Ci, których świat nie był godny, tułali się po pustyniach i górach, po jaskiniach i rozpadlinach ziemi.
Hbr 11,38
Prolog
Zagrzebani w świeżej pościeli mogli zapomnieć o otaczającym ich piekle. Delikatnie dotykali swoich ciał, spijając z ust tysiące pocałunków. Tworzyli idealny duet, dopasowany pod każdym względem. Ona — zadziorna, ale delikatna. On — odważny, choć skromny. Mogliby nigdy nie kończyć, gdyby choć w części ich los zależał od nich.
— Naprawdę musisz dzisiaj wychodzić? — zapytała, przekręcając się na bok, żeby spojrzeć mu głębiej w oczy.
Chłopak wyciągnął rękę i wplótł palce w jej długie włosy. To nie pierwszy raz, kiedy nie mogła zostać na noc. Przyjrzał się jej dokładnie, nadal nie mogąc uwierzyć, że ta piękna dziewczyna wybrała akurat jego. Powinien coś powiedzieć, może przeprosić, ale nie umiał. Zamiast tego zbliżył się i musnął ustami jej wargi.
— Przestań — rzuciła przekornie, klepiąc go w ramię.
Lubił te przekomarzania. Była taka niewinna. Chciał się nią opiekować do końca życia. Znosić jej humory i towarzyszyć w sukcesach. Doczekać się dzieci, a potem wnuków. Wiedział, jak bardzo nie cierpiała tego, co robił po nocach. Jak jednak mógł odpuścić? Nie chciał wybierać pomiędzy nią, a ludźmi, którzy potrzebowali pomocy.
— Zobaczymy się jutro, obiecuję — szepnął.
Nie protestowała, a on był jej za to tak wdzięczny. Znalazł miłość swojego życia w najmniej oczekiwanym momencie i każdego dnia chciał kochać ją coraz mocniej. Z ciężkim sercem wyszedł z łóżka i włożył na siebie rozrzucone po podłodze ciuchy.
— Powinnaś już pójść, dochodzi dwudziesta pierwsza — przypomniał.
— Jonah — westchnęła, przeciągając się po raz kolejny pod wciąż ciepłą kołdrą. — Wiesz, kiedy ostatnio widziałam w tej okolicy jakiegoś Stróża?
— I lepiej, żebyś nie spotkała go akurat w nocy — wyjaśnił, próbując dać jej do zrozumienia, że ostrożności nigdy za wiele.
Zbyt często słyszał, jak Stróże, głównie w centrum, pojawiali się coraz liczniej na ulicach, żeby po ustawowej godzinie łapać co bardziej niesubordynowanych obywateli. Wcześniej, kiedy najcięższą karą był kilkuletni areszt, nikt nie trzymał się sztywno zasad. Jednak od czasu, kiedy złapani ludzie zaczynali być wywożeni za miasto i znikali, nieraz na zawsze, większość postanowiła ulec władzy.
— Kto to mówi? — żachnęła się, słysząc jak po raz kolejny Jonah próbuje dawać jej moralizatorskie wykłady. Mimo to lubiła czuć, że się o nią troszczy. Tylko kto zaopiekuje się nim, skoro ona nie mogła mu towarzyszyć?
— Nie bój się, wiem co robię — odparł z przekonaniem i podszedł, żeby skraść jej ostatniego całusa. – Do jutra — szepnął, wychodząc z domu.
Wieczorny chłód przeszył go tak dogłębnie, że zastanawiał się, czy nie wrócić po kurtkę. Szybko jednak uzmysłowił sobie, że i tak niedługo praca skutecznie go rozgrzeje.
Ruszył w dół znanej drogi, nie mogąc przestać myśleć o pozostawionej dziewczynie. Miał nadzieję, że weźmie sobie do serca jego słowa i wróci do domu zanim na zewnątrz zrobi się niebezpiecznie. W idealnej rzeczywistości zostałaby u niego. Nie narażałaby się niemal każdej nocy. Niestety, póki co musieli utrzymywać ten związek w tajemnicy. Oboje kończyli dwadzieścia pięć lat dopiero za rok, więc nie było mowy o ujawnieniu się. Dom, w którym organizowali spotkania należał do babci Jonah’a i tylko ona wiedziała, że coś jest na rzeczy.
W oddali dostrzegł dwa cienie, czekające przy uchylonej bramie. Rozejrzał się konspiracyjnie. Uliczka była całkiem ciemna, nie miał więc wątpliwości, że jest bezpieczny. Mimo wszystko w dalszym ciągu postanowił zachowywać czujność.
— Ostatnio coraz częściej się spotykamy – zagadnął jeden z chłopaków, opierając się niezobowiązująco o słupek.
Jonah podszedł i przywitał się z przyjaciółmi cichym uściskiem dłoni, po czym wyciągnął klucz i otworzył mosiężne drzwi, znajdującego się za bramą magazynu.
— Będzie jeszcze gorzej — zauważył Jonah, gdy już znaleźli się w środku. Starał się z całej siły nie snuć najgorszych scenariuszy, ale ostatnie wydarzenia mówiły same za siebie. Drastyczny wzrost liczby zgonów nie był przypadkowy.
— Myślałem, że już dawno osiągnęliśmy dno, ale w tym tygodniu nawet w moim domu było krucho. Mama ciągle narzeka, że nie ma co włożyć do garnka, a racje co chwilę się zmniejszają. Przecież tak nie da się funkcjonować — stwierdził drugi z chłopaków, do tej pory tylko przysłuchujący się spekulacjom.
Jonah zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znajdują. Sam musiał codziennie kombinować, żeby włożyć cokolwiek do ust. Wprowadzenie zakazu wolnych upraw całkowicie odebrało nadzieję mieszkańcom Obrzeży, dla których plony były głównym źródłem pożywienia.
Nienawidził polityków, którzy zbierali się w swoim wąskim gronie, oderwani od rzeczywistości i kontrolowali życie zwykłych obywateli. Bez mrugnięcia okiem podpisywali nowe ustawy, skutecznie zaburzające zwyczajną codzienność. Dokładał wszelkich starań, aby jak najlepiej zwalczać skutki tych nieludzkich decyzji. Nikt jednak nie był w stanie tak naprawdę zlikwidować wykreowanego po wojnie reżimu. Każdy starał się przeżyć. Bez planów, długodystansowych perspektyw, czy ambicji. Po prostu dożyć kolejnego dnia, tygodnia i miesiąca.
— Idą — zawołał cicho chłopak wyglądający przez uchylone drzwi, wyrywając Jonah z zamyślenia.
Zerwał się na równe nogi i zerknął zza pleców kolegi. Jego wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności i w końcu dojrzał przybyszy. Jeden z nich, lekko zgarbiony mężczyzna, ciągnął za sobą coś, co do złudzenia przypominało kosz na śmieci. I ostatecznie okazało się nim być.
– Kai, otwórz. To oni — polecił Jonah.
Kółka śmietnika przetoczyły się ciężko przez próg. Obaj mężczyźni ściągnęli czapki i stanęli nieruchomo, wpatrując się w ziemię. Atmosfera, która zapanowała w pomieszczeniu nie sprzyjała rozmowie, jednak Jonah musiał coś powiedzieć.
— Wszystko w porządku? Nikt za wami nie szedł? — zapytał kontrolnie. Zgodnie zaprzeczyli, nadal nie wydając z siebie żadnego dźwięku. W ułamku sekundy, kiedy podnieśli głowy wyżej, Jonah zdążył przyjrzeć się ich twarzom. Były pociągłe i wychudzone. Małe, podpuchnięte oczy świadczyły o tym, że dopiero niedawno przestali płakać.
Chłopak nie musiał o nic więcej pytać. I tak prawie nigdy nie rozmawiał z ludźmi, którzy do niego przychodzili i nie miał zamiaru tego zmieniać. Niewiedza pozwalała mu nie myśleć. Każdy człowiek miał swoją własną historię, której wysłuchanie było dla niego ryzykowne. Nie potrzebował takiego obciążenia. I tak zbyt wiele z siebie dawał, nie żądając nic w zamian.
— Chodźcie za mną najciszej, jak się da — zaczął rzeczowo, nie pozostawiając miejsca na emocje. — Jeśli usłyszycie jakiś dźwięk, od razu zatrzymujecie się bez słowa. Jasne?
Obaj mężczyźni skinęli głowami. “Dobrze” pomyślał. Przynajmniej nie musiał się bać, że w drodze zdradzą ich rozmową.
Ruszył w ciemniejsze części hali, starając się z każdym krokiem jeszcze mocniej wytężać wzrok. Gdy dotarł do mniejszych, tylnych drzwi, pchnął je, a te bez problemu ustąpiły. Używali tej drogi tak często, że niegdyś zastałe zawiasy zdążyły się już porządnie rozruszać. Gdy tylko wyszli na zewnątrz, mężczyźni podnieśli przyniesiony ze sobą kontener, nie chcąc powodować większego hałasu. Poruszali się wolno między krzakami, których gałęzie przysłaniały wydeptaną ścieżkę. Utrudniało to marsz, ale zapewniało zdecydowanie większe bezpieczeństwo. Choć Jonah nie podejrzewał, żeby ktoś miał zamiar sprawdzać te tereny, to ostrożności nigdy nie było dość. Nie w sytuacji, gdy ryzykowali życiem.
— Stop — oznajmił chłopak, gdy zobaczył wbity w ziemię palik. Odsunął ręką gałęzie i wszedł w gąszcz, licząc uważnie kroki. Stojący z tyłu Kai wskazał zdezorientowanym mężczyznom, aby również zboczyli ze ścieżki. Zatrzymali się dopiero przed głębokim dołem, obok którego usypane były dwie hałdy ziemi.
— Możecie — szepnął Jonah i bez zbędnych słów wskazał ręką na przygotowane miejsce.
Cała uwaga skupiła się teraz na mężczyznach. Jonah wiedział, co będzie dalej. To zawsze wyglądało podobnie. Jednak tym razem coś mu się nie zgadzało. Obserwował, jak mężczyźni otwierają powoli wieko i wyciągają z kontenera ciało, owinięte szczelnie białym, przybrudzonym materiałem. Złożyli je delikatnie w dole i ponownie zaczęli wpatrywać się tępo w ziemię. Jonah i Kai wymienili zdziwione spojrzenia. Nie byli pewni co się dzieje. Czekali na okazanie choćby cienia emocji, uronienie łzy, jednak nic takiego nie nastąpiło. Mężczyźni wyglądali, jakby chcieli jedynie oddalić się z tego miejsca. W głowie Jonah’a zaświtała myśl, że to najdziwniejszy sposób przeżywania żałoby jaki kiedykolwiek widział. Ale nie mógł mierzyć wszystkich jedną miarą. Upewniwszy się, że żałobnicy nie mają nic więcej do zrobienia, chwycił leżącą w krzakach łopatę i razem z kolegami zaczął zasypywać mogiłę. Robili to w całkowitej ciszy, bez dobiegającego zza pleców szlochu i pociągania nosem. Z zadowoleniem stwierdził, że dawało mu to więcej spokoju. Na pewno była mniejsza szansa, że ktoś przypadkowo nakryje ich na tym niecnym procederze.
Za każdym razem się bał, ale sumienie nie pozwalało mu odmówić. Myślał, że zgodzi się tylko tamten jeden raz, ale z czasem coraz więcej osób prosiło go o pomoc, a on nie mógł zachować się asertywnie w obliczu cierpienia i ostatecznie przepadł na dłużej. Automatycznie nabierał kolejne porcje ziemi i wysypywał do dziury. Nie zastanawiał się, co robi. Nie myślał o tym, kim była osoba, którą na zawsze grzebał w miejscu, którego nikt już niedługo nie znajdzie.
Tylko raz zapytał i nie miał zamiaru powtarzać tego błędu. Nie mógł nie zwrócić uwagi na zawiniątko wielkości co najwyżej worka ziemniaków. Zrozpaczony ojciec przez długi czas nie miał siły pożegnać się z niespełna dwuletnim synem. Matka nie dała rady się pojawić, sama była w równie nieciekawym stanie, starając się codziennie oddawać dziecku całe jedzenie, jakie udało się zdobyć. Wyobrażał sobie, jak musiała się czuć ta kobieta. Czy uważała, że zawiodła jako matka? Czy nadal potrafiła żyć po takiej tragedii? Może niedługo po tym również zmarła? Jednego Jonah był pewien. Nigdy więcej nie pozwoli sobie na takie zainteresowanie, choćby nie wiadomo co.
Przyklepali ziemię na płasko i położyli na niej naręcze gałęzi. Jonah złapał kontakt wzrokowy ze starszym mężczyzną, chcąc niemo przekazać mu, że to konieczne i nikt nie może się dowiedzieć, choć tak naprawdę już to wiedział. Chłopcy jednocześnie złożyli narzędzia pracy w krzakach i równie ostrożnie ruszyli w drogę powrotną, biorąc mężczyzn w środek kolumny. Tym razem droga minęła im zdecydowanie szybciej. Jonah myślał już tylko o pójściu spać. Wyobraził sobie, jak wchodzi do ciepłego łóżka, w którym ona nadal na niego czeka. Budzi się, powoli przeciera oczy i na wpół śpiąca uśmiecha się zalotnie, zachęcając, żeby się pospieszył. Rozkoszował się tym uczuciem, choć wiedział, że nic takiego się nie stanie.
Ukojony błogimi myślami przeszedł po omacku przez magazyn i gdy tylko otworzył drzwi oślepiły go ostre światła ciężarówki. Poderwał ramię, zakrywając nim oczy. I wtedy usłyszał głos, który ku jego zdziwieniu dochodził zza pleców.
— Ręce do góry — powiedział starszy z mężczyzn, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jonah zawahał się przez chwilę. Jaką miał szansę na ucieczkę? W Kiru Stróże nie mogli nosić broni. Jeśli pobiegłby w bok, na pewno zdołałby gdzieś się schować. Był szybki, wiedział, że żaden z nich by go nie dogonił. Gdyby tylko był sam… Kai i Michael nie dali by rady uzyskać tak dużej przewagi, choć obaj byli od niego kilka centymetrów wyżsi. Nie mógł ich zostawić. Podniósł poddańczo ręce i po raz pierwszy przyjrzał się temu, co znajdowało się przed nim.
— Nie ruszaj się — rozkazał stojący nieopodal chłopak, na oko niewiele od niego starszy. Uwagę Jonah przykuł pewien szczegół. Czarny uniform nie wyglądał jak znajome z ulic granatowe mundurki Stróżów. “To niemożliwe” pomyślał, dodając powoli dwa do dwóch. Czy naprawdę było aż tak źle? Starał się wyłapać szczegóły, szukając rozpaczliwie czegoś, co zaprzeczy jego teorii. Niestety, czarny uniform, surowy wygląd, dobra budowa ciała, metalowe kastety do wzmocnienia ciosów i ta ciężarówka wskazywały na to, że ci mężczyźni przybyli skądś indziej.
*
Jonah obudził się zlany potem. Przecierając nerwowo oczy, starał się uspokoić przyspieszony oddech. W pokoju nadal było ciemno, a na wszystkich pryczach spali więźniowie.
— Znowu o tym śniłeś? — Usłyszał głos przebudzającego się Michael’a. Spojrzał na przyjaciela nie do końca przytomnie, próbując uświadomić sobie, gdzie się właściwie znajduje. Minął prawie rok, odkąd trafili do Domeny, a jego nadal regularnie prześladował ten sam koszmar.
— Przepraszam — rzucił po chwili. Nie po raz pierwszy budził go w ten sposób w środku nocy. Dziwił się, że chłopak nie zasugerował jeszcze zmiany łóżkowego lokatora.
— Na pewno w końcu stąd wyjdziemy. Nie martw się — powiedział Michael, kładąc mu rękę na ramieniu. — Wiesz jaki dzisiaj dzień? — Zapytał z uśmiechem. Jonah spojrzał na wydrążone w tynku dziurki i policzył pełne tygodnie.
— Już osiemnasty — odparł z nutą ulgi. Ostatni miesiąc dłużył mu się bardziej niż poprzednie. Czuł się fatalnie, a nadchodząca zima na pewno nie poprawiała mu nastroju.
— Masz szczęście, że nadal na ciebie czeka — westchnął Michael.
Jonah odnosił wrażenie, że przyjaciel jest jedyną osobą, która zachowała tu optymizm. Każdego dnia Strażnicy starali się z całych sił ich złamać. Zmuszali do ciężkiej pracy, tłukli do głów zasady kraju i opiewali wielkość Wodza, który zdawał się być dla wielu tylko mityczną postacią.
Ranek nastał zbyt wcześnie i Jonah wiedział, że musi przeczekać jeszcze cały dzień. Bolące żebra przypomniały o sobie, gdy tylko spróbował wstać. Strażnicy ewidentnie się na niego uwzięli. Nie ulegało wątpliwości, że w grupie był osobą do przyjmowania razów. Regularnie zmagał się z siniakami i obiciami, czy nawet przypadkiem złamanej kości.
