E-book
22.05
drukowana A5
33.41
46 bajek autorstwa Lafontaina z obrazkami

Bezpłatny fragment - 46 bajek autorstwa Lafontaina z obrazkami

J. J. Grandville


Objętość:
150 str.
ISBN:
978-83-8245-905-0
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 33.41

Wilk i źrebiec

Onego czasu gdy Zefir ciepławy,

Szrony pozmiatał, i odmładzał trawy,

Gdy poczynało strawy brakować w stodole,

Poszły bydlęta żywić się na pole.

Pewny Wilk także wtedy spacerem chodził,

Który się całą zimę rozmyślaniem bawił,

Wielki post wiernie odprawił,

Przez co się wielce wygłodził.

Po zejściu więc skorupy bieżąc koło błonia,

Ujrzał na świeżą trawę puszczonego konia.

Co za radość! lecz chudziak bojąc się nie sprostać:

Szczęśliwy, (rzecze) ktoby ciebie schrupał.

Ej! czemuż ty nie baran, byłbym cię już łupał,

A tak muszę frantować, ażeby cię dostać …

Frantujmyż. — Bierze zatem ułożoną minę,

Stąpa z partesów na ksztalt spasłego prałata,

Powiada się być uczniem Hipokrata,

Ziółek szukanie, kładzie za drogi przyczynę,

Których zna moc i własności,

I chce oddać usługę jego końskiej mości,

Gdyż paść się tak nie będąc wiązanym na linie,

Znaczy słabość w medycynie.

Lekarstwo tedy gratis oświadcza mu w duszy.

Pan ogierowicz, nie w ciemię go bito,

Mam (rzecze) uczciwszy uszy,

Sprośny wrzód, który mi się zakradł pod kopyto.

Nie troszcz się moje dziecię; Jespan medyk powi

Z skutecznych leków wzrosła moja sława,

Każemy się natychmiast ustąpić wrzodowi,

I cyrulictwo bowiem jest moja zabawa.

Tymczasem z tyłu zachodzi,

Rzkomo nogę ogląda, a do brzucha godzi.

Zwąchnął koś, i niechcąc tego czekać losu,

Podnosząc nogę ochotnie,

Z całej siły tak go grzmotnie,

Iż w paszczy narobił bigosu.

Aj, aj, zawył Wilk, jakżem głupszy jest od Osła,

Chciałem się bawić zielnikiem,

Będąc z natury rzeźnikiem.

Niechby każdy pilnował swojego rzemiosła.

Wilk i brytan

Z tłustym Wilk chudy Brytanem

Raz się spotyka, pachoł z Mości Panem.

Z czego ty, rzecze, na tym świecie żyjesz?

Jakim pokarmem tak walnie utyjesz?

Ja, który więcej mam nad ciebie mocy,

W dzień co uchwycę, i ukradnę w nocy:

A oto, biegnąc od chrostu do chrostu,

Srogi głód znoszę. — Pies tu nie po prostu:

Otyłość moja niech proszę, Waszmości

Tej nie sprawuje zazdrości.

Możesz i Waspan przyjść do tego stanu,

Bylebyś równie umiał służyć panu.

— A to jak, rzecze? — Oto żebyś wiernym

Był w nocy stróżem, a w dzień odźwiernym

Złodziejów straszył, i z obcych nikomu

Nie dawał wstępu do pańskiego domu.

— A jam, Wilk rzecze, gotowy na to!

Teraz znoszę śniegi, deszcze:

A cóż ostry żywot jeszcze

W lasach i zimę i lato?

Toć leżeć i ja trafię pod dachem,

I czasem kogo zgromić postrachem:

— To proszę z sobą! W zgodzie i weselu

Żyć sobie będziem. — Gdy więc idą razem;

Wilk u Psa szyję, przetartą żelazem,

Postrzeże: A to skąd ci, przyjacielu?

— Nic to, odpowie: to najmniej nie boli:

Cechać to tego, w którym żyję, stanu,

Przez co mojemu wierniej służę panu.

— Zmieszany zwierz atoli:

Jakaż to, proszę, treść tego stanu?

— Oto, żem żwawy, na dzień u łańcucha

W budzie przy wrotach spoczywać mi każą;

Bym za to, kiedy nastąpi noc głucha,

Biegał, i czujną był strażą!

