Prolog
Aby zrozumieć tę książkę, musisz czytać ją w spokoju duszy i umysłu. Dźwięki zewnętrzne, fizyczne, nie przeszkodzą Ci w uchwyceniu sensu mojej pracy, bo w istocie uważam, że żaden człowiek nie powinien mieć trudności z jej zrozumieniem. Ona nie jest tylko tekstem, jest odbiciem. Lustrem, które może ukazać każdego z nas: nasze życie, naszą historię, nasze chwile triumfu i porażki. Ktoś kiedyś powiedział:
„Ludzka nienawiść nie zna granic.” Czy to prawda?
Nie mnie to oceniać. Wiem jednak z pewnością, że prawdą było, jest i będzie coś znacznie bardziej nieuniknionego:
„Ludzkie cierpienie nie zna granic”.
Człowiek może cierpieć dziesięć minut, kiedy zranienie jest krótkie jak błysk ostrza. Może cierpieć dziesięć dni, gdy rana nie goi się, a dusza wraca do niej jak język do obolałego zęba.
Dziesięć miesięcy? Dziesięć lat?
Cierpienie nie zna ram, jest jak powietrze, które wypełnia każdą przestrzeń, nieustannie obecne, choć niewidzialne.
Zabawne, a jednocześnie zatrważające jest pytanie: co by było, gdyby czas trwania ludzkiego cierpienia mógł być ustalony z góry? Gdyby sytuacja, w której się znaleźliśmy, determinowała jego długość? Na przykład: odrzucenie przez wymarzoną drugą połówkę — miesiąc bólu. Kłótnia i zerwanie kontaktu z bliskim członkiem rodziny — dwa miesiące tęsknoty. Śmierć ukochanej osoby — pół roku czy rok, nie więcej. Co by się stało, gdyby ktoś przyjął taką kalkulację? A co, gdyby samotne cierpienie, czyli to, którego nikt nie dzieli, podwajało swój czas?
Życie nie daje takich jasnych reguł. To właśnie ono jest istotą tej książki. To historia o tym, jak człowiek, choć pochłonięty przez rutynę, monotonność oraz samotność, potrafi odnaleźć radość w najdrobniejszych rzeczach. W uśmiechu nieznajomego, w promieniu słońca przebijającego się przez szare chmury, w ulotnym zapachu miętowych lodów. Ta książka to nie tylko dokument ludzkiego cierpienia, to głęboki i poruszający zapis tego, jak człowiek, często wbrew wszystkiemu, walczy o choćby chwilowe przecinki w zdaniach swojego smutnego życia. To opowieść o nieustannym zmaganiu się z losem, który nie zawsze bywa łaskawy, o poszukiwaniu sensu w momentach pozornie bezsensownych, a także o nadziei, która potrafi tlić się nawet w najbardziej mrocznych zakątkach ludzkiej egzystencji. Każdy przecinek, każda przerwa w nieustannym biegu zdarzeń to dowód na to, że mimo cierpienia i trudności, życie wciąż znajduje sposób, by trwać i szukać piękna w drobnych, ulotnych chwilach.
Zakończenie książki pozostawia Ciebie z uczuciem niedopowiedzenia, jakby pewne wątki zostały celowo niedomknięte. Ta niejasność może być odczytywana jako sposób na oddanie tego, że życie, podobnie jak opowiedziana historia, nie zawsze ma jednoznaczne rozwiązania. Zamiast dawać prostą odpowiedź, końcowe słowa zmuszają do refleksji, zmieniając zakończenie w przestrzeń, w której każdy może znaleźć swoje własne znaczenie. To zakończenie pozostawia pytania, które nie muszą mieć odpowiedzi, ale które otwierają możliwość dalszego rozważania natury cierpienia i nadziei…
Dzień pierwszy
Wybiła godzina 4:30. Leżałem w łóżku, otulony satynową kołdrą, czując chłód, który przenikał mnie w tym bezruchu, jakby otaczał nie tylko moje ciało, ale i duszę. W głowie krążyły myśli, które nie dawały mi spokoju. Straszne rzeczy wydarzyły się ostatnio w moim życiu — rzeczy, które nie mają sensu, które miały raczej zgubić mnie w tej nicości, jaką jest życie codzienne. Ale nie będę się z tobą tym dzielił. Czasami, kiedy zaczynam rozważać to, co się stało, czuję się, jakby cała ta rzeczywistość wokół mnie była snem, który zaraz zostanie przerwany. Moje myśli toczyły się w kółko, a ja nie potrafiłem wyrwać się z tego marazmu. Wiedziałem, że muszę wstać, muszę zacząć dzień, ale wciąż nie byłem gotowy na to, by znów stanąć twarzą w twarz z tym, co miał nadejść.
