Dzień 1
Lecąc nad spokojnymi wodami Oceanu Indyjskiego, podziwiałem zbliżającą się Australię. Wiedziałem, że jesteśmy już prawie u celu, a był nim Port Moresby, stolica Papui-Nowej Gwinei. To jedna z najbardziej niezbadanych wysp świata, otoczona Morzem Koralowym. Mijała kolejna godzina lotu, aż w końcu zaczęliśmy powoli pikować, przygotowując się do lądowania. Lądowanie przebiegło spokojnie. Wraz z trzema pozostałymi członkami naszej grupy wysiedliśmy z samolotu i skierowaliśmy się w stronę samochodu, który miał nas zawieźć do naszego kolejnego środka transportu — łodzi. Przy aucie przywitał nas uśmiechnięty czarnoskóry mężczyzna i zaprosił nas do środka. Samochód był w nie najlepszym stanie — zardzewiały i stary. Ledwo co ruszył z całą naszą grupą, tył niemalże tarł o koła. Jechaliśmy około dwóch godzin, mijając okoliczne wioski których z czasem było coraz mniej, aż w końcu pochłonęła nas kompletna dzicz dżungli. Po około godzinie wysiedliśmy wreszcie z gorącego samochodu i naszym oczom ukazały się rzeka i łódź, którą mieliśmy dalej płynąć, by dotrzeć do celu naszej wyprawy.
Jeremy rozliczał się z kierowcą, a my kierowaliśmy się w stronę łodzi, którą mieliśmy przemierzać nieznane dotąd rzeki, aby dostać się w głąb wyspy. Przywitali nas tu lokalsi, pobierając przy tym opłatę w postaci pięciuset kin za przewiezienie nas do punktu wykopalisk znajdującego się w dżungli. Rzeka Goldie River miała doprowadzić nas do celu, a przynajmniej tak mówił Jeremy, kapitan całej wyprawy.
Płynąc monotonnie po płytkiej, momentami głębszej rzece, mijaliśmy co jakiś czas pojedyncze nadrzeczne wioski, lecz z czasem było ich coraz mniej i powoli pochłaniała nas dzika strona tej wyspy. Podziwiając uroki nieujarzmionej i nieznanej krainy, płynęliśmy, przebijając się przez leśne mokradła, a ja postanowiłem się przespać. Mieliśmy dotrzeć za około 10 godzin — według tego, co mówił Jeremy. Spałem parę godzin, co jakiś czas budząc się i widząc cały czas dziki i piękny krajobraz otaczający naszą łódź, i członków wyprawy znużonych już długotrwałym rejsem. Po chwilowej drzemce obudził mnie głos Jeremiego:
— Pozostało nam około trzydziestu minut rejsu, patrząc na to, jak płyniemy i na to, że nasza łódź przecieka — powiedział Jeremy zmęczonym głosem, patrząc na mapę i kompas.
— Ty w ogóle wiesz, gdzie my jesteśmy? Myślisz, że jak siedzisz z mapą i kompasem, to wyglądasz na mądrego? — zażartował Jacob, mój najserdeczniejszy przyjaciel.
— Taaa — odparł Jeremy w nastroju nie do żartów.
Mijały kolejne minuty, a my byliśmy coraz bardziej senni, lecz nagle rozległ się głos tubylca. Krzyczał w stronę drzew coś w nieznanym nam języku.
Wszyscy wstaliśmy na równe nogi i w tym samym momencie rozległ się cichy świst z głębi tajemniczej dżungli, który w sekundę zmienił się w najgorszy odgłos, jaki do tej pory słyszałem. Właściciel łódki w ciągu sekundy znalazł się na ziemi, raniony strzałą wbitą w jego klatkę piersiową.
— Schylcie się! — krzyknął Jeremy, kładąc się na namokniętej podłodze statku.
Współwłaściciel łajby, kucając za mostkiem, ładował swoją dwururkę. Ręce drżały mu tak bardzo, że udało mu się załadować tylko jeden wystrzał. Wstając, strzelił na ślepo w stronę dobiegających krzyków. Rzucił na nas ostatnie spojrzenie, przeskoczył barierkę łódki i wskoczył do wody. Chris, który leżał obok mnie, wstał i zrobił to samo.
̶ Co robisz?! — krzyknąłem, patrząc na Jeremiego.
̶ Matt, Jacob, schowajcie się — powiedział Jeremy, otwierając klapę lodówki z rybami. Była ona na tyle duża, że mogliśmy się w niej zmieścić.
̶ A co z tobą? — powiedziałem drżącym głosem.
̶ O mnie się nie martw. Dalej, Jacob — krzyknął Jeremy — dawaj mi to i się chowaj! — powiedział do Jacoba trzymającego dwururkę. — Odciągnę ich uwagę i wrócę po was, obiecuję — dodał niepewnym głosem.
Zamknęliśmy się z Jacobem w zimnej lodówce śmierdzącej rybami, po chwili usłyszeliśmy strzał z dwururki i był to również ostatni raz, kiedy usłyszeliśmy Jeremiego. Krzyknął:
— Trafili mnie!
— Będzie dobrze — szepnął Jacob że strachem w oczach, ściskając rybę w ręce.
Gdy leżeliśmy w zimnej lodówce, głosy rozmów, krzyków i wody powoli ustawały i oddalały się. Po około trzydziestu minutach postanowiliśmy zebrać się na odwagę i wyjść z kryjówki. Otwierałem powoli klapę, dając Jacobowi możliwość rozejrzenia się po łodzi i okolicy, czy nic nam nie grozi. Jacob, dając znak kciukiem do góry, pchnął klapę i położył ją ostrożnie na podłodze. Zmarznięci, rozejrzeliśmy się dookoła i ujrzeliśmy wszystko tak jak wcześniej, tak jakby nic się nie stało.
Jedyne, co się nie zmieniło, to właściciel leżący na podłodze ze strzałą w klatce piersiowej. Ciała Jeremiego nigdzie nie było. Po Chrisie ani śladu, po współwłaścicielu tym bardziej.
— Co tu się stało… — powiedziałem załamanym głosem.
— Zmywajmy się stąd. zanim tu wrócą — powiedziałem do Jacoba patrzącego w swoje odbicie w tafli wody.
Zebraliśmy nasze rzeczy i wskoczyliśmy do wody, nie umiejąc ani trochę pływać. Unosząc się na plecakach, jakoś udało nam się dopłynąć do brzegu.
— Zaczyna się robić ciemno, mieliśmy na miejscu wykopalisk być trzy godziny temu, a teraz jesteśmy w ciemnej dupie — powiedział Jacob. — Musimy gdzieś w okolicy rozbić obóz. Jesteś bardziej oczytany ode mnie na temat Papui-Nowej Gwinei, więc oprócz tych dzikusów co tu nam jeszcze zagraża?
— Praktycznie wszystko nam zagraża — odparłem.
— Zajebiście — powiedział Jacob.
— Dobra, zjeżdżamy stąd.
— Jak najdalej od Titanica.
Po trzydziestu minutach wędrówki zatrzymaliśmy się obok małego stawu nieopodal rzeki, którą płynęliśmy. Roślinność wokół nas była gęsta, co dawało nam schronienie. Leżało tu również obalone drzewo, postanowiliśmy wykorzystać je do zbudowania szałasu. Ułożyliśmy z kłód małych krzewów ścianki. Udało nam się zdobyć nawet kilka większych gałęzi dzięki sile Jacoba, bo bez problemu łamał konary. Jacob miał przy swoim plecaku małą lampę kempingową, zawiesiliśmy ją na jakiś czas przed snem nad naszymi głowami. Mieliśmy jeszcze coś zjeść, lecz byliśmy już na tyle zmęczeni, że zasnęliśmy. Jakimś cudem po tym, co się wydarzyło, udało nam się zasnąć. Przed snem dużo myślałem o tej całej sytuacji i nadal nie mogłem uwierzyć, że to wszystko prawda. Mieliśmy dotrzeć na wykopaliska tak jak zawsze, usiąść do kolejnej pracy nad skamieniałościami… nie wierzę. Nie wiedziałem kompletnie, co z nami będzie, nie wiedzieliśmy, co robić, nie wiedzieliśmy nic. Ledwo skleiliśmy ten szałas, żeby mieć gdzie spać, a co dopiero przeżyć tutaj czy wydostać się. Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę my nawet nie mamy jak wezwać pomocy, nie mamy telefonu satelitarnego, bo jedyny miał Jeremi, a zwykłych telefonów nigdy nie bierzemy na nasze wyprawy z Jacobem — takie nasze postanowienie, żeby ograniczyć ten cały świat internetowy i multimedia. Jedyne, co przychodziło mi do głowy, to wracać tą samą ścieżką. To chyba jedyne wyjście. Tylko że to wszystko to dopiero początek… a może i początek naszego końca…
Dzień 2
Nad ranem obudziła mnie tętniąca życiem dżungla. Spojrzałem na zegarek — była piąta pięćdziesiąt trzy. Jacob jeszcze spał. Stwierdziłem, że dam mu jeszcze te siedem minut i o szóstej go obudzę, a w tym czasie przygotuję śniadanie, w końcu od wczoraj nic nie jedliśmy. Mój towarzysz obudził się jednak przez moje dość głośne poczynania w szałasie.
— Witamy w dniu drugim, przetrwaliście — powiedział, trzymając się swojego poczucia humoru.
— Witamy, witamy — odparłem.
— Co dziś dobrego na śniadanko? Może Jeremy? — zażartował.
— Od rana już zaczynasz? — odpowiedziałem, uśmiechając się.
Zawsze, nawet w ciężkich dla nas momentach, wspieraliśmy się i próbowaliśmy zbudować taką atmosferę, aby nam było komfortowo oraz żebyśmy nie myśleli za dużo. Około szóstej piętnaście skończyliśmy jeść i stwierdziliśmy, że musimy zrobić coś do obrony. Zwłaszcza ja, bo Jacob nadrabiał swoją siłą, lecz mnie też jej nie brakowało. On ze złamanych wieczorem gałęzi wytworzył nam włócznie. Naostrzył je kamieniem i zrobił rękojeść, owijając trzon liśćmi i związując je lianami. Dochodziła godzina siódma i musieliśmy podjąć ważną decyzję, czy wracamy na Titanica i próbujemy nim wrócić, czy idziemy wzdłuż rzeki. Ta decyzja szybko podjęła się za nas, ponieważ po chwili usłyszeliśmy właśnie naszą łódź, jak odpływa. Kierował nią współwłaściciel. Uciekł, a my byliśmy za daleko, by nas usłyszał. Jacob zaczął biec, przedzierał się przez gęstą roślinność i finalnie miał z tego parę siniaków i zadrapań. Łódź była już za daleko, żeby coś zrobić, kiedy dotarliśmy na brzeg rzeki.
— Kurwa — krzyknął Jacob.
— Damy radę, Kuba, damy radę — odparłem.
Odgłosy silnika łodzi oddalały się wraz z kolejnymi sekundami, a my, lekko brodząc w mętnej wodzie rzeki, stawialiśmy kolejne kroki, do czasu kiedy Jacob nie stanął wryty i szepnął, odwracając się do mnie:
— Waran.
— Gdzie?! — szepnąłem z niepokojem.
— Na drzewie przed nami — odparł.
Na jednej z gałęzi pobliskiego drzewa oddalonego od nas o jakieś dziesięć metrów leżał waran papuaski, zwany też waranem krokodylowym. Długość ciała wraz z ogonem dochodzi do dwóch i pół metra, choć są doniesienia o osobnikach o długości około czterech i pół metra, lecz nie są one potwierdzone. Waga oscyluje w okolicach dwudziestu kilogramów. Są one mięsożerne i padlinożerne. Ich dieta składa się głównie z ptaków, jaj, nietoperzy czy też gryzoni, lecz są w stanie również zapolować na większe zwierzęta takie jak jelenie, świnie czy psy. Z reguły są agresywne i bardzo nieprzewidywalne. Ciała tych waranów pokrywają czarne lub ciemnozielone łuski z żółtymi lub białymi plamami. Na ogonie zamiast plam pojawiają się pierścienie otaczające ogon, w tych właśnie kolorach. Ich ogony zazwyczaj są dwa razy dłuższy od ciał i służą im jako stery. Dzięki temu są bardzo zwinne. Potrafią również na nim stanąć, przez co mogą obserwować okolicę. Na końcach łap znajdują się potężne, zakrzywione pazury. Zwierzęta te mają bardzo dobry słuch i wzrok, a w poprawieniu węchu pomaga im język, którym wyłapują cząsteczki zapachowe z powietrza. Polują najczęściej poprzez śledzenie ofiary i wyczekiwanie na dogodne okoliczności do ataku.
— Wycofajmy się — szepnąłem.
— Ja nigdy się nie wycofuję — odparł Jacob, stawiając ostrożne kroki z włócznią w rękach.
— Co ty robisz? Chcesz z nim walczyć? — szeptałem z irytacją.
— Taa, już nie z takimi się napierdalałem — odparł pewnie Jacob.
Podążałem krok za krokiem za plecami Jacoba, aż w pewnym momencie rozległ się huk łamanej gałęzi.
— Co jest, kurwa! — krzyknął Jacob.
— Waran! — krzyknąłem.
— Aaaaa!
Jacob runął na ziemię jak kamień. Waran pędzący w jego stronę ze zwisającą śliną ewidentnie chciał dobrać mu się do gardła. Jacob wymienił ze mną ostatnie przerażone spojrzenie i zamknął oczy, kiedy widział, że biorę zamach włócznią. Pchnąłem z całej siły prowizoryczną bronią, która bez problemu przebiła warana na wylot. Jacob, otwierając oczy, powiedział:
— Dzięki, stary, dzięki. — Westchnął i zdjął z nóg martwego warana.
— Za tobą w ogień, stary — odparłem, przytulając się do Jacoba.
— No dobra, a teraz odetnij mi tę linę, co mam przy nodze — poprosił mój kompan, popychając nogami przebitego włócznią warana dalej od siebie.
— Jaką linę? — spytałem, spoglądając na nogi Jacoba.
— Tę, co mnie wyjebała, jak nas ten król dżungli atakował.
— Była to prosta pułapka, w którą zwierzęta zaplątywały swoje nogi i nie mogły z niej wyjść, bo lina z każdym ruchem kierowała się ku górze, wznosząc się po drzewie.
— Gruby zwierz się złapał — zażartowałem, odcinając kamieniem linę oplecioną wokół nogi przyjaciela.
— Prawdziwy dzik — odparł Jacob, napinając swoje bicepsy. — A co do dzików i dzikusów, to są po drugie stronie rzeki — dodał, ciągnąc mnie w krzaki. — Patrz!
— Rzeczywiście — odparłem, przyglądając się im.
— Lepiej, żeby tu nie przypływali, bo pogromca waranów i dzik ich dopadną –zażartował Jacob.
— Ha, ha, ha, taa, zwłaszcza ten dzik, który w pułapki wpada — zaśmiałem się.
— Ha, ha, spadaj, sam mogłeś w nią wpaść, więc nie gadaj — odpowiedział.
— Ale nie wpadłem, mój drogi,
— W ogóle ja nie rozumiem, jakim cudem ty do wszystkiego z takim spokojem i uśmiechem podchodzisz, w ogóle cię ta cała sytuacja nie rusza. Waran prawie cię ugryzł i najprawdopodobniej byś zginął, przed chwilą widzieliśmy członków plemienia, a ty sobie żartujesz, jakby to było normalne. Jestem pod wrażeniem — mówiłem, uśmiechając się.
— No proszę cię, to codzienność. Codziennie mnie waran atakuje czy też ktoś strzela do mnie z łuku — odpowiedział prześmiewczo podróżnik.
— A przestań, czy usłyszę od ciebie niesarkastyczną odpowiedź? — zapytałem, lekko poirytowany.
— Nie no, tak serio, to jestem osrany, ale znasz mnie i wiesz dobrze, że nie lubię pokazywać, że się boję. Przepraszam, że tak głupio żartuję i wygląda, jakbym nie podchodził do tego wszystkiego poważnie, ale tak naprawdę w głębi nie jest — odpowiedział Jacob.
— Ty nie masz za co mnie przepraszać, znam cię od tylu lat i wiem, że to jest twoje normalne zachowanie i wiem również, że potrafisz się zachować w poważnych sytuacjach oraz bardzo elokwentnie wypowiadać, choć można tak nie pomyśleć na pierwszy rzut oka. Po prostu zdziwiło mnie to, że nie przejmujesz się tą bardzo i to bardzo nową sytuacją, w której się aktualnie znajdujemy — odpowiedziałem.
— No… to prawda, większość raczej ma mnie za półgłówka niż za kogoś inteligentnego — skwitował Jacob.
— Ci, co cię nie znają, tak uważają. ja cię znam i uważam, że jesteś bardzo inteligentny i elokwentny — odpowiedziałem, uśmiechając się.
— Dzięki, dzięki. — Jacob puścił mi oczko. — ty oczywiście też.
— Dobra, dobra, nie podlizuj się — odpowiedziałem, uśmiechając się.
— Ja się podlizuję! Mówi to chłop, co mi wywód zrobił przed chwilą pełen komplementów!
— Dobra dobra — dodałem.
W gęstych zaroślach po paru minutach mogliśmy bezpiecznie wyjść z krzaków, kiedy dzikusy — jak to mówił Jacob — zniknęły w odmętach tropikalnego lasu. Było ich trzech, trzej mężczyźni, ciemnoskórzy. Twarze mieli pomalowane na żółto-czerwono. Ramiona i klatkę piersiową — na czerwono. Na głowach dwóch z nich miało małe, kolorowe pióra ułożone dookoła głowy, a jeden z nich został przyozdobiony bardziej bogato, bo oprócz piór miał też wplecione w nie kości. Dół ciała mieli zasłonięty jakiegoś rodzaju materiałową spódniczką z czerwono-białym paskiem, lecz tył spódniczki zrobiono z liści. Wszyscy mieli długie, drewniane łuki z bardzo długimi strzałami, przyozdobione piórami. Strzały przy grotach pomalowano na czerwono.
— Chodź — powiedział Jacob, cofając się pod truchło warana. — Obrabiamy go
— Po co? Będziesz go jadł? Bo ja na pewno nie — dodałem.