Używam wtedy! przynoszą mi chleba:

Ze swego stołu pan mi rzuca kości,

Podaje sztuki czeladź jegomości…

Czegóż mi więcej potrzeba?

Tak ja nie jednym uraczony kęsem,

Syt sobie bywam polewką i mięsem;

A to bez pracy: tylko do półmiska

Nadstawię pyska.

— Dobrze! powiedzże mi teraz?

A wolnoż tobie tę służbę porzucić?

Co tego, to nie: chciałem ci ja nie raz

I uciec: ale kazano się wrócić.

— Oho! Inaczej ja mniemam:

Ciesz się, Brytanie, z takiej swojej doli.

Królem być nie chcę, jeżeli być nie mam

Panem mej woli.

Kruk i lis

Bywa często zwiedzionym

Kto lubi być chwalonym.

Kruk miał w pysku ser ogromny:

Lis niby skromny

Przyszedł do niego i rzeki: — Miły bracie,

Nie mogę się nacieszyć, kiedy patrzę na cię.

Cóż to za oczy?

Ich blask aż mroczy!

Czyż można dostać

Takową postać?

A pióra jakie?

Sklniące, jednakie.

A jeżli nie jestem w błędzie,

Pewnie i glos śliczny będzie.

— Więc Kruk w kantaty; — skoro pysk rozdziawił:

Ser wypadł, Lis go porwał, i Kruka zostawił.

Dwie myszki

Myszka Lizetka, po dworskim bycie,

Chciała obaczyć, jakie na wsi życie.

Wyszła zaz w pole i do swej siostrzanki

Wstąpi na chwilę, do myszki Gryzanki.

A zdrowaś? Zdrowam: cóż więcej:

Skoczy gosposia czym prędzej:

Cokolwiek mogła znaleźć z leguminy,

Dobędzie z tajnego lochu Pszeniczki,

owsa i grochu i nadgryzionej skibkę słoniny.

Bo uważając, że ledwie co z letka

Przytknie do wargi panna Lizetka;

Chciała przynajmniej z potraw różności,

Przypodobać się Jejmości.

Tu dworka, stan swój szacując drogo,

Tonem litości wyższego świata:

Żal mi cię, rzecze, moja niebogo

Żeś tu zamknęła swe lata.

Mogąc mieć dolę przyjemną,

Na cóż się w tej dzikiej grocie

Głuchej poświęcać samolocie?

Porzuć te nudy: pójdź ze mną.

Co to żyć, obaczysz przecie!

Ślepy los jakiś na świecie;

A koniec końców: dół w ziemi.

Na cóż troski, posty, znoje?

Nie łudź się mary przyszłymi.

Co dziś użyjesz, to twoje.

— Ujął Gryzankę morał tak letki:

Z czyich ust jeszcze? mownej Lizetki.

Rzuca wieś: idą. Mimo kotów czaty,

Wkradły się chyłkiem obie w dom bogaty.

Zadziwi kmiotkę blask srebra i złota,

Co ani znała wiejska jej prostota.

Cóż gdy zwietrzyła pasztety,

Cukry i ciasta, i wety? …

Lizetka w takim ją stanie

Na Perskim sadząc dywanie:

A znacie wy to wieśniaczki?

Używaj teraz!

Tu same przysmaczki

Przynosi do niej; a jak niesie moda,

Sama wprzód liźnie, toż gościowi poda.

Gryzanka moja wśród hojnej rozkoszy

Na miękkich siedzi jedwabiach paradnie.

Wtem kosz na ziemię upadnie.

Łoskot z dywanu biesiadnice spłoszy:

Poczęły zmykać: a gdy tuż z za ściany

Zaszczekną jeszcze ogromne brytany;

Z srogiego popłochu ledwie

Do szpary trafią obiedwie: Niestety!

krzycząc, niestety! Ucichło: tu dworka nasza

Na resztę uczty zaprasza;

Jeszcze, mówiła, są wety. Ale wieśniaczka,

rzucając drużynę: „O, bywaj zdrowa

i z tym pysznym gmachem!

Wolę w pokoju groch mój i słoninę,

Niż twoje wety ze strachem!”

Wilk, lis i małpa

Żwawy napastnik obrotnego łgarza

Wilk niegdyś Lisa o kradzież pomówił.

