Najserdeczniejsze podziękowania kieruję do mojej żony Anity oraz synów, Konrada i Igora — źródła mojej siły, nadziei i natchnienia.
Wasza miłość, cierpliwość i obecność inspirowały mnie przez całą tę podróż twórczą, sprawiając, że każdy dzień był wart przeżycia, a każde słowo — zapisania.
Kocham Was ponad wszystko.
Wstęp
Od 1953 roku, gdy srebrzyste sylwetki MiG-15 rozcinały niebo nad Koreą niczym zimne strzały Stalina, minęła zaledwie dekada. W historii świata — chwila. W historii lotnictwa — cała epoka. Przez te trzynaście lat technologia zmieniła się nie do poznania. Tam, gdzie MiG-15 był królem poddźwiękowych przestworzy, nastał czas nowych monarchów — stalowych i tytanowych gigantów nie znających barier, dla których dźwięk przestał być granicą, a stratosfera — końcem drogi.
To Stany Zjednoczone przejęły pałeczkę w tym wyścigu. Związek Radziecki nadal rozwijał swoje konstrukcje — MiG-21 stał się symbolem sowieckiej doktryny szybkości i prostoty, lecz na Zachodzie rodziły się już maszyny, które wyglądały jak wizje z innego świata.
Lockheed F-104 Starfighter — rakieta z kabiną, cienki jak igła, szybki jak piorun. Piloci nazywali go Latającą Trumną, a ci, którzy przeżyli loty na granicy Mach 2, mówili o nim z respektem — jak o dzikim zwierzęciu, które można dosiąść, ale nigdy oswoić.
General Dynamics F-111 Aardvark — samolot myśliwsko-bombowy, który miał być wszystkim naraz: strategicznym bombowcem, taktycznym myśliwcem uderzeniowym i samolotem morskim. Zmienna geometria skrzydeł pozwalała mu startować z krótkich pasów i lecieć szybciej niż dźwięk, osiągając prędkość maksymalną Mach 2.5 i wysokość sześćdziesięciu pięciu tysięcy stóp. Jednocześnie mógł latać tak nisko, że w kabinie widać było cienie drzew, a jego radar penetrował każdą dolinę i wzgórze. Niósł na pokładzie nie tylko bomby, ale i przyszłość — systemy radarowe, nawigację TERCOM i komputerowe zarządzanie lotem. Był maszyną, którą jedni nazywali cudownym dzieckiem inżynierii, a inni — koszmarem mechaników.
Jednak prawdziwe granice przesuwały się w ciszy, której nie słyszano na ziemi. Na najwyższych pułapach operowały Lockheed U-2 — smukłe, czarne “szybowce” szpiegów, unoszące się ponad zasięgiem obrony przeciwlotniczej przeciwnika, aż do dnia, gdy radziecka rakieta sprowadziła jednego z nich w płomieniach w objęcia Matuszki Rasiji. Maszyna ta mogła wznosić się na wysokość ponad siedemdziesięciu pięciu tysięcy stóp, rejestrując wszystko, co działo się na tysiące mil wokół, lecz była bezbronna wobec niewidocznych, nowoczesnych pocisków ziemia-powietrze wystrzeliwanych z głębi Związku Radzieckiego.
Wtedy USA sięgnęły jeszcze dalej.
Lockheed A-12 Oxcart, niewidzialny, hipersoniczny, zrodzony w tajnych hangarach Skunk Works pod dłonią Kelly’ego Johnsona. Ten samolot nie miał już skrzydeł — miał ostrza, tytanowe i czarne, zdolne przeciąć powietrze z prędkością Mach 3.2 i zniknąć w mroku, zanim ktokolwiek zdążyłby unieść wzrok. Wznosił się na pułap ponad osiemdziesięciu pięciu tysięcy stóp, osiągając prędkości, których nie przewidywały żadne systemy obrony powietrznej tamtej epoki.
North American XB-70 Valkyrie — nie tylko wizja na papierze, lecz latający prototyp, stalowy i biały, jak wielki ptak atomowej zagłady. Rozwijał prędkości ponad Mach 3, wznosił się na wysokość siedemdziesięciu pięciu tysięcy stóp, niosąc w swoim kadłubie atomową odpowiedź na każdy atak. Był manifestacją potęgi i pychy — technologicznym rajskim ptakiem, którego lot miał zakończyć się w ogniu nuklearnej pożogi.