— Nie będę go jadł, tylko wezmę skórę — wyjaśnił.
— Po cholerę ci to? — zapytałem podirytowany. — Stracimy tylko czas — dodałem.
— Nie stracimy czas, tylko ze skóry… yyy… można wiele rzeczy zrobić — odpowiedział Jacob.
— Dobra, dalej, rób, co chcesz, i spadamy — odpowiedziałem, zgadzając się na jego wymysły.
Rozglądając się bacznie po okolicy, kiedy Jacob ostrym kamieniem zdejmował skórę zwierzęciu, ujrzałem mokry kawałek papieru leżący na brzegu.
— A ty gdzie? — zapytał Jacob.
— Tylko tu, spokojnie — odparłem.
Był to kawałek mapy, takiej samej, jak miał Jeremy, i wyglądał na całkiem świeży.
— Patrz, to kawałek mapy Jeremiego — powiedziałem.
— Pewnie jak był w wodzie, to mu się rozleciała — odpowiedział Jacob.
— Ciekawe, co z nim, może żyje?
— No wiesz, słyszeliśmy tylko strzały i krzyk że go trafili, a co później się działo, to nie wiadomo — odpowiedział Jacob.
— Dobra, nieważne, zwijamy się stąd, żeby znowu nie było ciemno — powiedziałem.
— Mięso bierzemy? — zapytał mój przyjaciel, kucając nad ciałem warana z ostrym kamieniem w ręku.
— Mamy konserwy, a to mięso to nawet nie wiadomo, czy uda nam się przygotować — odpowiedziałem, spoglądając na zegarek.
Dochodziła powoli czternasta. Jacob kończył pakować skórę do plecaka, a ja w tym czasie zastanawiałem się nad przebiegiem trasy, dlatego że zbliżało się rozwidlenie rzeki. Podnieśliśmy się z piaszczystego brzegu i ruszyliśmy dalej. Dzisiaj pogoda nam nie dopisywała, było wietrznie, a słońca brak. Możecie się zastanawiać, dlaczego tak mało rozmawiamy, przecież jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Po prostu chęć przetrwania powodowała u nas mniej rozmów, musieliśmy być cały czas skupieni na każdej małej rzeczy wśród nieznanej, dzikiej dżungli, która nas otaczała. Najmniejszy ruch, dźwięk czy też dziwaczna roślina przykuwały naszą uwagę i to ciągle trzeba było mieć oczy dookoła głowy. Po około trzydziestu minutach marszu doszliśmy do rozwidlenia rzeki, lecz byliśmy po złej stronie brzegu i musieliśmy się jakoś dostać na drugą stronę.
— Musimy coś postanowić — powiedziałem.
— No ja raczej nie przepłynę na plecaku całej rzeki jak wtedy — zaoponował Jacob.
— Ja też — zgodziłem się, wzdychając.
— Albo czekamy, aż się ten wiatr uspokoi, albo idziemy naokoło. Tylko na lewo to końca tej rzeki nie widać — dodałem.
— Dobra, mam pomysł — powiedział Jacob.
— Jaki? — zapytałem z zaniepokojeniem, bo znałem jego pomysły.
— Patrz — odpowiedział Jacob, wchodząc w gąszcz.
— Co ty robisz? — zapytałem.
— Szukaj jakiegoś grubszego kija — odpowiedział.
— No mam, i co z nim? — zapytałem, podając mu go w ręce.
— No to teraz jeszcze jeden kij i będziemy mogli płynąć.
— Nie rozumiem nic — powiedziałem.
— Ooo, mam, zobacz! — zawołał z uśmiechem na ustach.
— Super kij, naprawdę, i co z nimi? — powiedziałem śmiejąc się.
— Jacob podszedł do wody, wyciągając rękę jak najdalej, i wbił kij w dno rzeki.
— Dobra, lecimy, zanim się przewróci to gówno — rzucił mój kompan, zdejmując plecak i biorąc rozpęd.
— Czekaj! — krzyknąłem.
Jacob był już w wodzie. Złapał się kija i lekko się na nim opierał.
— Dawaj tego drugiego, wbiję go kawałek dalej i będziemy na drugim brzegu — krzyczał, zagłuszany przez rwącą dziś rzekę.
Jacob przejął kij ode mnie, wbił go szybko kawałek dalej od pierwszego kija i, podciągając się na nim lekko, wypełznął na drugi brzeg, przemoknięty.
— Teraz ty, masz trochę prościej — krzyknął po drugiej stronie.
— Taaa — odpowiedziałem w myślach.
Zdejmując plecak, wszedłem powoli do wody, wyciągając jedną rękę, żeby jak najszybciej się złapać. Dryfując na plecaku, złapałem się pierwszego kija i lekko oparłem na nim.
— Jeszcze jeden i cię łapię — krzyknął Jacob.
Odpychając się od kija jak najdalej, aby prąd mnie nie zniósł, wyciągnąłem rękę do następnego kija. Łapałem się go i w tym samym momencie prąd zniósł moje nogi za kij. Podciągnąłem się, widząc Jacoba wyciągającego rękę, ale to, co ujrzałem na brzegu kawałek za nim, zaparło mi dech w piersiach. Łykając wodę i starając się przekrzyczeć dźwięki rwącej rzeki, z całych sił krzyknąłem:
— Za tobą, uciekaj!!!
Jacob odwrócił się i ruszył z całych sił, wrzeszcząc wszystkie przekleństwa, jakie mu przyszły do głowy. Krokodyl stał się sprawcą całej afery. Jacob był ponad dwadzieścia metrów ode mnie, więc gad skupił swoją uwagę na mnie. Miałem przy sobie włócznię, którą wcześniej zrobił Jacob, i trzymając ją niepewnie nad powierzchnią wody, dźgałem powietrze i krzyczałem. Mój towarzysz rzucał kamieniami w pełznącego powoli krokodyla, lecz bez żadnego skutku. Jacob krzyczał, robił hałas, ale to nic nie dawało — wtedy ja, wiedząc, że za wiele wyjść nie miałem, puściłem się wbitego kija w błotną powierzchnię rzeki i porwał mnie silny prąd.
— Matt, nie!!! — krzyczał Jacob z drugiej strony brzegu.
Prąd był tak silny, że nie raz mnie obróciło, traciłem orientację. Nie widziałem nic, miałem przed oczami tylko chlapiącą wodę i kawałki brzegu co jakiś czas. Szamocząc się w wodzie, nagle poczułem na plecach coś twardego, a woda sięgała mi brzucha.
— Wreszcie ląd — pomyślałem, wyczołgując się na brzeg.
Wstając, otrzepując się z piasku przylepionego do całego mnie, i starałem się zorientować, gdzie jestem. Po Jacobie ani śladu — jedyne co zauważyłem, to rozwidlenie rzeki, przed którym mieliśmy przejść. Byłem parę kroków za nim, lecz nadal z niewłaściwej strony. Wychodząc na rozwidlenie, zobaczyłem Jacoba, który wbija kije w wodę, żeby dostać się na moją stronę.
— Hej! Jestem, spokojnie — powiedziałem.
— Kurwa, Bogu dzięki! — krzyknął Jacob. — Wszystko okej? — zapytał zatroskany.
— Tak, jest okej, spokojnie — odparłem. — Co z krokodylem?
— Odpuścił, poszedł lekko w głąb, jesteśmy bezpieczni, ha, ha — odpowiedział ironicznie Jacob.
— To mogę przechodzić?
— Tak, tylko bądź ostrożny, złapiesz się kija, to od razu sięgaj po moją rękę — poinstruował mnie przyjaciel.
— Już to raz robiłem, na spokojnie, tylko nie mam plecaka — odpowiedziałem.
— Wiem, dlatego kij wbiłem bliżej środka, spróbuj się rzucić na środek i od razu złapać — odparł Jacob.
— Okej — przytaknąłem z niepewnością.
Po chwili rzuciłem się do wody, łapiąc się ledwo wbitego kija i wyciągając rękę, żeby złapać Jacoba. On zwinnym ruchem wyciągnął mnie na brzeg.
— Ale mi narobiłeś stracha, brachu — powiedział, przytulając mnie.
— Bez ciebie nigdzie się nie ruszam, wiesz? — odparłem ze łzami w oczach.
— Wiem — powiedział łamiącym się głosem.
Spojrzawszy na zegarek, powiedziałem:
— Piętnasta dziewiętnaście, przydałoby się coś zjeść.
— Też tak uważam — odparł Jacob.
— Tylko mamy twoje racje, puszki i wody, mój plecak jest już zapewne w oceanie — powiedziałem, podłamany.
— Wiem, nie przejmuj się, pozbieramy jakieś owoce, coś się może upoluje — odparł Kuba. — Ty się znasz, wiesz, co możemy jeść, czego nie, więc coś się znajdzie.
— Oczywiście — odparłem ironicznie.
— To co, nadal wzdłuż brzegu rzeki i rozglądamy się za jedzeniem?
— Tak jest, kierunek: południowy zachód — odpowiedziałem, patrząc na kompas przywieszony na łańcuszku do paska w spodniach.
Kompas ten dostałem właśnie od Jacoba przed naszą pierwszą wyprawą paleontologiczną do Mongolii. Piękna pamiątka, cieszę się, że nie straciłem go w wodzie. Nie był to zwykły kompas — środek miał zrobiony z kości ankylozaura, mojego ulubionego dinozaura. Kuba ma ode mnie naszyjnik z pazurem velociraptora, zawsze nosi go na szyi i bardzo rzadko zdejmuje — mówi, że na szczęście i że gdy go ma przy sobie, jest szybki, sprytny i silny jak velociraptor. Przywiozłem go z wykopalisk w Chinach jako niespodziankę dla niego, kiedy nie mógł mi towarzyszyć i czekał na mój powrót w Polsce. Przemierzając piaszczyste złote brzegi rzeki Goldie River, zrozumiałem, dlaczego taka jej nazwa. Piasek na brzegach był naprawdę złoty, a woda pokryta żółtym nalotem w niektórych miejscach wyglądał jak dywan oraz z tego, co mi wiadomo, na niektórych odcinkach plaży występuje złoto. Śpiew rajskich ptaków rozweselał nas na każdym kroku, były to najpiękniejsze zwierzęta, jakie kiedykolwiek widziałem.
Zbliżało się południe, a my postanowiliśmy trochę zboczyć z drogi i wejść lekko w głąb tajemniczej dżungli, aby poszukać czegoś do jedzenia na teraz. Zarówno fauna, jak i flora w tym miejscu są naprawdę inne niż gdziekolwiek na kuli ziemskiej. Jakbyś się cofnął pięćdziesiąt milionów lat wstecz, a zza drzewa miałby wyskoczyć tyranozaur. Przedzierając się ostrożnie przez gęstą roślinność, natrafiliśmy na potężne drzewo — bananowiec, na którego szczycie wisiało parę kiści bananów. Nie był to rekordowy bananowiec z Papui, o którym wiele się mówi, ale miał około pięciu metrów.
— I jak my je zdejmiemy? — zapytał Jacob.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziałem.
— Odpuszczamy to sobie?
— Myślę, że będzie lepiej, jak sobie zrobimy przystanek na chwilę i odpoczniemy, jest czternasta, kręcimy się już od siódmej po tej dżungli — odpowiedziałem stanowczo.
— W sumie tak, już dawno chciałem to zaproponować, bo nogi powoli mam z waty — odpowiedział Jacob, zrzucając plecak i siadając pod bananowcem.
— Pomożesz mi zrobić włócznię albo nóż? Cokolwiek? — zapytałem.
— Pewnie, tylko najpierw chwilę odsapnijmy — odpowiedział zmarnowany Jacob.
Odpoczywając pod bananowcem, rozmawialiśmy o Chrisie i Jeremym. Lecz nasz relaks przerwał niespodziewany dźwięk, który postawił nas w momencie na nogi.
— Co to było? — pytał zaniepokojony Jacob, stojąc z włócznią w ręku.
— Wystrzał, wystrzał z broni — odpowiedziałem, wpatrując się w głąb dżungli, skąd dobiegł strzał.
— Jeremy? — zapytał Kuba.
— Nie wiem, możliwe, strzał brzmiał tak samo jak wtedy na łodzi — odpowiedziałem.
— Ale równie dobrze może to być kto inny, więc lepiej zróbmy tę broń dla ciebie, bierzmy banany i spadajmy — powiedział stanowczo Jacob.
— Tak jest, zrób mi, proszę, włócznię, a ja postaram się te banany jakoś ściągnąć — powiedziałem.
— Jak chcesz to zrobić? — zapytał Jacob.
— Tak jak to robią tutejsze ludy albo po mojemu — odparłem z pewnością siebie.
— Dobra, w razie co chętnie pomogę, lecę po jakiegoś porządnego kija — odpowiedział mój kompan.
Nieudolnie próbowałem zrzucić kiść bananów z drzewa pokaźnym kamieniem, a Jacob skrobał prowizoryczną włócznię z kawałka drewna figowca.
— Dawaj, bierz moją włócznię, właź mi na barana i spróbujemy to zrzucić — powiedział Jacob.
— Można spróbować — odparłem bez przekonania.
Razem mieliśmy może z dwa i pół metra. Matka natura nie obdarowała nas pokaźnym wzrostem, ledwo po metr siedemdziesiąt.
— Nie no, nie dosięgnę — powiedziałem, wyciągając rękę z włócznią maksymalnie do góry.
Brakowało dosłownie pół metra, żeby ostra główka włóczni dosięgła do ogonków bananów.
— Dobra, stawaj mi na barach — powiedział stanowczo Jacob.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł — odparłem nieprzekonująco.
— Zaufaj mi. Staniesz i oprzesz się jedną ręką o pień, a w razie co będę cię łapał.
— No dobra, spróbujmy — odpowiedziałem.
Gdy wychodziłem na plecy Jacoba i stawiałem jedną stopę na jego barku, zachwiał się, ale ustabilizował pozycję i jednym szybkim ruchem wyprostował się, umożliwiając mi postawienie drugiej stopy. Lekko tańcząc, próbował złapać balans. Oparty jedną ręką o pień drzewa, drugą wziąłem zamach, żeby przeciąć kiść.
— Trafiłem, Jacob, trafiłem! — krzyknąłem z ekscytacją.
— Zajebiście, dawaj dalej — odpowiedział zdumiony.
— Do połowy przecięte, jeszcze chwila — dodałem, biorąc kolejny zamach włócznią.
Trafiając drugi raz ostrzem, przeciąłem do końca całą kiść, która spadając, obiła się o nogi mojej podpory.
— Mamy to, Mati! — krzyknął Jacob podekscytowany.
— Teraz daj mi zejść, żeby się nie połamać — odparłem.
Rzucając włócznią w ziemię, powoli kucałem na barkach kompana, po czym szybkim ruchem zeskoczyłem na miękką roślinność dzikiej, papuaskiej dżungli.
— I co? Mówiłem, że się uda — powiedział Jacob.
— Ja nigdy nie mówiłem, że się nie uda, ja zawsze wierzę w powodzenie naszych pomysłów — odpowiedziałem, uśmiechając się.
Dochodziła szesnasta, siedząc pod bananowcem, zapisywałem w notatniku wszystko, czego tu doświadczamy. Opisywałem, rysowałem rośliny, zwierzęta, tę nieznaną, dziką przyrodę. Jacob przysypiał, opierając głowę na pniu drzewa i ściskając w rękach włócznię. Podniosłem głowę znad notatek i na gałęzi ujrzałem pięknego, kolorowego cudowronka, którego śpiew niósł się echem pośród rajskiej dżungli. Ten śpiew, ten głos, te kolory — po prostu trzeba usłyszeć i zobaczyć. W życiu nie widziałem piękniejszego zwierzęcia niż to.
— Piękny, co? — ospałym głosem burknął Jacob.
— Mhm. — Kiwnąłem głową, wpatrując się w ptaka.
— Jedno z twoich ulubionych zwierząt, z tego co pamiętam.
— To prawda. Nie sądziłem, że kiedyś zobaczę je i usłyszę na żywo. Coś wspaniałego!
— To masz tu coś ode mnie — powiedział Jacob, sięgając do kieszeni.
Zrywając wzrok z cudowronka, spojrzałem na Jacoba, który szperał w kieszeni spodni. Po chwili wyciągnął szmaciany woreczek przewiązany sznurkiem i powiedział:
— Wystaw łapę. — Na moją dłoń z worka wypadło długie, czarno-niebieskie pióro. — To cudowronka.
— Skąd je masz? — zapytałem.
— Znalazłem, jak szukałem drewna na twoją włócznię. Chciałem ci je dać na koniec wyprawy, jak już stąd wyjdziemy, ale sam nie wiem, jak to wszystko się skończy, więc daję ci je teraz — odpowiedział Jacob załamującym się głosem.
— Co ty w ogóle gadasz? Wszystko będzie dobrze, wyjdziemy stąd, a to pióro schowaj i weź do siebie — powiedziałem, rzucając ozdobą w Jacoba. — Dasz mi je na koniec wyprawy, tak jak miałeś to zrobić, i nie ma takiego gadania w naszym duo, tak? Co się dzieje? — mówiłem dalej.
— No nic, po prostu to wszystko jest pojebane. Kto by pomyślał, że przylecimy tu na wykopaliska.. tak jak zawsze mamy wszystko zaplanowane, a wychodzi takie gówno… i teraz musimy o życie walczyć. W ogóle chuj wie, gdzie my jesteśmy, czy zaraz coś nas nie wpierdoli, zabije, zatruje, cholera wie, co jeszcze — żalił się Jacob z poirytowaniem.
— Myślisz, że ja się spodziewałem, że to tak wyjdzie? Nie miałem pojęcia, ale musimy się zaadaptować do sytuacji. Jesteśmy tu dwa i pół dnia i nieważne, czy będziemy tu siedzieć jeszcze dzień, tydzień czy rok, to wyjdziemy stąd i wszystko będzie okej — mówiłem spokojnym głosem.
— Taa — mruknął mój przyjaciel.
— Kurwa, słuchaj mnie, jesteś pizdą czy co?! — krzyknąłem.
— Pff — parsknął Jacob.
— No co? Pytam się. Jak ty nawet stówki na klatę nie wyciśniesz — mówiłem szyderczo, a Jacob spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko, i pokręcił głową. Od razu dostrzegłem, że moja taktyka zadziałała. Wiedziałem, że zabolą go zwłaszcza słowa, które dotyczą jego osiągnięć sportowych.