Łebskiego, rzecze, mam z ciebie szafarza:

Całą zwierzynę, com tylko nałowił,

Ty mi wywlokłeś: złodzieju!

znam ja cię, Mój bracie!

Wiesz ty czem to u nas pachnie?

— Zgrzytnie pan szary, i ogonem machnie.

Lis jemu na to: W tej kniei, o Wilku!

Nie byłem rzecze, już od niedziel kilku:

Nie byłem jak jestem żywy, Jakem poczciwy!

— Poczciwyś! Tak jest: widziałemci nie raz,

Jakeś kradł na poczciwość; ukradłeś i teraz.

— Na tę ich sprzeczkę Małpa przechodzi.

Niechże nas ona pogodzi, Lis rzecze:

niech nam pozwoli ucha.

— Stało się: Małpa usiądzie i słucha.

Wilk tedy naprzód induktę wywodzi:

Wiadomo całemu światu,

Jakiego Lis jest warsztatu.

Jak się układa, jak liże,

Jak chytrze oczyma strzyże:

Jak łże, a gdzie jeno wpadnie,

Kradnie.

Co tylko miałem zwierzyny,

Zginęła: któż złodziej iny?

On tu przebywał w lesic:

On ukradł, on niech odniesie.

— Za czem Lis rudym zwijając ogonem,

Replikę dawać jął cygańskim tonem:

Potwarz i żywa napaść!

Niech promień słońca nie świeci

Na mnie i na moje dzieci!

Gotówem wskroś ziemi zapaść;

Jeźli wiem, jeźli w tym lesie,

Od trzech tygodni bez mała,

Noga ma czasem postała.

Skóry mej łotrowi chce się

Chce być nade mną podobnie tyranem,

Jak więc nad owym niewinnym Baranem.

Gdy swą skończyli wymowę;

Małpa im zdanie takowe

Dała: — Ty, Wilku! zda mi się,

Wpierasz i szukasz napaści:

A ty, jak widzę, łżesz, Lisie!

Złodziej jest z Waści.

Wilk i baranek

Racja mocniejszego zawsze lepszą bywa,

Zaraz wam tego dowiodę:

Gdzie bieży krynica żywa,

Poszło jagniątko chlipać sobie wodę.

Wilk lam na czczo nadszedłszy, szukając napaści

Rzeki do baraniego syna: A któż to ośmielił waści,

Że się tak ważysz mącić mój napitek?

Nie ujdzie ci bezkarnie tak bezecna wina.

— Baranek odpowiada,

drżąc z bojaźni wszytek:

Ach Panie dobrodzieju!

racz sądzić w tej sprawie Łaskawie.

Obacz, że niżej ciebie, niżej stojąc zdroju,

Nie mogę mącić Pańskiego napoju.

— Co, jeszcze mi zadajesz kłamstwo

w żywe oczy? Poczkajno języku smoczy.

Przed rokiem zelżyłeś mnie paskudnymi słowy.

— Ja zaś? jeszczem i na to poprzysiąc gotowy

Że mnie zeszłego roku niebyło na święcie.

— Czy ty, czy twój brat, czy który twój krewny,

Dość że tego jestem pewny,

Że wy mi sławę szarpiecie,

Wy, pasterze i z waszą archandryą całą,

Szczekacie na mnie gdzie tylko możecie:

Muszę tędy wziąść zemstę okazałą.

— Po tej skończonej perorze,

Capes jak swego, i zębami porze.

Młynarz, syn jego i osioł

Nie wiem, gdzie ja to czytał, ale mniejsza o to.

Miał jeden Młynarz Osła: tak zmęczył robotą,

Iż nie wiedząc co robić,

Wołał przedać, niż dobić.

Woła syna wyrostka, co go w domu chował,

I rzecze: żeby się nasz Osioł nie zmordował,

W długiej drogi przeciągu;

Zanieśmy go na drągu.

Dźwiga stary i stęka, chłopiec jeszcze gorzej.

Im szli dalej, im szli sporzej,

Tym srożej trud uciemiężał,

Tym bardziej im Osioł ciężał.

Gdy to postrzegli, ludzie się zbiegli,

Śmiechy się wzniosły:

wzdyć to trzy Osły!

