E-book
14.7
drukowana A5
62.14
VII. Tysiącletni mrok. Tom 1

Bezpłatny fragment - VII. Tysiącletni mrok. Tom 1


5
Objętość:
330 str.
ISBN:
978-83-8324-135-7
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.14
Leśny kontynent
Królestwo ludzi

Część I

Geneza śmierci (lata 7434–7444 według kalendarza elfów „Olivinir”)

Rozdział pierwszy

Przeznaczenie

Siedzę przy jakiejś drodze i czekam na śmierć. Jest zima, nie wiem którego roku, wiem jednak, że jest mi bardzo zimno i jestem straszliwie głodny. Możecie sobie pomyśleć, że to dziwne, dwudziestolatek czekający na śmierć pod starym dębem. Wielu z was zapewne od razu uznałoby mnie za łotra z ciemnych zaułków Miasta Króla. Tak, takich często się znajduje zamordowanych w ślepych uliczkach bądź siedzących bez celu dla swego istnienia. Kiedyś, gdy wiodłem normalne życie, widząc ludzi w sytuacji jak moja dziś natychmiast uznawałem, że byli zbyt słabi, by żyć. Paradoksalnie teraz, gdy sam znalazłem się w tak nieprzyjemnym położeniu, wiem, że moja wcześniejsza myśl była idiotyczna. To nigdy nie jest tak proste, przecież nawet najgorszy łotr pragnie żyć, czasem wystarczy chwila, aby to życie zmarnować. Wystarczy wybrać nieodpowiednią ofiarę, na której sztyletem zamierzamy wymusić oddanie wszystkich pieniędzy. Można powiedzieć, że nie żyję już od dawna, od czasu, kiedy moje życie się zawaliło. Mój ojciec służył w wojsku króla jako jeden z dowódców, był dla mnie idealnym ojcem. Jeszcze gdy byłem mały, codziennie opowiadał mi bajki, zawsze szanował moją matkę i świetnie władał mieczem. Tak, to był mój ojciec — po policzkach zaczęły płynąć mu łzy — moje życie było idealne, miałem dziewczynę, którą kochałem. Miała długie, bujne, kasztanowe włosy, zielone oczy, delikatne usta, duże piersi i smukłą talię. Będąc przy niej, czułem się najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ale to już przeszłość, to było w innym życiu. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że mam tak wiele, aż do teraz, gdy wszystko straciłem. Prawda, uważałem swe życie za nie najgorsze, ale zawsze zamiast zastanowić się nad tym, jak wiele mam, zastanawiałem się nad tym, jak zdobyć więcej. Wszystko szło całkiem nieźle. Ojciec dostał awans na dowódcę zbrojnych, ja zaś byłem jednym z jego żołnierzy. Pewnego dnia zostaliśmy wezwani przed oblicze króla, co było dość poważną sprawą, gdyż nasz władca nigdy nie wzywał nikogo bez konkretnego powodu. Większością spraw zajmował się jego namiestnik, dlatego też spotkanie z królem było czymś niezwykłym, nawet dla dowódcy zbrojnych, a tym bardziej dla zwykłego żołnierza takiego jak ja. Weszliśmy do komnaty audiencyjnej. Nasz nieśmiertelny król wampir siedział na swym ogromnym tronie zrobionym z czerwonej stali niespotykanej nigdzie w całym Królestwie Ludzi. Wysoki, szczupły, o wręcz wychudzonej twarzy z wydatnymi kośćmi policzkowymi, z długimi czarnymi włosami związanymi w kitkę. Jego wysokość siedział niczym posąg. Wydawał się być prastarą rzeźbą wykutą w skale i ustawioną w sali, której ściany i sufit pokrywał obraz „Wyzwolenie z okowów” Luisa Monte. Nadzwyczajne dzieło ukazywało wielkie zwycięstwo naszego monarchy, gdy ten tysiąc lat temu wraz ze swą armią podbił Diamentowy Gród i wybił ród prawowitych królów ludzi. Tym samym zakończył okres czterdziestoletnich walk. Każdy mieszkaniec Królestwa Ludzi chcący zdobyć lepsze wykształcenie winien znać przebieg bitwy o Diamentowy Gród, jak i dzieło Luisa Monte. Jedynie nieliczni mają zaszczyt obejrzenia oryginału znajdującego się w komnacie audiencyjnej króla. Wielka szkoda, że wielu z nich zaraz po obejrzeniu tego majestatycznego dzieła została skazana na śmierć przez naszego jakże łaskawego monarchę. Leon, idąc wraz z ojcem przez komnatę audiencyjną, wpatrywał się w dwóch gwardzistów króla stojących po obu stronach tronu. Gwardziści budzili powszechny strach wśród poddanych, gdyż nie byli ludźmi. Były to dwie nieśmiertelne istoty, które król przywołał z zaświatów i uwięził w ciałach jakichś nieszczęśników. Oczywiście z biegiem lat ciała się zużywały, lecz monarcha za pomocą magii przenosił dusze swych wiecznych gwardzistów do kolejnych ciał, które miały służyć przez następne lata, dopóki się nie zestarzeją. Te praktyki nie były pochwalane przez ludzi, jednak nikt nie miał odwagi otwarcie się temu przeciwstawić, gdyż król jest władcą absolutnym nieznającym sprzeciwu. Chłopak wpatrywał się nie w sylwetkę ani wygląd dziwnych istot, ponieważ te były nadzwyczaj normalne. Ich oczy były nienaturalne, pozbawione białek, całkowicie czarne, niczym dwie bezdenne studnie. Gwardziści naszego monarchy nigdy nie sypiali ani się nie odzywali, jedynie strzegli, słuchali i wykonywali każdy rozkaz króla.