— Dobra, spierdalaj, idziemy — powiedział, śmiejąc się i podnosząc z ziemi.
Wstając, poklepałem Jacoba po jego wielkich jak kule armatnie barkach, mówiąc:
— To jest Kuba, którego znam.
— A spadaj — mruknął Jacob, uśmiechając się i popychając mnie.
Dochodziła siedemnasta, została blisko godzina do zmierzchu. Mijały kolejne minuty, a my nadal przemierzaliśmy dżunglę i trzymaliśmy się brzegu rzeki Goldie River. Pod nogami migała nam miękka ściółka wysadzona gęstą, dziką i nieznaną roślinnością. Otaczające nas nieznane dotąd dźwięki wzbudzały wyobraźnię i niepokój. Na otwartych przestrzeniach czułem się pewniej, lecz od razu myślałem o tym, że jesteśmy bardziej widoczni. Jacob, szargając włócznią przed sobą, rozsuwał i ciął gęste trawy i pnącza. Nasze kroki musiały być pewne i głośne, chociażby żeby uniknąć węży czy pająków, które w większości po prostu uciekają z powodu drgań. Można byłoby sądzić, że to korzyść dla nas i jest w tym trochę racji, ale w głowie miałem, że słyszą nas też większe drapieżniki albo ludzie. Tak naprawdę byliśmy łatwym celem. Nie jesteśmy na swoim terenie, niczego nie znamy, niczego, co tutejsze. Znamy tylko siebie i zostaliśmy tylko my. Wędrowaliśmy w ciszy, skupieni, wsłuchując się w odgłosy dżungli. Przez głowy przechodziły nam tysiące myśli, lecz nie można było się temu łatwo oddawać. Co jakiś czas ja lub Jacob pokazywaliśmy sobie ciekawe rzeczy, które zauważyliśmy, przemierzając te nieznane tereny. Takie małe konwersacje i kilka zamienionych słów ocieplało atmosferę i podtrzymywało na duchu. Może się wydawać, że to niedużo i że gadam głupoty, ale naprawdę w takiej sytuacji nawet przyjaciele, którzy znają się od dziecka, nie mają za dużo do powiedzenia. Normalnie potrafiliśmy gadać godzinami. Siedzieć nad skamielinami, pijąc brazylijską kawę gadaliśmy o wszystkim i o niczym bez końca, ale w takich warunkach naprawdę brakuje tematów do rozmów, bo to po prostu nienormalna sytuacja. Przemierzając kolejne odległości tej pięknej, a zarazem mrocznej dżungli, z odmętów wszystkich otaczających nas dźwięków wyrwał nas głęboki, basowy, bardzo niski odgłos.
— Stój… słyszysz? — szepnąłem, zaniepokojony, łapiąc Jacoba za ramię.
— Co? — zapytał, kierując włócznię w stronę drzew.
— Ten dźwięk… jakby ktoś mruczał? Nie wiem, nie słyszysz tego?
Staliśmy nieruchomo z włóczniami w rękach, próbując wsłuchać się, skąd dobiega tajemniczy dźwięk i co ten dźwięk wydaje.
— Ej, rzeczywiście, słyszę — szeptał Jacob.
— Mówiłem, co to jest?
— Nie mam pojęcia, ja bym po prostu stąd spierdalał — mówił Jacob, cofając się i starając nie robić hałasu. Słyszeliśmy szelesty w pobliskich krzakach i łamanie gałęzi.
— O kurwa — szepnął Kuba, kucając i ściągając mnie na dół.
— Cicho bądź — szepnąłem wystraszony.
Szelesty były coraz bliżej, a łamane rośliny i gałęzie brzmiały coraz głośniej. Zaciskając drewniane włócznie w dłoniach, cofaliśmy się. Z tropikalnej roślinności wyłoniła się dziwna, kolorowa głowa z brązowo-żółtymi oczami i długą szyją.
— Kazuar — szepnąłem do Kuby.
Kucając w gęstych zaroślach, wpatrywaliśmy się w dzikiego zwierza i czekaliśmy, jaki ruch wykona. Kazuary hełmiaste są bardzo terytorialne, żyją samotnie, a w pary dobierają się tylko w trakcie godów. To samiec zajmuje się wysiadywaniem jaj, a samica opuszcza gniazdo po ich złożeniu. To zwierzęta bardzo agresywne i nie zważają na to, czy nieproszony gość na ich terytorium jest większy czy silniejszy. Żywią się głównie owocami, lecz w ich diecie znajdą się również małe kręgowce czy też różnego rodzaju grzyby i orzechy. Może i nie wyglądają strasznie, ale to groźne zwierzęta, a ich główną bronią są potężne nogi — kopnięcie może bez problemu zabić człowieka. Ich pazury dochodzą do dwunastu centymetrów długości, a waga osobników waha się między trzydziestoma a sześćdziesięcioma kilogramami w zależności od wieku i płci. Samice są zazwyczaj cięższe od samców i są jaśniej ubarwione. Najczęściej ich terytorium obejmuje zbiorniki wodne. Są świetnymi pływakami, dlatego też trzymają się na terenach podmokłych. Mają również bardzo dobry słuch, umożliwiający im perfekcyjną lokalizację każdego dźwięku. Ich narośl na czubku głowy prawdopodobnie służy do regulacji temperatury. Od właśnie tej narośli wzięła się nazwa „hełmiasty”.
— Do wody — szepnął Kuba przestraszonym głosem.
— Żadna woda, one dobrze pływają — powiedziałem.
Lecz po chwili namysłu stwierdziłem, że wejście do rzeki nie będzie takie głupie. Jego główną bronią są kopnięcia, a w wodzie nie będzie mógł ich tak łatwo wykonywać.
— Do wody! — krzyknąłem, zrywając się z gęstej roślinności
Jacob zerwał się zaraz za mną i jeszcze zdążył mnie chwycić za plecak i pociągnąć do siebie, prawie mnie przewracając. Żaden z nas nie był dobrym pływakiem, więc pomysł zdawał się średni, ale adrenalina robiła wszystko za nas. Jacob z hukiem wleciał do rzeki, przewracając się na mieliźnie i ciągnąc mnie za sobą, ale mnie, w przeciwieństwie do Kuby, udało się tylko przewrócić na kolana, a on zmoczył się cały. Chaos i hałas spowodowały, że kazuar, spłoszony, wycofał się do głębi papuaskiej dżungli.
— O kurwa — wzdychał Kuba, przecierając twarz dłonią i zbierając się z wody.
— Wszystko okej? Nic ci nie jest? — zapytałem troskliwie.
— Nie, wszystko git — odpowiedział, otrzepując się z piasku i wody.
— Spłoszyłeś go, nawet kazuar się wystraszył twojego upadku — zażartowałem z Jacoba.
— Po prostu stwierdził, że takich dwóch pokrak nie będzie męczył — odpowiedział, śmiejąc się.
— Coś w tym jest… — Udawałem, że się zastanawiam.
W tym upale wejście do wody nam trochę pomogło i pozwoliło nam się ochłodzić chociaż na trochę, a zwłaszcza pomogło Kubie, skoro wpadł cały. Wyszliśmy z wody i stwierdziliśmy, że musimy przejść jeszcze kawałek i dopiero rozbić obóz, by spędzić w dziczy kolejną noc. Nie chcieliśmy znów trafić na kazuara. Żarty o tej sytuacji trzymały się nas przez całą wędrówkę, gdy stwierdziliśmy, że to tutaj zostajemy na dzisiejszą noc. Piękna okolica z widokiem na rzekę, osłonięta z każdej strony potężnymi drzewami i gęstą roślinnością. Jak zawsze zaczęliśmy od szukania porządnych gałęzi na łóżko. Niestety tym razem nie było to tak łatwe jak poprzedniej nocy. Okolica była piękna, lecz żadnej gałęzi leżącej na ziemi, jedynie jakieś cienkie gałązki, które by się pod nami łamały. Koncept każdego naszego łóżka jest dość prosty — wystarczy parę gałęzi, które staramy się przymocować pomiędzy drzewami lub krzewami, byleby wisiały chociaż trochę nad ziemią. Dużo insektów i innych dziwnych stworzeń pojawia się w nocy, z tego co zdążyliśmy zauważyć. Szukaliśmy przez następne piętnaście minut, ale w okolicy naszego „obozu” nie było kompletnie nic. Powoli się ściemniało, a my nie mieliśmy materiałów na łóżka ani czasu na zjedzenie naszej kolacji. Jacob po paru minutach ciszy i szukania, zdenerwowany, powiedział:
— Kurwa, nie mam już siły, chcę odpocząć, a nigdzie nie ma zasranej gałęzi!
— Wiem, ja też jestem już zmęczony. Chciałbym zjeść i się położyć — odpowiedziałem.
— Łamię to w pizdu — powiedział Kuba, łapiąc pień drzewa wysokiego na około dwa i pół metra.
— To jedyne wyjście w tym wypadku, chyba że chcemy spać na ziemi.
Jacob zaczął uginać się razem z drzewem w stronę ziemi, by je złamać. Pchałem pień drzewa w stronę, w którą Jacob ciągnął, i w końcu drzewko złamało się, wydając trzask na całą okolicę.
— Tylko to by się przydało jeszcze rozdzielić na pół… i jeszcze z dwa takie drzewka. Przecież my nie zdążymy przed zmrokiem. Nawet latarki nie mamy! Ani ognia — mówił załamany i zarazem zmęczony Jacob.
— Uspokój się, damy radę, dopiero za kwadrans słońce zachodzi — mówiłem, starając się być pewny siebie, mimo tych samych lęków w głowie. — Dalej, tam jest takie samo drzewo, łamiemy je, bierzemy do obozu i pomyślimy, co z tym — dodałem.
W ten sam sposób udało nam się złamać to drugie drzewko. Były to ewidentnie jakieś młode samosiejki okolicznych dużych drzew, jeszcze dość giętkie i sprężyste.
— Co ty robisz? — zapytałem Jacoba.
— Niosę gałęzie — odpowiedział Jacob.
— Dawaj mi to — powiedziałem, wyrywając mu jedną gałąź z rąk.
— Dwie będzie niósł pan osiłek? — dodałem, śmiejąc się.
— A spadaj — odpowiedział Kuba.
— Musisz pokazać, że silny jesteś, nie? — zapytałem z uśmiechem.
— Tak, oczywiście. Ja tylko chciałem cię wyręczyć — odpowiedział Kuba z uśmiechem.
Kładąc gałęzie na ziemi, obmyślaliśmy plan, gdzie zaczepić nasze gałęzie i zrobić łóżka. Po chwili wymyśliliśmy całe nic, bo wszędzie, gdzie gałęzie ładnie się trzymały, były pod kątem i krzywo. Nie dało się na tym położyć tak, żeby nie spaść.
— Pierdolę! — powiedział załamany Kuba.
— Chcę już stąd wyjść, się kurwa położyć w normalnym łóżku, zjeść normalne żarcie i normalnie przy stole. Przyjechaliśmy tu na wykopaliska, a nie na jakiś zajebany obóz przetrwania, na którym możesz się przekręcić, kiedy tylko chcesz. Mam dosyć — mówił Kuba patrząc na słońce zachodzące na horyzoncie.
Wiedziałem, że nie mogę odpowiedzieć pesymistycznie na jego monolog i wzmacniać jego negatywnych słów, mimo że jestem pesymistą i podzielam jego opinię. Przysunąłem się do niego i objąłem go.
— Słuchaj, mnie też jest ciężko. Kto by pomyślał, że transport na wykopaliska będzie aż tak niebezpieczny, że z minuty na minutę stracimy nasz główny cel. Szczątki australotitana na nas czekały. Tak, czekałeś na to, wiem o tym, Kuba, ale nie możemy się teraz poddać. Jesteśmy tutaj razem, tak? Przez wszystko razem przechodziliśmy, więc i przez to przejedziemy. Jesteś moim jedynym przyjacielem od tylu lat. Za każdym razem ze wszystkim dawaliśmy radę, więc i teraz tak będzie, uwierz mi, stary — mówiłem ze łzami w oczach.
— Tak, stary, wiem, przepraszam, damy radę jak zawsze — powiedział Kuba, płacząc.
— Nie masz mnie za co przepraszać, wiem, że ciężko być pozytywnie nastawionym w takiej sytuacji, ale jakoś trzeba…
— Masz rację, dziękuję, że jesteś… przez tyle lat nigdy się na tobie nie zawiodłem. Cieszę się, że mam takiego przyjaciela jak ty w swoim życiu — mówił Kuba.
— Dziękuję, ja też się cieszę, że cię mam — odpowiedziałem, klepiąc go po ramieniu.
— Trzeba coś zjeść, co? — zapytał Kuba, wyciągając plecak przed siebie.
— No pewnie, stary — odpowiedziałem.
Na kolację zjedliśmy po bananie i trochę mielonki z puszki. Zebranych bananów z całej kiści zostało nam jeszcze sześć, więc na trzy dni, jeżeli jedlibyśmy po jednym dziennie. Stwierdziliśmy, że pozbieramy okoliczne liście palmowe i zrobimy sobie z nich prowizoryczne łóżka, żeby było chociaż trochę miękko. Układając liście, żartowaliśmy sobie na temat dzisiejszej sytuacji z kazuarem. Uśmiech nie schodził nam z twarzy. Chociaż taki temat był powodem do uśmiechu w tych warunkach. Po ułożeniu łóżek stwierdziliśmy, że się położymy. Zrobiło się już całkiem ciemno, ewentualnie gdzieś na horyzoncie było widać jasne przebłyski. Było po dziewiętnastej, o tej porze roku już około osiemnastej zaczyna zachodzić słońce, a wschodzi około godziny szóstej, więc noc tutaj jest naprawdę długa. Usypiające odgłosy papuaskiej dżungli układały nas do snu. Z pobliskich mokradeł dobiegały piękne śpiewy żab, z dzikiej roślinności grały świerszcze i inne nieznane insekty. Wieczorne świergoty i piękne śpiewy cudowronków uspokajały głowę. Egipskie ciemności rozświetlały grupy świetlików i księżyc odbijający się od tafli wody. Co jakiś czas można było zobaczyć migające, ruszające się światełka na niebie, najprawdopodobniej były to przelatujące samoloty, ale zawsze myślałem życzenie, przekonując samego siebie, że to spadająca gwiazda. Jacob, ściskając w dłoniach włócznię przytuloną do klatki piersiowej, powoli zasypiał. Oczy ze zmęczenia kleiły się powoli, odpłynęliśmy w snach pośród obcej natury.
Przebudził nas muskający po policzkach nocny deszcz, a właściwie to lekka mżawka. Pierwszy raz, od kiedy tu jesteśmy, pada. Ospały Jacob, przecierając oczy, usiadł i wyciągnął małą, survivalową buteleczkę owiniętą paracordem. Odkręcił i postawił pod liściem paproci, z którego deszczowa woda na jego końcach spływała idealnym strumieniem. Podświetlając swój zegarek i spoglądając na godzinę, Jacob szepnął:
— Śpisz, Mati?
— Nie.. która jest? — zapytałem ospałym głosem.
— Druga trzydzieści siedem, dwie godziny do świtu — odpowiedział Jacob.
— Przydałoby się jeszcze przespać — mówiłem, przekręcając się na bok w stronę przyjaciela.
— Prawda… jestem wyjebany — powiedział Jacob, opuszczając głowę.
— Wody? — zapytał, wyciągając do połowy pustą butelkę z plecaka.
— W sumie — odpowiedziałem, siadając po turecku na twardych balach drewna.
— Dwie butelki — dodał Jacob.
— Dwie ci zostały? — zapytałem, przykładając usta do butelki wody.
— Ta — odburknął, lekko podłamany.
— Mi jedna, którą miałem w kieszeni i która jakimś cudem mi z niej nie wypadała w rzece, jak straciłem plecak — mówiłem.
— Trzeba będzie tej rzecznej nazbierać i przegotować… albo deszczówki — mówił Jacob, patrząc na butelkę pod paprocią.
— Wypijemy tę butelkę, to napełnimy ją jutro rzeczną wodą i spróbujemy z tym ogniskiem.
— Myślę, że z ognichem będzie problem, ale damy radę — dodał Jacob.
Mimo dość ciepłych dni było tutaj wilgotno jak na dżunglę przystało, pierwszy raz dzisiaj padał deszcz. Z tego, co pamiętam, jak sprawdzaliśmy prognozę pogody, miało być w większości słonecznie, temperatura od dwudziestu dwóch stopni Celsjusza do maksymalnie trzydziestu. Jest lipiec, a od maja do października trwa pora sucha, więc dzisiejsze opady deszczu to wyjątek. Niestety nasze zegarki nie wskazywały temperatury, a telefony były w bagażach na łodzi, rozpłynęły się magicznie. Chociaż myślę, że i tak nie dałoby to nam za dużo, nawet jakbyśmy mieli je teraz. Zostały nam tylko nasze podręczne bagaże, czyli plecak z przekąskami, wodą i częścią sprzętu do wykopalisk. Telefon satelitarny miał Jeremy, „ojciec” całej naszej grupy. Ciekawe, co się z nim stało. Ani śladu po jego ciele… Słyszeliśmy strzały z broni, która brzmiała jak jego dwururka, znaleźliśmy część jego mapy przy brzegu, a przecież ostatni strzał dochodził gdzieś w oddali wczoraj. Czy to był Jeremy? To pytanie przechodziło mi przez głowę zawsze, jak o tym pomyślałem lub jak podejmowaliśmy z Kubą temat Jeremiego.
— Schowaj — powiedziałem, podając butelkę wody Kubie.
— To co, chyba trzeba spróbować znowu zasnąć, co? — zapytał Kuba, chowając butelkę do plecaka.
— Trzeba spróbować — odpowiedziałem, kładąc się na boku w stronę Jacoba.
— Gutpela nait, czy jakoś tak — powiedział Jacob.
— Gutpela nait — odpowiedziałem, uśmiechając się.
