E-book
7.88
drukowana A5
43.46
20 spacerów

Bezpłatny fragment - 20 spacerów

dla zdrowotności wszelakiej


Objętość:
232 str.
ISBN:
978-83-8369-421-4
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.46

Bogusławowi Władowi z Głuchołaz– przyjacielowi, koneserowi spacerów dla zdrowotności,

książkę tę dedykuję…

Wstęp

Co bardziej męczy, chodzenie czy myślenie? W tej książce występują obie te formy razem w dowolnej kolejności — jak kto woli. Forma krótka, ponadto każdorazowo dotycząca jednego tematu, który to temat rodzi się na początku spaceru i na końcu spaceru się kończy. Oczywiście spacery mogą być bardzo różne, zależnie od przyjętych motywów i zastosowanych kryteriów. Opisane w książce spacery, na początku narodziły się z powodów zdrowotnych, po prostu lekarze zalecili ruch na powietrzu. Oczywiście nie tylko lekarze, to również logika nakazywała, logika naszego bohatera Pawła Procha. Są, bowiem takie schorzenia, które najskuteczniej można zwalczać poprzez ruch, czyli najprościej mówiąc, poprzez spacer. Przy konsekwentnym spacerze środki medyczne to w zasadzie tylko dodatek. Z tym ostatnim zdaniem pewnie lekarz diabetolog nie bardzo się zgodzi, ale spacer niezawodnie zaaprobuje.

Cóż można robić maszerując przed siebie, kiedy u końca spaceru nie ma nic istotnego a jedynie spacer sam w sobie jest celem i stanowi wartość? Otóż jest to najlepsza okazja do rozmyślań i kontemplacji otoczenia. I tak to się zaczęło, przy czym, po jakimś czasie wyłoniła się chęć zapisywania treści tych rozmyślań. Zdaje się, że tę myśl podrzucił przypadkowo spotkany dawny znajomy. Był to znajomy z dość odległych czasów i to on zaraził Pawła tym pomysłem, pomysł się urzeczywistnił i mamy tego dowód.

Nie wszystkie spacery zostały opisane, jedynie te zawierające ważne przesłania i nieco ważniejsze przemyślenia. Zawsze jednak w tych opisach króluje spontaniczność, przeskakiwanie z tematu na temat tak, jak zmieniają się liczne

obrazy widziane przez spacerującego. W czasie samotnych spacerów można napotkać przeróżnych znajomych, nawet tych z odległych lat. Ci ostatni też w jakiś sposób zaznaczą się w tych opisach. Mogą i są poruszane przeróżne sprawy i tematy, nieposiadające materialnych obrazów, ale w czasie spaceru się pojawiały, niekiedy nagle i nie wiadomo skąd.

Jedynie niepogoda w postaci deszczu, śniegu a także nadmierny upał mogły odwieźć od spaceru, bo te okoliczności nie sprzyjają jakiemukolwiek myśleniu, nie mówiąc już o kontemplacji.


Zdjęcie na okładce przedstawia drogę spacerową w Górach Kaczawskich, którego autorem jest pan Wolski z Wojcieszowa. To miejsce i wiele innych, są terenami gdzie autor chciałby realnie spacerować, ale dane mu było tylko wirtualnie.

1. Spacer pierwszy (Po co te krzyki…)

Dlaczego on tak krzyczy, tak się podnieca, przecież to nie jest zdrowe dla ludzkiej psychiki — ani mówiącego ani słuchających. Ci słuchający go, to przeważnie ludzie wiekowi i mogą się przestraszyć tego krzyku, tym bardziej, że jako młodzi i urodzeni jeszcze przed wojną, nasłuchali się podobnego krzyku, chociaż nie w języku polskim.

Tuż przed wyjściem z domu Paweł Proch usłyszał nadawane w radio wystąpienie prezydenta RP z okazji obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Wystarczyło spojrzeć na kalendarz i wszystko jasne, mamy pierwszy sierpnia, zatem pewnie chciał coś powiedzieć o bohaterstwie powstańców. Jednak on tak krzyczał, że wymieniane przez niego zasługi powstańców warszawskich brzmiały niczym zarzuty i niektórzy słuchający zapewne takie wrażenie odnieśli, o zgrozo! Zresztą w pierwszej chwili Paweł takie właśnie wrażenie odniósł. Już po kilku zdaniach nasuwało się bardzo praktyczne spostrzeżenie — przecież ma tylu doradców i ci nie potrafią go nauczyć, że kiedy mówi się nad trumnami tylu poległych, trzeba zachować umiar, nie uciekać w polityczną retorykę i mówić niemal półgłosem, w ciszy, bez osobistej podniety. On sam kiedyś wspominał, że ciągle się czegoś uczy, a jakoś tej poprawności nie nauczył się, ani trochę. Jest jeszcze powód, który nijak do wspomnianej sytuacji nie pasuje, ale to powód bardzo poważny. Otóż możnaby domniemywać, że on się czegoś boi, bo przeważnie ludzie krzyczą ze strachu, w szczególności małe dzieci. Chociaż spoglądając na niego, widzimy mężczyznę dość wyrośniętego, tylko ta twarz…

Dość tego, pomyślał Paweł i wyruszył na zaplanowany spacer. Idąc powoli zaczął rozglądać się, wokół aby znaleźć jakiś spokojny temat do rozważań, jak to zwykle czynił. Bez skutku, tamto wracało, zaczął nawet już widzieć twarz wygłaszającego swoje przemówienie prezydenta, twarz pełną grozy, oczy szeroko otwarte, żeby nie powiedzieć wybałuszone. Jego ręce czyniły jakieś dziwne ruchy, nijak nieprzystające do tego, co mówił, czyli nie można było powiedzieć, że wspomaga słowa gestykulacją. Pozostawało tylko to jedno wrażenie — on krzyczy. Ale natychmiast rodziło się pytanie: dlaczego on tak krzyczy? Skoro krzyczy to się czegoś boi. Czy boi się duchów tych poległych? Nic do tego nie pasowało. W pewnym momencie Paweł Proch — w swojej świadomości — zaczął widzieć twarze podobnych ludzi, którzy w trakcie swoich przemówień również tak krzyczeli. Uznał jednak, że byli to na tyle ludzie niegodni jakichkolwiek wspomnień, byli to bowiem ci, którym nie należała się żadna uwaga a jedynie pogarda. Tym sposobem porzucił te rozważania, chociaż pokusa była wielka, bo podobieństwo było duże i wyraźne…

Zamieszanie spowodowane przemówieniem prezydenta spowodowało, że Paweł zapomniał założyć elastyczną opaskę na lewe kolano, bardzo pomagającą w dłuższym marszu, ale i w krótszym spacerze. Uświadomił sobie to dopiero przechodząc przez ulicę, gdzie dla bezpieczeństwa należało lekko przyspieszyć. Kiedy dotarła świadomość, że opaski uciskowej nie ma na kolanie, niemal automatycznie wzrosło odczucie zagrożenia i w dalszym marszu chyba bardziej przeszkadzała świadomość braku opaski aniżeli sam jej brak. Paweł w pewnym momencie zdał sobie sprawę z pewnego zjawiska, które go tym sposobem dotknęło.

Podchodząc do sprawy naukowo, stwierdził, że tym sposobem dotknął działania procesu ewolucji i to w tempie zastraszająco szybkim. Faktem jest że ból w kolanie najpierw został pokonany środkami medycznymi: trzy zastrzyki w kolano, co dwa tygodnie. Niby to ból ustąpił, ale kolega polecił Pawłowi założenie opaski elastycznej, takiej, jaką noszą nieraz sportowcy grający w piłkę siatkową. Teraz Paweł poczuł się już zupełnie pewnie. Organizm zaakceptował to dodatkowe wsparcie, odpowiednie sygnały poszły do mózgu i tym to sposobem opaska stała się integralnym elementem nogi lewej, bo prawa funkcjonowała dotąd nadal samodzielnie. Mówiąc jeszcze bardziej naukowo, proces ewolucji przyjął ten fakt, jako niezbędny, jak kolejny etap w swoim przebiegu. Zatem teraz, kiedy opaski zabrakło organizm wszczął alarm. No, więc teraz proszę o lekkie przymrużenie oka na powyższy akapit i przechodzimy do innego tematu. Należy otrzymane sygnały ignorować i będzie dobrze, z czasem sytuacja wróci do normy.

Już się wydawało, że myśl poleci gładko, dalej do przodu, a tu zaczęła zawracać do pierwszego tematu, gdzieś między odległymi domami dał się słyszeć ten gromki głos, ni to uroczysty, ni to przestroga, ni to ostrzeżenie i te oczy szeroko rozchylone, jakby w bólu. A wiatr niósł ten głos do pół, łąk i do lasu, tyle, że nikt na to nie reagował, nawet dzięcioły w lesie stukały w korę i go ignorowały, wydawało się nawet, że już go od dawna znają, znudził się im.

Jak tu stłumić to poranne wrażenie, ono staje się już męczące, spacer stał się niemiły, niechby ten obraz się już zatracił w nicości. Ile wstydu kosztował ten człowiek, który to już niejednokrotnie opowiadał głupoty, bo tylko takim kolokwializmem można nazwać te mądrości. Jaki to wstyd, kiedy prezydent jego kraju w grupie przywódców państw europejskich stoi na szarym końcu, gdzieś z boku i ten jego rubaszny uśmiech… Najczęściej nie oglądał tych zdjęć i starał się nie słuchać jego wypowiedzi, ale od kiedy wszelkiego rodzaju media wcisnęły się w nasze życie, bardzo trudno uniknąć niechcianych treści, choćby tak jak dzisiaj z rana. Ale ostatecznie dość o nim!

Po chwili zawahania poszedł jednak dalej, a nuż uda się oswoić proces ewolucji i organizm zaaprobuje brak opaski na nodze, czyli tego drobnego wsparcia i pozwoli dalej maszerować w z góry obranym kierunku i celu. Tu trzeba dodać, że każdy taki wymarsz zawsze powinien był mieć jakiś konkretny cel poza tym zdrowotnym. Niezależnie od powodów czysto zdrowotnych, czyli obniżki poziomu cukru we krwi, musiał być jeszcze jeden cel. Na pierwszym miejscu stały sprawy zakupowe, zarówno te żywnościowe jak i realizacja recept. Z tych innych celów była chęć potwierdzenia wiadomości o śmierci kogoś ze znajomych. Tuż za ogrodzeniem kościoła, na murze dzwonnicy wisiała czarna tablica, na której wieszano klepsydry wszystkich zmarłych i to niezależnie od wyznania. Była to taka tablica ekumeniczna, jak ją Paweł nazwał. Przed tą tablicą nikt nie dyskutował, wszyscy raczej stali w milczeniu, co najwyżej kiwali głowami. Jak się kiedyś okazało, byli nawet tacy, co to dzień zaczynali od tej tablicy.

Zdarzyła się kiedyś nawet taka sytuacja, że Paweł stojąc pod tą tablicą pomyślał o Wojtku, którego już dawno nie widział, czy on jeszcze żyje? Jeżeli Wojtek nadal żyje to jest już po dziewięćdziesiątce. Tak sobie rozmyślał i po chwili ruszył w kierunku Rynku. Już po kilku krokach stanął jak wryty:

— Wojtek! To Ty?

— Owszem, to Ja. Widzę skąd idziesz i wiem, co tam szukałeś. Chcę cię jednak zapewnić, że na tej czarnej tablicy jeszcze jakiś czas mnie nie zobaczysz, chociaż już dawno minęło mi 95 lat.

— Ażebyś wiedział, tak było, właśnie tam — przed tą czarną tablicą — pomyślałem o tobie, ale niestety nie znalazłem twojej klepsydry. Początkowo pomyślałem, że nie chciałeś się afiszować a teraz widzę, że powód jest zupełnie inny!

Paweł znał doskonale poczucie humoru Wojtka, więc mógł sobie pozwolić na taką dość frywolną wypowiedź. To prawda, Wojtek mimo tak mocno zaawansowanego wieku był nadal w doskonałej formie psychicznej, fizycznej oraz intelektualnej, można było mu tylko pozazdrościć. Natomiast taka sytuacja ma także swoje ujemne strony, co Wojtek wyjawił bez skrępowania. Otóż, on był już sam, ostatni umarł jego młodszy brat a jedyni z rodziny to już zbyt dla niego osoby odległe pod względem więzów rodzinnych. Dla Wojtka pozostali już tylko jego dawni współpracownicy, właśnie tacy jak Paweł i jemu podobni. Dlatego Wojtek wychodził często na miasto, aby spotykać tych dawnych znajomych, z którymi łączyły go wspomnienia dawnych czasów. Wojtek nieustająco miał dobrą pamięć, więc dobrze się z nim rozmawiało, miał ogromny zapas wspomnień.