— Wasza Wysokość. — Uklękliśmy na kolana z niecierpliwością i strachem, czekając aż władca przemówi.

— Wiesz, dlaczego wraz z tobą wezwałem twojego syna? — Ton głosu monarchy był twardy jak stal, a zarazem gładki jak jedwab, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.

— Nie mam pojęcia, mój władco.

— Zapragnąłem, aby ujrzał na własne oczy, jak kończą zdrajcy. Może to sprawi, że nie pójdzie w ślady swego kłamliwego ojca.

— Panie, błagam jedynie o łaskę dla mojej rodziny.

Wówczas jeszcze nie miałem pojęcia, o co chodzi, później dowiedziałem się, że mój ojciec spiskował przeciw królowi. Niestety ów spisek wyszedł na jaw.

— Łaskę dla rodziny, powiadasz? A czemuż to miałbym okazać choćby cień łaski zdrajcy czyhającemu na me życie?

— Ja, ja… — Mariusz, już gdy wchodził do komnaty audiencyjnej, był blady jak ściana. Teraz trząsł się ze strachu.

— Zabierzcie to ścierwo z moich oczu, przygotujcie go jako następny pojemnik, przynajmniej jego ciało na coś się przyda.

Strażnicy natychmiast podeszli do Mariusza i wynieśli go z sali, to był ostatni raz, kiedy Leon widział ojca. Chciał coś zrobić, jakoś im przeszkodzić, uratować go, ale jedynie stał i nie był się w stanie poruszyć, wciąż wpatrując się w przerażające oczy gwardzistów.

— Zapewne mnie znienawidzisz za to, co zrobię twojemu ojcu, dlatego też najrozsądniejszym wyjściem byłoby cię zabić, jednakże nie jesteś winien zbrodni swego ojca ani też nie jesteś dla mnie żadnym zagrożeniem, jesteś wolny, możesz odejść.

I tyle. To historia mojej zagłady. Gdy wróciłem do domu, okazało się, że nie mam już domu ani rodziny. Przez długi czas kradłem i spałem w zaułkach najbardziej podejrzanych zakątków Miasta Króla. Przy życiu trzymało mnie jedynie pragnienie zemsty.

Z zamyślenia Leona wyrwał tętent kopyt.

Zauważyłem zbliżającego się rumaka, poczułem, jakby miało stać się coś strasznego, choć widziałem tylko niewyraźny zarys postaci dosiadającej wierzchowca. Czułem od tej osoby wielką żądzę krwi, ogarnął mnie niepowstrzymany lęk.

Leon był szczupłym chłopcem z głęboko osadzonymi, ciemnobrązowymi oczami. Mroźny wicher targał jego długie, czarne włosy. Jeździec zbliżył się, zsiadł z konia, wyciągnął dłoń w geście przywitania:

— Witam, jestem Marek, nie masz pojęcia, jak długo cię szukałem, chłopcze.