Było to „dobranoc” w języku tok pisin, którym posługują się tutejsi mieszkańcy. Nauczyliśmy się przed wyjazdem paru słówek i zwrotów. Jeszcze pamiętam, jak w samolocie Jacob czytał mi jakieś sprośne słowa w tym języku. Pomyśleć, że przylecieliśmy tu jak na każdą inną wyprawę paleontologiczną, a dzieje się coś takiego. Kto by się tego wszystkiego spodziewał…
Dzień 3
Poranek przywitał nas tętniącą życiem dżunglą. Cudowny śpiew ptaków, świeże i rześkie powietrze po nocnym deszczu… Promienie słońca przebijały się pomiędzy gęstą roślinnością i muskały swoim ciepłem i blaskiem po twarzy. Dookoła pełno kolorów, z całej znanej nam palety barw każdy kolor by się tu znalazł, a nawet by odkryto i nazwano nowe. Jacob jeszcze spał. Dochodziła szósta trzydzieści, więc obudziłem się prawie o wschodzie słońca. Po paru minutach rozmyślania i wpatrywania się w dziką naturę usłyszałem zaspany głos:
— Jak się spało? — zapytał ledwo rozbudzony Jacob.
— Jak na te warunki to całkiem okej. Plecy mnie bolą — odparłem, uśmiechając się.
— Mnie też, daj spokój, tragiczne te łóżka — zaśmiał się Jacob, szarpiąc za liście palmowe, na których leżał.
— A pomyśleć, że mieliśmy spać w namiotach i w rozkładanych, wygodnych łóżkach — dodał.
— Niestety, tak to będzie wyglądać, dopóki stąd nie wyjdziemy — odpowiedziałem.
— O ile w ogóle — odpowiedział Jacob z lekkim zażenowaniem.
— Nie oblazło cię jakieś robactwo? — zapytałem, zmieniając temat.
— O dziwo chyba nie, a zawsze przecież miałem szczęście do takich niespodzianek.
— No prawda, zawsze ci się coś przytrafiało. Tylko ty mogłeś dwa razy tego samego dnia być użądlonym przez pszczołę w jedno i to samo miejsce
— Ta, i tylko ja mogłem zaliczyć glebę, uciekając przed kazuarem do wody — ciągnął Jacob, śmiejąc się.
Żartowaliśmy sobie tak przez następnych parę minut, w tym czasie przygotowując coś do zjedzenia. Chociaż nie wiem, czy można to nazwać przygotowywaniem, bo znowu mieliśmy zamiar sięgnąć po banana, wypić wodę i spróbować trochę mielonki z puszki. Mieliśmy ze sobą jeszcze inne produkty, ale woleliśmy najpierw zjeść puszki. W innych racjach oprócz porządniejszego jedzenia niż banan i mielonka znajdowały się również herbata i kawa, ale nie mieliśmy ognia, więc nie było jak tego zaparzyć. W niektórych zestawach dołączają wszystkie potrzebne artykuły, ale akurat nie w tych.
W trakcie naszego śniadania obmyślaliśmy plan podróży na ten dzień i właściwie nie różnił się on kompletnie od poprzedniego, czyli iść wzdłuż rzeki, tak jak płynęliśmy. Jedyne, o czym sobie przypomnieliśmy, to że w miejscu, w którym to wszystko się wydarzyło, były podmokłe tereny po obydwu stronach i myśleliśmy, jak my się przez nie przedostaniemy. Około godziny siódmej dziesięć zebraliśmy się z naszego cudownego, dżunglowego hotelu — tak to miejsce określił Jacob — i zaczęliśmy nasz kolejny dzień marszu brzegami Goldie River, która miała nas doprowadzić do przedmieść Port Moresby — stolicy Papui-Nowej Gwinei i miejsca, z którego zaczęliśmy całą przygodę. Po kilkunastu minutach marszu spokojne odgłosy wody przerwał niespodziewany dźwięk strzału z broni.
— Znowu? — powiedziałem niespokojnym głosem, zatrzymując się.
— Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale było to bardzo daleko, niosło się tak, że ledwo się przebiło przez dźwięki tej dżungli — odpowiedział Jacob.
— No tak, tak, ale to znowu ten sam dźwięk, który słyszeliśmy. Taki sam jak broni, jaką miał Jeremy.
— Wiem o tym, ale nie ma co nad tym rozmyślać teraz, idziemy dalej, dawaj.
— Nie wydaje ci się to dziwne, że jesteśmy w głębi, i to bardzo w głębi dżungli, a słychać w oddali strzały z broni? Z tego co wiem, tutejsze plemiona nie używają ani nawet nie posiadają broni palnej. Jakby miały to, to które nas zaatakowało strzeliło by do nas z broni a nie z łuku — ciągnąłem.
— Owszem, wydaje mi się to dziwne, ale to było daleko i nie ma się co tym przejmować. Jesteśmy teraz tutaj i trzeba się skupić na tym, co teraz się dzieje koło nas, a nie na strzałach w oddali — odparł Jacob, idąc przed siebie.
Wydawało mi się, że mój kompan w ogóle nie przejął się, słysząc znów strzały. Tamte, które słyszeliśmy wcześniej, były znacznie bliżej, dzisiejsze dochodziły z bardzo daleka, tylko patrząc na bieg rzeki, który skręca w prawo, właśnie kierowaliśmy się wprost na nie. W tak krótkim czasie tyle zagrożeń: plemię, które nas zaatakowało, waran, krokodyl, kazuar, przejście przez rzekę. Ciężko mi było wyobrazić sobie, co nas jeszcze tutaj czeka. Jacob mimo chwil słabości wydawał się nie do końca przejmować sytuacją, ale to dokładnie to samo, co u mnie, czyli granie wielkiego mężczyzny, który niczego się nie boi. Pierwsze dwie godziny marszu minęły dość spokojnie, tylko parę razy musieliśmy wejść w głąb, aby obejść podmokłe tereny. Nie chcieliśmy ryzykować i wchodzić do tych nieznanych wód na dłużej, a trochę przejście po tych mokradłach by nam zajęło. Spotkanie z krokodylem już mieliśmy, ale to nie było ostatnie po tym, co ukazało się przed naszymi oczami.
— No i są — mokradła! — powiedział Jacob, rozglądając się po okolicy.
— Tak jak mówiliśmy, rozciągają się po całej długości rzeki — dodałem.
Woda płynęła samym środkiem, otoczona mokradłami pokrytymi zielonym dywanem z liliami wodnymi i wodnymi roślinami nieznanego rodzaju. Takie wody to idealne miejsce dla krokodyli, idealne środowisko do życia i polowań dla tych prehistorycznych stworzeń. Przed nami ważna decyzja, której podjęcie nie należało do nas.
— Widziałeś? — zapytałem, cofając się parę kroków.
— Co? — odpowiedział Jacob zaniepokojonym głosem.
— A nic, tylko łeb i ogon krokodyla widziałem — rzuciłem tak, jakby mnie to nie ruszało.
— No to co, decyzja podjęła się za nas. Obchodzimy te bagna — dodał Jacob.
Mokradła nie były długie, bo przed nami rysowało się dosłownie czterdzieści metrów do przejścia, ale za to wyglądały na szerokie i rozciągały się do głębi dżungli, gdzie znikały między roślinnością. Nie mogliśmy określić, jak daleko będziemy musieli zboczyć z naszej ścieżki. Obierając nowy kierunek marszu, ruszyliśmy przez gęstą roślinność, mając cały czas na oku mokradła. Stąpaliśmy pewnie i głośno, żeby odstraszać ewentualne węże i pająki, które widzieliśmy nie raz w ciągu naszego pobytu w tym miejscu, i dobrze wiemy o tym, że z żadnym z nich nie chcemy mieć do czynienia. Zboczyliśmy więc z drogi, aby ominąć te podmokłe tereny, i wkroczyliśmy pierwszy raz bardziej w głębię dżungli, lecz nie spuszczaliśmy oczu z mokradeł, a tym samym musieliśmy być uważni. Dżungla to bardzo zagadkowe miejsce, pełne tajemnic, i nawet ktoś doświadczony na pewno by coś tu przeoczył. Jedyni, którzy są w stanie pewnie się poruszać po takich terenach, rozpoznawać różne miejsca i w dane miejsca dojść, to rdzenni mieszkańcy. Dla nich to jest dom, niestety coraz częściej naruszany przez bardziej cywilizowanych ludzi. W całej Papui mieszka wiele plemion mniej czy bardziej obytych ze światem. Nie uważam, że skontaktowanie się na siłę z plemionami, które nie znają innej rzeczywistości, jest w jakiś sposób dobre. Na pewno jest to bardzo ciekawe, lecz to tak, jakby do nas przyszli jacyś ludzie, których widzimy pierwszy raz na oczy, którzy siedzieliby u nas w domu przez parę dni i badali nasze zachowania, tryb życia i tak dalej. Oni też czują, że ktoś narusza ich prywatność i przestrzeń osobistą. Są to dokładnie tacy sami ludzie jak my, tylko żyją inaczej.
— Wody? — zapytał Jacob, wyjmując z plecaka butelkę.
— Chętnie — odpowiedziałem i wziąłem parę łyków.
— Ile ci jeszcze zostało? — Oddałem butelkę w ręce Jacoba.
— No, jedna oprócz tej i jeszcze mam tę starą butelkę napełnioną wodą z rzeki — odpowiedział Jacob.
— Dzisiaj z tym ogniskiem musimy spróbować, żeby przegotować wodę, bo będzie problem.
— Będzie trzeba, chociaż nie wróżę nam świetlanej przyszłości, jeśli chodzi o ten pomysł. Mamy dwie lewe ręce.
— No nie mam pojęcia, jak to zrobimy, ale może się jakoś uda. Jedyny pomysł, jaki mi przychodzi do głowy, to krzemień… albo zrobić dziurę w drewnie, pocierając patykiem, i w dziurę włożyć coś suchego, znowu pocierając patykiem. Powinna się wytworzyć iskra i zapalić coś suchego — wyjaśniłem.
— Krzemienia raczej tu nie znajdziemy, jedynie ta druga opcja, ale ja, szczerze, to tego nie widzę i nie mam pojęcia, jakby to miało wyglądać — powiedział Jacob.
— Wytłumaczę ci wieczorem, teraz nie ma co się o to martwić. Obejdźmy najpierw te mokradła– odpowiedziałem, przyspieszając chód.
Przemierzając kolejne metry dzikiej dżungli, powoli przestawaliśmy słyszeć rzekę. Nie raz słyszałem takie opowieści, że gąszcz potrafi pochłonąć i bardzo łatwo się w nim zgubić. Kiedyś pewien podróżnik wybrał się na wyprawę do dżungli amazońskiej po raz kolejny. Każdą swoją podróż zaczynał tym samym szlakiem i, wchodząc głębiej, zbaczał ze szlaku, by przejść skrótem przez las do następnego szlaku, zaoszczędzając wiele czasu. Podczas tylu wypraw nieraz zdarzało mu się zgubić, a czasami dotrzeć do miejsca, w którym już był, więc z dżunglą naprawdę nie ma żartów. Tutaj za każdym razem, wchodząc w głąb niej, czuliśmy niepokój… Nieznane nam miejsce gubiło nasze zmysły i orientację. Każdy dźwięk był dla nas obcy, fauna i flora były zupełnie inne. To zarazem piękne i straszne. Gdy stawialiśmy kolejne kroki, nad naszymi głowami przeleciała cudowronka, a właściwie to gatunek Paradisaea Raggiana, czyli tak zwana cudowronka krasnopióra. Ptak, usiadłszy na gałęzi, zwrócony głową do nas, zaczął pięknie śpiewać. To samiec, cudownie ubarwiony. Jego głowa była zielono-żółta, a szyja czarna. Cała klatka piersiowa — rudojasnoczerwona. Skrzydła sporadycznie przeplecione żółtymi paskami. Od połowy jego ciała zwisał pięknie ubarwiony pióropusz, który sięgał aż za całą długość jego ogona. Delikatny, który na lekki ruch czy podmuch wiatru subtelnie się poruszał. Oczy lśniły mu na żółto, a jego dziób był szary, lecz przy samym jego początku wydawał się, jakby miał kolor zbladłego niebieskiego. To jeden z większych gatunków, jeśli chodzi o cudowronki. Długość ciała samca i samicy jest bardzo zbliżona: od trzydziestu dwóch do trzydziestu pięciu cm, nie licząc pięknego pióropuszu na ogonie, który może być długi nawet i na sześćdziesiąt centymetrów. Żywią się głównie owocami, ale w skład ich diety wchodzą również owady czy też stawonogi. Samice same budują gniazdo i same wysiadują jaja oraz zajmują się młodymi pisklętami po wykluciu.
— Piękny co? — powiedziałem, wpatrując się w niego.
— Jedne z piękniejszych zwierząt, jakie widziałem — odparł Jacob. — Pamiętaj, że mam pióro dla ciebie nadal kieszeni — dodał.
— Pamiętam ale tak jak mówiłem, dasz mi je na koniec, gdy stąd wyjdziemy — odpowiedziałem stanowczo.
— Wiem, wiem… — Jacob posmutniał.
Po dłuższej chwili zdecydowaliśmy się ruszyć do przodu, cudowronka nadal śpiewała i wyglądało to, jakby kierował pieśń do nas. Gdy przechodziliśmy pod gałęzią, na której siedział, obejrzał się za nami, nadal śpiewając. Nagle zerwał się z gałęzi, aby przelecieć na kolejną przed nami… i tak z gałęzi na gałąź. Krok za krokiem podążał za nami i śpiewał.
Chwilami wyglądało to tak, jakby był oswojony, ale przez głowę przeleciała mi jeszcze jedna myśl.
— Może on chce coś nam zasygnalizować? — zapytałem Jacoba, zatrzymując się i rozglądając po okolicy.
— Myślisz?
— Jak na moje to nietypowe zachowanie… Wygląda, jakby się nas w ogóle nie bał, a wszystkie pozostałe ptaki, które widzieliśmy, płoszyły się od razu. Nawet jak byliśmy oddaleni na dziesięć metrów, a ten… jesteśmy dosłownie dwa metry od niego. Co prawda siedzi na gałęzi drugie dwa metry od nas, ale to i tak nie wiele. Dziwne — odpowiedziałem.
— No coś w tym jest, masz rację, ale co by chciał nam zasygnalizować? — zapytał mój kompan.
— Nie wiem, ale pamiętam, że swojego śpiewu używały również do ostrzegania przed potencjalnym zagrożeniem — odpowiedziałem.
Chwilę staliśmy nieruchomo, wsłuchując się w otaczającą nas dżunglę. Nawet sam ptak przestał śpiewać, tak jakby nas rozumiał i wiedział, że nasłuchujemy. Nie usłyszeliśmy nic dziwnego. W odległości — inne odgłosy ptaków, żab czy też owadów. Wszystkie z tych dźwięków już kojarzyliśmy i nic nie wydawało nam się w nich dziwnego czy innego.
— Idziemy, co? Nie ma co tracić czasu — powiedział Jacob.
— Ta, nie ma co — odpowiedziałem.
Zrobiliśmy krok do przodu, a ptak zerwał się z gałęzi i zaczął lecieć prosto na nas. Uchyliliśmy się, a cudowronka w ostatniej chwili zatrzymała się przed nami i cofnęła się na gałąź, wydając przy tym wysoki dźwięk.
— Co jest? — pytał zaskoczony Kuba.
— Nie mam pojęcia, ale coś jest nie tak — odpowiedziałem.
— I co, teraz przez ptaszka dalej nie przejdziemy czy jak? — irytował się podróżnik.
— Nie no, bez przesady, tylko zastanawia mnie, czy coś ma to oznaczać, czy co on robi.
— Nie wiem, ale po prostu szedłbym przed siebie, nie zważając na niego.
— Kuba… — powiedziałem wystraszonym głosem.
— Co jest?
— Rozglądałeś się dokładnie wokół nas? — zapytałem.
— Chyba tak, chociaż to jest dżungla, więc łatwo coś przeoczyć, pewnie… a dlaczego pytasz? — odpowiedział podejrzliwie Kuba.
— Bo chyba coś znalazłem, chyba niezbyt przyjemnego, spójrz. — Wskazałem palcem pomiędzy drzewa.
— O kurwa… co to? — zapytał przestraszony przyjaciel.
— Nie mam pojęcia, jakiś znak plemienny?
Pomiędzy drzewami stał znak. Nie wyglądał on zachęcająco i raczej miał odstraszać nieproszonych gości. Składał się z trzech skrzyżowanych ze sobą włóczni, długich na około dwa metry, na których czubkach wbita była ludzka czaszka, a przynajmniej ową przypominała. Groty włóczni przebijały czaszkę na wylot. Włócznie były przyozdobione czerwonymi piórami i wzorami z czerwonej farby, prawdopodobnie pozyskiwanej z naturalnych źródeł. Pod włóczniami leżały kości i również przypominały ludzkie. Taki widok pośrodku dżungli był przerażający. Z odległości przyglądaliśmy się temu dziwnemu zjawisku przez kilka minut, zanim postanowiliśmy się ruszyć z miejsca.
— Co robimy, idziemy dalej? Bo ja bym nie ryzykował — powiedział Jacob.
— A co, będziesz się teraz cofał kolejne ponad pół godziny, żeby dojść do tego samego miejsca i pójść w drugą stronę? Czy chcesz przechodzić przez mokradła i z krokodylami się bić? — odpowiedziałem z pewnością siebie.
— No z drugiej strony możliwe, że byśmy przeszli bez problemu…
— Tak, tylko trzeba przepłynąć rzekę, a my pływać nie umiemy, przypominam, plus po drugiej stronie widzieliśmy dzikie plemię, nie pamiętasz? — odpowiedziałem.
No w sumie masz rację. I tak źle, i tak niedobrze, więc no cóż… ruszajmy.
Mokradła praktycznie tuż za tym znakiem się kończą, z tego co widzę, więc tylko paręnaście metrów i się cofamy — odpowiedziałem, patrząc w głąb dżungli.
— Ruszajmy więc — odpowiedział nieprzekonująco Jacob. — A gdzie ten ptaszek? — zapytał.
— Widziałem, jak odlatywał, kiedy zaczęliśmy rozmawiać.
— Może w takim razie coś lub ktoś nadchodzi? — zapytał Jacob, przypatrując się okolicy.
— Tak, my nadchodzimy. Uspokój się.
— Nie jestem przekonany co do tego — odpowiedział mój towarzysz.