Każda kolejna minuta dłużyła się w nieskończoność. Marzył tylko o tym, aby położyć się spać i przeczekać te kilka godzin w błogiej nieświadomości upływającego czasu. Zamiast tego, dzień minął mu na noszeniu ciężkich cegieł i dostarczaniu ich budowniczym rozbudowującym Domenę. W ostatnich miesiącach stało się to ich głównym zajęciem. A wszystko z powodu zwiększającej się diametralnie liczby więźniów. Pracy jak zwykle towarzyszył nieciekawy głos Strażnika, recytującego z pamięci Generalny Zbiór Zasad, zawierający nieskończenie wiele idiotyzmów, które rzekomo miały utrzymać na wyspie pokój i dobrobyt.
W końcu nadszedł ten moment, w którym późnojesienne słońce zrównało się z widnokręgiem i deklamujący Strażnik zarządził koniec pracy. Jonah poczuł w żołądku skurcz podniecenia. Czym prędzej zajął miejsce na końcu sznurka mężczyzn zmierzających do magazynu. Ta procedura była mu aż zbyt dobrze znana. Wchodząc do środka, zauważył stojącego przy drzwiach Strażnika, który od razu wcisnął mu do ręki kopertę. Tym razem nie była zaklejona, co tym bardziej go ucieszyło. Wiedział, czego może spodziewać się w środku. Poszedł odłożyć na półkę sprzęt i czym prędzej wetknął papier w kieszeń, po czym, jak gdyby nigdy nic, wrócił do szeregu.
— Widzisz? — zagadnął go od razu Michael. — Tym razem obyło się bez kary. Mówiłem ci, że to będzie dobry dzień — posłał mu ukradkiem uśmiech, starając się nie zostać zauważonym przez czujne oko Strażnika.
Jonah skinął niezauważalnie głową, dając znak, że usłyszał komentarz. Ostatecznie nie miał ochoty pociągnąć rozmowy, a już tym bardziej nie w tym miejscu. Czuł, jak przez cienką podszewkę papier przyjemnie drażni mu skórę, domagając się, by go wyjąć. Nie mógł się doczekać. Fale emocji zalewały go jedna po drugiej. Ze świadomością, co znajdzie w środku czuł się nieporównywalnie lepiej, niż przez ostatnie tygodnie. Nie był pewien, jak minęła mu druga połowa dnia. Był w transie. Nie wchodząc nawet do pokoju, bez namysłu zamknął się w toalecie i drżącymi rękami otworzył kopertę. Spojrzał przelotnie na napisany pochyłym pismem list i odłożył go na bok, bardziej zaciekawiony pozostałą zawartością. Wyjął ostrożnie drobne zawiniątko i z należytą ostrożnością odgiął różki. “Bez względu na to, co zrobisz, zawsze będę Cię kochać” przeczytał. “Nareszcie” pomyślał z ulgą i schował opakowanie do kieszeni, upewniwszy się, że ma wszystko, czego potrzebował. Sięgnął z powrotem po list. Tylko pobieżnie prześledził tekst. Nie spodziewał się ujrzeć dużo więcej poza tymi samymi frazesami w stylu “tęsknię za tobą” czy “kocham i czekam”, albo najmniej adekwatne do sytuacji “trzymaj się”. Ostatecznie, zapoznawszy się z treścią, podarł kartkę na drobne fragmenty i spuścił z wodą w odmęty kanalizacji.
— Widzę, że humor od razu ci się poprawił — zauważył Michael, nie mogąc powstrzymać się od tradycyjnego komentarza na wejście. Jonah przywołał na twarz uśmiech, uświadamiając sobie, że jakaś część tego stwierdzenia była prawdą. Siadając na łóżku niemal zapomniał ściągnąć butów.
— Zakochany — skomentował kąśliwie Michael, doprowadzając kilku innych mężczyzn do śmiechu. Jonah musiał przyznać, że chłopakowi całkiem nieźle wychodziło podnoszenie morale. Szkoda tylko, że w jego przypadku umiejętności przyjaciela nie mogły wiele pomóc.
— Mike — szepnął Jonah, gdy chłopak w końcu zdecydował się położyć.
— Hmm? — bąknął zaciekawiony.
— Dziękuję, że akurat ty ze mną przez to przechodzisz — szepnął i czym prędzej odwrócił się twarzą do ściany, nie dając chłopakowi szansy na odpowiedź.
Łzy, które tak długo powstrzymywał, w końcu znalazły ujście. W tym momencie nie był jednak pewien, dlaczego płacze. Z jednej strony czuł tę samą, obezwładniającą niemoc i poczucie bezsensu. Z drugiej powoli docierało do niego, że to koniec. Czekał na ten moment zbyt długo. Wyciągnął zawiniątko i ścisnął w pięści, chcąc jeszcze przez chwilę podelektować się zapomnianym uczuciem ulgi. Chwycił drobną tabletkę między palce i przyjrzał się jej dokładnie. Trzymał tak blisko antidotum na całe zło tego beznadziejnego świata, pełnego cierpienia i mroku. Tylko ta mała pigułka świeciła przed nim w ciemności niczym wyjście z długiego tunelu. Po raz ostatni zaczerpnął powietrza i przełknął specyfik. Niemal czuł, jak powoli dociera coraz niżej i po chwili miał pewność. Świat zaczął się oddalać. Bodźce przestały do niego docierać, aż w końcu z wyzionięciem ostatniego tchu, stał się jedynie nieistotnym wspomnieniem.
Dla rodziny
Starannie zaostrzony rysik kreślił na pożółkłej kartce kolejne wyrazy: 2 ziemniaki, 100 gram ryżu, 2 kromki chleba. Ręka zatrzymała się nagle przed zapisaniem ostatniej pozycji. Nie był pewien, czy wypadało prosić o tak wiele. Jakiekolwiek warzywa bogate w witaminy były teraz towarem deficytowym. Zdecydowana większość mieszkańców rozpaczliwie ich pragnęła, ale ostatecznie dostępne były tylko najbogatszym. Marcus wiedział, że jeśli tylko poprosi… Przycisnął rysik do papieru i niezgrabnym ruchem dopisał cebulę do listy.
W domu Knightów długo udawało się unikać głodu. Za sprawą gromadzonych co roku przetworów możliwe było odrzucenie, chociaż na jakiś czas, myśli o nadciągającej katastrofie. Póki starczało zapasów, mogli cieszyć się względnie normalnym życiem, podobnym do tego sprzed wojny. Wiedział jednak, że taki stan nie będzie trwał wiecznie. Każdego tygodnia widział, jak kolejna rodzina mieszkająca po sąsiedzku zdąża powolnym krokiem w żałobnym korowodzie, obierając kierunek na pobliskie wzgórze.
Głód, po objęciu władzy przez Wodza, pozostawał powszechnym problemem. Duże państwa miały więcej zasobów, które w przeszłości z zyskiem eksportowały na wyspę. Teraz nic nie wyglądało jak kiedyś. Ustawowa samowystarczalność wszystkich krajów spowodowała w Kiru tragedię. Panował głód. Każde oszczędności, jeśli rodzina miała szczęście nimi dysponować, przeznaczano na jedzenie. Dzięki bogatym mieszkańcom centrum kwitł pokątny handel, na który część Stróżów przymykała oko. Wiedzieli, że oni również mogą skorzystać na tym układzie. Często zadowalali się odrobiną mięsa, czy zielonymi warzywami w zamian za dyskrecję. Waluta dająca się skonsumować stała się tą najcenniejszą. Ludzie z Obrzeży nie mieli co liczyć na takie rabaty. Wydawali ostatnie zaskórniaki chcąc zdobyć choćby kolbę kukurydzy.
— Jeszcze jej nie zaniosłeś? — Ciepły, kobiecy głos rozniósł się po niewielkim pomieszczeniu, służącym Marcusowi za pokój. Zadrżał lekko, wyrwany z zamyślenia.
— Już idę — zgiął świstek na pół, wsunął w kieszeń i ściągnął z wieszaka wysłużoną kurtkę. Spojrzał na mały budzik, stojący na szafce. Faktycznie było już późno. Musiał się pospieszyć, jeśli chciał mieć względnie bezpieczną drogę.
— Uważaj na siebie — rzuciła na odchodne jak zwykle zbyt zatroskana matka.
Chłopak machnął na potwierdzenie ręką i uchylił drzwi. Na zewnątrz nie widać było nic niepokojącego. Pojedyncze latarnie mrugały złowieszczo, ale zdążył się już do tego przyzwyczaić. Wyszedł na krótką ścieżkę. Po dwóch jej stronach rosły kiedyś gęsto warzywa uprawiane przez matkę, za które teraz siedzieliby pewnie w Domenie, dlatego ogródek zmienił się w usypisko zeschłej ziemi. Pchnął skrzypiącą furtkę i skierował się przed siebie wzdłuż ginącej w mroku ulicy. Po przebyciu niecałego kilometra, któremu towarzyszyło ciągłe patrolowanie okolicy, znalazł się przed dość dużym, znanym mu dobrze domem. Wszedł na podwórko i bez trudu odnalazł niewielką, drewnianą skrzyneczkę leżącą w norze pod starym drzewem. Wrzucił kartkę i wstając spojrzał odruchowo na budynek. Światło w jednym z okien wciąż się świeciło. Nieczęsto miał okazję dostrzec cień życia w tym domu. Zazwyczaj nieobecny właściciel nie sprawiał wrażenia domatora.
Porastający gdzieniegdzie bluszczem, parterowy budynek zamieszkiwał Nathan. Marcus niewiele o nim wiedział. Chłopak mógł być od niego zaledwie rok lub dwa lata starszy. W zasadzie nie mieli nawet okazji ze sobą porozmawiać poza okazjonalną wymianą uprzejmości. Marcus, który już jakiś czas temu nauczył się nie dopuszczać do siebie ludzi, za każdym razem, gdy tu przychodził, czuł dziwne emocje. Często się nad nimi zastanawiał. Czy oczekiwał rozwoju tej nieistniejącej relacji? Nie, to nie możliwe. Nie mógł pozwolić sobie na przyjaźnie, a jego osobowość skutecznie mu w tym pomagała. Już podczas ich pierwszego spotkania zdążył zachować się jak niewdzięczny dupek.
Przed pół roku, gdy sytuacja jego rodziny po raz pierwszy zrobiła się naprawdę tragiczna, a on sam nie miał nic w ustach od dwóch dni, oddając jedzenie siostrom, zdecydował się wyjść na plac. Poruszał się wolno i nie był do końca świadomy co dzieje się wokoło. Żebranie wydawało mu się najrozpaczliwszym aktem, ale właśnie taka była sytuacja — beznadziejna. Powłóczył nogami, podchodząc do co lepiej wyglądających przechodniów. Nie było ich wielu. Każdy, kto nie musiał akurat się spieszyć wolał obejść plac okrężną drogą.
Marcus starał się jak mógł, żeby wrócić do domu choć z kromką chleba, kiedy zauważył, że stanął przed nim niewysoki brunet. Zaskoczony chłopak prawie potknął się o własne nogi. Zastanawiał się przez chwilę czy to dzieje się naprawdę, czy to niedożywione ciało płata mu figle.
— Mieszkasz w sąsiedztwie? — zapytał brunet, podając chłopakowi suchy, pszenny placek. Marcus czym prędzej włożył go do ust, mierząc przy tym nieznajomego. Nie był wychudzony i brzmiał wyjątkowo pogodnie. A może to tylko wysoki, prawie dziecięcy głos sprawiał, że poczuł bijące od niego ciepło? Chłopak uśmiechał się promiennie, czekając cierpliwie, aż Marcus skończy posiłek.
— Tak — burknął, gdy tylko przełknął łapczywie ostatni kęs. Nie mógł się zmusić do okazania jakichkolwiek emocji. Wiedział, że jakaś część jego umysłu nadal krąży nieświadomie poza tym światem, co nakazywało mu zachować ostrożność w stosunku do rozmówcy.
— Chodź za mną — tajemniczy nieznajomy obrócił się na pięcie i ruszył wolnym krokiem w stronę jednej z ulic. Marcus nadal stał jak wryty, nie wiedząc, co powinien zrobić. W pierwszym momencie pomyślał, że to jeden z tych maniaków, którzy w zamian za kawałek chleba wykorzystują młodych, zdesperowanych ludzi. On sam nie wyróżniał się urodą, ale nie należał również do brzydkich. Przed przyjściem na plac podejrzewał, że może spotkać się z podobną propozycją, lecz nie wymyślił żadnego sensownego postępowania na wypadek takiej sytuacji. Intuicja jednak podpowiadała mu, żeby ruszył się z miejsca. Gdy chłopak zniknął za rogiem, Marcus podążył za nim, powłócząc ociężałymi nogami. Minął kilka przecznic i znalazł się po raz pierwszy przed tym ukrytym w ślepej uliczce, imponującym budynkiem.
— Zaczekaj — zawołał, chcąc powstrzymać chłopaka przed zniknięciem za drzwiami. Poczuł, że musi zostać na neutralny gruncie. Gdzieś, skąd mógłby w razie kłopotów uciec. Nie chciał znaleźć się z nim sam na sam w domu, choć coś mówiło mu, że nie musi się obawiać. — Czego właściwie chcesz? — Brunet zatrzymał się i odwrócił w jego stronę. Rozglądnął się konspiracyjnie i podszedł do furtki, przy której czekał na niego zadyszany po szybkim marszu Marcus.
— Widzisz to drzewo? — Szybkim ruchem oczu wskazał na stary dąb rosnący po jego lewej. Marcus skinął głową i nadstawiając ucho, wyczekiwał dalszej części. — W norze między korzeniami jest drewniana skrzyneczka. Jeśli wrzucisz do niej kartkę z adresem i tym, czego potrzebujesz, dostaniesz to następnego dnia po zachodzie słońca.
— Co chcesz w zamian? Bo jeśli myślisz tylko o tym, to zapomnij… — W ostatnim momencie ugryzł się w język, powstrzymując wciąż wibrujące na strunach “zboku”.
— Niczego nie chcę — powiedział kojącym głosem, jakby zupełnie nie usłyszał komentarza. W takim samym luźnym stylu jak poprzednio obrócił się do niego plecami i po chwili zniknął za drzwiami, pozostawiając Marcusa samego, stojącego w osłupieniu przed furtką.
Nie wiedział czy może zaufać tej bezinteresowności, ale sytuacja jego rodziny z dnia na dzień stawała się coraz gorsza. Ta nieoczekiwana pomoc, jakkolwiek nie była podejrzana, wydawała się lepszym wyjściem niż bezowocne stanie cały dzień na placu. Kilka godzin później, zaraz po zmroku, po raz pierwszy zdecydował się zostawić kartkę. Nie mógł pozwolić sobie na podanie prawdziwego adresu, ale musiał przekonać się, czy nieznajomy mówił prawdę.
Cały następny dzień siedział jak na szpilkach, oczekując co stanie się, gdy na ulicach znowu zaczną mrugać latarnie. Każda minuta dłużyła się w godzinę, a czasu nie przyspieszało nawet zapadanie w przerywany sen. Postanowił nie mówić o niczym rodzinie, dopóki nie będzie pewien intencji nieznajomego.
Wyszedł wieczorem, udając się do jednego z sąsiednich domków. Wiedział, że cała rodzina zmarła kilka dni temu, więc nie spodziewał się tam nikogo zastać. Niedługi czas po tym, jak nad Kiru zapadły ciemności, usłyszał pukanie do drzwi. Wystrzelił przed siebie i wyjrzał ostrożnie na zewnątrz. Ze strachu serce biło mu jak szalone. Wychylił lekko głowę, spodziewając się najgorszego, ale ku swojemu zdziwieniu stał przed nim ten sam chłopak, ubrany niezmiennie w pożółkłą białą koszulę z kołnierzykiem i czarno-biały sweter.
— Proszę — uśmiechnął się promiennie, ukazując rząd zadbanych zębów. Gdy tylko chłopak się odezwał, Marcus poczuł dziwne uczucie w żołądku. “Co to było?” pomyślał od razu. Powinien mieć się na baczności? Nadal wątpił w jego intencje? Czy to intuicja próbowała dobić się od niestandardowej strony? Ostatecznie zrzucił wszystko na karb głodu, nie chcąc dochodzić do innych wniosków. Odebrał zawiniątko i miętosił przez chwilę w ręce, starając się wyczuć zawartość.
— Zaczekaj! — zawołał Marcus, zorientowawszy się, że nieznajomy zmierza do wyjścia. — Powiedz chociaż, jak masz na imię — poprosił, czując się winny, że wcześniej na niego naskoczył.
— Nathan — powiedział formalnie i jakby demonstrując, że nie ma czasu, zniknął za płotem.
Domownicy nie posiadali się ze szczęścia, gdy po powrocie Marcus położył na stole trzy ugotowane ziemniaki i dwie kromki razowego chleba. Nie zachowując krzty zdrowego rozsądku, błyskawicznie podzielili się jedzeniem, urządzając przy tym niemal królewską ucztę. Od tej pory regularnie, dwa razy w tygodniu, Marcus maszerował, aby zostawić zapisaną podstawowymi produktami kartkę w norce pod drzewem, nie wahając się już więcej podać prawdziwego adresu.
Nigdy wcześniej nie ośmielił się jednak prosić o cebulę ani żadne inne wartościowe warzywo czy owoc. Zarówno on jak i jego rodzice uważali to za zbyt ekstrawaganckie i nie mogli wymagać tak dużo od kogoś, kto bez domagania się zapłaty niemal dzierży w dłoni ich być albo nie być. Mama Marcusa za każdym razem, gdy Nathan zjawiał się w drzwiach z dostawą próbowała zaprosić go na chwilę do środka, aby porozmawiać, ale ten zawsze musiał ją rozczarować identyczną wymówką.