Wstałem dopiero po 5:00. Ciało miało opory, jakby nie chciało mnie wypuścić z tej bańki, którą sobie stworzyłem. Włożyłem na siebie koszulę, spodnie w kant — jak zawsze. Rytuał codzienności, który pozwalał mi chociaż przez chwilę poczuć, że mam nad tym wszystkim kontrolę, że jestem w stanie zapanować nad tym, co mnie otacza.
Mimo że tego dnia było wyjątkowo zimno, poranek o tej porze roku zawsze przypominał mi, że jest coś w tej bezdusznej mroźnej aurze, co wyostrza wszystkie zmysły. Bezchmurne niebo, martwe, jakby odwrócone od nas, od tego, co się dzieje na Ziemi. Zimno przeszywało moje ciało, a ja stałem przy oknie, pijąc szklankę wody, patrząc na świat zza szyby, który wydawał się tak odległy i obcy.
W oddali zauważyłem kobietę — opatuloną, nieruchomą, jakby też była częścią tej sceny, tej zimowej melancholii, w której każdy gest, każde niesłyszalne słowo staje się zbędne. Na śniadanie przygotowałem sobie kanapki z dżemem. Piątek to dzień, kiedy mięso zostaje na boku.
Założyłem szary płaszcz, wyszedłem na balkon, czując, jak wiatr przewiewa przez moją skórę. Na chwilę oderwałem się od tych wszystkich myśli, wziąłem cygaro, zapaliłem je i wpatrywałem się w jego czerwony żar. Czas przeciekał mi przez palce, jak zawsze, jakby czas nie miał już żadnego sensu, jakby to, co robiłem, było jedynie próbą zapełnienia pustki, która rosła we mnie. Zaciągnąłem się dymem, ale to nie pomogło. Czas mijał, a ja wciąż nie potrafiłem uciec od tego, co we mnie tliło się jak popiół. Wróciłem do mieszkania, nie dokańczając cygara, jakbym chciał zatrzymać w sobie choć trochę tego spokoju, który udało mi się uchwycić na chwilę.
Kiedy zacząłem myć zęby, spojrzałem w lustro. Zobaczyłem tam twarz zupełnie obcego człowieka. Pod oczami zaczynał mi się kłaść cień. Wzrok nie był mój. Zawsze mam wrażenie, że poranne rozmyślanie, ta krótka chwila, w której staram się zrozumieć, co się dzieje, zmienia moje oblicze. Ale to tylko takie gadanie, prawda? Tylko wymówka. Znowu ten człowiek w lustrze, z którym nie potrafię się pogodzić. Wyglądałem na zmęczonego, na kogoś, kto już dawno stracił nadzieję na to, że cokolwiek może się zmienić.
Zamknąłem drzwi na klucz, schodząc po schodach. Słyszałem tylko odgłosy moich butów. Cisza. Cisza, która zdawała się być nieprzenikniona, jakby całe miasto odeszło, jakby nikt nie miał już odwagi wychodzić z domów. To była ta chwila, kiedy zaczynasz wątpić w to, że żyjesz w tym samym świecie, co inni ludzie. Na przystanku, z ręką w kieszeni, wyciągnąłem czekoladowego batonika z miętowym nadzieniem. Dziwne, jak zapach mięty potrafił mnie uspokoić, jakby ta mała rzecz była w stanie przywrócić mi poczucie normalności w tym obcym świecie. To była moja jedyna pociecha — miętowy zapach, który był jak delikatna obietnica, że wszystko będzie w porządku, że nie muszę się bać. Czekałem na autobus.