— Myślę, że jakby coś lub ktoś nas zaatakowało, to ty masz większe szanse na wyjście z tego cało, a nie ja — rzuciłem.
— To nie ja zabiłem warana jednym pchnięciem włóczni — odpowiedział Kuba.
— Mogłem stracić najlepszego przyjaciela, więc zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby cię ochronić — powiedziałem, uśmiechając się.
— I ja bym ci pomagał w takiej sytuacji, więc albo razem wychodzimy cało, albo w ogóle — skwitował.
— Dziękuję, a teraz może się ruszymy, zanim nas coś tu oblezie — odpowiedziałem, wskazując palcem na pobliskie drzewo, po których pełznął wąż.
— O Jezu, obrzydliwe.
Po chwilach zawahania w końcu ruszyliśmy się z miejsca. Sam nie byłem przekonany co do tego pomysłu, ale patrząc na to, że cofając się, możemy stracić tyle czasu, a tam trafilibyśmy może i na coś gorszego, to już wolałem iść tędy. Te podmokłe tereny zaraz się kończyły. Obserwując bacznie otoczenie, po paru minutach doszliśmy do końca mokradeł, na których skręciliśmy momentalnie w stronę rzeki. Nie było jej słychać ani widać, byliśmy około czterdziestu pięciu minut drogi od brzegu, a przynajmniej tyle nam zajęła droga po przeciwnej stronie mokradeł. Starając się stawiać każdy krok cicho i lekko, musieliśmy też co jakiś czas stąpnąć mocniej, tak jak zawsze, aby odstraszyć jadowite pająki czy też węże, których tutaj spotkaliśmy już kilka. Jakiekolwiek ugryzienie w tych warunkach najprawdopodobniej skończyłoby się dla nas śmiercią.
Szliśmy gęsiego, pierwszy z nas sprawdzał teren przed sobą. Tym razem szedłem drugi, za Jacobem. Co chwila odwracałem się za siebie, aby sprawdzić, czy nic za nami nie idzie. Za każdym razem z myślą, że za plecami zobaczę czarnoskórego członka plemienia, celującego do mnie z łuku. Ta część mokradeł była bogatsza w roślinność, która lubi takie warunki. Często musieliśmy zbaczać z głównego toru z powodu obfitych i zielonych przeszkód. Niestety moja wiedza o Papui-Nowej Gwinei nie jest wystarczająca, aby rozpoznawać wszystkie gatunki roślin. W końcu Papua to skarbnica tych najbardziej ciekawych i endemicznych na całym świecie. Właściwie to cała Australia i Oceania są bogate w gatunki endemiczne.
Po parunastu minutach stresującego marszu Kuba dojrzał nietypową rzecz parę metrów przed nami. Byłem zaskoczony, że pośród tej gęstej roślinności zdołał ją dojrzeć.
— Co to jest? — zapytałem wypatrując zza jego pleców.
— Jakaś opaska czy coś takiego — mówił, zbliżając się do niej.
— Czekaj, przecież to opaska Jeremiego — powiedziałem, podnosząc ją z ziemi.
— Rzeczywiście, miał taką na ręce — odpowiedział Jacob, oglądając przedmiot z każdej strony.
— Tylko tu chyba jest krew — powiedziałem, wskazując palcem.
— Nie jest świeża, mocno zaschła i nie ma jej dużo, przynajmniej na tej opasce, więc ja bym nie panikował.
— Tylko czy rzeczywiście Jeremy ją tutaj zostawił czy ktoś inny? — zapytałem.
— Tego nie wiemy i chyba nie ma co sobie tym zaprzątać głowy. Widzieliśmy go ostatni raz trzy dni temu i znaleźliśmy kawałek rozmoczonej mapy, słyszeliśmy strzały i teraz ta opaska, ale to praktycznie na nic nie wskazuje — analizował Jacob.
— Masz rację, bo co z tego, że znajdujemy poszlaki, jak nie wiemy, czy nadal żyje, ale jeżeli tak, Jeremy był tu co najmniej jeden dzień przed nami.
— Był albo jest o wiele lepiej wyposażony od nas, więc wszystko mówi za siebie.
— Dobra, ruszamy stąd, bo stoimy już tu chwilę — odpowiedziałem, robiąc powolne kroki do przodu.
Wzięliśmy ze sobą zakrwawioną opaskę Jeremiego i ruszyliśmy dalej. Była to nasza czwarta wyprawa w jego towarzystwie i za każdym razem miał ze sobą tę opaskę. Jest koloru zielonego, z białym napisem „JEREMY”. Zawszę ją nosił na bicepsie, non stop ją poprawiał, tak aby każdy patrzący ją zauważył.
Przez kolejne minuty marszu panowała cisza, szliśmy czujnie do przodu, zostając tylko z naszymi myślami. Teraz nawet się już nie zastanawiałem, czy jak się odwrócę, to ujrzę tubylca za sobą, tylko rozważałem, co się dzieje z Jeremym. Od kiedy go poznaliśmy, zawsze dobrze sprawdzał się w roli kapitana zespołu. Jest o wiele bardziej doświadczony od nas, mimo że my też nie jesteśmy z łapanki. No i różnica wieku pomiędzy nami a Jeremym jest dość duża. Pomiędzy mną, a nim to aż czternaście lat, a między Kubą rok mniej, czyli trzynaście.
Przemierzając lasy papuaskiej dżungli, stwierdziliśmy, że zrobimy sobie krótki przystanek na obalonym przed nami drzewie. Spojrzałem na zegarek, siadając na omszałym pniu, i zorientowałem się, że idziemy już prawie pięć godzin. Traciliśmy kompletnie poczucie czasu. Jacob, siadając obok i wyjmując wodę, wypalił:
— Tej, my prawie już pięć godzin idziemy.
— Też się zdziwiłem, totalnie się tego nie czuje — odpowiedziałem.
— Dzisiaj trzeba to ognisko ogarnąć, bo z wodą będzie problem — mówił Jacob, podając mi połowę butelki wody.
— Widzę właśnie, zresztą coś ciepłego przydałoby się też zjeść. Masz te racje żywnościowe ze sobą, więc trzeba je w końcu wykorzystać — odpowiedziałem. — Wyjdziemy za mokradła i dojdziemy do rzeki, to będziemy mogli coś zacząć ogarniać — dodałem.
— Ta, najpierw wyjdźmy z tej gęstwiny. Napij się i uciekamy.
Nie czuliśmy kompletnie zmęczenia po tylu godzinach na nogach, nie czuliśmy głodu ani tak naprawdę pragnienia. Strasznie dziwnie nam się funkcjonuje w tych warunkach. Praktycznie całe swoje skupienie poświęcaliśmy obserwacji okolicy, może dlatego nie skupialiśmy się na innych rzeczach, takich jak właśnie głód czy pragnienie. Dzisiaj planowaliśmy rozbić obóz wcześniej, aby jakoś przegotować wodę z rzeki i zjeść coś ciepłego. Na przegotowanie wody nie mieliśmy kompletnie pomysłu. Mieliśmy tylko ze sobą plastikowe butelki, które prawdopodobnie by się roztopiły pod wpływem ciepła. Drugim problemem jest rozpalenie ognia — nie mamy ze sobą krzesiwa ani zapalniczki, ani zapałek. Nic, co by pomogło nam wzniecić ogień. Bacznie idąc do przodu, rozmawialiśmy, czy w takim razie w ogóle jest sens zatrzymywać się wcześniej i tracić czas, gdy możemy dojść o wiele dalej, bo myślę, że na rozpalenie ognia i zrobienie miejsca na sen potrzebowalibyśmy więcej niż godzinę przed zmrokiem. Tak jak już nieraz wspominałem, w tym okresie słońce zachodzi około osiemnastej, więc około godziny później jest już kompletnie ciemno. W końcu po licznych dyskusjach zdecydowaliśmy, aby o siedemnastej już zacząć próbować wzniecać ogień, by robić to jeszcze ze światłem dziennym. Co jakiś czas trzymając się brzegów mokradeł, musieliśmy mocno zbaczać z drogi, co sprawiało, że nasz czas dojścia do rzeki się bardzo wydłużał. Raz to było dziesięć, raz dwadzieścia metrów do obejścia naokoło, teren naprawdę czasami nam nie sprzyjał. Baliśmy się też iść samym brzegiem ze względu na krokodyle, z którymi już do czynienia mieliśmy.
— Jak się czujesz? — zapytał Kuba, uśmiechając się.
— Jak na te warunki i na to, co się teraz dzieje, to chyba dobrze. A dlaczego pytasz? — odpowiedziałem podejrzliwie.
— Cieszę się. A to niedobrze, że pytam?
— Nie no, dobrze. Jestem po prostu zaskoczony, bo rzadko bywasz empatyczny.
— Myślę, że tutaj mi się to bardziej ujawniło, ale masz rację, rzadko jestem empatyczny, tylko w sytuacjach, które tego wymagają — odpowiedział Jacob.
— No, też widzę u ciebie zmianę przez te warunki, ale ty pewnie u mnie też — powiedziałem z uśmiechem na ustach.
— Widzę, widzę, na przykład jesteś tutaj odważniejszy ode mnie i mieszasz się bardziej w kłopoty niż ja — zaśmiał się Jacob.
— Ty masz akurat niewyparzoną gębę i wdajesz się niepotrzebnie w jakieś przepychanki słowne czy też bójki, a tutaj zwierzęcia nie wyzwiesz tak, że cię zrozumie, czy też członka plemienia — mówiłem, śmiejąc się.
— Ta, członkowi plemienia to mogę jedynie powiedzieć „Gutpela Nait”, zanim go znokautuję.
— No… w scenariusz nokautu wierzę, ale niekoniecznie na tubylcu.
— Masz rację, do plemion jestem pizdą, do innych nie.
— Co ci się stało, że ty tak mówisz? Ty pizdą? Od kiedy?
— To są jedyne osoby, do których respekt czuję po prostu. Raczej nie chcę skończyć jak właściciel łodzi.
— Ja też nie chcę, ale za to myślę, że spokorniejesz trochę po tej wyprawie i może w mniej problemów będziesz się pchał. Chociaż nadal nie rozumiem, jakim cudem finalnie wychodzi, że ludzie się ciebie boją.
— Proszę cię, jak mięśni to ja nawet się boję — odpowiedział Jacob, napinając bicepsy.
— Akurat z tym się zgodzę, twoja siła jest imponująca — powiedziałem, uśmiechając się.
Kuba bardzo dobrze przyjął komplement, uśmiechał się szeroko jeszcze przez parę minut. Zawsze lubił, jak komplementowano jego siłę, mięśnie czy też ogólny wygląd zewnętrzny. Nie można mu tego odjąć, bo mężczyzną jest przystojnym i postawnym. Jest też bardzo zabawny i pewny siebie, a jeśli chodzi o jego siłę, to naprawdę imponuje. W wieku szesnastu lat na klatę wyciskał już sto kilo na dziesięć razy. Teraz, siedem lat później, jego rekord wynosi aż sto sześćdziesiąt pięć kilogramów. Mimo metra siedemdziesiąt wzrostu waży aż dziewięćdziesiąt kilogramów, lecz nie jest takim typowym kulturystą czy też przypakowanym, sztywnym gościem z siłowni. Ma naprawdę dobrą genetykę tak naprawdę do każdego sportu. Wygląda perfekcyjnie, mięśnie są idealnie zarysowane. Teraz wspólnie skupiamy się nie na siłowni, lecz na kalistenice, i z dawnych treningów parkoura zostały nam niektóre ruchy, więc o wiele łatwiej nam wykonywać pewne elementy.
— Słyszysz? — zapytałem Kubę, przystając na moment w miejscu.
— A co mam słyszeć? — zapytał niepewnym głosem.
— Rzeka, słychać rzekę. Jesteśmy już blisko — odpowiedziałem, ruszając do przodu.
— No to lecimy, nie ma co. Jakoś przy rzece czuję się bezpieczniej.
— Ja tak samo.
Odgłosy rzeki dodawały nam otuchy przez kolejne minuty naszej podróży. Krok za krokiem, aż coraz lepiej było słychać lekki nurt i pluskającą wodę. Dzisiaj było wyjątkowo parno, lecz temperatura nie wydawała się wysoka. Myślę, że oscylowała około trzydziestu stopni Celsjusza. Nad rzeką częste podmuchy wiatru sprawiały, że mogliśmy odczuć lekką bryzę i ochłodzenie. Po około dwudziestu minutach zza gęstej roślinności ukazała się naszym oczom upragniona rzeka. Wychodząc w końcu z gęstej, papuaskiej dżungli, stanęliśmy na chwilę, aby zobaczyć, czy na pewno jesteśmy w odpowiednim miejscu. Rozglądając się po okolicy, zobaczyłem coś dziwnego.
— Kuba… — powiedziałem niepewnie.
— Co jest? — zapytał, wyciągając włócznię przed siebie.
— Chodź, coś sprawdzimy pomiędzy tymi zaroślami — odpowiedziałem, idąc do przodu.
— A co tam jest?
— Patrz — poleciłem, odsłaniając liście paproci.
— Ognisko? — zapytał Kuba, grzebiąc włócznią w popiele.
— Tak, ale nie jest już ciepłe. — Dotknąłem węgla drzewnego i popiołu. — Ja bym się stąd zbierał, bo niewykluczone, że nie rozpalił tego jakiś tubylec.
— Zresztą ten znak nie bez powodu był w środku dżungli, więc ja bym stąd zawijał — dodał Jacob.
— Albo to ognisko zrobił Jeremy, bo jego opaskę też znaleźliśmy tutaj — odpowiedziałem.
— Też może być, chociaż o ile żyje, to nie chcę mi się wierzyć, że jest aż tyle przed nami, skoro uciekał w kompletnie inną stronę.
— Też mi się średnio chce w to wierzyć, ale kto wie… Dobra, bierzemy ten węgiel, co został po spalonym drewnie, i spadamy stąd — dodałem, zbierając węgiel w dłonie.
— Dobry pomysł — powiedział Kuba, kładąc i odpinając plecak.
Gdy zbieraliśmy węgiel drzewny z ogniska, udało mi się dojrzeć za Jacobem dużą ilość odlatujących ptaków. Tak jakby je coś przestraszyło i się spłoszyły.
— Chodź! — pociągnąłem Jacoba za rękę.
— Kurwa… co znowu… — mówił, przestraszony, biegnąc za mną.
— Kucnij tu — powiedziałem, gdy już byliśmy w krzakach.
— Co się stało? — zapytał Jacob, patrząc na rzekę.
— Widziałem, jak ptaki odlatywały. Bardzo dużo. Tak jakby je coś spłoszyło.
— W takim razie coś musiało je spłoszyć. Poczekajmy tu chwilę — sugerował mój kolega spokojnym już głosem.
Parę sekund po tym, jak Jacob to powiedział, z koron drzew wyleciała z dużym impetem harpia papuaska z prawdopodobnie kangurem drzewnym w swoim szponach. Ciężko było z tej odległości ocenić, jakie zwierzę upolowało, ale z pewnością była to harpia papuaska. Parę chwil później zniknęła nam znów w koronach drzew po drugiej stronie rzeki.
— Co to było? Jakiś jastrząb czy co? — zapytał Jacob, wstając z ziemi.
— Harpia, a dokładnie to harpia papuaska, należąca do rodziny jastrzębiowatych, więc jakąś rację masz — odpowiedziałem, uśmiechając się.
Harpia papuaska to jeden z drapieżników występujący na terenach Nowej Gwinei. Jest dość dużym ptakiem, bo długość jego ciała wynosi od około siedemdziesięciu pięciu do dziewięćdziesięciu centymetrów. Jego rozpiętość skrzydeł w zależności od płci wynosi od około stu piętnastu do stu sześćdziesięciu centymetrów. Rozpiętość skrzydeł nie jest niesamowicie duża, lecz skrzydła harpii są szerokie i bardzo dobrze przystosowane do lasów deszczowych, w których mieszkają. Upierzenie ptaka ma kolor szaro-brązowy. Szara część występuje na przednich częściach ciała, a brązowa — na plecach oraz skrzydłach. Harpie papuaskie mają bardzo dobry wzrok i słuch, co umożliwia im skuteczne polowanie polegające na lataniu pomiędzy koronami drzew, wypatrywaniu i nasłuchiwaniu potencjalnych ofiar. Gdy jest gotowa, rzuca się na wybrane zwierzę, wbija szpony i wzbija się szybko w powietrze. Jeżeli trzeba, potrafi biec oraz skakać. Podczas tej czynności często ma lekko otwarte skrzydła, co umożliwia jej nagłe wzbicie się w powietrze. Najczęściej jej pożywieniem są ssaki mieszkające na drzewach i na ziemi. W tym przypadku był to prawdopodobnie kangur drzewny, lecz ich pokarmem są również torbacze, oposy czy świnie. Polują również na ptaki. Harpia papuaska jest gatunkiem zagrożonym i stosunkowo niewiele o niej wiemy — zasięg jej występowania jest bardzo rozległy, co umożliwia ptakom rozprzestrzenianie się na większe obszary w o wiele mniejszych grupach.
— Ruszajmy się jak najdalej od tych dziwnych terenów — powiedział Jacob.
— Słońce już dość nisko, za parę godzin zachód — dodałem, patrząc na zegarek.
— Już bym chciał odpocząć, szczerze. Tyle chodzić codziennie… to bardzo męczące.
— No, ja też bym już chciał odpocząć. Jak adrenalina i strach puszczają chociaż trochę, to od razu opada się z sił.
— Niestety, ale może to i dobrze, że cały czas nie jesteśmy zesrani. Chyba nigdy tak długo się nie bałem — wyznał mój przyjaciel.
— Ja też — odpowiedziałem.
Podczas wędrówki stwierdziliśmy, że po drodze zjemy sobie po bananie z kiści, którą wcześniej zerwaliśmy. Owoce zdążyły dobrze dojrzeć i stały się naprawdę słodkie. Zresztą czemu się dziwić, przecież to Papua Nowa Gwinea zapoczątkowała hodowlę bananów i do dzisiaj rosną na jej terenach jedne z największych drzew bananowych na świecie. Banany są dobrym źródłem węglowodanów, są jednym z bardziej kalorycznych owoców. Zawierają w sobie również wiele witamin i minerałów. Zjedzone banany i wypita woda postawiły nas na nogi. Przed nami jeszcze co najmniej godzina drogi. Chcieliśmy dzisiaj i tak wcześniej znaleźć miejsce i rozbić obóz nie z powodu ogniska, tylko łóżek, które zamierzaliśmy tym razem zbudować. Dyskutowaliśmy również na temat wykonania prowizorycznych narzędzi takich jak na przykład nóż. Jacob mówił również o łuku, ale jakoś nie widziałem w tym sensu — to zbyt skomplikowane i czasochłonne.
