E-book
15.59
drukowana A5
19.99
1945 — Anioł Zagłady

Bezpłatny fragment - 1945 — Anioł Zagłady

Skrzydła Czasu Tom 2


Objętość:
69 str.
ISBN:
978-83-8431-032-8
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 19.99

Prolog

W dwudziestoleciu międzywojennym niebo było jeszcze puste. Dźwięk silnika lotniczego wciąż wywoływał u przechodniów odruch uniesienia głowy. Piloci, odziani w skórzane kurtki i gogle, przypominali pionierów nowych światów — pół-mitologicznych herosów unoszących się ponad granicami państw i czasów.

Ale to był dopiero początek.

W 1920 roku samolot był wciąż drewnianą maszyną z płóciennymi skrzydłami, napędzaną tłokowym silnikiem o mocy stu koni mechanicznych. Loty wymagały nie tylko odwagi, lecz także wiary — w maszynę, w człowieka, w to, że niebo nie okaże się ostatnim błędem.

Dziesięć lat później niebo już nie milczało. Srebrne sylwetki JunkersówDouglasów przecinały kontynenty, przenosząc pocztę, pasażerów i wojskowych obserwatorów. Lotnictwo przestało być ekstrawagancją — stało się narzędziem. A zaraz potem… bronią.

Wraz z wybuchem II wojny światowej przyszła eksplozja technologii. W ciągu zaledwie sześciu lat świat przeszedł drogę od samolotów z otwartym kokpitem do potężnych bombowców strategicznych, silników odrzutowych, radarów i pierwszych eksperymentów z maszynami bezzałogowymi.

Do 1945 roku w powietrzu pojawiły się rzeczy, które dekadę wcześniej uchodziły za fantazję.

Heinkel He 280 pierwszy myśliwiec odrzutowy, platforma testowa nowych rozwiązań z zakresu dużych prędkości.

Messerschmitt Me 262 Schwalbe — pierwszy myśliwiec odrzutowy użyty w boju — osiągał prędkości ponad 850 km/h.

Messerschmitt Me 163 Komet, napędzany silnikiem rakietowym, wspinał się niemal pionowo, z szybkością zbliżoną do 1000 km/h.

A bracia Hortenowie zaprojektowali latające skrzydła, które bardziej przypominały przyszłość niż teraźniejszość początku lat 40-tych.

Równolegle rozwijała się technika walki nocnej.

Radary — jeszcze niedawno ciekawostka — stały się oczami w ciemności.

Brytyjskie Mosquito z radarami AI Mk. IV i amerykańskie P-61 Black Widow patrolowały nocne niebo. Niemcy mieli własne odpowiedzi: stacjonarne systemy FreyaWürzburg, a także pokładowe zestawy FuG 202, 212220 Lichtenstein, montowane w myśliwcach nocnych, takich jak Heinkel He 219 Uhu i Ju 88 G.

Noc przestała być bezpieczna.

Zamiast mroku — anteny, wykrywacze, działka systemu Schräge Musik strzelające pod kątem wprost w brzuch lecącego bombowca.

Precyzja rosła. Czas reakcji malał.

A na wysokim pułapie latał już Boeing B-29 Superfortress — zdolny wznieść się na dziesięć tysięcy metrów i przelecieć ponad pięć tysięcy kilometrów w jedną stronę zrzucając ładunki, które mogły zniszczyć całe miasta.

I mimo tego wszystkiego…

Gdzieś za kulisami toczył się inny wyścig. Cichszy.

Oparty na fizyce, która balansowała na granicy magii.

O broń, której nie dało się zatrzymać.

O napęd, który nie potrzebował skrzydeł.

O energię, która nie pochodziła z ropy.

To tam, poza wiedzą opinii publicznej i poza oficjalnymi rejestrami, narodził się Haunebu III.

I z nim — pytania, na które do dziś nie ma odpowiedzi.

Siedem tysięcy metrów nad polami Ukrainy

Wibracje… wibracje na całym ciele… i ten dźwięk… dziwnie znajomy. Coś zmusiło go do otwarcia oczu. Ból głowy był nie do zniesienia. Spod przymrużonych powiek dostrzegł… wirujący świat za oknem… błękit… zieleń… błękit… w pętli.

Co się ze mną dzieje? — przemknęło mu przez myśl.

I ten dźwięk… ostry… nieustępliwy… jak syrena alarmowa…

Syrena? Alarm! Alarm wysokościowy!