W końcu przyjechał. Zawsze jeżdżę tym samym autobusem, tą samą trasą. Pani, która prowadziła autobus, była jak część tego rytuału. Wiedziałem, że dokładnie na tej linii, w tym miejscu zatrzyma się autobus, że będę mógł wejść po prawej stronie i uniknąć tych, którzy wychodzą. Ale tym razem coś się zmieniło, stałem po lewej stronie drzwi. Autobus zatrzymał się nie tam, gdzie zawsze, jakby ktoś inny wziął kontrolę nad tym wszystkim. Wsiadłem, ale nie było tam tej samej pani za kierownicą, był mężczyzna. Usiadłem przy oknie, zostawiając teczkę na siedzeniu obok, by nikt się nie dosiadł. I nagle poczułem się zupełnie obcy w tym miejscu. To było tak, jakby całe moje istnienie zostało wywrócone do góry nogami.
Jechaliśmy przez mgliste poranki, przez coraz gęstsze zasłony białego zjawiska, które otaczało nas ze wszystkich stron. Wysiadłem na przystanku „Zielony deptak”, choć nie wiem, dlaczego ten deptak nazywał się „zielonym”. Był raczej martwy, wyłożony twardą kostką, z kilkoma drzewami po obu stronach. Szedłem w milczeniu, jakbym chciał wchłonąć całą tę ciszę, całą tę obojętność, którą zbudowali ludzie wokół mnie.
Dotarłem do kawiarni „U Borysa”, jakbym nie miał innego miejsca, w którym mógłbym znaleźć spokój.
Kiedyś Borys, jej założyciel, był człowiekiem pełnym życia, radosnym, ale z tym specyficznym, czarnym humorem, który zawsze sprawiał, że czułem się, jakbym znalazł w końcu kogoś, kto rozumiał moje lęki. A teraz… teraz to tylko wspomnienie. Borys zmarł, ale pamięć o nim wciąż była obecna w tym miejscu. Usiadłem przy stoliku, zamówiłem espresso. Zawsze to samo. Zawsze to samo, jakbym wciąż szukał tej samej odpowiedzi, której nigdy nie otrzymałem.
Poczułem, jak powoli odpływam, jak czas się rozmywa. Cały ten dzień nie miał już znaczenia. Wszedł wtedy przyjaciel, wstałem i krzyknąłem do niego z zaskoczenia na przywitanie. Rozmawialiśmy z przyjacielem przez cztery godziny, o rzeczach, które nigdy nie były ważne. W końcu zostaliśmy tam, w kawiarni, przysypiając, znieczuleni kawą i słodyczami, które były jak iluzje, jak te małe rytuały, które pozwalają mi przetrwać. Gdy obudziłem się, przyjaciel już najwyraźniej odszedł. Zapłaciłem za siebie.
Znowu zostałem sam. Na zewnątrz była już ciemnica. Ciemność ta pochłonęła miasto. Wróciłem do mieszkania, zmęczony, zmieniony. Zdjąłem ubrania, wziąłem prysznic, który nie przyniósł mi ukojenia. Patrzyłem w lustro, widząc twarz, którą poznałem, ale która była obca. Znowu ten człowiek. Znowu ja. A potem zasnąłem, otulony bawełnianym szlafrokiem, z cygarem, które tliło się jeszcze przez chwilę na parapecie, aby tylko poczuć ten zapach, jak ostatnia próba przywrócenia do życia czegoś, co już dawno umarło. I tak minął dzień.