— Nie no, ja dzisiaj zrobię ten łuk — deklarował.
— Słuchaj, jeżeli chcesz, to rób, ale z tym jest dużo roboty, i to bardzo — mówiłem. — Samo znalezienie odpowiedniego kija może zająć, wygięcie go, zrobienie cięciwy i odpowiednie naciągnięcie jej… Plus zrobienie strzał — dodałem.
— Masz rację, lepiej, jak zrobimy sobie podręczne noże z jakichś ostrych kamieni — odpowiedział Jacob, lekko podłamany.
— To będzie najlepsze wyjście, a twój wymarzony łuk zrobimy, jak stąd wyjdziemy.
Przez kolejne minuty marszu podziwialiśmy malowniczą okolicę i rozkoszowaliśmy się dźwiękami natury. Świeże powietrze uspokajało nasz oddech, a zapachy otaczającej nas roślinności i wody pobudzały nasze zmysły. Ostatniej nocy, kiedy obudziła nas lekka mżawka, aromaty dżungli jeszcze bardziej się wyostrzyły. Mieliśmy wrażenie, że wszystko wokół nas zaczęło pachnieć. Co do jednego źdźbła trawy, co do jednej kropli deszczu czy co do jednego płatka kwiatu. Niedaleko naszego ostatniego obozu, gdzie spędziliśmy minioną noc, rosła piękna orchidea, która pachniała bardzo intensywnie i pięknie. Wyglądała w tamtą noc, jakby kwitła, i to by miało sens, ponieważ większość storczyków jest zapylana przez organizmy nocne. Była to orchidea z rodzaju Dendrobium Caliculimentum. To roślina o długich, pnączowatych gałęziach podzielonych na segmenty. Znajdują się na niej zielone, podłużne liście, a na jej końcach, kiedy zakwita, pojawia się różowo-czerwony, pięknie pachnący kwiat. Roślina wyglądała, jakby była przyczepiona do najbliższego jej drzewa. Niestety kolejny raz mało wiemy o tej roślinie. Papua Nowa Gwinea to nadal wyspa spowita wieloma tajemnicami.
Po kolejnych parunastu minutach marszu brzegami Goldie River znaleźliśmy idealne miejsce na kolejną noc — na lekkim wzniesieniu przy brzegu, które było pokryte ze wszystkich stron gęstą roślinnością, z widokiem na rzekę. Zostało nam około godziny do zachodu słońca. Chcieliśmy w tym czasie zrobić jeszcze łóżka nad ziemią i spróbować rozpalić ogień. Podzieliliśmy się zadaniami i ja zbierałem suche liście i małe patyki na rozpałkę, a Jacob zaczął zbierać większe kawałki drewna na łóżka. Tym razem powinno się udać jakoś zaczepić pomiędzy drzewami nasze prowizoryczne posłania.
— Jak tam ci idzie? — zapytałem, odkładając kolejny stos patyków do naszego małego obozu.
— Jeszcze jeden i kończę — odpowiedział Jacob. — Po dwa takie większe udało mi się zebrać, więc powinniśmy się zmieścić.
Wokół obozu leżało pełno połamanego drewna i patyków, więc tym razem ze znalezieniem czy pozyskiwaniem materiału nie było problemu. Nie musieliśmy tak jak wczoraj łamać żadnego drzewa. Ostatnie kawałki drewna donieśliśmy do obozu i spróbowaliśmy znów w jakiś sposób zaczepić pomiędzy drzewami drewniane bale. Z pierwszym łóżkiem udało nam się bez żadnego problemu. Odległość pomiędzy pniami okazała się praktycznie idealna, było trochę nierówno, ale ważne, że się udało i jedna osoba bez problemu się mieściła.
— Ale wygoda — powiedział Jacob, kładąc się na kawałkach drewna.
— Z tym drugim będzie ciężej, nie ma o co go zaczepić — powiedziałem.
— No może być problem, a na jednym się nie zmieścimy — odpowiedział Jacob. — A tutaj?
— Trochę daleko od siebie — zasugerowałem.
— Wiem, ale przynajmniej jest większa szansa, że nic nas nie upierdoli.
— No dobra, zamontujmy to, ale ja tu nie śpię.
— Nie no, tamto już jest moje — odpowiedział Jacob, śmiejąc się.
— A co, boisz się spać dalej w głąb? — zapytałem ze śmiechem.
— A ty się boisz? — odpowiedział pytaniem kolega.
— Owszem, trochę się boję — przyznałem się.
— Ja też. No i co teraz?
— No nic, będę tu spał, już niech ci będzie — odpowiedziałem.
Zdecydowaliśmy się bezpieczniej i wygodniej spędzić tę noc, czyli dalej od siebie, ale ponad ziemią i na prowizorycznych łóżkach. Parę minut przed zachodem słońca stwierdziliśmy, że pozbieramy jeszcze trochę miękkich liści i trawy, które miały służyć za swego rodzaju pościel, żeby było chociaż trochę miękko podczas snu. Jedząc banana, kończyłem układać liście paproci na swoim łóżku, a Jacob w tym czasie starał się znaleźć odpowiednie drewno i patyk, którym próbował rozpalić ogień. W drewnie mieliśmy wydrążyć dziurkę nieprzechodzącą na wylot, w której umieściliśmy jakąś podpałkę, akurat mieliśmy suche liście. Od pocierania miała wytworzyć się iskra, która podpala suche liście.
— Z pięć minut już chyba to pocieram i ledwo co ta dziura się zrobiła — powiedział Jacob.
— No jest to żmudne zadanie, ale mamy jeszcze trochę czasu — odpowiedziałem.
— Daj mi to i zjedz coś, bo nic nie jadłeś. Odpocznij, ja się tym zajmę — dodałem.
— Dziękuję. Ty już jadłeś, tak? Nie chcesz nic więcej? — odpowiedział Jacob.
— Jadłem banana, a jak się uda to ognicho, to podgrzejemy może coś z tych racji. No i woda przede wszystkim, bo zrobi się problem — odpowiedziałem, pocierając patykiem o kawałek płaskiego drewna.
— Fajnie, jakby się udało, bo nasza dieta nie jest zbyt bogata, ale bez wody za długo nie przeżyjemy — odpowiedział Jacob.
— Maks tydzień bez wody niestety, więc to jest bardzo ważny aspekt na ten moment — mówiłem.
— Dlatego lepiej rozpalmy to ognisko, bo walniemy tu kitę — skwitował osiłek niezbyt pokrzepiająco.
Jacob kończył jeść banana i popijać wodę, kiedy mi udawało się już na tyle pocierać, że z drewna leciał mały dym. Dłonie i całe ręce po jakimś czasie odmawiały mi trochę posłuszeństwa, lecz wiedzieliśmy, że jak przerwę i będziemy chcieli się zmienić, to do tego etapu będziemy wracać kolejne dziesięć minut. Przy każdym kolejnym potarciu pokazywał się dym, ale żadnej iskry. Jacob co jakiś czas podmuchiwał w kawałki suchych liści, ale nic z tego. Powoli robiło się ciemno. Słońce wolno znikało za koronami drzew i pomiędzy liczną roślinnością papuaskiej dżungli przepuszczając sporadycznie promienie słońca, oświetlając nam jeszcze okolicę. Po kolejnych paru minutach musieliśmy się zmienić, dłonie miałem całe w odciskach i w niektórych miejscach przetarte do krwi. Jacob próbował swoich sił i był w to zadanie bardzo zaangażowany.
— Patrz, patrz! — krzyknął Jacob. — Podkładaj tu coś! — dodał.
— Dmuchaj, dmuchaj — mówiłem. — Lżej, nie tak mocno, zgasisz to.
— Jest, pali się! — powiedział Jacob entuzjastycznie.
— Kładź to tu i dokładamy te małe patyczki — powiedziałem.
W końcu, po tylu próbach, udało się nam, a właściwie to Jacobowi, rozpalić ogień. Teraz naszym zadaniem było utrzymanie go. Wszystko było na tyle suche, że wydawałoby się, że nie będzie z tym większego problemu. Ognisko paliło się cudownie, dając światło i ciepło. Wyciągnąłem z plecaka Jacoba butelkę z rzeczną wodą i postawiłem nieopodal ognia, lecz tak naprawdę nie wiedzieliśmy, czy zadziała to na tyle, aby woda się przegotowała. Baliśmy się, że butelka się stopi i tyle z tego będzie. Najlepiej, jakbyśmy mieli mały garnuszek. Jacob rozpakował rację żywności, którą miał ze sobą, i stwierdziliśmy, że zjemy coś pożywnego i ciepłego. Pierwsze, co wziął do ręki, to fasolka po bretońsku. Stwierdziliśmy, że ją podgrzejemy. Była w specjalnym opakowaniu, które nadawało się do ognia. Nad ogniskiem zrobiliśmy małą podstawkę z dwóch patyków, podtrzymywały duży kamień, a na kamieniu położyliśmy fasolkę. Czekając na ciepłą kolację, przeglądaliśmy, co jeszcze jest w tych racjach. Były tam trzy batony proteinowe, jedno mleko w tubce o smaku czekoladowym, jedna tabliczka czekolady gorzkiej, paczka krakersów i paczka sucharków. Krakersy i sucharki popakowano w bardzo małe paczki po pięć sztuk. Oprócz tego były tu też herbata, kawa oraz cukier. Fasolkę podzielono na dwie duże porcje, więc stwierdziliśmy, że drugą zostawimy na inny dzień. Dokładając co jakiś czas do ogniska, czekaliśmy na kolację i wpatrywaliśmy się w ogień. Słońce już praktycznie nie dawało nam żadnego światła. Mieliśmy obawy co do ognia — ktoś lub coś może się nim zainteresować. Cały czas rozglądaliśmy się dookoła. Mimo że nie za dużo widzieliśmy w tych ciemnościach to i tak staraliśmy się zachować czujność.
— No i co, udało nam się, co? — zapytał Jacob.
— Bardziej tobie się udało, jeżeli mówisz o rozpaleniu ognia — odpowiedziałem.
— Nie no, co ty gadasz, myślisz, że ja bym pomyślał o takim sposobie? W życiu — powiedział Kuba.
— Ja jestem tylko pomysłodawcą, a ty to wykonałeś, więc to bardziej twoja zasługa.
— Gdyby nie pomysł, nie byłoby też wykonania, więc mamy w to taki sam wkład. Co ty taki pesymistyczny? Zaraz zjemy coś ciepłego, udało nam się rozpalić ogień, pięknie!
— Niby tak, ale jakoś niezbyt komfortowo się czuję przy ogniu. Trochę się obawiam, że się ktoś tym zainteresuje. No i też ta woda, ona się nie przegotuje w tej butelce… — odpowiedziałem smutnym głosem.
— No na pewno nasz ogień w ciemnościach przyciąga uwagę, ale nie ma co się tym przejmować, zjemy i gasimy go. — Jacob poklepał mnie po plecach. — Za to wpadłem na genialny pomysł!! — wypalił nagle Kuba. — Przecież ta fasolka ma opakowanie odporne na temperaturę. Wlejemy tam wodę i przegotujemy ją — dodał Kuba.
— Masz rację! — powiedziałem, ucieszony jak nigdy.
Chwilę po tym wziąłem pozostałe puste butelki i napełniłem je do pełna wodą z rzeki. Po chwili wróciłem, a Jacob czekał z gotową kolacją. W racji były również sztućce. Zabraliśmy się od razu do jedzenia. Ciepłe jedzenie smakowało nam jak nigdy, a i porcja okazała się większa, niż jedliśmy przez ostatnie dni. Fasolka nadzwyczajnie nam smakowała, ale to zapewne przez to, że nie jedliśmy nic normalnego przez ostatnie dni… i nic ciepłego. Po paru minutach delektowania się fasolką Jacob poszedł wypłukać opakowanie w rzece. Do opakowania po fasolce wlaliśmy całą wodę, jaką mieliśmy, i zaczęliśmy ją przegotowywać. Ogień palił się równo i ładnie, co jakiś czas tylko dorzucaliśmy kawałki drewna, by go podtrzymać. Tak bardzo nie skupialiśmy się na czasie, że zdążyła się zrobić już dziewiętnasta czterdzieści jeden, a byliśmy tu już około siedemnastej. Wokół nas było już totalnie ciemno. Po paru minutach wody stała się już zdatna do picia, a przynajmniej tak stwierdziliśmy. Napełniliśmy butelki i Jacob schował je do plecaka.
— To co, jutro herbatka z rana? — zapytał Jacob, uśmiechając się.
— Fajnie by było, tylko znowu trochę na tym zejdzie i nie wiem, czy się opłaca — odpowiedziałem.
— Teoretycznie nigdzie nam się nie spieszy, bo nawet nie wiemy, gdzie jesteśmy.
— Nie pocieszasz, Jacob, nie pocieszasz — odpowiedziałem.
Dochodziła dwudziesta, więc stwierdziliśmy, że powoli będziemy kłaść się spać. Zgasiliśmy ognisko piaskiem, nosiliśmy go dosłownie w rękach i jakoś się nam to udało.
— To co, lecimy spać? — zapytał Jacob, siadając na swoim łóżku.
— No chyba musimy, już nic nie zrobimy tego wieczoru — odpowiedziałem.
— To idę do swojego łóżka w takim razie — dodałem, niezbyt zadowolony.
— Będzie dobrze. Jakby co, to wiesz, że ja tu jestem — wspomniał Jacob.
— Ta… z osiem czy dziesięć metrów ode mnie, to po pierwsze, a po drugie, po ciemku nawet jakby co, to nic nie zrobisz raczej — mówiłem.
— Nic się nie stanie, będzie to noc jak każda inna, nie martw się.
— Powiedzmy — mruknąłem, pod nosem idąc w stronę swojego łóżka.
— Dobranocka!
— Dobranoc — odpowiedziałem.
Gdy kładłem się do łóżka wyścielonego liśćmi paproci, w głowie tworzyły mi się już najgorsze scenariusze. Wydawało się, że tych kilka metrów, które nas dzieli, to nie jest dużo, ale nie czułem się w zupełności bezpiecznie. Byłem bardziej w głębi dżungli niż Jacob. On spał praktycznie na brzegu rzeki i było tam na pewno bezpieczniej niż tutaj, a przynajmniej takie miałem odczucia. Leżąc na trochę niewygodnym łożu, wpatrywałem się w niebo na gwiazdy przebłyskujące między koronami drzew. Nad wodą latały świetliki i rozświetlały części wody, pięknie połyskując w oddali. Żaby jak każdej nocy rechotały i kumkały nad najbliższymi zbiornikami, a co jakiś czas można było usłyszeć śpiewy ptaków gdzieś w oddali. Starałem się zamknąć oczy i spróbować zasnąć, lecz co chwila jakiś dźwięk mnie budził. Jacob po paru minutach już pochrapywał, więc zakładam, że spał, a minęło dosłownie może dziesięć minut. W końcu i mnie udało się zasnąć.
Obudziłem się w nocy i spojrzałem na zegarek — druga trzydzieści cztery. Dżungla trochę ucichła, lecz nadal sporadycznie było słychać żaby czy ptaki. Usiłowałem sobie przypomnieć, co mi się śniło, i przypomniałem sobie, że śniło mi się, że była noc i uciekaliśmy przed kimś lub przed czymś. Nie wiem, dlaczego chciałem sobie przypomnieć, co mi się śniło, teraz chciałbym o tym zapomnieć. Zamknąłem znów oczy, lecz tym razem usłyszałem coś dziwnego za moimi plecami. Poderwałem się z łóżka i chwyciłem za włócznię. Nie chciałem wołać Jacoba, żeby nie robić hałasu. Próbowałem się dopatrzeć, co lub kto wydaje dźwięki jakby kroków i jakichś rozmów. Ewidentnie było słychać nieopodal kroki i rozmowy. Lecz głosy zdawały się bardzo niewyraźne i nie byłem pewien, czy to rzeczywiście w ogóle jakieś konwersacje. Stałem nad łóżkiem z włócznią wyciągniętą przed siebie i skierowaną w stronę nadchodzących dźwięków. Nie wiedziałem, co mam robić, byłem kompletnie spanikowany. Zacząłem powoli cofać się w stronę łóżka Jacoba, by go obudzić, lecz nie do końca mi się to udało. Za sobą usłyszałem szybki krok, a moje usta zostały mocno zaciśnięte dłonią. Od razu wyrwałem się z uścisku i odwróciłem się.
— Stój, cicho — szepnął Jacob.
— Kurwa, co ty robisz? — szeptałem zarazem spanikowany i rozzłoszczony.
— Słyszysz to, nie? — zapytał szeptem Jacob.
— Słyszę, dlatego wstałem — odpowiedziałem.
— Co robimy? Co robimy? — pytał Jacob.
— Nie mam pojęcia, nigdy nie byłem w takiej sytuacji, skąd mam wiedzieć?
— Spierdalamy stąd czy co? — pytał Jacob.
— Wycofajmy się powoli nad rzekę — odpowiedziałem.
Powoli, małymi krokami cofaliśmy się nad rzekę, schodząc z pagórka, na którym staliśmy. Głosy nie zdawały się ani bliżej, ani dalej, brzmiały tak, jakby nie ruszały się z miejsca. Szliśmy powoli, uważnie stawiając każdy krok, aby nie narobić zbędnego hałasu. Po chwili poczułem piasek pod nogami, byliśmy już na brzegu rzeki. Jacob zaczął grzebać po kieszeniach swoich spodni jak opętany, nie wiedziałem kompletnie, o co mu chodzi.
— Co ty robisz? — szeptałem poirytowany.
— Cicho bądź — powiedział mój kompan.
Po chwili z kieszeni wygrzebał gwizdek z kości Allozaura, który kiedyś zakupił od kogoś na evencie paleontologicznym.