Finalnie North American X-15 — rakietoplan wynoszący pilotów poza granicę atmosfery, w ciszę i czerń kosmosu. Maszyna, która rozgrzewała się do czerwoności przy Mach 6, osiągając wysokość ponad trzystu trzydziestu tysięcy stóp i zostawiała za sobą całą Ziemię, by na chwilę dotknąć gwiazd.
W ciągu tej dekady granice przestały być liniami na mapach. Granicami stały się niebo, stratosfera, orbita — a w końcu sam kosmos. Każdy nowy silnik, każdy nowy samolot, każda nowa rakieta — były tylko kolejnymi krokami w drodze ku czemuś, czego człowiek sam nie potrafił nazwać. Ku zagładzie, ku wolności, ku gwiazdom.
Prolog
Był rok 1947, gdy admirał Richard Evelyn Byrd Jr. stał na pokładzie lotniskowca USS Philippine Sea, patrząc na szarą, nieskończoną taflę lodu, która rozciągała się aż po horyzont. Zimny wiatr smagał mu twarz, ale nie zwracał na niego uwagi. Kontemplował w milczeniu, zastanawiając się, czy kiedykolwiek wróci do domu takim samym człowiekiem, jakim tu przybył.
Oficjalnie dowodził antarktyczną ekspedycją badawczą — największą w historii: trzynaście okrętów, cztery tysiące ludzi, samoloty myśliwskie i bombowe. Oficjalnie… bo nieoficjalnie admirał Byrd miał rozkaz odnaleźć i spenetrować bazę, o której mówiły niemieckie depesze, przechwycone pod koniec wojny — Nową Szwabię. Miejsce, do którego uciekli ludzie Kammlera i Diebnera, wraz z projektami napędów antygrawitacyjnych i wynikami eksperymentów z Die Glocke.
Pierwsze dni były spokojne. Samoloty startowały i lądowały, śmigłowce patrolowały wybrzeże. A potem przyszła burza… i coś jeszcze. Byrd widział przez lornetkę czarne dyski unoszące się nad lodowcem jak ptaki bez skrzydeł. Widział, jak jeden z samolotów rozpoznawczych nurkował w płomieniach prosto w białą otchłań. Widział pociski odbijające się od powłok Haunebu niczym grad od stalowego dachu. I widział strach w oczach pilotów, gdy wracali z pustymi magazynkami i świadomością, że tam, pod lodem, jest coś, z czym nie mogą wygrać.
Wracał do domu w milczeniu.
Rok później wysłano kolejną ekspedycję — już bez niego w roli dowódcy, choć każdy wiedział, że to jego oczy jako pierwsze zobaczyły wroga.
W 1948 roku, amerykańska flota powróciła na Antarktydę tym razem w misji pod innym kryptonimem. Oficjalnie, by dokończyć kartografowanie wybrzeży Queen Maud Land i przeprowadzić pomiary geodezyjne tam, gdzie burze śnieżne przerwały wcześniejsze loty.
Nieoficjalnie — by sprawdzić, co tak naprawdę skrywał lód. Wrócili bez kontaktu z wrogiem, ale przywieźli raporty o anomaliach magnetycznych i mikrotrzęsieniach w sektorach, gdzie znajdowały się pustki o wielkości całych miast. Pustki, które według analityków CIA mogły kryć podziemne bazy, fabryki i doki okrętów — takie, których istnienia nikt nie chciałby przyznać publicznie.
Lata mijały. W drugiej połowie lat pięćdziesiątych Byrd wrócił raz jeszcze — tym razem jako starszy inspektor marynarki w wielkiej ekspedycji budującej pierwsze stałe bazy na Antarktydzie. Międzynarodowy Rok Geofizyczny był doskonałą przykrywką dla operacji Deep Freeze. Powstawały stacje McMurdo i Amundsen-Scott, a samoloty C-124 i C-130 przywoziły tony wyposażenia, stali i betonu. Zdjęcia lotnicze i odczyty grawimetryczne potwierdziły ostatecznie to, o czym Byrd mówił od lat — pod lodem Queen Maud Land istniały struktury zbyt regularne, zbyt geometryczne, by były dziełem natury. Lecz nikt nie chciał tego słuchać. Dla polityków była to tylko kolejna rubryka w raportach CIA. Dla Byrda — dowód, że wróg, którego widział w 1947 roku, wciąż tam jest i wciąż rośnie w siłę.
