E-book
6.83
Przedjutro

Bezpłatny fragment - Przedjutro


Objętość:
198 str.
ISBN:
978-83-65236-86-9

Ćma

„Chcecie poznać Prawdę? Istotę wszechświata?

Czy tym światem rządzi Bóg, człowiek, czy Szatan?

Ja wam mówię — człowiek, w to głęboko wierzę…

Pytam tylko: człowiek-bóg czy człowiek-zwierze?”


William Blake /Głos demona stróża/

Paznokcie i glina

Palce zagięte w szpony. Drapanie w glinie stało się niezbędnym warunkiem przetrwania. Byleby dalej. Kolejne wyciągnięcie ramienia wymagało nadludzkiego wysiłku. Rana pod żebrem krwawiła, niespiesznie jednak, nie tak, jak się tego spodziewała. Zostawiała za sobą ścieżkę wytartego błota i ciemny szlak gęstej krwi.


Nie obejrzał się. Odchodził niewzruszony, a jego plecy z wolna zlewały się z kolorem otoczenia, aż w końcu przestał istnieć w ogóle. Nie zauważył, jak ocknęła się i po raz pierwszy wyciągnęła zziębnięte, drętwe ramie. Nieznany jej dotąd neuron zadziałał jak system ratunkowy, gdy z wysiłkiem nieznanym sobie rozczapierzała zgrabiałe palce. Nie irytowała jej nawet drwiąca swą obojętnością przyroda, zaklęta w poszumie wiatru i delikatnym szeleście fal. Niestrudzenie wbijała zachłanne paznokcie w lodowate błoto zziębnięte od jesieni. Maź nie stawiała oporu. Zdawało się, że chce ją włączyć w swą istotę, zamazując coraz bardziej, oblepiając, przytrzymując. Czy to błoto ją uratowało? Czy to ono zapchało ranę tak skutecznie, że krwi odechciało się ciec? Możliwe również, że zmiany w jej ciele były już tak daleko posunięte, że nie sposób było ją tak po prostu zabić. Może dlatego, że w tych mikronach zgęstniałego czasu komórka zagnieżdżona dotąd w miękkim, ciepłym miejscu wewnątrz niej, zdążyła się już dawno podzielić na dwa, na cztery, na szesnaście…

Motyle

Rozpoczęło się niewinnie. Powiedziano im któregoś dnia (może to był poranek pełen jasnych powidoków wschodzącego słońca, być może jednak przygnębiające, październikowe popołudnie, któż to teraz spamięta?), powiedziano im, że to, co robili do tej pory, jest od teraz złe.


Rozpościerała odtąd ręce wyłącznie w zaciszu swojego domu, w czterech ścianach starego mieszkania. Otaczały ją odbite niewprawną ręką malarza wałkowe motyle w kolorze wymiocin. Były miejsca, w których motylom poodpadały fragmenty skrzydeł, a fakt zniszczenia przez nikogo nie został nigdy zarejestrowany. Niedostrzeżone kalectwo. Przekrzywiała wtedy głowę, zawieszona pomiędzy czynnościami i kontemplowała fakturę ściany. Czasami dla zabawy poruszała skrzydłami malowanych owadów, by przekonać się, jak bardzo odróżniają się kalekie od ocalałych. Te ukruszone, zdawać by się mogło, unikały jej spojrzenia, chowały się niepostrzeżenie za inne, te idealne. Niektóre ze zdwojoną siłą machały ocalałym skrzydłem, by zrekompensować sobie brak drugiego. Inne nie robiły nic, nawet nie sfruwały ze ścian, by spróbować. Dotykała ich czasem palcem, dla zachęty, jednak gdy po którejś z kolei zaczepce dostrzegła, że motywowany motyl rozpada się w drobinki, przestała. Zdumiewające były te nieuszkodzone. Ich bylejakość nic nie znaczyła w obliczu siły dwojga skrzydeł i dumnie sterczących czułków. Prężyły się za dwóch, za trzech, podlatywały odważnie aż pod sufit. Niekiedy wzlatywały za szybko i rozbijały się, wtedy zza ich pokiereszowanego korpusu wyskakiwały ukradkiem te niedoskonałe i czmychały, zdezorientowane, w nieodgadnionym kierunku. Często połamańce kierowały w jej stronę wzrok pełen wyrzutu. Wydawało się, że mają do niej żal. Ale dlaczego? Czy obiecywała im niebo, łąkę, kwiaty, słońce? Czyż nie dostrzegły już w pierwszej chwili po ożywieniu, jak byle jakim konstruktem są? Tanią sztuczką malarską, niedokładną odbitką grawerowanego wałka, wymiocinami naściennymi, fantasmagorią prababki. Zupełnie inaczej do przestrzeni podchodziły te odrapane. Zatracały się w narzuconym samym sobie plastikowym optymizmie, bądź w ogóle unikały konfrontacji. Odrywając się od ścian, pozostawały nieruchome, naśladując swe poprzednie upozowanie. Wydawać by się mogło, że irytowała ich ta nowa konieczność zaangażowania się.