— No chyba nie masz zamiaru gwizdać — powiedziałem, trzymając go za rękę, w której miał gwizdek.
— A jakie niby mamy inne wyjście? To, co tam jest i idzie w naszą stronę, takiego dźwięku nie słyszało — odpowiedział Jacob.
Jacob miał rację, bo gwizdek był naprawdę głośny. Kiedyś mi prezentował, jak działa, i nie była to przyjemność dla moich uszu. Zresztą nie wydawał on do końca dźwięku gwizdu, tylko bardziej pisk, który teoretycznie miał przypominać dźwięk jakiegoś tam dinozaura, a przynajmniej tak mówił Jacob, jak go kupił. Stojąc na brzegu za górką, nasłuchiwaliśmy odgłosów. Z czasem podchodziły coraz bliżej i bliżej…
— Pierdolę, gwiżdżę i uciekamy — powiedział Jacob.
— Dawaj, szybko — odpowiedziałem zdecydowanie.
Jacob nabrał powietrza w płuca i dmuchnął. Dźwięk rozległ się tak mocno, że spłoszył ptaki z pobliskich drzew, a cała dżungla ucichła. Za to mnie z zatkanymi uszami ogłuszyło. Ciągnąłem Jacoba za rękę i ruszyliśmy biegiem brzegiem rzeki przed siebie. Ledwo co było widać, biegliśmy praktycznie na ślepo, jedyne światło dawał księżyc, który odbijał swoje światło od tafli wody. Biegliśmy co sił w nogach przez jakieś dwie minuty, co jakiś czas odwracając się za siebie. Nie widziałem nic za sobą, tylko kontury dżungli, piasek i rzekę. Po chwili zaczęliśmy zwalniać i stwierdziliśmy, że chwilę odsapniemy.
— Żyjesz? — zapytałem, dysząc.
— Ta — odpowiedział ledwo Jacob.
— Jest trzecia dwanaście — powiedziałem, spoglądając na zegarek.
— No widzę właśnie. Nie wiem, co my mamy robić w tym wypadku — odpowiedział.
— Nie mam pojęcia, w ogóle co to było?
— Nie wiem, ale ewidentnie to ktoś, a nie coś. Było słychać jakieś rozmowy w totalnie niezrozumiałym języku — odpowiedział Jacob.
— No, jeżeli obaj to słyszeliśmy, to na pewno coś tam się zbliżało.
— To na pewno i nie chcę już tam wracać — zaoponował mój przyjaciel.
— Ja też — odpowiedziałem.
Szliśmy po ciemku brzegami rzeki jeszcze przez parę minut. Powoli dochodziła już trzecia trzydzieści, a słońce wschodzi dopiero około godziny szóstej, więc musieliśmy coś postanowić.
— I co robimy? Dopiero za trzy godziny zrobi się jasno — powiedziałem, zatrzymując się.
— No chyba trzeba znaleźć jakieś miejsce i się położyć — odpowiedział Jacob.
— Tak będzie najlepiej — odpowiedziałem.
Szliśmy jeszcze przez parę minut i w pewnym momencie zauważyliśmy kolejną skarpę ułożoną z piasku, która oddzielała brzeg od dżungli. Stwierdziliśmy, że położymy się po prostu pod nią, mając widok na brzegi rzeki. Położyliśmy się na piasku z głowami na lekkim podwyższeniu, które robiło nam za poduszkę. Było całkiem wygodnie jak na te okoliczności. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, zanim stwierdziliśmy, że przyda nam się jeszcze trochę przespać. O dziwo udało nam się dość szybko zasnąć, a przynajmniej takie miałem odczucia.
Dzień 4
Otworzywszy oczy, ujrzałem piękny blask słońca i piękne błękitne niebo z kilkoma puszystymi chmurami. Dżungla tętniła już życiem, z każdej strony wydobywał się inny dźwięk. Leżąc na piasku, oglądałem piękne widoki i czekałem, aż Jacob wstanie. Nie chciałem go budzić, bo sam wiem, że chciałbym więcej odpoczynku i nie życzyłbym sobie, żeby ktoś mi przeszkadzał. Nad brzegami rzeki nie było żywej duszy, tylko piasek i piasek. Dżungla budziła nas każdego dnia cudownym śpiewem rajskich ptaków i żab. Niedaleko moich nóg dojrzałem piękną, małą żabę — czarna z białymi kropkami, powieki miała pomarańczowe. Prawdopodobnie był to rodzaj Oreophryne. Żaba była naprawdę mała, ledwie centymetrowa.
— Jak tam się spało? — zapytałem, widząc, jak Jacob się przebudza.
— Całkiem nieźle, nasz hotel pięciogwiazdkowy spełnia moje oczekiwania — odpowiedział, uśmiechając się. — A tobie?
— Nie było źle, chyba lepiej niż na tych łóżkach krzywych i twardych. Piasek to chyba lepsze rozwiązanie — odpowiedziałem.
— Też tak uważam.
— To co, śniadanko i ruszamy dalej?
— Chyba trzeba — odpowiedział Jacob.
Dzisiaj pospaliśmy trochę dłużej. Wcześniej dosłownie godzinkę po wschodzie słońca ruszaliśmy w drogę, a dzisiaj przez nocną akcję trochę pospaliśmy.
— Dzisiaj trochę zaspaliśmy, co? — mówił Jacob, popijając wodę.
— No, ósma dwadzieścia siedem, powiem ci, luksus.
— Nie mamy gdzie się spieszyć, chociaż nie ukrywam, wolałbym teraz być na wykopaliskach niż tutaj odpierdalać jakiś niechciany survival — powiedział Jacob.
— No powiem ci, że ja również.
— W ogóle co jeżeli Jeremy i Chris dotarli jednak na te wykopaliska? — powiedziałem.
— Szczerze wątpię. Po Jeremym jakieś ślady w dżungli prowadzą totalnie nie w tą stronę, a miał mapę i wszystko, co mu potrzebne do dojścia w to miejsce, a Chris to cholera wie w ogóle, co to za gość. Jeremy go nie wiadomo skąd wytrzasnął. Chłop się nawet słowem do mnie nie odezwał przez całą podróż samolotem i łodzią, a później spierdolił z tym lokalsem. Tyle z nim miałem do czynienia.
— No masz rację, niezbyt był otwarty na jakiekolwiek konwersacje. Chociaż ze mną coś tam pogadał… No też nie za wiele, tylko chwilę w drodze na łódź — odpowiedziałem.
Jedząc śniadanie, rozmawialiśmy o naszych osiągnięciach paleontologicznych tak do godziny dziewiątej pięć. Przed kolejną wyprawą stwierdziliśmy, że trochę się umyjemy w rzece. Jednak prawie trzy dni bez prysznica to dużo w tak upalnym klimacie. Rozebraliśmy się do majtek i weszliśmy po pas do wody. Była ciepła, poranne słońce trochę zdążyło ją nagrzać. Opłukaliśmy się, a przy okazji i nasze ubrania, już przepocone i brudne. Jacob na szczęście miał w plecaku dezodorant, którego regularnie używaliśmy, więc chociaż pozory higieny utrzymywaliśmy. Rzeczy i ubrania, które ze sobą mieliśmy, zostały na łodzi, w większości pewnie utonęły. Uciekając z pokładu, kompletnie o nich zapomnieliśmy. Nie było ich dużo, bo mieliśmy być tutaj tylko cztery dni, a dzisiaj właśnie mija ten czwarty dzień. Po wykopaliskach mieliśmy z Jacobem zostać tutaj jeszcze parę dni w sercu Port Moresby. Mieliśmy tyle planów na tę podróż, a teraz wrażeń nam chyba już wystarczy.
— Patrz — powiedziałem, pokazując palcem na sąsiedni brzeg.
— O, ho, ho, koleżka przyszedł. Ja tu już nie włażę — powiedział Jacob.
W oddali z głębi dżungli wyłonił się krokodyl. Jeden z głównych drapieżników całej Nowej Gwinei. Krokodyle nowogwinejskie występują głównie w okolicach jezior, stawów i bagien, chociaż w porach suchych mogą też zamieszkiwać rzeki. Rozmiary tych gadów u samców dochodzą aż do trzech i pół metra, a samic — do dwóch metrów siedemdziesiąt. Ubarwienie najczęściej jest czarne, brązowe, szare. U młodszych osobników widoczne są ciemne paski na ciele i ogonie. Z wiekiem stają się mniej widoczne. Pora deszczowa na tych terenach to czas dla samic na budowanie gniazda. Ciąża trwa od osiemdziesięciu trzech do dziewięćdziesięciu jeden dni, po tym czasie samica składa od dwudziestu dwóch do czterdziestu pięciu jaj. Młode komunikują się już w jajach, co czasem synchronizuje ich wyklucie się. Małe wykluwają się po około osiemdziesięciu dniach. Zarówno samiec, jak i samica pozostają w pobliżu gniazda, by pomóc młodym dostać się do wody. Ich dieta składa się głównie z ryb, ptaków, płazów czy też innych gadów. Za to młode żywią się bezkręgowcami i owadami. Długość życia zwierzęcia wynosi od około dwudziestu czterech do sześćdziesięciu lat. Mimo że ich występowanie obejmuje duży obszar, są uznawane za gatunek rzadki i trudno dostępny ze względu na tereny, które zamieszkuje. Swego czasu występował również na wyspach Aru na których prawdopodobnie wymarł. Wielkość populacji szacuje się na około sto tysięcy osobników. Swego czasu był gatunkiem, na który dużo kłusowników polowało ze względu na jego cenną skórę i zęby. Podziwiając przez chwilę krokodyla wygrzewającego się w porannym słońcu na piaszczystym brzegu Goldie River, kończyliśmy nasze śniadanie i zbieraliśmy się do dalszej drogi. Zjedliśmy i ruszyliśmy, przemierzając kolejne kilometry pośród pięknej, a zarazem przerażającej papuaskiej dżungli.
— Co ci przyszło do głowy dzisiaj w nocy z tym gwizdkiem? — zapytałem, śmiejąc się.
— Nie mam pojęcia, nie wiedziałem, co mamy robić. Stwierdziłem, że dźwięk może jakoś na to coś, co tam było, zadziałać, i chyba zadziałał — odpowiedział Jacob, pokazując gwizdek.
— Czemu ty go w ogóle masz przy sobie?
— Nie wyjąłem go ze spodni z ostatniej podróży.
— To co ty, nie prałeś tych spodni od ostatniej podróży? — zaśmiałem się.
— Wypraszam sobie, brudasem nie jestem i spodnie prałem, mój drogi. Prałem razem z gwizdkiem — odpowiedział Jacob z uśmiechem.
— Dziwna sytuacja. Ciekawe, co to było… Mam nadzieję, że już takiej sytuacji nie będzie — powiedziałem.
— No dziwne to było, ale ewidentnie słyszeliśmy rozmowy. Tylko że coś mi się nie chce wierzyć, że tubylcy chodzili po nocy. Po co? — odpowiedział Jacob.
— Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że nikt za nami nie podąża… ani nic, bo też tak może być — powiedziałem, rozglądając się po okolicy.
— Lepiej, żeby nie — odpowiedział Jacob.
— A słyszałeś jakieś głosy albo krzyki, jak zagwizdałeś? — zapytałem.
— Szczerze to gówno słyszałem. Tak mnie ten gwizdek ogłuszył.
— Nie dziwię się bo mnie to ogłuszyło nawet jak miałem zatkane uszy.
— A ty? Słyszałeś coś? — zapytał Jacob.
— Co ty, kompletnie nic — odparłem.
Myślałem jeszcze przez parę minut o tej całej sytuacji i powoli dopuszczałem już do siebie myśli, że to mózg mógł nam płatać figle i sami mogliśmy się tak nakręcać… ale czy obaj byśmy słyszeli to samo? Czy Jacob obudziłby się wcześniej ode mnie i słyszał to wszystko dłużej? Przecież to właśnie te dźwięki mnie obudziły. Pojawiało się wiele pytań, a prawdy nikt z nas nie znał i nie wiedział, co było przyczyną naszego nocnego koszmaru. Rozmyślałem jeszcze jakiś czas i prawdopodobieństwo, że to było tutejsze plemię, zdawało się stosunkowo duże. Papua Nowa Gwinea jest domem dla około sześciuset plemion, a w samej Papui Zachodniej żyje ich około trzystu dwunastu. Większość z nich jest ledwo co lub w ogóle niezaznajomiona ze światem współczesnym. Myślę, że o wielu z nich jeszcze nie wiemy, a dane są tylko szacunkowe. Zachodnia część wyspy jest bardziej niezbadana i bogatsza o większą liczbę plemion. W okolicach, w których my jesteśmy, nie przechodziło nam przez myśl, że będziemy mieli do czynienia z plemionami na tyle wrogo nastawionymi. Centralna prowincja Papui-Nowej Gwinei to jeden z bardziej cywilizowanych obszarów całego kraju. Wydawało mi się to dziwne, że byliśmy ofiarami ataku. W Papui zdarzają się ataki i wojny między plemionami, ale dlaczego ktoś zaatakował nas? Czy wkroczyliśmy na jakiś nieznany dotąd teren? Czy mieliśmy do czynienia z dotąd nieznanym plemieniem? Czy tylko ktoś bronił swojego terenu?
— Tej, co jest? Patrz na to — powiedział Jacob, wskazując palcem.
Gdy wychodziliśmy zza zakrętu rzeki, naszym oczom na brzegu ukazała się dziurawa, zardzewiała łódź, którą parę dni temu płynęliśmy. Leżała na boku, na piaszczystym brzegu, podlewana co jakiś czas wodą od tyłu.
— Jest i nasz Titanic! — powiedział radośnie Jacob.
— Ale jaja — powiedziałem, uśmiechając się.
Szliśmy do naszego Titanica z nadzieją na znalezienie naszych rzeczy i kogoś, kto nam pomoże. Przecież parę dni temu jeszcze płynął nią z nami ten lokals. Ostrożnie podchodząc do przewróconej łodzi, zajrzeliśmy na dziurawy pokład. Niestety, kompletnie nic na nim nie znaleźliśmy. Nie było naszych rzeczy, w lodówce nie było wody ani ryb, nie było kompletnie nic. Tylko łódź, która nie nadawała się do kolejnego rejsu. Śladu po kapitanie Titanica również nie było, ani żadnego śladu na piasku, nic, pustka.
— No i co, nic nam po tej łodzi — powiedział Jacob.
— Niestety, a liczyłem, że będą tu chociaż nasze rzeczy albo ktoś będzie na nas tu czekał — odpowiedziałem.
— Ta, ten, co kierował, to już dawno siedzi w Port Moresby w domu, mogę się założyć.
— Ja w ogóle nie wiem, dlaczego my po tej rzece łodzią płynęliśmy i jak w ogóle ta łódź płynęła, tu jest pełno kamieni i małych wodospadów. Tobie się to dziwne nie wydawało, jak płynęliśmy?
— Wydawało, przecież mówiłem do Jeremiego, jak chce płynąć łodzią po takiej rzece. Chyba żeby się rozpadła, to mówił, że inaczej tam nie dotrzemy. My tu cały czas idziemy brzegiem i jest okej, kurwa. Już nie mówiąc o tym, że czasami było tak płytko, że ona ledwo co płynęła — odpowiedział zdenerwowany Jacob.
— Nie wiem już, to wszystko mi się wydaje dziwne — powiedziałem, lekko podłamany
— W ogóle jak długa jest ta rzeka? — zapytał Jacob.
— Ma siedem i pół kilometra, pamiętam, bo sprawdzałem. Jest kręta, ale tyle ma — odpowiedziałem.
— To jakim cudem my trzy dni idziemy i siedem i pół kilometra nie przeszliśmy? Jakim cudem, kurwa? Jakim? — pytał zdenerwowany Jacob.
— My płynęliśmy jedenaście godzin, rozumiesz to? To jest niemożliwe, że to jest Goldie River. Ona ma siedem i pół kilometra i my byśmy jedenaście godzin płynęli? No coś mi tu, kurwa, nie gra — mówiłem, cały zagotowany.
— Gdzie my, kurwa, jesteśmy? Gdzie? Bo to, kurwa, nie jest żadna Goldie River. To jest niemożliwe. Jeremy nas w chuja zrobił, razem z tym swoim Chrisem, co cholera wie, skąd go wytrzasnął. On tą całą wyprawę organizował. O co tu chodzi? — dociekał Jacob.
— Nie wiem, ale zaczyna mi się to już nie podobać. Dopiero teraz sobie zdaliśmy sprawę, że coś tu nie gra, a na pewno miejsce, w którym jesteśmy. W Papui owszem, jesteśmy, ale na pewno nie na Goldie River — powiedziałem załamany.
Widok rozbitej łodzi na brzegu uświadomił nam wiele. Było to niemożliwe, że jesteśmy na rzece, o której mówił Jeremy. Inaczej już dawno bylibyśmy w Port Moresby. O co tutaj chodziło? Gdzie płynęliśmy aż jedenaście godzin? A wcześniej z Port Moresby, z lotniska godzinę samochodem? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Siedzieliśmy przy rozwalonej łodzi w ciszy, z wieloma pytaniami w głowie, analizując każdą chwilę naszej podróży.
— Nie no, no kurwa! — krzyknął Jacob, uderzając pięścią w łódź.
— Miałeś rację, i tak nie wiemy, gdzie jesteśmy, więc nie ma co się spieszyć. Teraz dopiero to nabrało nowego znaczenia — powiedziałem.
— Taa, teraz to tu zdechniemy i tyle z tego będzie — skomentował Jacob, załamany.
— Przestań, już ci coś mówiłem na ten temat. Lepiej mi powiedz, czy pamiętasz, jak tym samochodem jechaliśmy po Port Moresby.
— Nie mam pojęcia. Jak na moje to wyglądało, jakbyśmy jeździli w kółko godzinę, chociaż z czasem na pewno było coraz mniej okolicznych wiosek, a na koniec to po jakiejś dżunglowej ścieżce jechaliśmy, dopóki nas nie wysadził przy rzece.
— Masz rację, tak było. Szkoda tylko, że to wcale nie była Goldie River — odpowiedziałem, załamany.
— I co my teraz zrobimy? My kompletnie nie wiemy, czy dobrze idziemy i gdzie jesteśmy — mówił Jacob.