— Przepraszam, mam jeszcze kilka domów do odwiedzenia — mówił, po czym odchodził bez większego pożegnania i ruszał w dalszą drogę.
Marcus otrząsnął się z zamyślenia, gdy zobaczył w oknie poruszający się cień i mimowolnie, czując nagły przypływ adrenaliny, podążył czym prędzej do wyjścia. W ostatnim czasie coraz więcej sytuacji wzbudzało w nim to poczucie lęku. Można by pomyśleć, że życie w kraju z setkami zasad jest wystarczająco uporządkowane, aby czuć się bezpiecznie. Dla niego i wielu mu podobnych wcale nie było to tak oczywiste. Jedynie za sprawą wyblakłych, dziecięcych wspomnień pamiętał, jak wyglądało życie przed wojną, kiedy to Kiru cieszyło się wolnością. Władzę sprawowali wtedy wybrani demokratycznie prezydenci, żyjący blisko ludzi i znający ich potrzeby. Każdy miał prawo do swojej odmienności. Teraz dla indywidualistów nie było już miejsca. Jeśli człowiek nie mieścił się w starannie zaprojektowanych przez Wodza ramach, wyrzucano go na margines lub, co praktykowano częściej, osadzano w jednej z dziesiątek Domen, gdzie więźniów miano resocjalizować i sprowadzać na właściwą drogę. Nikt tak naprawdę nie wiedział co czekało skazanych, ponieważ wyroki były długie, a ci, którzy powracali do swoich rodzin przypominali starych siebie tylko z zewnątrz.
Ta obezwładniająca atmosfera strachu sprawiała, że nawet we własnym domu Marcus nie czuł się bezpiecznie, widząc bezustannie czające się za rogiem tragedie. Gabi już dawno próbowała nakłonić go do znalezienia przyjaciół. Siostra uważała, że poczułby się wtedy o niebo lepiej. Jak miał to jednak zrobić, gdy obezwładniające poczucie niemocy blokowało każdą inicjatywę, która przychodziła mu do głowy i wycofywał się szybko, nie wierząc w jej powodzenie?
— Jestem — gdy tylko drzwi wydały nieprzyjemny dla ucha dźwięk, jego matka wpadła do kuchni, upewnić się, że to na pewno on. Pomieszczenie, do którego wchodziło się bezpośrednio z podwórka, rozświetlała jedynie mała lampka, odkąd energia elektryczna również zaczęła podlegać rządowym regulacjom. — Taty nadal nie ma? — zainteresował się od razu, zauważając, że zajmowane zazwyczaj krzesło stało puste.
— Nie wróci jeszcze przez kilka dni — westchnęła kobieta i odebrała od niego kurtkę. Spróbowała delikatnie poprawić roztrzepane włosy syna, jednak udało mu się zrobić szybki unik, byle tylko nie doświadczyć tej bliskości. — Dostał dłuższe zlecenie. Zostanie w tartaku jeszcze przez kilka dni — dokończyła, krzywiąc z zawodem usta.
— Może dostanie podwyżkę — rzucił, opuszczając kuchnię, jak gdyby nigdy nic. Nie miał ochoty na kontynuację tej rozmowy. Choć niezaprzeczalnie kochał matkę, to starał się spędzać z nią jak najmniej czasu. Permanentnie wymalowane na jej twarzy zatroskanie, manifestowane licznymi zmarszczkami sprawiało, że przebywanie w jej obecności szybko stało się dla Marcusa źródłem dodatkowego przygnębienia.
O niczym nie marzył tak, jak o zamknięciu się w swoim ciemnym pokoiku. Poczucie braku motywacji znów brało górę. Chciał tylko zostać sam, odcięty od ludzi, nie wystawiając się na ryzyko wymiany zdań. Kroczył pewnie przed siebie, starając się nie rozglądać, kiedy usłyszał z boku słaby głos.
— Marcus — zawołała Gabi, ledwo dostrzegalnym szeptem. Przystanął w pół kroku, czując jak wzbierają w nim ambiwalentne emocje. Tak bardzo chciał zniknąć w samotności, poddać się wymaganiom bezlitosnej depresji. Coś jednak kazało mu podążyć w stronę siostry. Jak zwykle czuł, że nie może jej odmówić.
Siedziała na łóżku, z którego w ostatnim czasie prawie wcale nie schodziła. Jej wielki brzuch zdawał się przekraczać wszelkie normy. Wyglądał jak balon, który lada moment pęknie. Gabi podtrzymała go ręką, próbując usiąść. Marcus czym prędzej doskoczył do siostry i pomógł zmienić pozycję.
— Jak się dzisiaj czujesz? — zapytał troskliwie. Siedząca obok Thalia popatrzyła spode łba, słysząc prawie nienaturalnie ciepły głos brata. Kątem oka zauważył jej zniesmaczenie, ale starał się nie zwracać na nie uwagi. Przy Gabi nie musiał się dystansować. Zdawała się być jedyną osobą zdolną go zrozumieć i wesprzeć. Choć teraz role drastycznie się odwróciły i to on musiał zadbać o znajdującą się na skraju wygłodzenia siostrę, nie zamierzał zmieniać swojego zachowania, jakkolwiek nie przyprawiało ono zazdrosnej Thalii o mdłości.
— Ciężka jak słoń — oznajmiła.
Blady uśmiech zagościł na wychudzonej twarzy z mocno wyeksponowanymi kośćmi policzkowymi. Marcus starał się zachować pogodny nastrój. W głębi duszy czuł jednak, jakby ktoś raz za razem wymierzał mu ciosy w brzuch. Nie znosił codziennie patrzeć bezczynnie jak Gabi znika w oczach. Dużo dziewczyn w Kiru mogło tylko pomarzyć o dziecku. Z powodu niedożywienia, prokreacja stała się wręcz niemożliwa. Gabi również żyła tym przekonaniem.
Spotykała się z mężczyzną z dobrą, jak na mieszkańca Obrzeży, pozycją, toteż przez jakiś czas nie mogli aż tak narzekać na niedostatki w pożywieniu. Gdy tylko potwierdziła, iż brak miesiączki nie jest spowodowany niedożywieniem, przestraszony partner nie pozwolił jej wrócić. On wiedział, jak to się skończy. Wolał zabezpieczyć się w czas przed zgubnymi skutkami utraty rodziny.
Marcus zapukał delikatnie w sam środek obrzmiałego brzucha.
— Puk puk. Jest tam kto? — zapytał figlarnie. — Musisz już wyjść, żeby trochę odciążyć Gabi.
Inscenizacja sprawiła, że dziewczyna ponownie przywołała na twarz cień uśmiechu. Żarty szły mu nie najlepiej, ale był pewien, że musi działać. Przyszedł czas, aby odwdzięczyć się za wszystkie dni, które przeżył tylko dzięki siostrze. Zwłaszcza te ostatnie.
— Widziałeś się z Nathanem? — zagadnęła po chwili. Spojrzał na nią i zauważył, jak dokładnie lustruje jego twarz w poszukiwaniu choćby cienia kłamstwa. Nic nie mogło się przed nią ukryć. Za to kochał swoją siostrę, tylko jej nie mógł zwieść prostymi gierkami.
— Nie — odparł zgodnie z prawdą.
— Może warto? — zasugerowała po raz setny.
— Czy ten temat kiedykolwiek się skończy? — zapytał trochę zbyt szorstko, tonem, którego nie zwykł używać przy Gabi.
— Wiesz, że to dobrze ci zrobi. Jesteście w podobnym wieku. Może warto by było…
— Nie — przerwał jej nagle, zaskakując tą gwałtownością nie tylko siostrę. — Naprawdę nie mogę. Zrozum, że nie potrzebuję przyjaciół. Mam mnóstwo znajomych na uczelni — skłamał, wiedząc, że nie może mówić szczerze, gdy nie są sami. “Rozmawialiśmy już o tym, nie pamiętasz?” powiedział w myślach, mając nadzieję, że Gabi je usłyszy. Ona jednak wyglądała, jakby w jej głowie układały się już kolejne bezsensowne argumenty. Poczuł, jak kumuluje się w nim rozdrażnienie, chcące wyrwać się na wolność. Ścisnął mocno kołdrę, mając nadzieję, że w ten sposób da radę się pohamować. Ostatnim, czego chciał w tym momencie, był wybuch złości. Próbował budować wewnętrzny pancerz, zdolny chronić go przed kolejnym drażliwym pytaniem.
— Idź spać Marcus — głos dobiegł go niespodziewanie zza pleców.
Odwrócił się i ujrzał poirytowaną Thalię. Odłożyła na bok materiał, z którego starała się uszyć dla nienarodzonego berbecia śpiochy. Zazwyczaj nie odzywał się do siostry. Odkąd pamiętał, ich relacja nie była najlepsza. Sądził, że to przez faworyzujące podejście Gabi. Do czasu jego narodzin to Thalia zajmowała miejsce najmłodszej, a co za tym idzie, maskotki całej rodziny. Faktycznie, mogła być zazdrosna o czarującego, bystrego chłopca, który tak bezbłędnie potrafił używać swojego figlarnego uroku.
— Zamknij się — burknął. Czuł, jak ochronny pancerz powoli pęka. Nie miał na niego wpływu. “Przestań, uspokój się” powtarzał w myślach, ale nie czuł, żeby choć zbliżał się do zamierzonego efektu.
Poczuł, jak wychudzona dłoń Gabi zaciska mu się na udzie. Przyjemne ciepło rozlewało się pomiędzy okolicznymi tkankami, docierając coraz głębiej. Próbował skupić się na tym uczuciu. Ona go rozumiała, słyszała, pamięta.
— Porozmawiamy jutro? — zagadnęła aksamitnym głosem. “Nie traktuje mnie jak dziecko” pomyślał, zadowolony z takiego obrotu spraw. Poczuł dziwną satysfakcję, widząc jak w tym samym momencie Thalia przewróciła ze zniecierpliwieniem oczami. Mógłby zostać, zrobić jej na złość samą swoją obecnością, ale perspektywa pokazania, że tylko Gabi ma na niego jakiś wpływ była równie kusząca. W dodatku zbliżająca się sposobność odizolowania sprawiała, że czuł wręcz ekstazę.
— Dobranoc — rzucił po chwili namysłu, czym prędzej chcąc opuścić pomieszczenie.
Tak jak myślał, ciemność panująca w jego małym pokoju zadziałała kojąco. Usiadł na łóżku i usłyszał niewyraźny ton wyrzutu w głosie Thalii, dobiegającym zza ściany. “Nie reaguj” nakazał sobie szybko, choć po chwili okazało się, że wcale nie musiał. Kumulujący się od kilku minut gniew zniknął bez śladu tak nagle, jak się pojawił. Siedział samotnie, wyprany z energii, wpatrując się w podłogę. Nie czuł właściwie żadnej potrzeby. Położył się na boku, ignorując pozostawione na nogach trzewiki. Wiedział, że to potrwa. Na początku często zastanawiał się, czy możliwe jest zmuszenie się do wykonania choćby najmniejszej czynności. “Możliwe” doszedł w końcu do wniosku “ale po co?”.
Jedynie perspektywa przyjścia nieprzygotowanym na uczelnię wzbudzała w nim wcześniej poczucie winy. Z czasem jednak i to straciło na wartości. Gdyby nie Gabi, zupełnie rzuciłby studia. Ba, pewnie nawet by ich nie zaczął. Kochał pisać i robił to z wrodzoną łatwością. Po co było mu wykształcenie, skoro znalazł już własny styl? Od czasu pamiętnej rozmowy z siostrą chodził tam tylko z jednego powodu. Dla Gabi. To ona go poprosiła, aby wykorzystał szansę, której ona sama nigdy nie dostała. Nie rozumiała, że on tego nie potrzebuje? Nie cierpiał ludzi, których spotykał na uczelni. Patrzył na nich i czuł zazdrość. Widział ich zapał, masę pomysłów i siłę, aby je zrealizować. A on? Wiedział już, że nic nie osiągnie. Zostanie ze swoimi kilkoma wierszami, spoczywającymi w skrzynce pod łóżkiem.
“Czy rozmyślanie o tym ma jakikolwiek sens?” prawie usłyszał zdanie, które przemknęło z kolejnym impulsem. “Nie ma” stwierdził bez zastanowienia i odpłynął. Tylko we śnie nie musiał świadomie znosić każdej zbyt długiej minuty życia.
Woń zgnilizny
Nathan obudził się w swoim pojedynczym łóżku, gdy pierwsze promienie jesiennego słońca zatańczyły mu na twarzy. Przeciągnął się, rozciągając obolałe mięśnie. Od dawna nie wysypiał się tak, jakby chciał, ale mimo to nie mógł pozwolić sobie na zajęcie starej sypialni rodziców. Po śmierci ojca często sypiał z mamą. Próbowali w ten sposób pocieszać się nawzajem i dodawać otuchy, jednak, gdy to ona odeszła, nie wszedł tam nigdy więcej. Te wspomnienia za bardzo bolały. I choć jego własny tapczan stał się zbyt mały, żeby komfortowo wypocząć, a noc często przynosiła koszmary, nie miał głowy do zmian.
Zszedł z łóżka, pilnując, aby koniecznie stanąć na ziemi najpierw prawą stopą i od razu udał się do niewielkiej kuchni, aby rozpalić w piecu. Noce stawały się coraz chłodniejsze, dając znać o nadchodzącej nieuchronnie zimie, która nigdy nie była na wyspie sroga, ale przyzwyczajonym do letnich upałów mieszkańcom dawała się we znaki.
Gdy skrzący się wesoło ogień rozgrzał pomieszczenie, włożył na siebie tę samą pożółkłą koszulę z kołnierzykiem i ciemne spodnie. Już dawno przestał być małym chłopcem, ubieranym wytwornie na wizyty u mundurowych współpracowników ojca. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że przyzwyczaił się do tego stylu i choć z czasem jego białym koszulom zabrakło koloru, nadal wkładał je chętniej niż inne ciuchy.
Podśpiewując na głos, wyciągnął z małej piwniczki worek z ryżem i postawił na stole, po czym wystawił pokaźny gar, w którym codziennie gotował podobną porcję wody. Przygotowywanie jedzenia zaczynał z samego rana, ponieważ okno kuchenne znajdowało się od frontu i obawiał się, że przy oświetleniu ktoś mógłby zwrócić uwagę na zapasy jakie tam gromadzi. Nie ulegało wątpliwości, że towar był nielegalnie importowany, czego każdy głupi by się domyślił. Nathan mógł sobie na to pozwolić tylko dzięki zdobytym kontaktom i pieniądzom, które regularnie dostawał po śmierci ojca.
Gdy pewnego dnia do domu dotarła wiadomość, że mężczyzna nie żyje, matka Nathana, nie myśląc długo, postanowiła znaleźć zajęcie, którym będzie w stanie zapełnić pustkę. Dotarła do konkretnych ludzi w centrum i pieniądze pobierane od państwa przeznaczała na zakup podstawowych składników, po czym przygotowywała z nich rozmaite potrawy, obdarowując bezdomnych, których w tamtym czasie zaczynało powoli przybywać. W swojej pracy zawsze mogła liczyć na pomoc jedynego syna, którego wdrożyła w każdy szczegół począwszy od kontaktu z dostawcami, skończywszy na metodach przyrządzania jedzenia w taki sposób, aby starczyło go dla wielu osób.
Po tym, jak przed rokiem kobieta odeszła w wyniku następstw powszechnego zapalenia płuc, Nathan kompletnie się rozsypał. Nie miał wsparcia w żadnej żyjącej osobie. Był jedynakiem, jego rodzice odeszli a wszyscy znajomi to tak naprawdę garstka chłodnych ludzi, z którymi ojciec utrzymywał kontakty służbowe. Otrząsnął się dopiero, gdy do jego drzwi zapukała bezdomna kobieta, której razem z matką przez długi czas zapewniali pomoc. Zapłakała gorzko i poprosiła, aby nie rezygnował z dzieła rozpoczętego przed laty. Widział, że w kraju sytuacja wygląda coraz gorzej i nawet ludzie, którzy do tej pory nie cierpieli biedy, głodują z racji zmniejszonych przydziałów i kolejnych zakazów. Początkowo niechętnie zgodził się pomóc. Przez swoje miękkie serce przygarniał pod skrzydła coraz więcej rodzin, co zmuszało go do wydawania wyższych sum na niezbędne produkty.
Spodobała mu się ta działalność. Za każdym razem, kiedy widział radość pożywionych ludzi, jego twarz promieniała w szerokim uśmiechu. Z początkiem lata zdecydował się na kolejny krok. Odgradzając kawałek ziemi od ciekawskich oczu posadził kilka deficytowych nawet na czarnym rynku warzyw. Ta nielegalna decyzja kosztowała go wiele nerwów. Każdego wieczora, zanim kładł się spać, po cichu prosił jakiegoś Boga, aby nie musiało budzić go niedelikatne walenie w drzwi.