Dzień drugi
Znów wybiła godzina 4:30. Ciało nie chciało się podnieść, jakby ziemia przyciągała mnie z powrotem do siebie, wciągając w ciemność, w której myśli stają się bardziej gęste i mroczne. Otulony tą samą satynową kołdrą, poczułem tę samą bezradność, jaką czułem poprzedniego dnia. Wszystko, co działo się w moim życiu, stawało się wciąż bardziej nieuchwytne, jak sen, który nigdy nie chce się skończyć, a jednak nie przynosi żadnej ulgi. Leżałem tam, zamknięty w swojej własnej rzeczywistości, której nie potrafiłem zmienić. Rzeczy, które miały miejsce w mojej przeszłości, były jak drzazgi wbite głęboko w ciało, które nie chcą przestać boleć. I choć nie byłem gotów spojrzeć na nie, nie mogłem ich także zapomnieć. Ale dzisiaj, jakby z jakiegoś powodu, czułem, że muszę wstać, muszę coś zrobić, choćbym miał się stoczyć w tej codzienności jeszcze bardziej.
Wstałem równo o 5:00, znów z tą samą opornością, jakby każda część mojego ciała protestowała przeciwko temu, by ruszyć. Ubrałem się w te same, dobrze znane ubrania: koszulę ale już w cienką błękitną kratę, spodnie w kant, i płaszcz, ale już nie szary tylko granatowy.
Niby rutyna, niby porządek, ale z każdym dniem zaczynało mi się wydawać, że to tylko maska, którą zakładałem, by ukryć swoje zmęczenie. Dziś też było zimno — mroźny, grudniowy poranek, jak zawsze. Zimno, które przesiąka do naszych kości, jakby chciało ci przypomnieć, że to wszystko nie ma sensu, że życie jest tylko czekaniem na coś, czego nigdy nie dostaniemy.
Znowu pijąc wodę, patrzyłem na mroźne niebo za oknem. W tym widoku nie było żadnej obietnicy — tylko pustka. Kobieta, którą widziałem po drugiej stronie ulicy, była jak jeden z elementów tej ciszy — owinięta w futro, zupełnie nieruchoma, jakby była częścią tej samej mroźnej sceny, której nie potrafiłem zrozumieć.
Na śniadanie gotowana kiełbasa, bo w końcu sobota, jakby to miało znaczenie. Nic jednak nie mogło zmienić tej ogólnej monotonii, która wkradała się do mojego życia z dnia na dzień. Zanim wyszedłem, po raz kolejny zapaliłem cygaro na balkonie, wpatrując się w powoli wschodzące słońce, które nigdy nie rozświetlało mojego wnętrza, nie chodziło tylko o mieszkanie. Cygaro zniknęło szybko, a czas znów przeminął, nie zostawiając za sobą niczego, co by miało jakąkolwiek wartość. Tak to już jest, kiedy człowiek zaczyna szukać sensu w rzeczach, które naprawdę nie mają sensu. Już sam nie wiem, czy palenie przynosi mi szczęście.
Wróciłem do mieszkania, umyłem zęby, znów patrząc na tę samą twarz w lustrze. Cień pod oczami stawał się coraz wyraźniejszy, jakby w tej niewielkiej zmianie dostrzegał wszystko, co się ze mną działo. Zawsze myślałem, że to przez to, że za dużo myślę o tym wszystkim, ale prawda była taka, że nic już nie miało znaczenia.
To, co widziałem w lustrze, to nie byłem ja.
To była twarz, która była obca, twarz, którą nie potrafiłem rozpoznać, mimo że znałem ją całe moje życie. Nie czułem się wcale jak ten człowiek, którego widziałem. Znowu ta rozbieżność, ten rozdźwięk między tym, co myślałem, a tym, co naprawdę czułem. Ułożyłem dokładnie włosy i poprawiłem rozwiane wąsy pod moim nosem.