Z racji tej, że po drugiej stronie Rynku była apteka, to tym sposobem umowny cel spaceru został załatwiony. Należało jeszcze obrać trasę powrotną. Oby tylko zasłyszane koszmarne przemówienie z poranka nie chciało znowu atakować umysłu. Zdaje się jednak, że wrażenia z niespodziewanym spotkaniem Wojtka zagłuszyły wszystko. No, bo tak, jest takie słowo jak staruszek, do którego wiek 95 lat pasuje jak ulał, przy czym staruszek kojarzy się zawsze z siwizną na głowie, z laską w ręce i mocno pochyloną do przodu postawą ciała, czyli po prostu z garbem. Dodajmy tu jeszcze totalne kłopoty z pamięcią. Całkiem usprawiedliwiona byłaby jeszcze broda. Tymczasem w przypadku spotkanego Wojtka, poza wiekiem, nic z pozostałych oznak starości nie dało się zauważyć. Czyż to nie fenomen? Chociaż gdy tak obejrzymy się dookoła, to znajdziemy jeszcze inną osobę o identycznym wieku i wyróżniającą się podobnymi cechami jak wspomniany Wojtek. Jest to pani Lidia Grychtołówna, nasza pianistka, licząca również 95 lat. Słuchając jej wypowiedzi i nie znając jej wieku można się bardzo pomylić, bo pani Grychtołówna ma niezwykle trzeźwy umysł, pamięć i nadal może koncertować.

Paweł będąc już jakiś czas w drodze powrotnej zaczął sobie odtwarzać w pamięci koncert fortepianowy f-mol Fryderyka Chopina i okazało się, że wypadł z trasy powrotnej i musiał nieco zawrócić, aby wejść do gruzińskiego sklepu, gdzie niekiedy nabywał tamtejsze wypieki z przeróżnymi wkładkami o ciekawych smakach, przeważnie dość ostrych smakach, które autentyczni Gruzini wypiekali. Skoro ostre to, chociaż smaczne, ale nie zawsze sprzyjały pracy naszych żołądków, szczególnie tych nieco starszych żołądków. Tym razem Paweł kupił coś, co bardziej sprzyjało jego żołądkowi, było łagodne.

Po drodze Paweł spotkał znajomego ze swoich okolic, okazało się, że ten również maszerował na podobnej zasadzie, obaj o sobie doskonale wiedzieli i raczej postanowili nie chodzić razem. Tamten właśnie szedł w kierunku, z którego Paweł wracał, a ponadto jego punktem docelowym był zawsze cmentarz, czego Paweł nie negował, ale codzienny pobyt na cmentarzu był dla niego niewyobrażalny. Ponadto obaj doszli do wniosku, że po pewnym czasie nie mieliby, o czym rozmawiać, bo wspólne tematy szybko by wyczerpali, a tematyka polityczna w ogóle Pawła nie interesowała. Tym bardziej, że mogliby rozważać tylko to, co podają obecnie rządowe media, bo tylko na takich źródłach opierał się znajomy Pawła. Dla Pawła nie było alternatywy dla samotnych spacerów, mógł robić odstępstwa, ale tylko sporadycznie.

Podchodząc już do domu, Paweł spotkał się z sąsiadem, który go przywitał tradycyjnym już zdaniem:

— A ty znowu maszerujesz? Ja tam wolę sobie autem podjechać, takie łażenie męczy mnie, zresztą, po co mam ten samochód! Twój samochód widzę przed garażem a ty idziesz na nogach, przecież to nie ma sensu.

Paweł machnął ręką i poszedł w kierunku swojego domu, nawet nie zdobył się na odpowiedź, bo teorię sąsiada znał już od dawna, nie było sensu. On nawet po wodę mineralną do pobliskiego marketu jeździł autem, bo chodzić się mu nie chciało. W pewnym momencie jego nogi tak się zastały, że używanie ich stało się bolesne. Skoro tak, to trzeba było używać auta, bo nogi bolały. Tym to sposobem sytuacja stawała się coraz gorsza, bo spirala się nakręcała: używał samochodu, bo nogi bolały a z drugiej strony psujące nogi zmuszały go do używania samochodu. Dopiero teraz można było powiedzieć, że przecież to nie ma sensu. Tak to się dzieje, kiedy rozum pojedzie sobie na dłuższe wakacje — pomyślał Paweł. Szkoda mu było sąsiada, ale jemu nic nie mogło już pomóc, on zbliżał się do granicy osobliwości i czekała go przysłowiowa czarna dziura.

Zresztą tendencja do korzystania z samochodu przy zakupach w pobliskim sklepie stawała się ostatnimi czasy coraz bardziej popularna a taki obrazek jak w przypadku Pawła, kiedy auto stało przed garażem a on maszerował, przyjmowany był przez wielu ze zdziwieniem. Jest taki dom na osiedlu i to niezbyt daleko, którego właściciele pomarli a rodzina niezbyt się interesowała się posesją. Natychmiast wykorzystała to przyroda i weszła na tę posesję w postaci nowych drzew, nieznanych dotąd traw i przeróżnych kwiatów, które pewnie niegdyś tam rosły. Niewątpliwie podobnie jest z samym człowiekiem, ewolucja zaraz robi swoje — na przykład nieużywane nogi zaczną słabnąć i będzie to pierwszy sygnał. O dalszych konsekwencjach nie będziemy opowiadać, ponieważ do tego potrzebne są stosowne kwalifikacje. Jeżeli zaś chodzi o przykład, to jest ich wokół wiele. Bardzo wiekowy człowiek, który w pewnym momencie polubił pozycję leżącą, po pewnym czasie w ogóle nie mógł wstać na własne nogi, bo te zupełnie odmówiły posłuszeństwa. Proces posunął się szybko i daleko, że żadne terapie ruchowe nie dawały już żadnego rezultatu.

Paweł ze wszystkich możliwości ruchowych wybrał spacer, a nie rower, bo w okolicznym terenie nie było stosownej trasy, aby jeździć dość często na krótkim odcinku. Takie spacery dawały natychmiastowe i nawet mierzalne efekty. Po godzinnym i forsownym spacerze można było spowodować spadek poziomu cukru we krwi nawet o 30 punktów, o co głównie chodziło i ten akurat spacer dał taki efekt. Chodził mając przed oczyma wirtualny transparent z napisem: „Albo ja ją, albo ona mnie!” Jak dotąd, odnotowywał sukcesy i to nie małe. Jest nadzieja, że niedługo nie trzeba będzie się kuć w palec, aby uzyskać kropelkę krwi do pomiaru, bo w Chinach i USA rozpoczęto produkcję zegarków na rękę, posiadających funkcję pomiaru poziomu cukru, pomiaru nieinwazyjnego i nie tylko tej wielkości.

Droga pewna, niekolizyjna, więc można było się skupić na przeróżnych analizach i przemyśleniach tego, co zaszło, tego, co może nastąpić jak i tego, co dzieje się tu i teraz. Ileż te przemyślenia dawały… Ileż to zaniechał niepotrzebnych ruchów i gestów po takim samotnym spacerze, ileż to pseudo zagrożeń się rozwiało, ileż to złych wiadomości zostało przyjętych ze spokojem i rozwagą, na przykład o śmierci bliskich i kolegów. Żadna szkoła, żadna mądra książka nie dawała takich korzyści, jak te samotne spacery.

W tytule tego tekstu jest napisane, że jest to spacer pierwszy. Tymczasem nie jest to ani pierwszy, ani ostatni spacer, jest to tylko efekt pomysłu o zapisywaniu przebiegu samych spacerów raz długich, raz krótkich, przeważnie w samotności, ale nie tylko.

Po powrocie do domu, Paweł wypił drugą kawę, bo tak zawsze czynił. To, czego się obawiał już nie wróciło, czyli wspomnienie krzyczącego prezydenta, bo to bardziej spotkany w czasie spaceru Wojtek go zaabsorbował. Niczym film przeleciały w pamięci Pawła sceny, kiedy ich drogi zawodowe się spotykały lub krzyżowały. To dziwne, ale ten człowiek chyba nigdy nie miał najmniejszych kłopotów życiowych, zawsze pogodny, żeby nie powiedzieć wesoły, do wszystkiego podchodził z dystansem, łącznie ze swoją własną osobą i ta jego długowieczność — dziewięćdziesiąt pięć lat. Jeszcze należy dodać, że Wojtek nigdy nie krzyczał: ani na kogoś, ani do kogokolwiek.

Wielu ludzi korzysta jednak z tej formy dochodzenia swoich racji, czyli krzyku, sadząc, że to podnosi ich autorytet w oczach innych, podkreśla słuszność wypowiadanych czy raczej wykrzykiwanych racji, a to nic bardziej błędnego. Tak zapewne myśli również — wspomniany na początku — nasz prezydent. Ten robi przy tym jeszcze bardzo śmieszne miny, co w końcowym efekcie powoduje, że sam, jako osoba, już nawet nie, jako prezydent, staje się śmieszny. No i znowu ten krzyk i dziwne miny prezydenta się przyplątały. A kysz…

Wielu ludzi nawet nie zdaje sobie sprawę z tego, że swoim zachowaniem, dziwnymi gestami, nachalnością w mowie, a szczególnie w wygłaszaniu swoich rzekomo prawdziwych opinii psują spokój swoim bliźnim i w efekcie stają się mało lub w ogóle nielubiani, czyli wyrządzają tym samym również sobie krzywdę. Wszystko to powodują emocje, jakie się im przeważnie udzielają, a emocje te powodować mogą różne skutki, niedające się nazwać jedynie skutkami ubocznymi. Jeżeli emocje wyrażają jedynie radość i na tym się kończy, to dobrze. Gorzej, jeżeli emocje przeobrażają się w gorsze stany i stają się wtedy niebezpieczne.

Angielski filozof Bertrand Russel powiedział tak: „Każda potężna emocja ma swoją własną tendencję do tworzenia mitów. Kiedy emocje są osobliwe dla jednostki, człowiek im poddany uważany jest za mniej lub bardziej szalonego, jeśli wierzy takim mitom, jakie sam wymyślił”.

Chyba wystarczy rozejrzeć się dookoła a przykłady same się nasuwają, nawet szukać ich nie trzeba.

2. Spacer drugi (Beethoven)

Jest sobotni poranek, zatem po śniadaniu najprzyjemniejszą rzeczą byłby spacer, a nawet długi spacer. Tymczasem po spojrzeniu w okno, słońca nie widać, ani skrawka, jedynie deszcz pada i to w niektórych momentach nawet rzęsisty. Paweł tak czekał na ten dzień i co teraz począć?

Przede wszystkim postanowił nieco zaczekać, bo może przestanie deszcz padać, wypogodzi się, może nawet słońce się wychyli i nieco ogrzeje atmosferę. Mamy teraz przeróżne prognozy pogodowe, więc postanowił zajrzeć do jednej z nich. Od jakiegoś czasu można było im ufać, bo dość dobrze się sprawdzały, nawet lepiej jak przewidywania starszych ludzi, którzy przepowiadali pogodę w oparciu o przeróżne znaki w przyrodzie.

W końcu deszcz ustał i Paweł postanowił wyruszyć w trasę, której celem miało być dotarcie do miejscowego empiku po odbiór przesyłki. Przesyłkę miały stanowić płyty kompaktowe z muzyką wielkiego Beethovena. Miała to być tak zwana złota kolekcja wszystkich symfonii, czyli dziewięciu symfonii.

Po przejściu kilkuset metrów Paweł zatrzymał się, bo idąc wśród drzew dała się odczuć okropna wilgoć, zresztą jak zwykle w takich wypadkach. Nie wróżyło to komfortowego spaceru. Zastanawiał się czy by nie zawrócić i wsiąść do samochodu, który pozostał pod domem i kusił komfortową jazdą, no i odpadały ewentualne skutki powrotu deszczu, bo niebo ani trochę się nie rozchmurzyło i cały czas wisiało to niebezpieczeństwo. Po dłuższym wahaniu padło jednak kategoryczne „nie”. Paweł zdecydował już ostatecznie, aby iść na nogach. Gdyby się poddał, satysfakcję miałby sąsiad, który nieraz sobie z niego drwił, że nie korzysta z samochodu a ponadto jeszcze gorszym byłoby złamanie własnego postanowienia. Na pewno to ostatnie musiałby odcierpieć.

Istniała jeszcze opcja przełożenia tego spaceru na inny, bardziej pogodny dzień, ale tu wygrała ciekawość, Paweł chciał jak najszybciej mieć w rękach przesyłkę z płytą kompaktową. Akurat ta przesyłka była wyjątkowa, dlatego też wypada dodać kilka słów o wspomnianej przesyłce, bo dopiero wtedy wyjdzie na jaw presja, jakiej poddał się sam spacerowicz.

