E-book
7.78
drukowana A5
14.99
1920

Bezpłatny fragment - 1920

W Służbie Nieba i Ojczyzny


Objętość:
43 str.
ISBN:
978-83-8414-935-5
E-book
za 7.78
drukowana A5
za 14.99

Najserdeczniejsze podziękowania kieruję do mojej żony Anity oraz synów, Konrada i Igora — źródła mojej siły, nadziei i natchnienia.


Wasza miłość, cierpliwość i obecność inspirowały mnie przez całą tę podróż twórczą, sprawiając, że każdy dzień był wart przeżycia, a każde słowo — zapisania.


Kocham Was ponad wszystko.

Wstęp

Zanim powstała historia, zanim zapisano pierwsze słowa — były tylko pamięć i ogień.

Na długo przed piramidami.

Na długo przed miastami.

Na długo przed imieniem człowieka.

Coś pojawiło się na tej planecie — nie z potrzeby eksploracji, ale z konieczności działania.

Nie zostawiło po sobie ksiąg ani świadków.

Pozostawiło tylko dzieło.

Projekt.

Ludzkość nie była narzędziem.

Była celem.

Kształtem, jaki miał przyjąć świat — zaprogramowana do wzrostu, zapisana w matrycy materii.

Nie dano jej pamięci o początkach.

Ale dano jej zdolność tworzenia, niszczenia i marzenia — bo taki był zamiar.

***

Dorzecze wielkiej rzeki — wtedy bez nazwy, bez cywilizacji — okazało się idealne.

Stabilny klimat.

Bogate zasoby.

Naturalna bariera dla czasu.

Tam właśnie zasiano pierwszy kod.

Nie był biologiczny.

Nie był cyfrowy.

Był czymś więcej.

Na jego podstawie powstała forma, która miała przetrwać.

Forma, która miała ewoluować w cieniu zapomnienia.

Ci, którzy ją stworzyli, odeszli.

A może tylko się oddalili.

Zniknęli nie dlatego, że musieli, ale dlatego, że ich rola się zakończyła.

Pozostawili punkty wsparcia — ukryte, nierozpoznane.

Zbyt stare, by je zrozumiano.

Zbyt ważne, by je zniszczono.

Z czasem ludzie zaczęli je czcić.

Na cześć tych, którzy przyszli wcześniej, wznoszono kamienne grobowce, obeliski i schody ku niebu.

Nie rozumieli już, komu je poświęcają.

Ale czuli, że trzeba.

Z tych przeczuwanych gestów narodził się panteon.

Z pamięci bez słów — bogowie.

Z projektantów — mit.

Ale to, co najważniejsze… nie odeszło.

Nie było słychać jego głosu.

Nie poruszało się.

Nie reagowało.

Spało.

I czekało.

Prolog

Zanim pierwszy człowiek wzbił się w niebo, zanim poznał smak prawdziwego lotu, od tysięcy lat wpatrywał się w nieboskłon z mieszaniną zachwytu i zawiści. Gdy ścigał zdobycz pośród wysokich traw, gdy wznosił mury wokół osad i kuł z brązu pierwsze ostrza — już wtedy w jego myślach krążyły marzenia o oderwaniu się od ziemi. Lecz zanim poszybował, najpierw nauczył się walczyć.

Technologia wojenna nie powstała z potrzeby budowy. Zrodziła się z potrzeby dominacji.

Od kamienia w dłoni neandertalczyka po pierwsze rydwany bitewne Sumerów — historia techniki to historia konfliktu. Ostrze było pierwszym wynalazkiem, a zbroja — odpowiedzią. Przez tysiąclecia człowiek nie przestawał zadawać sobie pytania: jak zyskać przewagę? Z każdą epoką odpowiedź była coraz bardziej złożona — i coraz bardziej śmiercionośna.

Rozwój narzędzi wojny towarzyszył nam zanim nauczyliśmy się pisać. Ogień ujarzmiliśmy dla przetrwania, ale użyliśmy go do palenia miast. Koło stworzyliśmy dla transportu, lecz szybko znalazło miejsce pod rydwanem wojennym. A później… później było już tylko szybciej. Kusze, proch, muszkiety, armaty, karabiny, gaz bojowy, czołgi.

Aż w końcu — maszyny latające.

Lotnictwo narodziło się nie tylko z marzeń, ale i z potrzeby obserwacji. Balony Montgolfiera unosiły się nad polem bitwy jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał o bombach zrzucanych z góry. W 1794 roku kompania balonowa Armii Francuskiej podawała współrzędne wrogich pozycji jednostkom artylerii. To był początek. Potem przyszły lata ciszy — aż do braci Wright.

Zaledwie dekadę po ich pierwszym locie nad piaskami Kitty Hawk, nad Europą zawisły maszyny z płótna, z ramami z drewna i silnikami plującymi dymem. Ich kadłuby trzeszczały na wietrze, ale to wystarczało, by wznieść wojnę na zupełnie nowy poziom.

W 1914 roku niebo stało się nowym frontem.

Na początku były tylko loty rozpoznawcze. Pilot, obserwator, aparat fotograficzny, notatnik i stalowe nerwy. Potem ktoś zabrał ze sobą pistolet. Potem karabin. A potem — synchronizator ognia i karabin maszynowy strzelający przez wirujące śmigło. Tak narodził się myśliwiec.

W ciągu zaledwie czterech lat starcia powietrzne przeszły drogę od niezdarnych dwupłatowców do specjalistycznych maszyn zdolnych prowadzić walkę manewrową na wysokości trzech tysięcy metrów. Narodziły się sławy — Manfred von Richthofen, René Fonck, Edward Rickenbacker. I narodziła się taktyka — przewaga wysokości, atak od słońca, zwarta formacja, zasady, które jeszcze przez dekady miały stanowić fundament powietrznego rzemiosła.