Po powrocie do kraju nie wysłano go już na żadne wyprawy. Nie zamknięto go też w szpitalu psychiatrycznym z uwagi na głoszone tezy — był zbyt znany i zbyt zasłużony. Odesłano go po prostu na wcześniejszą emeryturę. Zmarł w swoim domu w Bostonie w 1957 roku, samotny, zapomniany, z oczami wpatrzonymi w sufit, na którym wciąż widział czarne dyski sunące po mroźnym niebie.
Pułap suborbitalny
Przestrzeń wokół była niema. Nie dlatego, że nie istniały obiekty mogące wytworzyć dźwięk — lecz dlatego, że nie było już medium, które mogłoby go przenieść. Rakietoplan X-15A-3 przekroczył linię Kármána kilka minut wcześniej, zostawiając atmosferę Ziemi daleko za sobą. Na wysokości trzystu dwudziestu tysięcy stóp panowała już czysta próżnia. Poniżej rozciągał się łuk planety — ciemny błękit zakrzywiony przez horyzont. W kabinie, oświetlonej jedynie pulsującymi panelami informacyjnymi, panował sterylny półmrok.
Otworzył oczy. Przez zaparowany wizjer hełmu ciśnieniowego widział czerń kosmosu nad sobą. Nie mógł opanować drżenia rąk. Ciśnienie krwi rozsadzało mu czaszkę. Próbował się uspokoić. Ponownie zamknął oczy.
Oddychaj. Spokojnie
Powoli zaczynał odzyskiwać kontrolę nad ciałem.
Dałbym głowę, że słyszałem czyiś głos…
Z głośników dobiegł spokojny, syntetyczny głos systemu pokładowego.
— CEL W ZASIĘGU.
— TRZYDZIEŚCI SEKUND DO OSIĄGNIĘCIA OPTYMALNEJ POZYCJI ATAKU.
Na ekranie taktycznym pojawił się znacznik. System namierzył obiekt.
— TRYB UZBROJENIA AKTYWNY.
— OCZEKIWANIE NA POTWIERDZENIE.
Bez potrzeby ingerencji człowieka system uzbrojenia przeszedł do kolejnej fazy. Z głębi rakietoplanu dobiegł cichy syk, kiedy układy pomocnicze wyrównały ciśnienie w komorze wyrzutni.
— CIŚNIENIE W KOMORZE UZBROJENIA WYRÓWNANE.
Zewnętrzne panele poruszyły się z mechaniczną gracją. W kabinie słychać było odległy, głuchy szum przesuwanych siłowników, gdy otwierały się osłony balistyczne wyrzutni. Proces przebiegał bez zakłóceń.
— PANELE STARTOWE OTWARTE
Na wyświetlaczu rozbłysła zielona kontrolka. Rakieta AIM-47S SpaceFalcon, dostosowana do działania w warunkach próżni, była aktywna.
— POCISK UZBROJONY
— GOTOWOŚĆ DO ODPALENIA
Wewnątrz kabiny panował chłód, nie mający nic wspólnego z temperaturą. Pilot siedział nieruchomo, jeszcze w połowie nieobecny, ale powoli powracający do życia.
Serce pracowało.
Oczy otwarte.
System… czekał.
* * *
Alexander Kostanov nigdy nie marzył o zwyczajnym życiu. Dorastał w cieniu wuja Jacka — człowieka, którego imię wymawiano w domu z mieszaniną dumy i tęsknoty, ale zawsze z tą samą nieuchronną ciszą, która zapadała po opowieściach o nim. Wiedział, że Jack latał w misjach, o których nie mówiło się publicznie. Że zginął gdzieś daleko, w maszynie, której nikt nie widział. Że ciało nigdy nie wróciło.
Pamiętał tamten wieczór jakby to było wczoraj. Siedzieli razem na werandzie domu rodzinnego, pod rozgwieżdżonym niebem, gdzie wiatr delikatnie kołysał gałęziami starych drzew. Jack zapalił papierosa i przez chwilę patrzył w dal, w miejsce, gdzie noc stykała się z horyzontem.