Wyszedłem na klatkę, zamykając drzwi na klucz. Schodząc po schodach. Cisza. Znowu ta cisza, jakby wszystko wokół mnie przestało istnieć. Szedłem w stronę przystanku. Na ulicy nikogo nie było. Byłem sam. A jednak ta samotność nie przerażała mnie, wręcz przeciwnie — dawała mi poczucie spokoju. Wyciągnąłem gumy do żucia, oczywiście miętowe — zapach i smak mięty znów otulił mnie, jakby dawał mi poczucie ukojenia. Zawsze miałem wrażenie, że mięta to moje jedyne uspokojenie. Tylko ona pozwalała mi na chwilę poczuć, że jestem w stanie wytrwać, że mimo wszystko jestem w stanie przejść przez ten dzień.
Autobus, jak zwykle, pojawił się o tej samej porze. Na szczęście ta sama kierująca co zawsze. Znałem każdy szczegół, każdy zakręt. Stanąłem tam, gdzie zawsze — 9 i pół stopy od latarni. Zawsze tak robiłem. Było to jak swego rodzaju reguła, która pozwalała mi poczuć, że coś w moim życiu jest stabilne. Jechaliśmy przez gęstą mgłę, jakby cała rzeczywistość stawała się rozmazana. Wysiadłem na przystanku „Zielony deptak”. Znowu, ale to znowu ten sam deptak, który wydawał się nie mieć żadnego znaczenia. Kamienne kostki, drzewa, które ledwie dawały cień. Nic, co mogło mnie pocieszyć. Szedłem przez niego w ciszy, jakbym nie potrafił już wchodzić w tę przestrzeń. Znów wpadłem do „Kawiarni u Borysa”.
Zamówiłem espresso. I zacząłem czytać gazetę, jakbym starał się znaleźć sens w tych małych wiadomościach. Kiedy kelnerka przyniosła kawę, podała mi ją z tym samym uśmiechem, którym obsługiwała mnie przez lata. Uśmiech, który nie był szczery, ale który dawał mi poczucie, że ktoś jeszcze pamięta, że ktoś tu jeszcze jest. Wziąłem pierwszy łyk, czując jak gorąco kawy rozlewa się po moich ustach i gardle, ale nie przyniosło mi to ukojenia. Właściwie to poczułem tylko jej obecność, nic więcej. Patrzyłem w filiżankę, jakby to miało przynieść odpowiedź, ale odpowiedzi nie było. Tylko cisza, która rosła z każdą chwilą. Otaczała mnie ta pustka, jakby cały świat zniknął, a ja zostałem sam, niepotrzebny w tym chaosie, nieistotny, jakby wszystko wokół nie miało większego sensu. A jednak siedziałem tu, pijąc tę kawę, nie potrafiąc wymyślić niczego lepszego do zrobienia.
Czas w tej kawiarni miał absolutnie inny wymiar. Zegary wydawały się być zawieszone w próżni, a każda minuta, która upływała, była jak kolejna, niepotrzebna chwila, którą trzeba przejść, żeby zbliżyć się do końca dnia. Oparłem filiżankę na stole, a moje palce zaczęły błądzić po jej brzegach, jakby szukały jakiejś struktury w tym chaosie. Czułem się jak w pułapce, gdzie moje myśli nie chciały się układać w nic sensownego. Przypomniałem sobie wszystkie te momenty, które miałem wcześniej, a które teraz wydawały się być równie obce jak wszystko inne.
Kiedy patrzyłem na ludzi przechodzących za oknem, nie potrafiłem ich zrozumieć. Ich życie wyglądało na tak pełne, tak przepełnione celami i zadaniami, że czułem się jak z innego świata. Jakbym nie pasował do tej układanki, jakbym stał w jednym miejscu, podczas gdy oni pędzili do swoich spraw. Piłem powoli, czując, jak gorąca kawa rozgrzewa mi ręce, zjadłem jeszcze dwa kawałki ciasta i oczywiście sok bananowy. Kiedy skończyłem, spojrzałem na zegarek — minęły dwie godziny. Moje ciało, moje myśli były przytłoczone tymi drobnymi chwilami, które stawały się całym moim życiem. Po chwili wstałem, zostawiając na stole zapłatę za kawę, bez słowa, bez pożegnania. Zamiast tego ruszyłem w stronę drzwi, czując, jak świat znowu staje się odległy. Przeszedłem się, jakże „Zielonym deptakiem”, jednak lepszy taki niż żaden… Miło chodziło się tymi wąskimi uliczkami pomiędzy kamienicami, no i samym szerokim deptakiem, przez godziny, tym razem już pomiędzy innymi obcymi mi ludźmi. Wyciągnąłem z kieszeni znowu te same gumy miętowe, tym razem zamówiłem taksówkę pod sam dom, mijając zbędną z perspektywy drogę z przystanku do domu, kiedy miałem pociągnąć za klamkę drzwi do klatki schodowej, przypomniało mi się, że muszę pójść jeszcze do sklepu spożywczego, więc niczym Syzyf, musiałem przebyć tą drogę i jeszcze drugie tyle, aby dotrzeć do sklepu. Wróciłem z fioletowymi od zimna palcami.