Zebrałem resztki sił i podałem dłoń przybyszowi. Jego dłoń była zimna jak lód. Nie było w tym nic dziwnego, że przejeżdżał tędy obcy.

Trasa z Miasta Króla prowadząca do Diamentowego Grodu była bardzo ruchliwa. To nie obecność człowieka ubranego na czarno zaniepokoiła chłopca, lecz jego słowa „nawet nie wiesz, jak długo cię szukałem”. Może król zdecydował, że ułaskawienie mnie było błędem, i wysłał za mną człowieka, który ma mnie zabić? To by tłumaczyło jego słowa i bijącą od niego żądzę mordu.

— Czy to nasz król przysłał cię abyś mnie zabił? –zapytałem. Kiedyś taka myśl przeraziłaby mnie całkowicie, ale teraz, gdy nie zostało mi już nic, to w pewnym stopniu pocieszająca myśl, przynajmniej nie umrę z głodu.

— Nie, nie przysyła mnie król. Przysłał mnie ktoś, kto nie chciałby, aby twoje życie poszło na marne. Znam twoją historię, wiem, jak wiele wycierpiałeś i że nic ci nie pozostało. Jednak to wcale nie oznacza, że nie masz po co żyć. Należę do pewnej organizacji, która wyszukuje ludzi niemających już nic. Zwracamy życie takim jak ty w zamian za wierną służbę. Sam kiedyś znalazłem się w podobnej sytuacji do twojej, nie miałem nic poza nadzieją na śmierć. Wtedy zjawił się dziwny człowiek, który zabrał mnie do Daru Życia. Tam zwrócono mi życie, nie jest ono może idealne, ale mam przynajmniej jakiś cel, więc co powiesz? Wolisz tutaj siedzieć i czekać na śmierć czy udasz się ze mną, z podejrzanym typkiem o nieznanych ci zamiarach, do miejsca o dziwnej i zapewne nieznanej ci nazwie?

— Chyba nie mam innego wyjścia. — To pewnie jedynie sen albo już nie żyję, a z mojego ciała zostały jedynie kości leżące pod starym dębem.

— Proszę chłopcze, zjedz i napij się, a ja poczekam. Nieładnie z twojej strony, powinieneś się przedstawić. — Marek miał krótkie, czarne włosy i czarne oczy, był chudy, liczne blizny na jego twarzy świadczyły o tym, że wiele przeżył. Ubrany był na czarno, jego krótki, gęsty, ciemny zarost nadawał mu poważny wygląd.

— Jestem Leon.

Mężczyzna podszedł do konia i wyciągnął ubranie z torby przerzuconej przez jego muskularną szyję, po czym rzucił je Leonowi:

— Ubierz to, chłopcze. Gdy już zjesz i się ubierzesz, musimy ruszać.

W głowie Leona kłębiło się wiele myśli. Co prawda wiedział, że w Królestwie Ludzi istniało kilka tajnych gildii z ukrytymi siedzibami, które werbowały ludzi w podobny sposób, ale nigdy nie myślał, że coś takiego spotka akurat jego. Może to czarodzieje zamierzają go przyjąć do swojego grona. Nie, to niemożliwe, ich jest jedynie siedemnastu, a każdy z nich żyje kilkaset lat dzięki magii. Nasz bohater, gdy już zjadł, napił się, wstał i ubrał, zdziwił się, że przyszło mu to z taką łatwością. Może to dzięki jedzeniu, którego już dawno nie spożywał. Od śmierci ojca niewiele jadł, ponieważ musiał kraść, żeby zjeść, a nie lubił kraść, więc robił to tylko wtedy, gdy czuł wielki głód. Przez następne dni podróży nasi dwaj bohaterowie prawie wcale nie rozmawiali. Marek był z natury małomówny, a Leon był przerażony tą niezwykłą sytuacją. W głębi duszy podejrzewał, że to sen lub swego rodzaju kraina umarłych, w której będzie musiał wykonywać niezwykłe zadania i zabijać groteskowe potwory.