Po jakimś czasie przestało ją to cieszyć. Może przyczyną było uszkodzenie prawie wszystkich malowideł (tak, tak, niczego się nie uczyły, ciągle rozochocone własną mobilnością obijały się to o sufit, to o okno, nawet o ścianę, z której przecież chwilę temu wyszły…). Nie martwiło jej to wcześniej, nudziło raczej. Wszystko zmieniło się po wydaniu zakazu, gdyż w pierwszej chwili zdało się jej, że nie będzie jej już dane nic innego. Ale czy na pewno? Czy aby odbijający się o okno motyl nie zostanie z zewnątrz dostrzeżony przez wprawne oko zawsze czujnej sąsiadki? Jak wytłumaczy gościom wygląd swoich poodrapywanych ścian? Przecież, tak słyszała, a ci, od których słyszała, raczej rzadko kłamią, słyszała więc, że wchodzą i patrzą.


Od jakiegoś czasu i ona patrzyła uważniej. Nie, żeby popadać w obsesję, co to to nie. Czasem wydawało się jej, że dostrzega obce, dotąd ukradkowo rzucane spojrzenia, zerknięcia kątem oka, czy pozornie powierzchowne prześlizganie się wzrokiem po zdawałoby się nic nieznaczących elementach wystroju jej domu. Wtedy ostrożnie rozwijała palce dłoni i delikatnie napinała skórę, tym samym mocniej przytwierdzając do odpowiednich miejsc nie tak dawno poruszane elementy. Szczególnie te motyle; ich reakcji nigdy nie była pewna. Niechciany, wszędobylski wzrok innych paraliżował jej zmysły. Zaczęła powoli wątpić w prawdziwość tego, co robi, chociażby z tego powodu, że nie było nikogo, kto potwierdziłby jej natychmiastowo porządność owych poczynań, zgodność z obowiązującymi zasadami. Przyczyną owego rozmycia pewności mógł być również fakt, że zasady zmieniały się z dnia na dzień i nawet osoba chcąca być w stu procentach zgodna z literą prawa, nie nadążała w planowaniu jakichkolwiek działań, bo i samo planowanie z racji zaburzonych prerogatyw traciło swój sens. Nie miała odwagi rozczapierzać palców w większej grupie (tak, znów obawa przed tymi spojrzeniami!), dlatego też często niby bezsilna kukła dawała się przyporządkować do odpowiedniego sortu. Oficjalnie gorszego sortu.


Najpiękniejsze było przesiadywanie w piwnicy. Jeszcze do niedawna miała możliwość wychodzić nocą i przetwarzać. Nigdy nie odważyła się dokonywać niczego spektakularnego, ot, drobne poprawki budynków, załatana dziura w tynku, wyrównany trawnik, czasem (ale rzadko!) wyleczona łapa bezdomnego psa. Może dzięki jej wrodzonej ostrożności (sama jednak nazywała to wylęknieniem stłamszonego zwierzęcia, które nie potrafi nawet być sobą) nie została dotąd odkryta i mogła cieszyć się względnym (zastraszonym?) spokojem. Tamci, ekspansywni, czyniący ze swojego vibru sensację, przygotowujący przedstawienia, od razu zostali wylokowani. Niektórym przydzielono opiekunów, inni mieli kuratorów, drobni tylko bransolety. Najgorzej było z tymi pierwszymi, którzy uznali jeszcze pięć lat temu swoje umiejętności za dar boży. Odsądzeni od czci i wiary, oskarżeni o herezję i działanie antyludzkie, umieszczeni zostali w więzieniach, z których transmisja live była obowiązkowym daniem serwowanym w wiadomościach wieczornych. Można nawet było zamówić sobie dostęp do specjalnego kanału i całodobowo podglądać uwięzionych, jak taplają się obłąkani we własnych odchodach, krzyczą i targają swoje splątane kołtuny, bezrozumni, otumanieni histerią, zdziczali. Skarlałe olbrzymy zamrożone w sepii. Przypominali źle nakręcone zabawki dziecięce albo nieudane marionetki, którym poprzecinano sznurki. Dla odpowiednich władz stali się emblematem, uzasadnieniem wprowadzenia dalszych zmian, obostrzeń, impulsem do śledzenia i wyszukiwania, wbijania w dowody osobiste pieczęci „Bladych spojeń” i wszczepiania identyfikatorów, które miały docelowo zastąpić bransolety. „Bladych spojeń” przybywało, a jakimś dziwnym sposobem w prezentowanych na wizji więzieniach ciągle było miejsce. Doszła do wniosku, że muszą ich zabijać. Tak po prostu, w imię prawa.


