E-book
22.05
drukowana A5
57.9
49 westchnień Teci

Bezpłatny fragment - 49 westchnień Teci


4
Objętość:
287 str.
ISBN:
978-83-8351-850-3
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 57.9

Krótka przedmowa od autorki

Drogi Czytelniku/Czytelniczko!

Niniejszą książkę należy czytać z przymrużeniem oka. Jest to komedia romantyczna, która nawiązuje do popularnego do niedawna wątku z romansów biurowych i erotyków typu „50 twarzy Greya” E. L. James czy „Dotyku Crossa” Sylvii Day. O ile główny motyw nawiązuje do tych książek (ona jest jego asystentką, a on jest jej obrzydliwie bogatym szefem), powieść, którą zaraz będziesz czytać, jest moją oryginalną historią, którą napisałam w charakterze komedii. Mam nadzieję, że żonglując stereotypami, nikogo nie urażę, nie mam takiej intencji. Jeśli masz zamiar przeczytać książkę od deski do deski, zabierz z sobą sporą dozę dystansu, fantazji i lekkiego myślenia. To raczej nie jest książka służąca rozprawom filozoficznym. Zawsze podkreślam, że moje powieści służą rozrywce, tak jest i tym razem. Za wszelkie ewentualne niedociągnięcia przepraszam.

Przyjemnego czytania!

Ewelina C. Lisowska :)

1. Jak to się dziwnie zaczęło

Tatko od wielu lat pracował w Kaminsky Transporter. Wiedziałam, że i mnie tam kiedyś spróbuje wepchnąć — chcieliśmy tego oboje, ja i moi rodzice, zwłaszcza zaś tatko. On chciał tego ze względu na prestiż firmy, ja ze względu na Arcadego Kaminsky — czyli zamerykanizowanego Arkadiusza Kamińskiego. Urodził się w Chicago, tam jego rodzice także przyszli na świat, lecz ponoć tęsknota za krajem przodków sprowadziła ich aż tutaj, do Polski. I dobrze, bo inaczej nigdy nie zobaczyłabym miłości mojego życia!

Dlaczego on? Brązowe oczy, czarne włosy, idealna sylwetka i wzrost. Pasował do mnie pod każdym względem… tylko że ja nie pasowałam do niego pod żadnym. Tekla Różalska, dwudziestopięcioletnia dziewczyna po studiach, szukająca stanowiska w poważnej firmie. Jakież mogłam mieć szanse?? Obiecałam sobie, że jeśli decyzja będzie pozytywna — złożyłam tam papiery miesiąc temu, a tatko miał dyskretnie zapytać co i jak — wrzucę blond na włosy, przybiorę sobie cudowne imię, którym będę się na co dzień przedstawiać i… Byłam pewna, że seksownym imieniem: Laura, zwrócę uwagę Arkadego i zyskam tym u niego plusa.

— Teciu! Masz posadę! Zgadnij, gdzie! — powiedział uradowany tatko, gdy wrócił dziś po południu z pracy. Był tylko szefem zmiany, nie jakimś tam dyrektorem, ale… — Dzięki temu, że wyświadczyłem kiedyś przysługę dyrektorowi Arkademu, zgodził się przyjąć cię na staż, jako asystentkę w jego biurze! Na początek to będzie miesiąc, wiesz, żebyś się jakoś rozgrzała, a później kto wie! Może przyjmie cię na stałe!?

Byłam pewna, że Arkady Kaminsky jest w stanie rozgrzać każdą piękną kobietę. Lecz czy ja byłam piękna? Jeszcze tego wtedy nie wiedziałam, że nie chodzi o seksowne imię czy blond włosy.

Tatko zajął swoje ulubione miejsce przed telewizorem i, zadowolony z siebie, otworzył swoje ulubione piwko. Kiedy pił, piana ściekła mu za kołnierz. Zaśmiałam się. Zawsze był niechlujny, więc nie zwróciłam mu uwagi — i tak siedział w roboczych ciuchach.

„Tekla, obudź się! Masz to, czego chciałaś!” — zastukała do mnie przyjaciółka „przytomność”.

— Och! — spanikowana, poderwałam się nagle na równe nogi z fotela. Właśnie przeglądałam najnowszą gazetę z przepisami na muffinki, która wypadła mi z rąk. — Tato, kiedy mam zacząć ten staż?!

— Od poniedziałku, ptaszynko, a co? Coś tak zbladła?

— Tato, jest piątek po południu! Ja muszę kupić coś odpowiedniego do biura, muszę iść do fryzjerki!

— Dlaczegóż to? — pytał dalej, jakby nie zależało od tego moje życie.

— Bo tam trzeba wyglądać! — Zamrugałam do niego moimi ciemnymi rzęsami. Dobrze wiedział, o co mi chodzi. Leniwie wstał z fotela, przemierzył nasz niewielki pokój salonowy i zatrzymał się przy wieszaku na ubrania. Potem sięgnął do swojej roboczej kurtki i wyciągnął z kieszeni portfel. Przez chwilę grzebał w jego zawartości, w przegródce przeznaczonej na grubsze nominały. W końcu zdecydował. Wyciągnął stamtąd dwieście złotych.

— Tyle ci starczy? — zapytał.

Ta ilość mamony nie była dla mnie satysfakcjonująca. Nie żebym była materialistką, ale chciałam wyglądać naprawdę dobrze.

— Nie — rzekłam najgrzeczniej i najprzymilniej jak potrafiłam. — Przydałoby się jeszcze… troszeczkę więcej — wskazałam mu mniej więcej objętość tego „więcej” dwoma palcami mojej prawej dłoni.

— Kieszonkowe już wydałaś? — zdziwił się.

— Nie, ale…

— No dobra, masz jeszcze sto i jesteśmy kwita! — podał mi trzy zielone do ręki.

— Jesteś wielki, tato! — Cmoknęłam go w policzek i poleciałam przygotować się na zakupy.


Czy można kochać różowy, będąc posiadaczką długich czarnych włosów? Mnie się wydawało, że nie, ale nie dlatego podjęłam dziś decyzję o farbowaniu. Chyba po prostu zbyt wiele naczytałam się bajek o blond księżniczkach lub naoglądałam filmów, gdzie sekretarka jest długonogą blondyną. No a przecież każdy facet uwielbia jasnowłose, niezbyt rozgarnięte dziewczęta, które chętnie rozkładają przed nimi nogi… Powiedzmy, że ja chciałam najpierw zarzucić haczyk, a potem pokazać swoją prawdziwą, niezbyt „otwartą na rozkładanie się przed kimś” twarz.

Poszłam do galerii, gdzie miałam wszystko na miejscu: papierniczy, ciuchy i fryzjera. Wystarczyło to tylko mądrze rozegrać, żeby załatwić wszystko w jednym miejscu. Zatem najpierw zajęłam sobie kolejkę u fryzjera, potem poleciałam na szybkie zakupy papiernicze — długopis ze strusim piórkiem, różowe karteczki do notatek i najważniejsze: różowy terminarz, żeby wszystko dokładnie sobie zawsze zapisać. W tym temacie nie chciałam okazać się w oczach Arkadego „blondynką”. Terminowość, notatki, zasady. I poszłam z tymi zasadami do butiku, gdzie również znalazłam coś w różu…

— Nie, to nie to — rzekłam, stanąwszy przed lustrem. Sukienka miała zbyt duży dekolt. Nie mogę się mu podać jak na tacy. — Podziękowałam za miłą obsługę i wyszłam.

Butik numer dwa także nie przyniósł mi wymarzonego efektu. Babcyne ciuchy nie przemawiały do mnie. Wiedziałam, że łowy ciuchów zajmą mi znacznie więcej czasu, dlatego nie przerażało mnie godzinne czekanie na moją kolejkę w salonie fryzur.

W niektórych sklepikach odstraszały już same ceny i nadęte paniusie, które nie mogły niczego dobrego poradzić innej kobiecie, żeby ta nie była ładniejsza od nich. W końcu zaszłam aż na koniec galerii i trafiłam do taniego buticzku z klasą, w którym nieraz z mamą kupowałyśmy ciuszki na poważniejsze okazje. Jak tylko stanęłam w progu i zobaczyłam bajeczny kostiumik, który wisiał na wprost wejścia…

— To! — zdecydowałam i podeszłam prosto do manekina, po drodze minąwszy sprzedawczynię.

— W czymś pomóc?

— Muszę mieć ten kostium w moim rozmiarze. Góra trzydzieści siedem, dół trzydzieści osiem. Tylko błagam, niech pani to ma!

Brunetka zaczesana w kucyk, ubrana w czarny kostium i białą bluzkę z kołnierzykiem, zerknęła na mnie sympatycznie zza swoich okularów.

— Oczywiście, że mam. Stoi przed panią — wskazała na manekin.

Wyglądało na to, że jakiś ubraniowy anioł stróż zawiesił ten żakiet i spódnicę w tym dokładnie dniu i miejscu — czyż to nie przeznaczenie?!

— Biorę!

— Nie przymierzy pani?

Zerknęłam na zegarek.

— Ryćkum-tyćkum! — Poczułam przysłowiowy nóż na gardle. — Za minutę mam być u fryzjera! Proszę to zapakować, płacę!

Pani w miarę sprawnie zapakowała kostiumik do reklamówki. Rzuciłam jej sto pięćdziesiąt złotych na ladę, nawet nie wzięłam paragonu.

— Dziękuję! Za napiwek także!

Początkowo jej nie zrozumiałam. Dopiero potem kapnęłam się, że komplet kosztował sto złotych! A sto pięćdziesiąt miałam zapłacić u fryzjera! Tymczasem ruszyłam przed siebie, żeby zdążyć do salonu. Na szczęście miałam na nogach moje trampki! I właśnie przebiegałam koło stoiska z lodami włoskimi, kiedy ktoś zastąpił mi drogę…

— Jak łazisz, głupia babo! — jęknął jakiś nastoletni przystojniak, którego lód wylądował na podłodze.

— Przepraszam, bardzo się spieszę! — Drżącymi dłońmi wydobyłam z portfela dziesiątkę i podałam go wkurzonemu blondaskowi.

Burknął coś i zwrócił się ku stoisku, aby kupić następną, wysoką porcję lodów. Zagapiłam się na cenę i smakowity widok tego kręconego lodzika i… trach!

— Ryćkum-tyćkum! — jęknęłam. „Cholerne lody!” Zapomniałam, że leżą tuż u moich stóp. Nie dość, że się na nich przejechałam, to jeszcze usiadłam sobie w sam ich środek. Mokro, błotniście i ten ból kości ogonowej!

Blondasek zaśmiał się złośliwie. Dopiero jakaś współczująca dusza, nastoletnia dziewczyna ubrana w czarny struj heavy metalowy, z całą masą kolczyków na twarzy, podała mi dłoń. Pomogła mi wstać i wyciągnęła z torebki chusteczki higieniczne.

— Proszę, możesz je zatrzymać.

— Dzięki! Spieszy mi się, mam do fryzjera na rozjaśnienie…

— Serio? — zdziwiła się i skrzywiła z pogardą. — Masz zajebisty kolor. Mnie by było szkoda. Ja miałam blond, a teraz czarna smoła — uśmiechnęła się zdawkowo i poszła sobie.

Wyciągnęłam jedną z chusteczek i wycierając się na przemian raz jedną, raz drugą ręką, szłam do celu. Tym razem już nie biegłam. Miałam mokre, brudne jeansy. „Czy wpuszczą mnie do tego salonu?”

Kiedy stanęłam w drzwiach, okazało się, że fryzjerka właśnie kończy układać fryzurę jakiejś starszej ode mnie pani. Nie miałam czasu na to, żeby lecieć do WC i zapierać spodnie. Dlatego kiedy przyszła moja kolej, ze wstydem podeszłam i rzekłam:

— Przepraszam, czy może mi pani podłożyć ręcznik? Mam mokre spodnie.

Elegancka blondi z kupą tapety na twarzy zerknęła na mnie podejrzanie.

— Nietrzymanie moczu w tym wieku?

— Nie, to nie to! To tylko te robione na miejscu lody!

— Słucham?! — popatrzyła na mnie, jakby miała na myśli coś sprośnego.

— Usiadłam na lodzie — odwróciłam się i pokazałam jej brudne jeansy, żeby nie kojarzyła sobie lodów z erotycznym zabiegiem, który galerianki serwowały swoim klientom w zamian za jeansy.

— Aha! — zaśmiała się, kiedy skapowała, o czym mówię. — Zaraz dam ręcznik!

— Ryćku-tyćkum — jęknęłam pod nosem. „Ale wstyd!” Odkleiłam od tyłka jeansy, potem majtki. „Okropieństwo! Chyba znienawidzę lody! Ale tylko do przyszłej soboty.”


Miałam w uszach echa mojej rozmowy z panną heavy metal. „Blond czy nie blond? Oto jest pytanie.”

— To co robimy? — zapytała mnie blondyna po wyjściu z zaplecza, gdzie miała okazje wyśmiać się ze mnie do rozpuku przed swoją koleżanką. Wydać było, że przybrała względem mnie formę „młoda, może w moim wieku, to po co jej paniować?!” Przymknęłam na to oko, jak zwykle, i odparłam:

— Czarny blond.

Zapanowało kłopotliwe milczenie.

— Co proszę?! — Zamrugała na mnie w lustrze swoimi doklejanymi rzęsami, które przypominały mi połówki ciał czarnych motylków.

— Eee… blond!

— Na czarnym? Najlepiej utlenić. Inaczej wyjdzie brudny.

— Niech pani zrobi tak, żeby był blond. Sposób mnie nie obchodzi.

— Jasne! — odparła i założyła na dłonie różowe rękawiczki. Potem zaczęła wyciągać te wszystkie sprzęty… — Jesteś pewna? — Zerknęła na mnie, zanim przystąpiła ostatecznie do działania.

Westchnęłam ciężko:

— Tak — „raz kozie śmierć”.


W poniedziałek rano, na miękkich nogach jak z waty i z galopującym sercem, weszłam do biurowca, w którym siedzibę miała kadra zarządzająca firmą. Kaminscy od kilkudziesięciu lat prowadzili firmę transportującą różne towary na eksport. Czasem przywozili coś do kraju — tatko dobrze wiedział co i jak, ale nic mi nie mówił zbyt wiele, bo to tajemnica zawodowa.

Wjechałam na piąte piętro windą, tam w biurze dyrektora czekał już na mnie Arkady Kaminsky! Szłam tam, już prawie byłam na miejscu… gdy odezwały się nagle potrzeby wyższe. W pośpiechu znalazłam więc WC. Musiałam jeszcze tylko sprawdzić, czy wszystko dobrze z moimi włosami. W lustrze ujrzałam długowłosą blondynkę o ciemnych oczach, zamaskowanych okularami z różową obwódką. Miałam na sobie białą bluzkę, szary żakiet i różową spódniczkę za kolano, ozdobioną krzyżującymi się, wąskimi, czarnymi liniami tworzącymi kratkę. Rajstopy cieliste, baleriny różowe, torebka różowa, a tam moje różowe bibelotki… Nie, to nie przypadek: byłam przekonana, że różowy to esencja miłości. Od zawsze stawiałam ten kolor na pierwszym miejscu w mojej palecie wartości barwnych.

— Laura — uwodzicielsko szepnęłam przed lustrem i zrobiłam seksowną, moim zdaniem, minkę.

Lecz gdy dziesięć minut później stanęłam przed dużym, zastawionym trzema monitorami biurkiem szefa, zapomniałam, jak miałam się nazywać i…

— To pani na staż, tak?

— Tak.

Popatrzył na mnie znad monitora, jakby oczekiwał na coś jeszcze. W moich myślach robił emocjonalne spustoszenie zapach jego męskich perfum.

— Imię i nazwisko? — zapytał tym swoim seksownym głosem.

— Tekla Różalska… — wypowiedziałam prawdę. — Ale proszę do mnie mówić Laura.

„Cholercia, miałam powiedzieć coś całkiem innego!”

— Dlaczego?

— Bo Tekla to się tylko z pająkiem kojarzy — palnęłam gafę.

Arkady uśmiechnął się i zasłonił wierzchem dłoni swoje usta. Rozbawiłam go. „Dobrze? Źle?”

— To może zastosujmy zdrobnienie? Przecież nie nazywa się pani Laura.

— Zdrobnienie?

— Niech pani coś wymyśli, ja nie mam czasu — właśnie rozdzwonił się jego telefon. — Kaminsky Transporter… — zaczął oficjalnym przedstawieniem się. Wziął do dłoni umowę dla mnie i podał mi ją, po czym wskazał drzwi. Domyśliłam się, że umowę mam pokazać sekretarce.


Wyszłam na paluszkach, żeby mu nie przeszkadzać. W gabinecie obok miała swoje stanowisko pracy jego sekretarka. Spodziewałam się długonogiej blondyny rodem z opery mydlanej, dlatego tym bardziej zdziwiłam się, że za drzwiami siedzi sobie elegancka brunetka z długimi, lśniącymi włosami. I wcale nie była taka superwysoka. Ale za to bardzo ładna. Na mój widok oderwała się od pisania na klawiaturze i przejechała po mnie z góry na dół swoim krytycznym wzrokiem.

— Pani do kogo? — zapytała szorstko.

„Ryćkum-tyćkum, ale żyleta. Czuć tu ostrym babskiem.”

— Przyniosłam umowę — podeszłam i podałam jej papiery.

— Pani od Marcina Różalskiego?

Skinęłam jej głową.

— Pan Kamiński jest zajęty, więc kazał mi to przedyskutować. Proszę usiąść.

Usiadłam na wskazanym mi przez nią krześle biurowym — ciężkie, miękkie i wygodne krzesełko przyniosło ulgę moim zgalareciałym nogom. Jak wychodziłam od szefa, czułam, że cała pływam. — Powiem wprost: nie potrzebujemy tutaj kogoś, kto będzie zabierał miejsce, a wiem, że nie masz, dziewczyno, za grosz doświadczenia, więc… Przepraszam, ale zupełnie nie wiem, po co on cię zatrudnił.

— Jestem po logistyce.

— No przykro mi, ale masz być jedynie asystentką pana Arkadego, a ja robię dla niego większość pracy. Mamy od logistyki specjalistów… Na szczęście to tylko miesiąc, więc jakoś zleci — powiedziała, jakby już widziała mnie w wyobraźni, jak opuszczam tę firmę.

— Co zatem mam robić?

— Hmm, to głównie zależy od niego. Pewnie wstawią ci jakieś małe biureczko w jego gabinecie i będziesz porządkowała akta… — wzruszyła ramionami rozbawiona — albo tylko przynosiła mu kawę, herbatę i ciastka z automatu.

— Umiem robić muffinki.

Trzydziestopięciolatka zamrugała swoimi doklejanymi rzęsami i zrobiła skwaszoną minę.

— Hmm… mogą być muffinki. Ale nie spodziewaj się, że dostaniesz jakąś odpowiedzialną pracę.

— To chyba dobrze, skoro jestem niedoświadczona — ukorzyłam się, tak jak chciała. Ta rozmowa wyraźnie pokazała mi, gdzie będzie moje miejsce, a ta śliczna paniusia właśnie utwierdzała mnie w przekonaniu, że dla niej, całej firmy i przede wszystkim dla Arkadego: jestem jedynie balastem, który zakotwiczył z łaski w ich luksusowym porcie.

— Podpisz tę umowę i zaczekaj na korytarzu. Napij się w tym czasie kawy czy coś… a ja zapytam Kamińskiego, czy mam ci dawać jakieś biurko — zakończyła z powątpiewaniem. Wstała i wyszła zza swojego, po czym otworzyła przede mną drzwi.

Tak, moje miejsce było na korytarzu.


Pokornie usiadłam na jedynym ustawionym na korytarzu, luksusowym krześle z zieloną tapicerką, żeby zaczekać. Zrobiło mi się z wrażenia gorąco, więc ściągnęłam żakiet i zawiesiłam torebkę na oparciu, żeby zrobić sobie trochę przestrzeni. Sekretarka, której imię i nazwisko zdążyłam przeczytać w pośpiechu na jej identyfikatorze — łaskawie nie przedstawiła mi się: Julia Oleska — długo dyskutowała o czymś w gabinecie szefa. W końcu drzwi uchyliły się, zrobił to sam Arkady Kaminsky. Na mój widok zmarszczył brwi. Wyglądał, jakby zastanawiał się kim jestem i skąd się tu w ogóle wzięłam. Nagle go olśniło.

— Przepraszam pani Teklo, proszę do środka — powiedział bardzo grzecznie.

Zdumiona, podniosłam się i ruszyłam ku wejściu, w drzwiach jednak wyprzedziła mnie nadąsana Julia, która fuknęła coś pod nosem, następnie zaszyła się w swoim biurze. Pozostawiła po sobie tylko zapach ostrych perfum, które zapewne miały za zadanie drażnić zmysły szefa swoim erotycznym zabarwieniem. Pokornie przeszłam przez drzwi, które chwilę potem Arkady za mną zamknął. Zwrócił się bezpośrednio do mnie:

— Julka przesadziła, proszę jej wybaczyć. Zaraz będzie biurko dla pani, tymczasem proszę skorzystać z ekspresu i jeśli można, zrobić jedną kawę dla mnie. Lubię mocne espresso z dwoma kostkami cukru. Mam nadzieję, że to nie za trudne jak na początek? — pytał poważnie.

„Ma mnie za idiotkę! To wszystko przez ten blond!”

— Oczywiście, panie Kamiński — odparłam słodziutko.

— Może być „szefie” albo „Arkady”. Nie, lepiej od razu przejdźmy na ty, żeby szło nam szybciej — odwrócił się ode mnie i prędko wrócił do swojego biurka. Było długaśne, z trzema wypasionymi monitorami i dwoma komputerami, których skrzynie widziałam z tej strony pod blatem biurka. On zasiadał w centrum dowodzenia: zawalony z każdej strony papierami. Wtedy zrozumiałam, że to nie seksowny White z „30 pocałunków White’a”, ale zwyczajnie zarobiony facet, który miał na swoich barkach całą firmę. A te stosy papierów krępowały jego ruchy z każdej strony.