Tego dnia, jak co rano, otworzył pudełeczko i wyciągnął z niego kilka niedbale poskładanych kartek. Ziemniaki, ryż, chleb, kukurydza. Ten zestaw powtarzał się najczęściej. Powoli zaczął odczuwać bolączki zimnych miesięcy. Kiedy z drzew nie spadały jabłka, a w lasach nie rosły już jagody, ludzie jeszcze bardziej cierpieli na brak witamin. Nadszedł czas, kiedy zaczęli prosić go o kawałek cebuli czy marchwi. Tego dnia było tak samo. Zaglądnął do piwniczki i dokładnie przeliczył pozostałe warzywa. “Niedobrze” pomyślał. Choć bardzo chciał wszystkich zadowolić, musiał pogodzić się z faktem, że będzie zmuszony zmniejszyć darowizny do niezbędnego minimum. Przynajmniej do czasu. Wyciągnął jedną cebulę, którą postanowił podzielić na trzy równe części. Inaczej nie mógłby spełnić wszystkich próśb.
Gdy tylko zaszło słońce, zarzucił plecak na ramiona i opuścił dom. Poczuł na policzku powiew nieprzyjemnego, zimnego powietrza. Przeszło mu przez myśl, żeby wrócić po szalik, ale ostatecznie stwierdził, że to przez czas, który spędził w ciepłej kuchni tak odczuwa tę zmianę temperatur i zaraz przyzwyczai się do chłodu. Nie oglądając się za siebie, ruszył na znane mu ulice, rozglądając się czujnie, czy na pewno jest sam.
Otworzył najciszej jak umiał skrzypiącą furtkę i zanim poszedł dalej, przystanął na chwilę przed frontem domu. Wpatrywał się w drewniane drzwi, okolone szeroką futryną. Z okna wylewało się mętne światło, rzucające poświatę na rosnące przed nim chwasty. Popękane białe ściany z odpadającym tynkiem domagały się remontu a z komina prawie nigdy nie unosił się dym. Lubił ten dom, bo pobudzał jego wyobraźnię i przywodził na myśl stare dobre czasy: wakacje spędzane u dziadków po drugiej stronie miasta, kolegów biegających z drewnianymi mieczami, zapach świeżo upieczonego ciasta czekoladowego i głos mamy wołającej go, aby wreszcie przyszedł się umyć.
Otrząsnął się z tego wspomnienia i widząc, że ktoś jest w kuchni, zapukał delikatnie do drzwi.
— Oh, jak dobrze cię widzieć, Nathanie! — Starsza kobieta wychyliła głowę na zewnątrz i tym razem ciszej niż zwykle, ale równie serdecznie go przywitała.
— Przyniosłem to, o co prosił pani syn. — Posłał jej szeroki uśmiech, choć zastanawiało go, dlaczego tym razem chłopak nie zjawia się w drzwiach, by zabrać od matki zawiniątko i z zimną obojętnością sprawdzić, czy niczego nie brakuje. Od jakiegoś czasu coraz częściej się tak zachowywał.
— Ah tak… Marcus śpi. Miał dzisiaj tyle zajęć. Nie mieści mi się w głowie ilość wiedzy, którą codziennie przyswaja. Pewnie dlatego zawsze wraca taki małomówny — zaśmiała się nerwowo, potokiem słów próbując podtrzymać swobodną atmosferę, co według obserwacji Nathana nie było jej mocną stroną. — Może wejdziesz na chwilę? — zaproponowała jak zwykle.
— Bardzo przepraszam, ale mam do odwiedzenia jeszcze kilka domów — rzucił szybko i z szerokim uśmiechem odwrócił się na pięcie. Gdy ruszył w drogę do kolejnej rodziny, uświadomił sobie, że dzisiaj po raz pierwszy usłyszał imię chłopaka. Z reguły osoby, którym pomagał nie były dla niego anonimowe. “Dziwne” pomyślał, czyżby tracił powoli podstawy bycia człowiekiem? Czy naprawdę od teraz empatia zacznie z niego ulatywać jak powietrze z przetartej piłki, zbyt często używanej do gry? Może ta piękna służba powoli stawała się codzienną rutyną?
Wieczór minął mu raczej szybko i, jak zwykle, pracowicie. Zmęczenie powoli brało nad nim górę. Rozbudził się jednak, gdy znalazł się na swoim podwórku i niespodziewanie usłyszał niepokojący szelest. Zatrzymał się w pół kroku i przez chwilę nasłuchiwał. Przesłyszało mu się? Poszedł wzdłuż budynku, rzucając ukradkiem spojrzenie na skrytkę w norce. Początkowo myślał, że może to jakiś zwierz upodobał sobie ją na kryjówkę przed jesiennymi chłodami. Nie było tam jednak nic, co mogłoby przykuć jego uwagę. Trzymając się blisko ściany szedł dalej wolnym krokiem. Przyjrzał się nieoświetlonemu podwórku, ale w ciemności jego wzrok ulegał znacznemu pogorszeniu i nie był w stanie niczego dostrzec. Poczekał jeszcze chwilę, starając się wyłapać choćby najmniejszy szelest. Nic. Nie usłyszawszy żadnego dźwięku, wrócił powoli do domu, zachowując nieprzerwanie stan gotowości do ucieczki.
Tego wieczoru po raz pierwszy aż kilka razy upewnił się, że drzwi są zamknięte na klucz, zanim udał się spać. Długo nie mógł zasnąć, dręczony mrocznymi myślami. Przewracał się z boku na bok, przyjmował coraz to nowe pozycje i wszystko na próżno. Kiedy już udało mu się zmrużyć oko, po chwili znów się budził i walka z demonami nocy zaczynała się na nowo. W końcu, po raz kolejny zdecydował się sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. Gdy wrócił do pokoju, zwrócił uwagę na leżącą w samym rogu starą maskotkę — żyrafę. Kiedy był młodszy zawsze zasypiał w jej towarzystwie. Teraz leżała na ziemi, zakurzona i zaniedbana. Nie myśląc długo, podniósł ją i dokładnie otrzepał.
— Nic się nie postarzałaś — szepnął do zabawki i, czując jak powoli odpływa, przytulił ją do siebie z całej siły. Obudził się dopiero rankiem, kiedy promienie słoneczne ponownie przygrzały jego policzek.
*
Gdy Marcus otworzył oczy, w pokoju wciąż panowały ciemności. Zorientował się, że już ranek po wędrującym na podłodze świetle, przebijającym przez niesięgającą ziemi kotarę. Pełniła rolę drzwi, których w tej prowizorycznej konstrukcji nie dało się zamontować. “Czyli to już…” uświadomił sobie, że musi wstać z łóżka, jeśli miał zdążyć na zajęcia. Usiadł niezgrabnie, czując nieprzyjemne zawroty głowy. Zupełnie tak, jakby leżał zbyt długo i bardzo gwałtownie się podniósł. Przeczekał aż uczucie się wyciszy, wiedząc że z każdą minutą jest bliżej niezręcznego, wielkiego wejścia w czasie trwania wykładu. Chwycił leżący na biurku referat i wrzucił niedbale do plecaka. “Ważne, że jest” pomyślał, gdy przez głowę przeszła mu myśl o wątpliwym stanie estetycznym pracy.
Założywszy szybko buty, wystrzelił z pokoju i przyspieszył jeszcze bardziej, widząc śpiącą Gabi. “Jedzenie” przypomniał sobie. Wpadł do kuchni, w której zastał matkę, jak zwykle zajętą czymś przy stole.
— Był tu? — spytał bez emocji.
— Tak — odparła matka. Wstała z krzesła, chcąc podejść bliżej.
— Dlaczego mnie nie obudziłaś? — wyrzucił bez zastanowienia. Przestraszona kobieta cofnęła się o krok, widząc śmiertelnie poważną twarz syna.
— Chciałam, żebyś odpoczął. Przecież…
— Nie możesz za mnie decydować! — Podniesiony głos zaskoczył również jego. Nie wiedział, co się dzieje. Nie czuł się na siłach, żeby skontrolować swoje zachowanie. W każdej chwili był gotów wystrzelić w stronę matki kolejne ostre słowa, nie zaprzątając sobie głowy konsekwencjami. — Gdzie to jest? — warknął, widząc zmieszanie kobiety.
— Tam. — Drżącą ręką wskazała na szafkę. Marcus rzucił jej ostatnie gniewne spojrzenie i wyciągnął brązową torbę. Zaglądnął do środka, mając nadzieję na znalezienie tego, czego tak potrzebował. Mała część cebuli leżała na dnie. Chwycił ją łapczywie i przyjrzał się z bliska, nie wiedząc właściwie, dlaczego to robi. Przeniósł wzrok na matkę, jakby chcąc ocenić, czy może na niej polegać. “To i tak bez znaczenia” pomyślał.
— Gabi musi to zjeść — rzucił sucho, czując, jak złość ustępuje powracającemu zrezygnowaniu. Myśl o siostrze pomagała mu wziąć się w garść, ale była to, bądź co bądź, chwiejna motywacja. Wygasające emocje powoli odsłaniały mu rzeczywisty obraz. Matka nadal stała przed nim, mając w oczach strach. Wiedział, że to jego się bała. Nie poznawała go? Zastanawiała się, gdzie zniknął ten frywolny, uroczy chłopiec, którym niegdyś był? On też chciałby to wiedzieć. A co więcej, o niczym nie marzył tak bardzo, jak znowu się nim stać.
Kobieta skinęła w końcu głową, potwierdzając, że zrozumiała polecenie. Marcus miał nadzieję, że faktycznie spełni prośbę i kondycja Gabi choć trochę się poprawi. Nie oczekiwał wprawdzie cudów, ale z tyłu głowy miał myśl, że witaminy mogą je zdziałać. Jego siostra była silna. To na niej mógł zawsze polegać. Tylko ona poświęcała mu cały czas, jaki miała lub nie miała, jeśli tylko tego potrzebował. Da sobie radę.
Długa droga na uczelnię minęła mu pod znakiem rozmyślań. Podobnie jak zajęcia z filozofii, na które udało mu się jednak nie spóźnić. Wystarczyło, że bez tego rówieśnicy patrzyli na niego spode łba. Nie chciał dokładać im powodów do wytykania palcami. Zajął miejsce z tyłu sali, próbując w spokoju oddać się własnym refleksjom. Myśląc o Gabi czuł, że ma jakikolwiek cel do kontynuowania tej uniwersyteckiej farsy. Musiał coś robić. Może rozsądniej byłoby, gdyby poszedł do pracy? Nie był do końca pewien, czy w swoim stanie dałby radę cokolwiek znaleźć, ale warto było spróbować. O ile wiązało się to z dodatkowym jedzeniem, na pewno byłby to korzystniejszy układ. Mógłby zadbać o siostrę i nadchodzącego małego człowieka.
“Nie” przypomniał sobie nagle odbytą kilka tygodni wcześniej rozmowę “ona by tego nie zniosła.”
— Ktoś w tej rodzinie powinien w końcu zdobyć porządne wykształcenie — powiedziała mu pamiętnego wieczora.
Wtedy sądził, że może to dla niej zrobić. Teraz jednak postępująca apatia i brak poczucia sensu zawładnęły nie tylko jego duszą, ale również ciałem, które prawie z dnia na dzień stało się ociężałe i obce. Widząc postępującą depresję brata, dziewczyna wpadła w końcu na kolejny wspaniały pomysł, próbując doprowadzić do jego przyjaźni z Nathanem. Musiał przyznać, że w innych okolicznościach plan nawet by mu się spodobał. Ale nie mógł. Po prostu nie powinien pozwalać sobie na nawiązanie tej relacji. Tej ani żadnej innej. Pomimo zachodzących zmian, nadal czuł się odpowiedzialny za to, co robił. Wiedział, że może skrzywdzić kogoś swoją toksyczną osobą. A to ostatnie, na co by się świadomie zdecydował.
Mimo wszystko szczerze żałował, że nikt nie postanowił go wczoraj obudzić. Wizyty chłopaka dawały mu odrobinę radości. Czuł, jakby faktycznie coś ich łączyło. Ta jednostronna więź była bezpieczna, niczego nie ryzykował. Po co miał wchodzić na wyższy poziom, skoro właśnie w tym miejscu powinien zostać?
— Panie Knight, proszę odpowiedzieć. — Głos zniecierpliwionego profesora powoli wydobywał się zza zasłony myśli. Marcus nadal czuł, jakby od reszty sali oddzielała go gruba szyba. Skupił się, próbując wrócić na ziemię. Wstał ostrożnie i wygładził zagnieciony róg koszuli.
— Przepraszam. Panie profesorze, czy mógłby pan powtórzyć pytanie? — zapytał uprzejmie. Oczy siedzących na sali studentów zwróciły się w jego stronę. Zapewne trudno było im uwierzyć w ignorancję, jaką się wykazał. Łysiejący mężczyzna spojrzał srogo znad okularów. Jego wzrok wywołał u Marcusa nieprzyjemny dreszcz. Przełknął niezauważalnie ślinę, ale nie zrezygnował ze swojej pozy pewnego siebie studenta.
— Czy według autora zadanego tekstu istnieje wolna wola? — powiedział powoli, upewniając się, że chłopak dobrze usłyszał każde słowo.
“To za proste” pomyślał Marcus, gdy tylko przypomniał sobie, co aktualnie przerabiają. Wyprostował się, wziął głęboki oddech i zaczął uważnie recytować.
— Wolna wola jest jedynie zbędnym, stresogennym wymysłem zachodnich buntowników, chcących wywierać presję na niewinnych obywatelach. Dokonywane wybory powinny wynikać jedynie z litery starannie wypracowanego prawa zatwierdzonego przez Wodza.
Nauczyciel zmarszczył brwi. Nie miał wątpliwości, że Marcus udzielił poprawnej odpowiedzi. Czuł jednak, jak sprzed nosa uciekła mu kolejna szansa ukarania niesfornego studenta.
Uzyskawszy pozwolenie, Marcus zajął z powrotem swoje miejsce. Zajęcia były dla niego dziecinną zabawą. Nie musiał myśleć. Wystarczyło, że nauczył się na pamięć kilku ważniejszych fragmentów Ustaw i Rozporządzeń. To na ich podstawie został przygotowany program niemal każdego przedmiotu. Tematy więc zawsze zdążały do jednego wspólnego wątku — Wodza. To on był dla Zjednoczonych Państw najważniejszą postacią. Początek i koniec. Nikt poza nim nie mógł się liczyć.
Czy to przez Niego doszło do utworzenia Systemu? Tak. Czy to przez Niego życie w Kiru zmieniło się na zawsze? Tak. Czy to przez Niego Gabi powoli umierała, podobnie do tysięcy innych? Tak. I za to go nienawidził. Marcus na samą myśl poczuł zalewającą falę mdłości. Starał się wytrzymać do końca zajęć bez nieprzyjemnego incydentu.
Wracając do domu liczył już tylko na odpoczynek. Bezsmakowa papka, serwowana na szkolnej stołówce skutecznie stłumiła uczucie głodu. Dzięki uniwersyteckim cienkim posiłkom nie musiał przynajmniej obciążać rodziny i czuć się jak niewdzięczny darmozjad, za którego pewnie i tak uważał go ojciec. Choć nie usłyszał tego wprost, mężczyzna często starał się wpleść w ich rozmowy pogardliwe docinki na temat studiów syna. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że Marcus zwykle nie brał tych uwag do siebie.
Z chwilą przekroczenia progu kuchni, marzenia o spokoju rozprysły się jak mydlana bańka. Marcusa dobiegły rozpaczliwe jęki, dochodzące prosto z pokoju sióstr. Wiedział, co się święci. Chwycił klamkę, pewny, że chce jak najszybciej znaleźć się w środku. Niespodziewanie jednak zamarł chwilę przed jej naciśnięciem. A co, jeśli Gabi sobie tego nie życzyła? Może wcale nie powinien tam być?
— Oddychaj, jeszcze trochę, już prawie go widzę — usłyszał zza drzwi obcy, kobiecy głos. Zastanowił się, czy w dobie, kiedy porody były taką rzadkością, ktoś jeszcze wiedział, jak je odbierać?
Gabi krzyknęła, a nieznajoma razem z nią. Nie mógł sobie wyobrazić co właściwie działo się w środku. Miał wrażenie, że jest pośrednio świadkiem jakiegoś nieludzkiego procederu. Gdy dziewczyna ponownie wydała z siebie donośny wrzask, nie zważając na strach, obrzydzenie ani jej potencjalne uczucia, wszedł do pokoju.
Otworzywszy sobie drzwi na tę scenę, ponownie poczuł, jak zastyga. Patrzył na zlaną potem Gabi i towarzyszącą jej kobietę oraz kibicującą gorąco matkę, ale nie widział ich. Przed oczami pojawił mu się całkiem inny obraz.
Znów miał pięć lat. Szylkretowa kotka, błąkająca się często po okolicy leżała na świeżo ściętym sianie, które dzień wcześniej dzielnie pomagał układać dziadkowi w stodole. Właśnie bawił się z siostrami w chowanego, jednak jego kryjówka okazała się felerna. Kotka dyszała ciężko, a spod jej ogona jedno za drugim wydobywały się obślizgłe, różowe stwory. Ostatni wyszedł na zewnątrz z wyjątkową trudnością. Marcus doskonale pamiętał, jak maluch próbował wykręcać się w każdą stronę, doprowadzając matkę do niewyobrażalnego cierpienia. Kotka dyszała jeszcze tylko chwilę, zanim rzuciła ostatnie spojrzenie na potomstwo i na zawsze zamknęła oczy.