Więc piwnica i motyle. Choć te ostanie coraz rzadziej.


Najgorsze było wychodzenie na ulicę. Musiała w końcu z czegoś żyć, pracować, czy to takie dziwne? Im bardziej się denerwowała, tym trudniej było opanować dłonie. Palce same się poruszały i próbował się uwalniać vibr. Z powodu aberracji hiperempatycznej każdy przejaw zaobserwowanej krzywdy poruszał ją do głębi, a palce zaczynały żyć swoim życiem. Zdarzało się, że powstrzymywała je na milisekundy przed katastrofą, kiedy chciały wygładzić bliznę mijanej osobie, naprawić maskotkę upuszczoną przez dziecko, złączyć rozbitą przez chuligana szybę w witrynie sklepowej. Nie mogąc dać sobie z tym rady, uciekała do lasu i wrzeszcząc wypuszczała dłońmi tyle energii, ile na tę chwilę była w stanie, by wydrążyć się, opróżnić. Nawet już zaczęła myśleć o tym, jak o przykrej akcji gównomoczowej, choć to jeszcze do niedawna było tak piękne, frenetyczne i doskonałe… Musiała też zrezygnować z seksu, tak, z tego samego powodu. Miała wybór. Albo leżała jak kłoda, czekając, aż posuwający się w niej członek wreszcie nasyci się i skończy, albo próbowała oddawać się namiętności, co mogło skończyć się tragicznie, bo w najlepszym razie tylko uwolnieniem kolorów, w najgorszym przeformowaniem pomieszczenia. Nie mogła do tego dopuścić, jeśli chciała wciąż mieć tę swoją pracę, ten swój pozór stabilizacji, czyste dokumenty i nieobarczone bransoletami nadgarstki.


Właśnie; praca. W sumie o jej umiejętnościach wiedział tylko Islander. Nie zamierzała nazywać go inaczej i miała to zupełnie gdzieś, że w kontaktach osobistych zwykła używać nicków. Co to komu przeszkadza, no co? Nie pracowali razem, czasem dotykali się, choć on dotknął ją naprawdę tylko chyba jeden raz, może dwa. Spotkania były rzadkie, jednak zawsze w tym samym miejscu. Skarpa nad stawem była jak żywcem wzięta z pocztówki z albumu staruszków; przestrzeń zanurzona w szarości, pozornie jednokolorowa, pogłębiająca swoją strukturę im więcej uczyniło się korków w kierunku wewnętrznych przestrzeni zagajników. Dookoła ołowiana woda, szumiąca beznamiętnie mruczącym poszumem i wiatr szarpiący włosy. Siadali od wielu lat w tym samym miejscu i czuła, jak spowalnia pociąg rozpędzony wewnątrz niej, słyszała jego piskliwe hamulce, gdy nagle niepotrzebne było, by dokądkolwiek pędzić. Ta chwila wymagała przynajmniej kilkudziesięciu minut na oswojenie się z bezpośpiechem i on dawał na to czas, pozwalając swobodnie płynąć jej słowom, które wystrzeliwane z prędkością serii z karabinu maszynowego, dopiero po wielu minutach przestawały nachodzić na siebie, przestawały się rwać w kontaminacji zdań i kończone niespiesznie acz harmonijnie kropką, skracały swoją strukturę aż do cichych pomruków. To był moment, w którym, zestrojeni, mogli w końcu oddać się poczuciu radości z bycia w tym wyblakłym miejscu. Ucztą było milczenie. On pierwszy zauważył zmianę. Mówili potem, że to przez antybiotyki, snuto teorie spiskowe o gazie mającym wytruć „tych innych rasowo”, a co bardziej zaciekli obwiniali szczepionki, zły urok, wskazywali na karę boską czy jeszcze inne dyrdymały z wpływem promieniowania smartfonów włącznie. Ona nie obwiniała nikogo. Podobał jej się perlisty śmiech Islandera, gdy niechcący zreperowała mu rozerwany na korzeniu but. Potem bezwiednie podniosła dłonie, ruszyła palcami, a błoto zebrane na ich ubraniach uniosło się w powietrze i zatańczyło, łącząc się w fantazyjne spirale i warkocze. Patrzyli obydwoje, urzeczeni spektaklem natury. Natury! Nie żadnego skrzywienia, dewiacji, klątwy, czy rasowego przekleństwa! Pogładził ją wtedy po głowie, czule przygarnął do siebie i wyszeptał: „Nie martw się”. Powtarzała to odtąd jak mantrę. Kilka słów stało się zaklęciem czyniącym z niej somnambuliczną kukłę uwięzioną w rutynie codzienności.


