Najserdeczniejsze podziękowania kieruję do mojej żony Anity oraz synów, Konrada i Igora — źródła mojej siły, nadziei i natchnienia.
Wasza miłość, cierpliwość i obecność inspirowały mnie przez całą tę podróż twórczą, sprawiając, że każdy dzień był wart przeżycia, a każde słowo — zapisania.
Kocham Was ponad wszystko.
Prolog
II Wojna Światowa naznaczona była hukiem bomb, trzaskiem karabinów i cichym jękiem tych, którzy przeżyli. W 1945 roku niebo należało jeszcze do śmigieł — do błyszczących Mustangów i Spitfire’ów, ciężkich Lancasterów i Latających Fortec, do groźnych Focke-Wulfów 190 i Messerschmittów Bf 109, do radzieckich Jaków-9, czy japońskich Zer. Na Pacyfiku dominowały nowoczesne B-29 Superfortress– zwiastuny nadchodzącej ery. Prędkość ponad 600 km/h wydawała się granicą, której nie należy zbyt długo przekraczać, a wysokość 10 tysięcy metrów — terytorium dla nielicznych.
Ale wojna nie zatrzymała postępu. Właściwie — była jego akceleratorem.
Już w ostatnich miesiącach konfliktu po niebie zaczęły przemykać pierwsze demony z silnikiem odrzutowym. Niemiecki Me 262 wstrząsnął aliantami, pokazując, że śmigło to przeszłość. Brytyjczycy odpowiedzieli Meteorami, Amerykanie eksperymentowali z Bell P-59 i nowym Shooting Starem. Skończyła się era lotnictwa romantycznego — rozpoczęła epoka wyścigu z czasem i fizyką.
W ciągu kilku lat stalowe potwory urosły, przybrały skos w skrzydłach, silniki przesiąkły kerozyną. Bombowce, które niegdyś ciągnęły się ospale nad Europą, teraz osiągały prędkości przelotowe bliskie tysiącu kilometrów na godzinę. Myśliwce były szybsze, bardziej zabójcze, wyposażone w radary i uzbrojenie zdolne strącać cele zanim te zdążyły je dostrzec.
W tym nowym świecie zrodził się jego król — MiG-15. Zbudowany według nowej logiki — nie piękna, lecz przewagi — z cienkimi, skośnymi skrzydłami, krótkim kadłubem i niespodziewaną zwrotnością. Uzbrojony w ciężkie działka i zdolny do walki na granicy dźwięku, stał się postrachem pilotów NATO w czasie wojny koreańskiej. Amerykańskie F-80 Shooting Stary nie miały z nim szans. Nawet nowoczesne Sabre’y musiały się mocno napocić, by wyjść z pojedynku bez szwanku.
MiG-15 nie tylko zdominował niebo — stał się symbolem. Manifestacją tego, że Związek Radziecki potrafił dogonić — a czasem i wyprzedzić — Zachód w najnowocześniejszej technologii militarnej. Był szybki, śmiertelny, prosty w produkcji. Nieprzypadkowo sprzedano go do dziesiątek krajów, od Albanii po Koreę Północną. Gdziekolwiek pojawiał się na radarze, zwiastował kłopoty.
Niebo należało do niego.
Jednak największa zmiana nie tkwiła tylko w maszynach.
Nastała era systemów.
Na kokpitach zaczęły pojawiać się systemy diagnostyczne, panele wskaźnikowe, transpondery. Sterowanie wspierały hydraulika, potem elektro-serwa. Człowiek — dotąd samotny w walce z grawitacją — zyskał sprzymierzeńca. I rywala. Bo automatyzacja oznaczała również utratę pełnej kontroli. Samolot stawał się systemem, w którym pilot nie był już wyłącznym panem sytuacji — a jedynie jego częścią.
W 1953 roku niebo nie było już miejscem dla odważnych romantyków. Stało się polem gry wywiadów, eksperymentów technologicznych i testów, o których nie mówiono nawet w Pentagonie. Bazy powstawały na pustyniach, loty startowały bez śladu w rejestrach. Maszyny nosiły fikcyjne oznaczenia albo nie nosiły ich wcale. Samoloty nie wracały.
Tak właśnie kończyła się epoka człowieka w powietrzu. I zaczynała nowa — epoka systemów.
Nad doliną Amuru
Chłód… przejmujące zimno, przeszywające całe ciało. Czuł je na twarzy, jakby smagał go przenikliwy, lodowaty wiatr. Ale przecież leżał w ciepłym łóżku, w przytulnej kajucie dla pilotów z VMF-311 Marine Attack Squadron na pokładzie USS Essex.
Dziwne… I to pulsujące czerwone światło… Coś jest bardzo nie tak z tym snem…
— Panie kapitanie, niechże się pan ocknie, do cholery! — usłyszał głos jakby z zaświatów.
Spróbował wyostrzyć wzrok na rozmówcy. Przed nim wyłoniła się postać sierżanta szarpiącego go za uprząż spadochronu desantowego w otwartych drzwiach transportowca Lisunow Li-2D, radzieckiej licencyjnej adaptacji sławnego Douglasa DC-3, sunącego nisko wzdłuż koryta rzeki, ponad spowitą mrokiem obcą ziemią.