Podeszłam do ekspresu, który znajdował się w kąciku socjalnym, w kącie na prawo od centrum dowodzenia Arkadego. Bezbłędnie przyrządziłam dla niego kawę i z drżeniem rąk podeszłam do jego biurka. Moje dłonie tak się trzęsły, że dźwięk dzwoniącej o spodek filiżanki zwrócił jego brązowe oczy ku mnie — wyjrzały znad sterty teczek, które krępowały ruchy jego prawicy.

— Dobrze się czujesz, Tekla? — zapytał, jakby podejrzewał mnie o szaleństwo.

— Przepraszam. — Obeszłam jego biurko z drugiej strony i zatrzymałam się u jego lewego boku. Niestety, tam też stał stos dokumentów. Nawet nie miał gdzie biedaczek położyć tej kawy. — Może ja zabiorę te papiery? Tam na parapet okna?

— Dobrze, w sumie to już są sprawy zamknięte. — Spojrzał za siebie na prawo i powiedział: — Tam, za tymi drzwiami jest archiwum, trzymam tam większość papierów. Trzeba to będzie poukładać alfabetycznie, podzielić na kraje, rodzaje inwestycji… Uczyli cię czegoś takiego na studiach?

— Tak. — „Przecież to dziecinnie proste! Oby dał mi się bardziej wykazać, bo wyjdę na nieuka.”

Przejął ode mnie filiżankę, a ja wzięłam z biurka okropnie ciężki stos teczek. Obciążona ponad moje siły, ruszyłam. Kilka kroków później wysokie szpilki, które miałam na nogach, wywinęły mi psikusa. Potknęłam się o własne buty i… upadłam. Teczki posypały się na lewo i prawo. Jakby tego było mało, spadły mi okulary z nosa.

— Pomogę! — Arkady rzucił mi się na pomoc. Zaczął mnie za ręce podnosić do góry. Owionął mnie zapach jego męskich perfum, który na moment przyćmił moje postrzeganie rzeczywistości.

„Tekla opanuj się! Właśnie, popełniłaś gafę!”

— Przepraszam pana, tak bardzo pana przepraszam! — jęknęłam zrozpaczona. „Ryćkum-tyćkum! Taka flaka już pierwszego dnia pracy! Ba! Pierwszej godziny pracy!”

— Twoje okulary — podał mi moje bryle, a ja założyłam je na nos.

— Szefie, ja to zaraz wszystko sama zrobię! Przysięgam! Odpokutuję ten błąd! Zostanę nawet po godzinach! — błagałam go ze splecionymi dłońmi. — Poukładam to wszystko tak, jak pan chciał! Tylko proszę mi dać szansę!

A on tylko popatrzył obojętnie na te rozsypane teczki, na mnie i odpowiedział:

— Układaj, przynamniej nie będziesz się nudzić.

„Co?!” Zdziwiła mnie jego odpowiedź. On też uważał, że w tej firmie nie ma dla mnie zajęcia, że się nie nadaję! Przyjął mnie tylko ze względu na tatę.

Kamiński dotarł do swojego centrum zarządzania.

— Ja i tak nie miałbym czasu ci pomóc, więc… — wzruszył ramionami, usiadł przy swoim biurku i zaczął sączyć kawę. — Możesz je nawet zanieść od razu do archiwum. Jest otwarte. Ja teraz muszę się skupić na pewnej sprawie, więc nie odzywaj się do mnie przez najbliższe dwie godziny. Ok?

Przełknęłam tę pierwszą porażkę i zwaliłam wszystko na karb tego, że Arkady jeszcze nie zna moich możliwości. Ale skoro układaniem teczek mogłam udowodnić mu moje kompetencje, to czemu nie!?

— Tak, szefie! I będę bardzo cicho, przysięgam!

Skinął mi głową i zanurzył się w tych swoich monitorach i papierach.

Ulżyło mi, że nie zwolnił mnie, nie zrobił mi nawet bury… Ochoczo wzięłam się więc do pracy.


Biurko wnieśli do gabinetu jakąś godzinkę później — właściwie był to typowy stół z drewnianym blatem i metalowymi nogami. Postawili mi to pod oknem. Potem wnieśli mi laptopa… A Arkady przez cały czas tkwił uparcie za tymi swoimi ekraniskami. Ja swoją pracę skończyłam dziesięć minut po wniesieniu biurka. Nie chciałam mu przeszkadzać, więc troszkę się porządziłam podczas jego mentalnej nieobecności. Ustawili mi krzesło przodem do okna… a ja odwróciłam sobie wszystko przodem do gabinetu. „Tak, stąd będzie idealnie widać Arkadego.” Uśmiechnęłam się rozmarzona i wlepiłam w niego cielęce spojrzenie. Nawet niekontrolowanie westchnęłam. Pozostało mi tylko poukładać na „biurku” moje bibeloty. Dopiero w tej chwili zorientowałam się, że gdzieś zapodziałam torebkę. Spojrzałam na sofę stojącą w kąciku socjalnym i zobaczyłam ją: różową, dużą torebkę. Skąd się tam wzięła? Nie miałam pojęcia. Leżał tam także mój szary żakiecik. Sekretarka musiała mi to tutaj wrzucić, widać zostawiłam je na korytarzu. Odetchnęłam więc z ulgą i na palcach zakradłam się po moje szpargały. Chwilę później układałam już na stoliku różowe karteczki do pisania, różowy notesik i długopis z długim, różowym, strusim piórkiem. Pozostało mi jeszcze uruchomić komputer i zalogować się do systemu, ale z tym musiałam zaczekać…

Arkady po prostu przylepił się do tych monitorów i nie potrafił się odkleić przez kolejne dwie godziny. „Czy on w ogóle coś je?!” Ten człowiek wyglądał na pracoholika! Przyjrzałam się mu: na jego czarnej czuprynie widać było pierwszą siwiznę. Myślałam, że jest młodszy, przecież tata wspomniał ostatnio, że ma trzydzieści sześć lat. No tak, był ode mnie starszy o jakieś jedenaście, ale wcale nie robiło mi to różnicy. Był obiektem moich westchnień, lecz czy ja marzyłam o tym, żeby go zdobyć? Jedynie w najśmielszych snach całował mnie do utraty tchu. Zanurzeni w białej panie, wypełniającej całą wannę, jedliśmy truskawki zanurzone w czekoladzie…

— Umieram z głodu, a ty? — odezwał się nagle, przerywając moje marzenia na jawie.

— Tak.

— Przyniesiesz nam coś z bufetu na dole? Mam kolejną robotę. Naprawdę, czasem nie wiem, kiedy mam skorzystać z WC! — zażartował gorzko.

Gdy zobaczyłam jego umęczony wzrok, zrozumiałam, że jest wykończony. Musiałam przejść do działania. Na zewnątrz była ciepła, przyjemna, wiosenna pogoda. Ćwierkały ptaki, liście na drzewach już w pełni się rozwinęły… a w biurze Arkadego tylko szare ściany, drewniane, czarne biurko, regały z papierami i te surowe, wielkie monitory. Nawet sofa była czarna — jakby trumienna.

— Tak, zaraz zajdę na dół i przyniosę nam coś ekstra! — powiedziałam z entuzjazmem. „A przy okazji skoczę do sklepiku obok i kupię jakieś wiosenne kwiatki, które wprowadzą tutaj życie!”

W zamian szef uśmiechnął się jednostronnie — widać było, że nie jest mu po drodze z radością. „Ale ja to zaraz zmienię.”


To miał być szybki wypadzik do bufetu i jeszcze szybszy na miasto. Byłam pewna, że wszystko pójdzie po mojej myśli. Niestety, o tej porze dnia wszyscy jadali tutaj obiad, zatem gdy weszłam do środka tej wewnętrznej restauracji w firmie Kaminsky Tronsporter, aż mnie zatkało! Zakupienie tutaj czegoś na raz-dwa graniczyło z cudem. Przekradłam się boczkiem w stronę lady, aby sprawdzić, co ciekawego podają dziś na obiad. „O rany, grochówka! Poważnie?!” Jak wyobraziłam sobie, że każda z tych osób zacznie po tym specjale puszczać bąki… „Nie, nie zaserwuję tego Arkademu!” Wycofałam się chyłkiem i już prawie udało mi się opuścić ten grochówkowy bar, gdy…

— Ups! — usłyszałam tuż przed sobą. Poczułam, jak zalewa mnie gorąca fala czegoś o zapachu gotowanej fasolki z sosem pomidorowym. — Przepraszam! Nie chciałem!

Ujrzałam przed sobą łysawego pana koło pięćdziesiątki, który z przeproszeniem spoglądał na moją bluzkę… a potem spojrzałam po sobie.

— O nie! — jęknęłam. „I to znów w pierwszym dniu pracy!” To był jakiś koszmar! Obłęd!

Z góry na dół byłam cała zalana czerwonym sosikiem, który spływał po mnie wprost pod moje nogi. I te przylepione do mnie groszki. Wyglądałam, jakbym się porzygała!

— Ryćkum-tyćkum! — jęknęłam głośno. Oczy wszystkich spoczęły na mnie. Jedni współczuli, inni śmiali się pod nosem. Tylko jedna osoba z litości podała mi serwetki.

Zszokowany sprawca wypadku w końcu się zreflektował. Wyciągnął ze swojego portfela dwieście złotych i wręczył mi je z najwyższym stopniem przeproszenia.

— Pani będzie łaskawa wybaczyć staremu niezdarze — kajał się.

— Och… — jego skruszona mina powstrzymała we mnie falę frustracji, która cisnęła mi się na usta — no już dobrze. Pójdę szybko coś sobie kupić na przebranie. — Drapnęłam forsę i ruszyłam na szybki podbój odzieżowy, którego miałam zamiar dokonać w najbliższym możliwym butiku.


Stanęłam przed potrójnym zadaniem, które okazało się niemożliwym do wykonania w ciągu kwadransa przerwy — to był jakiś koszmar! Najpierw okazało się, że w okolicy jest tylko ciucholand, z którego musiałam skorzystać. Wybrałam prędko podobne ubrania: różową spódnicę, białą bluzkę i szary żakiet. Zapłaciłam niecałe pięćdziesiąt złotych, bo wszystko było z przeceny siedemdziesięcioprocentowej, jakby mieli to za chwilę rozdać biednym. Jakoś to przeżyłam. Ale gdy okazało się, że w okolicy podają jedynie pizzę z mrożonki i takąż lazanię… zdecydowałam się na pizzę z serem mozzarella i salami. Pachniała znośnie. Z gorącą jeszcze pizzą udałam się do kwiaciarni. Już nogi wchodziły mi pod pachy, tak się ulatałam! Ale udało mi się kupić ładną, wiosenną kompozycję: narcyzy posadzone w szklanej, przezroczystej misie. Ważyło to sporo, ale miła ekspedientka włożyła mi to do torebki na prezenty, więc dałam radę zanieść do windy. Tam spojrzałam na mój różowy zegarek.

— Spóźniona dziesięć minut! — jęknęłam. — Dlaczego ten czas tak zapiernicza?! Boże, żeby mi się tylko winda nie zacięła! — pomodliłam się ekspresowo.

Winda dzięki cudowi wyjechała na piąte piętro. Pozostało mi tylko wejść do gabinetu szefa… I weszłam, lecz nie byłam z siebie zadowolona.

— Szefie, proszę mi wybaczyć — zaczęłam jęczeć od drzwi.

Arkady wyjrzał na mnie zza barykady monitorów z miną taką, jakby mówił „O nie! A myślałem, że się jej pozbyłem!”

Położyłam na stoliku przy sofie pizzę, której zapach zachęcił go jednak do podejścia.

— Pizza?! Dawno nie jadłem niczego spoza baru w firmie.

— Tak… — postawiłam na stole torebkę z prezentem. Wyłożyłam z niej kompozycję kwietną i postawiłam ją na stoliku. — A to taki mały wiosenny upominek, żeby w biurze szefa pojawiło się troszkę ciepła.

Arkady zapatrzył się na kwitnące gronko narcyzów.

— Czym sobie na to zasłużyłem?

— To z przeprosinami za moje niedociągnięcia — wytłumaczyłam się — i żeby milej się panu pracowało. A skoro już uprzątnęłam teczki po lewej stronie biurka, to myślę, że mogę ustawić kwiaty na tym miejscu? — Ujęłam kompozycję, on wzruszył ramionami, a ja z radością poszłam postawić narcyzy na jego biurku. Następnie otworzyłam okno. — Przewietrzę trochę. Tu jakoś tak zimno jest, a na zewnątrz niemal gorąco!

Arkady usiadł do stolika i otworzył pudełko z pizzą. Nawet na mnie nie zaczekał, tak bardzo był głodny.

„Och, biedaczek. Jedz Arciu, jedz.” Popatrzyłam na niego rozanielona. Po chwili dołączyłam do niego, usiadłam na drugiej połówce sofy. Siedziałam obok niego! Aż serce zaczęło mi łopotać z namiaru emocji.

— Jedz, Teciu — zachęcił mnie.

„Teciu?!” Zdziwiłam się. Zdrobnił moje imię! W tej chwili, w jego ustach nabrało ono tak seksownego wyrazu, że zapomniałam o udawaniu tego, że jestem jakąś tam Laurą. Bycie Tecią w ustach Arkadego Kamińskiego było cudownym uczuciem. Posłusznie sięgnęłam po kawałek pizzy i zaczęłam przeżuwać, chodź wolałabym tymi samymi ustami dotknąć jego warg. Tak słodko ciamkał, gdy jadł.

— Faktycznie na zewnątrz jest ładnie — spojrzał w stronę okna usytuowanego na wprost nas.

— Tak, i świeci słońce i kwiaty kwitną… — mówiłam rozmarzona, przyglądając się jego szlachetnemu profilowi. Zauważyłam przy okazji, że jego skóra na policzkach i brodzie zdążyła się już od rana pokryć króciuśkim zarostem.

— Jak ja dawno nie byłem na spacerze — westchnął tęsknie.

— To szef nie wychodzi na zewnątrz?

— Nieraz śpię tutaj, na tej sofie, i nie wracam przez kilka dni do domu. — Sięgnął po kolejny kawałek. — A spacerem nie można nazwać wyjścia z biura przez parking, aby dotrzeć do samochodu. To zaledwie pół minuty — zaśmiał się cicho.

— Nie rozumiem tego. — Jego wzrok spoczął na mnie. — Jest pan szefem i nie może wygospodarować dla siebie pół godziny dziennie, aby zakosztować odrobiny swobody?

— To jest właśnie firma, mój ciężar, który ogranicza wolność. — Zatopił swoje białe ząbki w kawałku pizzy, a ja odruchowo oblizałam wargi. Zreflektowałam się szybko, że przestaję nad sobą panować, więc wstałam i zapytałam na odchodne:

— To może czas to zmienić? Niech to firma będzie pańskim niewolnikiem, a nie odwrotnie — cokolwiek miałam na myśli, nie wyszło mi to dobrze. — Przepraszam, muszę do łazienki — ewakuowałam się, zanim zapytał mnie, o co mi chodziło!

Gdy stanęłam tym razem przed lustrem, wyglądałam na wyczerpaną.

„Od teraz zachowasz milczenie i będziesz mówiła tylko mądre rzeczy!” — skrytykowałam siebie w myślach, po czym dodałam radośnie i ochoczo:

— A jutro przyniosę mu muffinki z kawałkami czekolady, hi-hi!

2. Porażko, pozwól mi zginąć lub żyć dalej

Zdawać by się mogło, że niepozorna asystentka szefa, w dodatku taka na małoznaczącym stażu, nie może odegrać istotnej roli w życiu swojego pracodawcy. A jednak ja wzięłam się ostro do pracy już od pierwszego dnia mojego pobytu w biurze Arkadego Kamińskiego. Kolejnego dnia powitała mnie paskudna, mokra i wietrzna pogoda. Załamanie pogody pokrzyżowało mi plany związane z włożeniem wiosennej sukienki, odpowiedniej do pracy w biurze. Dlatego do wybranej na prędko, różowej kiecki założyłam tym razem przezroczyste gumowce w kwiatki zamiast balerin. Parasol w tęczowe wzory, jasny, kremowy płaszczyk, torebka różowa… Wszystko leżało jak ta lala. Upieczone dzień wcześniej muffinki zapakowałam do plastikowego pojemnika na tort i ruszyłam do pracy.

— Co tam masz, ptaszynko? — zapytał mnie tata, gdy odwoził mnie swoim fiacikiem.

— Muffinki dla szefa.

— A nie rozpieszczasz ty go zbytnio?

„Ups, tata nabiera podejrzeń!”

— Pan Arkady jest bardzo zapracowanym biznesmanem. Niech ma coś od życia.

— Myślisz, że go przekupisz tymi pysznościami? — zaśmiał się, a ja wzruszyłam ramionami. — Bo ja myślę, że tak!

— Mam nadzieję, że choć odrobinę to doceni.

— Każdy facet to doceni, ptaszyno — powiedział tatko pewny swego.

Uśmiechnęłam się, a uczucie pewności, że mam zwycięstwo w kieszeni, połaskotało mnie po sercu. I choć nie do końca potrafiłam w tej chwili wyobrazić sobie to, jak Arkady wyznaje mi w końcu miłość i całuje mnie, w tej chwili byłam gotowa iść ślepo w tę przygodę, aż do samego końca, aż do ostatecznej porażki.

A jeśli o porażkach mowa! Jak tylko weszłam na korytarz biura, na drodze stanęła mi sekretarka Julia. Zatrzymała się na środku, niczym przeszkoda nie do przeskoczenia, i zmierzyła mnie krytycznym spojrzeniem z góry na dół.

— To chyba nie jest odpowiedni strój do pracy? Jak ty się chcesz Kamińskiemu pokazać w takich gumowcach?! Dziewczyno, on cię wyśmieje! — mówiła rozbawiona i jednocześnie rugała mnie.

— Pada deszcz, a ja nie mam innych gumowców.

— Oj, dziecko, dziecko… — pokręciła na mnie głową. Jej granatowa spódnica nad kolano i biała bluzka były niczym wytknięcie mi błędów modowych. I do tego te czerwone szpile. Chciałam ją wyminąć, ale zablokowała mój ruch.

— Mogę przejść?! — zapytałam podminowana.

— Zaczekaj, co tam masz? — Wskazała na pudełko plastikowe na tort, które trzymałam za ucho.

— To muffinki dla szefa — wyjaśniłam krótko.

— Jakie?

— Z czekoladą — pochwaliłam się nieskromnie. Pachniały odlotowo!

— Oj, dziecino, porażka. — Pokręciła głową, jakbym popełniła błąd. — Szef jest uczulony na kakao. Ale mówię ci to tylko dlatego, żebyś nie żaliła się później, że cię nie ostrzegałam — zakręciła ustami, uśmiechnęła się ironicznie i powróciła do sekretariatu.

„Ryćkum-tyćkum. I co teraz? Cała praca na marne.”

Drogę miałam wolną, weszłam więc do biura Arkadego, choć bez wcześniejszego „słodkiego” entuzjazmu. Wyjrzał sponad monitorów, a na widok moich przezroczystych gumowców na moment powstał z fotela.

— Dzień dobry! — rzekłam nazbyt oficjalnie. Podeszłam do mojego „biurka” i położyłam na nim muffinki, które od dziś miały nosić nazwę PORAŻKA. Rozłożyłam parasol na podłodze, żeby wysechł, i usiadłam na krześle, które okazało się jakieś inne niż wczoraj. „O, ktoś wymienił mi je na wygodny fotel obrotowy… Ale jakie to teraz ma znaczenie?”

— Teciu, co tak pachnie? — zapytał mnie Arkady po minucie. Nawet wstał, skuszony wonią moich wypieków.

— To muffinki, szefie.

Zatrzymał się przy półprzezroczystym opakowaniu na tort i oblizał usta.

— Rany, ale to pachnie. A ja nie jadłem dziś śniadania. Czy mógłbym jedną od ciebie odkupić? — prosił mnie słodko jak mały chłopczyk — Pewnie przyniosłaś je dla wyjątkowej osoby, ale…

Naprawdę miał na nie ochotę, więc otworzyłam pojemnik i uwolniłam kuszący zapach, który zwyciężył nad nijaką wonią starego biurowego kurzu i starych papierów, po czym zawładnął zmysłami głodnego mężczyzny.

— Są z czekoladą — powiedziałam zawiedziona.

— I…? — nie zrozumiał mnie najwidoczniej.

— I dlatego nie mogę szefa poczęstować. Choć upiekłam je dla szefa — jęknęłam z żalem i zakryłam twarz dłońmi. — Przepraszam, nie wiedziałam, że szef jest uczulony na kakao!

— Nie jestem! — zdziwił się, nawet nasrożył swoje czarne brwi.

— Nie? — wyjrzałam spomiędzy swoich palców.

— Nie. Kto ci to powiedział?

— Julia.

— A! — zaśmiał się. — Nie słuchaj jej. Ona jest dziś wściekła, bo za godzinę wychodzę na spotkanie biznesowe, to znaczy my — wskazał na mnie i na siebie — wychodzimy. Mam do pogadania z jednym facetem od kontenerowca. Podjedziemy do portu.

— Ojej! Ale fajnie! Tylko szkoda, że pada…

— Przecież jesteś przygotowana na niepogodę. — Spojrzał łakomie na muffinki.

— Tak. Och, proszę, niech pan sobie weźmie ciasteczko! — Wskazałam na kusząco ozdobione ciasteczka.

Wziął jedno i zatopił w nich swoje ząbki. Na jego seksownych ustach zatrzymało się kilka drobinek, które miałam ochotę zlizać wprost z jego warg…

— Jak ja dawno nie jadłem domowych wypieków! Rewelacja! Mogę wziąć jeszcze jedną?

Podniosłam się i wzięłam podstawkę razem z muffinkami do rąk.

— Są wszystkie dla pana! Zaraz je panu położę na biurku. — Ochoczo podeszłam z nimi do blatu obleganego przez kolejną stertę wyciągniętych przez Arkadego teczek. Okrążył mnie i przejął pojemnik.