Więc; praca. Usztywniony kark, napięte mięśnie dłoni, nadgarstków, przedramion, skulone ramiona, głowa wepchnięta głęboko pomiędzy nie. Równy krok, niezmącony niczym, mechaniczny. Wyuczone, wciśnięte w konwenans sposoby reagowania. Oczywiście zawiść, fałsz i zazdrość. Może dlatego, że przy realizacji dużych projektów trochę pomagała sobie palcami, by w sumie niczego nie przekształcać, a tylko wzmocnić atmosferę współpracy i współodczuwania magicznej chwili, co dawało nie tylko satysfakcję i poczucie spełnienia, ale i odblokowywało nieznane pokłady kreatywności we współpracownikach. Tak. Shu-ha-ri. Pozwalała sobie na „ha”, uwolnienie. Niekiedy jednak „ri” nie mieściło się w standardach, w zakładanych przez „niektórych życzliwych” ramach świata i przymuszona presją sytuacji do tłumaczenia się lub oskarżana — dla równowagi — o zaniedbania banalnych detali urzędowych, spadała na pysk ze swych (w opinii wielu wyimaginowanych) przestrzeni tworzenia, haratając po betonie zębami. Początkowo głośno klęła, piekliła się niczym uwiezione w klatce zwierzę, po czym napotykała szydercze spojrzenie tej obcej, zimnej satysfakcji ze strony kogoś sycącego się radością z udanego sprowokowania jej, co mroziło ją jeszcze bardziej, frustrowało i w rezultacie odbierało chęć do robienia czegokolwiek. Teraz, po wprowadzeniu nowych regulacji, pilnowała się w dwójnasób. Przyczajone spojrzenia zawistnych czekały na jej potknięcie, z drugiej strony prawowierni, nieustannie nienasyceni, potrzebowali wciąż nowych nazwisk do swych notesów. Osaczali ją również wykonawcy projektów, dotąd istoty ufne i poczciwe, teraz ukierunkowane na postrzeganie interesowne, na kalkulację i zadowolenie rodziców. Jej wadę (wadę oczywiście w ich systemie pojmowania rzeczywistości!) wykorzystaliby dla własnych korzyści, do szantażu, a nawet dla egoistycznego odczuwania chwili dominowania. Wyrachowane bestie bezwiednie napuszczane przez tych „zza cienia”, dzierżących smycze. Postanowiła robić swoje, bez fajerwerków skupiających uwagę i bez fantazji. Po kilku godzinach w pracy dłonie drętwiały, były zgrabiałe i często do wieczora trudno było je rozruszać. W sumie nie było potrzeby, były przeklęte, powinny pozostać bezużyteczne.


Tak, zdarzały się sytuacje niebezpieczne, w obliczu których trudno jej było pohamować się. Oto ktoś wycierał sobie tyłek jej nazwiskiem. Oto wykonane zadanie okazywało się nic niewartą stratą czasu, odejściem od meritum profesji. Oto precyzja planowania i komplikacja metod realizacji zadania nie zostały dostrzeżone, a ocenę przydzielono tylko na podstawie kilku chwil finału, podsumowując to popisywaniem się. Oto stała, besztana za niezrozumiały dla niej fakt, na tyle jednak absurdalny, że nieprzystawalność agresji bezceremonialnie atakującej strony (świętego oburzenia, wypieranej hipokryzji, arogancji maskującej obłudę…) do przyczyny oburzenia, pozostawiało ją trwale zaskoczoną i niemą. Oto obarczana była winą za drobiazgi (a wina ta urastała do katastrofy totalnej i oczywiście świadczyła o jej niedostosowaniu i ułomności), jak pozostawienie kolorowej zakładki wewnątrz pliku ważnych dokumentów, a inni, stojący obok niej, dyskretnie uciekali wzrokiem, pozostawiając ją wewnątrz muru wymuszonej odpowiedzialności. W cichości kiwali potem głowami, przyłączali się do słusznego oburzenia i poczucia wszędobylskiego żalu, w cichości. Za plecami zaciskała pieści tak mocno, że drętwiały jej knykcie, wbijała paznokcie w skórę i czekała, czekała na możliwość wyjścia, zamknięcia się w bezosobowym przedziale metra, w brudnym wnętrzu własnego samochodu, w autobusie ciężkim od wilgoci i smrodu zaduchu. Wmawiała sobie wtedy, że to sen, że to wszystko jest snem, tylko snem, jak w tym filmie „Vanilla sky”. Niejednokrotnie jednak owe wmówione sny były tak silnie ekspansywne, że szturmowały barierę obronną i doprowadzały do wielu pęknięć w tej, z pozoru, stabilnej masce rutyny, w rezultacie zmuszając ją do kilkudniowego odchorowywania poczucia zbędności, nieudolności, wmówionego partactwa. Nie kontrolowała płaczu, a bezradność odbierała jej umiejętność odnalezienia szybko kontrargumentu, w rezultacie nic nie pozostawało z jej niegdysiejszej błyskotliwości. Dla tych innych było to jawnym dowodem na jakąś „winę” („Gdyby się nie wstydziła, gdyby to nie była prawda, to nie płakałaby!”, „Gdyby nie była winna, nie tłumaczyłaby się!”). Po wprowadzeniu ustaw stopniowo obserwowała również naginanie zasad etyki, a te pęknięcia w niedostrzegalnym momencie stawały się czymś powszechnie akceptowanym.


