuje nas, ale ze spokojnym znudzeniem. Na pasku zwiesza mu się lufą w dół potężny automat. Żołnierz kiwa głową przyjaźnie. Chwilę rozmawiamy. Okazuje się, że jest z Rosji, więc mówimy po rosyjsku.
Andrzej stoi z boku i … robi nam zdjęcia. Spoglądam w stronę Góry Moria, tam gdzie szarzeje Al-Aksa. Podajemy sobie ręce — żołnierz idzie w stronę schodów, a my uliczkami przemieszczamy się w głąb żydowskiego kwartału.
*
Plac Hurva. Jakoś tu dotarliśmy po prostu włócząc się bez planu. Stajemy przed ruinami XIX-wiecznej synagogi zburzonej przez Jordańczyków w 48. Patrzę na szeroko rozpięty, kamienny łuk odtwarzający wysokość i kształt kopuły lub nawy. Spina niebo w całość.
Majmonides twierdził, że tam gdzie zanika dobro jego miejsce zajmuje zło. Powinno się odbudować Hurvę. Zapełnić pustkę dobrem. Czy niebo w obrączce łuku jest pustką?
Niespodziewanie podszedł do nas chłopak w ciemnym chałacie. Zapytał po angielsku, czy jesteśmy Żydami. Ucieszył się bardzo na wieść, że jesteśmy katolikami z Polski.
— Czy możecie nam pomóc i zapalić światło w synagodze? — powiedział przyjaźnie, kusząc przy okazji dobrym winem.
Weszliśmy do ciemnego budynku opodal ruin Hurvy. Na zewnętrznej ścianie tablica — „Instytut Tory” — czytam początek napisu. Chyba dla kobiet. Dziwne, bo słychać z wnętrza piękny śpiew … mężczyzn. Ciemno jak cholera! Stoimy w jakimś obszernym przedsionku. Nasz Żyd pokazuje nam miejsce, gdzie jest tablica rozdzielcza. Zapalam światło — staje się jasno w przedsionku. Które teraz? Nikt nie wie. Zbiera się całe konsylium.
*
Z ciemnego wnętrza wylewa się śpiew, jak z jakiejś zagubionej Arki Noego. A może z odnalezionej? Głosy dziesiątków mężczyzn łączą się w potężniejący strumień. Śpiew narasta. Jest silny i charyzmatyczny. „Żyjemy” — zdaje się przekonywać podświadomość.
I jest to wyjątkowy, żywy śpiew.
Słuchałem modlitwy siedzących w ciemnościach synagogi Żydów, a myślami byłem przy klęczącej postaci mojego ojca. Zawsze przed snem odmawiał pacierz. Pochylony przy łóżku ciężko opadał na podłogę po znojnym dniu pracy, żegnał się szeroko znakiem krzyża i rozmawiał z Bogiem.
*
„Konsylium” nie ma pojęcia, który z wielu przycisków należy przekręcić. Boją się podjąć decyzję, a my nie chcemy niczego uszkodzić i czekamy. My patrzymy na nich, oni na nas.
I nie udało się. Zrobiło się bardzo późno. Wychodzimy zostawiając zapalone światło w przedsionku. Pewnie będzie się palić tak przez całą noc i dalej, póki nie skończy się szabas. Może to dla kogoś będzie dobry znak?
*
„Oj, oj! Szabes goj!!”.
Przysięga
Miałem od kilkunastu tygodni 18 lat. Był czerwiec lub lipiec 1980 roku. Mój przyszywany kuzyn został powołany do służby wojskowej w jakiejś jednostce wartowniczej w Policach. Zbliżała się jego przysięga. Rodzice Jany byli niepełnosprawni. Wujek chodził o kulach, a ciotka była chroma i miała krzywe plecy.
Któregoś dnia, gdy wpadłem do nich pograć w karty, co przedkładałem nad zdobywanie wiedzy do zbliżającej się powoli matury, Wujostwo zapytało, czy nie pojechałbym z nimi na przysięgę Jany do Polic.
— Jasne. — odpowiedziałem krótko.
Próbowali wyjaśniać, że będąc w kondycji, w jakiej są, powinni mieć bardziej sprawnego od nich opiekuna. Nie musieli niczego tłumaczyć. Liczyła się przygoda. Nigdy nie byłem w Policach, a wyprawy na koniec świata zawsze mnie fascynowały i przeczytałem wiele książek podróżniczych na ich temat. Police w moim mniemaniu były na końcu świata.
Trochę gorzej poszło z oponującymi rodzicami, ale w końcu ulegli mojej fantazji.
Gdy nadszedł dzień wyjazdu, uzbrojony w nowiutki dowód osobisty i szkolną legitymację, wyruszyłem z dwojgiem niepełnosprawnych na przysięgę.
*
Nie pamiętam nocy w pociągu. Raczej w paru składach, bo na pewno była przesiadka w Kutnie. I jeszcze gdzieś po drodze, ale zatarło się to przez lata. Podobnie jak wrażenia z pociągu, który był przeładowany. Niepełnosprawne wujostwo jakoś ulokowało się na miejscach siedzących. I z niesłychaną operatywnością jeszcze wcisnęło mnie do przedziału. Wuj, który był niezmiernie kontaktowy, zaraz wdał się w rozmowy z podróżnymi, a potem zaczęło go nosić po pociągu, bo musiał sobie pogadać tu i tam. Bawiło mnie zawsze, że nigdy nie mówił pani czy kobieta, lecz zawsze tak bardzo wzniośle — niewiasta.