Ale wojna powietrzna to nie tylko myśliwce. To także pierwsze próby bombardowań strategicznych. Ilja Muromiec, Handley Page O/400, Gotha G.V — te kolosy z drewna i płótna niosły ogień zniszczenia na setki kilometrów. Trzęsły się od drgań silników, sunęły wolno jak chmury burzowe, a mimo to potrafiły siać panikę w miastach, do których nie dotarł jeszcze front.

Wojna zmieniła przeznaczenie samolotów. Ze środków rozpoznania stały się ostrzem — szybkim, cichym i nieubłaganym. A piloci? Oni również się zmienili. Z romantycznych pionierów — w bezlitosnych myśliwych. Z bohaterów — w tryby wielkiej machiny.

Ale czasem…

Czasem w umyśle pilota pojawiało się coś więcej. Przebłysk. Wizja. Echo.

Nie wiemy, kiedy dokładnie zaczęła się ta droga. Ale wiemy jedno — człowiek zapomniał, skąd naprawdę pochodzi. Zapomniał, bo tak miało być. Bo ktoś — lub coś — sprawił, że pamięć o początkach została zatarta.

To nie był przypadek.

Od pierwszego rzuconego kamienia, przez pierwszą wojenną pieśń, aż po pierwszy lot bojowy — wszystko to było częścią większego wzoru.

Wzoru, którego nie stworzyliśmy sami.

Podziały między nami nie powstały spontanicznie.

Zostały zasiane — subtelnie, celowo.

Rozwój technologii wojskowej był — i nadal jest — organiczny.

Jakby wpisany w nasze DNA.

Jakby ktoś, dawno temu, zakodował w nas potrzebę nieustannego doskonalenia oręża.

Niewidzialna ręka pchała cywilizację ku coraz doskonalszym formom destrukcji, jakby jedynym przeznaczeniem człowieka było tworzenie narzędzi, które mogą go unicestwić. A może właśnie dzięki temu — przetrwać?

Ścigajcie się!

Zbrójcie się!

Walczcie!

A my — spełnialiśmy tę wolę.

Nieświadomie.

Skutecznie.

Namiętnie.

Tam, gdzie kończy się jedna wojna — zaczyna się inna.

I tam właśnie zaczyna się nasza opowieść.

Pamięć dna oka

Szymon powoli budził się z głębokiego snu. Próbował otworzyć oczy, jednak ciężkie powieki uparcie opadały. Nie potrafił tego pojąć. Przysiągłby na Świętą Trójcę i honor oficerski, że to nie był sen… ale też nie jawa.

W jego głowie nieustannie przewijały się echa nocnych urojeń. Wizje zwrotnych, ognistych rydwanów pędzących po nieboskłonie z niewyobrażalną prędkością nad spalonymi słońcem piaskami pustyni, kreślących spirale i zygzaki w sposób, jakiego nie osiągnie żaden Fokker ani SPAD.

Ale to nie były rydwany. I nie były to samoloty.

To coś pluło ogniem, lecz nie takim jak z karabinu maszynowego czy silnika zapłonowego — ten ogień zdawał się żywy, prowadzony przez jakiś nieludzki rozum.

Celowały w ogromne statki… Nie potrafił ich nazwać. Potworne, złote kolosy bez skrzydeł i śmigieł, unoszące się w powietrzu, jakby prawa grawitacji nie miały dla nich znaczenia. Wyglądały jak piramidy. Widział, jak uszkodzone maszyny spadały z impetem na ziemię, eksplodując w rozbłysku jaśniejszym niż słońce — świetle, którego nie wywołałby ani dynamit, ani czarny proch.

Po zderzeniu pozostawały jedynie ogromne, puste kratery i… szkło. Całe połacie piasku topniały w mgnieniu oka, pozostawiając połyskujące, lśniące tafle — niczym jeziora zrobione z luster.

Zrozumiał wtedy, że był świadkiem końca czegoś… albo początku.

Czy te rzeczy były dziełem Boga? A może Szatana?

Czuł się jak dzieciak patrzący przez lunetę na coś, co nigdy nie powinno zostać dostrzeżone.

To był horror. Nie ten znany mu z okopów. Nie świst kul i smród spalenizny. To był horror niepojęty, niezrozumiały — taki, który łamie duszę i którego nie sposób opisać słowami żadnego języka.

Przeszywał niebo i ziemię, a jego echa nadal rozbrzmiewały w jego głowie jak upiorna syrena, której nie da się wyłączyć.

Powrót do rzeczywistości

Ocknął się wreszcie z potężnym bólem głowy, nie wiedząc, gdzie się znajduje. Jego wzrok padł na pustą pryczę stojącą obok. Tak… rzeczywistość powoli wracała.

Podciągnął się na łóżku polowym, wsunął nogi w wysokie, wojskowe buty i skrzywił się znowu. Ból głowy przybierał na sile, dudniąc głuchym echem w całej czaszce.

— Coś kiepsko wyglądasz — usłyszał głos od wejścia do namiotu.

W progu stał młody, uśmiechnięty blondyn w lotniczej kurtce.

Wszystko nagle wróciło. To był Remigiusz, młodszy pilot drugiego klucza 4. Eskadry Wywiadowczej, która obecnie stacjonowała razem z jego 7. Eskadrą Myśliwską im. Tadeusza Kościuszki pod Nowogródkiem.

— Stary cię szuka. Masz się stawić w sztabie za kwadrans. Chyba masz misję — dodał Remigiusz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.78
drukowana A5
za 14.99