— Idziemy dobrze, ale nie wiem na ile, bo ten kierowca nas wysadził w środku lasu przy rzece, a rzeka tam ani się nie zaczynała, ani nie kończyła. W którymś momencie by trzeba skręcić, ale gdzie, to ja nie wiem — odpowiedziałem.
— A pamiętasz jakieś jeszcze okoliczne rzeki — pytał Jacob.
— Pamiętam. Wiem, że na zachód od stolicy odchodziła Laloki River, ale przy niej biegła droga normalna, a nie taka, jaką my jechaliśmy po chaszczach. Na wschód płynęła właśnie ta Goldie River. Nad nią była Brown River, która się zresztą łączyła później właśnie z Laloki River, ale ja nie śledziłem dokładnie całej mapy. Interesuję się tymi terenami, ale bardziej roślinnością, zwierzętami i plemionami, a nie tym, gdzie jaka rzeka płynie — odpowiedziałem.
— Może jednak jesteśmy na tej Brown River, skoro mówisz, że przy Laloki jest jakaś droga na całej długości — mówił Jacob.
— Nie wiem, nie mam pojęcia. Przed chwilą jeszcze myślałem, że idziemy brzegami Goldie, ale zdążyliśmy już sobie uświadomić, że nie — odpowiedziałem.
— No niestety… ale czekaj, pamiętasz, jak mi mówiłeś o Wiktorii?
— Ale po co ty wywlekasz teraz jakieś wspominki o mojej eks? — zapytałem, poirytowany.
— Kurwa, nie o tej, o Mount Victorii, o tej górze tutaj, w Papui, pamiętasz?
— No pamiętam, ale co to ma do rzeczy?
— A to nie są te góry, które cały czas widzimy za koronami drzew w oddali? Jesteśmy stosunkowo wysoko i w sumie blisko tych gór — zapytał Jacob.
— Może i masz rację — powiedziałem, patrząc na szczyty.
— Patrzymy chyba na ten szczyt Victorii od lewej strony, czyli jakby on jest na północny wschód od nas… to jak dojść do Port Moresby, pamiętasz? — mówił Jacob.
— Powinniśmy iść cały czas na południe, ale nie mamy pewności, że to ten szczyt, o którym mówisz, bo ja nie wiem, gdzie ty tam szczyt widzisz, specjalisto — odpowiedziałem.
— Coś tam widzę moim sprawnym okiem.
— Ty i sprawne oko… ale mniejsza, przynajmniej mamy chyba jakiś punkt odniesienia — odpowiedziałem, uśmiechając się.
— Chociaż tyle, ale nadal nie czaję, o co tu chodzi, że nas wyprowadzili tak srać w pole — powiedział Jacob.
— Nie wiem, ale coś mi się wydaje, że chodziło tu o pieniądze. Mieliśmy dostać gruby pieniądz za tę wyprawę, mieliśmy odnajdywać szczątki jednego z największych zauropodów. Coś mi się wydaje, że o pieniądze i rozgłos się rozchodzi…
— Myślisz, że to wszystko było ukartowane? — pytał Jacob.
— Myślę, że tak, a Chris to wcale pewnie paleontologiem nie jest. Jeremy po wyprawach z nami trochę zasłynął, wcześniej był szarym, nieznanym paleontologiem. Jak tylko usłyszał o tej wyprawie, od razu ją organizował, nie pamiętasz? W tydzień wszystko ogarnął i na następny już lecieliśmy. Wydawałoby się, że jest tak zapalony do pracy, a tu chyba tylko o pieniądze chodziło… i sławę — odpowiedziałem, poirytowany.
— I o pozbycie się konkurencji, żeby było głośno o nim, bo inaczej pojawiłby się również nasz temat. Nie mogę w to uwierzyć — powiedział Jacob.
— Szczerze to odechciało mi się iść gdziekolwiek — mówiłem, siedząc na burcie przewróconej łodzi.
— Mi też, stary, ale no chyba musimy stąd wyjść i pokazać tym skurwusynom — zasugerował Jacob.
— Jakbym wiedział jeszcze, jak dojść do jakiegokolwiek miasta czy wioski, to chciałbym, bardzo bym chciał — odpowiedziałem.
— Ruszmy się trochę, co? Dawaj stary, wyjdziemy stąd.
Po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę, właściwie to nie wiedząc już kompletnie, gdzie mamy się kierować. Szliśmy dalej tak, jak nas prowadziła rzeka. Nie mogliśmy uwierzyć, co właśnie sobie uświadomiliśmy. To nie mogła być ta rzeka, o której mówił Jeremy. Byliśmy na zupełnie innym terenie w środku dżungli. Zagubieni, bez chęci do przetrwania i sił. Obgadując każdy możliwy temat przy łodzi, straciliśmy dużo czasu, ale czy to było aż tak ważne, skoro nie wiemy i tak, gdzie jesteśmy, a jeszcze parę chwil temu wierzyliśmy, że jesteśmy w kompletnie innym miejscu? Jeremy mówił mi o Goldie River i z ciekawości sprawdziłem przed wyprawą, gdzie ona leży i jak długa jest. Wtedy na łodzi nie wydawało mi się to podejrzane, że tak długo płyniemy, ale zastanawiałem się raczej, jak będą wyglądały wykopaliska i myślami byłem już tam. Gdybym tylko wtedy wiedział, że coś jest nie tak, od razu bym reagował. Teraz, po uświadomieniu sobie tego wszystkiego, byliśmy jeszcze bardziej podłamani niż na początku, kiedy tu wylądowaliśmy. Szliśmy powoli bez słowa, tylko co jakiś czas rzucając wulgaryzmy w stronę Jeremiego. Z tego wszystkiego odechciało nam się pić i jeść, więc jedynym plusem było zaoszczędzenie zapasów, które ze sobą mieliśmy. Teraz chcieliśmy tylko zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Po godzinie powolnego marszu stwierdziliśmy, że zrobimy sobie przerwę. Chcieliśmy się wreszcie czegoś napić i zjeść. Zatrzymaliśmy się na górce przy zakręcie rzeki i standardowo popijaliśmy wodę i jedliśmy banany. Zostały nam tylko trzy, wody za to mieliśmy pod dostatkiem. Przy obiedzie temat znów zszedł na te nieprzyjemne tematy.
— Co, oni chcieli nas zabić, tak? I mieliśmy niby zaginąć, ta? — powiedział Jacob.
— Niestety na to wygląda — odpowiedziałem.
— Ale nadal nie wiemy, jaka jest prawda, więc nie ma co się nastawiać. Chociaż na przypadek nie do końca mi to wygląda — dodałem.
— No mnie też nie i ja na razie obstaję przy tym, że zostaliśmy oszukani i chcieli upozorować naszą śmierć lub doprowadzić do niej, a oczywiście niepowiedziane, że nie zdechniemy — wkurzał się mój kompan.
— Teraz to tym bardziej musimy się starać, żeby tak nie było, bo coś im musimy udowodnić… i całemu światu — odpowiedziałem.
— No masz rację, ale ja już tutaj zaraz oszaleję. Nie idzie się uspokoić po prostu. Cały czas trzeba być skupionym, czujnym i uważnym. Cały czas jest się w stresie.
— Myślę, że każdy by tak mówił na naszym miejscu, a niektórych to nawet by już tu nie było — odpowiedziałem.
— No masz rację — odpowiedział Jacob.
— W ogóle myślisz, że ten atak też ustawili? — zapytał Jacob.
— Nie wiem, szczerze, ale trochę to tak wyglądało. Właściciel łódki dostał strzałę, kierowca uciekł z Chrisem, a Jeremy zaraz za nimi. A później lokals wracał tą łodzią, bez Jeremiego i Chrisa, tak jakby ich dostarczył na miejsce, ale nie wiem, Jacob, co tam się stało. To tylko spekulacje. Zresztą zginął tam człowiek, może to jakaś grubsza sprawa, nie wiem.
— Coś w tym jest. Może właściciel nie był zamieszany w to wszystko, dlatego dostał — powiedział Jacob.
— Możliwie, chociaż dziwnie to wszystko brzmi — odpowiedziałem.
— To, co teraz sobie uświadamiamy i o czym rozmawiamy, jest pojebane.
— A na tej łodzi, widziałeś tych niby tubylców, którzy zabili tego właściciela? — zapytałem.
— Co ty, ja leżałem na glebie i się nie wychylałem. Ty też ich nie widziałeś, nie?
— Niee, niestety nie.
— To wszystko zaczyna się komplikować. Już nic z tego nie rozumiem.
— Ja też nic nie rozumiem. Tyle sobie uświadomiliśmy teraz, a odpowiedzi nikt z nas nie zna — żałowałem.
— Daj spokój, za dużo dla mojego mózgu. Tyle informacji to przez miesiąc w szkole nie przyjął — powiedział Jacob.
— Akurat ty na miesiąc w szkole to byłeś może razem z dziesięć dni, mój drogi — odpowiedziałem, śmiejąc się.
— Dobra, dobra, ale to tylko w gimnazjum!
— No wiem, wiem, tylko w gimnazjum, bo ja cię ciągałem później do szkoły non stop. Na siódmą lekcje mieliśmy, to o szóstej trzydzieści ci pod chałupą stałem już — mówiłem, śmiejąc się.
— Masz rację, co tu dużo mówić. To twoja zasługa, że w ogóle ukończyłem te szkoły. To ty mi trułeś dupę o poprawy, siedziałeś ze mną i mi tłumaczyłeś wszystko i mnie uczyłeś. I to ty mnie wyciągałeś do szkoły i za to wszystko ci dziękuję, bo gdyby nie to, to ten mój ciężki dom by mnie w ogóle pochłonął — wyznał Kuba.
— Nie masz za co dziękować. Dla ciebie wszystko — odpowiedziałem.
— Oj mam za co, mam.
— Dobra, ruszamy się, jeszcze kawałek, bo za parę godzin zachód, a dzisiaj mało kilometrów zrobiliśmy — powiedziałem, podrywając się z ziemi.
Nie za bardzo zmotywowani, chcieliśmy jeszcze dziś pokonać trochę kilometrów. Punkt odniesienia wskazywał nam południe jako kierunek, który musimy wybrać, aby dotrzeć do stolicy kraju. Nie chcieliśmy zbaczać z drogi, trzymaliśmy się nadal rzeki, która prowadziła nas właśnie w dół na południe. Do czegoś w końcu musi nas ona doprowadzić. Ten cały zwrot akcji i uświadomienie sobie kilku rzeczy pokrzyżował nam wszystkie nasze plany i nadwyrężył nadzieje na wyjście z tego cało. Przez te dni spędzone tutaj nie widzieliśmy żywej duszy oprócz trzech członków plemienia, poza tym — nic a nic. Żadnej wioski, żadnej pomocy, tylko my i dzika dżungla. Nie mogliśmy uwierzyć, że dopiero teraz, po tych paru dniach, sobie to wszystko uświadomiliśmy. Chociaż nadal nie wiemy, jaka do końca jest prawda. Możemy się tylko domyślać, czy to wszystko było ustawione czy nie — tego nie wiemy, ale wiele na to wskazuje. To pierwszy raz, kiedy jechaliśmy na gotowe, kiedy Jeremy który towarzyszył nam już od paru wypraw, organizował wszystko sam. Pierwszy raz nie mieszaliśmy się w organizację wyprawy i nikt z nas nie weryfikował wszystkiego, ale z drugiej strony — dlaczego mielibyśmy nie ufać znajomemu?
— Czemu my tej całej organizacji wyprawy nie analizowaliśmy… ten jeden jedyny raz — powiedziałem.
— To nie nasza wina, Mati, nie mogliśmy nic z tego przewidzieć. — Jacob starał się mnie pocieszyć.
— Mogliśmy to jakoś zweryfikować — odpowiedziałem.
— No ale jak? Przecież nie była to żadna wyprawa organizowana przez instytuty czy też jakieś pracownie naukowe. Na własny koszt tutaj przylecieliśmy i wszystko zorganizowaliśmy, a bardziej zorganizowała to jedna osoba. Nie mieliśmy jak tego zweryfikować, nie podpisywaliśmy niczego, nie dostaliśmy planu całej wyprawy, planu miejsca i tak dalej…
— Masz rację, obojętnie, każdy z nas mógł takie coś organizować i wskazać jakiekolwiek miejsce… Tylko różnica jest taka, że my powodów nie mamy, by robić takie rzeczy, i powodów nie mieliśmy również, aby nie wierzyć Jeremiemu.
— No tak, zwłaszcza że chcieliśmy się wybrać na ten kontynent. Zawsze to było nasze marzenie, aby odbyć jakąś ekspedycję do Australii i Oceanii — mówił Jacob. — A zwłaszcza twoje, bo ty się bardzo interesowałeś Papuą, w której właśnie jesteśmy. Chociaż pewnie wyobrażałeś sobie inaczej spełnienie tego marzenia.
— To prawda, wyobrażałem sobie to inaczej. Zresztą, plany były inne, a teraz to my byśmy powoli kończyli wykopaliska i kierowali się do hotelu w Port Moresby. Mieliśmy po ekspedycji sobie tu zostać parę dni i odpocząć oraz pozwiedzać trochę okolicę — odpowiedziałem.
— No tak, plany były inne, chociaż można powiedzieć, że teraz mamy takie ekstremalne zwiedzanie kraju. — Mój kumpel się zaśmiał.
— No niezłe to zwiedzanie. Szkoda, że bez przewodnika, jedzenia i picia, sami musimy wszystko zdobywać — odpowiedziałem, śmiejąc się.
Dzisiaj na pewno zrobiliśmy mniej kilometrów niż w poprzednie dni, lecz ta cała sytuacja nas przybiła i zmarnowaliśmy dużo czasu na siedzenie przy łodzi, na rozmowie i spekulacjach. Stwierdziliśmy, że dzisiaj będziemy szli brzegami nieznanej nam rzeki do oporu, dopóki nie zrobi się ciemno. Nie chcieliśmy marnować czasu na budowanie prowizorycznych łóżek nad ziemią, skoro sen na piasku był o wiele bardziej komfortowy. Z tego, co zdążyliśmy zaobserwować, na piasku bardzo rzadko trafiało się jakieś robactwo, nie wspominając już o wężach czy pająkach, więc nie przejmowaliśmy się spaniem na ziemi. Spoglądając na zegarek, który wskazywał siedemnastą czterdzieści cztery, robiłem się powoli zmęczony. Jacob był blady i zmęczony, a oczy mu się zamykały.
— Robimy przystanek, co? — zapytałem.
— Nooo, przydałoby się — mruknął Jacob, siadając na piasku i zdejmując plecak.
— Za dużo nie zrobiliśmy dzisiaj, ale spieszyć się gdzie i tak nie mamy — dodał.
— Nie zrobiliśmy dużo, bo ta cała sytuacja nas wybiła z rytmu, jaki utrzymywaliśmy przez poprzednie dni — odpowiedziałem. — Prześpimy się i jutro ruszymy wcześniej. Dzisiaj, mimo że dzień zaczynał się dobrze, bo pospaliśmy, to już później okazał się tragiczny…
— Niestety tak. Miejmy nadzieję, że jutro będzie lepszy. Siadaj, zjemy coś — powiedział Jacob, wyciągając wodę i banany.
Słońce powoli chowało się za koronami drzew, przepuszczając ciepłe promienie słońca między gęstą roślinnością dżungli. Jedząc banany, oglądaliśmy cudowny zachód słońca. Opieraliśmy się plecami o piaszczystą wydmę na brzegu. Zachód dzisiejszego dnia był wyjątkowo kolorowy. Słońce mieniło się w pięknych żółtawo-pomarańczowych odcieniach, a niebo wokół wyglądało, jakby malarz pociągnął pędzlem po całym niebie. Chmury były rozmazane, a rozmazane kolory nieba łączyły się perfekcyjnie razem ze sobą. Od słońca rozchodziły się pasy pomarańczowe, zmieniając się wraz z odległością w różowe, a później w fioletowe. Śpiew cudowronków przy zachodzącym słońcu dodawał uroku temu miejscu, a okoliczna dzika roślinność — dodawała pazura. Wszystko tutaj było perfekcyjnie dobrane i wyważone. Wszystko ze sobą idealnie współgrało. To naprawdę magiczne miejsce. Jesteśmy tu już prawie pięć dni i niektóre rzeczy nadal wprawiają mnie w zachwyt oraz w poczucie, że to jedyne takie miejsce na Ziemi. Kończyliśmy dojadać naszą niezbyt obfitą kolację, a słońce zniknęło już za horyzontem. Jacob wyciągnął do zjedzenia jeszcze resztę mielonki z puszki, więc stwierdziliśmy, że ją dokończymy, zanim się zepsuje. Niebo powoli robiło się ciemne, zachwycało pięknie lśniącymi gwiazdami i księżycem, a my powoli układaliśmy się do snu, podziwiając zmieniające się niebo. Z piasku usypaliśmy sobie pod głowami poduszki o wiele bardziej wygodne od zwiniętej bluzki czy plecaka. Wieczory i noce nie były tutaj zimne. Temperatura nie różniła się aż tak pomiędzy nocą a dniem. Jesteśmy tutaj, kiedy w Papui występują jedne z niższych temperatur.
— Wyjdziemy stąd kiedyś? — powiedział Jacob, patrząc w niebo.
— No pewnie, dlaczego mielibyśmy nie wyjść? Jeszcze trochę, stary — odpowiedziałem.
— Nie wiem, czasami tracę nadzieję. Jeszcze takie gówno dzisiaj wyszło, że już w ogóle mnie to podłamało…
— Wiem, ja też czasem tracę nadzieję i chciałbym już wrócić do normalności, ale myślę, że dosyć dobrze zaadaptowaliśmy się do tego, co się tutaj dzieje. Do czegoś w końcu ta rzeka nas doprowadzi, jeszcze trochę.
— No to prawda, dobrze sobie radzimy jak na razie. Miejmy nadzieję, że jeszcze trochę, a nie że będziemy tu miesiącami, a może i nawet latami — mówił Jacob.
— Myślę, że to raczej niemożliwe, więc w ogóle takich myśli nie ma co dopuszczać do głowy.
— Idziemy spać, nie ma co rozmyślać. Wyśpijmy się i odpocznijmy na jutro — dodałem.
— Trzeba, noo… bo oczy mi się już kleją — powiedział Jacob.