— Marcus! — krzyknęła Gabi, ewidentnie czując kolejną falę zalewającego bólu.
Chłopak nie wiedział, czy to dzieje się naprawdę, czy tylko w jego wyobraźni. Z opóźnieniem złapał z siostrą kontakt wzrokowy, czując niewielką ulgę. Jednak, gdy po chwili ona ponownie wydała z siebie rozdzierający duszę wrzask, przeniósł spojrzenie na strategiczne miejsce, z którego zaczął wyłaniać się główny aktor tego spektaklu. Poczuł, jak wnętrzności wywracają mu się do góry nogami. Nie zważając na dochodzące z pokoju zachęty, żeby został, odwrócił się na pięcie i jak najszybciej wyszedł na zewnątrz. Świeże powietrze było jedynym, czego w tym momencie potrzebował. Nie, było coś jeszcze. Musiał całkowicie odciąć się od tego, czego był świadkiem.
Nie był pewien co się wokół niego działo. Szedł na oślep, byle tylko iść. Widok obleśnej, włochatej główki, będącej już prawie na zewnątrz wciąż majaczył mu przed oczami. Próbował wyrzucić go z głowy, ale uparty umysł nie współpracował. Stawiał kolejne kroki, chcąc znaleźć się jak najdalej od rozgrywającej się w domu sceny. Skręcał w różne strony, starając się znaleźć azyl. Marzył o przeczekaniu tego w samotności, choć z drugiej strony nie był pewien, czy po tym, co zobaczył, będzie miał odwagę szybko wrócić do domu. Przyspieszył kroku, zmuszając się nawet do lekkiego truchtu.
Zatrzymał się dopiero, gdy jego słabe ciało wymusiło przerwę. Oparł się o najbliższy płot, próbując złapać trochę tchu. “Oddychaj” powtarzał sobie, wiedząc, że da radę się w końcu uspokoić. Wraz z pierwszym głębokim wdechem odchylił w tył głowę i zamarł, nie mogąc nawet zmienić nienaturalnej pozycji.
— Szlag, czemu akurat tutaj? — szepnął pod nosem, uświadamiając sobie swoje położenie. Tuż za metalowymi przęsłami znajdował się dom, który bardzo dobrze znał. Wpatrywał się w porośnięty bluszczem front i rozłożysty dąb, prezentujący się niezwykle okazale zaledwie kilka metrów od niego. Choć każdy mięsień w jego ciele odruchowo spiął się przygotowany do odwrotu, on stał w miejscu, nie mogąc się ruszyć. Mierzył bezrefleksyjnie podwórze, nie mając w tym żadnego celu. Dlaczego nagle się uspokoił? A może tylko przestawił myśli na inny tor? Mniej zakrwawiony i cichy.
Zdecydowanie wolał stać tak i mierzyć się z własnym lękiem niż znosić bezczynnie cierpienie Gabi. Dom Nathana znajdował się w jednej z bocznych uliczek. Marcus pomyślał, że nic się nie stanie, jeśli usiądzie tu na chwilę i poukłada sobie w głowie, kiedy jego uwagę przykuł nagły ruch. Drewniane drzwiczki za domem, których wcześniej nie zauważył uchyliły się bezszelestnie. Marcus wytężył wzrok, chcąc dostrzec co się stanie. Jak na zawołanie, z ukrycia wyłonił się Nathan. W chwili, kiedy wychodził na zewnątrz, Marcus zdołał dostrzec co znajdowało się w kryjówce. Tak, zdecydowanie mógł tak nazwać to miejsce. Wyściełającą przybudówkę ziemię porastały rozmaite warzywa.
Nie wierzył własnym oczom. Doskonale wiedział, że Nathan działa nielegalnie, ale nigdy nie pomyślał, że sam mógłby hodować rośliny, narażając się przy tym na tak wielkie niebezpieczeństwo. Wolnych upraw zakazano zaraz po zakończeniu Wojny. Miał to być sposób na uczynienie obywateli równymi, gdyż rolnictwo od dawna dawało ludziom z Obrzeży przewagę w dostępności do żywności. Marcus nie chciał sobie nawet wyobrażać, jaka kara czekałaby Nathana, gdyby jakiś nieuczciwy sąsiad dowiedział się o skrytce.
— Hej, co tu robisz? — Z szoku wyrwał go wysoki głos chłopaka. Nie był tak samo pogodny, jak zawsze. Pobrzmiewała w nim nuta niepewności. Nathan szybko zamknął drzwi i ruszył w kierunku płotu.
Marcus zamarł. Co miał zrobić? Pierwszym, co wpadło mu do głowy była ucieczka. Za nic w świecie nie chciał tłumaczyć się z tego, co zobaczył. Nie obchodziło go, skąd Nathan bierze jedzenie. Ważne było tylko to, że jako jedyny mógł pomóc jego rodzinie.
— Dlaczego tu jesteś? — zapytał gospodarz, gdy znalazł się na skraju podwórza. Przez ciało Marcusa przeszedł dreszcz. Stał i wpatrywał się tępo w dobrze odżywioną twarz Nathana. On również zdawał się nie wiedzieć, co powinien zrobić, ale z zaciętością starał się odczytać jego intencje.
— Ja — bąknął Marcus, czując narastającą presję. — Ja nic — żadne słowa nie nasuwały mu się na myśl. Chciał wytłumaczyć, obiecać, że nikomu nie powie, zapewnić chłopaka, że może być spokojny. Sklecenie składnego zdania pierwszy raz w życiu go przerastało. — Pójdę już — oznajmił i zrobił krok, kiedy poczuł na ramieniu stopujący go uścisk.
— Zaczekaj. — Sprawiający wrażenie wątłego synka mamusi, Nathan miał zadziwiająco dużo siły. — Co tu robisz? — powtórzył. Wyglądał poważnie. Wydawał się opanowany i skupiony, ale jego głos zdradzał panikę, stłumioną gdzieś głęboko na dnie.
Marcus zaczął odczuwać nieprzyjemne impulsy, rozchodzące się od miejsca, w którym palce Nathana zacisnęły się na wątłych mięśniach. Musiał stąd uciec. Nie mógł tego dłużej znieść. Dlaczego w ogóle musiał tu przychodzić? Szarpnął nagle, wyswobadzając ramię i natychmiast zrobił krok w tył. Będąc poza zasięgiem Nathana, poczuł się zdecydowanie bezpieczniej.
— To był przypadek, naprawdę — bąknął niepewnie. Co miał mu powiedzieć? Że uciekł przed rozgrywającą się w jego domu dantejską sceną i akurat przez przypadek znalazł się przy tym podwórku? Ah, i może jeszcze, że zrządzenie losu przyprowadziło go tu akurat wtedy, kiedy chłopak wychodził, bądź co bądź, dosyć nieostrożnie ze swojej skrytki?
Nawet przesączając te informacje przez swoje dziurawe sito wiedział, że zabrzmi jak prawdziwy wariat. W każdym razie jego obecność tu mogła wydawać się Nathanowi podejrzana. Mając za domem taki arsenał, on sam nikomu nie potrafiłby zaufać. Nie pozwalając sobie jednak na dalsze logiczne analizowanie sytuacji, rzucił ledwo słyszalne “przepraszam” i, nie obracając się na skonfundowanego Nathana, rzucił biegiem do ucieczki.
Po raz kolejny tego dnia nie był pewien, dokąd zmierza. Wiedział za to jedno –spanikował. Chcąc być daleko zarówno od domu Nathana, jak również miejsca cierpienia, musiał wybrać ten trzeci kierunek. Instynktownie obrał kurs na centrum, nie wiedząc właściwie, dlaczego uznał wystawianie się Stróżom za najlepszy pomysł.
Znalazłszy się w parku poczuł, że może w końcu odetchnąć. Usiadł na zadbanej ławce i spróbował powoli zebrać myśli. W jego głowie powstawała pokraczna, niewyraźna lista:
Nie chcę wracać do domu.
Boję się o Gabi.
Gabi nie umrze.
Nie może.
Nie pójdę więcej do Nathana.
Jeśli nie pójdę do Nathana, nie będzie jedzenia.
Gabi potrzebuje jedzenia, żeby wrócić do sił.
Jednak pójdę do Nathana.
Powtarzał to w kółko, dochodząc do kolejnych wniosków. Jak mógł podjąć racjonalne decyzje, skoro nie był nawet pewien tego, co czuje? Od jakiegoś czasu zauważał, że zaciera mu się linia między świadomością, a tym, co wyimaginowane. Niekoniecznie miał władzę nad wszystkim, co robił i o czym myślał. Wypunktowanie po kolei wątpliwości miało mu pomóc uporządkować neuronalny bałagan. Teraz nawet to z dnia na dzień stawało się trudniejsze.
Słońce dawno już zdążyło zatracić swój blask, a on nadal siedział na ławce, wpatrując się tępo w pustą ścieżkę. Czuł, że z każdą minutą robi się niebezpieczniej, jednak nie to skłaniało go do powrotu. Choć obawiał się, co zastanie w domu, nie mógł dłużej znieść tej nieświadomości. Doczekawszy się idealnego momentu, stanął na zdrętwiałe nogi i ruszył w drogę. Dotarcie do znanych rewirów zajęło mu dłużej niż by mogło, gdyż korzystając z resztek instynktu samozachowawczego, postanowił obrać bezpieczniejszą drogę bocznymi uliczkami. Po przekroczeniu progu, początkowo tylko uchylił niezauważalnie drzwi, starając się usłyszeć, czy sytuacja zdążyła się ustabilizować. Domowa cisza dodała mu nieco odwagi, pozwalającej na zrobienie kolejnych kilku kroków.
Gdy tylko przekroczył próg, ujrzał matkę, siedzącą przy stole z głową opartą na rękach. Prawie nie zareagowała na wejście syna. Zerknęła tylko kontrolnie, ujawniając tym samym czerwone od płaczu oczy. Marcus zmierzył ją uważnie. “Nie, to niemożliwe” pomyślał szybko, wiedząc, czego może się spodziewać po wejściu do pokoju. Nie odzywając się ani słowem, ruszył dalej, czując jak wzbierający w nim smutek miesza się z zawodem.
— Gabi! — prawie krzyknął, widząc siostrę w pełni żywą, trzymającą przy piersi maleńkie dziecko.
— Ciiii — przytknęła palec drżącej ręki do ust, upominając, że zaraz zbudzi malucha.
“Dlaczego mama płacze?” zdziwił się Marcus, podchodząc bliżej łóżka. Gabi wyglądała na szczęśliwą. Gdyby nie zapadnięta twarz i wystające kości, mógłby wręcz stwierdzić, że siostra promienieje. Głaskała palcem delikatne policzki, nie chcąc zaburzyć dziecku snu.
Marcus usiadł obok Gabi i nachylił się, chcąc osobiście powitać nowego członka rodziny i zamarł. Automatycznie zniknęła obawa, że zbudzi dziecko. Zwrócił twarz w kierunku Gabi, wpatrując się jej głęboko w oczy.
— Wspaniały, prawda? — zagadnęła, nie mogąc na długo spuścić oka z malucha. — To chłopiec — dodała, gdy po chwili znów rzuciła Marcusowi krótkie spojrzenie.
— Gabi, ale on…
— Jest taki, jak go sobie wyobrażałam. I jeszcze tak grzeczny. Śpi jak aniołek — przerwała mu, jeszcze mocniej przyciskając chłopca do piersi.
Marcus nie chciał na to patrzeć. Gabi zdawała się zupełnie nie zauważać, że dziecko nie oddycha. “Co się z nią stało?” pomyślał. “Może potrzebuje czasu, żeby to zaakceptować?”.
Czas jednak mijał, a ona następnego dnia z takim samym uporem maniaka przystawiała zimne dziecko do piersi. Mama, na zmianę z Thalią, starały się przekonać ją do zaakceptowania straty, jednak bez skutku. Marcus za to trzymał się z boku i obserwował, nie mogąc zrobić nic, aby uratować sytuację.
Makabryczne wypieranie śmierci potomka nie było dla niego tak straszne, jak drastyczne zaniedbanie Gabi. Nie mógł patrzeć, jak siostra się głodzi, nie będąc w pełni świadomości, aby pozwolić sobie na posiłek. Bez względu na wydarzenia poprzedniego dnia, postanowił poprosić Nathana o jedzenie, mając nadzieję, że zdoła przekonać siostrę do odzyskania sił.
Cały następny dzień spędził w domu, rezygnując z zajęć na rzecz dalszego przyglądania się temu tragicznemu spektaklowi. Thalia już poprzedniego wieczora straciła panowanie nad sobą i widząc, że dziecko staje się już nienaturalnie żółte, wyrzuciła w stronę Gabi wulgarną wiązankę, po czym wyszła. Na odchodne krzyknęła tylko, że wróci dopiero, gdy to wszystko się skończy i demonstracyjnie trzasnęła drzwiami.
Marcus zazdrościł siostrze decyzji, ponieważ kiedy rano wszedł do pokoju, jego nozdrza zarejestrowały tak straszny smród, jakiego nie czuł nigdy wcześniej. Czym prędzej wybiegł na ogród, rzucając jeszcze przelotne spojrzenie na wciąż rozanieloną Gabi. Tego było za wiele! Miał ochotę wyrwać ciało z jej objęć i zakopać głęboko pod ziemią, najlepiej jak najdalej od domu. Mimo tak silnego pragnienia, nadal nie mógł się zdobyć na odwagę. Gabi by go znienawidziła. Potrzebowała kogoś, kto ją przekona. Czy taka osoba w ogóle istniała?
Pogrążony w snuciu planów, nie zauważył nawet, kiedy zdążyło się ściemnić. Wrócił z trudem do kuchni, do której zdążyła już dotrzeć nieprzyjemna woń i wyginając ze zdenerwowania palce na wszystkie strony, czekał, aż usłyszy znajome pukanie.
Nie zajęło to dużo czasu, gdyż dźwięk rozległ się zdecydowanie wcześniej niż zwykle. Nie czekał na koniec sygnału, lecz natychmiast otworzył drzwi.
— Daj — wyciągnął łapczywie rękę, nie mając czasu na uprzejmości.
Nathan nie zamierzał tym razem tak szybko odpuścić. Schował worek za plecami, mając nadzieję, że tylko wtedy Marcus go wysłucha.
— Porozmawiajmy — poprosił bez ogródek.
— Nie chcę z tobą rozmawiać — warknął Marcus, zbliżając się tak, że jego wyciągnięta ręka dotykała prawie klatki piersiowej chłopaka.
— Wiem, że możesz nie mieć czasu, ale proszę cię — kontynuował. — Przyjdź jutro przed zmierzchem. Będę w domu.
Marcus nie odpowiedział. Zmierzył chłopaka jeszcze mroźniejszym spojrzeniem, żądając wydania paczki. Zrezygnowany Nathan położył mu zawiniątko na ręce, mając nadzieję, że mimo wszystko rozważy jego propozycję. Marcus zamknął drzwi i postanowił czym prędzej spróbować nakarmić siostrę. Powstrzymując odruch wymiotny podszedł bliżej, jednak coraz silniejszy odór sprawił, że musiał się wycofać.
— Tato! — krzyknęła niespodziewanie Gabi, a Marcus, odwróciwszy się szybko, ujrzał zmierzającego ku nim przygarbionego mężczyznę.
— Gabriella — zaczął powoli, klękając przy córce. “Jest silny” pomyślał Marcus chyba po raz pierwszy. — Jak się nazywa? — spytał ze spokojem ojciec, wskazując na ewidentnie rozkładające się zwłoki.
— Tom — odparła z dumą dziewczyna.
— Pięknie — skomentował ojciec, kładąc jej rękę na kolanie. — Kochanie, zabiorę go na chwilę. Mama przygotowała kąpiel.
Gabi spojrzała na niego spode łba, oceniając jego intencje. On jednak posłał jej kolejny zachęcający uśmiech, który prawdopodobnie ostatecznie ją przekonał, gdyż po chwili namysłu rozluźniła uścisk, pozwalając ojcu na zabranie dziecka. Mężczyzna skrzywił się niezauważalnie, a całe jego ciało napięło się podczas walki z obrzydzeniem.
— Daj jej to — szepnął, mijając Marcusa. Chłopak spojrzał szybko na to, co trzymał w dłoni, przypominając sobie, po co tu przyszedł.
Otworzył szeroko okno, mając nadzieję odrobinę poprawić sytuację i zdobył się na odwagę, aby podejść do Gabi.
— Zjedz — zaproponował, wpychając jej w rękę spory ugotowany ziemniak. Dziewczyna spojrzała na warzywo i z największą trudnością podniosła je do ust. Marcus podtrzymał jej dłoń, aby spokojnie mogła odgryźć kęs.
“Nie ma mowy, to jej nie pomoże” pomyślał, zdając sobie sprawę z tego, że sama skrobia nic nie da. “Co powiedział Nathan? Będzie cały dzień w domu?” przypomniał sobie szybko zaproszenie chłopaka. Nie miał najmniejszego zamiaru z nim rozmawiać, ale skoro i tak poprosił, żeby przyszedł to zamierzał to wykorzystać. W swojej kryjówce na pewno miał coś, co pomoże Gabi. Przyszło mu do głowy, że posiadając taką wiedzę, miał sporą przewagę nad chłopakiem. Może więc dałby radę użyć niewinnego szantażu w celu otrzymania pokaźnej ilości witamin?