— Potrzymam.

Zdjęłam teczki z biurka i położyłam je na swoim stoliku. Potem zawróciłam, bo coś żółtego przykuło moją uwagę. Między monitorami, naprzeciwko obrotowego fotela, stały sobie kupione przeze mnie narcyzy.

— Dlaczego stoją tutaj? — zdziwiłam się.

— Yyy… — usiadł na swoim fotelu i żując muffinkę, odpowiedział: — Dałaś mi do myślenia z tą wiosną. Moje biuro jest jakieś takie… za szare. Usypiam w nim. Postawiłem sobie dziś rano przed monitorami kwiaty, a żółty kolor, jak pewnie doskonale wiesz, ożywia zmysły. Pomogło!

— Szefie, a może trzeba tutaj przemeblować wszystko! Urządzić od nowa! — rzekłam podekscytowana. — Mogę?! Proszę!

Arkady zawiesił na mnie swoje brązowe spojrzenie, wypełnione po brzegi seksowną inteligencją. Od razu zmiękłam, ale mój entuzjazm nie osłabł. Byłam gotowa dzień i noc ślęczeć tutaj i samodzielnie malować jego biuro na żółto!

— Dobrze Teciu, znajdź mi jakiegoś dobrego architekta wnętrz.

— Architekta?! — zapytałam rozczarowana. — A ja mogę też sama coś od siebie dodać?

Kto nie uległby słodkim namowom dziecka. Dopiero teraz z perspektywy czasu jestem w stanie ocenić, że On od samego początku widział we mnie jedynie niedojrzałą dziewczynkę. To od początku nie miało prawa bytu, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedziałam…

— Dobrze, pozwalam.

— Dziękuję panu! — O mały włos, a dałabym mu całusa w policzek. Powstrzymałam się w porę i wróciłam na swoje miejsce.

— Teciu?

Spojrzałam na niego z uwielbieniem.

— Tak?

— Mów do mnie po prostu Arek, bez żadnych „panów”, ok?

— Dobrze, Arek! — Zaśmiałam się cichutko do swoich myśli. Zdobywanie jego sympatii było dziecinnie proste, prostsze nawet niż byłam to sobie w stanie wyobrazić. On po prostu jadł mi z ręki.


Było naprawdę paskudnie — deszcz, wiatr i ząb — ale dzięki temu, że wzięłam parasol, udało się nam przemknąć pod nim do samochodu Arkadego i nie zmoknąć. Najpierw zaprowadził mnie do drzwi od strony pasażera, gdzie szybko usiadłam. Potem dopiero zadbał o siebie. To było niezwykle miłe z jego strony — musiałam zdobyć jego serce tymi ciasteczkami!

Wsiadł do samochodu i szybko włączył się do ruchu. Po drodze do portu włączył ogrzewanie, bo było chłodno. W całkowitej ciszy, przerywanej jedynie jego ciężkimi westchnieniami, gdy staliśmy na światłach lub w korku, dojechaliśmy na miejsce pół godziny później. Zaparkował samochód przed siatką zagradzającą wejście do portu. Od razu dostrzegłam stamtąd wielki kontenerowiec.

„Ryćkum-tyćkum, jakie to wielgachne!”

— To ten? — Wskazałam Arkademu gigantyczny, kolorowy statek przed nami.

— Chyba tak, nie ma tutaj innego.

Wysiadł jako pierwszy, rozłożył parasol i podszedł z nim ku mnie. Z przyjemnością zatrzymałam się kilka centymetrów od niego i uśmiechnęłam. On nawet na mnie nie spojrzał, był bardzo poważny, znów się wyłączył z otaczającego go świata — byłam pewna, że już myśli o tej inwestycji. Miał zamiar kupić ten statek. „O rany! Ile trzeba mieć kasy, żeby kupić takiego wielgaśnego, blaszanego kaszalota?!”

Przeszliśmy przez bramkę i dotarliśmy do ciasnego, malowanego na niebiesko blaszaka, w którym mieli na nas czekać sprzedawcy. Spodziewałam się, że będą wyglądali jak stereotypowi marynarze — brodaci z fajkami w ustach. Ale jeden był szczupłym, niskim czterdziestolatkiem — widać było, że zna się na rzeczy i że to on przygotował wszelką dokumentację. Ubrany był w szary garnitur i niebieski sztormiak. Drugi był starszy, miał około sześćdziesiątki i był ubrany zwyczajnie, jak to facet przygotowany do pracy na morzu. O ile ten pierwszy był wygadany, o tyle drugi sprawiał wrażenie obserwatora — poza tym nie widziałam jego ust spod sumiastego, siwego wąsa. Dwóch różnych kolesi, pozornie z różnych światów. Obydwaj jednak musieli od dawna z sobą pracować, co było słychać po poufałych dialogach, jakie między sobą prowadzili.

— Adam Poleski — przedstawił się młodszy.

— Jacek Maj — burknął starszy.

— Arkady Kamiński, a to moja asystentka Tekla Różalska — przedstawił mnie, a tamci dwaj uśmiechnęli się kpiarsko pod nosami. Dobrze wiedziałam, że szydzą z mojego imienia. Udałam, że tego nie widzę, zaś Arkady tak był przejęty sytuacją, że nie zwrócił na to uwagi.

Zaprosili nas do środka. Arcio przez dziesięć minut przeglądał dokumentację kontenerowca. W tym samym czasie Poleski i Maj przyglądali się z rozbawieniem moim przezroczystym gumowcom ozdobionym niebiesko-żółtymi kwiatuszkami. Przez przezroczyste tworzywo było widać moje stopy, ubrane w cieliste rajstopy i pomalowane na różowo paznokcie.

— Czego to nie wymyślą — burknął Maj i zapalił papierosa. Nienawidziłam tego smrodu! Stanęłam bliżej uchylonych drzwi, żeby się nie udusić. A szef z zimną krwią, niczym niewzruszona latarnia morska wskazująca drogę, ważył każde słowo zawarte w papierach. Wszystko wydawało się być idealne, ale wiedziony swoim przeczuciem lub praktyką zawodową, szef postanowił sprawdzić, jak się naprawdę sprawy mają.

— Panie, to dokumentacja prawna jest! — uniósł się honorem Jacek Maj. Był bardzo pewny swego lub doskonale wiedział, że coś z tym kontenerowcem jest nie tak i chciał zatuszować sprawę.

— Panowie, nigdy nie kupuję kota w worku — odparł spokojnie Arcio. Miał klasę, trzeba to było mu przyznać. Nie podniósł głosu, lecz wyraził się stanowczo i jasno.

— Dobra, chodź pan! — burknął Poleski.

— Panienka zostaje w ciepłym czy idzie zwiedzać w deszczu i chłodzie? — zapytał mnie dziwnie starszy sprzedawca. Wyglądał na bardzo prostego człowieka, nie biznesmana, którym już na pierwszy rzut oka był Arkady — płaszcz dyplomatka, teczka pod pachą. Choć jego czarne, przyprószone siwizną włosy zmierzwił wiatr, prezentował się wzorowo.

— Teciu, zaczekaj tutaj, dobrze? — zwrócił się do mnie jak do dziewczynki. — Tam na górze naprawdę będzie nieprzyjemnie.

Jakoś tak romantycznie zarysowała mi się wizja nas dwojga na tym hulającym wietrze i deszczu, blisko siebie pod jednym parasolem…

— Mogę pójść? Chciałabym się przygotować do pracy. A jak mam to zrobić, jeśli zostanę tutaj?

— No dobrze — uległ.

Jak się okazało na pokładzie kontenerowca, trzymanie w dłoni parasola okazało się niemożliwe. Tam wiało jeszcze mocniej niż na dole. Szykował się na morzu prawdziwy sztorm. Ja założyłam na głowę kaptur, ale Arkady nie miał czym ochronić głowy. Zakrywał się trochę kołnierzem swojego płaszcza, ale niewiele to dawało. Deszcz padał z przerwami, a mocniejsze powiewy rzucały nam go w twarz. Kamiński rozmawiał głośno ze sprzedawcą, który zachwalał swój towar. Szef wyglądał na bardzo wymagającego — w końcu od stanu tego kontenerowca zależało bezpieczeństwo transportowanych towarów. Ale nie myślenie o pracy było mi w głowie. Do końca naszej morskiej przygody martwiłam się o zdrowie Arcia. Byłam pewna, że to odchoruje…


Niestety, statek miał wiele wad i nie nadawał się do użytku. Arkady stanowczo odmówił jego zakupu nawet po naprawieniu usterek na dolnym pokładzie. Wkrótce okazało się, że i kupujący, przy okazji tej wycieczki, nabył niechcący „usterkę”. Gdy wróciliśmy do samochodu, zorientowałam się, że szef jest dziwnie blady. Wytarł swoją mokrą czuprynę ręcznikiem, który miał w bagażniku. Już siedział za kierownicą, już myślałam, że zaraz ruszymy…

— Teciu — odezwał się do mnie niemrawo — masz prawo jazdy?

— Tak — przyjrzałam się mu dokładnie. Wyglądał kiepsko.

— Kurczę, chyba się przeziębiłem tam na górze. — Zakaszlał kilka razy. — Możesz mnie zastąpić?

— Oczywiście!

— I bardzo cię proszę, żebyś zjechała później do hipermarketu: potrzebuję coś na grypę i coś do jedzenia. Myślę, że przypłacę tę wycieczkę solidnym choróbskiem — zaszczękał zębami.

Szybko zamieniliśmy się miejscami. Usiadłam na wysoko osadzonym siedzeniu kierowcy, w samochodzie zbyt dużym jak na krasnala, którym byłam. Moje zaledwie sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu przesądzało sprawę, trzeba było wyregulować siedzenie i kierownicę. O ile z tym drugim poradziłam sobie sama, o tyle Arkady musiał mi pomóc w uregulowaniu fotela. Siedział już obok mnie w samochodzie i patrzył, jak zmagam się z drążkami regulacyjnymi.

— Zaczekaj, pomogę ci, tylko… — dał mi do zrozumienia, że muszę się przesunął. Odsunęłam się w stronę drzwi. — Nie tak! Musisz usiąść normalnie, inaczej tego nie wyregulujemy.

Rozchyliłam więc moje nogi i pozwoliłam, żeby ręka Arkadego sięgnęła pod fotel, na którym siedziałam. Pociągnął drążek ku górze, przy czym otarł się o moje odsłonięte kolano. Nasze oczy spotkały się. Niestety jego szarpnięcie ku górze nic nie dało, więc musiał ponowić swój ruch. Szarpnął jeszcze raz, tym razem jednak bardziej nachylił się w moją stronę. Na szczęście poszło mu lepiej, nie omieszkał jednak znów zahaczyć dłonią o moje kolano. Nie mógł tego przecież zrobić specjalnie, ale fakt, że to się stało… Poczułam podniecenie, którego nie potrafiłam opanować. Odetchnęłam kilka razy, próbując włączyć silnik samochodu. Drżały mi dłonie. Nie mogłam poskromić swojego galopującego serca. Właśnie dotykałam kierownicy wozu, którym na co dzień jeździł Arkady Kamiński. On we własnej osobie siedział obok mnie i potrzebował mojej pomocy. „Ryćkum-tyćkum! Tekla opanuj się!”

— Jedziemy? — przywołał mnie do porządku. Dopiero jego blada, markotna buzinka przekonała mnie, że to nie czas na erotyczne fantazje.

— Tak! — Odetchnęłam głęboko i uruchomiłam samochód.


Wjechałam na parking przed sklepem, gdzie na jego wyraźne życzenie miałam zakupić danie gotowe w kilka sekund, coś na grypę i środki przeciwbólowe. Arkady sprawiał wrażenie, jakby coś go bolało — oszacowałam mniej więcej, że musi to być głowa, a ściślej szczęka z prawej strony. Często tam sięgał. Poza tym jadł jakieś pięć godzin temu i to tylko puste kalorie w postaci słodkich muffinek z czekoladą. „Rany! Jak ten człowiek się odżywia!” Byłam przerażona tym odkryciem — poznałam jedną z jego tajemnic i nie miałam zamiaru przejść obok niej obojętnie.

— O nie, panie Kamiński — szepnęłam pod nosem, gdy szukałam jego ulubionego dania: chińskiej zupki w proszku do zalania wrzątkiem. „Póki ja jestem pana asystentką, będę gotowała dla pana pyszne obiadki!” — A to świństwo z proszku kupuję dla pana po raz pierwszy i ostatni. Cebulowo serowa, ble! — dodałam jeszcze na głos, gdy wzięłam to ohydztwo z pułki. Jakaś kobiecinka, która akurat tamtędy przechodziła, popatrzyła na mnie dziwnie, więc powiedziałam: — Szef je zupki z proszku, ale więcej mu ich nie kupię!

Staruszka przyjrzała mi się i powiedziała:

— Kiedyś to takiej chemii nie było.

— Tak, wiem.

— Niech pani gotuje szefowi obiady, bo się otruje tym świństwem — poradziła mi poważnie.

— Tak, ma pani rację. Z pewnością zastosuję się do pani zaleceń — odparłam i uśmiechnęłam się. Ale i ona nie była mi dłużna. Poczuła się doceniona. Starsza pani poszła do zwykłej kasy, a ja szybko skasowałam się w samoobsługowej i pospieszyłam do szefa. A wiadomo, że jak mężczyzna się przeziębi, to „umiera”!


Biedaka już mdliło z głodu, kiedy podałam mu posiłek. Ból szczęki widocznie nabrał na sile, bo kilka razy cicho syknął, gdy przeżuwał pierwszy kęs zakupionego przeze mnie pączka. Odruchowo wzięłam te z różowym lukrem, posypane mini cukiereczkami w różnych kolorach.

— Ostrożnie — poprosiłam go ze współczuciem. Podałam mu tabletkę przeciwbólową i wodę niegazowaną w małej buteleczce.

— Dzięki, Tecia — powiedział do mnie jak do starej znajomej. — Życie mi ratujesz.

— Cała przyjemność po mojej stronie… Tylko że szef nadal wygląda niewyraźnie. Jest pan…

— Arek — poprawił mnie.

— Tak. Czy jesteś pewien, że chcesz jechać do biura?

— Muszę jechać do biura, więc jedź — zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, jakbym chciała odebrać mu coś cennego. Doskonale wiedziałam, że dla niego praca jest najważniejsza. Był dopiero wtorek, ale ja już w tej chwili zaczęłam się zastanawiać, kiedy na horyzoncie weekendowych przygód pojawi się jakaś długonoga blondyna, która ukradnie go na całe dwa dni, żeby uprawiać z nim seks w pięćdziesięciu różnych konfiguracjach kamasutry lub siedzieć w jacuzzi przez pół nocy i zażerać się truskawkami zanurzonymi w bitej śmietanie z…

— Już się robi, szefie — odpowiedziałam posłusznie i ruszyłam w drogę.


Już samo wejście do firmy kosztowało go wiele. Arkady po prostu słaniał się na nogach, do tego stopnia, że poczułam się w obowiązku, aby posłużyć mu swoim ramieniem.

— Proszę się na mnie wesprzeć — poprosiłam i ujęłam go pod rękę. Ale on odsunął się.

— Nie, dam sobie radę.

Ruszyliśmy w stronę budynku. Poczułam się troszkę odepchnięta, ale nie dałam tego po sobie poznać. Trzymając nad jego głową parasol, zmierzałam do celu. Nagle zakręciło się mu w głowie, więc tym razem musiał skorzystać z mojego ramienia.

— Trzymam cię — podtrzymałam go i wolnym krokiem ruszyliśmy dalej. „Ryćkum-tyćkum, dobrze że byłam o krok od niego!”

Gdy dotarliśmy pod wiatę, wyprostował się i odetchnął.

— Jak tam?

— Już troszkę lepiej, ale jedziemy windą.

Weszliśmy do holu, a później już prosto do windy.

Sam na sam z Arkadym Kaminskym w windzie. Kiedyś wyobrażałam sobie, jak całuje mnie w takiej windzie. Ja stoję naga od pasa w dół, ledwie trzymam się na nogach, a on swoimi ustami i językiem robi z moją małą takie rzeczy, że…

— Nie lubię wind, ale tym razem muszę — wytłumaczył mi się. Weszliśmy do środka.

Wsparty o ścianę, oddychał głęboko i niemiarowo.

— Boli cię? — zapytałam współczująco, grzecznie stojąc przy ścianie naprzeciwko niego.

— Gorsze są te dreszcze i osłabienie. A najgorsze jest to, że muszę zrobić jeszcze kilka rzeczy w firmie i nie wiem, czy dam radę. Nie! Ja muszę dać radę! — zezłościł się na siebie i chwycił się za głowę.

— Pomogę szefowi. — Wyciągnęłam w jego stronę rękę, ale szybko ją cofnęłam. „Dobrze, że nie zauważył!”

— Nie! Lepiej nie, bo to będzie praca po godzinach, a mnie nie wolno nadużywać dobroci pracowników. — Przetarł swoje wilgotne czoło dłonią.

Przypomniałam sobie wtedy, że ja u niego pracuję. Nie jestem ani jego kochanką, ani przyjaciółką, a nawet nie koleżanką. Ale kto miał o niego zadbać, jeśli nie jego asystentka?

— To się chyba nie tyczy asystentek? — zapytałam sprytnie.

— Zwłaszcza młodych osób na stażu — wyjaśnił z naciskiem.

Przyjęłam to do wiadomości, ale nie miałam zamiaru pozwolić mu zostać po pracy samemu w tym stanie. Musiałam improwizować.


Położył się na sofie i kazał się nakryć kocem, więc to zrobiłam. Zrobiłam mu nawet lekarstwo do wypicia z gorącą wodą. Zemdliło mnie już od samego zapachu chemicznej cytrynki, która zaświdrowała w moim nozdrzach. Na jego wyraźne życzenie zalałam też zupkę chińską wrzątkiem — to dopiero była ohydna mieszanka zapachów! Wstrzymałam jednak oddech i podałam szefowi ten koktajl mołotowa, którym chciał zabić przeziębienie. Ale Arkady miał takie dreszcze, że o mały włos, a wylałby na siebie gorącą zawartość szklanki.

— Ochłodzę to — wzięłam napój i zaczęłam go przelewać ze szklanki do szklanki. Moja mama tak zawsze robiła, kiedy byłam mała i nie chciała, żebym się oparzyła. Po niedługim czasie płyn był już przestudzony, więc podałam go ponownie do wypicia szefowi.

Wypił małymi łyczkami, półleżąc na swojej czarnej sofie. Był blady, osłabiony… Nie chciałam, żeby się wykończył.

— Szefie, to trzeba wyleżeć w łóżku. Inaczej choroba przedłuży się i będzie więcej zaległości.

Nie słuchał mnie. Wypił lekarstwo do dna, zjadł tę swoją paskudną zupkę chińską, a ja w tym czasie wypiłam zieloną herbatę, która tuszowała swądek cebuli i sera swoim prawie naturalnym aromatem brzoskwini i skórki pomarańczy. Milczeliśmy oboje. On pewnie już w głowie kalkulował zyski i straty wynikłe z jego niedyspozycji, ja zaś kombinowałam, jak przekonać go do swoich racji. Musiałam go jakoś nakłonić do odpoczynku.

— Szefie — naciskałam prosząco.

— Julia mnie zabije! — jęknął. — Nie mogę jej z tym zostawić!

Proszenie nic nie dawało. Trzeba było użyć bardziej przekonującego argumentu.

— Panie Arkady…

— Arkady — poprawił mnie.

— O ile pamiętam, to ty Arkady tutaj rządzisz, więc… dlaczego po prostu nie rozporządzisz swoimi pracownikami tak, żeby sobie poradzili bez ciebie kilka dni?

— Bo muszę trzymać rękę na pulsie — mówił mało przytomnie.

— Aha, to po co ci pracownicy?

— Żeby u mnie pracowali.

— No właśnie!

Wstałam i z telefonu stacjonarnego szefa wezwałam Julię. Stawiła się ślicznotka kilkanaście sekund później. Wkroczyła do środka z impetem. Powiało seksowną żyletą, zdolną kąsać wszystko, co stanie jej na drodze. Była nadąsana, jakby miała zaraz eksplodować.

— Słucham? — odezwała się grzecznie, choć z nutką pretensji.

— Szef jest chory. Muszę go zawieźć do domu. Poradzisz sobie bez niego przez kilka dni? — Zanim zaczęła protestować, prędko dodałam: — Na pewno w razie czego dogadacie się telefonicznie, prawda?

— Właściwie to… — popatrzyła na Arkadego i uległa. Widać jego blada twarz i osłabienie podziałały na nią przekonująco. — Dobrze. Jakoś to ogarnę. Ale…

— Wezmę z sobą laptopa — dodał niemrawo. I on uległ moim namowom. A skoro utorowałam już drogę przez te kolczaste chaszcze, to widać postanowił skorzystać.

— To postanowione! — klasnęłam w dłonie. — Dzięki Żyleta… to znaczy Julia! — poprawiłam się prędko, ale to nie zmieniło oburzenia na twarzy sekretarki. — Sorki, myślałam o tym, żeby kupić tacie żyletki do golarki — wytłumaczyłam się na chybił trafił. Julka pokiwała głową, niepewna tego, czy mówię prawdę. Wyszła, a ja odetchnęłam. „Mam ją z głowy!”

Zerknęłam w stronę Arcia. Wyglądał już na spokojniejszego. Leżał na sofie z zamkniętymi oczami i oddychał miarowo. Byłam z siebie bardzo zadowolona. Dopięłam swego! Teraz trzeba tylko było go jakoś przetransportować do domu i po drodze zrobić małe zakupy, żeby zrobić domowy obiad. Nigdy nie marzyłam o tym, że tak prędko przestąpię próg jego osobistej przestrzeni.