Schowałem wszystkie kupione rzeczy do szafek i lodówki, po drodze zaszedłem do sklepu z męską odzieżą, by rozejrzeć się nad krawatem — finalnie wybrałem granatowy krawat w lekkie fioletowe pasy i typowy zwykły czarny krawat. Gdy zrobiłem wszystko co mam w zwyczaju robić wieczorem razem z prysznicem i myciem zębów położyłem się niczym martwa dusza do mojego łóżka otulając się moją śliską satynową pościelą niczym powłoka oddzielająca mnie od można by rzec strasznej i okrutnej prawdy — mojej samotności, aby choć fizycznie ocieplić warunki, podkręciłem grzejnik w mojej sypialni na całą noc. Dzisiejszy dzień był szybki, za szybki. Przypomniało mi się żebym zrobił to samo w kuchni, aby nazajutrz nie pójść tam nie w humorze, żebym podczas śniadania w kuchni miał ciepło, ale było za późno — usnąłem ze zmęczenia.
Dzień trzeci
Rano obudziłem się, ale to tylko kwestia słów, bo nie mogę powiedzieć, że obudziłem się naprawdę. Czułem, jakby moje ciało było jedynie maszyną do odhaczania kolejnych godzin, które nie miały żadnego większego celu. Otworzyłem oczy, choć nie wiem, po co. Patrzyłem na sufit, który od zawsze miał ten sam wygląd, jakby wszystko wokół było zamrożone w jednym niekończącym się momencie. Myślałem o wczorajszym dniu, ale wspomnienia rozpływały się w mojej głowie, jak rozmazany obraz w deszczu.
Zszedłem z łóżka, bo przecież musiałem. W kuchni wszystko było na swoim miejscu, nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty, co przyciągnęło moją uwagę tylko na chwilę. Zjadłem kawałek chleba, który smakuje tak samo jak wszystkie inne dni. Niewiele było w tym przyjemności, ale robiłem to z automatyzmem, jakbym spełniał jakiś niewypowiedziany obowiązek. Zapach kawałka masła na chlebie stał się dla mnie niczym nieistotnym tłem, w które zanurzałem się, by przetrwać tę chwilę.
Za oknem było tak, jak zawsze — szaro, zimno, nijako. Bez słońca, bez radości. Czułem, jak moja skóra zaczyna drżeć od zimna, które nie miało litości. Ubrałem się, chociaż nie miałem na to żadnego entuzjazmu. Codzienny płaszcz, codzienne buty, lecz nowy czarny krawat… jakby ta odzież miała zadośćuczynić moim myślom, które nie miały żadnego celu. Wyszedłem z mieszkania i zamknąłem drzwi za sobą. Schody, które z każdym dniem stawały się coraz bardziej obce, prowadziły mnie w dół,
do drzwi wyjściowych, do świata, który w ogóle nie miał mi nic do zaoferowania.