Cała tajemnica kryje się w nazwisku kompozytora, którego to muzyka została nagrana na tych płytach, a to tajemnicze nazwisko kompozytora to Beethoven. Wiadomo, niejeden wzruszy ramionami i pójdzie dalej, bo co prawda, nazwisko słyszał, ale muzyka jego zupełnie go nie interesuje, niekiedy słucha jej z musu, bo nie chce mu się radia przestroić na inną falę. Co innego Paweł, który postać Beethovena dobrze znał, od dawna się nim interesował a obecnie, po latach, stawiał go w rzędzie obok apostołów i to nie jest żaden żart, dla niego Beethoven dzisiaj, to największy kompozytor, jaki dotąd żył i pewnie nie tylko dla niego.

Zacznijmy, zatem od początku, a dokładnie od postaci tego kompozytora. W swoim czasie Beethoven chadzał w różne zakątki bogate przyrodniczo, na przykład słuchał dźwięków strumyka, szumu drzew i innych dźwięków. Twierdził, że tą drogą sam Bóg do niego mówi i te Jego słowa są inspiracją do komponowania, czyli niejako są odpowiedzią na to, co usłyszał i odczytał w szumie strumyka. Podobne sytuacje dotyczące kompozytorów spotykaliśmy również wśród rodzimych kompozytorów i to nie tak dawno. Oto Tadeusz Baird — bardzo znany kompozytor — potrafił spędzać czas na złomowisku poszukując wśród licznych metalowych elementów stosownych dźwięków. Inny przypadek to Ewa Demarczyk, używająca w jednym ze swoich utworów pewnego zestawu elementów metalowych, które dumnie nazywała dzwonami. Były to jednak po prostu elementy pochodzące ze złomowanych urządzeń. Wyniknął niemal skandal, kiedy okazało się, że wspomniane dzwony zapomniano zabrać do Paryża, kiedy Ewa Demarczyk została zaproszona do Olimpii i miała występować na zaproszenie słynnego Bruno Coquatrixa. Pani Ewa odmówiła występu bez tych „dzwonów” i musiano sprowadzać je z Warszawy specjalnym samolotem. Należy pamiętać, że był to 1964 rok i u nas panował siermiężny socjalizm, na czele którego stał Gomułka, który artystów nie znosił. Słynne dzwony jednak dotarły na czas i koncert w Paryżu się odbył.

Wracamy jednak do Beethovena. Tak się to teraz pięknie i łatwo napisało, ale żeby tak zostało napisane musiały upłynąć lata całe, a zaczęło się od bardzo prozaicznej sytuacji. Paweł usłyszał niegdyś — pewnie trzydzieści lat temu — w radio sygnał radiowy angielskiej stacji radiowej BBC, czyli to słynne: bum, bum, bum, buuum. Kiedy jednak dotarła do niego wiadomość, że jest to fragment pewnej kompozycji wielkiego kompozytora Beethovena zaczęło się poszukiwanie całego dzieła. Po pewnym czasie, zupełnie przypadkowo, usłyszał pierwszą część tej kompozycji, w której co jakiś czas powtarzał się wspomniany sygnał Radia BBC. Wtedy także dowiedział się, że jest to V Symfonia. Tak się ten utwór nazywał i składał się podobno z czterech części, a wspomniany sygnał występował tylko w pierwszej części. Był to okres, który śmiało można nazwać okresem oswajania się z tym kompozytorem a szczególnie z jego muzyką, bo już po pierwszym przesłuchaniu coś Pawła urzekło w tym utworze muzycznym i kupił płytę CD z tym nagraniem. Wielu powiada, że to i owo zobaczyli lub usłyszeli i zakochali się, tak nagle i niespodziewanie. Paweł takich momentów u siebie nie zaznał, a w przypadku muzyki klasycznej proces ten trwał długie lata, chyba, co najmniej dziesięć lat. Proces postępował powoli, grono kompozytorów powiększało się w miarę czasu i objęło chyba wszystkich, za to zainteresowanie tak zwaną muzyką popularną malało, wypadały utwory marne, pospolite, przesączone w nadmiarze elektroniką. Niejako w to miejsce coraz bardziej rozszerzało się zainteresowanie muzyką dawną a także wykonywaną na instrumentach dawnych — szczególnie dotyczyło to muzyki barokowej.

Dzisiaj nazwisko Martyna Pastuszka brzmi dla Pawła niemal jak hasło wywoławcze, bo to gwarancja muzyki dobrej oraz ciekawej, właściwie, to ta pani ukierunkowała zainteresowania Pawła w tym kierunku, w kierunku baroku, czyli mówiąc najogólniej, muzyki dawnej. Ciekawe, że w tym czasie wzrosło zainteresowanie muzyką ludową, jednak tylko tą pobraną ze źródeł i wykonywaną na klasycznych instrumentach, na jakich niegdyś grywano. Pieśni Zespół Śląsk czy Mazowsze nigdy nie były dla niego muzyką ludową, one jedynie adoptowały źródła do aktualnych potrzeb. Oczywiście ani jazz ani blues, a na nich Paweł się wychował, nigdy nie zostały odrzucone, wręcz przeciwnie, związek z nimi nawet się pogłębił. W tym wypadku znowu sięgał do klasyki. Natomiast, kiedy dzisiaj wspomina niektóre piosenki tak zwane popularne, których niegdyś słuchał z upodobaniem, to wstyd go ogarnia.

Paweł szedł nadal rozmyślając i wspominając swoją ewolucję upodobań muzycznych. Był jeszcze jeden motyw tego spaceru i to niekoniecznie muzyczny. Otóż empik zaoferował wszystkie symfonie za jedyne 46 zł, co wydało się być niewiarygodne, bo jak zmieścić dziewięć symfonii na płytach CD w jednym opakowaniu ponadto w tak niskiej cenie. Obok była oferta innego zestawu, czyli wszystkich koncertów fortepianowych — jest ich tylko pięć — jednak cena jest już sto osiemdziesiąt złoty. Głównie z tego też powodu Paweł sam poszedł po odbiór. Wszystko okazało się być prawdą. W opakowaniu znajdowało się pięć płyt i cena była prawidłowa. Pani powiedziała, że pewnie kończy się już to wydanie z 2016 roku i wyprzedają końcówkę nakładu. Paweł nie krył swojej ogromnej radości.

Po odebraniu muzycznej przesyłki Paweł radośnie ruszył w drogę powrotną. Jakby z tej okazji nawet słońce się wychyliło i w szybkim tempie obsuszyło mokre nawierzchnie ulic, tym sposobem powrót do domu pozbawiony został niepewności pogodowych a nawet stał się ogromną przyjemnością. Wreszcie był w posiadaniu zestawu symfonii Beethovena, tak jak od dawna marzył.

Następnym krokiem będzie na pewno zakup zestawu koncertów fortepianowych Beethovena, niechby też były wszystkie pięć w jednym wydaniu. Paweł je wszystkie znał, chociaż co to znaczy znać symfonię czy koncert fortepianowy albo skrzypcowy, ten konkretny utwór. W przypadku raczej laika muzycznego, totalnego amatora, czyli jedynie miłośnika nieznającego podstawowych pojęć muzycznych, o nutach nie wspominając, to słowo „znać” brzmi dość dziwnie. Wszystkie utwory przesłuchał już wielokrotnie i każdy przynajmniej raz ze skupioną uwagą, w wyniku czego zapamiętał dłuższe frazy, a słuchając utworu wyczuwał, kiedy nastąpią i w trakcie słuchania czekał na te frazy. Tym sposobem można powiedzieć, że był osłuchany na swój sposób. Teraz dopiero będzie uczta, bo przynajmniej przez miesiąc, chyba codziennie słuchał będzie symfonii Beethovena. Wiedział również, że te utwory nigdy się nie osłuchają i nie będą go nigdy nużyć, choćby ich codziennie słuchał. Ta muzyka tak ma.

Paweł idąc z powrotem do domu, całą drogę rozmyślał o Beethovenie, a szczególnie o jego ostatniej symfonii, czyli dziewiątej, którą ten pisał będąc już zupełnie głuchym. Dzisiaj taki problem medycyna rozwiązuje bez problemu stosując aparaty wkładane do ucha. W tamtych czasach Beethoven stosował jedynie prymitywną trąbkę słuchową bądź specjalne ekrany wokół głowy. Aby usłyszeć dźwięki fortepianu tak mocno uderzał w klawisze, że pękały struny fortepianowe. Dzieło to zostało napisane jakoby wbrew naturze, bo tutaj muzykę pisał człowiek zupełnie głuchy, co wydaje się być nieprawdopodobne, a jednak się zdarzyło. Dodatkowo, jak wszyscy dodają, była to muzyka najbardziej bliska duszy kompozytora, znaczy ta IX Symfonia — niepojęte. Beethoven często powoływał się na kontakt z siłami nadprzyrodzonymi, więc to może tym razem ten kontakt miał miejsce. Są też informacje o gburowatej naturze tego kompozytora, o jego wręcz złośliwości w stosunku do swoich uczniów. Jedno jest pewne, że była to trudna osobowość a przy tym wielki talent, jakiego później, chyba świat już nie wydał. Oczywiście, jest wielu znawców muzyki, których nazywa się teoretykami, i to oni potrafią określić, kto miał wpływ na twórczość Beethovena, może nawet, kogo naśladował, ale te niuanse nie miały już żadnego wpływu na wrażenia, jakich doznawał Paweł słuchając muzyki tego kompozytora. Słuchał oczywiście wielu innych kompozytorów, takich jak Mozart, Bach czy Vivaldi, jednak w tej dość dużej grupie niezawodnie przewodził Beethoven.

Droga powrotna była bardzo spokojna, sprzyjająca takim rozmyślaniom, bo tym razem Paweł wybrał drogę dłuższą, biegnącą po obrzeżach miasta, która dawała gwarancję bardzo spokojnego spaceru. Paweł bardzo lubił rozmyślania o ludziach muzyki, ale również o ich twórczości. Takiemu podejściu do muzyki klasycznej bardzo sprzyja obecna sytuacja w tak zwanych mediach, bo Paweł poddał się temu nurtowi. Polegało to na tym, że w większości stacji radiowych oraz w telewizji zapanowało niechlujstwo muzyczne. To niechlujstwo polega głównie na tym, że rozgłośnie te nie nadają muzyki, ale ją puszczają, nie dbając o godne zapowiedzi, nawet tytułów się nie podaje, nie mówiąc już o nazwisku kompozytora utworu. Wiele z tych rozgłośni muzycznych zamiast podnosić poziom muzyczny w społeczeństwie, wręcz poddaje się gustom tych najmniej wymagających słuchaczy, dla których muzyka stanowi jedynie wypełniacz tła, robi szum. Mówiąc kolokwialnie, tym to sposobem rozwija się prostactwo muzyczne. Ten trend nie dotyczy jedynie muzyki klasycznej, ale również jazzu, bluesa a nawet muzyki bitowej.

W efekcie nasilenia się tej prostackiej tendencji muzycznej, o ile można tu użyć słowa muzyka, Paweł zaprzestał słuchania wspomnianych stacji i programów, ograniczając się w zasadzie do programu drugiego, czyli tak zwanej Dwójki. Zresztą nie on jeden, bo wielu ludzi wiernych dobrej muzyce, a w szczególności tej klasycznej opuściło wiele innych rozgłośni, bo tworzyli je politycy dla swojego elektoratu. Zmuszali te rozgłośnie do nadawania audycji dla ludu, czyli do tak zwanego bełkotu muzycznego, z którego wyróżnić można jedynie disco polo i coraz bardziej ujawniający się ostatnio rechot redaktorów, będący efektem dowcipów opowiadanych na antenie, bo śmiechem tego nijak nazwać nie można. Nie trzeba wielkiego znawcy z zakresu kultury muzycznej, aby stwierdzić, że ta droga prowadzi jedynie do unicestwienia wrażliwości muzycznej u ludzi a szczególnie u dzieci. Zresztą, moi drodzy, czy istnieje jakakolwiek dziedzina życia społecznego, która doznałaby dobra po ingerencji w nią przez obecną klasę polityczną, z niektórymi politykami w szczególności. Ale dość utyskiwania nad losem muzyki klasycznej, miejmy nadzieję, że sama się wybroni, a może zbliżające się wybory jej pomogą.

Do domu było już niedaleko, słońce grzało mocno mimo osłony liści, ale się szło. Paweł szedł teraz pod rozłożystymi liściami klonów i lip, co stanowiło dla niego zbawienną osłonę, w jego wieku nagły nadmiar słońca dawał zły efekt, bowiem pogarszał komfort psychiczny, a w dalszej kolejności wydolność fizyczną. O ile to pierwsze objawiało się jedynie przygnębieniem, o tyle to drugie bardzo utrudniało spacer. W takich warunkach spacer przemieniał się w forsowny marsz.