I tym sposobem wkroczyłam do królestwa Arkadego Kamińskiego! Już od pierwszych moich kroków, które postawiłam w jego mieszkaniu, przekonałam się, że nie tego się spodziewałam. Bo może i mieszkanie było duże i urządzone z gustem, lecz stan zalegającej tam warstwy kurzu, śmieci i brudu przeszedł moje wszelkie oczekiwania. Zacznijmy od tego, że krótki, wyłożony płytkami korytarzyk był cały w piachu. Koło wejścia stał stojak na parasole, do którego Arcio wrzucał śmieci. Na wieszaku naściennym kilka kurtek, a tapicerowana ławeczka do siadania i zakładania butów… brudna była od codziennego stawiania na niej buta i w pośpiechu pozostawiania odciśniętego, szarego śladu. „Ryćkum-tyćkum!!!! No pięknie, panie Kaminsky! Niezły z pana bałaganiarz!” Musiał dostrzec, jakie wrażenie zrobił na mnie ten bajzel, bo po tym jak powstrzymał mnie przed ściąganiem butów („Nie ściągaj, bo mam nieposprzątane.”) zaczął się tłumaczyć, choć ledwie zipiał:

— Serwis sprzątający miał wpaść tydzień temu… to znaczy dwa tygodnie temu, yyy to znaczy miesiąc… Ale ja nie mam czasu, żeby im otwierać i pilnować, żeby nic nie zniknęło.

— Hmm… — westchnęłam. — To może ja to jakoś ogarnę?

— Nie! Nie trzeba! Wejdź! — zaprosił mnie do swojej dużej kuchni połączonej z jadalnią. To nie było mieszkanie, to był apartament dla bogatego kawalera. Z tym, że Arkady nie był typowym bogaczem. On nie miał czasu na to, aby normalnie żyć. Zdziwiło mnie to, że facet na takim stanowisku nie potrafi zadbać o porządek w swoim mieszkaniu. Chwilę później kichnął i złapał się za obolałą głowę, a ja zrozumiałam, że on po prostu już nie wyrabiał. On potrzebował pomocy!

— Ogarnę to jakoś. Zrobię ci coś normalnego do zjedzenia, a ty idź się połóż, ok? — zagadnęłam do niego jak kobieta, która tutaj rządzi. Skinął mi głową i wyszedł.

Rozejrzałam się po wnętrzu i oprócz niezamiecionej podłogi znalazłam: zalegające sterty naczyń w zlewie, jedną bardzo przypaloną patelnię na wyspie kuchennej, pleśniejące resztki po jedzeniu na tejże, zmywarkę, w której coś od wielu dni się rozkładało… do tego od co najmniej dwóch tygodni niewyniesione śmieci. I wszędzie okruszki!

— Arkady, dlaczego? — rozczarował mnie, ale nie miałam zamiaru się poddać. „Jutro wpadnę tutaj z moim małym serwisem sprzątającym i ogarnę ten bajzel: grzecznie mówiąc.” Podkasałam rękawy i ruszyłam do zlewu…

— Płyn do naczyń? Czy istnieje tutaj coś takiego?! — zaczęłam rozglądać się w poszukiwaniu tego niezbędnego mi w tej chwili „pomocnika”. Jaki był efekt? Gdy otworzyłam górną półkę zawieszoną nad zlewem, spadła na mnie paczka płatków śniadaniowych i… wysypała się cała na mnie i na podłogę.

— Porażka — jęknęłam cicho.

Musiałam zapytać Arkadego, co gdzie ma, żeby jakoś ujarzmić tę dżunglę męskich niedoskonałości. Wyszłam więc z kuchni i udałam się do pokoju, który musiał być na wprost do drzwi wejściowych. Drzwi do sypialni były lekko uchylone. Podeszłam tam cicho, żeby sprawdzić i… Zobaczyłam autentycznego Adonisa. Właśnie przebierał się do piżamy, stał tyłem do drzwi, przodem do łóżka, a ja mogłam sobie przez szparę w drzwiach obejrzeć całą, naguśką połowę jego ciała. Stał w samych spodniach od garnituru… ale nie miał zamiaru ich pozostawiać. Dlatego zsunął je, później majtki i… Omal nie pisnęłam z radochy! Właśnie oglądałam półnagiego Arkadego Kamińskiego! Żałowałam, że nie widzę drugiej połowy, obraz byłby bardziej pełnowymiarowy! „Och! Dlaczego z przodu nie stoi lustro!”

Zgrabna pupa, mięśnie pleców i ręki, umięśniona łydka… Gdy ubierał na siebie górę od piżamy, dostrzegłam także kilka żeber, które wyraźnie odznaczyły się na jego wychudzonych plecach. Byłam pewna, że Arkady nie ma czasu na sport, był trochę wymizerniały. To nie mogło skończyć się dobrze! Musiałam o niego zadbać!

Gdy był już ubrany w piżamę, zapukałam do jego drzwi.

— Tak? — obejrzał się na mnie przez ramię.

— Arkady, muszę trochę ogarnąć kuchnię, zanim zrobię coś do jedzenia i…

— Zostaw to — machnął ręką, po czym wszedł pod kołdrę i zaczął sobie poprawiać poduszki pod plecami. Na kołdrze spoczywał już podłączony do sieci laptop.

— Przecież musisz zjeść coś normalnego! — Weszłam do pokoju i podparłam sobie boki. Niestety, to był błąd. W jego sypialni spotkało mnie kolejne rozczarowanie. Ilość męskich ubrań leżących na podłodze, oczywiście brudnych, spowodowała u mnie obrzydzenie. Zużyte skarpetki, majtki, koszule…

— Zostaw to i wracaj do domu. Ja sobie jakoś poradzę — po tych słowach kichnął kilka razy w swoją dłoń. Biedaczek zaczął rozglądać się w poszukiwaniu czegoś, czego bardzo w tej chwili potrzebował. Od razu domyśliłam się, co to jest.

— Gdzie trzymasz chusteczki? — zapytałam pewna swego. Szukając ich moim wzrokiem, nie śmiałam postawić ani kroku do przodu. „O nie, albo stąd zaraz wyjdę, albo natychmiast to sprzątnę!” To pierwsze jednak nie wchodziło w grę, w obliczu tego, jaki obraz nędzy i rozpaczy przedstawiał mój Ukochany. Miałam ochotę niezwłocznie podkasać rękawy, pozbierać z podłogi wszystkie jego ciuchy i wrzucić je do prania!

— W łazience… ale Tecia! — zatrzymał mnie, gdy już chciałam tam pójść. — Nie idź tam. Wiem, moje mieszkanie jest koszmarnie zaniedbane, ale… nie ogarnę tego. Może jutro wezwę serwis. Wybacz, ale muszę popracować.

— Aha, czyli mam sobie po prostu pójść? — zapytałam dla pewności.

— Tak — dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jego bałagan to nie jest moja sprawa. Mimo wszystko żal mi go było: sam, bez obiadu, chusteczek i obarczony pracą. I już miałam zamiar powiedzieć mu, że sobie idę, gdy… zwyciężyła we mnie miłosierna samarytanka.

— Szefie, jestem pana asystentką, czyż nie tak? — zapytałam i podeszłam ku niemu. Oderwał swoje zmęczone oczy od ekranu i zapatrzył się na mnie.

— Tak.

— Czyż asystentka nie jest od tego, żeby ogarniać sprawy, na które szef nie ma czasu? — założyłam ręce z przodu, dając mu zrozumienia, że nie odpuszczę.

— Tak, ale nie jesteś sprzątaczką, Teciu. — Powrócił oczami do ekranu komputera i dodał: — Wieczorem poproszę cię o przywiezienie kilku rzeczy z biura, chcę je mieć na rano.

— Doskonale, ale teraz proszę mi wydać zezwolenie na zajęcie się tym chaosem. Inaczej uznam, że wcale mnie szef nie potrzebuje, a dostałam tę posadę jedynie z litości! — może zabrzmiało to trochę jak szantaż emocjonalny, ale ja wtedy zapomniałam, że żadne emocje nas nie łączą. Zachowywałam się, jakby mnie kochał i nie chciał, żebym odeszła, ale on mnie nie kochał. Zapomniałam o tym. Ale moje słowa i tak przyniosły efekt. Popatrzył na mnie zakłopotany.

— Przepraszam. Po prostu wstydzę się tego bałaganu. Odwiedziła mnie młoda kobieta, zapewne fanka czystości, a ja pokazałem się z jak najgorszej strony — tłumaczył się. — Poza tym miałaś mówić mi po imieniu — powrócił oczami ku ekranowi.

— Ok, Arek! Nie tłumacz się, tylko pozwól mi to zrobić! Po prostu nie chcę cię z tym wszystkim zostawiać samego! Rozumiesz? — zabrzmiałam znów nazbyt emocjonalnie. Zwrócił na mnie uwagę, popatrzył tymi swoimi czekoladowymi oczyma, zmarszczył brew, jakby próbował mnie zrozumieć i…

— Co jest fajnego w sprzątaniu brudu po swoim szefie? — zapytał dziwnie.

— Nic, ale nie ma też w tym nic fajnego, jak zostawia się człowieka w potrzebie, chorego, głodnego w dodatku… w bałaganie i bez chusteczek! Arkady, daj mi godzinę!

Przez chwilę jeszcze z sobą walczył, coś rozważał, po czym skinął głową.

— Skoro tak ci podpowiada sumienie… Ale zapłacę ci! — poprawił się szybko.

— Nie trzeba — bąknęłam pod nosem i pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam zbierać jego brudne ciuchy z podłogi.

— Nie mogę na to patrzeć — jęknął i zakrył dłonią oczy.

— Cicho! Zajmij się pracą! — udałam nadąsaną, żeby więcej nie marudził.

Pozbierałam prędko wszystko, co tam zalegało i wyszłam, zanim dogonił mnie jego kolejny sprzeciw. Jak tylko przekroczyłam próg łazienki, dopiero poznałam co to bajzel.

— O rany! To jest po prostu masakra! — jęknęłam cicho.

Stos niewypranych ubrań, zafajdany kibel, umywalka — zarost z porannego golenia. Lustro zapaćkane pastą do zębów i pianką do golenia. Tak, teraz byłam pewna, że Arkady nie zapraszał do siebie kobiet, inaczej każda uciekłaby od niego z krzykiem.

Z podkasanymi rękawami zaczęłam segregować jego ubrania. Miałam kilka dni na ogarnięcie tego wszystkiego, w międzyczasie musiałam pracować i robić mu coś do jedzenia.

— Dasz sobie radę, Tekla — dodawałam sobie otuchy. — Czego się nie robi z… — w myślach dodałam „miłości”.


Wzdychałam do Arkadego od pięciu lat. Zakochałam się w nim, gdy tato wziął mnie jako dwudziestolatkę na imprezę firmową. Pracownicy mogli zaprosić swoje rodziny. To była miła imprezka, jakieś święto, rocznica czy coś. Zapamiętałam go takiego eleganckiego, ubranego w garnitur i krawat. Jego czarne, gęste włosy lśniły, a jego uśmiech powalał swoją nieskazitelnością. Cały emanował seksapilem, czego na pewno nie przeoczyły zgromadzone tam panie. Stałam sobie cicho przy stołach, z boku, nie widział mnie, ale ja widziałam jego. Zakochałam się w jego miłej powierzchowności… Ale dopiero teraz dotarło do mnie, że Arkady to po prostu człowiek, a nie amant filmowy. Miał swoje problemy, potrzebował pomocy — przecież ktoś musiał o niego zadbać.

W chwili gdy włączałam szybkie pranie, żeby jeszcze zdążyć je dzisiaj zawiesić, powiedziałam sobie:

— I ja to zrobię. Zadbam o ciebie, Arkady.


W łazience zrobiłam szybką segregację i wstępne mycie: brodzik, umywalka, lustro. W schowku pod umywalką znalazłam kilka przydatnych do sprzątania akcesoriów. Nie wiedziałam, dlaczego płyn do mycia naczyń znajduje się właśnie tam, ale mało mnie to teraz interesowało. W końcu mogłam przejść do sedna mojej wizyty — wziąć się za kuchnię i gotowanie jedzenia. Celowo ominęłam na razie salon, który również znajdował się za osobnymi, zamkniętymi drzwiami, i poszłam do kuchni. Ostrożnie przeszukałam pozostałe półki w poszukiwaniu tabletek do zmywarki — udało się! Znalazłam je, a nawet udało mi się upchnąć w zmywarce jeszcze kilka naczyń i sztućców.

— No to teraz zlew, blaty i… — zajrzałam do piekarnika elektrycznego. To co tam znalazłam, najpierw mnie przeraziło, a później rozśmieszyło. „Ryćkum-tyćkum! Zwęglony kurczak!” Jak długo mógł tam zalegać?! Arkady musiał o nim zapomnieć w ferworze pracy. Pewnie o mało co nie spalił swojego apartamentu, potencjalnie nawet całej kamienicy! Wyciągnęłam tego zwęglonego truposza i zaczęłam szukać kosza. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że kosz znajduje się pod tą stertą nieposegregowanych śmieci. Rozejrzałam się w poszukiwaniu rękawiczek gumowych… nie znalazłam ich.

— Dobra, to sobie na razie daruję, ale jutro jak tu wpadnę to…

— Jak ci idzie? — usłyszałam od strony drzwi. — Już pewnie masz dosyć, co?

Jego skruszona i lekko rozbawiona minka mieszała się powątpiewaniem. Wsparty o framugę drzwi, pociągał nosem.

— Nie, świetnie daję sobie radę! Dlaczego wstałeś?

— Jakoś nie mogę skupić się na pracy. Muszę się chwilę zdrzemnąć.

— To idź, śmiało. Ja w tym czasie ogarnę temat z obiadem.

Zapatrzył się na mnie tak dziwnie: sentyment? Wzruszenie? Dziękował mi za coś?

— Cieszę się, że tu jesteś, Tecia — rzekł, a mnie zamurowało. „Czy to już początek wielkiej miłości?!” — Gdyby nie ty… — pokręcił głową na boki — nie ogarnąłbym tego.

— Czy nikt ci nie pomaga na co dzień? — byłam ciekawa, i choć dzieliła nas teraz wyspa kuchenna, czułam, jak jesteśmy sobie w tej chwili bliscy.

— Brat czasem zajrzy, matka i ojciec wyjechali znów do Stanów… Jestem sam — to zabrzmiało tak rozrywająco, że zaczęłam mu współczuć.

— Nie jesteś sam. Masz mnie, prawda? — zagadnęłam z uśmiechem. Odwzajemnił się, lecz dodał przed wyjściem:

— Tak, tylko że ty kiedyś odejdziesz.

Zniknął za drzwiami, a ja szybko do nich podeszłam i powiedziałam:

— Mam nadzieję, że docenisz moją pracę i nie będę musiała odchodzić.

Odwrócił się i rzucił mi przez ramię:

— Być może tak będzie.

Znikł za drzwiami swojej sypialni, a ja z wrażenia omal nie uleciałam do samego sufitu, który był tutaj zawieszony na wysokości trzech metrów! Byłam po prostu szczęśliwa!


Kuchnia była wyszorowana, nawet udało mi się wstępnie umyć podłogę. Tylko mi te śmieci jakoś tak leżały na sercu. Wstawiłam do piekarnika kurczaka, którego znalazłam w zamrażarce, na piecu gotowały się ziemniaki, a w lodówce, w której świeciło pustkami, spoczywała surówka z marchewki i jabłka, z sosem winegret.

— Tylko te cuchnące śmieci. — Popatrzyłam na nie zdegustowana. Fetor odpadków wiercił mi w nosie. — Nie, nie zniosę tego!

Wszystko było pod kontrolą. Mogłam więc na dziesięć minutek opuścić pole walki. Ubrałam swój płaszczyk, wzięłam do ręki parasol i pospieszyłam na dół, żeby w pobliskim sklepie kupić worki na śmieci oraz rękawiczki. Na szczęście apartament Arkadego znajdował się na czwartym piętrze, a nie na czternastym, więc szybko znalazłam się na dole. Po drodze minęłam elegancką damę, ubraną w czerwony płaszcz. Była wymalowana jak jakaś Barbie, a na głowie miała staromodny kapelusz. Czerwone szpilki robiły hałas na całej klatce schodowej. I te żyletowate perfumy. Od razu pomyślałam sobie, że może to jedna z właścicielek mieszkania z tej przyjemnej, kameralnej kamieniczki. Lecz gdzieś tam w tyle głowy przemknęła mi myśl, że może to być ta, której przez cały czas szukałam w skrzętnie ukrytym życiu osobistym Arkadego.


Załatwiłam sprawę i wróciłam do mieszkania. Weszłam bardzo cicho, żeby go nie obudzić, zanim podam gotowe danie na talerz… I wtedy usłyszałam w głębi mieszkania rozmowę. Arkady rozmawiał z jakąś kobietą.

— Nie było cię w pracy, więc przyszłam tutaj — mówił żeński głos.

— Niepotrzebnie. Jestem chory. Nie widzisz? — był zdenerwowany.

Nie chciałam, żeby odkryli moją obecność, zanim poznam prawdę o ich powiązaniach, więc przekradłam się na palach do kuchni. Rozmowę było słychać z sypialni. Wychynęłam odrobinę, żeby lepiej słyszeć.

— Nie mam czasu, wyjdź.

— Gdzie ona jest? Gdzie jest ta kobieta, która posprzątała ci mieszkanie i ugotowała obiad?! — brzmiała jak zazdrosna kochanka. Byłam pewna co najmniej jednej rzeczy: że była w nim zakochana. Lecz czy z wzajemnością?!

— Laura, daj mi spokój! Nie mam czasu!

— Nie broń się przed tym, co nas łączy…

— Wyjdź! Jestem chory, marzę tylko o spokoju — wyganiał ją.

— Arkady, kocham cię!

— Daj mi spokój! Opuść moje mieszkanie! — tym razem zezłościł się nie na żarty.

— Będziesz tego żałował!

Zanim zdążyłam się schować za drzwiami kuchni, na korytarz wypadła wściekła dama w czerwieni. Przystanęła na mój widok, popatrzyła kpiarsko na stojącego w drzwiach sypialni mężczyznę, po czym parsknęła.

— Małolata?! Arkady, nie wiedziałam, że upadłeś tak nisko!

— To moja asystentka.

— To żałosne! Przecież to jeszcze dziecko! — krytykowała mnie, przyglądając mi się z góry na dół. — Zadzwoń, jak będziesz pragnął prawdziwej kobiety! — Wyminęła mnie z pogardą i opuściła apartament. Na końcu trzasnęła drzwiami. Podeszłam do nich i zamknęłam je dwa razy na zasuwę, żeby nie wpadała na pomysł, aby zawrócić! Wypuściłam z płuc powietrze. Odwróciłam się.

— Teciu, wybacz… — zaczął się tłumaczyć, ale ja mu od razu przerwałam.

— Zaraz podam obiad, tylko wyniosę śmieci — ruszyłam do kuchni. Wciąż byłam oszołomiona tym, jak mnie potraktowała te wściekle czerwona Laura!

Ale Kamiński nie odpuścił. Wszedł za mną do kuchni, podszedł i ujął moje dłonie, zanim otworzyłam piekarnik.

— Zaraz się spali! — jęknęłam w proteście. A jednak mnie zabolało, poczułam to, nie mogłam udawać. Odsunęłam się od niego, ledwie panując nad swoimi emocjami.

— Przepraszam — zakrył na moment twarz dłońmi. — Ja nie wiem, czego one wszystkie ode mnie chcą. Ciągle nachodzą mnie różne baby, zachowują się, jakby miały wieczną chcicę! To jest koszmar! Myślą, że jestem jak ten milioner z tego filmu! Nie jestem nim! Ale one tego nie rozumieją! — biadolił i otwierał się przede mną. — Nie chcę tego robić, a one przychodzą i przychodzą…

— Arkady — przerwałam mu.

— Tak? — popatrzył mnie zawstydzony.

— Gdzie mam podać obiad? — W głębi duszy zaczęłam mu współczuć, ale jedyne o czym teraz marzyłam, to o tym, żeby stąd wyjść. Jak mnie ujarzmił?

Biedny, chory i osłabiony Arkady, mój szef, ujął moją dłoń i ucałował ją.

— Przepraszam cię za to, co ci powiedziała. Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłaś. — Odsunął się i dodał jeszcze: — Zjem w łóżku, jeśli to nie problem. Chyba dostałem migreny.

Wyszedł, trzymając się za głowę. A ja oniemiała stałam jeszcze chwilę, zanim dotarło do mnie, co właśnie zrobił mężczyzna mojego życia:

— Pocałował mnie! — pisnęłam cicho, uradowana.


Jadł tego kurczaka, jakby nigdy nie miał w ustach nic pyszniejszego.

— Ja ostatnio… — mówił między jednym i drugim ciamknięcem — próbowałem… zrobić sam takiego. Ale… zapomniałem o nim. — Pochylał się nad swoim talerzem ustawionym na drewnianej tacy, którą trzymał na kolanach.

— Widziałam — uśmiechnęłam się znad swojego talerza. Trzymałam swoją porcję na kolanach i powoli skubałam. Siedziałam nieopodal łóżka i dotrzymywałam szefowi towarzystwa podczas obiadokolacji. Arkady był głodny jak wilk, więc nie patrząc na konwenanse, trzymał w dłoniach udko z kurczaka i pochłaniał je. A ja miałam tę satysfakcję, że to ja przyrządziłam to pyszne danie, które tak mu smakowało.

— Sorki, pewnie myślisz teraz o mnie… że jestem brudasem — zaczął się znowu tłumaczyć.

— Nie przejmuj się, masz dość pracy na głowie — usprawiedliwiłam go.

— Kurczę, szkoda, że inni tak na to nie patrzą — znów sprawił mi komplement. Gdy zaczął wsuwać ziemniaki z surówką, dodał jeszcze: — Każdy chce ze mnie zrobić kogoś, kim nie jestem.

— Dziwne, ja mam odwrotny problem — sypnęłam się. Ale jak już raz usłyszał to zdanie i zapatrzył się na mnie, to musiałam dokończyć tę myśl: — Ja staram się dopasować do stereotypów, żeby zdobyć cudzą sympatię…

— Nie warto! Musisz być sobą, jeśli chcesz, żeby… ktoś cię polubił.

