E-book
7.78
drukowana A5
9.99
1920 — W służbie nieba i ojczyzny

Bezpłatny fragment - 1920 — W służbie nieba i ojczyzny

Skrzydła Czasu Tom 1


Objętość:
20 str.
ISBN:
978-83-8414-935-5
E-book
za 7.78
drukowana A5
za 9.99

Szymon powoli budził się z głębokiego snu. Próbował otworzyć oczy, jednak ciężkie powieki uparcie opadały. Nie potrafił tego pojąć. Przysiągłby na Świętą Trójcę i honor oficerski, że to nie był sen… ale też nie jawa.

W jego głowie nieustannie przewijały się echa nocnych urojeń. Wizje zwrotnych, ognistych rydwanów pędzących po nieboskłonie z niewyobrażalną prędkością nad spalonymi słońcem piaskami pustyni, kreślących spirale i zygzaki w sposób, jakiego nie osiągnie żaden Fokker ani SPAD.

Ale to nie były rydwany. I nie były to samoloty.

To coś pluło ogniem, lecz nie takim jak z karabinu maszynowego czy silnika zapłonowego — ten ogień zdawał się żywy, prowadzony przez jakiś nieludzki rozum.

Celowały w ogromne statki… Nie potrafił ich nazwać. Potworne, złote kolosy bez skrzydeł i śmigieł, unoszące się w powietrzu, jakby prawa grawitacji nie miały dla nich znaczenia. Wyglądały jak piramidy. Widział, jak uszkodzone maszyny spadały z impetem na ziemię, eksplodując w rozbłysku jaśniejszym niż słońce — świetle, którego nie wywołałby ani dynamit, ani czarny proch.

Po zderzeniu pozostawały jedynie ogromne, puste kratery i… szkło. Całe połacie piasku topniały w mgnieniu oka, pozostawiając połyskujące, lśniące tafle — niczym jeziora zrobione z luster.

Zrozumiał wtedy, że był świadkiem końca czegoś… albo początku.

Czy te rzeczy były dziełem Boga? A może Szatana?

Czuł się jak dzieciak patrzący przez lunetę na coś, co nigdy nie powinno zostać dostrzeżone.

To był horror. Nie ten znany mu z okopów. Nie świst kul i smród spalenizny. To był horror niepojęty, niezrozumiały — taki, który łamie duszę i którego nie sposób opisać słowami żadnego języka.

Przeszywał niebo i ziemię, a jego echa nadal rozbrzmiewały w jego głowie jak upiorna syrena, której nie da się wyłączyć.


Ocknął się wreszcie z potężnym bólem głowy, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Jego wzrok padł na pustą pryczę stojącą obok. Tak… rzeczywistość powoli wracała.

Podciągnął się na łóżku polowym, wsunął nogi w wysokie, wojskowe buty i skrzywił się znowu. Ból głowy przybierał na sile, dudniąc głuchym echem w całej czaszce.

— Coś kiepsko wyglądasz — usłyszał głos od wejścia do namiotu.

W progu stał młody, uśmiechnięty blondyn w lotniczej kurtce.

Wszystko nagle wróciło. To był Remigiusz, młodszy pilot drugiego klucza 4. Eskadry Wywiadowczej, która obecnie stacjonowała razem z jego 7. Eskadrą Myśliwską im. Tadeusza Kościuszki pod Nowogródkiem.

— Stary cię szuka. Masz się stawić w sztabie za kwadrans. Chyba masz misję — dodał Remigiusz.

„Stary”, czyli ppłk pil. Włodzimierz Łazoryk, oficer lotnictwa przy sztabie 4. Armii gen. Edwarda Śmigłego-Rydza — zadaniował eskadrę praktycznie od początku działań frontowych. Do tej pory były to głównie loty osłonowe 4. Eskadry, choć trafiały się też wyjątki, kiedy można było trochę poszaleć i nisko nad ziemią ponapędzać strachu bolszewikom, zamiast wlec się w osłonie nieruchawych francuskich Breguet XIV A2.


Szymon podreptał niespiesznie w kierunku zabudowań folwarcznych — dumnie nazywanych sztabem — majątku ziemskiego, w którym zlokalizowane było tymczasowe lotnisko przyfrontowe. Po drodze nie omieszkał zajrzeć do kantyny i chwycić coś na ząb. Lekko spóźniony doczłapał się w końcu przed drzwi frontowe małego dworku, gdzie mieścił się sztab. Po okazaniu dokumentów wartownikowi został przez niego pokierowany do bocznej izby, w której nieco już zniecierpliwiony czekał na niego dowódca.