W domu tradycyjnie zrobił sobie kawę, usiadł głęboko w fotelu a w odtwarzaczu znalazła się płyta kompaktowa numer pięć i wcale nie była to ta z symfonią o tym numerze. Na płycie numer pięć była Symfonia nr IX, ta najdłuższa, bo ponad godzinę trwała. Najważniejsze było jednak to, że komponował ją mistrz nad mistrze, czyli Beethoven. W kompletnym spokoju przystąpił do słuchania.

3. Spacer trzeci (Nie trujmy [się] …)

Niedziela, bardzo wcześnie rano, zgodnie z tym, co zapowiadano już od kilku dni, faktycznie jest bardzo gorąco, jak już dawno nie bywało, chociaż to dopiero co, skończyła się pierwsza dekada sierpnia. Faktycznie, jest inaczej aniżeli dawniej bywało, pogoda nie przypomina już tej dawnej. Paweł zmarzł w nocy, bo miał otwarte okno, co było niepojęte a jednak prawdziwe. Zresztą od samego początku lata jakoś było nie tak, deszcze na przemian z suszami, nigdy jeszcze trawnik za domem nie był brązowy, ani jednej zielonej trawki, a tak było tego roku i to przez kilka dni — powiało zgrozą.

Zatem, skoro ma być gorąco to może w tę niedzielę odbyć spacer bardzo wcześnie, z samego rana — pomyślał Paweł i tak zrobił. Była niedziela, więc tym razem połączył cele zdrowotne z obowiązkiem religijnym i punktem kulminacyjnym spaceru stał się miejscowy kościół parafialny. Kiedyś, około dwa lata temu Paweł bywał w tym kościele, ale w pewnym okresie zjawił się nowy kaznodzieja, który wiernych zaczął traktować, jako tych, co wymagają natychmiastowego nawracania w sposób bardzo drastyczny i to przy pomocy środków skrajnych, co objawiało się rzucaniem gromów i straszeniu piekłem, wtedy Paweł przestał tam bywać. Dzisiaj, w ramach próby postanowił wrócić. Paweł stwierdził, że z grona dawnych wiernych wielu już nie było, a i wolnych miejsc w ławkach znacznie przybyło. O kilku z nich wiedział, że pomarli, a między innymi Tadeusz, z którym zawsze siadywali w tej oto ławce obok tego oto, filara. Dzisiaj liturgię prowadził człowiek młody, zapewne ksiądz niezbyt dawno temu wyświęcony, ale już mający wiele cech raczej zarządzającego aniżeli dobrego pasterza. Po dość spokojnym kazaniu, zawierającym dobre treści, zapowiadając program uroczystości Święta 15 sierpnia, czyli Wniebowzięcia NMP nie omieszkał dodać, że kto w tym dniu nie pójdzie do kościoła to popełnia grzech ciężki i grozi mu piekło. On nie zapraszał nisko się kłaniając, drzwi nie otwierał tym zaproszeniem, natomiast on groził, on te owce zaganiał przy pomocy przysłowiowego bata, co prawda słownego bata, ale zawsze to bata. Natomiast mówiąc kolokwialnie, to on zatruł to, co dotąd powiedział, to była przysłowiowa łyżka dziegciu dodana do beczki miodu. Niechby on pojechał kiedyś na Podhale i zobaczył redyk, tam góral szedł na przedzie a owce podążały za nim, bo widziały w nim dobrego pasterza i ufały mu, uznały go za swojego pasterza. One, te owce, tak mocno ufały pasterzowi, że nawet psa się nie bały i pewnie traktowały psy, jako strażników swojego licznego stada, o czym psy zwane góralskimi owczarkami doskonale wiedziały.

Powiedziane jest, że wiara rodzi się ze słuchania i to jest najszczersza prawda. Dlaczego więc nie wszędzie kładzie się największego nacisku na słowo mówione, pięknie mówione, językiem prostym, potoczystym? Chyba jedynie kościoły protestanckie pozostały wierne tej tradycji, gdzie słowo żywe bardzo się szanuje, gdzie się go celebruje. Wystarczy włączyć radiową Dwójkę w niedzielę przed południem.

Paweł zastanawiał się, czy czasami temu księdzu bardziej zależało na tym, aby z tacy nie ubyło, natomiast nieco mniej na zbawieniu dusz słuchających go. Okrutne efekty wydaje walka na polu chęci wzbogacania się, od kiedy w naszym kraju tron połączył się z ołtarzem, a ich interesy splatały się i są niczym węzeł gordyjski i teraz już niekiedy wspólnie zatruwają społeczeństwo dziwnymi nakazami, które zwykle nie mają pokrycia w prawdzie najogólniej pojętej. Oby kiedyś nie trzeba było używać metody Aleksandra Wielkiego, czyli przecinać je, niechby raczej same się rozwiązały. Troska Pawła o dobro jego Kościoła była ustawiczna, absorbowała go bardzo mocno, bolał kiedy był zmuszony wysłuchiwać takie słowne okrucieństwa. Dalszych rozmyślań w temacie stosunków z Kościołem Paweł zaniechał, może, kiedy indziej, przy innej sytuacji. Zresztą absorbowanie umysłu w tym temacie nigdy nie jest nadmiarem, każdy temat rozważań dla ludzkiego mózgu jest dobry, pożyteczny.

Paweł spotkał kolegę i znaczną część trasy odbyli razem, wymieniając poglądy na różne sprawy, które były w kręgu zainteresowań obu. Ponieważ obaj byli już od dawna emerytami, więc w pierwszej kolejności siłą rzeczy padły nazwiska tych, co w ostatnim okresie odeszli.

— Popatrz Paweł, Wojtek umarł, chociaż miał dopiero 68 lat, to myśmy go już przeżyli o pięć lat.

Rozmowę zaczął kolega Wiktor, oni wszyscy, czyli ci wiekowi, tak zwykle rozpoczynali obecnie swoje rozmowy, od wspominania zmarłych, bo im wszystkim było już bliżej aniżeli dalej, oczywiście do końca żywota. Tak rozpoczęta rozmowa mogła zawsze trafić na dowolne tory i to wcale nie musiała być rozmowa o umieraniu, absolutnie nie. Tym razem też tak było.

— Skoro tak młodo umarł, to pewnie nowotwór?

— Tak, rak jelit, żołądka, dokładnie nie wiem, inni powiadają, że czymś się zatruł i zwlekał z pójściem do lekarza, próbowano jeszcze go ratować, ale niestety, jak wiemy bezskutecznie, wszystko skończyło się odejściem Wojtka. Dzisiaj ten powód chyba jest już nieważny.

Od tego momentu rozmowa zeszła na temat wydawałoby się zupełnie uboczny, chociaż ciągle związana była z tym nieszczęsnym truciem, a dokładnie się truciem. Wiktor już nie po raz pierwszy zwracał na to uwagę, on już miał na tym punkcie obsesję i wykorzystywał każdą nadarzająca się okoliczność aby o tym mówić zatem i teraz zwrócił uwagę mówiąc:

— Sami się trujemy, nas trują! Chociaż ci, którzy nas trują podsuwając nam te kolorowe warzywa, sami też je jedzą, więc również sami się trują! Tak to się kręci.

Szli ulicą wzdłuż domów jednorodzinnych, z których jedne miały tylko trawniki a inne miały grządki z warzywami: groszek zielony, marchewka, cebula.

— Spójrz Paweł, tu mieszka nasza znajoma, pani Kowalska i pielęgnuje te grządki, ona bardzo dba o te grządki, tyle, że obok po tej ulicy, w pobliżu tych upraw — zresztą teraz też widać — przejeżdża masa samochodów. Ja jej kiedyś mówię, że te jej warzywa są nic nie warte, bo zawierają sam ołów pochodzący ze spalin. Ty wiesz, co ona mi odpowiedziała? Zamurowało mnie, bo ona powiedziała mniej więcej tak: — Panie Witku, ja tego nie jem, to jest na sprzedaż! Paweł, ty to rozumiesz? Nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa, taką logiką zostałem kompletnie pobity. Ta kobieta miała nadal o sobie jak najlepsze mniemanie.

W pierwszej chwili obaj wybuchnęli śmiechem, chociaż tu płakać należało z powodu postępującej degeneracji ludzkich mózgów, które dopuszczały się do wypowiadania takich oto myśli: — Oni niech się trują, byle nie ja i jeszcze na tym zarobię i nie ma w tym niczego złego, żadnej podłości. Ci ludzie nie widzieli w takim postępowaniu żadnej swojej winy.

— Bo to widzisz drogi Witku, to, że te warzywa były zatrute już w ziemi, to jedno. Najgorsze jednak jest to, że nie tylko warzywa, ale również ludzkie mózgi wielu ludzi mają zatrute jak ta pani Kowalska. Zważ, że to zatrucie postępuje, bo popatrz, co mamy w tych Biedronkach i Lidlach… Tam tylko napiszą, że wyrosło w warunkach ekologicznych, jeszcze dodadzą jakiś certyfikat, na jajkach napiszą, że z wolnego wybiegu i to wszystko ma cię upewnić, że te warzywa są nieskazitelne zdrowe i większość ludzi temu ufa. Dlatego też ten nasz Wojtek tak młodo umarł i to właśnie żołądek mu odmówił posłuszeństwa, dlaczego? Kiedyś, za czasów naszej młodości szło się do ogródka, wyrywało marchewkę, otrzepało nieco ziemię i się jadło. Podobnie było z pomidorami — prosto z krzaka, jabłek papierówek było zatrzęsienie. Dzisiaj, kiedy opowiadasz to młodej matce, ona głosem sprzeciwu powiada: — Jak to, niemyte? To niemożliwe! A to było możliwe, a teraz jest niemożliwe. Ponadto w tamtych czasach jakoś rzadko spotykało się zgony z powodu raka, która to choroba dopiero się pojawiała rozciągając swoje piekielne królestwo.

— Trochę uprościłeś swoje rozumowanie, jeżeli chodzi o powody zgonów w obecnych czasach, chociaż w małym stopniu masz trochę racji. Trujemy się na własne życzenie udając, że tak nie jest, w czym rzekomo utwierdzają nas liczne i kolorowe reklamy i oferty handlowców i producentów.

— Bardzo pojemne jest to określenie o truciu, bo mieszczą się w nim najprzeróżniejsze formy trucia i zatruwania. się samemu, truciu wzajemnym, truciu bliźniego. Ponadto otruć czy zatruć kogoś, można nie tylko poprzez zadanie trucizny materialnej, bo można kogoś zatruć słowem, jak ten ksiądz głoszący kazanie, może to wystąpić w formie zatrucia atmosfery wśród ludzi, może to być niekiedy jedno słowo. Jak ktoś powiedział, słowo potrafi również zabić — dodał Paweł

Kiedy byli już w połowie drogi powrotnej, zmuszeni byli rozstać się, bo akurat przechodzili obok domu Wiktora i ten pożegnał Pawła skręcając do swojego domu. Na odchodnym obiecali sobie powtórne spotkanie, pewnie znowu na trasie albo może gdzieś w kawiarni na mieście. Te wzajemne obietnice o przyszłych spotkaniach należały już do kanonu takich spotkań a w praktyce do niczego nie zobowiązywały i rzadko kiedy do powtórnych spotkań dochodziło, chyba że znowu spowodował to przypadek. Paweł lubił te dyskusje z Wiktorem, bo jakby to ktoś ładnie określił, oni nadawali na tych samych falach.

Paweł idąc dalej samotnie rozmyślał nad zakończoną przed chwilą rozmową i zastanawiał się, co ta rozmowa wniosła nowego dla postępowania jego, jak i kolegi. Podejrzewał jednak, że nie wiele wniosła nowego, bo tego typu dyskusje od dawien dawna można było usłyszeć niemal wszędzie: na ulicy, na imieninach, podczas spotkania u znajomych, dosłownie wszędzie. Ludzie dyskutowali zawzięcie, uzupełniali się wiedzą statystyczną, wiadomościami z zakresu zdrowej żywności, a potem rozchodzili się do domów, niczego nie zmieniając w swoim postępowaniu ani myśleniu. Tym to sposobem proceder kwitnie, kasa u niektórych rośnie a u wszystkich postępuje proces destrukcji organizmów.

W efekcie postępującej destrukcji ewolucja zmuszona jest jakoś tam ją uwzględnić wprowadzając najprzeróżniejsze korekty.