Przez pierwszych kilka dni zmierzali traktem biegnącym w południowo-zachodnim kierunku. Na horyzoncie majaczył gmach potężnego Diamentowego Grodu. Skręcili na zachód, w stronę Miasta Kości. Diamentowy Gród nawet z tak wielkiej odległości robił wielkie wrażenie. Był to potężny zamek ciągnący się kilometrami. Najbardziej niezwykły w tej monstrualnej budowli jest błękitny kolor kamienia, z którego zostały wykonane mury, wieże i wewnętrzna warownia. Mistrz kamieniarski nadzorujący pracę nad budową zamku odkrył starożytny sposób elfów na zapewnienie kamieniowi niezwykłego błękitnego koloru, który nigdy nie blaknie.

Mistrz kamieniarski nadzorował pracę nad Diamentowym Grodem przez czterdzieści lat, a ukończywszy dzieło zmarł po siedmiu dniach. Na łożu śmierci powiedział: „Przyczyniłem się do budowy najpiękniejszej rzeczy, jaką widziałem w całym swoim życiu, teraz umrę szczęśliwy”. Po śmierci ten sam człowiek został uznany za najwspanialszego budowniczego wśród ludzi. Tylko nieliczni wiedzą, że był Arcymistrzem Magów. Diamentowy Gród przez tysiące lat służył królom jako siedziba aż do czasu, gdy zza morza przybył król wampir, wybił ród królewski i wybudował własną siedzibę. Ścieżka Wielu Pytań zmierzała w sam środek gór oddzielających Królestwo Ludzi od Królestwa Krasnoludów. Droga co chwilę skręcała i wiła się niczym wąż. W trakcie musieli przemierzać liczne jaskinie i tajne przejścia, z każdą chwilą podróż była trudniejsza, niebezpieczniejsza i bardziej męcząca. Leon nigdy nie doświadczył podobnego mrozu. Wydawało się, że lodowaty wiatr przenika ubrania i skórę. Marek ostrzegał go przed trudną podróżą — Góry Lodowe to dopiero początek wiecznie skutej lodem Krainy Krasnoludów:

— Dla kogoś takiego jak ty, młodego człowieka, który nigdy nie podróżował po górach, to wystarczy, aby odmrozić ręce i ptaszka, gdy będziesz chciał się odlać. Ten mróz może nawet zabić, a tego byśmy nie chcieli, prawda, chłopcze?

Jednakże żadne słowa nie były w stanie przygotować go na taką podróż. W Lodowych Górach człowiek pozostawał sam ze sobą i przenikającym mrozem, nawet gdy wokoło było pełno ludzi.

Był tylko mróz, ból w każdym mięśniu i wieczna walka o to, aby nie spaść. Jeżeli tak niebezpieczna droga wiedzie do tego całego bractwa, to nie chcę nawet wiedzieć, co czeka mnie na miejscu — pomyślał Leon. Pomimo wszystkich trudności i wielu ciężkich chwil podczas podróży przez z pozoru niezdobyte góry Leon w głębi duszy był szczęśliwy, żył. Tak, to było zdecydowanie lepsze niż czekanie na śmierć pod drzewem, wszystko było od tego lepsze. Wiadomo, nasz bohater nie miał pojęcia, co może czekać go na końcu wędrówki, a przez cały czas niepokoiła go żądza krwi bijąca od jego towarzysza. Leon wiedział, że gdyby Marek zamierzał go zabić, mógłby to zrobić już dawno temu, więc to musiało być coś innego. Był pewien swych obaw co do zachowania towarzysza, gdyż jego pragnienie zabicia go było niemal namacalne, widoczne w każdym ruchu, geście.

Było też coś innego. Marek cały czas starał się nie patrzeć na towarzysza, unikał jego dotyku, a nocami, gdy Leon spał, gdzieś znikał.

Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że mężczyzna z czymś walczy, ale nie wiadomo z czym. Owa walka zamknęła szansę na jakiekolwiek rozmowy, a co za tym idzie na wizję tego, co czeka Leona w Darze Życia.


***

W Mieście Króla urodziło się pewne szczególne dziecko. W jego żyłach płynęła starożytna krew pierwszych ludzi. Chłopiec, gdy był jeszcze niemowlakiem, został porwany na Wyspę Tajemnic i był tam wychowywany przez staruszka. Każdego dnia chłopak szkolił się i uczył po to, aby wypełnić swe przeznaczenie. Jego mentor zawsze powtarzał, że nie może wieść normalnego życia ze względu na swój szczególny dar, o którym dowie się w swoim czasie.

— Witaj, Kanie, dziś nadszedł czas, abyś dowiedział się o swym szczególnym darze.