Najgorzej traktowane były dzieci. Vibr ujawniał się przecież nie tylko w genomie dorosłych. Niedorosłe istoty nie potrafiły tak wiele uczynić. Do przetwarzania potrzebne było skupienie, na co młodocianym nie pozwalały szalejące w nich dopamina i melatonina. Co najwyżej udawało im się zmienić kolor liści drzewa (a niektórym stworzyć nawet pąki kwiatów na ogołoconym zimą z liści dębie czy brzozie), skręcić w sprężynkę włosy, ożywić papierowe wycinanki. Internet, miejsce młodych, zapełnił się nagraniami dziecięcych vibrów. To były pierwsze ofiary nowych ustaw. Z początku, po namierzeniu IP, tylko odbierano ich rodzicom i umieszczano w specjalnych internatach. Nakręcona medialnie nagonka nie dała się powstrzymać istniejącym (wtedy jeszcze humanitarnym i względnie logicznym) ograniczeniom prawnym i oczywiście, jak w sytuacji, gdy strach przed nieznanym wsparty zostaje zagrożeniem poczucia przynależności do wspólnoty „mniepodobnych”, zrodziła się nienawiść, wykluczanie, przymuszanie do ujednolicenia, formowania, hejt, czy nawet głośno obwieszczana potrzeba eksterminacji. Jeszcze kilka miesięcy temu publiczne oburzenie wzbudziłaby reklama Rivenlexu, oferująca prawowiernym rodzicom możliwość dokonania amputacji dłoni ich skażonych dzieci. Dziś setki ludzi mijało obskurny banner tej treści, maszerując zrównoważonym krokiem szarego człowieka szarą ulicą z milczącym przykazaniem na ustach: byle się nie wyróżniać. Ona też wbijała głowę w ramiona, stało się to naturalnym tikiem, pozą przybieraną po przebudzeniu i niezmienianą nawet czasami podczas snu. Początkowe internowania złagodzono — czy to z powodu łaski okazanej mieszkańcom globu, czy też przyczyną było lepsze ukrywanie się i maskowanie śladów swej bytności w Internecie przez tych — odważnych czy naiwnie głupich — którzy jeszcze mieli chęć pochwalić się własnym ujarzmianiem vibru. Dano możliwość wzięcia sprawy w swoje ręce przez rodziców — myślałby kto, że w ten sposób ich honorując, śmiechu warte. Drżący o los swego potomstwa, beznamiętnie obcinali im włosy do żywej skóry (oto powrót do opętańczych teorii Heinricha Kramera i Jakoba Sprengera), wyłamywali palce u rąk (niekiedy nawet u stóp, na zapas), amputowali dłonie zastępując je naprędce wydrukowanymi, karykaturalnie kolorowymi protezami. Z Ghany i Nigerii dochodziły wieści o masowym wypalaniu dziewczynkom łechtaczek (zaszywanie to przeżytek!). Południowe stany USA wprowadziły nakaz obcinania języków, bo ktoś powiązał spontaniczne dziecięce umiejętności z zachowaniem młodocianych czarownic z Salem. Bano się złych uroków i „uroczych oczu”, wypalano więc i oczy, niewinne, wystraszone, dziecięce, szczere oczy. Mnożyły się telewizyjne wypowiedzi pseudospecjalistów, zalecających elektrowstrząsy, podtapianie, głodzenie. W Egipcie przywrócono karę zakopywania żywcem, powszechne stało się kamienowanie. Kraje azjatyckie dołączyły w swym okrucieństwie do stosowania metod opanowanych do perfekcji przez nauczycieli w Korei Północnej. Ze swych plugawych jam wypełzali wszystkowiedzący znachorzy, wyciągający po 2k z opasek kredytowych naiwnych, zestrachanych rodziców. Zamiast przerażać, opisy dzieci wciskanych do beczek ze żrącym błotem, zdjęcia napromieniowanych noworodków, wypowiedzi „nawróconych” nastolatek machających oberżniętymi kikutami nikogo nie gorszyły, co więcej, inspirowały do domorosłego naśladownictwa. W oczywisty sposób tak rozprzestrzenione okrucieństwo domagało się wciąż nowych ofiar, bo to one stanowiły rację bytu władzy, mogącej po raz pierwszy od nieznanych czasów przy pomocy terroru strachu i dyktatury prawomyślności utrzymywać porządek i dosłownie: władać. Nie dostrzegła nawet, jak widok człowieka z ręką w gipsie stał się czymś na tyle podejrzanym, by wywołać w zwykłych przechodniach tak silną falę strachu, że rzucali się oni na bogu ducha winnego i by po rozłupaniu mu opatrunku, wśród krzyków, wrzasków, sapania, zapienienia, plączących się, zakrzywionych chciwie łap, wyrwać mu połamaną rękę, uszarpać aż do ramienia i pozostawić leżącego w rynsztoku, a nieopodal krwawiący ochłap walający się w kurzu chodnika. Szybko się zapalali, szybko chłonęli. A potem, jakby nigdy nic, ci oprawcy podnosili się, otrzepywali swe prawowite palta, poprawiali swe bure garnitury i nieobecnym wzrokiem wyszukawszy kierunek swej niedawnej trasy, naprowadzali sami siebie jak niewidocznym autopilotem, krocząc ścieżką swoją, znajomą, powtarzalną, prawowitą.