Już, kiedy człowiek pije czy oddycha lub je, wymienia wiele cząstek swojego organizmu, będących elementami jego budowy i to wymienia na nowsze a raczej na zupełnie nowe. Przez całe życie człowiek przyswaja sobie atomy, być może należące wcześniej do zwierząt, roślin czy nawet bakterii. Jeśli jeszcze dalej sięgnąć to trafią się atomy pochodzące jeszcze z Wielkiego Wybuchu lub w wyniku syntezy zachodzącej w gwiazdach. Dzisiejsza wiedza powiada, że wiek przeciętnej komórki ludzkiego ciała wynosi zaledwie siedem lat, komórki skóry są wymieniane średnio, co dwa tygodnie, a krwinki czerwone są wymieniane, co kilka miesięcy. Stąd zapewne wzięło się powiedzenie, które przypisujemy Heraklitowi, a mówi ono, że „Żaden człowiek nie może wejść dwukrotnie do tej samej rzeki, ponieważ nie będzie to już ta sama rzeka, a i człowiek nie będzie już ten sam”.

Zupełnie miło te myśli biegły pozwalając na przypominanie się wielu tematów, które Paweł niegdyś poznał czytając książki popularno-naukowe. Obecny stan wiedzy o świecie a także możliwość kupna stosownych opracowań dawał pewność zapoznania się z tymi osiągnięciami każdemu, wystarczyła jedynie chęć oraz odrobina wiedzy podstawowej zdobytej w szkole czy podczas studiów. Paweł korzystał z tych możliwości w zakresie nieograniczonym.

„Nie ma lepszego lekarstwa na smutki niż nauczyć się czegoś nowego. To niezawodny środek.” To fragment motta życiowego zaczerpnięty od pewnego pisarza, który Paweł Proch zapożyczył i stosował konsekwentnie. Nabyta nowa wiedza, chociaż nie była niezbędna w życiu zawodowym, bo Paweł był już zaawansowanym emerytem, to jednak pozwalała na normalne, czyli aktywne funkcjonowanie we współczesnym społeczeństwie, ponadto pozwalała na zupełnie inne spojrzenie na otaczający świat, pozwalała na aktywne współżycie z otoczeniem a za jego pośrednictwem z całym Światem i powiedzmy jeszcze piękniej: z całym Kosmosem. W końcu tak nabyta nowa wiedza stanowiła skuteczną zaporę przed bełkotem płynącym z obecnych mediów, w których brylowa grupa nieuków i niedouków chcących zabłysnąć.

Dzięki temu rozszerzonemu spojrzeniu, Paweł mógł dostrzec — nazwijmy to kolokwialnie a nawet brutalnie — nędzę myślenia i rozumowania wielu jego rówieśników emerytów, którzy w wielu wypadkach tkwili w jakimś getcie myślowym, do którego zapędziła ich współczesna propaganda. To współczesna propaganda była źródłem zatrucia umysłów, jest ona niczym słynna studnia w londyńskim Soho w 1854 roku, która okazała się być źródłem epidemii cholery. Dopiero zlikwidowanie tej studni zatrzymało epidemię. Zatem czy zasypanie obecnego źródła, tej sączącej się propagandy, uratuje tych kolegów? Paweł aż przystanął na chwilę i patrzył w dół. Dopiero ktoś przechodzący obok niego, pozdrowił go i tym samym wytrącił z chwilowego letargu. Dalej jednak rozważał co by miało oznaczać dzisiaj, to dawniejsze zatrzymanie trucia poprzez zasypanie…

Szkoda mu było wielu kolegów, bo ci biedacy wierzyli w każde słowo, przeważnie kłamliwe słowo w zamian za oszukańcze obietnice, oni potracili wolną wolę stając się zakładnikami. W ich gronie rozmowa o pięknie tego świata stawała się absurdem, przyjmowali to, jako naigrawanie się z ich ciężkiej doli, jednak przy władzy totalnej stali i służyli jej nawet z narażeniem swojej dotychczasowej, dobrej opinii.

Patrząc z boku na tych nieszczęśników, Paweł zdawał sobie sprawę z tego, co go ominęło, bo był odporny na pewien rodzaj zła egzystencjonalnego, bowiem mimo ataków, był odporny na jego liczne ataki z zewnątrz. Mówiąc jeszcze inaczej, nie oddał możliwości samodzielnego myślenia w ręce władzy totalnej, która próbowała wmawiać mu, że ona wie lepiej co jemu potrzeba i ona mu to dostarczy, i o dziwo, wielu tak zrobiło zwalniając się z obowiązku samodzielnego myślenia, ceną było poddanie się zatruciu, czyli złu. Było to zło, które dawało podobne skutki jak wcześniej wspomniane zło wynikające z zatrucia ołowiem warzyw ogródkowych. Oddziaływało bowiem na tego samego człowieka, truło go tyle że inną drogą i na inne organy ludzkiego ciała.

To zło, teraz wspomniane, miało swoje zatrute źródło w dawnej postsowieckiej mentalności. Ta mentalność dzisiaj nadal daje znać o sobie w obecnej Rosji, tam to widać doskonale. Skąd to się wzięło? To epoka carska zrodziła i zaraziła swój naród na wiele pokoleń do przodu. Dzięki zaborom ten zły trend poraził również Polaków i pewnie również na kilka pokoleń do przodu. To jest niczym choroba, której leczyć niepodobna, która u wielu kończy się dopiero w chwili śmierci człowieka, bowiem zmiana mentalności to nie jest proces, który można odwrócić środkami medycznymi. Ostatecznie Paweł postanowił zakończyć te rozważania, bo przygnębienie dało znać o sobie.

Dopiero w domu, przy tradycyjnej kawie, Paweł uświadomił sobie, że poza niewątpliwym dobrem fizycznym, jego spacery niosą ze sobą pewne zjawiska powodujące dyskomfort psychiczny. W takim razie należało unikać takich okazji i dyskusji, chociaż niekoniecznie samych ludzi, bowiem oni sami niczemu nie są winni. Raczej takim ludziom należałoby pomóc wyciągając ich z padołu, w którym się znaleźli. Paweł niekiedy przyglądał się egzystencji takich ludzi i to niekoniecznie, jedynie ze swojego środowiska. Zapadanie się w takim padole nie było zależne od wykształcenia ani wieku, ani od poziomu intelektualnego, ani nawet od światopoglądów. W ten padół popadali ludzie bardzo różni, nawet tacy, którzy dotąd reagowali na codzienne realia w sposób spokojny i wyważony, nosili w sobie bardzo trzeźwe poglądy. Nagle coś pękało i człowiek ginął w czeluści kłamstwa i iluzji. Ich zatruwano, więc teraz oni zatruwali innych i to nie koniecznie będąc tego świadomymi.

Było coś, co ich wyróżniało i to bardzo mocno, to po tym Paweł ich rozpoznawał. Przede wszystkim nerwowość, nierzeczowe argumenty, takie standardowe, obiegowe. Wszystko, czego nie nakazano w telewizji było złe i bezsensowne. Dla nich zdrowy tryb życia, czyli spacery zdrowotne, uprawiane przez Pawła były zwykłą fanaberią, chociaż można było z daleka rozpoznać powody takich spacerów. Właśnie, głównie z tych powodów Paweł takich ludzi — choćby to byli jego dawni koledzy — omijał z daleka, a jeżeli już doszło do kontaktu na trasie, szybko szukał powodu ograniczenia kontaktu do minimum. Robił tak, chociaż doskonale wiedział, że ten i ów pomocy wymagał. Nie omijał ich, dlatego, że był do nich nastawiony wrogo, absolutnie nie! On czuł się bezsilny w ich obecności, widział, że otacza ich jakiś mur niemocy, jakiś mur nie do przebycia, chociaż sami sobie go zbudowali. Niekiedy szukał sposobu jak im pomóc w wyjściu z matni, w której się znaleźli. Niestety nie udawało się, oni na żaden sposób nie reagowali. Zostawiał ich, zatem na rogu ulicy, niczym trendowatych i odchodził bezradny.

Tym to sposobem tworzył się nowy problem, problem niemal równorzędny dla problemu zdrowia fizycznego, które ratować można spacerami. Niezwykle kłopotliwy okazał się kontakt z osobami niesfornymi intelektualnie, bowiem oni ze swojej normalności zostali wyrwani, zarażeni i rozsiewają swój defetyzm na prawo i lewo pogrążając jednocześnie samych siebie. Pierwsza odpowiedź, jaka się jawi, to izolować się od takich stresogennych kontaktów. Co prawda, takie izolacje już nie tak dawno temu przerabialiśmy, nawet, jako całe społeczeństwo. Jednak w takich indywidualnych przypadkach chyba z trudem osiągnie się sukces. Wielu natychmiast powie, że to nie tędy droga, bo to jak zaprzęgnięcie szóstki koni pociągowych do lekkiej dwukołowej karety — nijak nie pasuje a nawet ośmiesza metodę. Ponadto taka metoda jeszcze bardziej pogłębia podział w społeczeństwie, już istniejący podział, zapoczątkowany przez przywódców partii. Paweł postanowił szukać dalej, sączona kawa sprzyjała takiemu poszukiwaniu.

Jakby na to nie patrzył, jedno jest pewne: „źle się dzieje w państwie duńskim”… Szekspirowskie zawołanie znowu wypełzło z kąta i szczerzy zęby. Głównym instrumentem tych podziałów jest historia a dokładnie jej zakłamanie, dzisiaj jeszcze bardziej się pogłębiające a przy tym rośnie niechęć do poszukiwania źródeł historii prawdziwej. Znajomość historii Polski wśród obywateli jest marna, ufają tylko mediom.

Paweł Proch od lat studiował historię, dlatego widząc, co się dzieje zaniechał kontaktu z mediami, wszystkimi mediami, co w efekcie kierowało go do podziemia. Paweł bardzo mocno krytykuje społeczeństwo i wszystkich rządzących, ale kieruje nim wyraźna troska o to społeczeństwo w tym najbliższych sobie, ale również o sprawujących władzę. Przyświeca mu bardzo ważny cel: żeby jeszcze, chociaż raz mógł wyjechać za granicę kraju i nie wstydzić się za swój kraj. Chyba taka nadzieja się już zapowiada, już świta.

A teraz pozostaje jeszcze zadać pytanie:, co przyniesie następny spacer, bo ten nieco uciążliwy był, chociaż uświadomił, że w dniu dzisiejszym nadal narażony jest na zatrucie w przeróżnych formach, to znaczy tych fizycznych oraz duchowych. Nie zasypane źródła trucizny wszelakiej, pod każdą postacią, niosą zło.

4. Spacer czwarty (Jak świętować)

15 sierpnia to Wielkie Święto zarówno państwowe jak i kościelne. Paweł pamiętał ten dzień od małego dziecka, bo to wtedy niesiono do kościoła wiązanki z kwiatów i ziół do poświęcenia — taki obyczaj ludowy. Święto Matki Boskiej Zielnej, tak to święto nazywali ludzie a w kościele mówiono Święto Wniebowzięcia NMP. Co potem z tym bukietem robiono Paweł nigdy się nie zastanawiał, jedynie widywał jak zasuszony leżał wysoko na szafie lub wisiał na ścianie, na gwoździu i na pewno nie stanowił niczyjego zainteresowania. Ponadto jeszcze jeden znak, to liczne stragany wokół kościoła były rozstawione, bo odpust był — tak powiadali. Dla dzieci, w zasadzie to tylko te stragany były najciekawsze i z tym świętem się kojarzyły. Mimo tych straganów to święto kojarzyło się jednak nierozerwalnie z Kościołem i to było jasne dla każdego.

Dopiero około trzydzieści lat temu pojawiły się nowe tematy i hasła, które podpinano do tego dnia. Najpierw było to niezaprzeczalny cud nad Wisłą, chociaż ostatnimi czasy słychać wiele szczegółów historycznych, w których co niektórzy na plan pierwszy stawiają odwagę polskiego żołnierza i mądrość jego kilku dowódców. Potem ogłoszono, że 15 sierpnia to Święto Wojska Polskiego, tu z czasem i w domyśle ukryte było to „właściwe” wojsko, wyłączając zupełnie wojsko, które przyszło ze wschodu.

Paweł pamięta doskonale, jak to w pierwszej chwili zupełnie pogubił się z tymi świętami, on wtedy nie miał jeszcze świadomości, że to pierwsze etapy zbratania tronu i ołtarza. W dniu dzisiejszym są to już fakty niemal widoczne i namacalne i nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości. Dzisiaj to już wnuki Pawła dopytują o te fakty, bo również nie mogą tej fuzji zrozumieć w żaden sposób. Wytłumaczenie tego młodym ludziom w tym i wnukom w sposób nienachalny zachowując jednocześnie całą obiektywną prawdę, też nie jest łatwe. Paweł doskonale pamiętał fakty i okoliczności ze swojej młodości, jakże były to bardzo podobne przypadki, wtedy on i jego pokolenie też miało wiele pytań, chociaż starsi unikali odpowiedzi.