Silniki Li-2D grzmiały przytłumionym pomrukiem starego traktora, gdy maszyna przemykała tuż nad zamarzniętą doliną Amuru, wijącą się jak blizna przez dziki pejzaż pogranicza. Lecieli tuż nad ziemią, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu jako osłonę przed wykryciem przez radary przeciwnika. W kabinie desantu panowała ciemność. Tylko lampa pulsująca czerwonym światłem przy bocznych drzwiach dla skoczków, obecnie wymontowanych, rzucała nikłe światło na twarze siedmiu ludzi.
Kapitan Jack Kostanov, pilot US Marines, poprawił klamrę uprzęży. Obok niego technik radarowy Ray Vasquez trzymał stalowy futerał z dekoderem sygnałowym i czujnikami kalibracyjnymi. Czterech komandosów jednostki zwiadowczej piechoty morskiej milczało ze wzrokiem utkwionym w podłodze, każdy pogrążony w swoim rytuale przed skokiem.
W słuchawkach Jacka zabrzmiał urywany głos pilota, wymieniającego komunikaty z chińską kontrolą przestrzeni powietrznej w ich ojczystym języku. Kilka kodów, współrzędne, potwierdzenia. Potem, z lekkim opóźnieniem, usłyszał przekaz skierowany do nich, wypowiedziany łamanym angielskim:
— Punkt zrzutu za trzydzieści sekund. Wznoszę się na trzysta metrów… Gotowość do skoku!
Po chwili czerwień wnętrza ładowni ustąpiła miejsca zielonej barwie.
Skok!
Jack wyskoczył jako trzeci. Powietrze uderzyło go z brutalną siłą, odbierając dech. Linka wyzwalająca, zaczepiona o stalową prowadnicę we wnętrzu samolotu, naprężyła się i automatycznie otworzyła czaszę spadochronu. Poniżej rysowały się kontury zamarzniętego koryta rzeki wijącego się wzdłuż doliny. Lądowanie na oblodzonym brzegu, w wąskim przesmyku między zaspami, było trudne, lecz wykonane z zadziwiającą dokładnością.
Stacja radiolokacyjna R-421 znajdowała się cztery kilometry na północny wschód od punktu zrzutu skoczków. Radar typu P-3A, umieszczony na wysokim maszcie, wznosił się nad łagodnym krajobrazem pogranicza. Jego fale metrowe omiatały okolicę szeroką wiązką, rozciągającą się wachlarzowo nad krajobrazem. To właśnie tu od dwóch tygodni gromadzono próbki echa radarowego nowego bombowca lotnictwa dalekiego zasięgu radzieckich strategicznych sił powietrznych o oznaczeniu Tu-16, dwusilnikowej odrzutowej maszyny wyposażonej w charakterystyczne cienkie skrzydła o dużym skosie — jakby powoli rzeźbiono jego widmo w eterze. Zebrane dane miały po zakończeniu serii testów zasilić algorytmy radzieckiej obrony powietrznej.
Wewnątrz bazy operator nocnej zmiany, sierżant Anatolij Kruczenko, parzył herbatę w przenośnym samowarze, gapiąc się na ekran radaru. Złapał na chwilę dziwny impuls z kierunku południowego wschodu. Przypominał sygnał powietrzny, ale był zbyt płytki i niestabilny.
— Zakłócenie z chińskiej strony… Pewnie znowu coś im się rozregulowało — mruknął i odnotował echo jako „Anomalia P”.
USS Essex
Pięć dni wcześniej na dusznej, pozbawionej emocji odprawie na pokładzie lotniskowca USS Essex, dowódca dywizjonu VMF-311 Marine Attack Squadron przekazał Kostanovowi i jego skrzydłowemu, porucznikowi Dave’owi Hargrove’owi, krótki rozkaz: zlokalizować i zniszczyć transport uzbrojenia czerwonych, znajdujący się na północy Korei, w okolicach współrzędnych 39°55′N 127°32′E, niedaleko chińskiej granicy — w pobliżu strategicznego węzła kolejowego Hamhŭng.
Bez zbędnych słów, jakby każdy wiedział, że cisza była najbardziej wymownym komentarzem do zbliżającego się zadania, piloci ruszyli powoli w stronę pokładu startowego. Poranek rozlewał się różowym światłem nad spokojną taflą Morza Japońskiego. Sylwetka Essexa tonęła w złocistej poświacie, osłaniana przez eskadrę grupy bojowej: dwa niszczyciele — USS Eversole i USS William R. Rush, krążownik USS Helena oraz okręt podwodny USS Razorback, którego smukły kadłub patrolowca oceanicznego, będącego świadkiem kapitulacji Japonii w Zatoce Tokijskiej, pruł fale burta w burtę ze statkiem zaopatrzeniowym.
Gdy wychodzili na pokład startowy z przepastnego wnętrza lotniskowca, z dziobu poderwał się w łoskocie śmigieł ratowniczy Sikorsky HO3S-1, początkowo unosząc się powoli pionowo w górę, a następnie odsuwając się w prawo poza kadłub okrętu, zawisając w gotowości, by w razie awaryjnego wodowania samolotów natychmiast podjąć pilotów z wody. Chwilę później wystartowała para myśliwców F7U Cutlass, rozpoczynających powietrzny patrol osłonowy, pozostawiwszy za sobą smugę spalonej nafty lotniczej.