— A jeśli nie można mnie polubić taką, jaka jestem?

— Bzdura! Tecia! Przecież ty fajna dziewczyna jesteś! Jak ktoś tego nie widzi, to kij mu w oko!

Zaśmiałam się. Nie tak wyobrażałam sobie Arkadego Kamińskiego. Miał rację: każdy mierzył go swoją miarą, szukając w nim kogoś, kim nie był. Czy podobał mi się taki Arkady? Nieidealny brudasek, który opędzał się od kobiet? W moich oczach jawił się coraz bardziej jako sympatyczny i szczery facet, który właśnie tą nieidealnością podbijał moje serce na nowo. Nie potrafiłam tego zrozumieć — przecież wszystkie kobiety szukają tego ideału, który będzie pasował do opisu bohaterów z książek i filmów erotycznych. Ja znalazłam coś całkiem innego: seksownego lecz zapracowanego mężczyznę, który potrzebował mojej pomocy.

3. Czyż to już prawie małżeńskie życie?

Poprzedniego dnia, wieczorem, otrzymałam suchą i bardzo oficjalną notkę, żeby zabrać z biura potrzebne dokumenty, notes szefa i jego pendrive. Wstałam specjalnie godzinę wcześniej, żeby wszystko ogarnąć: siebie, sprawy szefa i… jego samochód — też tam czysto nie było! Arcio nie pozwolił mi wczorajszego popołudnia wracać do domu pieszo, ani nawet autobusem miejskim. Powiedział:

— Weź mój samochód. Będziesz szybciej w domu, a rano szybciej zjawisz się u mnie. Wiem, jakie autobusy potrafią być o tej porze napchane, jak ogórki w słoiku — zażartował przed moim wyjściem. Wyglądał jeszcze gorzej niż wcześniej, widać, że chciało się mu spać, a choroba nie ustępowała. Żal było mi zostawiać go w takim stanie. W myślach widziałam już, jak gotuję jutro dla niego zupę na przeziębienie, czyli niezawodny rosół z kury.

Zatem wieczorem zjawiłam się przed naszym blokiem samochodem szefa! Sąsiadka, Królikowska, tak się na mnie zapatrzyła, jak wysiadałam z tego wielkiego, czarnego wozu, że wpadła na budkę z koszami na śmieci i wysypała koci żwirek na chodnik… Zaśmiałam się, lecz tylko w duchu. Przecież nie wypadało zamiast grzecznego „dzień dobry” parsknąć śmiechem i powiedzieć: „Dobrze ci tak, stara jędzo! Za ten donos na mnie, że za głośno muzyki słucham.” Tyle razy jej tłumaczyłam, że to nie ja, że to sąsiadka pod spodem, ale…

— Dzień dobry — powiedziałam, gdy spotkałam tęż sześćdziesięcioparoletnią kobiecinę na klatce schodowej o poranku. Właśnie znów zmierzała do kosza z kolejną dawką kociego żwirku. Zapatrzyła się na mnie i bez żadnego skrępowania zapytała:

— Skąd to taką brykę Teciu masz? Taką dobrą ci tato posadę załatwił, że już po kilku dniach jeździsz „lymuzyną”?

„Co cię to interesuje?!” — chciałoby się powiedzieć, lecz jak na grzeczną panienkę przystało, mówię:

— To samochód mojego szefa. Załatwiam dla niego sprawy.

— Aha — uśmiechnęła się dwuznacznie i zmierzyła mój strój z góry na dół. Czy ona właśnie pomyślała sobie, że świadczę szefowi usługi erotyczne?!

— Miłego dnia sąsiadce życzę! — Ukłoniłam się i rzuciłam ku niej uśmiechem wypełnionym po brzegi jałmużną dla ubogich duchem. Ta kobieta zawsze mierzyła wszystkich swoją miarą, a sama idealnością nie grzeszyła — bywała wulgarna i donosiła na sąsiadów, jakby był to jej jedyny sens życia. Uciekłam, zanim przyczepiła się do moich przezroczystych gumowców. Widziałam, że była nimi strasznie zbulwersowana.


W firmie wpadłam w drzwiach na sekretarkę szefa, Julię Oleską, która na mój widok skrzywiła się i odburknęła mi suchym:

— Dzień dobry.

— Szef potrzebuje kilku teczek, pendrive iii… notes.

Zawróciła z drogi.

— Zaczekaj, wezmę klucz. — Poszła łaskawa pani do swojego królewskiego lokum i po chwili przyniosła klucz. Nawet pofatygowała się samodzielnie otworzyć mi, ale tylko dlatego, że…

— Zaczekam, żeby nic się przypadkiem nie zgubiło.

„Czy właśnie zasugerowała mi, że mam zamiar grzebać szefowi po biurze i kraść?!”

— Nic się nie zgubi, wszystkie teczki są na swoim miejscu — odpowiedziałam cierpliwie i weszłam tam z podniesioną głową. Nie cierpiałam, kiedy ktoś sugerował, że mam na bakier z moralnością. Choć miałam na sobie baczne spojrzenie Żylety, która gardziła mną od pierwszych dni mojej pracy tutaj, olałam to i robiłam swoje.

Pendrive znalazłam na biurku, podobnie jak brązowy notes oprawiony w skórę, a w teczkach połapałam się dosyć szybko.

— Jak tam szef? — zapytała mnie, gdy opuszczałyśmy jego gabinet.

— Chory. Ale nie opuszcza się w pracy.

— Pracujesz u niego?

— Tak.

Zaśmiała się, a jej, pomalowane szminką bordo, usta pozostały jeszcze na moment w krzywym, prawoskrętnym uśmieszku.

— Zapewne sprzątasz jego bajzelik? — zamrugała doklejanymi rzęsami.

— Yyy… — nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Jej ciężkie perfumy sprawiały, że miałam problemy z oddychaniem.

— Ja także próbowałam to zmienić, ale on jest tak zapracowany, że po pierwsze: nie ma czasu na sprzątanie, po drugie: nie ma czasu na „te” sprawy. Dlatego jeśli myślisz, mała, że urobisz go na randkę, bo sprzątasz jego brudy to… — zacmokała i pokręciła głową.

— Randkę? — zdziwiłam się. „Czy to widać, że jestem w nim zakochana?!”

— Przecież widzę, jak na niego patrzysz.

— Ale to chyba nie twoja sprawa, prawda? — zapytałam z lekko ciętą ripostą.

— Dobrze ci radzę, nie rób sobie nadziei. To jest pracoholik. Wykończy się pracą. Co więcej, kobiety go nie kręcą!

— A co, masz jakieś doświadczenie? Z nim? — byłam nieziemsko ciekawa, co mi odpowie.

Twarz Julki wygładziła się i przybrała inny wyraz. Patrząc na swoje wymuskane dłonie, odparła:

— Skoro już jesteśmy względem siebie takie szczere tooo… tak. — Zerknęła na mnie. W jej oczach dostrzegłam smutek przykryty z lekka wymuszonym uśmiechem. — Powiem tylko tyle: Arkady Kamiński to impotent.

Odechciało mi się wszelkich ripost, a nawet wypytywania o dalsze szczegóły.

— Tak, Teciu — posłodziła mi ironicznie, jak małej, słodkiej dziewczynce. Ale ja nie dałam się oszukać. Przez moment widziałam w Julce zranioną kobietę, i ta chwilka pokazała mi, że i ona kiedyś kochała Arkadego. — To cześć!

— Cześć!

Wróciła do siebie, a ja z tym nowym ciężarem na moim zakochanym serduszku pojechałam do szefa.


Czy Arkady Kaminsky był erotycznym obiektem mojego pożądania? Tak, jak dla wielu kobiet. Lecz od wczoraj zaczęłam patrzeć na niego, jak na kogoś więcej niż posiadacza przystojnej twarzy, szczupłego, seksownego ciała i właściciela portfela wypchanego forsą. Zresztą nie liczyło się dla mnie wcale to, że faktycznie był bogaty. On dla mnie po prostu stanowił ideał wymarzonego księcia z bajki. Emanował tą specyficzną aurą, która wzbudza w kobiecie pewność, że to jest ten jedyny na całe życie. Póki co Arkady jeszcze nie wiedział o tym, że będzie moim mężem. Wystarczyło na razie, że ja byłam o tym przekonana!

Ale ta dzisiejsza wiadomość — to mnie zabolało. Może Arcio był gejem!? To byłoby dla mnie gorsze niż wówczas, gdyby był związany z jakąś bogaczką.

Zadzwoniłam do domofonu, żeby dostać się do środka kamienicy, w której mieszkał. Pogoda dziś także nie rozpieszczała, ale miałam na nogach moje niezawodne gumowce.

— Tak? — odezwał się z domofonu jego zaspany głos o wpół do ósmej rano.

— To ja, Tekla.

Po chwili usłyszałam ten charakterystyczny dźwięk zwalnianego zamka elektrycznego w drzwiach. Pchnęłam je i weszłam na klatkę schodową. Powoli, dzierżąc w dłoniach zakupy i teczki szefa, wdrapałam się na czwarte piętro i zastukałam do drzwi. Otworzył mi szef we własnej osobie.

— Wejdź! — powiedział i oddalił się prędko w stronę łazienki. Zdążyłam jednak zarejestrować, że miał na sobie tylko… ręcznik! Od razu serce zabiło mi mocniej. I wprost nie mogłam uwierzyć, że ten mężczyzna miałby być po prostu impotentem! Miał ciało stworzone do miłości.

Pierwsze co zrobiłam, to udałam się do kuchni z zakupami. Zaczęłam to wszystko wkładać do świecącej pustkami lodówki. Była duża, dlatego tym dosadniej było widać w niej, że właściciel tego mieszkania nie jadał w domu. Tym samym tracił cenne składniki odżywcze, nasycając swój głód pustymi kaloriami i zgubną żywnościową z konserwantami. Mimo nowych wiadomości na jego temat, miałam zamiar kontynuować akcję ratunkową. Wzięłam się za robienie śniadania dla szefa. Tym razem przestrzeń kuchenna nie przypominała już dżungli najeżonej dzidami i kłami dzikich bestii. Ujarzmiłam ten busz niedoskonałości i uformowałam go w zgrabny i schludny ogródeczek, po którym poruszałam się jak wytworna ogrodniczka. Byłam z siebie dumna, kiedy udało mi się szybko i sprawnie stworzyć pyszne śniadanko dla mojego Ukochanego mężczyzny, nawet jeśli miałby się okazać gejem…

Ubrany po domowemu: w czarną koszulkę i szare spodnie dresowe, wszedł do kuchni i zamurowało go.

— O! A co to?

— Śniadanie, szefie — oznajmiłam dumna z siebie.

— Właśnie zastanawiałem się, gdzie o tej porze można szybko i dobrze zjeść.

— Tylko w domu — odpowiedziałam, po czym wskazałam na leżące na wyspie teczki. — Jest wszystko, czego szef chciał.

— Dobrze. — Podszedł od razu do papierów, już miał je zamiar wziąć do rąk, gdy ja niespodziewanie postawiłam na nich talerz z kanapkami.

— Najpierw to! — Odwróciłam się w stronę czajnika, który właśnie dał mi znać dzwoneczkiem, że woda skończyła się gotować. — Kawa czy herbata?

— Yyy… kawa. Tylko mocna! — wydał mi jasne rozporządzenie.

Kupiłam mu także kawę i cukier, żeby być na wszystko przygotowaną.

— Proszę — postawiłam kawę w szklance z uchem na wyspie przed nim. Siedział na wysokim taborecie i wcinał kanapki.

— Dzięki! Aaa… głupio mi o to pytać, ale… — podrapał się po swojej posiwiałej, poszarpanej niewyspaniem czuprynie.

— Tak?

— Mleczko jest? — zabrzmiał cieniutko, jakby był dzieckiem i prosił mnie o słodkie.

— Jest! — Sięgnęłam po mleko stojące za mną na blacie. Sama nalałam mu tyle, ile chciał.

— Ile dałaś na te zakupy? Muszę ci oddać! — zaczął gorączkowo szukać dookoła siebie portfela.

— Nie trzeba. Powiedzmy, że ja też chętnie z tego skorzystam. W końcu przed nami sporo pracy, prawda?

— Tecia, no właśnie bo… — zaczął zakłopotany, ale weszło mu w zdanie potężne kichnięcie. Wysmarkał nos.

— Jak tam na dzisiaj? — zapytałam współczująco.

— Lepiej. Leki mnie trzymają, ale… właśnie próbuję ci powiedzieć, że nie mam dla ciebie na dziś pracy.

— Żadnej? — byłam rozczarowana.

— Żadnej.

— Szefie… to znaczy Arek! Słuchaj! Ja nie mam zamiaru brać wypłaty za „nicnierobienie”, więc w ramach pracy proszę o pozwolenie mi na wysprzątanie twojego apartamentu.

— Ale…

— Proszę! Potrzebuję pracy! — myślałam, że tym sposobem go jakoś podejdę.

Westchnął i podniósł ręce do góry. Poddawał się mojej woli. Czy to był dobry znak? Jeszcze tego nie wiedziałam, po prostu chciałam mu pomóc.


Kuchnia, łazienka, korytarz… Spędziłam całe godziny na robieniu tych zaległych czynności, o których zapracowany mężczyzna nie miał czasu myśleć. On oddawał się pracy z laptopem na kolanach i chorowaniu pod kołdrą, ja w pocie czoła szorowałam jego brudy. Jak się z tym czułam? Było mi ciężko na sercu. Nie chodziło o to, że czyszczę to wszystko, ale o coś całkiem innego. Chciałam jakoś sprawdzić, czy Arek naprawdę jest impotentem, ale nie wiedziałam jak. Do sprawdzenia tej informacji nie mogłam użyć innego środka jak tylko cielesnego, a przecież seks z nim na razie nie wchodził w grę.

Niczym dobra, kochająca żona ugotowałam dla niego obiad. Zjedliśmy, a później wysłał mnie znów po teczki do biura. Byłam już koszmarnie zmęczona, marzyłam o tym, żeby się położyć… ale pojechałam. Bo czego nie robi się dla mężczyzny swojego życia?! W ostatniej chwili złapałam Julkę, jak wychodziła z sekretariatu.

— Rany, dziewczyno! Co ci się stało? Zderzyłaś się z tirem?! — zażartowała.

— Jestem tylko zmęczona.

— I jak, dalej z ciebie czerpie? Nie sprzątaj tego! Zostaw mu to i niech zarośnie brudem! — namawiała mnie do postępowania wbrew mojemu sercu.

— Dlaczego tak go nie lubisz? — zapytałam otwarcie.

— Bo to miał być mężczyzna mojego życia, a okazał się… zwykłym dupkiem. — Posmutniała na moment. — Chcesz klucze?

— Tak.

Uderzyło mnie to stwierdzenie: „mężczyzna mojego życia”. Ile kobiet myślało tak o Arkadym? Na pewno dziesiątki, jeśli nie setki — był łakomym kąskiem z kupą kasy, ładną twarzą i kulturą, który mógł grać rolę wspaniałego kochanka, sponsora czy męża. Ale to ja teraz miałam szansę się do niego zbliżyć, lecz nie tak jak one wszystkie. Nie chciałam zaczynać tego związku od seksu. Chciałam czegoś więcej.

— Masz, mała — podała mi klucze. — Weź sobie, co chcesz i później zostaw klucz w portierni. Ja już wychodzę. Mam dosyć paplania przez telefon. Cześć! — Ruszyła w stronę drzwi, ale zanim wyszła, odwróciła się jeszcze na moment i dodała: — Nie daj się wykorzystać. On nie jest tego wart — zakończyła z gorzką nutą.

Uśmiechnęłam się do niej niemrawo, po czym weszłam do gabinetu szefa. Zostałam tym razem sam na sam z wszystkimi jego rzeczami i sprawami. Musiał tutaj trzymać jakieś swoje męskie tajemnice! Na szczęście w porę zorientowałam się, że w pomieszczeniu jest kamera. „Ups! Ale by była draka, jakby ktoś doniósł mu, że szperałam w jego rzeczach.”

Z archiwum wzięłam potrzebne teczki, wzięłam też kilka pustych, które Arek miał zamiar zagospodarować. Miałam także znaleźć czerwony pendrive, który spoczywał gdzieś w jego biurku. Usiadłam więc z czcią na jego szefowskim fotelu i zaczęłam otwierać szuflady. Co tam znalazłam? Nic co nie byłoby związane z pracą. Oprócz miętówek, gum do żucia i… jęknęłam cicho. „Prezerwatywa!” Spoczywała w ostatniej szufladzie, na dole biurka, przykryta kopertami z płytami CD. Schowana za biurkiem, gdzie nie mogło mnie ujrzeć czujne oko kamery, wzięłam ją ostrożnie w dwa palce i obejrzałam sobie z dwóch stron. Była nieruszona.

— Co?! — zdziwiłam się, gdy zobaczyłam, że jest ona przeterminowana. I to o całe dwa lata!

Albo o niej zapomniał, albo nie robił tego tutaj, albo… nie robił tego od bardzo dawna. No chyba, że nie lubił robić tego w gumie. Tymczasem nie mogłam odkryć tej tajemnicy, za to w mojej głowie powstało wiele pytań bez odpowiedzi. Pozostało mi wrócić do niego i udawać, że wszystko jest ok, a ja nie grzebię w jego osobistych rzeczach, w poszukiwaniu prawdy.


Drugi raz podkusiło mnie, żeby zajrzeć w jego osobistą przestrzeń, gdy wsiadłam do jego wozu. Wyjechałam z parkingu i zajechałam pod sąsiedni sklep spożywczy.

— Pokaż kotku, co masz w środku — powiedziałam zabawnie, po czym otworzyłam schowek na bibeloty samochodowe i zaczęłam szperać. Gumy do żucia, chusteczki, stary zapach do samochodu i… kolejna prezerwatywa. Ta nie była przeterminowana. Co więcej? Miała przyczepioną klejem karteczkę z hasłem „Stop HIV!”

— Aha… — domyśliłam się, że szef musiał wziąć przymusowo udział w akcji przeciwdziałającej zarażeniom tym wirusem, kiedy był w jakimś klubie z kolegami lub z koleżankami… „Ryćkum-tyćkum! A jeśli on jest chory!?” To zmroziło mi krew w żyłach. Może dlatego nie uprawiał seksu?! To stawiało moją przyszłość u jego boku pod znakiem zapytania.


Powróciłam do mieszkania pół godziny później, żeby wywiesić pranie i podać Arkowi teczki i pendrive. Był tak bardzo zajęty klepaniem w klawiaturę, że byłam pewna, że nie zwróci uwagi na mój smętny wyraz twarzy. Z poskładanymi w kostkę, wysuszonymi już skarpetkami dopasowanymi w pary, podeszłam do komody stojącej w jego sypialni i ukucnęłam.

— Ładna bielizna — odezwał się niespodziewanie.

„Słucham?! Skąd może wiedzieć, co mam na sobie?!”

Wstałam i popatrzyłam na niego zdębiała.

— Masz rozpięty zamek w spódnicy — uśmiechnął się dziwnie. Czy to był zdrowy przejaw męskiej fascynacji kobiecą bielizną, czy jedynie szefowska uwaga?

— Przepraszam, nie wiedziałam. — Sięgnęłam do zamka i spróbowałam go zapiąć… — O nie! On się po prostu zepsuł! — jęknęłam. To stawiało mnie w roli dziewczyny chodzącej po całym mieście z rozpiętym suwakiem, pokazującej światu swoje czarne majtki z koronkową, trójkątną wstaweczką, i to w miejscu gdzie zaczynały się pośladki.

Myślałam, że przejdzie obok tego obojętnie, ale on zareagował.

— Nie wstydź się, są ładne — zażartował.

— I co ja teraz zrobię?! Żakiet zostawiłam w samochodzie…

— Pożyczę ci mój płaszcz, jeśli chcesz. Zawsze możesz zaszyć zamek igłą i nitką. Mamie się tak kiedyś rozlazł zamek na weselu u kuzynki. Pozaszywała i było ok.

— Masz coś takiego?

— Yyy, przykro mi ale raczej nie. Nie ceruję ubrań, po prostu je wyrzucam — odpowiedział zakłopotany.

— Ale wstyd — zakryłam twarz dłońmi. — Chodziłam tak po mieście, ludzie się gapili… o rany!

— Tecia, spokojnie! To jeszcze nie koniec świata. Gorzej jakbyś miała pod spodem stringi! — żartował i pocieszał mnie jednocześnie. — Ten model pokazuje tylko… nie wielką, malutką część twojej pupy.

„Zauważył to! Zauważył! Arkady patrzył się na mój tyłek! I zauważył taki drobny detal! Nie, impotent by tego nie zauważył.” Ucieszyłam się.

— W takim razie pożyczę płaszcz od szefa — uśmiechnęłam się z ulgą. — Zaraz będę wychodziła, tylko muszę jeszcze poskładać szefa koszulki. Włożę je do szafki jutro. Z wiadomych względów.

— Wiesz noo… mnie to nie przeszkadza, że… — ugryzł się w język i spoważniał. — Przepraszam, to niestosowne ze strony szefa. Zapomniałem się, że… nie jesteśmy w domu, tylko w pracy, a ty jesteś moją asystentką, a nie… — utkwił wzrok w ekranie. Zawstydził się swojej śmiałości. A może on po prostu był nieśmiały do kobiet?

— W porządku, nic się nie stało. Ale dodam, że oprócz tego, że jestem twoją asystentką, jestem także kobietą — nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Ale moje słowa sprawiły, że Arkady znów utkwił we mnie wzrok.

— Tak, masz rację. Jesteś kobietą — odpowiedział. Przejechał po mnie wzrokiem z góry na dół i powrócił do swojego ekranu.

Westchnęłam. Już był zajęty czymś innym. Nieświadoma tego, co może sobie o mnie pomyśleć mój szef, olałam rozpięty z tyłu suwak i przeparadowałam z majtkami na wierzchu po jego sypialni. Gdy wychodziłam, nie zamknęłam nawet za sobą drzwi. Już miałam wchodzić do kuchni… ale odwróciłam się. Gapił się na mnie! I tym razem to nie był wzrok rozbawionego chłoptasia, Arkady patrzył na mnie inaczej. Jakby… zainteresował się na poważnie moją bielizną.