Doskonale wiedział, że w tym dniu znowu wystąpi ze swoim orędziem prezydent. Pamiętając niedawne przykre doświadczenie, zdecydował, że kiedy ten będzie przemawiał, na pewno w swoim stylu, on znajdzie się już na trasie spaceru i ewentualny krzyk i podniecenie tego nieszczęsnego mówcy ominą go. Jak postanowił, tak też zrobił, bo ten rodzaj patriotyzmu zupełnie mu nie odpowiadał, zresztą trudno to było nazwać nawet jakimś rodzajem patriotyzmu — no może jedynie patriotyzmem krzykliwym, a może nawet nachalnym.

Dla Pawła wszelkie pisemne lub słowne deklaracje patriotyczne były oznaką braku patriotyzmu, to był tylko po prostu szowinizm. Nigdy nie oceniał ludzi pod kątem ich patriotyzmu i uważał to za niewłaściwe. Patriotą albo jest się albo nie i świadczą o tym czyny a nie deklaracje słowne, szczególnie te czyny najcichsze. To fakt, władza wymuszała niejednokrotnie na społeczeństwie pewne gesty polityczne, ale miały one być oznaką lojalności w stosunku do niej samej i społeczeństwo wykonywało te gesty myśląc po swojemu. To, co dzieje się teraz w naszym kraju jest czymś jakościowo nowym, ale chyba nie mniej zakłamanym.

Zmęczony marszem i rozmyślaniami postanowił spocząć czas jakiś na ławeczce w parku, bo akurat tam dotarł. Wybrał, więc ławkę dobrze zacienioną, ale jednocześnie oddaloną od głównej alejki parkowej, po której maszerowało wielu a szczególnie ci ze swoimi psami. Paweł usiadł, wyprostował nogi i zmrużył oczy chcąc dać im odpocząć. Znał doskonale ten park i drzewa tu rosnące. Zmęczenie spowodowało jednak pewną nieuwagę w wyborze miejsca, bo kiedy otworzył szeroko oczy, co się okazało? Uciekając przed takim miejscem, trafił w sam jego środek.

Okazało się to, że usiadł w najbardziej upolitycznionym miejscu parku. W niedalekiej odległości zobaczył bowiem dwie ciemne tablice, wokół których niedbale poniewierały się wypalone znicze i suche badyle po kwiatach. No tak, jedna to tablica katyńska a druga smoleńska, stały obok siebie, chociaż czasowo nic ich nie łączyło, chyba jedynie to miejsce wykorzystano, aby nie robić dodatkowych punktów w parku, bo tak naprawdę, jedna dotyczyła pomordowanych przez Sowietów w 1940 roku, natomiast druga tablica upamiętniała ofiary katastrofy lotniczej zaistniałej 70 lat później. Katastrofa lotnicza została spowodowana niedbalstwem organów państwowych — w szczególności organizatora tego lotu, po prostu nie przestrzegano podstawowych przepisów w zakresie bezpieczeństwa w ruchu lotniczym w czasach pokoju. Były to symbole polskich nieszczęść narodowych, które dzisiaj splątano. O co w tym splątaniu chodzi?

Otóż splatania tego dokonano z rozmysłem, jeden fakt wzmacniał drugi fakt i odwrotnie, prosty lud tego nie zrozumie i o to chodziło. Otóż pasażerowie tego samolotu, który się rozbił, lecieli na groby pomordowanych pod Katyniem polskich oficerów a ponadto tam miała się rozpocząć kampania wyborcza prezydenta, który w tej katastrofie zginął. Tym to sposobem spróbowano przykryć bałagan i niefrasobliwość organizatorów wylotu do Katynia. Po kilkunastu latach tak zwana tablica smoleńska jest popękana i szczególnie uwydatnił się bałagan wokół niej, co urągało pamięci wielu mądrych obywateli, którzy tam zginęli. Jedynie prezes i brat zmarłego w katastrofie prezydenta urządzał w Warszawie, nie rocznice, ale miesięcznice, których do dnia dzisiejszego odbył już 160. Ponieważ był prezesem partii rządzącej, to na każdej takiej miesięcznicy była kompania wojskowa. To stało się już karykaturą czczenia pamięci kogokolwiek, ale ten na przekór wszelakim opiniom z tymi ośmieszającymi go, chodził nadal. W tej karykaturze towarzyszyło mu jedynie jego wierne otoczenie polityczne.

Aby już całkowicie nie ośmieszać intencji tutejszych organizatorów, którzy postawili te dwie tablice, Paweł spojrzał tylko na zainstalowane kamery na słupach w okolicy tablic oraz na biedne młode drzewka dębów, które posadzono pod rozłożystym niskim kasztanem i nakazano im tam rosnąć. Zatem Paweł pokiwał nad tym wszystkim głową i postanowił ruszyć dalej, w kierunku innego pomnika, na którym to pomniku umieszczono ogromnego orła w locie. Orzeł ten spoglądał na zachód chcąc zauważyć, kto go uderzył w lewe skrzydło, bo jest ono nieco obwisłe. To jest oficjalna interpretacja władz z lat siedemdziesiątych. Natomiast młodzi ludzie twierdzili, że ten orzeł spogląda na zachód, bo w nim pokładał wszelkie zainteresowanie. To ostatnie sprawdziło się dwadzieścia lat później. Symbol tego orła w takiej postaci spełniał wszelkie warunki apolityczności, dlatego pod tym pomnikiem składano wiązanki kwiatów z różnych okazji i przez różne opcje polityczne. Dopiero od kilku lat partia rządząca narzuciła swoją ideologię i interpretację jako jedynie prawdziwą i ten biedny orzeł nie zmieścił się w granicach tej ideologii. W to miejsce przyklejono małą tabliczkę na rogu muru dzwonnicy kościelnej i tam nawróceni przedstawiciele władz miejscowych składali kwiaty. Teraz działo się to już bardzo rzadko, bo wiele świąt niegdyś obchodzonych wypadło z kalendarza. Pod tą tablicą jest mała półeczka, na której ustawiony znicz po wypaleniu może spaść na chodnik i ranić przechodzącego pieszego. Na codzień pod tą tablicą kwitnie handel obwoźny, a porządek jest podobny do tego w parku w rejonie wcześniej wspomnianych dwóch tablic. Lud nie zwraca uwagi na ten bałagan, bo jest do niego przyzwyczajony, chyba od lat, a interpretacje wszelakich faktów przyjmuje — bez szemrania — takie, jakie mu bieżąca władza nakazuje. To jedynie niektórzy, w tym również Paweł, żądają szacunku dla prawdy. Ale jakiej prawdy oni chcą? Przecież telewizja podała, to czego tu się domagać! Tak nakazuje prezes i jego ideolodzy. Przecież ci ideolodzy, to w większości absolwenci szacownej Alma Mater z Krakowa. Przywołanie nazwy tej uczelni powinno zamknąć usta wszelkim malkontentom, a nijak nie zamyka, bo prawda jest jedna, niepodzielna i nikomu i niczemu się nie poddaje.

Oj tak, tak… Tak to jest z tym świętowaniem. Co przyjdzie nowa władza to, co innego świętuje i ogłasza prawdę absolutną nową, tak jakby absolut miał różne interpretacje. Jednak, tak to się dzieje, kiedy ci tak zwani wybrańcy ludu służą tylko mamonie, a ślubowali służyć prostemu ludowi. A w Piśmie powiedziane jest wyraźnie: „Nie będziecie służyć Bogu i mamonie” [Łk 16,1—13]. Żadna opcja zdrowa w swoich zarodkach nie dopuszcza takiej możliwości, czyli służby mamonie i udawanie poprawnych stosunków z Bogiem, a ci ostatni szczególnie upatrzyli sobie łamanie tej zasady. Pogodzenie tych dwóch rzeczy to jak pogodzenie wody z ogniem. Oni pewnie liczą na wieczne życie, ale już tutaj, na Ziemi szykują sobie trudności, zdaje się, że już powinni zacząć ćwiczyć przechodzenie przez ucho igielne, tyle, że nie takie jak Brama Floriańska, ale to ucho od igły do przyszywania guzików.

Paweł obszedł dookoła wspomnianego orła z opadłym skrzydłem raz jeszcze, obejrzał cały bałagan wokół niego, czyli wokół postumentu, na którym orzeł się chwilowo zatrzymał i postanowił nie wracać tą samą trasą do domu. Patrząc na odchodnym na orła wspomniał, jak to pewna grupa młodych ludzi cechujących się najnowszą poprawnością polityczną zażądała, aby na głowie orła dokleić koronę. Dopiero ktoś, kogo to już zupełnie rozbawiło zaproponował, aby najpierw wyłapać wszystkie latające w polskich granicach orły i podoklejać im korony. Ponadto pokazał tym aktywistom kolorowe zdjęcie czapki maciejówki marszałka Piłsudskiego też z orzełkiem i dopiero to ostatnie ostudziło ich szaleńcze zapędy.

Zrobiło się już dość gorąco, więc należało wybrać drogę powrotną, która bezpiecznie chroniłaby przed operującym już mocno słońcem. Była taka droga, którą Paweł wybierał niejednokrotnie i to nie tylko z powodu upałów. Ta boczna droga poza cieniem dawała gwarancję spokojnego spaceru, pozwalała na zagłębienie się w myślach własnych bez konieczności obserwacji, kogo się mija, aby nieopatrzne minięcie kogoś znajomego bez stosownego pozdrowienia lub ukłonu nie implikowały późniejszych pretensji lub niedomówień. Wielu starszych tak ma, że niedowartościowani ukłonem lub pozdrowieniem czują się poniżani, lekceważeni i potrafią przy najbliższej okazji dopiec, czego Paweł nieraz doświadczył, bo sam nie przywiązywał wagi do takich spraw, traktował je, jako nieistotne, wręcz niewarte uwagi.

Mógł teraz iść niemal w zupełnej samotności, bo ludzi tędy chodziło mało a i ruch samochodów był mocno ograniczony. Zatem raz jeszcze analizował swoje dzisiejsze spostrzeżenia i oceny i rozważał, czy czasami jego dzisiejszy osąd napotkanych faktów nie był zbyt ostry i za mało obiektywny. Krok po kroku dochodził do wniosku, że, co prawda, jego osąd był subiektywny, bo jego osobisty, ale uznał, że był sprawiedliwy i pokazywał dzisiejszą rzeczywistość.

Niegdyś, w latach jego młodości, ludzie gazet czytali mało, odbiorniki radiowe nie były sprawą masową, a telewizory były rzadkością. Siłą rzeczy ludzie byli wręcz zmuszeni do własnej oceny rzeczywistości na takim poziomie, na jaki pozwalała im posiadana wiedza. W efekcie nikt im swoich poglądów narzucić nie mógł, bo nie miał drogi dostępu do nich. Ludzie oceniali wszystko na podstawie faktycznej rzeczywistości i mówiąc szczerze, byli wręcz zmuszeni do samodzielnego myślenia i w efekcie do dokonywania wyborów życiowych.

Dzisiaj, tak zwane media huczą ze wszystkich stron manipulując ludźmi do woli, a przy tym kłamiąc do woli, i to nazywa się agresywną propagandą, czyli w przeważającej większości wypadków po prostu kłamstwem. Ludzie nawykli do samodzielnego myślenia i nadal hołdujący tej zasadzie nie poddają się temu naporowi propagandy. Jednak ogromne masy poddają się i każde słowo płynące od tych mediów przyjmują za prawdę. To poddanie się to efekt braku wiedzy lub, co bardziej prawdopodobne, efekt zwykłego lenistwa w myśleniu. Efekty tego stanu Paweł dzisiaj kontemplował w parku jak również przed pomnikiem orła.