— Alexandrze, chłopcze — zaczął spokojnie, ale w jego głosie kryła się powaga, która potrafiła skruszyć nawet najtwardsze serca. — Kiedyś każdy z nas musi dokonać wyboru. Wiesz, że to, co robię, to nie tylko praca — to zobowiązanie.
Alexander nie odzywał się, tylko słuchał, czując, jak słowa wuja przeszywają go na wskroś. Miał wtedy może szesnaście lat, ale rozumiał, że to nie jest zwykła rozmowa. To było pożegnanie — choć jeszcze nie słowne, to już pełne niewypowiedzianych obietnic i obaw.
— Jeśli kiedyś znajdziesz się w miejscu, gdzie musisz wybierać między strachem a obowiązkiem — pamiętaj, że strach jest naturalny. Nie walcz z nim bezpośrednio. Panuj nad nim, by nie zawładnął twoją duszą. Misja jest twoja, a nie jego.
Jack wstał wtedy powoli, położył dłoń na ramieniu Alexandra, spojrzał mu prosto w oczy i dodał:
— Będę przy tobie, nawet gdy mnie zabraknie. Zawsze.
Alexander czuł, jak łzy mu zbierają się w oczach, ale nie pozwolił im wypłynąć. Nie wtedy. Nie przy nim. Ten moment był dla niego niczym rytuał przejścia — trudny, surowy, ale napełniony miłością i siłą, której nigdy potem nie zapomniał. To wcale go nie odstraszało. Wręcz przeciwnie — dawało mu poczucie kierunku.
Już w liceum pisał w zeszytach równania i szkicował samoloty, o których większość rówieśników nie miała pojęcia. Nie interesowała go brawura ani sława. Interesowały go granice — nie te na mapach, lecz w zaciszu kabiny pilota, gdzie człowiek zostawał sam z siłą własnych mięśni, technologią i drżeniem powietrza.
W 1952 roku wstąpił do USAF. Miał zaledwie osiemnaście lat, ale z oczu biła pewność, której nie dało się zignorować. Szybko trafił na szkolenie myśliwskie. F-86 Sabre stał się jego pierwszym prawdziwym domem — zimnym, metalicznym, ale posłusznym dłoniom bardziej niż jakikolwiek inny samolot. Kiedy wracał na ziemię, zawsze czuł się trochę obcy, jakby lądował w świecie, nie mającym tej samej ostrości i logiki co kabina pilota.
Po kilku latach służby liniowej przeszedł na F-100 Super Sabre, ucząc się prędkości i przeciążeń, które dla innych były zbyt bliskie granicy omdlenia. Dowódcy wiedzieli, że nie mieli do czynienia z pilotem „showmanem”. Alexander był analitykiem w kabinie. Rozumiał każdą wibrację i każdy dźwięk maszyny, a jego raporty po locie brzmiały bardziej jak inżynierskie monografie niż meldunki pilota.
W 1958 roku dostał wezwanie do szkoły pilotów doświadczalnych w Edwards. Kiedy czytał rozkaz, nie uśmiechnął się, nie uniósł nawet brwi. Tylko skinął głową i zapisał datę w notesie, obok krótkiej adnotacji: kolejny krok.
Szkołę ukończył z wyróżnieniem. To tam pierwszy raz usłyszał nazwisko Clarence’a Leonarda Johnsona nie z gazet, lecz w realnym rozkazie przeniesienia. Dla każdego pilota, Skunk Works było niczym wejście do mitologii, w której żyli bogowie lotnictwa i ich heroldzi — inżynierowie. Dla Alexandra — kolejny etap w drodze do czegoś, co przeczuwał od zawsze, ale czego jeszcze nie umiał nazwać.
W 1961 roku został przeniesiony do Lockheed Skunk Works. Pracował pod bezpośrednim nadzorem “Kelly’ego” Johnsona. Testował tajne maszyny, o których istnieniu wiedziało może kilkadziesiąt osób na całym świecie. Latał na A-12 OXCART, czuł pod sobą drżenie YF-12 i patrzył, jak świat rozmywa się w Mach 3. Był w swoim żywiole — tam, gdzie człowiek stawał się kimś więcej niż pilotem, ale jeszcze nie maszyną.