O dziwo, bunt przeciwko podziałowi na lepszy i gorszy sort trwał stosunkowo krótko. Najpierw nie wyłapano wcale tych najgłośniej sprzeciwiających się, a zabrano się za dzieci i przeciętniaków, takich szaraczków z ulicy jak ona. Pamięta, jak popuściły jej zwieracze, gdy wpadli do pracy i zatrzasnęli obręcze na przegubach stojącej obok niej Oleny. Nie potrafiła potem powiedzieć, co ją uratowało od zdradzenia prawdy o sobie: czy zamieszanie, czy panika, czy może tempo towarzyszące samemu aresztowaniu? Olena była tak zaskoczona, że dopiero na pierwszym piętrze zaczęła wrzeszczeć jak opętana, by zajęli się jej dziećmi. Machała dłońmi, zwijała się w kłębek, potem zaraz w parkosyzmach bólu wyginała się i trzepotała kończynami. Wyglądała jak zwierzę schwytane w sidła i wciśnięte do za ciasnej klatki. „Zajmijcie się dziećmi!” Oni mieli się nimi zająć, oni? Oni, jej współpracownicy, towarzysze imprez, dzielący się troskami dnia codziennego, teraz pokurczeni, spoglądający tępo w posadzkę z głową wciśniętą między ramiona? Po dwóch tygodniach zapomnieli o Olenie.


Coraz częściej było ciemno. Wydawało się, że po zmroku nikt już nie chodzi, ulice opustoszały, a metrem jeździli wyłącznie schizofrenicy. Po sprawdzeniu przez służby, czy nie dysponują vibrem, pozwalano im na to, byle płacili za bilet. Tak w kółko trasą bez początku i końca, pomiędzy przemykającą nicością ścian, a fantasmagorycznym, niemalże urojonym przystankiem znikąd. Też próbowała, jednak strach przed przypadkową kontrolą zwyciężył i odtąd po prostu siedziała w tym swoim wymiocinowym pokoju, wlepiając wzrok w obowiązkowo zaciągniętą zasłonę. Nie zapalała wizjera, bo i po co? Od dawna, przetykane niewybrednymi reklamami Rivenlexu, od treści których robiło jej się niedobrze, emitowano wyłącznie pseudonaukowy chłam, mający na celu utwierdzić prawowiernych w przekonaniu o ich czystości rasowej i byciu uprawomocnionym przez opatrzność do prowadzenia świętej walki ze skażonymi. Nawet sama o sobie zaczęła tak myśleć; skażona w skażonym pokoju, wgapiająca się w burą, poplamioną, o tak, skażoną zasłonę splecioną banalnym wzorem tkackim. Obijająca się w zaciemnieniu. Ćma w ciemności. W zaćmionym świecie.