Paweł już od dawien dawna zastanawiał się nad tymi różnicami w dawnym i obecnym podejściu ludzi do aktualnej rzeczywistości, czyli głównie do zachowań władzy. Ten dawny stosunek do władzy, bardzo wyważony stosunek, pozbawiony nadmiaru emocji, ale jednak nacechowany nieufnością został zastąpiony wręcz nachalnością wspomnianej propagandy, ale również zanikiem czujności wśród odbiorców, gdyż wielu przyjmowało wszystko cokolwiek usłyszeli za prawdziwe i ufali, że to dla ich dobra. Nadmiar wiary w prawdziwość podawanych informacji potęgował jeszcze fakt, że podawała te wiadomości ulubiona telewizja rządowa. Paweł nie należał do tej grypy odbiorców, im więcej było emocji w informacji, tym rosła jego nieufność. Przeważnie uznawał te informacje za kłamstwo i manipulację i to na bardzo niskim poziomie. Dlatego też takie sytuacje, gdzie ktoś — media, znajomy, przygodny spotkany — próbował go informować robił szybką analizę, czy przepuszczał te informacje przez filtr, tak jak to robił niegdyś Sokrates. Po pierwsze czy ten informujący poznał tę informację sam, osobiście czy tylko usłyszał od kogoś tym sposobem upewniając się czy otrzymana informacja jest stuprocentowo prawdziwa. Drugie pytanie brzmiało, czy przekazywana informacja jest dobra dla tego, co o nim mówi. Trzecie pytanie brzmiało: czy to, co ktoś mówi o kimś jest dla słuchającego dobre. Przeważnie kończyło się na tym, że to, co ten ktoś opowiadał, nie jest ani prawdą, ani dobre, ani pomocne. Paweł nie zawsze ten test mógł zrobić, ale już w trakcie wypowiedzi mógł się zorientować o wartości informacji, którą starano się mu przekazać. W takiej sytuacji najbezpieczniej było uciąć dostęp do źródła podobnych sytuacji i w niektórych wypadkach należało to zrobić, bo była to najdelikatniejsza droga, pozostawiająca najmniej ran. Ludzie uwielbiają konfabulacje, kłamstwa, ponadto uwielbiają rozsiewanie zasłyszanych oszczerstw, wielu daje to ulgę a może i satysfakcję. Tylko, po co? Na to pytanie niech sobie sami odpowiedzą.

Właśnie to odkrycie było owocem ostatniego spaceru.

5. Spacer piąty (Ostatnia granica wszystkiego?)

Niemal każde zjawisko na tym świecie ma swój początek i swój koniec. Najpierw rodzi się na różne sposoby, w tym również w sposób super skrajny, czyli w wyniku wybuchu, jak to stało się z Wszechświatem. Jak na razie ten Wszechświat żyje i gdzieś biegnie, a raczej rozbiega się, czyli rośnie a my w nim. Jednak my, ludzie, doskonale wiemy, że kiedyś nastąpi koniec tego Świata, chociaż nikt nie wie, kiedy i jak to się stanie. Ludzie malują sobie przeróżne obrazy tego końca, ale to tylko ich wyobraźnia podsuwa najprzeróżniejsze obrazy, przy czym są to obrazy straszne, połączone z ogniem w wyniku, którego nastąpi kompletne unicestwienie wszystkiego. Naukowcy powiadają, że nie wszystkiego, co najwyżej naszego układu planetarnego ze Słońcem na czele. Dodają jeszcze, że we Wszechświecie ten fakt nawet nie zostanie zauważony, zresztą, kto miałby to zauważyć skoro istot rozumnych już nie będzie?

Takie oto wizje ludzie sobie tworzą, jeżeli chodzi o Wszechświat. Są jeszcze obrazy szczegółowe dotyczące wszelkich istot żywych zamieszkujących Ziemię, wśród tych istot występuje również człowiek, którego cechuje przemijalność. Wspomniane istoty żywe, obowiązuje również koniec świata, ale tylko ich indywidualny koniec świata, czyli po prostu śmierć. Czas życia ludzi i innych istot żywych jest z pewną dokładnością przewidywalny i jest on raczej krótki w stosunku do czasu trwania Wszechświata. Człowiek, jako jedyna istota myśląca w tej grupie, postanowił się przygotować w pewnym wąskim zakresie, na ten moment ostateczny. Człowiek postanowił zadbać o swoją duszę, czyli o coś, co jest w nim nieśmiertelne, co głównie dotyczy osób wierzących, ponadto postanowił zadbać o swoje resztki materialne, składając je na różne sposoby w ziemi — ta forma dotyczy już raczej wszystkich ludzi, niezależnie od wyznania. Chociaż, jak wykazuje współczesność ta ostatnia forma w niektórych miejscach naszego globu zaczyna zanikać i wygląda bardzo różnie.

Paweł postanowił odwiedzić takie miejsce wiecznego spoczynku ludzi i w ramach kolejnego spaceru postanowił odwiedzić po prostu miejscowy cmentarz i to w ramach swojego spaceru zdrowotnego, którego celem był nie tylko cmentarz. Niedawno temu odbył się pogrzeb dobrego kolegi, na którym Paweł nie mógł być obecny, więc postanowił wybrać się w pojedynkę na miejsce spoczynku tego kolegi, w kilka dni po pogrzebie, czyli dzisiaj. Zapewne odwiedzi również grób rodziców i groby wielu innych kolegów i znajomych już dawno pomarłych.

Najprzyjemniej się idzie, kiedy trasa nie jest ustalona ani nieustalony jest punkt docelowy, bowiem kiedy ustali się punkt docelowy i go osiągnie, to nie chce się już dalej maszerować i następuje odwrót, najczęściej nieco inną trasą. Obecny punkt docelowy został ustalony, zatem trasa marszu sama się narzucała. Tym celem był cmentarz, czyli granica wszystkiego na Ziemi dla wielu, Paweł przypuszczał, że również jego miejsce gdzieś się tu znajduje. Nie dbał o to, gdzie to miejsce będzie, niech ci, co pozostaną zdecydują, ale pewne sugestie posiadał i niezbyt wyraźnie i nienachalnie przekazywał te sugestie członkom rodziny, jednak o tym za chwilę. Tymczasem Paweł dotarł pod cmentarną bramę. Brama, jak brama, nie widać tu żadnej granicy, przechodzi przez nią, kto chce i kiedy chce, tak jak Paweł teraz. Teren za tą bramą nazywają miejscem wiecznego spoczynku, wielu tak mówi nie zastanawiając się w ogóle nad tym jak ta nazwa ma się do faktycznego spoczynku a szczególnie, jakie procesy zachodzą podczas tego wiecznego spoczynku, ale o tym też za chwilę.

Paweł z marszu przekroczył bramę cmentarza, uszedł kilkadziesiąt metrów, powolutku spojrzał w lewo, tak jak go poinformowano i natychmiast zobaczył gdzie pochowano kolegę. Z dala widać było ogromną stertę wieńców i kwiatów — to na pewno tu. Tak też było, co potwierdzała tabliczka leżąca na szczycie tego kopca kwiatowego. Było tak, jak go poinformował znajomy, ale było tak, jak nie chciał leżący pod tymi kwiatami Witold. Witold nie należał do najbliższych przyjaciół Pawła, ale z tej racji, że często się spotykali, wiedzieli o sobie niemal wszystko, zresztą kiedyś pracowali całe lata w tej samej fabryce. Ta fabryka wielu łączyła, chociaż pod koniec stała się środowiskiem niesamowicie skłóconym a ogłoszenie upadłości było niemal niczym wybuch bomby. Paweł i Witold dużo wcześniej odeszli na emeryturę, więc te kłótnie jakoś ich nie dotyczyły. Dla nich fabryka to okres miłych wspomnień i przyjaźni.

Paweł stanął przed grobem kolegi, odmówił „Wieczne spoczywanie…” i zagłębił się w rozmyślaniach, które głównie dotyczyły pochowanego w tym grobie Witolda. Tyle lat się widywali, mijali się na ulicy, aż tu nagle Witek przekroczył tę ostatnią granicę i zniknął, nie ma go. Co jest za tą granicą, tak naprawdę, nikt nie wie, chociaż wielu uważa, że wie i oczyma wyobraźni potrafi tam zajrzeć. Na razie Paweł jeszcze nie potrafił sobie wyobrazić jak to będzie, kiedy w pewnych punktach miasta i niekiedy o podobnych godzinach nie będzie można już spotkać Witka. On często się tam przechadzał, co prawda, głównie odwiedzając sklepy spożywcze, bo sam musiał dbać o swoje zaopatrzenie. Kiedy Paweł go spotykał zawsze mieli, o czym porozmawiać, byle nie o polityce, której Witek nie znosił, wręcz brzydził się nią twierdząc, że to zajęcie dla plebsu. Wydawało się, że oni obaj tęsknili za tymi niby przypadkowymi spotkaniami.

Było wiele tematów i myśli, które obu tych kolegów łączyło. Przede wszystkim obaj nie znosili polityków i tego, co ci mówili i czynili, dla Pawła i Witolda była to sfera kłamstwa. Wyznawali zasadę nie zajmowania się tym, na co nie mieli wpływu, dzięki czemu ich rozmowy przebiegały spokojnie, bez złych emocji. Każdy, kto żył tak zwaną polityką i nieraz przypadkowo spotkał się z nimi, od razu mógł się domyślić, że z nimi — mówiąc kolokwialnie — nie pogada. Ich tematy, to książki, nauka i kultura, no i oczywiście muzyka poważna. Dla takich tematów warto było się spotkać i to niekoniecznie w dowolnej kawiarni, niekiedy wystarczyło kilkaset metrów wspólnego spaceru. Niekiedy wręcz oganiali się od przypadkowo spotkanych znajomych, którzy zwykle zaczynali od: „A widziałeś wczoraj w telewizji…” Ten znajomy stawał się natychmiast intruzem. Obaj nie potrafili zrozumieć, dlaczego ich rówieśnicy, nie mając pojęcia o zasadach panujących w tak zwanej polityce, nie znając historii, zabierają się z takimi emocjami za tak, złem nasączony, temat ryzykując dobrym samopoczuciem a nawet zdrowiem. Ponadto marnują pozostały im jeszcze czas życia, zamiast przeznaczyć go na spokojne przemyślenia i kontemplację dotychczasowych dokonań, albo na obfite korzystanie z tych zmysłów i narządów, które im jeszcze sprawnymi pozostały, jak: sprawne narządy ruchu, wzrok, słuch. Wielu wolało spędzać czas na siedzeniu przed telewizorem sycąc się usłyszanymi konfabulacjami a niekiedy wręcz kłamstwem. Kiedyś stojąc na skraju Rynku, Witold wskazał szerokim gestem na okolicznych ludzi i powiedział do Pawła:

— Spójrz Paweł, w większości to starzy ludzie, tacy jak my, ale głowy ich opuszczone na dół, nikt się nie uśmiecha, to nie jest naturalna pozycja dla człowieka, nadaje się raczej dla konia, którego celem życia jest ciągnięcie ciężarów i wtedy ma zawsze opuszczony łeb w dół. Ci obciążeni tymi siatkami, im bowiem radość sprawia każdy ochłap, który im władza rzuci i nakaże cieszyć się z tego. Oni wtedy błogosławią tę władzę choćby od diabła pochodziła, natomiast na Boga nie liczą, bo daleko jest i pewnie niedowidzi, bo stary. Chciałoby się wtedy zawołać tak: Ludzie podnieście głowę do góry, bo skoro powiadacie, że w Boga wierzycie, to tam wasz skarb jest, w górze, gdzie On sam. Pismo, bowiem mówi, że „tam twój skarb, gdzie serce twoje”. Na razie ich skarb jest tu, na dole, pod postacią daniny rządowej, więc pewnie i serce ich jest tu, na tym bruku. Oni twierdzą, że na Boga przyjdzie czas, na razie walczą o skarby tu na dole.

Paweł stał na grobem Witka z głową wzniesioną ku górze a myśli jego leciały niczym lekka bryza po jeziorze. Stał tuż przed umowną granicą i nie wykonał ani jednego kroku do przodu. Pamiętał doskonale te słowa Witka, które wypowiadając raz jedyny, za wszystkie czasy, wzruszył się, głos mu się wyostrzył i nabrał mocy. W tym głosie nie było jednak wrzaskliwości, raczej dało się wyczuć ton błagalny i chyba bardziej był skierowany do góry aniżeli do tych biednych ludzi, bo to im była potrzebna pomoc, ale niewyrażająca się ani w pieniądzach ani w obietnicach, jedynie niosąca konkretną nadzieję na coś lepszego, bo im to się należało z racji przeżytych lat. Zresztą Ten, do którego głos Witka był skierowany, wiedział lepiej, co im się należy, wiedział lepiej od samego Witolda i Pawła.

Dopóki Witek żył, Paweł nigdy się nie zastanawiał nad wartością ich spotkań ani nad pozycją Wiktora w jego otoczeniu. Witek był, pojawiał się tu i tam, w sposób przeważnie przypadkowy, zawsze bardzo miło rozmawiali nie odczuwali żadnej różnicy w poglądach, raczej wzajemnie uzupełniali swoją wiedzę. Dzisiaj dopiero sobie uświadomił, ile ten cichy i raczej prosty człowiek stanowił w jego otoczeniu, a dokładniej ile on czerpał z jego przemyśleń, słów, zachowań. Dopiero tutaj, nad jego grobem, Paweł uświadomił sobie, że już więcej nie będzie ani przypadkowych spotkań, ani wymiany ciekawy myśli, tych dotyczących tu i teraz jak i tych transcendentnych. Tym sposobem docenił wyjątkowość postawy życiowej Witolda, chciałoby się zawołać:

— Ludzie korzystajcie z tego wzorca, bo warto!