Na przystanku czekałem na autobus, który miał przyjechać. Czas zlewał się ze sobą, bo przecież wszystko było takie samo. Patrzyłem na innych ludzi — z nimi to było inaczej. Szybko poruszali się do swoich celów, wyglądali na zaabsorbowanych, chociaż i ich twarze wydawały się nieco zmęczone. Nie mogłem pojąć, jak to jest być w ich świecie. Jak to jest żyć w tym wszystkim, kiedy wszystko, co ja widzę, jest jedną wielką pustką.
Autobus przyjechał z opóźnieniem, ale to było takie mało istotne. Pamiętałem dokładnie, gdzie mam stanąć, bo tak się zawsze ustawiałem, jakby to miało sens. Po wejściu do środka poczułem zapach starych foteli i przeciekających okien. I choć miałem świadomość tego, co widzę, nie byłem w stanie poczuć niczego poza zmęczeniem. Zajmując swoje miejsce przy oknie, patrzyłem na miasto, które nie wyglądało już tak samo jak kiedyś. Ludzie biegli, samochody jeździły, a wszystko to zlewało się w jedno, szare tło. Nikt nie patrzył na mnie, nikt nie dostrzegał, że w tym tłumie nie było żadnego znaczenia.
Dojechałem do centrum, ale nie wiedziałem, po co. Szukałem czegoś, czego nie mogłem znaleźć, czegoś, co sprawiłoby, że ten dzień nabierze jakiejś formy. Przeszedłem przez kilka ulic, wciąż czując ten sam chłód, który przeszywał moje ciało. Miasto było pełne ludzi, ale ja czułem się bardziej samotny niż kiedykolwiek. Wszyscy mieli swoje cele, swoje zadania, a ja byłem tylko niepotrzebnym świadkiem ich życia. Moje kroki stukały na chodniku, ale nikt nie zwracał na nie uwagi.
Znalazłem się w jednej z kawiarni, bo nie miałem dokąd pójść. Nie chciałem niczego więcej zamawiać, ale siedzenie przy oknie z filiżanką kawy stało się jedynym rytuałem, który pozwalał mi nie czuć się całkowicie obcym. Kawę piłem, ale nie odczuwałem jej smaku, bo to nie była kawiarnia „U Borysa”. To była tylko chwila, którą musiałem przejść, nim znowu wyjdę na zewnątrz, wrócę do mojego pustego mieszkania i zamknę się w tej samej ciszy. Przez szybę widziałem, jak życie toczy się dalej, a ja, choć wśród ludzi, i tak byłem na marginesie. Kiedy spojrzałem na swoją filiżankę, stwierdziłem, że to już ostatni łyk. Pożegnałem się z kawą, jakbym żegnał się z całym tym dniem, który nie miał żadnego sensu.
Zapłaciłem za napój bez słowa, wychodząc na ulicę, gdzie znów poczułem chłód. Moje ciało nie reagowało na niego już tak jak kiedyś. Tylko mechanicznie maszerowałem do domu, jak zawsze, w milczeniu, bo nic więcej nie miało znaczenia. Zanim dotarłem do domu, nogi same prowadziły mnie przez uliczki, które dobrze znałem. Każdy krok stawał się coraz bardziej pusty, jakby powtarzany setki razy, bez celu. Czułem, jak chłód coraz bardziej wbija się w moje ciało, a powietrze staje się cięższe, jakby miasto wciągało mnie w swoją szarość, zabierając resztki nadziei. To wszystko było już takie znajome — te same chodniki, te same klatki schodowe, te same drzwi, które codziennie otwieram, ale które teraz wydawały się jeszcze bardziej obce, jakby dom stał się tylko chwilowym schronieniem, a nie miejscem, które mógłbym nazwać swoim.
Kiedy wróciłem do mieszkania, zamknąłem za sobą drzwi i od razu zdjąłem płaszcz, nie mając siły na nic więcej. W ciszy, która mnie otaczała, czułem się, jak by ktoś odciął mnie od świata, pozostawiając mnie w tym jednym, niezmiennym punkcie. Siadłem na kanapie, ale nie miałem na nic ochoty. Czas mijał, ale nic się nie zmieniało, a ja nie miałem siły walczyć z tym uczuciem bezsensu, które rozlewało się po moim ciele.