— Mamo, czego potrzebuje teraz Gabi, żeby wydobrzeć? — zapytał następnego dnia, zaraz przed wyjściem.
— Mięsa — odpowiedziała zrezygnowana. — Nie możesz go o to poprosić — dodała, czując co planuje Marcus.
— Mogę — warknął. — Zrobię dla niej wszystko, nie to co ty! — Ostatni raz spojrzał jej głęboko w oczy, nie wiedząc czemu, mając nadzieję, że kobieta poczuje się podle.
Trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z domu.
Kroczył zdeterminowany dobrze znaną drogą. Z każdym krokiem obwiniał się coraz bardziej. Za wszystko. Przyjmował na siebie całe zło tego niesprawiedliwego świata. Czuł się okropnie z tym, co zrobił i z tym, co zamierza. Na ulicach nadal było pusto. Dzieci miały jeszcze dobrą godzinę zanim wyjdą do szkół. Tym bardziej zdziwił się, kiedy usłyszał za plecami głośny warkot.
Niewielka ciężarówka, wznosząc kurz z ulicy, zakłóciła jego przemyślenia. Co tu robi takie auto? Szybko skojarzył, że tego typu pojazdy widywane są jedynie w poniedziałki, kiedy to dowożą niewielkie ilości przydziałowego jedzenia. Druga możliwość była dużo gorsza. Popychany ludzką ciekawością, ruszył za ciężarówką, chcąc się dowiedzieć, czy dostrzeże wysiadających z niej Strażników. Po chwili skręcił w ślepą uliczkę i przystanął jak wryty. Skupiając się przede wszystkim na zachowaniu pozorów, oparł się niezobowiązująco o murek i obserwował z bezpiecznej odległości.
Samochód stał dokładnie na środku ulicy, a Strażnicy patrolowali ją z każdej strony. Nie mogli przyjechać właśnie do niego, to był najgorszy ze wszystkich scenariuszy. Czuł, jak ze strachu napina mu się każdy mięsień. Co jakiś czas do nadstawionych uszu Marcusa dochodziły niepokojące krzyki i dźwięk łamanych mebli.
— Nie. — Zbyt późno zrozumiał, że to z jego otwartych szeroko ust wydobył się cichy dźwięk, kiedy jeden z wartujących mężczyzn zwrócił na niego zmrużone oczy. Nie wiedząc, co powinien zrobić, udał, że to zdziwienie na widok rozwiązanej sznurówki, co zdecydowanie nie było za dobrym wyjściem. Przykucnął na jedno kolano i udawał, że majstruje coś przy bucie. Z daleka musiało to wyglądać komicznie, ale postanowił kontynuować farsę. Podniósł konspiracyjnie wzrok, obserwując rozwój wydarzeń.
Z parterowego domu, obrośniętego gdzieniegdzie bluszczem wyszło dwóch rosłych Strażników, prowadząc między sobą Nathana. Przy tak umięśnionych mężczyznach wyglądał całkiem jak dziecko. Lekko pofalowane od wilgoci włosy opadały mu niesfornie na czoło, z którego spływała ciurkiem świeża krew. Gdy wyszli na ulicę, Marcus zauważył, że chłopak nie jest w stanie postawić na ziemi ani jednego kroku. Wleczony przez Strażników wydawał się tylko na wpół zorientowany, co się właściwie dzieje.
Jeden z osiłków odwrócił się, żeby zamknąć furtkę, pociągając za sobą Nathana i w tym momencie ich spojrzenia się spotkały. Gdy tylko chłopak zauważył przygarbionego Marcusa, kucającego niezgrabnie na ziemi, posłał mu najbardziej wymowne spojrzenie, jakie mógł sobie wyobrazić.
— Dlaczego to zrobiłeś? — wyszeptał z trudem, lecz Marcus zdołał usłyszeć każdy dźwięk. Poczuł jak jego ciało drętwieje, uświadomiwszy sobie fakty. “To niemożliwe” przeszło mu przez myśl. Czy Nathan faktycznie mógł pomyśleć, że to on na niego doniósł? “Nie, to bez sensu, przecież ja nigdy bym nie…” W jego głowie rozległ się trzask. Ciche “pyk”, które towarzyszy zwykle nagłemu uświadomieniu sobie kluczowej konkluzji. “Dlaczego miałby mi zaufać?” pomyślał.
Z paraliżu wyrwał go odgłos ciała uderzającego ciężko o drewnianą podłogę ciężarówki. Przez jakiś czas wydawało mu się, że cała ta sytuacja się nie dzieje, jest tylko wytworem jego wyobraźni. Wyjeżdżające z uliczki auto uświadomiło mu, że jednak się mylił. Zniknąwszy za rogiem dało do zrozumienia, że coś się dla niego skończyło.
Ostre poranne powietrze stało się jeszcze bardziej nieznośne. Stał w tym samym miejscu, nie będąc pewnym, co powinien zrobić. Jego ciało nie miało żadnej koncepcji. W pierwszym, czysto zwierzęcym odruchu pomyślał, że mógłby wejść do i tak opuszczonego domu i zabrać jedzenie bez pozwolenia. “Jeśli to faktycznie byli Strażnicy, on nie wróci.” powtarzał sobie. Szybko jednak oprzytomniał, starając się zachować choć resztki człowieczeństwa. Nie mógł tak myśleć! Nie czuł się na siłach, aby zwyczajnie wejść i ukraść nie swoją własność. “Ale Gabi!” ta myśl rozbrzmiewała mu w głowie, odbijając się od każdej kości. Co miał zrobić? Może istniało inne rozwiązanie? Może wróci na plac i tym razem również dopisze mu szczęście? Nathan na pewno nie był jedyną osobą na świecie, bez której nie miał szansy przetrwać. A jeśli był? Pytania zalewały go bez umiaru. Czuł jakby zaraz jego mózg miał eksplodować.
Włamanie
— Thalia! — Pracująca za domem dziewczyna wypuściła z ręki sekator, słysząc niespodziewanie niższy niż zwykle głos brata. Gdyby nie to, że poprzedniego wieczora wróciła do domu, usłyszawszy o pozbyciu się “śmierdziela”, Marcus nie wiedziałby, do kogo się zwrócić. Nie chciał jeszcze niepokoić i tak zafrasowanych rodziców. — Zabrali go — wyrzucił z siebie, z trudem utrzymując na wodzy emocje, rozpaczliwie próbujące znaleźć ujście.
— Kogo zabrali? — Usiadła na kamiennym murku, dając znać Marcusowi, żeby zajął miejsce obok. W tym momencie był na to zbyt roztrzęsiony. Wyłamywał sobie nerwowo palce, co Thalia uważała za jego najgorszy nawyk, jednak w tej sytuacji nie śmiała zwracać mu uwagi. Spojrzała na niego z zaciekawieniem, co wydało się Marcusowi podejrzane.
— Nathana — wydusił z siebie, pozbywając się w końcu nerwowej masy, która od kilku minut odkładała mu się na dnie gardła.
— Kto go zabrał? Jak to się stało?
Opowiedział jej ze szczegółami o ciężarówce, o Strażnikach, a także o tym, jak wrzucili go na pakę i odjechali. Starał się przy tym skupiać na szczegółach, żeby w szale emocji niczego nie pominąć.
— Nie wiem, czy to byli Strażnicy, ale wszystko na to wskazywało. Ich mundury, postura, zachowanie… Stróże z miasta są całkiem inni. — Z każdym jego kolejnym słowem dziewczyna stawała się bardziej zamyślona, jakby przestawała go w ogóle słuchać. — Co ja mam teraz zrobić? Potrzebujemy jedzenia! Gabi go potrzebuje — wyszeptał przez zaciśnięte gardło, czując jak po nazwaniu swojego problemu zaczyna wpadać w panikę.
— Jesteś pewien, że byli z Domeny? — zapytała poważniej niż kiedykolwiek.
— Tak mi się wydaje, ale — bąknął, nie będąc w stanie sklecić zdania.
— Skup się i odpowiedz mi czy jesteś pewien, że byli z Domeny! — Niski głos siostry zmusił go do głośniejszego strzelenia kostkami.
— Tak — rzucił bez zastanowienia, postanawiając bezgranicznie zaufać swojej intuicji.
— Wiesz, dlaczego ten chłopak mógł sobie pozwolić na takie beztroskie rozdawanie jedzenia? — zapytała, zmieniając nagle temat, co jeszcze bardziej rozdrażniło Marcusa. Czy ona miała więcej informacji niż on?
— Skąd mam to wiedzieć? Nawet się nie znamy. — Był rozdrażniony tym, że siostra sprowadza rozmowę na inne tory, ale musiał przyznać, że zaintrygowała go swoim opanowaniem i trzeźwością umysłu. Dziewczyna rozglądnęła się konspiracyjnie, po czym bezceremonialnie chwyciła brata za koszulę i przyciągnęła do siebie, zbliżając usta do ucha zdezorientowanego chłopaka.
— Jego ojciec był mocno zaangażowany w działalność polityczną. W wojsku miał wysoki stopień i obracał się w lepszych kręgach. Zginął pod koniec wojny i od tego czasu Nathan ma zapewnione comiesięczne dochody w ramach spłaty długu za służbę ojca. On sam chyba pojmuje ten zasrany patriotyzm trochę inaczej i podkłada się władzom na każdym możliwym kroku. To aż dziwne, że złapali go dopiero teraz.
— Ale — zaczął nieśmiało Marcus, jednak siostra szarpnęła go jeszcze mocniej, nie dając zabrać głosu.
— Jest sposób, żeby go stamtąd wyciągnąć. Znam kogoś, ale to nie będzie tani interes — oznajmiła ze spokojem, który wywołał u Marcusa dreszcz. Nie znał siostry z tej strony. Właściwie nie mieli wielu okazji, aby ze sobą rozmawiać. Żadne z nich nie interesowało się życiem drugiego. Ich relacji bliżej było do przygodnych lokatorów, niż członków rodziny. A jednak siostra zdawała się teraz oferować mu pomoc, o której nawet nie pomyślał.
— Jak to możliwe? Przecież stamtąd nie da się uciec — wydukał Marcus, nie będąc już tak pewnym informacji od lat przekazywanych przez mieszkańców Kiru.
— Powiedziałam, że jest sposób — ucięła tajemniczo. — Tyle musi ci wystarczyć, ale jeśli nie załatwisz pieniędzy, i tak nic się nie uda.
— Gdyby pieniądze było tak łatwo załatwić, z pewnością połowa wyspy nie umierała by z głodu — skwitował uszczypliwie. Bo jak mógł je “załatwić”? Nie wiedział nawet jakiego rzędu sumy miałby szukać.
Miał nadzieję, że riposta skutecznie zawstydzi Thalię, ale ku jego zdziwieniu ona tylko ze znużeniem przewróciła oczami i spojrzała na brata z politowaniem.
— Skoro jesteś taki wykształcony, to może chwilę pomyślisz? — odparła, nie pozostając dłużną w docinkach.
Już tak krótka wymiana zdań spowodowała, że jedyne co chciał zrobić, to uderzyć ją z całej siły w twarz i odejść. I pewnie by się nie pohamował, gdyby nie Nathan. Chciał mu pomóc. Nie wiedział jak to działa, że sama wzmianka o chłopaku potrafiła powstrzymać go od niekontrolowanego popuszczenia emocji. Chciał się jednak tego dowiedzieć.
Myślał gorączkowo, próbując wpaść na jakikolwiek racjonalny sposób pozyskania pieniędzy. Jak się spodziewał, nic nie przychodziło mu do głowy. W tym państwie nie było to możliwe. W innym wypadku, nie panowałaby powszechna bieda i głód. Ponownie poczuł ucisk w żołądku, uświadamiając sobie, jak wiele było powodów, za które nienawidził Wodza. Czy narzucony ustrój miał wpływ na to, jaki się stał?
— Nie wiesz, prawda? — Thalia brutalnie przerwała mu rozmyślania. Spuścił z rezygnacją głowę. — Tak myślałam. Jak na studenta, dosyć ciężko ci idzie myślenie — rzuciła z premedytacją, czekając, aż wyprowadzony z równowagi Marcus zareaguje.
On jednak podniósł powoli głowę i spojrzał jej głęboko w oczy. “Nie dostanie tej satysfakcji. Nie rób tego. Myśl o Nim…” powtarzał sobie, czekając, aż dziewczyna zacznie mówić.
— Chłopak musi mieć coś odłożone. Nie wiem na pewno, ale jak mógłby się nie zabezpieczyć? Chyba nie jest na tyle głupi, nie?
— Nie ma mowy! — wyrwało mu się od razu. Thalia wlepiła zdziwiony wzrok w brata. — Nie zrobię tego — podkreślił. — Jeśli chcesz, żebym poszedł i ukradł pieniądze, to nawet o tym nie myśl!
— Widać większy mózg nie idzie w parze z inteligencją — zadrwiła. Marcus aż się wzdrygnął na te słowa. “Czy ona… “
— Co masz na myśli? — zapytał podejrzliwie.
— Nic — bąknęła, całkowicie zbywając pytanie. — Posłuchaj mnie chociaż raz. Na nic nie przydadzą się leżące pod łóżkiem czy w komodzie pieniądze. Nie wiem, jak się do tego mają twoje, o kant dupy rozbić, moralne zasady, ale masz tylko dwie opcje. Pozwolić systemowi zabić chłopaka za to, że chciał zrobić coś dobrego, albo zachować się jak człowiek i zabrać te cholerne pieniądze, żeby go uratować.
Przełknął ciężko ślinę. Choć wcale nie chciał tego przyznawać, Thalia miała rację. Gdyby tylko mógł zapytać o zdanie Nathana… Z drugiej strony, jeśli udało by się wykupić chłopaka, mógłby mu wszystko wyjaśnić. Udowodniłby, że to nie on doniósł. Ta myśl była jak setki igieł przekłuwających mu skórę. Nie chciał zostać zapamiętany w ten sposób. Bolało go, że choć starał się żyć niezauważalnie, nie sprawiając problemów, jeden przypadek sprawił, że został źle oceniony. W dodatku nie miał szansy na łatwe wyjaśnienie sytuacji.
— Zrobię to — oznajmił w końcu, ufając bardziej uczuciu niż racjonalnym osądom.
Thalia wstała tak nagle, że aż zrobił krok w tył. Przyjrzała mu się uważnie, a w jej oczach mógł dostrzec malutkie iskierki. Nie spodziewał się takiej reakcji. Siostra wydawała się niesamowicie podekscytowana, co wzbudziło jego wątpliwości. “Może jestem już zbyt podejrzliwy?” pomyślał, starając się zignorować dziewczynę.
— Idź tam jutro z samego rana. W dzień będzie ci łatwiej szukać a ludzie nadal będą spać. Tylko postaraj się tego nie schrzanić — poinstruowała surowo i z zauważalną energią, jak gdyby nigdy nic wróciła do przycinania gałęzi.
Jedyne, co musiał zrobić po powrocie do domu, to zbyć pytania matki (“Nie, nie byłem. Masz rację, nie wypada o to prosić.”) Przechodząc przez pokój kątem oka spojrzał na śpiącą siostrę. Ucieszył się, że w końcu chwilę odpocznie. Miał tylko nadzieję, że znajdzie w sobie dużo siły, aby zaczekać na jego pomoc.
Rzucił się na łóżko, chcąc przemyśleć wszystko jeszcze raz, kiedy uświadomił sobie, że następnego dnia powinien stawić się na zajęciach. Opuszczenie kilku ostatnich dni mogło przejść bez echa, ale to jutro miał minąć termin oddania prac z filozofii. Wyciągnął kartkę z zanotowanym tematem, uświadamiając sobie, że nie napisał jeszcze ani jednego zdania.
“Gdybyś mógł zachować tylko jedno wspomnienie, co by to było i dlaczego?” Marcus chwycił zaostrzony rysik i przepisał tytuł. Nie ulegało wątpliwości, co powinien “wybrać”, aby dostać dobrą ocenę.
“Koniec wojny można było wyczuć w powietrzu. Ze wszech stron rozbrzmiewała nieznana dotąd melodia — hymn na cześć chwały Wodza. Niebo rozjaśniło słońce, a ludzie wychodzili na ulice, wykrzykując słowa wdzięczności” napisał, starając się, aby tekst miał wystarczająco “pochwalny wydźwięk”.
W rzeczywistości zapamiętał ten dzień zupełnie inaczej. Kiru nie ucierpiało w Wojnie. Nikt nie zwracał szczególnej uwagi na mało znaczącą wysepkę. Odprężenie było jednym ze spokojniejszych okresów Zimnej Wojny, w trakcie której Marcusowi przyszło się urodzić. Właściwie nigdy nie odczuwał, że na świecie dzieje się coś szczególnego. Poza spotykanymi w centrum nielicznymi wojskowymi, można by pomyśleć, że nie istnieje żaden konflikt.
Dobrze pamiętał ten dzień, w którym wszystko zaczęło iść w złą stronę. Tyle co rozpoczął zajęcia w szkole średniej. Tamtego popołudnia wrócił do domu, w którym podekscytowani rodzice gościli kilkoro sąsiadów. Żywo dyskutowali, przez co prawie nie zauważyli jego przybycia.