Gdy zarządzono szczepionki, zadzwoniła do Islandera. Zadzwoniła — już samo to było czymś wyjątkowym, bo dotąd zawsze pisała. Z jej tonu głosu domyślił się chyba, co jest grane. Dziwne, nie uległ temu masowemu zdziczeniu i dotąd nie doniósł na nią. W sumie nie liczyła na wiele po tym telefonie, tylko znowu na brzeg, trawę, drzewa, wodę, miejsce.

Oczywiście ktoś mógłby zapytać, jak to się zaczęło. Gdzie rodził się ten ogólnoświatowy obłęd, zaćmienie umysłów? Co sprawiło, że ludzkość pierwszy raz od czasów swego istnienia zjednoczyła się w tym dzikim okrucieństwie? Łatwiej byłoby oczywiście wskazać palcem na konkretną osobę, partię, grupę. Jeszcze łatwiej byłoby określić tę grupę mianem odszczepieńców, terrorystów, psychopatów lub fanatyków. Niestety, brudna prawda znajdowała się tuż pod powierzchnią paznokci, czujna i niedostrzegalna, świńska. Ktoś zakrzyknął hasło, ktoś je podtrzymał, trzeci dodał swoją wersję i tłum ruszył jak rzeka w opętańczym szale motłochu kierowanego bezrozumnym pędem. Zanim ludzkość otrząsnęła się w tego szaleństwa, było już po wszystkim, ale… jej to już nie dotyczyło, bo właśnie zabijał ją Islander.

Pluskwa

„Szaleństwo jest jak grawitacja, wystarczy leciutkie popchnięcie.”


/Joker/

Wiązka

— Czy nawet teraz nie potrafisz się skupić?

— Trzymaj palce razem, kretynko, bo poruszysz zawór i…

— No? No i co się niby stanie? Przecież i tak chodzi w końcowym rozrachunku o to samo! Poza tym nie wrzeszcz na mnie, bo plujesz, prymitywie!

— Powinniśmy to umieścić pod zbiornikami…

— Trzymaj się planu! Po co teraz wydziwiasz, kiedy ona już zaczęła poruszać?

— Jeszcze nie zaczęła, dopiero rozluźnia palce! Przecież dobrze wiem, kiedy vibr jest gotowy do przeformułowywania.

— Co wiesz, to mnie nie obchodzi, trzymaj się planu. Nadia! Nadia, skontroluj kamery, proszę, rusz się ty ociężała…

— Czy ty naprawdę nawet teraz nie potrafisz obejść się bez wyzwisk?

— Szeptem, proszę was! Nie jestem pewny, czy udało mi się unieszkodliwić wszystkie czujniki.

— Jeszcze te. Tak połącz jeszcze te.

— Nie zdążymy uciec…

— Jeśli Nell się skupi, to da radę zrobić wyłom w rurze ściekowej, a tam pomoże nam prąd. Ćwiczyła. Damy radę.

— Wiesz, że mnie jest to obojętne. Nie wydaje mi się, byśmy tym wiele zdziałali. Będziemy co najwyżej nagłówkiem tygodnia.

— Przestań! Oni wierzą, że to ma sens! Przynajmniej… przynajmniej to jest jakaś forma buntu.

— Och! Coś potrąciła, jejku! Piecze! Szybko, odgarnij od zapalników, bo się przylepi!

— Coś ty zrobiła! Nieudolna idiotko, miałaś tylko aktywować zapalnik, a nie wiercić dupą! Teraz nie ma czasu na oczyszczanie…

— Odpalajcie! Teraz! Już! Tam są strażnicy, a Nell ma już na granicy detonacji swoje palce! Teraz!

— Teraz!

— NO JUŻ!

Szept

Jadąc metrem, przypominała sobie komunikaty sprzed kilku tygodni. Nie dali rady zbiec, ich portrety — galeria wstydu i poniżenia — wyświetlane były przez wszystkie możliwe telebimy w mieście. Gdzie się nie obejrzałeś, tam celowo oszpecone gęby „wrogów porządku”, „skażonych”, „dewiantów”, „ukrytych fanatyków”. Rivenlex nie poniósł szkody, co więcej, akcje koncernu poszły w górę — stał się w końcu celem ataku tych gorszych, tych tępionych, czyli, skoro zwrócili na niego uwagę, musiał być groźny, o tak, więc logiczne, że pomocny tym dobrym, porządnym, czystym. Och, bawiło ją święte oburzenie zasmuconych towarzyszy bezpłciowej, miejskiej podróży, te sztucznie napuszone twarze, te ściągnięte brwi według wzoru twarzy „ja-poprawnie myślący”. Ci co bardziej odważni prześcigali się w projektowaniu kar, gdyby któryś z zamachowców ocalał. Och, jakie oni mieli cudne wizje, nie powstydziłby się ich żaden ze strażników. Szaraczki o okrutnych duszach.