Z kieszeni wyciągnąłem paczkę cienkich papierosów z posmakiem mięty, jak zwykle te same, które paliłem od lat. Otworzyłem paczkę, wyciągnąłem jednego, zapaliłem go, czując, jak lekko miętowy dym wypełnia moje płuca. To był jeden z tych momentów, kiedy każdy wdech był tylko po to, by poczuć cokolwiek — ciepło ognia, mrok dymu, który na chwilę zmienia rzeczywistość. Papieros spalał się powoli, jakby zatrzymując czas na kilka chwil. Zaciągnąłem się głębiej, czując, jak dym miesza się z moimi myślami, a wszystko staje się jeszcze bardziej zamglone. I choć na chwilę poczułem, że odcinam się od rzeczywistości, to i tak w końcu papieros zgasł, a dym rozwiał się w powietrzu, zostawiając mnie z tym samym uczuciem pustki, które towarzyszyło mi od rana.
Zdmuchnąłem resztki popiołu, wstałem z kanapy i odłożyłem niedopałek do popielniczki. To wszystko, co zostało — ten cykl, który powtarza się codziennie. Zgaszone światło, puste mieszkanie, samotność w zamknięciu. Ubrałem się w ciepły szlafrok i położyłem się na łóżku, patrząc w sufit, który wyglądał tak samo jak zawsze. Zasnąłem, chociaż nie wiem, czy mogę to nazwać snem. To raczej była cisza, która zabrała mnie gdzieś, gdzie wszystko stało się nieistotne.
Dzień czwarty
Wstałem w ciszy mojego ducha, w poczuciu osobliwej obcości, jakby noc wykroiła ze mnie coś, co dawniej było moim ciężarem. Czułem się nie tyle lekki, co odrętwiały, wolny od bólu twarzy i natrętnego ciężaru worów pod oczami. Ta ulga, choć chwilowa, była równie złudna jak miłość do własnego odbicia. Wstałem, nie spiesząc się, z mętną świadomością, że dzień przyniesie dokładnie to samo, co poprzedni.
Jednak zdecydowałem się położyć jeszcze na moment, wciągnięty przez szarość poranka. Zasnąłem na chwilę i obudziłem się później, niż zamierzałem — o szóstej. Zostało pięćdziesiąt osiem minut do autobusu. Twarz bolała mnie znowu, jakby została uderzona, choć nie pamiętałem, bym miał wczoraj siłę spotkać kogoś, kto mógłby mnie uderzyć. Samotność? Może to ona okładała mnie niewidzialnymi pięściami, co noc, z każdym dniem stając się bardziej brutalna.
Wstałem, spojrzałem w lustro i ujrzałem siebie — albo raczej to, co po mnie zostało. Moja twarz, posiekana zmarszczkami, wyglądała jak zużyta mapa, której granice dawno przestały mieć znaczenie. Zignorowałem to. Umyłem się, zjadłem w milczeniu i wróciłem do łazienki, gdzie spojrzałem jeszcze raz na lustro z dziwnym, nieuzasadnionym gniewem. Zdjąłem je prędko ze ściany, a jego powierzchnia przez chwilę odbijała światło z taką wyrazistością, że poczułem ukłucie niepokoju — jakby coś próbowało wydostać się na zewnątrz. Tak bardzo nienawidziłem siebie. Wyniosłem lustro na śmietnik i poszedłem na przystanek. Poczułem ulgę, myśląc, że będę siebie widział rzadziej.
Na zewnątrz powietrze było przeszywająco chłodne, a niebo szarzało, jakby nie mogło się zdecydować, czy zwiastować dzień, czy noc. Podpaliłem miętowego papierosa, uważając, by płomień zapalniczki nie zgasł na wietrze. Kiedy zdmuchnąłem ogień, wydobyła się z niego chmura dymu — niematerialna, ulotna, niczym moja własna egzystencja. Miętowy aromat wypełnił moje płuca, a przez chwilę poczułem coś przypominającego ulgę.