W piątek nie było lepiej, ciągłe sprzątanie i robienie z praniem, teczki, samochód, zakupy i obiad… A jednak z jednego względu dzień ten okazał się niezwykły i przełomowy. Odważyłam się przekroczyć próg salonu apartamentu mojego szefa. Co tam znalazłam? Pewnie niejedna kobietka wyobrażać by sobie mogła, że za zamkniętymi drzwiami apartamentu szefa jest seks-pokój z zabawkami dla dorosłych. Ale ja znalazłam coś innego. To było chyba najrzadziej używane przez niego pomieszczenie. Wyglądało tak, jakby nikt tam od dawna nie zaglądał, albo jakby robił to niezwykle rzadko. Po prostu salon, zwykły salon. Na politurowanych, ciemnych meblach spoczywała spora warstewka kurzu. Był tam duży telewizor zawieszony na ścianie, kominek i typowa, loftowa ściana z cegieł. Odkryłam kilka trupów w postaci zasuszonego fikusa, palmy oraz rośliny pnącej — jakiegoś rodzaju bluszczu, który piął się po cegłach ku górze.

— Czas posprzątać te roślinne zwłoki — westchnęłam zawiedziona. Arkady nie dbał nawet o rośliny. Jak miałby zadbać o kobietę!? Albo o dziecko?! Jedyne o co dbał, to praca. Przypomniałam sobie o rozczarowanej nim Julii. „Jak długo się spotykali? Czy uprawiali seks? Jeśli tak, to jak często? Czy wychodzili razem na miasto? Do kina?”


Szef zapowiedział, że w sobotę pracujemy w biurze, więc to dziś była moja ostatnia szansa na przyjrzenie się jego życiu osobistemu. Byłam niemal pewna, że znajdę tutaj coś bardzo interesującego. Najpierw przetarłam kurze, później zamiotłam podłogę i wypucowałam okno. Mycie drewnianej podłogi pozostawiłam sobie na koniec. Najpierw jednak delikatną miotełką z piórek chciałam przetrzeć interesująco wyglądającą biblioteczkę.

— Poezja, poezja… poezja — Arkady miał jej na półce dosyć sporo. Na samej górze znalazłam w końcu coś ciekawego. To był rodzinny album ze zdjęciami. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie zajrzeć do środka. Usiadłam na szarej, miękkiej sofie, która również wyglądała jakby nikt nigdy na niej nie siedział, i otworzyłam tę skarbnicę rodzinnych wspomnień Kaminskych.

Każde zdjęcie było podpisane datą, imieniem lub miejscem, gdzie zostało zrobione. Znalazłam tam wiele ciekawych kadrów ze Stanów Zjednoczonych — rodzinne wczasy w różnych zakątkach kraju. Była tam jego mama, Jessica: niezbyt urodziwa blondynka o szczupłej sylwetce i wąskiej szczęce. Jego tato, Tom, był przysadzistym grubaskiem o surowym wyrazie twarzy. Na każdym zdjęciu miał taką samą minę, niezależnie do tego, ile miał lat. Był tam też brat Arkadego — Gregory, czyli polski Grzegorz. Trafiłam na zdjęcie rodzinne ze świąt — znajdowało się na nim sporo osób, wielgachna choinka i sowicie zastawiony stół wigilijny. A sam Arcio? Wraz z dorastaniem dostrzegłam u niego tylko tyle, że z każdym rokiem był coraz smutniejszy. Jakby schorowany.

„A może on jest chory?”

Zamknęłam album i odłożyłam go na miejsce. Niestety, wypadło mi jedno zdjęcie, które musiało odkleić się z kartki albumu. Wpadło mi pod sofę.

— O nie! — jęknęłam cicho. Uklękłam, żeby je podnieść, a wtedy nagle stały się dwie rzeczy w jednej chwili. Po pierwsze: moja wąska, ołówkowa spódnica strzeliła w szwach! Po drugie: pod sofą, stojącą na eleganckich, pozłacanych nóżkach, znalazłam nie tylko zdjęcie, ale i opakowanie po tabletkach. W tej chwili to odkrycie zagłuszyło tymczasem mój spódnicowy dramat. Sięgnęłam po pudełko. Usiadłam na sofie i przyjrzałam się opakowaniu. Skądś była mi znajoma ta nazwa… „Zaraz! Przecież tata takie bierze!”

— Cukrzyca — szepnęłam. „Czy tabletki należą do niego?!” Musiałam poznać prawdę, ale czy miałam prawo mieszać się do jego osobistych spraw? Jeśli miał cukrzycę, potrzebował zmiany diety! To było kluczowe dla jego zdrowia! „A może należą do jego matki lub ojca? Albo zgubiła je jakaś jego kochanka?!” W salonie nie znalazłam żadnej części damskiej bielizny, zużytej lub nieotworzonej prezerwatywy, czy innych śladów świadczących o tym, żeby szef prowadził tutaj bujne życie towarzyskie czy erotyczne. Postanowiłam, że po prostu zapytam go, co to jest…


Podałam mu to pudełko, a on przyjrzał się mu i zmarszczył swoje szerokie, czarne brwi.

— Musiały mi kiedyś spaść, nie wiem… — wzruszył ramionami i oddał mi pudełko. — Wyrzuć do kosza.

— Szefie, czy to coś poważnego? — nie mogłam się oprzeć, żeby go o to nie zapytać. Zaczęłam się o niego poważnie martwić.

— Wszystko mam pod kontrolą — rzucił na odczep się i powrócił oczami do ekranu laptopa. Myślał, że ma ten temat za sobą, ale nie ze mną takie numery.

— Szefie, jeśli ma pan cukrzycę, to musi szef zmienić dietę.

— Dlaczego tak bardzo cię o to obchodzi, co? — niemal warknął na mnie. W jego oczach po raz pierwszy dostrzegłam pewnego rodzaju wrogość. Następnie jego wzrok zjechał na moje biodra i tam już pozostał.

Popatrzyłam w dół. Na boku szarej spódnicy o kroju ołówkowym rysowało się paskudne rozdarcie w szwie.

— Musiał mi puścić, jak siadałam na podłodze… to znaczy ten szew. — Mało mnie to jednak w tej chwili obchodziło.

— Co robiłaś na podłodze?

— Sprzątałam.

Westchnął ciężko i przewrócił oczami.

— Tecia, jestem ci niezwykle wdzięczny za to poświęcenie, ale… nie wyręczaj mnie więcej. Nie chcę, żebyś pomyślała, że cię chcę wykorzystać.

Nie chciał mnie wykorzystać, a to już było coś! Był szczery, dlatego po raz kolejny zapytałam:

— To co z tą cukrzycą? — podparłam sobie boki. — Bo jeśli szef ma specjalistyczną, zdrowotną dietę, to nie powinnam kupować szefowi płatów kukurydzianych, pączków i słodkich napojów.

Zakłopotany, odwrócił wzrok. Tak, doskonale wiedział, co znajduje się na zakazanej liście cukrzyków.

— Skąd wiesz, czego mi nie wolno? — Utkwił we mnie poirytowany wzrok. Naprawdę grałam mu na nerwach, ale cel był wart poświęcenia.

— Bo mój tato też ma cukrzycę. Mama gotuje dla niego specjalne dania nisko cukrowe. Dzięki temu jego choroba zatrzymała się. Nie pogłębia się, a tata czuje się lepiej.

— Doskonale. Ja także czuję się… — zamknął oczy, jakby coś go zabolało. — To tylko głowa — wytłumaczył od razu.

— Trzeba także pilnować pory posiłków. Jeść pięć razy dzienne, regularnie, niewielką ilość jedzenia…

— Pani doktor, głowa mnie boli — jęknął ironicznie. Myślałam, że żartuje, ale po chwili naprawdę chwycił się za głowę.

— Tabletka?

— Przynieś. Powinny być w szafce nad okapem.


Pognałam tam, żeby dopomóc mojemu biednemu Arciowi. Nie zaglądałam wcześniej do tej półki, wiedziona przeczuciem, że może zaatakować mnie znów jakaś wypadająca stamtąd, niedokończona paczka chrupek albo płatków śniadaniowych. Tym razem przystawiłam sobie taboret. Najpierw jednak musiałam podgiąć tę cholernie wąską spódnicę, której postanowiłam nigdy więcej na siebie nie zakładać. Miałam ochotę natychmiast wrzucić ją do kosza! Ale nie wypadało latać po mieszkaniu szefa w samych majtkach. Cudem wdrapałam się na górę. Otwieram, patrzę…

— No pięknie! — skomentowałam fakt istnienia wielu podobnych, do znalezionego przeze mnie, pudełek z lekami na cukrzycę. Do tego glukometr i kilka pudełek pasków do glukometrów. On tego wcale nie używał! Wszystko było pozamykane od nowości! Zaczęłam przeglądać daty. Wiele z nich było przeterminowanych.

— Arkady, dlaczego ty to sobie robisz?

Dostrzegłam w końcu tabletki na ból głowy. Zeszłam z taboretu, nalałam wody do szklanki i ruszyłam do sypialni szefa. Położyłam tabletkę na szafce nocnej, obok szklanki, ale on nie zareagował. Bo pierwsze co zrobił na mój widok, to zapatrzył się na moją podwiniętą do góry spódnicę. Miałam kompletnie odsłonięte uda! Szybko zaczęłam ją ściągać w dół. Niestety, i tym razem pokazałam niechcący szefowi swoją bieliznę. Zsunęła mi się niżej, niż chciałam!

— Koronka różowa — skomentował i uśmiechnął się jak prawdziwy facet, któremu podoba się, gdy kobieta ubierze się seksownie.

— Słucham? — „Czy ja się przesłyszałam i przewidziałam?!”

— A nic, tak tylko do siebie… — wybrnął z sytuacji. Potem sięgnął po tabletkę oraz szklankę wody, następnie z obrzydzeniem zażył pigułkę.

„Czy on właśnie dał mi do zrozumienia, że podoba się mu moja bielizna!? Jeśli tak, to może podobały się mu jednak kobiety i może nie był impotentem?!” Nie czas było jednak na takie rozważania.

— Szefie — przysiadłam na jego łóżku z błaganiem w oczach. — Dlaczego szef się nie leczy? Cukrzyca to jest niebezpieczna choroba.

Temat nie był mu w smak, ale podniósł w końcu tę rękawicę, którą mu rzucałam.

— Nie mam czasu. Zapominam o lekach i mierzeniu cukru. Nie mam czasu na gotowanie i…

— Ale ma szef mnie, a ja mam zamiar szefowi pomóc.

Zmarszczył brew, jakby odkrył coś bardzo dziwnego. A później równie skwaszony zapytał:

— Tekla, czy ty się przypadkiem we mnie nie zakochałaś?

„Ryćkum-tyćkum! Odkrył to!” To było jak policzek i uderzenie w brzuch jednocześnie. Nie mogłam przecież przyznać się do swoich uczuć, zanim on pierwszy mi ich nie wyzna! A zabiegane o jego względy w obliczu wyznania mu miłości, mogło skończyć się wyrzuceniem z pracy! Musiałam więc skłamać. Zachowałam twarz i udałam zdumienie.

— Nie! — odparłam pewna swego. Podniosłam się z jego łóżka i oznajmiłam: — Jest już szesnasta, więc skoczę do łazienki i wracam do domu.

Miałam nadzieje, że utrzymałam swój ton na w miarę zrównoważonym poziomie, lecz Arkady odczytał go jako moje oburzenie.

— Przepraszam, po prostu… nikt tak nigdy koło mnie nie skakał. To znaczy żadna kobieta, która nie byłaby moją matką — dukał zakłopotany. Nawet zaczerwienił się z zażenowania. — Ale nie gniewasz się, co? — spojrzał potulnie.

— Nie — rzuciłam krótko. — Do widzenia, szefie! — Odwróciłam się, wyszłam i zamknęłam za sobą drzwi jego sypialni.

Odetchnęłam. „O mały włos!” Serce biło mi jak szalone, a ręce trzęsły mi się, jakbym była na głodzie narkotycznym lub alkoholowym. Ominęłam łazienkę, wzięłam z wieszaka torebkę i wyszłam, żeby tylko nie zadał mi kolejnego takiego pytania. Dałam po prostu stamtąd nogę.

4. Czy siniaki mogą być dowodem miłości?

Nie wiedziałam, czy mam mu zostawiać samochód czy nie, ale postanowiłam, że tym razem wrócę autobusem. Skoro upierał się, że w sobotę wraca do pracy, nie musiałam już wozić do niego tych teczek i jedzenia. Byłam wykończona. To był koszmarnie trudny tydzień. Tak wiele razy zbłaźniłam się przed Arkadym, że jak sobie o tym pomyślałam w piątek wieczorem, to złapałam się za głowę. Począwszy od poniedziałku: wywaliłam teczki na podłogę, ktoś oblał mnie zupą (Na szczęście Arkady tego nie widział!), wystąpiłam przed nim w moich kosmicznych gumowcach, później uwierzyłam w słowa Julki, że szef jest uczulony na czekoladę, dwa razy paradowałam przed nim w rozerwanej spódnicy i… omal nie wydało się, że jestem w nim zakochana!

Miałam dosyć! Około dwudziestej pierwszej nalałam sobie wody do wanny i jak zawsze lubiłam prysznic, tak tym razem wskoczyłam z błogością do pachnącej piany. Odetchnęłam. Było całkiem miło. Uprzedziłam mamę, że zajmuję łazienkę na pół godziny. Tata już wysiadywał fotel przed tv, a ona sofę, więc wszystko grało. Mój brat został na weekend w internacie, w mieście, w którym studiował, więc miałam łazienkę na wyłączność przez całe pół godziny! Wyłączyłam myślenie… lecz ledwie zdążyłam to zrobić, odezwał się mój telefon. Miałam go położony na pralce, z daleka od wanny. Żeby przeczytać wiadomość, musiałabym wstać.

— O nieee! — jęknęłam przeciągle. Byłam taka ciekawa, co tam jest, że w końcu wstałam i naguśka, na bosaka przemknęłam przez łazienkę, żeby sprawdzić, kto do mnie napisał. — Arkady!

Przeczytałam wiadomość:


„Cześć Tekla! Dziękuję za Twoją bezcenną pomoc w ogarnięciu mojego mieszkania. Jestem pod wielkim wrażeniem! Czuję się zobowiązany jakoś Ci się odwdzięczyć. Jeśli zdecydujesz się wpaść jutro do biura, po pracy zapraszam Cię na spacer. Myślę, że jutro będę się już czuł lepiej. Wszystko dzięki Tobie! PS: w poniedziałek idę do diabetologa. A.K.”


— O ja nie mogę! — pisnęłam cicho. — Ojej! On mnie zaprasza na randkę!!! — Omal nie podskoczyłam z radości do samego sufitu.

Teraz wypadało mu odpisać, ale nie od razu… Pozostawiłam komórkę na pralce i powróciłam do wanny.

— Co by tu panu odpisać, panie Kaminsky… Hmmm… To była dla mnie przyjemność, dbać o pana, jakby był pan moim mężem! Albo nie! Arkady — intonowałam, jakbym mówiła wprost do niego — jesteś najlepszym szefem na świecie! Jakżebym mogła ci nie pomóc?! Nie, to też jakoś tak zbyt otwarcie…

Nie wytrzymałam w tej wannie dłużej niż kolejne pięć minut. Po prostu rozpierała mnie radość! Wyszłam z wody, wytarłam się i wrzuciłam na siebie białą piżamę w różowe serduszka. Z łazienki poszłam prosto do swojej sypialni, pominąwszy salon, w którym słychać było śmiechy rodziców. Widać oglądali jakąś komedię. „A niech sobie razem posiedzą. Ja mam do pogadania z pewnym przystojnym facetem.”

Położyłam się na moim łóżku i westchnęłam.

— Arkady! Co mam ci odpowiedzieć?

W końcu zaczęłam stukać jak najęta na klawiaturze komórki…


„Cześć Arkady! Chętnie przejdę się z Tobą na spacer. Najpierw jednak wpadnę trochę popracować do biura. 8:00?”


Tak, to wystarczyło, żeby nie wzbudzać w nim podejrzeć. Gdybym zaczęła pisać coś w stylu: „Dla Ciebie wszystko…”, to wzbudziłabym w nim kolejne podejrzenia.

Jego odpowiedź?


„Tak. Tym razem ja przyniosę coś na śniadanie.”


— Ojej! Zaczyna się starać!

Odpisałam mu:


„Mam nadzieję, że zgodnie z zaleceniami diety cukrzycowej.”

Odpisał:


„Oczywiście!”

— Doskonale — i to samo wysłałam mu smsem. — A to się pan Kaminsky przejął. Bardzo dobrze!

Tylko co miało to oznaczać dla mnie? Był mną zainteresowany, czy stałam się dla niego po prostu miłą asystentką? Czas miał pokazać swoje. Tymczasem wskoczyłam pod kołdrę i westchnęłam rozmarzona. Miałam ochotę pozwolić pofolgować odrobinę swojej wyobraźni. Wyobrazić sobie, jakby to było, gdyby mnie pocałował… i dałam się ponieść.


O siódmej czterdzieści pięć byłam już w biurze. Jego jeszcze nie było. Wpadł tam pięć minut po ósmej, zmęczony jakby biegł.

— Kurde, samochód mi się zepsuł! Musiałem na nogach przyjść — wysapał. Podszedł wpierw do mojego stolika i podał mi jakieś papierowe zawiniątko. — To dla ciebie.

— O! A co to takiego?

— Śniadanie dla nie-cukrzyków — wyjaśnił, po czym poczłapał do swojego biurka.

Otworzyłam torebkę i ujrzałam dwa pączki oblane słodkim, różowym lukrem, posypane kolorowymi cukiereczkami.

— Dziękuję! — ucieszyłam się. Zorientowałam się jednak, że Arek nie ma śniadania dla siebie. — A ty?

— Ja zjadłem w domu. Była tam jeszcze ta sałatka z wczoraj i chleb razowy, to zjadłem. Nie lubię wyrzucać jedzenia — wytłumaczył podczas włączania swojego komputera numer jeden.

Prócz czerwonego nosa nie pozostało już śladu po jego trzydniowej infekcji. Misja była zakończona. Uśmiechnęłam się do swoich myśli i zaczęłam wsuwać pączka z dżemem wiśniowym. Byłam z siebie bardzo zadowolona.

— Jakie dobre! — pochwaliłam z zamkniętymi oczami. Dopiero po chwili zorientowałam się, że szef zapatrzył się na mnie dziwnie. — Naprawdę!… Oj! Przepraszam, szef pewnie też by zjadł, a ja tutaj chwalę i zachęcam do pokusy… — ugryzłam się w język. Porzuciłam pączka i zaczęłam udawać, że coś notuję w swoim notesie.

— Nic się nie stało — odpowiedział w końcu. Puściłam mu tylko delikatny uśmiech dla niepoznaki. „Ryćkum-tyćkum! Dlaczego ciągle muszę pokazywać się mu z idiotycznej, niedorobionej strony mojej osobowości?!”

Nie minęło pięć minut, jak zagnał mnie do pracy.

— Potrzebuję kilku teczek, i sporo dziś będziemy drukować. Zajmiesz się tym?

Rozejrzałam się po biurze w poszukiwaniu drukarki.

— Drukarka jest w archiwum, tam, gdzie są teczki — wyprzedził moje potencjalne pytanie.

— Ok! Już się robi!

Wstałam i poszłam do wąskiego, długiego pomieszczenia na tyłach, nieco krótszego od gabinetu szefa. Rozejrzałam się. Drukarka stała na stoliku, w kącie, tuż pod prawym oknem umiejscowionym na przeciwległej ścianie. Nowe teczki leżały na górnej półce z lewej strony. Wystarczyło przystawić drabinkę i je ściągnąć. Przy moim niewielkim wzroście kosztowało mnie to dodatkowo balansowanie na palcach.

— Najpierw teczki.

Ustawiłam sobie przenośne schodki przy właściwym regale i sięgnęłam ku nim. Wtedy niespodziewanie do środka wszedł Arkady, który odciągnął moją uwagę.

— Tecia, zaraz będę drukował, a kartki będę wypadały z tej drukarki i…

Popatrzyłam na niego przez ramię i wtedy stała się rzecz straszna. Zachwiałam się, nie utrzymałam równowagi i… upadłam do przodu, razem z teczkami, prościutko na posadzkę. Okulary spadły mi z nosa i gdzieś sobie poleciały, a ja poczułam ból przedramion, nadgarstków i łokci. Gdybym na wsparła się przez moment na nodze, pewnie byłoby gorzej.

— Tekla! — usłyszałam swoje imię po fakcie. Arkady przestraszył się. Podszedł ku mnie i zaczął mnie powoli zbierać z tej podłogi. — Usiądź, zaczekaj, możesz mieć wstrząśnienie mózgu… takie upadki kończą się założeniem kołnierza!

„Co on bredzi?!”

— Szefie, upadłam tylko na ręce — pokazałam mu moje łokcie, przedramiona i nadgarstki. Na razie nic jeszcze nie było widać, za to i ja niczego nie widziałam, poza trochę rozmazaną twarzą szefa.

— Twoje okulary — znalazł je gdzieś daleko przede mną i podał mi je. Założyłam je na nos i okazało się, że:

— Szkiełko wypadło!

— Nie zauważyłem! Zaraz je znajdę. — Zaczął się rozglądać po podłodze. — Musi tutaj gdzieś być… Jest!

Podał mi je do ręki.

— Szefie, ja bez tych okularów nic nie zrobię. Jestem dalekowidzem. Nawet ich sama sobie nie naprawię… — zaczęłam odczuwać bóle rąk. — Ojej, jak to boli.