— Pan porucznik nie śpieszył się zbytnio — zaczął Łazoryk.

— Zator na drodze czy panna nie chciała puścić? — dodał z uśmiechem.

Szymon klapnął ciężkawo na taboret przy stole operacyjnym, na którym rozłożone były mapy. Pułkownik stukał w nie palcem.

— Nic to — kontynuował niezrażony. — Mam dla pana porucznika zadanie na dzisiaj. Nic nadzwyczajnego: osłona rozpoznania samolotu 4. Eskadry, choć trochę nietypowa. Sześćdziesiąt kilometrów w głąb terenu nieprzyjaciela, kurs sto osiemdziesiąt. Cel znajduje się pod Baranowiczami. To lotnisko polowe przy dużym węźle kolejowym i kluczowym punkcie logistycznym Armii Czerwonej.

Zerknął na Szymona, jakby sprawdzając, czy ten nadąża za jego tokiem rozumowania.

— Mamy doniesienia, że bolszewicy ściągnęli cztery maszyny typu Ilja Muromiec i przygotowują je do działań bojowych. Musimy pilnie zweryfikować te dane, a w przypadku potwierdzenia zniszczyć je jeszcze na ziemi. Dlatego też byłbym zobowiązany, poruczniku, by pan doszedł do siebie w trybie natychmiastowym. W przeciwnym razie wyznaczę kogoś na pana miejsce — zakończył.

— Oczywiście, panie pułkowniku. Może pan na mnie polegać — zareagował Szymon, trzeźwiejąc momentalnie.

— To dobrze — mruknął Łazoryk zamyślony, po czym spojrzał na porucznika ponownie i dodał:

— Weźmie pan ze sobą jeszcze jedną maszynę myśliwską. Pilota dobrać według uznania. Punkt dziewiąta kołujecie na pole wzlotów. Kolejność startowa jest chyba oczywista: wpierw „grubas”, potem wy, panowie.

„Grubasem” powszechnie nazywano samoloty bombowe z racji ich korpulentnej sylwetki, niskiej prędkości i kiepskiej manewrowości choć, rzecz jasna, nie należało wypowiadać tego przydomka w obecności załóg bombowych. Kilka dni w szpitalu było wtedy murowanych.

— Tak jest, panie pułkowniku — odpowiedział Szymon, zrywając się z krzesła.

— Zrobi się — dodał na odchodnym, chwytając w locie mapy sektora z naniesioną trasą lotu oraz celem wyprawy.

Tym razem, znacznie żwawszym krokiem i w dużo lepszym nastroju, ruszył w stronę swojego namiotu, mając nadzieję, że zastanie w nim swojego stałego skrzydłowego, chorążego Wojciecha Mazura.


Wojtka znał jeszcze sprzed Wielkiej Wojny. Razem chodzili do tego samego gimnazjum w Grudziądzu. Tam zresztą zaczęła się ich przygoda z wojskiem, gdy razem uciekali przed poborem i przymusowym wcieleniem do armii pruskiej.

Pamiętał te ciężkie czasy. Sierpień. Wezwania do pruskiego komisariatu leżały na stole jak wyroki. Żaden z nich nie miał zamiaru się stawić — nie z własnej woli. Ucieczka nie była planem. Była jedyną opcją. Pokonali wspólnie prawie czterysta kilometrów. Wpierw pieszo i pociągiem towarowym do Torunia, przeważnie nocą. Następnie przedostali się do Kalisza, przez teren kontrolowany przez Niemców, przy pomocy siatki niepodległościowej. Kolejnym przystankiem były Kielce i przerzut na teren Galicji, a stamtąd do Nowego Sącza, gdzie formowano II Brygadę Legionów Polskich. Dostali przydział do 2. Pułku Piechoty. Jakie to było szczęście! Co prawda pierwsze dwa tygodnie spędzili w lazarecie z powodu niedożywienia, ale to nie miało znaczenia. Byli w polskim wojsku! Nie przypuszczali wtedy, jak ciężko będzie.

Szlak bojowy wiódł ich od zimowych Karpat, błota Besarabii, głodu i mrozu Bukowiny. Każda z tych nazw oznaczała dla nich coś więcej niż tylko punkty na mapie. Kolejno był Wołyń, gdzie prowadzili ciężkie boje z wojskami rosyjskimi, m.in. pod Kostiuchnówką.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.78
drukowana A5
za 9.99