A ten najmniej, co na drągu.

Nie kontent Młynarz z zaciągu,

Rozumu się poradził, syna na osła wsadził.

Aż pierwszy, co napotkał, nuż się gniewać o to.

Ty na ośle, niecnoto!

Rzekli do chłopca: a stary pieszo!

Więc do kijów gdy się spieszą

Aby ich złość nie uniosła,

Zsadził syna, siadł na Osła.

Przechodziły dziewczęta,

mówi jedna drugiej:

Patrz, biedny chłopiec,

jak do wysługi

Ten stary go używa.

Dziecię z pracy omdlewa,

A dziad niemiłosierny,

Pieszo go iść przymusza.

To starego gdy wzrusza;

Wsadził chłopca za siebie.

Ze dogodził potrzebie,

Jedzie kontent z wynalazku:

Ledwo co wyjechał z lasku,

Znowu krzyk: Jacy to głupi!

A kto od nich Osła kupi?

Podróżą go udręczą,

Ciężarem go zamęczą:

Chyba skórę przedadzą.

Nic źle oni coś radzą,

Rzekł Młynarz, chociaż i łają:

Więc z synem z Osła zsiadają.

Aż znowu mówią przechodnie,

A któżto widział, aby wygodnie

Osioł szedł wolno, a Młynarz za nim.

Wybacz, bracie, że cię ganim;

Każdy z ciebie śmiać się będzie,

Jak się nie poprawisz w błędzie.

Nie poprawię, rzeki Młynarz,

dość przymówek zniosłem,

Chciałem wszystkim dogodzić,

i w tym byłem Osłem.

Odtąd, czy kto pochwali,

czy mnie będzie winił,

Nie będę dbał nic o to;

co chcę będę czynił.

— Co rzekł, to się ziściło,

I dobrze mu z tym było.

Lis i kuny

Stary Lis, co sto razy był peregrynantem,

Podwójną prawie chytrość dała mu natura,

Wielki zjadacz królików, wielki łapikura,

Gdy szedł, na milę w koło czuć go było frantem.

Lecz i nań dopust boży spadł! Jednego razu,

Dobrze odwietrzonemu nie umknął żelazu.

Życie zratował, ale ogona postradał.

Myśli, jakby tu pokryć tak sromotną wadę;

Właśnie też wtedy Lisy zeszły się na radę,

Poszedł na nią, głos zabrał,

i w ten sposób gadał:

Bracia, póki przesądy będą nami rządzić,

Nie możemy tylko błądzić,

Że nasz dziad nosił ogon i my go nosimy,

Innej przyczyny nie ma.

Lecz gdy w rzecz wejrzymy

Na cóż on się przyda proszę?

Próżno się po prochu szasta,

Albo się w błocie zachlasta!

Więc ja z miejsca mego wnoszę,

Żeby tych niepotrzebnych pozbyć się ciężarów.

Ktoś mu rzekł:

— Przyrodzenia nie gardzimy darów,

Możemy jednak pójść za twym przykładem;

Ale obróćno się zadem!

— Aż tu zaraz pełno huku,

Jak się wezmą wszyscy śmiać do rozpuku.

Ach! jakiż teraz nielusy!

A pfe kurta, a pfe kusy.

Szpetność się jego wydawała jawna,

Tajemne części nie miały zasłony;

Lisy więc noszą ogony,

Jak nosiły z dawien dawna.

Konik polny i Mrówka

Konik polny cale lato,

Prześpiewawszy, głodny za to.

Z żywności cale obrany

I mroźnym wiatrem owiany,

Nie miał biedny, wątły, suchy,

Ni robaczka, ani muchy;

Idzie głodny, krzyczy biada!

Prosi u Mrówki sąsiada,

Pożycz wszak to nie podarek

Do przednówka kilka ziarek!

Wszystko jakem zwierz poczciwy,

Zapłacę ci przedeżniwy,

Ziarnem, czy chcesz gotowizną,

Dam ci lichwę, wraz z iścizną.

— Mrówka pożyczać nie rada

(To najmniejsza u niej wada)

Pyta Konika: — Gzem przecie,

Bawiłeś się w ciepłem lecie?

— Dzień i noc wszystkim śpiewałem,

Wszakże cię tym nie gniewałem:

— Mrówka rzecze: W letniej dobie

Nucąc, teraz tańcuj sobie.