— Zaraz pomogę ci wstać, powoli… — obszedł mnie z tyłu, wsunął mi ręce pod pachy i zaczął ciągnąć ku górze. Miałam na sobie bluzkę i spodnie, tym razem nie mogłam zwalić winy na spódnicę. Gdy już stałam na swoich nogach, rzekł: — Przepraszam, to moja wina. Gdybym nie odwrócił twojej uwagi…

— To przez te czółenka na obcasie. Musiałam jakoś zahaczyć i…

— Nie, to przeze mnie. Chodź — ujął mnie pod ramię — zaprowadzę cię do sofy i wezwę pomoc.

— Nie, nie trzeba! — zaprzeczałam, choć miło było być prowadzoną przez niego pod rękę. Nawet mi się przyjemnie zrobiło, gdy posadził mnie na sofie, bo chwilę później ukucnął obok i zaczął oglądać moje dłonie.

— Do wesela się zagoi — zażartował niemrawo.

— Tak szef myśli? — popatrzyłam w jego czekoladowe oczy i utonęłam w nich na chwilę za długo. „To on już o weselu wspomina?”

— Tylko jak teraz będziesz pracować? — zrzucił mnie z tej romantycznej chmurki, na której zaczęłam wznosić się do nieba.

Szybko poskromiłam moją fantazję. „Tekla, on tylko przysłowia użył, a ty już nie wiadomo co sobie wyobrażasz!”

— Będzie szef musiał mi skleić te okulary.

— Jak?

— Byle jak, byle by szkło było na miejscu. Po pracy skoczę do optyka, żeby mi to naprawili.

Arkady ruszył ochoczo do naprawiania moich okularów. Długo siedziałam na sofie, obserwując to, jak zmaga się z czymś przy swoim biurku, schowany na monitorami. Słyszałam pracę taśmy klejącej i nożyczek. Byłam ciekawa, jak poradzi sobie z tym zadaniem. Podszedł po dziesięciu minutach i podał mi sklejone okulary. Co się zmieniło? Pole widzenia mojego lewego oka ograniczały boki taśmowego ośmioboku. Ale środek był dobrze widoczny.

— I jak? Tragedia co? — przysiadł obok mnie.

— Nie, jakoś dam radę.

— A ręce?

— Bolą, ale… może dam sobie radę z tym drukiem — bagatelizowałam sprawę.

— Doskonale — wstał i ruszył do swoich zadań. Miał mnie z głowy, za to ja miałam teraz podwójnie trudne zadanie: udawać, że to wcale tak nie boli, żeby nie czuł się winny, i wypełniać jego polecenia.


Stałam przy drukarce, w pomieszczeniu na tyłach i dziwiłam się, dlaczego druku nie można dokonywać w biurze. Co prawda stał tu długi stół umożliwiający segregację, ale tutaj było znacznie ciemniej. Wtedy pomyślałam sobie, że stół ten niekoniecznie musiał służyć do pracy… „Czy to jedno z miejsc jego schadzek z Julią?” Byłam niemal pewna, że tak. Wtedy po raz pierwszy poczułam zazdrość. Czy byłam gorsza od Julii? Na pewno. Jakie więc miałam szanse na zdobycie serca Arkadego?

— Jak tam sobie radzisz? — doszedł do mnie jego głos od strony drzwi.

Spojrzałam na drukarkę, a później na podłogę. Kilka kartek leżało na posadzce.

— Wszystko ok! — odpowiedziałam.

Schyliłam się prędko po kartki i ułożyłam je numerycznie zgodnie z kolejnością stron.

Po drukowaniu przyszedł czas na segregatory.

— Możesz mi to wsunąć do koszulek i wpiąć do segregatorów? Wiesz, tak tematycznie.

Tak, wiedziałam, ale tym razem zabrałam pracę do swojego stolika. Nie chciałam znów wyobrażać sobie tego, co Arkady robił z Julką na tym długaśnym stole, w ciemnym, wyizolowanym pomieszczeniu z małym okienkiem. Nagle zorientowałam się, że znów mierzę go miarką stereotypów, czyli robię to, co dziewięćdziesiąt procent osób, które miały o nim jakieś tam swoje nikłe wyobrażenie.

Położyłam pokaźny plik drukowanych kartek na blacie i poszłam po segregatory, które podobnie jak teczki, leżały na samej górze regałów. Niespodziewanie Arkady zaszedł mi drogę.

— Zaczekaj! Podam ci je, jestem trochę wyższy od ciebie.

— Tak, jakieś kilkanaście centymetrów — przyznałam mu rację.

— Skąd wiesz?

— Tak mi się wydaje.

Wszedł do środka, a ja poszłam za nim, żeby je od niego przejąć. Udało się sprawnie załatwić sprawę, więc mogłam powrócić do swojego stolika. Ręce zaczęły nieznośnie boleć, lecz ja starałam się pracować normalnie. I gdyby nie Arkady, pewnie nie zorientowałabym się, że:

— Tecia, ty masz fioletowe ręce! — powiedział do mnie znad swoich monitorów. Wyszedł zza biurka i podszedł ku mnie. — Pokaż!

Zgięłam ręce w łokciach i odsłoniłam prawdę. Dotknął moich siniaków, a ja syknęłam i cofnęłam rękę.

— Dlaczego mi nie mówisz, że cię to tak boli? Po co się tak poświęcasz?! — zdenerwował się na mnie.

„Czy siniaki mogą być dowodem miłości?” Jeśli tak, to Arek właśnie patrzył na moje wielkie poświęcenie. Byłam w stanie zrobić dla niego o wiele więcej.

— Zaczekaj, w łazience mam apteczkę i jest tam na pewno maść na stłuczenia.

Poleciał do swojej osobistej łazieneczki, do której wchodziło się wprost z jego biura. Po chwili wyszedł stamtąd z apteczką i powrócił ku mnie. Otworzył apteczkę na moim stole i zaczął w niej grzebać.

— Jest! — Podał mi maść. — A teraz smaruj, ale dokładnie! Ja zaraz zrobię ci zimne okłady na te ręce. — Przyjrzał się znów moim nadgarstkom. — Masz opuchliznę. — Zaczął główkować…

A ja siedziałam i smarowałam.

— Wiesz co? Mam jeszcze inny pomysł! Damy trochę więcej tej maści i zawiniemy ją bandażami. Tak mi kiedyś w USA na obozie zrobił jeden opiekun, byłem w skautach. To sprawdzona metoda!

Ściągnął z siebie marynarkę i podgiął rękawy koszuli.

— No dobrze — odparłam, gotowa na wszystko.

Z przyjemnością doprawianą bólem poddałam się jego zabiegom. Najpierw nawalił mi więcej maści na siniaki i rozprowadził ją własnoręcznie… Myślałam, że zaraz zemdleję! Jego dotyk był taki delikatny, opiekuńczy i wyważony. Zapragnęłam, żeby tak dotykał mnie częściej! Później uzmysłowiłam sobie, że to dzieje się naprawdę i to w tej chwili! On mnie dotykał!

Zawijanie było już trochę mniej przyjemne. Mogłam w tym czasie przypatrzeć się jego przystojnej twarzy: czarne, wygięte seksownie brwi; brązowe, skupione oczy; lekko zwichrowane, czarne włosy przyprószone szlachetną siwizną… I jego dłonie. Mimo wszystko były zadbane — miał starannie wypielęgnowane paznokcie, a jego palce były smukłe i delikatne.

— Boli cię, jak tak zaciskam? — zapytał, gdy wiązał mi drugi bandaż. — Jeśli za mocno to mów.

— Yhmmm — odpowiedziałam mu bezsłownie.

— Dobrze, spróbuj z tym pracować. Ale jeśli będzie cię boleć, to wysyłam cię do domu. Przyjdziesz w poniedziałek, to zrobisz tą robotę — mówił, zbierając akcesoria do apteczki podręcznej. Po chwili już go przy mnie nie było. Trzeba było wykonać swoją pracę. Myślałam, że z łazienki pójdzie prosto do swojego biurka, ale on zatrzymał się przy ekspresie.

— Chcesz kawę? Kofeina jest przeciwbólowa.

— Chcę!

— A może w ogóle chcesz coś na ból? Dlaczego o tym wcześniej nie pomyślałem? — pacną się otwartą dłonią w czoło.

— Maść jest przecież przeciwbólowa — przypomniałam mu.

— Faktycznie! Gdzie ja mam głowę?!

Był wyraźnie rozkojarzony, zafrasowany tym, co się stało.

Podał mi kawę, już posłodzoną i doprawioną mlekiem, przy czym poruszył ważny temat.

— Słuchaj, Tecia. My jako firma Kaminsky Transporter ubezpieczamy swoich pracowników, więc trzeba to będzie zgłosić jako wypadek w pracy. Zajrzyj w poniedziałek do naszego lekarza zakładowego i przyjdź z orzeczeniem lekarskim do Julki, ona ci to wszystko wyjaśni.

„Uczciwy, opiekuńczy, po prostu ideał!” Tak, w tej chwili Arkady zyskał w moich oczach miano bohatera mojego serca.


Skończyliśmy pracę o trzynastej, ale on zabrał jeszcze z sobą swój notes i pendrive.

— Popracuję dziś w domu. Czasem po godzinach lepiej mi się myśli… Chodźmy na ten spacer — powiedział, kiedy zbieraliśmy się do wyjścia. Ucieszyłam się, że zapamiętał, że coś mi obiecał.

Byłam bardzo zadowolona. Szłam chodnikiem, u boku Arkadego, mężczyzny mojego życia, i nie mogłam przestać się cieszyć. Do tego stopnia byłam zadowolona z tego spaceru we dwoje, że zapomniałam o moim wypadku. Ludzie, którzy nas mijali, dziwnie patrzyli się na moje zabandażowane ręce, ale wcale mnie to nie obchodziło. Gdzieś w powietrzu unosił się zapach sobotniej, weekendowej pizzy, którą ktoś zamówił sobie, aby zjeść ją przy stoliku, w promieniach słońca. Kawałek dalej poczułam zapach pączków i lodów. Ale nic nie mogło się równać zapachowi perfum mojego szefa, które co jakiś czas docierały do mojego nosa i robiły mi w głowie zamęt. Długo szliśmy w milczeniu, nie wiedziałam, o czym wypada mówić z szefem na spacerze. Czy był teraz moim znajomym czy pracodawcą?

— Zajrzymy do tego optyka? — zaproponował mi nagle. — Chciałbym kupić sobie nowe okulary przeciwsłoneczne, bo moje się już porysowały.

— Jasne, chodźmy — zgodziłam się, tak jak zgodziłabym się na wszystko, o cokolwiek by mnie teraz nie poprosił. Kilkanaście metrów dalej skręciliśmy do punktu optycznego.


Dałam się podejść. W środku bowiem okazało się, że Arkady przymierzając okulary, wspomniał optykowi o nowych oprawkach dla swojej nowej asystentki.

— Proszę pomóc mojej asystentce w wyborze nowych okularów. Te zniszczyły się z mojej winy i… — kajał się przy mnie.

— Ale szefie! — zaprotestowałam.

— Tekla, to moja wina była. Teraz proszę, żebyś pozwoliła dobrać sobie nowe okulary — zabrzmiał tak zniewalająco, że nie mogłam odmówić.

Chwilę później optyk, który swoją drogą także miał na nosie okulary, sprawdzał mój wzrok. Gdy doszło do przymierzania okularów, zjawił się przy mnie szef, który wygłosił swoją opinię.

— Proszę, daj się namówić na inne oprawki. Tamte troszkę… dodają ci lat.

„Kurczę, przecież o to mi chodziło! Czy on chce mnie odmłodzić?!”

— Które się panu podobają? — zapytał go optyk. Jego zamiast mnie!

— Te — wskazał jedną z opcji — wąska oprawka, prawie niedostrzegalna. Tekla ma ładne oczy, po co ma je zasłaniać?

Puścił do mnie oczko i uśmiech, a mnie zrobiło się ciepło. Pozwoliłam sobie założyć te okulary na nos. Przyjrzałam się sobie w lustrze.

— Teraz mi się podoba — oznajmił Arkady. — Biorę te okulary i tamte przeciwsłoneczne. Chcesz też przeciwsłoneczne? — zwrócił się znowu do mnie. — Ja płacę.

— Nie! Szefie, nie trzeba!

— Chodź, przymierzysz takie jedne. Bardzo mi się podobają i mają fajną opcję… — zaczął mnie ciągnąć do stoiska z okularami przeciwsłonecznymi, które dopasowują się do zastanego w otoczeniu światła. Były strasznie drogie!

— Nie, nie, nie — jęczałam, odmawiając.

— Tekla, zrobiłaś mi taką rewolucję w mieszkaniu… po prostu chcę ci podziękować! — nalegał. I musiałam się zgodzić. Chciał mi zapłacić za moją pracę. Nie mogło być mowy o żadnym wykorzystywaniu. Julka myliła się co do niego! Ale gdy płacił kosmiczną sumę dwa i pół tysiąca złotych za trzy pary okularów, pomyślałam sobie, że wolałabym, aby mi się nie odwdzięczał. Chciałam, żeby uznał mnie za przyjaciółkę, która po prostu mu pomogła, kogoś, kogo nie pozbędzie się, płacąc za wyświadczoną mu przysługę.


Po wszystkim odwiózł mnie pod sam blok. Sąsiadka ze żwirkami dla kotów znowu omal co nie zderzyła się z budką na kontener! Pożegnał się krótko i odjechał. Miał pracować w domu do późna. Byłam ciekawa, czy faktycznie tak będzie. Dlatego postanowiłam wieczorem podjechać pod jego mieszkanie i zobaczyć z ulicy, czy świeci się u niego w oknach. W sumie chciałam sprawdzić, czy przypadkiem nie zaprosił na wieczór jakiejś pani do towarzystwa. Wiedziałam, że przeginam, śledząc go, ale nie mogłam się powstrzymać. On był dla mnie teraz najważniejszy. Zwłaszcza po tym, jak powiedział mi, że mam ładne oczy.

Była już dwudziesta pierwsza, gdy incognito stanęłam na chodniku przed jego kamienicą, ubrana w czarny dres, z kapturem na głowie, i zaczęłam spoglądać do okien na czwartym piętrze. Faktycznie, paliła się lampka w jego sypialni. To było pomieszczenie wychodzące na ulicę. Niestety, w oknach miał częściowo przysłonięte żaluzje. Chciałam sprawdzić, co tam się dzieje, ale nie mogłam. Musiałam więc uciec się do podstępu. Naprzeciwko kamienicy, gdzie mieszkał Arkady, stała inna kamienica. „Dlaczego nie!?” — pomyślałam sobie. Przeszłam przez ulicę i zadzwoniłam pod numer 4. Odebrała jakaś staruszka:

— Halo? — usłyszałam trzęsący się, cienki głosik.

— Dobry wieczór!

— Dobry wieczór, kto mówi?

— Szanowna pani, mam wielką prośbę.

— Tak?

— Mieszka pani vis-a-vis mieszkania pewnego pana. Nie wiem, czy jest u siebie w domu. Czy mogłaby pani zerknąć od siebie w stronę jego okna?

— Którego?

— Od strony ulicy, naprzeciwko pani okna. Tam świeci się teraz światło w jego pokoju.

— Zaraz popatrzę… — staruszka dała się wciągnąć w tę grę. Modliłam się tylko, żeby nie wezwała policji! Powróciła chwilę później. — Halo?

— Tak?

— Jest tam taki pan, co siedzi przy biurku, przy laptopie chyba. A kto mówi?

— Jestem asystentką tego pana. Chciałam wiedzieć, czy jest w domu.

— Jest. Ale skoro go pani zna, to dlaczego do niego pani nie zadzwoni?

— Bo… Dobrej nocy szanownej pani! Bardzo dziękuję i już mnie nie ma!

— Chwileczkę!

Uciekłam stamtąd czym prędzej. Co miałabym jej powiedzieć?! „Śledzę mojego szefa, bo się w nim zakochałam?!” Uzna mnie za jego psychofankę, a ja tylko chciałam wiedzieć, czy on kogoś ma. Przecież taki facet nie mógł być sam! Musiał mieć jakąś kobietę!


Czy śledziłam go kiedykolwiek, zanim podjęłam u niego pracę? Zrobiłam studia w innym mieście, więc przez wiele lat prawie go nie widziałam. Wpadałam w soboty do firmy po tatę i czasem minął mnie na korytarzu. Nawet na mnie nie spojrzał, był taki zapracowany, zagoniony… Na moje ciche „dzień dobry” odpowiadał przelotnym „dobry” i mknął dalej bez żadnego sentymentu, albo wcale mnie nie słyszał. Pozostawiał za sobą tylko zapach tych słodkich złudzeń i marzeń, którym ulegałam, gdy byłam sama. Właściwie poszłam na te studia między innymi dlatego, żeby znać się na jego branży. Czy byłam pusta i naiwna, wybierając jego kierunek zawodowy, zamiast iść za głosem mojego własnego powołania? Czy byłam gotowa zrobić wszystko, byle by chwycić przysłowiowego Pana Boga za nogi? Nie, to nie było tak. Ja po prostu interesowałam się tym samym, co on, oczywiście poza pieczeniem ciasteczek, które sprawiało mi wielką frajdę. Szłam jedynie za głosem serca, które biło dla niego jak szalone. Gdyby mnie nie zatrudnił na tym stanowisku, pewnie złożyłabym podanie o pracę w jego barze dla pracowników… Ale przyjął mnie po znajomości na stanowisko asystentki i czerpałam z tej szansy całymi garściami. Bo jak nie teraz, to kiedy?! Nigdy.

5. Tylko naturalnie piękna kobieta jest godna uwagi

W niedzielę miałam zamiar iść sprawdzić, czy pod mieszkaniem Arkadego nie kręci się jakaś zalotnica, ale… dałam sobie z tym spokój. W końcu i ja potrzebowałam odetchnąć. Pożyć troszkę swoim życiem. I choć planowałam przyszłość z mężczyzną, który jeszcze mnie nie kochał, na razie musiałam być sama i zadbać o własne zdrowie. „To był ciężki tydzień” — pomyślałam podczas wygrzewania się w wiklinowej budce dla chętnych, aby posłuchać szumu morza. Pod pupą miałam miękką poduszkę, na sobie ciepły dres i buty sportowe. Moje farbowane blond włosy spięłam w kok i nałożyłam na oczy okulary. Po plaży kręciło się sporo osób, głównie pary i matki z dziećmi. Szeregiem ustawione budki były wszystkie zajęte, więc spacerowicze przechodzili dalej, lub przysiadali na kocach gdzieś nieopodal. Ja wybrałam sobie miejsce na skraju tej plaży, dalej ciągnęły się już tylko dzikie wydmy. Do najbliższej kawiarni i smażalni ryb było jakieś dwa kilometry, w jedną i w drugą stronę. A wiadomo, wszędzie tam, gdzie podają dobre jedzenie, kręci się zawsze sporo osób. Dziś potrzebowałam spokoju. Zsunęłam więc ze stóp buty, podgięłam nogi i wpasowałam się w zakrytą przed wiatrem przestrzeń. Objęłam się ramionami, odchyliłam głowę do tyłu i zamknęłam oczy. „O rany… ale mi dobrze. Tego mi trzeba było.” Westchnęłam błogo. „Tylko szum fal morskich, słony zapach wody i relaks.” Miałam na nosie okulary od Arkadego. „Ciekawe co robi pan Kaminsky?”

— Cześć Tekla! — usłyszałam gdzieś obok siebie. Zdumiona otworzyłam oczy i spojrzałam w kierunku, skąd doszedł ku mnie męski głos, który doskonale znałam.

— Cześć! — Usiadłam i wyprostowałam się.

Przede mną stał Arkady i jakiś łudząco do niego podobny facet, z tym, że był od niego wyższy, mocniej zbudowany i bardzo przystojny. Arkady wyglądał przy nim dosyć mizernie.

— Pozwól, że ci przedstawię, to mój młodszy brat Gregory — wskazał mi na uśmiechniętego Adonisa.

— Miło mi poznać! — podałam mu rękę, po czym zakłopotana wsunęłam buty na stopy i wstałam.

— Mnie również! Właśnie o tobie rozmawialiśmy i… — zaczął młodszy Kaminsky.

— Zauważyłem cię, bo przecież masz na nosie takie same okulary jak ja! — zażartował Arkady.

— Ach, prawda. Pewnie inaczej nie poznałbyś mnie w tym sportowym dresie! — poczułam się nieswojo, dresik był już trochę przepocony. Obydwaj panowie mieli na sobie jeansy oraz koszule z kołnierzykiem i krótkim rękawem. Do tego każdy z nich miał na nosie inny rodzaj okularów. Zauważyłam także, że Gregory miał jaśniejsze i gęstsze włosy od Arkadego. Tryskał energią, nie to co Arcio.

— Przejdziesz się z nami? — zaproponował mi mój szef.

— O! Jeśli zapraszacie? — odpowiedziałam zakłopotana. Właściwie przyszłam tutaj, żeby o nim nie myśleć, ale skoro już się pojawił to… nie miałam zamiaru odpuścić.

— Zapraszamy! — odpowiedział mi Gregory.

— No, to idę! — „Ryćkum-tyćkum, dlaczego znów przytrafiała mi się taka gafa?!” Wiele dałabym wtedy, żeby mieć przy sobie choćby dezodorant!


Przyjemny spacerek we troje, po piaszczystej choć wietrznej plaży, działał na mnie ożywczo. Po prawicy miałam Gregorego, a u jego boku szedł Arek, który przysłuchiwał się naszej rozmowie. Byłam zaskoczona, że brat szefa poświęca mi tak wiele uwagi, i tym, że mój szef milczy jak zaklęty, spoglądając gdzieś w dal. Chyba nie interesował się mną zbytnio.

— Powiedz mi, Tekla… — podjął nowy temat Gregory. — Dlaczego kobiety farbują sobie włosy na kolor, który zakłóca ich naturalne piękno?

Mówił o moich włosach?! Przestraszyłam się. „Ryćkum-tyćkum! To ja tak źle w nich wyglądam?!”

— Żeby przypodobać się ludziom — odparłam zgodnie z prawdą.

— Oj, dziewczyno! — pokręcił głową. — Mówisz mi prawie całą prawdę.