Po wielu godzinach dotarliśmy do Dworca Głównego w Szczecinie. Było jeszcze dużo czasu do przysięgi i do pierwszego autobusu, którym mieliśmy udać się do Polic. Poszliśmy trochę w stronę miasta, pokręciliśmy się przy jakimś gotyckim kościele, ale było zbyt ciemno i nie było sensu włóczyć się w nieznanym terenie. Wróciliśmy na dworzec. Ławki były pozajmowane. Wypiliśmy kawę tak gęstą, że niemal stała w niej łyżka. Cóż miała za aromat! Wspominam go po latach. Miała nas ochronić przed sennością. Paradoksalnie, po spożyciu zawartości szklanek, zachciało nam się tragicznie spać. Cóż począć? Ciotka znalazła radę. Najpierw odpłynęła gdzieś w głąb dworca podpierając się laskami. Gdy wróciła, nie tłumacząc niczego kazała byśmy poszli za nią. Zaprowadziła nas do dworcowego szaletu. Było tam przytulnie jak na tamte czasy. Czysto i cicho. Okazało się, że ciotka zapłaciła szaletowej za trzy kabiny … w męskim. Każde z nas zamknęło się w swojej, ulokowało na zamkniętym sedesie i spokojnie przespało się ze trzy godziny. Po tym czasie szaletowa obudziła nas. Zbliżała się pora pierwszego tramwaju jadącego do pętli skąd odjeżdżał autobus w stronę Polic.
Niezapomniany nocleg — jeden z najdziwniejszych w życiu.
*
Polic w ogóle nie pamiętam. Żadnych budynków, ulic. Pozostał w głowie marsz w stronę jednostki wartowniczej. Gdzieś wśród chaszczy i dziwacznych żelazobetonowych ruin leżał ogromny betonowy wlot do czegoś, co podobno było kiedyś potężnym kominem. Wyglądał jak tunel. Jana wytłumaczył później, że to ruiny niemieckiej fabryki syntetycznej benzyny zbombardowanej w czasie wojny przez aliantów. Te kosmiczne krajobrazy jakiś czas potem rozpoznałem w kinie oglądając, któryś z tych dziwnych filmów Szulkina, na które uwielbiałem chodzić w tamtych czasach. Może to była „Wojna Światów — następne Stulecie”, a może „Obi Oba — Koniec cywilizacji”, albo „Ga Ga — Chwała bohaterom”? . A może „Golem”? . Prawie na pewno krajobrazu użyczyły ruiny w Policach.
Pieszo dotarliśmy do jednostki. Była przysięga. Posiłek w namiocie polowym. Trochę pogadaliśmy o tym i owym. Głównie słuchaliśmy opowieści Jany o wojsku. Nikt z nas nie był w wojsku. Ciotka z wiadomych względów, wuj ze zdrowotnych, a ja miałem trafić do armii dopiero po studiach, ale to już zupełnie inna opowieść i inny koniec świata.
Kilka godzin uciekło szybko. Jana dostał przywiezione z domu różności i … trzeba było się żegnać.
Wracaliśmy pieszo w stronę miasta w tym pełnym jakiejś pomalowanej słońcem przestrzeni zaprzeszłej grozy i absurdu, jaka rozciągała się w okolicach koszar.
A później był zielony deptak w mieście, którym szliśmy w stronę przystanku, z którego mieliśmy jechać autobusem do Szczecina. Szliśmy jedną stroną deptaku, a w przeciwnym kierunku zmierzał patrol młodych milicjantów. Zwrócili na nas uwagę. Musieliśmy wyglądać dość dziwnie. Ciotka, trochę garbata i kulawa z dwiema laskami w kolorowym, niemal cygańskim stroju z niezwykle mocnym makijażem. Siostra mieszkająca w USA przysyłała jej dobre kosmetyki i ciotka z lubością używała ich w dużych ilościach. Uwielbiała się malować. Wuj o kulach. I ja — chudy licealista w za małych drucianych, dość pogiętych okularkach z grubymi szkłami, w jakichś ubraniach, które ponosiłem po siostrach. Piękne to musiało być trio. Ach! Gdyby tak przenieść się w czasie i móc je ujrzeć! To byłaby dopiero zabawa.
Milicjanci nie wyglądali na ubawionych. Nie mieliśmy pojęcia, że zaczęły się pierwsze podmuchy tego, co stało się za parę tygodni Sierpniem 80. Oni wiedzieli i sprawdzali nietypowych ludzi, a my typowymi za diaska jasnego nie byliśmy.
Zatrzymali nas. Długo wypytywali i spisywali. Zaczęliśmy obawiać się spóźnienia na pociąg w Szczecinie.
— Nazwisko! Adres zamieszkania!! — zwrócił się do mnie milicjant trzymający mój dowód w ręku groźnym tonem.