— Coś się stało? — zapytał zaciekawiony. Rodzice nieczęsto zapraszali znajomych. Zwykle jedynie ojciec spotykał się od czasu do czasu z innymi mężczyznami w celach zaplanowania kolejnych okolicznych przedsięwzięć.
— Chodź. — Poczuł nagle czyjś delikatny dotyk na ramieniu. — Od nich i tak się nic nie dowiesz — powiedziała Gabi aksamitnym głosem i zabrała go do pokoju.
Usiadła przy stole i odwróciła leżącą na nim gazetę w stronę brata. Marcus zbliżył się i chwycił magazyn. W skupieniu przeczytał dwie długie strony tekstu. Wynikało z niego, że zjednoczone pod dowództwem tajemniczego Wodza Państwa Bloku Wschodniego nie miały zamiaru walczyć każdego dnia o swoją chwiejną pozycję. Wizja zjednoczenia tych indywidualistycznych terytoriów była dla Marcusa nie do pojęcia. Atak na Stany Zjednoczone nie miał prawa się udać.
Kilka dni później okazało się, że również armia Kiru weźmie udział w walkach. Pokładając nadzieje w sile komunizmu, prezydent państwa zgodził się poprzeć socjalistów. Nikt wtedy jeszcze nie wyobrażał sobie, jak bardzo zmieni się życie w Kiru, kiedy wygrana strona zechce zunifikować światowe prawa, mając na celu zapewnienie obywatelom równość i dobrobyt.
— Co się teraz zmieni? — zapytał siostrę, w zamyśleniu odkładając gazetę na miejsce.
Gabi spojrzała na niego z uśmiechem.
— Mam nadzieję, że nie my — odparła po chwili.
Tamto wspomnienie, choć odległe, zachowało się w jego pamięci bardzo wyraźnie. Walcząc o wolność, wygrali reżim. Chcąc uporządkować każdy aspekt życia, Wódz zabrał mu nawet, a może przede wszystkim, kreatywność.
Pisane po kryjomu wiersze trafiały jedynie do szkatułki, spoczywającej spokojnie w cieniu łóżka. Każda akademicka praca opierała się na tym samym: starannym przytaczaniu ustanowionych przepisów.
Naskrobawszy ostatni kłamliwy akapit odłożył wypracowanie i zmęczony padł na tapczan. “Jaki to ma sens?” pomyślał, spoglądając ukradkiem na kartki. Powoli zaczął odczuwać znajomy, napierający ból w głowie. Zawsze pojawiał się akurat wtedy, kiedy rozmyślał. Czy wizja przyszłości aż tak bardzo go stresowała? Ułożył głowę wyżej, starając się powstrzymać zalewające ją fale.
“Zaśnij, po prostu śpij i nie myśl o tym” rozkazał sobie. Powtarzał to raz za razem, próbując odciąć się od rzeczywistości. Nie był pewien, co się z nim dzieje. Od czasu do czasu miał wrażenie, że udało mu się zasnąć. Te momenty przeplatały się jednak z uciążliwymi myślami. Niemal widział przed sobą sceny rozgrywające się teraz w Domenie. Nathan nie chciał odpuścić. Dlaczego tak na niego działał? Co tak bardzo odróżniało go od reszty? Marcus był pewny, że zależy mu jedynie na zdaniu Gabi. Zrozumiał jak bardzo się mylił, słysząc te trzy słowa, wciąż rozbrzmiewające w jego głowie “dlaczego to zrobiłeś?”. Musiał go uwolnić. Za wszelką cenę, musiał mu wytłumaczyć. Nie mógł tak tego zostawić. Choćby było to ostatnie, co zrobi w swoim bezwartościowym życiu.
Gdy następnego dnia nastał świt, Marcus obudził się zmęczony bardziej niż kiedykolwiek. Ostatni dzień dał mu w kość, ale noc nie pozostała dłużna. Dręczony koszmarami, nie był w stanie wypocząć ani odrobinę. Starając się ignorować fatalne samopoczucie, zarzucił na ramię plecak i ruszył w nieznane.
Pokonawszy bezproblemowo drogę, pchnął delikatnie furtkę, nie chcąc narobić hałasu i wślizgnął się na podwórko. Otworzył drzwi, za którymi kiedyś zniknął Nathan i wszedł do domu. Początkowo przystanął, zachwycając się jakością wykonanej w przedpokoju szafy na płaszcze, na której znajdowały się lakierowane, misterne zdobienia, a z zamka wystawał niewielki złoty kluczyk. Wcześniej widział budynek tylko z zewnątrz, ale kilka razy zastanawiał się, jak mógłby wyglądać w środku. Zakładał, że będzie uporządkowany i elegancki. I prawdopodobnie tak by było, gdyby znalazł się tu w innych okolicznościach. Korytarz kończyła wnęka, w której stała drewniana komoda, stylem wykonania pasująca do szafy, ale szuflady były wysunięte, a cała zawartość wylądowała w nieładzie na podłodze. Gdy tylko spojrzał w prawo, zorientował się, że stoi przy wejściu do kuchni.
Centralne miejsce zajmował w niej kaflowy piec, który nie tylko ogrzewał pomieszczenie, ale dało się podgrzewać na nim kilka potraw jednocześnie. Wszystkie meble wykonane były z drewna i pomalowane na kolor głębokiej zieleni. Jedynie stół, stojący pośrodku miał kolor brązowy, co dodawało pomieszczeniu domowego ciepła. Podszedł do niego i zobaczył kilka kropel krwi, zaschniętej na impregnowanym drewnie. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy, była niewielka piwniczka, z otwieranymi na boki drzwiczkami, z których jedne były teraz doszczętnie wyrwane z zawiasów. Zaglądnął do środka i zobaczył zapasy ryżu, warzyw, głównie ziemniaków oraz kilka mocno dojrzałych owoców. Najgłębiej stał zamknięty słój po brzegi wypełniony solą. Zakładał, że w środku musi znajdować się mięso. Na samą myśl w ustach zebrał mu się nadmiar śliny. Kusiło go, żeby sprawdzić i zabrać kawałek dla Gabi. Zanurzył rękę w białych kryształkach i poczuł coś, czego dawno nie miał okazji doświadczyć. Aksamitny kawałek niemal rozpływał się w jego palcach. Wyciągnął go na zewnątrz, nie mogąc się nadziwić widokiem tak pięknego paska wieprzowiny.
Wiedział, że robi źle. Miał świadomość, że jeśli podejmie tę decyzję, długo nie wyrzuci tego z głowy. Ale musiał myśleć o Gabi. Nathan na pewno zrozumie, jeśli tylko uda mu się przekonać go do swojej niewinności. Zawinął kawałek w papier i z ciężkim sercem schował na dno plecaka.
Wyszedł z kuchni, chcąc zacząć poszukiwania miejsca wyglądającego na takie, w którym mogły znajdować się ukryte pieniądze. Ale gdzie to miało właściwie być? Ponownie stanął przy zdewastowanej komodzie i zorientował się, że korytarz wcale tak po prostu się nie kończy, a jedynie skręca w lewo, prowadząc do trzech innych pomieszczeń, z których tylko jedno było otwarte. Szeroko uchylone drzwi zapraszały do mikroskopijnego pokoiku, wyglądającego jak zmodernizowany pokój dziecięcy. Całą lewą ścianę zajmowało biurko i niewielki regał na książki. Trzecim i ostatnim znajdującym się w pomieszczeniu meblem było surowe, perfekcyjnie zaścielone łóżko, na którym, ku jego zdziwieniu, znajdowała się urocza, pluszowa żyrafa. Przypomniało mu się, że w dzieciństwie też miał maskotkę — brązowego misia z kokardką, ale zawsze, kiedy przechodził z rodzicami obok sklepu z zabawkami podziwiał półmetrowego, niebieskiego pingwina, o którym mógł tylko pomarzyć.
Od czegoś musiał zacząć poszukiwania. W pierwszym odruchu postanowił naiwnie zajrzeć pod łóżko. Ziejąca tam pustka wcale go nie zdziwiła. Sprawdził w szufladach, ale to również nie było to miejsce. Wyszedł z pokoju i otworzył drzwi znajdujące się naprzeciwko. Wylądował w łazience, której wcale nie podejrzewał o bycie tajną skrytką, więc czym prędzej udał się do ostatniego pomieszczenia. Okazało się ono przytulnym salonem z odrobiną ekstrawaganckich zdobień, będących zapewne fantazją pani domu. Nie rozpoczął nawet poszukiwań, gdyż jego uwagę przykuły jeszcze jedne drzwi, w których wyjątkowo znajdował się klucz. Przekręcił go i ostrożnie otworzył sobie widok na równie przytulną co salon, niewielką sypialnię z zajmującym większość miejsca dwuosobowym łóżkiem. Tuż obok drzwi znajdował się stojący na ziemi kosz na pranie. Widząc go, Marcus poczuł nagły przypływ optymizmu. Wysypał ciuchy i tak, jak myślał, znalazł to, czego potrzebował. Biała koperta spoczęła na szczycie góry zniszczonych, na pewno nie czekających na pranie ubrań. Otworzył ją i szybko przeliczył pieniądze. W środku znajdowało się całe tysiąc dwieście renów. Było to prawie dwa razy więcej niż roczna pensja jego ojca.
Nigdy wcześniej nie widział tylu pieniędzy, a już na pewno nie trzymał ich w ręce. Czuł się z tym dziwnie nieswojo. Włożył banknoty z powrotem do koperty i czym prędzej schował na dnie plecaka, upewniając się wcześniej, że nie ma w nim żadnej dziury czy choćby przetarcia.
W drodze powrotnej był bardziej zdenerwowany, niż kiedykolwiek. Co jakiś czas niekontrolowanie drżały mu ręce. Odruchowo sprawdzał, czy plecak jest na swoim miejscu, co przecież tak łatwo mogło go zdradzić. Gdy przechodził przez pokój, czuł na sobie wymowne spojrzenie Thalii. Ignorując ją, wszedł do siebie i schował kopertę między materacem, a stelażem łóżka, uznając to miejsce za najbezpieczniejsze. Przepakował torbę, aby być gotowym na zajęcia i wyszedł na zewnątrz, mając nadzieję, że siostra pójdzie za nim.
— Marcus — zawołała cichutko, wychodząc za dom. — O, jesteś! I jak? — zniżyła konspiracyjnie głos — Masz?
— Mam — oznajmił bez emocji.
— Ile? — zapytała bez ogródek.
— Wystarczająco — odparł chłodno. — Co dalej? — Thalia wykrzywiła usta w niezadowoleniu, widząc niesprzyjający rozmowom nastrój brata.
— Schowaj je i czekaj. Muszę się z kimś spotkać, zobaczymy co będzie później — skwitowała, po czym odwróciła się na pięcie. Już prawie zniknęła za progiem, kiedy Marcus zawołał, aby ją zatrzymać.
— Musisz coś zrobić — zaczął, zanurzając rękę w odmętach torby. Gdy w końcu znalazł zawiniątko, wyciągnął je na zewnątrz i podał siostrze. — To dla Gabi — wyjaśnił.
Thalia zajrzała pod przykrycie i otworzyła szerzej oczy, uświadamiając sobie, co trzyma w ręce. Sam widok ekskluzywnego towaru nie zdziwił jej tak bardzo, jak to, do czego był zdolny Marcus.
— Czyli jednak się nie powstrzymałeś? — zapytała bardziej retorycznie niż oczekując odpowiedzi.
Marcus nie miał ochoty niczego wyjaśniać. Nadal było mu z tym źle, jednak nie rozkładając swojej decyzji na czynniki pierwsze, mógł wmawiać sobie, że postąpił słusznie.
— Po prostu jej to daj, dobrze? — rzucił, badając reakcję Thalii. Dziewczyna co kilka chwil zerkała odruchowo na mięso, jakby upewniając się, że nagle nie zniknie. Marcus obawiał się, że sama może je zjeść, ale ostatecznie wolał uwierzyć, że Gabi dostanie, czego potrzebuje. W końcu były siostrami. Thalia mogła się z nią nie dogadywać, mogła czuć się zraniona czy urażona brakiem atencji, ale ostatecznie musiała kochać Gabi.
Myślał o tym zarówno gdy mijał kolejne uliczki, jak i podczas zajęć. Tego dnia nawet ćwiczenia ze stylistyki przestały mieć dla niego najmniejsze znaczenie, kiedy jego mózg postanowił wziąć na tapet temat wykupienia Nathana. Ciekawiło go, z kim może spotkać się Thalia. A przede wszystkim zastanawiał się, skąd jego siostra ma takie kontakty? Nie mógł tego pojąć. Jak można mieszkać z kimś pod jednym dachem tyle lat i nic o nim nie wiedzieć? Czy to kolejny argument przemawiający za tym, że był po prostu złym człowiekiem?
“Po co właściwie to wszystko?” zadał sobie nieme pytanie, wylewając przy tym dzban z potokiem przemyśleń, które tak dobrze znał. “Dlaczego żyję? Jaki to ma sens? Jaki sens ma życie na ziemi? Po co istnieje świat?”. Te nihilistyczne myśli niekontrolowanie zalewały go coraz częściej, a jemu coraz trudniej było po nich sprzątać. Siały spustoszenie w jego umyśle, próbując usilnie przekonać go o swojej słuszności. Ostatecznie w sytuacji, w jakiej się teraz znajdował, były mu co najmniej mało pomocne.
Po raz pierwszy niemal z ulgą przekroczył próg domu. Nadzieja na dobre wieści od siostry przyćmiła skutecznie grobowe myśli. Nie wiedział jeszcze jak bardzo się rozczaruje, kiedy w pokoju zastał jedynie śpiącą Gabi. Czując, jak adrenalina powoli przestaje pulsować w jego żyłach, powłócząc nogami podszedł do łóżka i spojrzał na siostrę. Spała. Widział ruch klatki piersiowej, drgania gałek ocznych pod powiekami. Żyła. To dało mu nadzieję, że Thalia go nie zwiodła i przyrządziła dla Gabi pożywny obiad.
— Idziesz? — Prawie podskoczył, gdy usłyszał zza pleców zniecierpliwiony głos.
Thalia wychyliła głowę za próg, pozostając nadal w ciemnym pokoju Marcusa.
— Co ty tu robisz? — zapytał odruchowo, zrywając się na równe nogi i podchodząc do siostry.
— Zbieram truskawki — odparła bez zastanowienia. — Jak ci się zdaje? Czekam na ciebie — dodała po chwili, widząc na twarzy brata niemałą frustrację z powodu nie śmiesznego żartu.
— Udało się? — zapytał krótko. Nawet nie wiedział, kiedy zacisnął kurczowo palce na biurku, starając się powstrzymać nerwy.
— Pewnie, że tak — odparła z prychnięciem.
Marcus wlepił w nią wzrok, nie wiedząc, jakie pytanie powinien właściwie zadać. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie miał pojęcia jak ma wyglądać plan odbicia Nathana. Zdobycie pieniędzy to ostatnie, na czym się zatrzymał.
— W takim razie co dalej? — bąknął bez zastanowienia, nie zważając na to, jak naiwnie zabrzmi.
— Spotkasz się z jednym człowiekiem. Będzie na ciebie czekał przy starej szwalni. Powiedziałam mu, że gnojek jest twoim kuzynem, więc postaraj się o tym nie zapomnieć — wytłumaczyła.
Przez głowę Marcusa ponownie przetoczyły się miliony myśli, ale na pierwszy plan wybijało się jedno pytanie: “Dlaczego ja?”. Myślał, że to Thalia od początku do końca się tym zajmie. Absolutnie nie czuł się na siłach, aby prowadzić rozmowę z obcą osobą. A co dopiero, jeśli właśnie od niej zależało życie Nathana. Ta przytłaczająca odpowiedzialność dała o sobie znać objawiając się kłującym bólem pod żebrami.
W pierwszym odruchu chciał zaprzeczyć, powiedzieć Thalii, żeby to ona dokończyła, co zaczęła. Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu. Był pewien, że siostra się na niego nie zgodzi. Wydawało mu się wręcz, że powinien być jej wdzięczny za umożliwienie skontaktowania się z mężczyzną. “Zrobię to, dam radę!” pomyślał w czasie kolejnego losowego impulsu.
— Kiedy? — zapytał, nadal dryfując na fali niemyślenia.
— Za godzinę — odparła Thalia.
Jej świecące z podekscytowania oczy zdawały się chcieć wyskoczyć na zewnątrz. Nawet teraz musiała być tak do niego niepodobna. Marcus znowu poczuł to wrażenie nierealności z dobijającymi się do jego świadomości nielicznymi faktami. Mieszanina emocji w połączeniu z odczuwanym przerażeniem wygrała w końcu nad ciałem. Zwymiotował jej prosto pod nogi, zalewając podłogę uniwersytecką breją.
Pakt z diabłem
Szwalnia nie była daleko. Dotarcie do ślepej uliczki zajęło mu raptem dziesięć minut, a mimo to czuł, jak ociężałe nogi z trudem posuwają się naprzód. Zmrok z dnia na dzień zapadał coraz szybciej. Nieprzyjemny, jesienny wiatr w połączeniu z mrokiem ulicy stanowiły przerażającą scenografię.