— Żeby przypodobać się… mężczyznom — przyznałam się bez bicia.

— Po ciemnych oczach i brwiach domyślam się, że jesteś brunetką.

— Gregory! Daj jej spokój! — odezwał się w końcu Arkady.

— Nie, szefie, spokojnie. Ja też się źle czuję w tych włosach. Zafarbowałam je na blond, bo…

— Nie mów, wiem — brązowe oko Gregorego wyjrzało na mnie znad okularów, a on uśmiechnął się seksownie. — Pamiętaj tylko, że nie ma nic bardziej przykrego od widoku młodej kobiety, która zmienia kolor włosów pod gusta publiki. Dopiero naturalnie piękna kobieta jest warta uwagi.

Arkady postanowił szybko zmienić temat.

— Za chwilę będziemy mijać kawiarnię.

— Oczywiście Tekla idzie z nami na ciastko i kawę? — zaprosił mnie młodszy Kaminsky.

— Właśnie chciałem to powiedzieć — dokończył swoją myśl jego brat.

— Ale… — zatrzymałam się jak wmurowana — ja jestem w dresie! — Żałowałam, że nie ubrałam na siebie jakiejś sukienki i że nie chciało mi się zabrać torebki, w której miałam dezodorant.

— Wyglądasz w nim doskonale — skomplementował mnie brat Arkadego, a ja prawie uwierzyłam.

— Ubrałam dres, bo miałam zamiar pospacerować — tłumaczyłam się jak winna. — Nie pomyślałam o tym, żeby…

— Jesteś zaproszona! I nie przejmuj się, bo wyglądasz bardzo ładnie. Co nie Arczi?

Arkady tylko skinął głową i popatrzył na moje czarne buty sportowe. Nie czułam się w nich atrakcyjnie, ale przystałam na ich prośbę. I choć Arcio wyglądał na takiego, któremu zwisa to, czy tam pójdę czy nie, to właśnie jego przelotny uśmiech skłonił mnie do skorzystania z okazji.


— Dla mnie eklerka i kawa espresso z podwójnym cukrem — powiedział Gregory, gdy już wybraliśmy stolik, a raczej gdy znaleźliśmy jedyny wolny stolik w tym skromnym lokaliku. Zupełnie nie wiedziałam, dlaczego przejmowałam się strojem. W środku byli sami luźno ubrani ludzie, większość na sportowo. Na szczęście były to matki z dziećmi i kilka par. Nie chciałabym, żeby w tym wnętrzu pojawiła się jakaś ślicznie ubrana panienka, która zwróciłaby uwagę Arka na siebie.

— Dla mnie kawa cappucino i beza, bez kremu, do tego gałka lodów waniliowych — wygłosiłam swoje zamówienie.

— Kawa z podwójnym cukrem, espresso, a do tego wielka kremówka i dwie gałki lodów — życzenie Arkadego przykuło uwagę moją i Gregorego.

— Szefie! Tak nie można! Przecież szef nie może! — upomniałam go.

— No właśnie! — przypomniał mu brat.

Kelnerka, która notowała nasze zamówienie, zatrzymała długopis w powietrzu i zapatrzyła się na nas.

— W poniedziałek idę do lekarza, zaraz po pracy. Czy mogę sobie po raz ostatni zrobić „złoty strzał”? ! — zapytał poddenerwowany.

— Mój tato, jak zrobi sobie taki „złoty strzał”, jest chory pół nocy.

— Widzisz? Twoja asystentka ma rację! Poza tym Arczi, nie przyjmujesz leków!

— A kiedy mam je brać?! Ciągle siedzę w pracy!

— Ciekawe czyja to wina?! — teraz to Gregory przybrał nieprzyjemny ton. — Gdybyś pozwolił mi stać się twoją prawą ręką, zyskałbyś czas i przestrzeń do normalnego życia! Ale ty nie chcesz!

Tego już Arkady nie wytrzymał. Ostentacyjnie wstał i wyszedł.

Byłam w szoku, podobnie jak kelnerka i kilkoro osób, które się na nas zapatrzyło. Musiałam jakoś uratować sytuację.

— Przepraszam panią — zwróciłam się do kelnerki. — Tamten pan zamówi później.

Dziewczyna skinęła głową i odeszła za kontuar, a reszta ciekawskich zajęła się sobą.

— Sam się zawalił tą pracą, a teraz jęczy, że nie może o siebie zadbać — wściekał się cicho młody Kamiński. — A ja chętnie bym się tym zajął. Mam własne pomysły, ale nie! Rodzice się uczepili go jak rzep! Poza tym wiem, dlaczego on to robi…

— Co?

— Dlaczego skrywa się za pracą, dlaczego wpędza się w ten cholerny pęd ku forsie, karierze! Staje się pracoholikiem…

— Czy on ma jakiś problem? Mogę mu jakoś pomóc?

Zapatrzył się na mnie zdumiony, po czym z uśmiechem rzekł:

— Dziewczyno, ty mu z nieba spadasz! Żadna się o niego tak nie troszczyła, zapewniam cię. Raz się tylko naciął i od razu wpadł w rozpacz. Teraz one wszystkie za nim latają, bo wiadomo: facet z kasą, jachty i wycieczki by mogły mieć za darmo, ale on nie! Arkady to nie jest babiarz, nie umie sypiać codziennie z inną. A one latają koło niego jak muchy koło gó… — urwał na cenzurowanym.

— Rozumiem — podsumowała Tecia.

— Przepraszam, po prostu on doprowadza mnie czasem do furii. Jeszcze brakuje tylko tego, żeby przerzucił się na facetów!

Zrobiłam mu chwilę oddechu i zapytałam:

— Myślisz, że wróci? Długo go nie ma, może idź za nim?

— Wróci, znam go.

I rzeczywiście po chwili Arkady wszedł do kawiarni i zajął miejsce przy stoliku. Wyglądał już na spokojniejszego. Podeszła do nas kelnerka, która podała nam desery.

— Proszę o kawę espresso, naturalnie bez grama cukru — zamówił pokornie swój „deser”. Od razu pomyślałam sobie, że aby złagodzić jego cukrzycowe cierpienie, zrobię dziś dla niego ciastka, które tata dobrze tolerował jako diabetyk. „Może będą smakowały również Arkademu?”

— W końcu jakiś mądry krok — pochwalił brata Gregory, a ja odetchnęłam. — I trzymaj się jej — wskazał mu na mnie głową, zanim zabrał się za pałaszowanie deseru. — Bo bez niej to ty zginiesz!

Arek nic mu nie odpowiedział, tylko przewrócił oczami, co świadczyło o przejawie irytacji. Nawet spojrzał w moim kierunku z nachmurzonym czołem. Nie chciałam, żeby ktoś karcił go mówieniem o tym, jaka ja to jestem super!

W końcu zeszliśmy na mniej drażliwe tematy, nawet udało mi się rozbawić obydwu panów kawałem, choć starszy Kamiński zachowywał dystans i powagę. Mało mówił, raczej słuchał tego, o czym rozmawiałam z jego bratem.

— Znacie ten kawał, jak teściowa mówi do zięcia, że idzie na cmentarz? — zapytałam, pewna tego, że kawał wypali. Był niezawodny.

— Nie — odparł Gregory i skupił na mnie uwagę swoich brązowych oczu. Arcio tylko zerknął, nadąsany.

— Zięć się pyta: a kto rower przyprowadzi?

Gregory zaśmiał się, zaś jego sztywny brat — rozluźnił.

— Widzisz, Arczi? Tak się załatwia sprawy z teściowymi! Ha-ha!

— Pijesz do czegoś? — zapytał poirytowany i zerknął na mnie, jakbym to ja nadziała go na ten niewygodny szpikulec, jak mięso na patyczek do robienia szaszłyków.

— Nie, no… — zakończył śmiechem młody Kamiński i zerknął znacząco na mnie.

Udałam, że coś przyciągnęło moją uwagę za oknem. Zapanowała niezręczna cisza. Wypadało poruszyć jakiś inny temat, więc rzuciłam innym kawałem:

— A lubicie kawały o góralach?

— Arczi lubi — Gregory dał kuksańca w bok swojemu bratu. Arkady tylko westchnął. — Mów, Tecia! Rozruszamy trochę tego urzędowego sztywniaka!

— No dobrze, a zatem… stoi baca na łące i mija go turysta. Baco — intonowałam na dwa głosy — a głęboka ta kałuża na tej drodze? Baca odpowiada: Nie, panie, można śmiało przechodzić. Turysta wszedł w kałużę i zanurzył się do pasa. A na to baca: kruca fuks, a kaczki tędy przechodziły i tylko łapki sobie zanurzyły.

Tym razem nawet Arkady zaśmiał się. Ulżyło mi, że udało mi się rozbroić tego „urzędowego sztywniaka”. Potem pałeczkę opowiadacza kawałów przejął Gregory. Atmosfera wyraźnie rozluźniła się, a gradowe chmury z trąbą powietrzną nad moją głową, w postaci wkurzonego szefa, zamieniły się w błękit nieba i subtelne chmurki myśli. Choć nie było idealnie.

Po wszystkim zaprowadzili mnie na przystanek autobusowy, przyszli bowiem tutaj na nogach, a ja chciałam być wcześniej w domu, żeby zrobić ciastka — w końcu była już prawie siedemnasta! Musiałam jeszcze się przygotować do pracy na jutro: wykąpać się, ogolić nogi, wyprasować ciuszki… i obejrzeć nasz ulubiony serial rodzinny w tv. Kiedy w końcu położyłam się do łóżka, miałam o czym myśleć. Arkady pokazał mi dziś troszkę swoich męskich foszków. Młodszy brat ustawiał go, do tego wykorzystywał mnie do karcenia go. Nie chciałam, żeby ta sytuacja powtórzyła się. To jak Arkady zmienił swoje nastawienie do mnie podczas tego spotkania, było niepokojące. Unikał mojego wzroku, a kiedy już udało mi się go złapać na zerkaniu w moją stronę — pomimo tego, że podobały się mu moje żarty — miałam wrażenie, że jest mi nieprzychylny. Zaczęłam się obawiać, że zamiast miłości ściągnę na siebie jego niechęć. Miałam nadzieję, że ciastka, w które wkładałam zawsze tak wiele serca, sprawią mu przyjemność i zapomni o tym nie do końca przyjemnym dla niego spotkaniu.


Stawiłam się w biurze szefa za pięć ósma rano. W dłoni trzymałam pudełeczko pełne kulek kokosowych z kakao i daktylami. Dziś ubrałam sobie moją ulubioną, zieloną spódniczkę do kolan i białą bluzkę z kołnierzykiem. Nie obeszło się także bez różowych akcentów: torebki oraz spinek wiążących moje długie włosy w zgrabny kok. Na moim nosie spoczywały okulary, które wybrał dla mnie Arkady.

— Dzień dobry szefie! — powiedziałam radośnie, aby wprowadzić do tego zimnego biura troszeczkę ciepła. Dziś zapowiadał się prawdziwy, majowy upał, a tutaj ziębiło!

— Dobry! — burknął na mnie zza swoich monitorów. Widocznie był nie w sosie.

Położyłam torebkę na siedzeniu, po czym otworzyłam pudełeczko pełne smakołyków i podeszłam ku niemu. Spojrzał na mnie niezadowolony.

— Coś się stało, szefie?

— Komputer mi nawalił! — warknął wściekły na przedmiot martwy. Myślałam, że chodzi tylko o to, więc przeszłam do działania.

— Aby zacząć miło dzień i przegonić troszeczkę te chmury gradowe, które nam zawisły nad biurem w ten piękny, majowy poranek…

— Przejdź do rzeczy!

— Proszę! — wystawiłam w jego kierunku pudełko.

— Co to takiego? — skrzywił się.

— Słodkie ciasteczka dla diabetyków. Po przeliczeniu indeksów dają sumę możliwą do strawienia dla cukrzyka. Sprawdzone info!

Wyciągnął rękę ku ciastkom i wziął jedną kuleczkę. Przyjrzał się jej sceptycznie, po czym wrzucił ją do ust. Zaczął przeżuwać…

— Dobre, dzięki — odburknął.

— Cieszę się! — Położyłam pudełko pełne kulek na jego biurku.

— Nie zjem wszystkich sam!

— To szef sobie weźmie do domu.

— Nie, no nie zniosę tego dłużej! — warknął. Myślałam, że chodzi o komputer, ale on wyszedł ze swojej „elektronicznej twierdzy” i natarł na mnie: — Słuchaj Tekla, przestań mnie w końcu niańczyć, ok?! Nie rób mi jedzenia, nie sprzątaj mi mieszkania i nie troszcz się o mnie, jakbyś była moją żoną!

Odjęło mi mowę, zapatrzyłam się na jego rozsierdzoną twarz. Zrozumiałam, że wyszłam zbyt daleko przed szereg. Mój plan wziął w łeb. „Ryćkum-tyćkum, umieram!”

— Aha! I mam nadzieję, że się we mnie nie zakochałaś, bo jeśli tak, to będziemy musieli zakończyć współpracę — to zabrzmiało jak szantaż. Powrócił na swoje miejsce, a ja podeszłam, zabrałam ciastka z jego biurka, po czym wzięłam torebkę z siedzenia i, razem z pudełkiem i torebką, opuściłam gabinet.


Musiałam się na moment zaszyć w jakimś spokojnym miejscu, żeby dojść do siebie. Wybrałam więc babskie WC, z którego korzystał personel biura. Zamknęłam się w środku na klucz. Położyłam ciastka na umywalce, zrzuciłam na podłogę torebkę i popatrzyłam na swoje zapłakane oczy. Spod okularów spływały pojedyncze łzy.

— No to się doigrałam.

Sięgnęłam po papier toaletowy, żeby otrzeć nim twarz i wysmarkać nos.

— Niewdzięcznik — syknęłam rozżalona i z bólem popatrzyłam na ciastka. Robiłam je przez godzinę, a on… Otrząsnęłam się z tego pierwszego szoku. — Nikt nie mówił, że to będzie łatwe i przyjemne.

Bolało mnie, ale mimo to pozbierałam się i wyszłam stamtąd. „Co zrobić z tymi ciastkami? Przecież nie wyrzucę ich do śmieci. Wyrzucanie jedzenia to grzech.” Postanowiłam zabrać je do baru na dole, żeby tam usiąść sobie i pomyśleć na spokojnie, co dalej. W środku o tej porze było puściusieńko. Wybrałam sobie stolik w kącie pod oknem, z widokiem na miasto. Położyłam na nim ciastka, miałam zamiar je wszystkie zjeść, żeby zagłuszyć ból.

— Teraz ja sobie zrobię „złoty strzał” — zażartowałam gorzko pod nosem.

Zamówiłam melisę. „Co tu zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem?” — zapytałam siebie ironicznie, gdy już usadowiłam się na dobre. Wyciągnęłam telefon i postanowiłam pogrzebać w necie, aby znaleźć jakieś sensowne biura architektoniczne oraz przykładowe projekty wnętrz firmowych. Zaczęłam wertować, przeglądać… Zjadłam dziesięć kulek, wypiłam kawę. Znalazłam trzy konkretne biura: dwa w tym mieście, jedno w sąsiednim. Wyciągnęłam swój różowy notes i, długopisem zakończonym różowym piórkiem, zaczęłam pisać… Cały czas dźgało mnie to, że Arkady tak niesprawiedliwie mnie potraktował, ale musiałam to znieść. Co więcej! Pokazać mu, że wcale mnie to nie zabolało, że nie pozwolił mi żywić do niego cieplejszych uczuć. Mógł zabronić mi, żebym nie traktowała go, jakbym była jego żoną, ale żeby zabronić mi kochania go? To już by było okrutne.

I tak zeszło mi do jedenastej, czyli do przerwy na drugie śniadanie. Nawet nie wiedziałam, kiedy ten czas tak szybko przeleciał, nie zauważyłam też, kiedy lokal zdążył się napełnić ludźmi. A oderwałam się od pracy tylko dlatego, że w drzwiach baru pojawił się Arkady Kaminsky we własnej osobie.

— Patrz, Arkady Kamiński — szepnęła jedna do drugiej, jakieś paniusie siedzące przede mną.

Popatrzyłam tam. Faktycznie, stał i rozglądał się, jakby kogoś szukał. Miałam nadzieję, że mnie nie zauważy. Niestety, zlokalizował mnie niemal od razu. Na widok tego, jak do mnie zmierza, poczułam ukłucie w sam środek mojej kobiecej dumy i żal za to, że zostałam potraktowana jak robot.

Zatrzymał się przy stoliku i powiedział ze skruchą:

— Przepraszam.

— Nic się nie stało — odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od moich notatek. Musiałam wziąć go na zimno.

— Szukałem cię. Byłem na dole, portier nie widział, żebyś wychodziła. Później poszedłem do twojego ojca…

— Niepotrzebnie, szefie.

— Co robisz?

— Pracuję.

— Nie wydałem ci żadnego polecenia. — Popatrzył na puste pudełko po ciastkach. — Zjadłaś wszystkie? — zdziwił się.

— Tak, zrobiłam sobie „złoty strzał”. — Zrobiłam głębszy wdech. — Przez trzy godziny szukałam dla szefa biura architektonicznego, które sensownie zajęłoby się urządzeniem pana biura.

— Dlaczego wciąż uparcie nazywasz mnie „panem”? — wyczułam w jego słowach nutkę nerwowości.

— Skoro szef chce zachować dystans między sobą a pracownikiem, nie może szef przechodzić z nim na „ty” — celowo użyłam ogólnej formuły, żeby nie odnosić jej do mnie. — Zatem panie Kaminsky… — zwiększyłam jeszcze dystans między nami. — Czego pan oczekuje po architekcie?

Odważyłam się w końcu na niego spojrzeć. Minę miał nietęgą, jakby ktoś dał mu w twarz.

— Tekla, przepraszam — ponowił przeprosiny łagodnym, ciepłym głosem. — Nie wiem, co mnie napadło. Może mój brat po prostu… tak mnie jakoś dziwnie nastroił.

— Proszę się nie tłumaczyć. — Zamknęłam notes i włożyłam go do torebki, po czym wstałam i zabrałam z sobą i torebkę i pudełko po ciastkach.

— Napracowałaś się pewnie przy tych ciastkach, co?

— To drobiazg. Robiłam je dla taty, więc wzięłam na spróbowanie. Tacie bardzo smakują… — zaczekałam, aż zrobi mi przejście. Odsunął się.

— Na pewno, bo mnie też zasmakowały — przyznał, ale nic więcej nie ośmielił się powiedzieć.

— Wracamy? — Chciałam go zapytać, czy kupuje sobie coś do jedzenia na drugie śniadanie, ale nie śmiałam. Musiałam pokazać mu teraz, jak bardzo mam go gdzieś. Nie chciałam, żeby zaczął traktować mnie gorzej z myślą, że do niego wzdycham i chcę go wykorzystać. Musiałam udawać, że nic dla mnie nie znaczy. Dlatego też wyszłam z baru, nie obejrzawszy się za siebie.


Na górę weszliśmy po schodach. Miałam go o krok za sobą, podążał za mną, a ja starałam się trzymać fason, idąc na obcasach po schodach. Nie chciałam kręcić tyłkiem, żeby go nie prowokować. On po prostu reagował źle na kobiety, które chciały go uwieść.

W biurze od razu usiadłam przy moim stoliku i włączyłam komputer.

— Szefie, czy w ramach przerwy może szef spojrzeć na moje propozycje stylów wnętrz? — zagadnęłam do niego, bez patrzenia w jego stronę. Właśnie podszedł do ekspresu, żeby zrobić sobie kawę. Przy okazji zobaczyłam, że sięgnął do cukiernicy po kostkę cukru. Musiałam zagryźć zęby, żeby nie zaprotestować, aby nie wrzucał jej do filiżanki. Ale widocznie zauważył mój grymas, dlatego wrzucił kostkę z powrotem do cukiernicy.

— Ciągle się zapominam! — wytłumaczył się. — Tak, zaraz spojrzę.

Stał blisko mnie, u mojego prawego boku, i pochylał się nad laptopem, który leżał na moim biurku. Tamten nawalił, więc Żyleta Julia Oleska na szybko wyczarowała dla mnie jakiegoś następnego starego rzęcha. Arcio był stanowczo za blisko mnie. Nic nie mogłam poradzić na upojne zawroty głowy, kołatanie serca i miękkość nóg — zaczęłam upijać się jego obecnością.

— Sami faceci?! — zdziwił się.

Otrząsnęłam się, żeby nie wzbudzić podejrzeń.

— To bardzo dobrzy architekci wnętrz! Każdy z nich ma wieloletni staż.

— Nie ma w naszym mieście kobiety architekta?

— A jakie to ma znaczenie? — Popatrzyłam w jego stronę, a on skierował ku mnie swoją głowę. Nasze oczy spotkały się. Musiałam choć przez chwilę znieść jego wzrok, byle nie za długo i nie za krótko patrzeć. Odwróciłam głowę jako pierwsza, a on odpowiedział:

— Kobiety mają lepsze wyczucie smaku.

— Ach, rozumiem. Ale ci panowie mają doświadczenie w projektach realizowanych dla szefów biur, zgodnie z ergonomią i najnowszymi trendami.

— A jakie są najnowsze trendy?

— Wprowadzanie do wnętrz natury. To jest: roślin, drewna, ciepłych barw ziemi, miłych dla oka deseni i dużych obrazów natury: zdjęć na płótnie lub fototapet.

— Rozumiem.

— Ja wybrałabym tego. — Wybrałam zakładkę, gdzie swoją wizytówkę prezentował jasnowłosy, przystojny trzydziestolatek.

— Za młody, będzie cię wyciągał na spotkania.

Myślałam, że się przesłyszałam. Nawet popatrzyłam zdumiona na jego twarz. Poczuł się zakłopotany, ale wytłumaczył mi swoje wątpliwości:

— Potrzebuję cię w biurze.

— A zatem mam umówić spotkanie tutaj? Zawsze mogę też spotkać się z nim po pracy.

— Chcę być przy tym obecny.

— Ach, naturalnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 57.9