W jednej chwili ocknął się z letargu. Za oknem kokpitu błękit powoli zlewał się z zielenią w jedną rozmazaną plamę. Kątem oka uchwycił wysokościomierz, którego wskazówki tańczyły razem ze światem za szybami. Siedem tysięcy… sześć tysięcy… pięć tysięcy… Przeciążenie wbijało go w fotel, nie miał siły nawet oddychać. Jakimś nadludzkim wręcz wysiłkiem woli pchnął drążek sterowy od siebie i w lewo. Do oporu. Kopnął orczyk lewą nogą i przytrzymał go, mimo że ważył teraz chyba z tonę. Powoli zaczynał odzyskiwać wzrok i kontrolę nad maszyną. Jego „Dora — jak pieszczotliwie nazywał Focke-Wulfa FW-190 D9 — szła płaskim korkociągiem ku zielonym przedpolom Buczacza. Po dłuższej chwili mocowania się z maszyną w końcu udało mu się odzyskać panowanie i wyrównać lot na niespełna siedmiuset metrach. Zlany zimnym potem rozejrzał się nerwowo w poszukiwaniu oprawców.

Są!

Powyżej, na wysokości około dwóch kilometrów, krążyły dwa Jaki-9. Jak przez mgłę przypominał sobie wydarzenia ostatnich minut.


Lecieli na wymiatanie całą ósmą eskadrą z 54. pułku myśliwskiego, operującego w osłonie Grupy Armii Południe, feldmarszałka Ericha von Mansteina. Wystartowali rano, jeszcze przed ósmą, ze swojego bazowego lotniska Fliegerhorst Lemberg-Skniłów, zlokalizowanego niecałe pięć kilometrów na zachód od centrum Lwowa. Wyposażone w długi, ponad kilometrowy betonowy pas, było idealne jako baza i zaplecze techniczne zarówno dla 54. pułku myśliwskiego, jak również 2. i 77. pułku szturmowego latającego na Focke-Wulfach FW-190Junkersach Ju-87 oraz trzech pułków bombowych: 4., 55. i 57., latających na Dornierach Do 217, Heinklach He 111Junkersach Ju 88.

To właśnie tam został przydzielony major Einar Koestian, przeniesiony tymczasowo z Erprobungsstelle Rechlin, Głównej Stacji Doświadczalnej Luftwaffe, czyli głównego niemieckiego ośrodka testów samolotów i uzbrojenia lotniczego pod Rechlinem w Meklemburgii. Miał za zadanie przetestować w warunkach bojowych nowinkę techniczną zakładów Focke-Wulfa, maszynę wczesnej serii przedprodukcyjnej — Fw-190 D-9. Raporty słał bezpośrednio do Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy i zakładów Focke-Wulfa, z pominięciem wojskowej drogi służbowej, co nie do końca podobało się pilotom jednostki frontowej, z którymi przyszło mu latać. Nie mieli do niego zaufania, toteż w razie kontaktu bojowego z wrogiem mógł liczyć tylko i wyłącznie na samego siebie. I maszynę.

Pierwsze dwa tygodnie minęły względnie spokojnie. Na początku były to loty wokół bazy, weryfikujące zachowanie maszyny przy pełnym obciążeniu w paliwo i uzbrojenie. Nudne loty sprawdzające działanie dwunastocylindrowego, rzędowego, chłodzonego cieczą silnika Junkers Jumo 213A w warunkach polowych, weryfikujące temperaturę pracy, jakość i skład mieszanki paliwowej optymalnej dla osiągnięcia maksymalnych prędkości, mechanikę obsługi płatowca, zarówno na ziemi, jak i w powietrzu. Te wszystkie dane były kluczowe dla dalszego rozwoju konstrukcji i znacznie istotniejsze niż liczba zestrzelonych przez niego maszyn. Jednakże latanie „wokół komina”, jak to w żargonie opisywali piloci, to jedno, a test konstrukcji podczas walki na śmierć i życie to zupełnie coś innego. Dlatego też wyprosił u dowództwa udział w działaniach bojowych w ograniczonym zakresie, by mógł w pełni ocenić nową maszynę i przetestować główne uzbrojenie: dwa skrzydłowe działka MG 151/20 i dwa szybkostrzelne wkmy MG 131 zamontowane w nosie Dory nad silnikiem. I dzisiaj rano nadszedł ten dzień — z rana zabrał się na „wymiatanie” razem z resztą pilotów ósmej eskadry.

Po starcie wzbili się na cztery tysiące metrów, utworzyli szyk schodkowy i weszli na kurs sto stopni, prawie idealnie na wschód. Zadanie było proste — osłona własnych kolumn pancernych, przechwytywanie samolotów szturmowych i zwiadowczych wroga. Widoczność była doskonała, praktycznie żadnej chmurki. Po stu pięćdziesięciu kilometrach, które pokonali w niecałe osiemnaście minut, dotarli w rejon akcji. Pod nimi widniało skrzyżowanie kluczowych dróg i linii kolejowych Lwów — Tarnopol — Czortków. Niestety, słońce biło prosto w pancerne przednie szyby kokpitów, oślepiając pilotów. Ten na szpicy, młody porucznik, przegapił ruskich, którzy umiejętnie manewrowali swoimi kluczami myśliwskimi tak, aby znaleźć się dokładnie pomiędzy słońcem a nimi. Rzucili się na niczego niespodziewających pilotów 8. Eskadry bez pardonu, wręcz ze zwierzęcą dzikością. Furia ataku była niesamowita. Po pierwszym przelocie z dwunastu maszyn w płomieniach poszybowało ku ziemi czterech pilotów. Einar nie zauważył ani jednego spadochronu. Jego grupa poszła w rozsypkę, a tymczasem czerwoni zamienili sprawnie energię kinetyczną na potencjalną, nabierając raptownie wysokości i półpętlą zaatakowali znowu. Kolejnych trzech kamratów szybowało ku ziemi w płomieniach, ciągnąc za sobą warkocze czarnego dymu. Po tym ataku jeden z Jaków przemknął koło Dory tak blisko, że strugi zaśmigłowe pchnęły ją w płaski korkociąg…