Tylko czy oni uwierzą? Najpewniej nie uwierzą w żadne inne wartości wyższe, i trwać będą do samego swojego końca z głową skierowaną ku dołowi z nadzieją, że któregoś dnia znowu jakiś ochłap im spadnie pod nogi.

Paweł zapalił znicz, postawił na skrawku płyty nagrobnej i udał się jeszcze na grób rodziców, bo było to niezbyt daleko. Stojąc nad grobem rodziców spojrzał w prawo i przypomniał sobie, co widział niemal czterdzieści lat temu, kiedy chowano w tym miejscu jego matkę, która zmarła dość młodo. Paweł wiek matki już dawno przeżył. Wtedy patrząc w prawo widział zielony pagórek, który rozciągał się od muru cmentarza. Gdy spojrzał dzisiaj w tym samym kierunku i z tego samego miejsca, zobaczył morze grobów, czyli to byli już następni zmarli. Patrząc na ten pagórek nie było widać dokładnie ostatnich grobów. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, dopiero dzisiaj uzmysłowił sobie, co nastąpiło. To gdzie będzie moje miejsce? To była myśl, nad którą Paweł nieraz się zastanawiał, ale w większości wypadków myśl ta była precz odrzucana. Ale dzisiejsza obecność w tym miejscu spowodowała, że myśl ta powróciła i wcale nachalną nie była. Pobiegła ona mniej więcej takim oto tropem: gdyby tak tę płytę lekko usunąć i wygrzebać mały dołek, to na pewno nieduża urna by się zmieściła, tak o tutaj, w nogach mamy, przecież tak się w tamtych czasach sypiało. Najmłodsze dziecko przy mamie, a starsze w nogach mamy spały. Na pewno nie żadne piwnice betonowe, absolutnie nie. Kiedyś tak się zdarzyło, że zajrzał do otwartego grobu będącego piwnicą betonową, ponieważ miano tam wkładać kolejną trumnę zmarłej osoby z tej rodziny. Paweł nigdy już nie zapomniał tego widoku i zapachu.

Po chwili, Paweł postawił na grobie rodziców zapalony znicz i odmówił krótką tradycyjną modlitwę za zmarłych. Potem odwiedził jeszcze kilku kolegów, o ile można mówić, że on ich odwiedził, bo przecież resztki ich ciał nie mogły nijak być nimi. Były to tylko resztki z tego, co jeszcze nie uleciało w Kosmos, były to tylko cząstki, pierwiastki, może tylko same atomy, bo zapewne nie były to już mniejsze cząstki, czyli elektrony lub protony. Ciało ludzkie, bowiem składa się z pierwiastków, które podczas wielkiego wybuchu narodziły się w Kosmosie, a dokładnie w gwiazdach. Skoro już przyszła na myśl informacja o składnikach ludzkiego ciała, to warto przypomnieć, że składa się ono głównie z czterech pierwiastków: tlenu (65%), węgla (18,5%) wodoru (9,5%) i azotu (3,3%). Pozostałe 3,7% stanowią maleńkie ilości wapnia, fosforu, magnezu, sodu, potasu i chloru oraz siarki. W zupełnie śladowych ilością występują jeszcze żelazo, fluor, jod, cynk oraz miedź. Teraz już zupełnie ze śmiechem na twarzy można zauważyć, że to o zachowanie wymienionych wyżej pierwiastków wielu ludzi tak bardzo dba budując dla ich zachowania betonowe piwnice. Jedynie, o czym można ich zapewnić, to, że udaje się im zwykle ochronić nieco wapnia, bo ów pierwiastek jest składnikiem kości i zębów.

Jedynie ci, którzy wierzą w Boga a zatem w istnienie duszy ludzkiej wierzą i wiedzą, że ta pozostaje i nie potrzebuje na Ziemi żadnych zabezpieczeń, bo natychmiast odchodzi do swojego miejsca przeznaczenia, którym jest niebo, ale bywa również piekło. Zatem czemu by nie pomóc przyrodzie i nie przyspieszyć przedostania się tych cząstek i drobin do swojego miejsca przeznaczenia, czyli do Kosmosu, czyli tam skąd przyszły w dniu poczęcia a potem narodzin człowieka.

Tu Paweł urwał dalsze rozważania, bo i tak zbyt daleko zawędrował przekraczając w myślach granicę wszystkiego, ale tylko na chwilę. Ponadto należało dokończyć jeszcze ten spacer, czyli wrócić do domu.

6. Spacer szósty (w niedzielę do kościoła)

Oj, ciężki był to ten ostatni spacer, nie trudny i nie ciężki fizycznie, raczej tylko psychicznie, bo był to spacer na cmentarz. Paweł nieraz wędrował na cmentarz, ale jedynie, jako spacerowicz, bez określonego adresu, jak to miało miejsce ostatnio.

Zatem skoro dzisiaj niedziela, to należy iść do kościoła, jak na chrześcijanina przystało. Chrześcijanie ustanowili niedzielę, jako dzień święty dopiero od IV wieku, bo wcześniej — podobnie jak żydzi — świętowali sobotę, czyli szabas. Za to muzułmanie wybrali sobie piątek i nazwali go dniem gromadzenia się. Tak to trzy religie monoteistyczne podkreśliły swoją odrębność nawet wobec Boga, nadając mu ponadto różne imiona, mimo że i tak jest jeden. Najpewniej Bogu to nie przeszkadza, ważne dla Niego jest tylko to, aby wszyscy oni wzajemnie się miłowali i żyli w zgodzie. Tymczasem wszyscy ci wyznawcy wzajemnie się nienawidzą, biją się między sobą a Boga używają, jako tarczy przeciwko sobie twierdząc, że „Gott mit uns”. Mało tego, bo sami chrześcijanie również się podzielili na katolików, protestantów i prawosławnych tocząc ze sobą boje w początkowej fazie podziału, czyli na przestrzeni średniowiecza. Zresztą muzułmanie zrobili to samo dzieląc się na szyitów i sunnitów. Ci ostatni do dnia dzisiejszego wzajemnie się nienawidzą a ponadto nienawidzą chrześcijan nazywając ich niewiernymi. Ich Koran, czyli główne ich pismo, przez muzułmanów jest interpretowany bardzo swobodnie i niemal dowolnie, w skrajnej swojej interpretacji nakazuje nawet zabijanie niewiernych, do których to niewiernych zalicza w pierwszej kolejności chrześcijan. Mało tego, Koran obiecuje nagrodę za zabijanie niewiernych, jest to nagroda wiecznego życia w niebie. Paweł nieraz próbował to jakoś zrozumieć, ale nijak nie potrafił, w końcu dał spokój tym próbom pozostając przy swoim.

W przeddzień zapowiadano pogodę deszczową od samego rana, więc chyba pojedzie samochodem, co przyjął z bólem, bo przecież spaceru nie będzie. Jednak, kiedy się obudził było — i owszem — dość pochmurno, ale deszcz nie padał. Zmarnować taką okazję do spaceru zdrowotnego wydawało się być niedopuszczalnym, więc wybrał opcję mieszaną, czyli ubrał się dość ochronnie i zabrał ze sobą parasol. Faktycznie, przez całą drogę wisiała nad głową ciemna chmura, a nawet w pewnych momentach spadło nieco kropel, które jeszcze nie spowodowały konieczności otwarcia parasola, zresztą podczas drogi przez park to drzewa zastępowały parasol. Doszedł do samych drzwi kościoła nie otwierając parasola, a co będzie w drodze powrotnej to się okaże za niespełna godzinę.

Po skończonym kazaniu Paweł stwierdził, że dla tego, co tutaj usłyszał może teraz nawet i zmoknąć w drodze powrotnej, nawet tylko dla usłyszenia tych kilkunastu zdań opłacało się. Podjęte ryzyko zmoknięcia podczas marszu. Kiedyś, dawno temu słyszał już o ewangelicznym zaleceniu nastawania w porę i nie w porę, ale wtedy mówca mówił to jakoś bez przekonania i Paweł tego nie rozumiał. Dzisiaj padły słowa twarde, wręcz bezwzględne, które zalecały, aby być nawet nachalnym w próbach dostania się do nieba, czyniąc próby w najbardziej niestosownych chwilach, jak to czyniła pewna kobieta kananejska prosząc Jezusa krzykiem, była wręcz namolna prosząc o uzdrowienie jej córki (Mt15,21). W pierwszej chwili, kiedy Ten jej odmówił czyniąc uwagę pod adresem Kananejczyków — zażartych wrogów Izraela i jego religii, ta nalegała z jeszcze większym błaganiem. Wtedy dopiero została wysłuchana, czyli córka została uzdrowiona. Kaznodzieja opisując tę scenę mówił spokojnie, bez żadnej egzaltacji, uniesień, Paweł poczuł, że mówi do niego samego i aż się rozejrzał na boki i upewnił się, że byli jeszcze inni, dalej jednak słuchał w skupieniu, chociaż nadal mu się wydawało, że kaznodzieja patrzy i mówi tylko do niego, używając słów prostych, wysoce sugestywnych, nie czyta wcześniej przygotowanego tekstu, bo on mówi prosto z serca, czyli jest przekonany o tym, co mówi. W pewnym momencie Paweł chciał wyrazić swoją aprobatę, podobnie jak to czynią słuchający symfonii Beethovena, bo te słowa płynęły niczym symfonia. Wstrzymał się jednak z jakąkolwiek reakcją, bo przecież to był kościół, nie sala koncertowa, chociaż za czasów papieża Jana Pawła II takie reakcje w postaci oklasków przyjęły się w Kościele.

Dopiero w drodze powrotnej, maszerując pod parasolem, bo jednak deszcz zaczął padać, idąc powolutku w samotności rozpamiętywał to, co przed chwilą usłyszał — słowa proste, zrozumiałe, bez żadnych zawiłości teologicznych.

Zatem nie potrzeba było zaświadczeń z kancelarii parafialnej, nikt nie pytał czy do kościoła ktoś chodzi czy nie, ważne było to, co tu i teraz. Przecież złoczyńca wiszący na krzyżu obok otrzymał wstęp do nieba tuż przed skonaniem i nikt go nie zapytał nawet czy był ochrzczony, nie mówiąc już o świadectwie chrztu. Obecna administracja kościelna stworzyła niesamowitą ilość przepisów, dokumentów na wzór organów państwowych. Jednym słowem, aby przedrzeć się pod bramy niebios trzeba by było najpierw ukończyć studia teologiczne. W takim razie, co z tymi, którzy skończyli swoją edukację na poziomie szkoły podstawowej, albo jak wielu dziadków i pradziadków naszych, żadnych szkół nie ukończyli i potrafili jedynie poprawnie wykonać znak krzyża i znali dwie podstawowe modlitwy, które rodzice ich nauczyli. Czy ci wszyscy prości ludzie nie mają szans na przekroczenie bram nieba? Tu znowu przypomniały się słowa, w których Chrystus wyraża zadowolenie, że Bóg zakrył sprawy nieba przed mądrymi i roztropnymi, a objawił je prostaczkom (Mt11,25). Zatem wiele jest informacji o prostocie drogi do nieba, które można zdobywać modląc się pokornie, ale i napierając w porę i nie w porę, domagając się a nawet krzycząc nie oszczędzając głosu, również będąc namolnym aż do znudzenia. Wtedy Najwyższy Bóg mając dość ludzkiego błagania i dla swojego spokoju, wysłucha w końcu tego człowieka i da mu to, o co prosi.

Ścieżki do Boga mają być proste, bo On tak chce, a wielu ludzi je komplikuje, dodatkowo warunkuje świadectwami, zaświadczeniami i różnego rodzaju innymi dokumentami czy kartotekami. W tym momencie zrodziło się pytanie: Dlaczego zatem ludziom prostym utrudnia się tę ostatnią drogę a tych bogatych, wykształconych niekiedy wręcz wpycha się do nieba? Przecież — szczególnie ci ostatni — i tak zostaną zweryfikowani do poziomu prostaczków, chociaż już tam na górze, bo tam obowiązuje sprawiedliwość i to nie sprawiedliwość na wzór tej ziemskiej. Jest to taka sprawiedliwość o jakiej ludzkie ucho nie słyszało.

Jedyne, co się samo nasuwało, to niezbity fakt, że te wszystkie komplikacje i utrudnienia to wynik działania samego człowieka i to niezależnie od wykształcenia i stanu cywilnego w tym duchownego. Zapewne nie jest to nic nowego, bo już św. Paweł w swoim drugim Liście do Tymoteusza pisał:

— „Przyjdzie, bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań — ponieważ ich uszy świerzbią — będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom.”

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 43.46