Coś się jednak udało tej bandzie zdesperowanych dzieciaków. Chcąc nie chcąc uwolnili niewidzialną, przypadkowo wytworzoną mieszankę, której działanie początkowo ją rozbawiło. Szybko zdała sobie sprawę, że to nie przyczyni się do zakończenia tego dzikiego obłędu, co więcej, zainspiruje do przekraczania kolejnych granic, będzie skutkować usankcjonowaniem selekcji i pozwoleniami na użycie broni.


Kiedy drobinki skażenia doszły do miasta (pomimo tak głośno obwieszczanej wszem i wobec akcji zabezpieczania miejsca wybuchu), poczuła ich obcą fakturę pomiędzy opuszkami palców. Dawały się rozetrzeć jak pyłek kwiatów i wnikały w powierzchnię sycząc delikatnie. Łapała się na tym, że przechodząc ulicą, niepostrzeżenie dotykała brzegów hydrantów, fragmentów straganów, klamek, zawiasów i czegokolwiek wystającego, by tylko poczuć ten pyłek. Musiała się oczywiście pilnować, ale kątem oka dostrzegała, że inni robią podobnie (och, gdyby była strażnikiem, od razu wyłapałaby bez trudu przynajmniej dziesięciu operujących vibrem już po samym dostrzeżeniu zainteresowania pyłem!). Bawiło ją, że lepszy sort nie widział tego osadu. Jak gdyby nigdy nic maszerowali swym pewnym krokiem z mieszkań na ziemię, i — jak w wierszu Tuwima — na papkę pulchną mielili propagandowe hasła, od których puchły im wzdęte zakalcem głowy.


Nocą, w tych ostatnich dniach, siedząc wymiocinowym, chorym pokoju, pod oskarżającym spojrzeniem jednookich, okaleczonych motyli, rozkładała dłonie i pozwalała, by wyrastały na nich rośliny. Rośliny były niebieskie i groźne, gryzły otwartymi paszczami tworzące je palce, mimo to ona nie przestawała, pozwalając się zakażać wciąż od nowa i w kółko. Ta dziwna tortura przynosiła jej ukojenie i chociaż vibrem potrafiła zamaskować dłonie, by nikt (o zgrozo!) w pracy nie dostrzegł ran, to zmieniało się jej wnętrze. Czuła mikrowylewy, nagle miażdżące się samoistnie maleńkie kosteczki, zapadające się fragmenty skóry. Rankiem doprowadzała się jakoś tymczasowo do porządku, ale zmiany następowały coraz szybciej i nie nadążała w kontrolowaniu ich.


Po tygodniu od wybuchu, w lipcu nastała jesień. Wszystkie liście jak na zawołanie zżółkły i sczerwieniały, a następnie potrząśnięte jedną niewidoczną ręką opadły w usypiska wijących się, szeleszczących kartoników. Zaraz potem zaczęły się kruszyć owady. Zastygały w locie i wyszczerbiały się jak rozrzucone puzzle. Jej pokój przestał się odróżniać od zaokiennej rzeczywistości, pełnej rozbitych, skostniałych fragmentów motyli, pszczół, czy nawet ważek. Szczególnie te ostatnie były zjawiskiem na tyle dziwnym, że w końcu oficjalnie dostrzeżonym i opublikowanym w mediach. Ich wielkie, tęczowo mieniące się skrzydła zaściełały chodniki, korpusy roztrzaskiwały się pod butami przemykających ludzi, chrzęściły zamiatane przez automaty i pospiesznie usuwane, bez końca.


Dusili się. Każdego dnia widziała upadających. Zastygali w dziwnych pozycjach. Rozczapierzali palce dłoni, albo przyciskali ramiona ściśle do siebie. Niektórym naciągały się mięśnie jak przy poparzeniu i w postawie gotowego do ataku boksera upadali na chodnik. Płaskorzeźby gotowe do niewidocznej walki. Oczywiście udawała. Do pracy chodziła w masce, jak wszyscy, ropiejące części ciała chowała pod bandażami. Wiele osób miało ropienie, więc, o dziwo, nie wyróżniała się. W końcu. Jedynie porcelanowa szczęka uwierała, wbijała się w rozpulchnione dziąsła. Kilka dni temu niemal zadławiła się ostatnim zębem.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.