Myszka, Kot i Kogut

Co by to była za szkoda!

O mało nie zginęła jedna Myszka młoda,

Szczera, prosta, niewinna; przypadek ją zbawił:

To co ona swej matce, ja wam będę prawił.

Rzuciwszy naszych kryjówek głębiny,

Dopadłam jednej zielonej równiny,

Dyrdając jako szczurek kiedy sadło śledzi:

Patrzę, aliści dwoje zwierząt siedzi:

Jeden z nich trochę dalej, z milczeniem przystojnem,

Łagodny i uniżony;

Drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym;

W żółtym bucie z ostrogą chodził napuszony,

Ogon zadarł do góry,

I ślniącemi blyskotał pióry,

Glos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał,

Jak gdyby kto powykrawał.

Ręce miał którymi się sam po bokach śmigał,

Albo na powietrze dźwigał.

Ja lubo z łaski Boskiej dosyć jestem śmiała.

Ażem mu srodze naklęła,

Bo mnie z strachu drżączka wzięła,

Jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykała.

Uciekłam tedy do jamy, bez niego,

Byłabym się z zwierzątkiem poznała,

Co kożuszek z ogonkiem ma tak jak my mamy.

Minka jego nie nadęta,

I choć ma bystre ślepięta

Dziwnie mi się ze skromnego wejrzenia podobał:

Jak nasze, taką samą robotą ma uszka,

Coś go w nie ukąsiło, bo się łapką skrobał:

Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi

Tej przyjacielskiej usługi,

Kiedy nagłego narobił łoskotu

Krzyknąwszy na mnie z gniewem, kto to tu?

Kto to tu? Stój, rzecze matka, córko moja luba,

Aż mrowie przechodzi po mnie.

Wieszli jak się ten zowie co tak siedział skromnie?

Kot bestia rodzaju naszego zguba:

Ten drugi był to Kogut, groźba jego pusta,

I przyjdą może te czasy,

Że z jego ciała będziem jeść frykasy,

A zaś Kot, może nas schrusta;

Strzeż się tego skromnisia, proszę cię jedynie,

A tę zdrową maksymę w twej pamięci zapisz:

Nie sądź nikogo po minie,

Bo się w sądzeniu poszkapisz.

Żółw i Zając

Chyży, wysmukły, i zwrotny Zając

Napotkał Żółwia, jakoś przebiegając.

Jak się masz, moja ty skorupo! rzecze:

Gdzie to się waszmość tak pomału wlecze?

Mój Boże! cóż to za układ natury?

Mnie w biegu i sam wiatr nie upędzi:

Żółw na godzinę w swym chodzie ponury

Ledwo upełznie trzy piędzi!

— Hola! odpowie, mój ty wiatronogi!

Umiem ja chodzić, i odbywam drogi:

Mogę i ciebie ubiec do celu.

— Rozśmiał się Zając: Ha, mój przyjacielu!

Jeźli jest wola: cel twemu twierdzeniu,

Niech będzie przy owym kamieniu.

— To rzeki; i rącze posunąwszy skoki,

Stanął w pół drogi: obejrzy się a tam

Żółw ledwo ruszył trzy kroki.

I na cóż, rzecze, ja wiatry zamiatam?

Nim on dopełznie, tak siebie suwając,

Sto razy wyśpi się Zając.

Tu swoje słuchy przymusnął:

Legnie pod miedzą i usnął.

Żółw gdy powoli krok za krokiem niesie,

Stawa na koniec w zamierzonym kresie.

Ocknie się Zając: w czas właśnie.

Darmo się chyżo rzucił do biegnienia;

Bo ten, co idąc, w pół drogi nie zaśnie:

A kto z nas, mówi, pierwszy u kamienia?

Wilk i Bocian

Wszystkim wiadomo

Że Wilki jedzą łakomo.

Jeden ze nich z zbytnią jedząc chciwością

Tak się udławił kością

Iż mu groziła śmierć niespodziana,

Kiedy w tym ujrzał Bociana.

Znakiem go prosi i mile się łaszczy;

Bociana litość ujęła

Wziął się do dzieła,

Kość wyjął z paszczy,

A ufając w wilka wdzięczność

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 33.41