Teraz jednak to on zaczynał zyskiwać przewagę. Co prawda nadal znajdował się w położeniu taktycznym nie do pozazdroszczenia, ale tamci zdawali się go nie widzieć na tle zielonych pól. Pchnął manetkę gazu do oporu, a maszyna wyrwała do przodu.

Całe szczęście, silnik nieuszkodzony — pomyślał i zaczął się wspinać ku słońcu. Dwunastocylindrowy motor Dory o mocy bagatela dwóch tysięcy dwustu czterdziestu koni mechanicznych ryczał wniebogłosy, ciągnąc w górę prawie pięć ton stali, aluminium, paliwa i amunicji, nic sobie z tego nie robiąc, jakby to była lekka awionetka.

W niecałe dziewięćdziesiąt sekund był już na pułapie wrogich myśliwców i pędził ku nim z lekkim przewyższeniem. Wskazówka na prędkościomierzu minęła sześćset kilometrów na godzinę i nadal pięła się w górę. W odległości niespełna kilometra dwie ciemne sylwetki Jaków-9 sunęły w łagodnym kręgu nad miejscem upadku jednej z niemieckich maszyn. Nie widziały go jeszcze.

Idealnie — pomyślał.

Einar wciągnął powietrze, lewa ręka na manetce gazu, palce prawej delikatnie muskające elektrospust na drążku sterowym. Wyświetlacz celownika kolimatorowego migotał jasno w słonecznym świetle. Tylko nieco ponad siedem sekund — i będzie przy nich. Dystans topniał błyskawicznie. Silnik grzmiał na wysokich obrotach, prędkość zbliżania niemal sto metrów na sekundę. Jakby przecinał powietrze rozżarzonym do czerwoności ostrzem miecza.


W kabinie Jaka starszy lejtnant Masłow jeszcze czuł adrenalinę wcześniejszego ataku. Kilkanaście minut temu jego para wraz z resztą 18. Gwardyjskiego Pułku Myśliwskiego wspięła się ponad niemieckie zgrupowanie, uderzając z góry i z zaskoczenia. Masłow wiedział, że Niemcy latali jak szachiści — szybko, czysto, z wyczuciem przestrzeni. Ale tego dnia szachownica należała do nich, do ludzi, którzy nie kalkulowali manewrów, tylko lecieli naprzód, skrzydło w skrzydło.

— Ich jest dwunastu — meldował dowódca w radiu — nas dwa razy więcej. Atakujemy od słońca!

Masłow zerknął w bok. Z obu stron ciągnęły sylwetki Jaków. Klin formował się jak ostrze. Niemców widział już pod sobą — czarne punkty, w szyku, ale bez wsparcia. Technicznie doskonali. Ale samotni.

— Naprzód! — ryknęło w słuchawkach.

Masłow docisnął gaz. Silnik zawył, ziemia pod nim zamieniła się w smugę. Wiedział, że pociski faszystów będą celniejsze. Ale nie trafią we wszystko. Nie, kiedy nadchodzi fala.

Nie wygrasz z powodzią tylko dlatego, że umiesz pływać.

Palące się wraki niemieckich maszyn wciąż dymiły na ziemi, rozrzucone po polach jak porzucone zabawki. Rozkaz był jasny — krążyć nad rejonem i zidentyfikować ewentualnych ocalałych. Orłow w drugim Jaku przeczesywał teren, próbując dojrzeć jakikolwiek ruch.

— Siedem potwierdzonych! — meldował wcześniej Masłow przez radio, ledwo tłumiąc entuzjazm. — Pięciu uciekło.

— Niech lecą — odburknął Orłow. — Dziś niebo należy do nas.


Pięć sekund. Kontury Jaków rosły, coraz wyraźniejsze. Czerwone gwiazdy na szarych kadłubach, jeszcze nieświadome swego losu. Słońce za nim, wiatr dźwięczy na owiewce.

Cztery sekundy. Einar przymknął lewe oko. Celownik zakotwiczony na Jaku z prawej.

Trzy. Ostatnia korekta — minimalne wychylenie drążka, wyrównanie lotu.

Dwie. Palce zaciskają się na spuście… Działka plują ogniem… Maszyna nie szarpie, tylko śpiewa głośniej…

Doskonałe wyważenie — mruknął pod nosem.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 19.99