Marcus stawiał krok za krokiem, za wszelką cenę starając się nie myśleć o tym, co będzie. Po prostu dowie się, ile musi zapłacić, nic więcej. Thalia nie mogłaby narazić go na niebezpieczeństwo. Choć nie chciał dopuścić tego do świadomości, w pewnym sensie jej ufał.
Zbliżając się do znanej bramy opuszczonego budynku, z ciemności zaczęła wyłaniać się nieznajoma, acz pasująca do opisu sylwetka. Niewiele od niego niższy, szczupły mężczyzna. Podchodząc jeszcze kawałek, zdołał zauważyć niecodzienny ubiór. Lekko zachodzący na czoło kapelusz idealnie pasował do starannie skrojonego garnituru.
— Pan M, jak rozumiem? — zapytał niskim, głębokim głosem, wyciągając rękę do Marcusa. Poczuł się nieswojo, kiedy nieznajomy dodatkowo skłonił się lekko, a drugą dłonią chwycił za kapelusz, odsłaniając przykryte czarną grzywką czoło.
— Tak — odchrząknął, upewniając się, że pan M to na pewno on,
i odwzajemnił uścisk. — Miło pana poznać. — Sądząc po wyglądzie i sposobie zachowania rozmówcy uznał, że dobrze będzie zachować równie kulturalny ton.
— Podobno miałoby chodzić panu o wyciągnięcie kogoś bliskiego z Domeny? Tak się składa, że mam taką sposobność. — Z tym bliskim sporo przesadził, ale Marcus zrozumiał, że to był jeden z argumentów, dla których ten człowiek w ogóle zgodził się z nim spotkać.
— Chodzi o mojego kuzyna. — Szybko postanowił brnąć w kłamstwo siostry, mając nadzieję, że jej nie zawiedzie.
— Rozumiem, to będzie kosztowało siedemset renów. Zakładam, że skoro nalegał pan na spotkanie, to dysponuje taką kwotą? — Rzucił mu spod kapelusza spojrzenie przymrużonych oczu, jakby próbując wybadać reakcję na wygórowaną stawkę.
— Oczywiście. Ja tylko — mężczyzna widząc wahanie jeszcze bardziej przymknął oczy. Gdyby nie dreszcz przerażenia na ciele, chłopak zwątpiłby, że tamten nadal go widzi. — Ja tylko chciałem zapytać, jak właściwie zamierza pan go stamtąd wyciągnąć? — Jego rozmówca przybrał nieoczekiwanie zaskoczony wyraz twarzy.
— Jak to? To Thalia nie wytłumaczyła panu na czym polega moja usługa?
— Widocznie jej umknęło… — Marcus jak na zawołanie poczerwieniał ze zmieszania i wstydu. Czy nawet teraz jedyne, czym mogła poszczycić się jego rodzina to cholerne tajemnice? Mężczyzna westchnął trochę teatralnie i podszedł bliżej.
Marcus czekał w napięciu na to, co powie mu nieznajomy, prawie czując ciepło jego ciała na swoim. Bezgwiezdna noc była tak ciemna, że mrok otulał ich szczelnie z każdej strony jak pierzynka, zapewniając intymną atmosferę.
— Wytłumaczę to panu. — Tym razem jego głos był ściszony, co powodowało, że zbliżał się do jeszcze głębszych basów. — Nie mam w środku nikogo, kto mógłby się skomunikować z więźniem, ale mogę bez problemu umieścić tam kogoś, kto zna plan. Oczywiście czasowo. Taka osoba jest łącznikiem pomiędzy tym, kogo chce uwolnić, a mną. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, poinformuję pana, że ucieczka jest dopracowana i wtedy opłacony…
— Zaraz, chwila… Kto się na coś takiego zgodzi?! — Zrozumiał, że uniósł się odrobinę za mocno, kiedy poczuł niespodziewane pacnięcie w tył głowy.
— Ciszej! Chce pan, żeby ktoś nas usłyszał? Zaraz wylądujemy w Domenie razem i to na darmowym bilecie. Tylko wtedy nie będzie tak łatwo wyjść — upomniał go, zachowując przyciszony ton.
— To według pana — tym razem i on postanowił szeptać — kto miałby się na to zdobyć? — zapytał. Właściwie plan wydawał mu się w jakimś sensie całkiem dopracowany. Skoro mężczyzna dostawał tyle pieniędzy, na pewno mógł opłacić jakiegoś człowieka, który zaryzykuje i zgodzi się na wkroczenie do paszczy lwa. Jeśli będzie naprawdę zdesperowany…
— Pan — odparł krótko, wskazując dłonią bardzo zły kierunek — Marcusa.
Wpatrywał się przez chwilę w mężczyznę, który mógłby uznać, że chłopak myśli nad zaproponowaną ofertą. Marcus nie miał jednak w głowie ani jednego impulsu. Nawet najmniejszy neuron nie miał ochoty zareagować. Stał tak, nie próbując analizować, co się wokół niego dzieje. Mierzył tępo twarz nieznajomego, aż w głowie pojawiła mu się pierwsza myśl. “Naprawdę nie ma zmarszczek, czy to tylko brak światła sprawia, że ich nie widać?” zapytał sam siebie, poważnie zastanawiając się nad odpowiedzią.
Światło… Gdy tylko sobie o nim przypomniał, przed oczami zamajaczył mu obraz TEGO uśmiechu. Poczuł ciepło, którego wtedy doświadczył. Ogarnął go dziwny spokój, jaki dawała mu ta jednostronna relacja. Starczało, że Nathan był. “Ale teraz go nie ma” usłyszał słowa rozbrzmiewające gdzieś głęboko.
— Dobrze — oznajmił od razu, zanim zrobiło się zbyt późno na podjęcie nieracjonalnej decyzji.
Nie wiedział, co właściwie robi. Poruszał się po omacku, bazując tylko na strzępach impulsów, odbijających się od solidnej ściany. “Nie ma go tu. On nic nie wie. Gabi. I tak nic nie traci.”
— Dobrze. Zatem spotkajmy się tu jutro o tej samej porze. Jeśli przyniesie pan pieniądze, porozmawiamy o szczegółach. Gdyby się pan jednak nie pojawił, zrozumiem to jako rezygnację — oznajmił rzeczowo.
— Jasne — bąknął Marcus, mając nadzieję, że nie zapomni o umówionym terminie, co w jego obecnym stanie było niezwykle prawdopodobne.
— Do widzenia, panie M. — Mężczyzna podobnie, jak na początku, i tym razem uniósł lekko kapelusz, po czym zniknął w ciemności uliczki.
Marcus, czując jak schodzi z niego konieczność trzymania się “na poziomie”, klapnął bezradnie na murek i opuścił spięte ramiona. Nie miał siły kwestionować swojej decyzji, która zresztą jeszcze nie całkiem do niego dotarła. W tym momencie obchodziło go tylko jedno — jak powiedzieć o tym Gabi? Ona, w przeciwieństwie do Thalii, nigdy nie postąpiłaby tak lekkomyślnie, zgadzając się na wystawianie rodzonego brata na śmiertelne niebezpieczeństwo. Druga półkula podsuwała mu całkiem inne spojrzenie na tę sytuację. To Gabi najbardziej naciskała na rozmowę z Nathanem, ich przyjaźń. Skoro o to jej chodziło, powinna się cieszyć, że wreszcie będzie miał ku temu okazję.
Nie wiedział, kiedy to się stało, ale w pewnym momencie coś poczuł. Strzępek radości przebijał się przez zasłonę mroku. Marcus zastygł, rozkoszując się zapomnianym uczuciem, kiedy do inwazji dołączył też okruch motywacji. “Jak to możliwe?” pomyślał, czując przypływ czegoś, z czym zdążył się już pożegnać. Szaleńczy plan powodował niekontrolowane wydzielanie coraz większych pokładów adrenaliny. “To ma sens” przemknęło mu przez myśl zdanie, będące dotąd zapomnianym archaizmem.
— Gabi — zagadnął cicho, gdy tylko wrócił do domu. Usiadł na niemającym ostatnio wytchnienia łóżku i lekko szturchnął ramię siostry. Nie mógł czekać. Korzystając z okazji, że byli sami, musiał jej wszystko opowiedzieć.
— Hym? — mruknęła niewyraźnie, otwierając powoli zaspane oczy.
— Nie śpisz? Muszę ci coś powiedzieć — oznajmił niemal radośnie. Nie pamiętał, kiedy ostatnio szczerze się uśmiechnął. Czy potrzebował aż śmiertelnego zagrożenia, żeby poczuć, że żyje?
— Co się stało? — spytała trzeźwiej. Nie wyglądała najlepiej i z całą pewnością podobnie się czuła. Marcus nie zwracał na to teraz uwagi. Był jak w transie.
— Spotkam się z Nathanem — oznajmił z dumą, jak gdyby nigdy nic.
— Oh, to wspaniale! — W jej głosie słychać było nutę ulgi. — Dlaczego się zdecydowałeś? — zapytała, nie mogąc dowierzyć w tę nagłą zmianę.
— Muszę pomóc mu wydostać się z Domeny — oznajmił zadowolony.
Gabi skrzywiła się na samo brzmienie tego słowa. Zmierzyła brata podejrzliwym wzrokiem, nie wiedząc do końca jak zareagować.
— Jak to z Domeny? Co się stało? — Postanowiła poznać historię od początku.
Marcus bez cienia zawahania opowiedział o każdym szczególe poprzednich dni. Atak rozbrajającej szczerości nie był najlepszym momentem na rozmowy z ludźmi. Nie do końca kontrolował informacje, którymi zalewał siostrę.
— To jedyny sposób. Po prostu go stamtąd wyciągnę — oznajmił ostatecznie na zakończenie wywodu. Gabi jeszcze przez chwilę patrzyła na niego, starając się poskładać wszystkie informacje do kupy. To, co mówił Marcus było bez sensu. Nie mieściło jej się w głowie, jak tak po prostu mógł zgodzić się na ten wariacki plan? To zadanie dla samobójcy.
— Marcus, czy ty dobrze to przemyślałeś? — zapytała, starając się, przynajmniej na razie, nie oceniać jego wyborów. Wiedziała, że tylko w ten sposób nie rozjuszy go tak szybko.
— Nie — odparł pogodnie.
— Nie rozumiem. W takim razie, dlaczego się zgodziłeś? — Poczuła, że jest naprawdę blisko przekroczenia swojej granicy absurdu.
— Bo tak trzeba — rzucił bez cienia wątpliwości. — Gabi, to jest mój moment, rozumiesz?
Musiała przyznać, że nie do końca, choć domyślała się, do czego zmierza ta myśl.
— Tak uważasz? — Spojrzała mu prosto w oczy. — Wydaje ci się, że pakowanie się na własne życzenie do Domeny, żeby z wątpliwym prawdopodobieństwem spróbować pomóc uciec Nathanowi to właściwy moment na udowadnianie sobie czegoś?
— To nie tak — warknął, czując się coraz bardziej niezrozumiany.
— To jak? — dopytywała uparcie.
— Ty akurat powinnaś to wiedzieć — ostatkami sił powstrzymywał się od krzyku, w który chciał zamienić się jego odchodzący w niepamięć entuzjazm. — Przecież widzisz, że mi na tym zależy! To pierwszy raz od dawna, kiedy czegoś chcę. To mnie napędza. Dzięki temu poczułem, że nie muszę myśleć o… — zawahał się.
— Wiem — skończyła za niego. — I rozumiem twój zapał. Ale nie uważasz, że rozsądniej byłoby pozwolić życiu płynąć tak, jak chce? Nathan wiedział co robi. Rozumiem, że martwisz się, skąd teraz weźmiemy jedzenie, ale jakoś damy radę — wytłumaczyła z trudem.
Marcus zauważył, jak z każdym kolejnym słowem jej głos słabnie, ale nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Niespodziewanie rąbnął pięścią w materac, dając upust zdenerwowaniu. Jak mogła go nie wspierać? Jak w ogóle śmiała mieć teraz swoje zdanie? Dlaczego on nigdy się jej nie sprzeciwiał, a kiedy raz wyszedł z inicjatywą, ona nie mogła zrozumieć?
— Uspokój się. Wiem, że możesz nad tym zapanować — westchnęła ciężko, kładąc mu rękę na kolanie. Nie myśląc długo, strącił ją jednym ruchem i stanął przed łóżkiem, mierząc siostrę nienawistnym spojrzeniem.
— Nic nie wiesz — warknął i wyszedł z pokoju. W ostatnim momencie znalazł w sobie siłę, żeby odciąć się od tej rozmowy. Ona nic nie rozumiała. “Zapanować… Dobre sobie.” Panowanie nad własnymi emocjami tak samo zależało od niego jak od Gabi to, czy jej dziecko miało szansę przeżyć. Wróciwszy do siebie, zwinął się w kulkę na łóżku, nie mogąc znieść zalewających go fali złości.
Nie wiedział, jak długo tak leżał, zanim jego mięśnie zaczęły się rozluźniać. Chciał spać. Coś jednak było nie tak. To nieznane pragnienie, żeby wstać rano i działać. Był skonfundowany. “Skąd ono się wzięło?” pomyślał. Jeszcze poprzedniego wieczora dałby wszystko, żeby tylko już nigdy więcej się nie obudzić. Chciał odejść w czasie snu, nie czuć bólu, z którym mierzył się co dnia. Teraz pierwszy raz od dawna przyłożył głowę do poduszki rozmyślając o tym, co przyniesie jutro. Adrenalina krążyła mu w krwiobiegu na samą myśl o znalezieniu się w Domenie. Co z tego, że mógł to przypłacić życiem? Ono i tak nie należało do niego. Wypowiadając wojnę z samym sobą postanowił pierwszy raz zbuntować się przeciw niesprawiedliwości.
W przypływie pozytywnej fali pomyślał nawet, że mógłby wstać i przeprosić Gabi. To nie jej wina, że tak źle znosił bezpośrednią krytykę. Nie powinien się na niej w ten sposób wyżywać. “Jutro też jest dzień” zdecydował ostatecznie, nie mając już ochoty na wychodzenie spod ciepłego koca.
Gdy tylko otworzył oczy, wiedział że to będzie dobry dzień. Czuł się tak, jakby mógł wszystko. Był wyspany lepiej niż zwykle i nadal czuł przemieszczające się gdzieniegdzie cząsteczki napędzających hormonów. Chciał od razu wstać i nie odkładając tego dłużej, po prostu przeprosić Gabi za swoje nieodpowiednie zachowanie.
Krótki manewr podnoszenia się z łóżka skutecznie go spowolnił. Zakrył usta ręką, starając się opanować obezwładniające mdłości. Przez tę zmianę nastroju, która całkowicie go pochłonęła, prawie zapomniał, jak skutecznie to uczucie potrafi zniszczyć poranek. Pamiętając instrukcję, wziął delikatny wdech nosem i kontrolując przepływ powietrza, wypuścił je ustami. Powtórzenie operacji kilka razy sprawiło, że uczucie zelżało. Podejrzewał, że to nie koniec, ale korzystając z chwili wytchnienia zdążył włożyć na siebie pierwsze lepsze ubrania.
Jeszcze jedna obrzydliwa fala nudności zalała go w momencie, gdy chciał w końcu opuścić pokój. “Uspokój się” rozkazał sobie, próbując przekonać mózg, że tak naprawdę tego nie odczuwa. Ta autoperswazja nieczęsto działała, ale zajmowała czas, w trakcie którego kolejne partie powietrza przepływały powoli przez jego płuca.
Gdy ostatecznie udało mu się wydostać z klitki, coś go zaniepokoiło. Siostry nadal spokojnie spały, ale atmosfera panująca w pomieszczeniu wydała mu się złowroga. Powietrze zrobiło się gęste. Nie wiedzieć dlaczego, Marcus odruchowo pomyślał o dziecku. Niemal błyskawicznie przypomniał mu się ten okropny, wszechobecny smród i klimat jak z horroru.
Tym razem było to coś innego. Coś, czego nie umiał nazwać. Starając się przezwyciężyć strach, podszedł do Gabi i szturchnął ją w ramię. Robił tak od dziecka. Zawsze wstawał wcześniej i gdy był jeszcze mały, w ten sposób ponaglał siostrę, aby szybko wstała i zaczęła się z nim bawić.
— Gabi, wstawaj. Muszę ci coś powiedzieć — szepnął. Był pewny, że usłyszy. Nigdy nie miała tak twardego snu jak Thalia. — Gabi. — Szturchnął ją ponownie.
“Pewnie to zmęczenie tak na nią działa” pomyślał od razu.
— Gaabi, obudź się.
“Snem rekompensuje sobie niedostatek jedzenia.”
— Nie słyszysz, że chcę cię przeprosić? Wstań już.
“Chrzanić Nathana, muszę przynieść jej więcej mięsa.”
— Gabi– powiedział dosadniej, nadal trzęsąc ramieniem siostry, która nie mogła już otworzyć oczu.
“Dlaczego ona mnie ignoruje?”
— OTWÓRZ OCZY — krzyknął i nie starając się już powstrzymywać żadnych emocji, zdzielił ją ręką prosto w twarz.
— Marcus, co ty wyprawiasz? — Nie wiedział, kiedy Thalia znalazła się za jego plecami. Spoglądała na niego wytrzeszczonymi, zszokowanymi oczami, nie wiedząc co się dzieje.
— Zostaw mnie — warknął.