Mistrz był łysym, zgarbionym staruszkiem. Jego oczy były niezwykłe, dostrzec w nich można było wszystkie istniejące kolory z osobna. Momentami zdawało się, iż są czarno-niebieskie, lecz po chwili były mieszaniną zupełnie innych kolorów.

Za skromną posturą starca kryła się wielka siła odczuwalna dla pozostałych ludzi.

— Mistrzu, mam nadzieję, że podołam temu wyzwaniu.

Kan był nieprzeciętnie zbudowanym, wysokim chłopakiem. Jego wielkie, brązowe oczy wraz z krótko obciętymi włosami identycznego koloru nadawały mu łagodny wygląd, lecz chłopak wzbudzał lęk swą posturą.

— Oczywiście, że sobie poradzisz. Jesteś jednym z władców żywiołów, a dokładniej władcą żywiołu ziemi. Przykro mi to mówić, ale z tego powodu nigdy nie będziesz wiódł normalnego życia. Nie spłodzisz dzieci. Nie będziesz również mógł mieć żony ani domu. Każdy władca żywiołów przybywał na ziemię, aby dokonać wielkich czynów. Często były to okrutne rzeczy zalewające świat cierpieniem. Oczywiście ty nie staniesz się zły, ponieważ nie ma w tobie ani kropli zła.

Starzec uważnie przyglądał się Kanowi i milczał.

Jednakże ten nie powiedział nic, więc mentor ponownie przemówił:

— Ze względu na to, kim jesteś, chciałbym, abyś nauczył się, jak zapanować nad żywiołem ziemi. Kanie, świat cię potrzebuje. Potrzebuje nie tego, kim jesteś teraz, lecz tego, kim się staniesz. Musisz przyczynić się do zabicia wampira tyrana i wygnać z naszego świata istoty, które do niego nie należą. Jeżeli nie zechcesz się tego podjąć, nikt inny tego nie zrobi, a wszyscy ludzie wraz z tym światem będą skazani na zagładę.

— Nie wiem, co oznacza mieć normalne życie, i bardzo bym chciał się dowiedzieć, jak to jest. Jednak najwyraźniej nie jest mi to pisane. Nie mam pojęcia, czy jestem w stanie opanować żywioł ziemi i ocalić świat przed zagładą, lecz jeżeli takie jest moje przeznaczenie, to spróbuję i dam z siebie wszystko.

— Cieszy mnie to. Jest jeszcze coś, co muszę ci powiedzieć. — Nagle mistrz padł na kolana i pochylił głowę z pokorą. — Gdy byłeś małym bobasem, wykradłem cię z domu, możliwe, że teraz miałbyś kochającą rodzinę, a ja ci to odebrałem. Masz prawo mnie za to znienawidzić, ale musiałem powiedzieć ci prawdę, przepraszam.

Gdyby nie mistrz, mógłbym teraz siedzieć w domu przy kominku, spoglądając na swoich kochających rodziców — pomyślał Kan ze smutkiem, na głos jednak powiedział:

— Mistrzu, nikt nigdy nie mógłby obdarzyć mnie większą miłością niż ta, którą otrzymałem od ciebie. Nigdy również nie chciałbym innego życia niż to, które wiodę.

Kan podszedł do starca i ujął go w swe wielkie ramiona. Staruszek wyglądał jak dziecko w objęciach ogromnego chłopca. To był piękny poranek, na ogromne mury z czarnego kamienia, którymi była okolona wyspa, padał blask porannego słońca. Wyspa Tajemnic wyglądała jak ogromny park otoczony murami. Wszędzie były drewniane ławeczki, drzewa i trawniki poprzecinane brukowanymi uliczkami. We wschodniej części muru znajduje się wiecznie zamknięta brama wejściowa strzegąca tajemnic wyspy. Przy samej bramie ciągnie się część mieszkalna, głównie domy i budynki użytkowe.

Południowo-wschodnia część to pola uprawne i sady, a reszta to wielki park. Oprócz północno-zachodniej części wyspy, która była odcięta od reszty dodatkowym murem i podzielona na siedem osobnych części. Ludzie mieszkający na wyspie (głównie rolnicy, kucharze i gospodynie) zwali ją strefą tajemnic i snuli niesamowite historie na temat tego, co znajduje się w środku. Niektórzy twierdzili nawet, że zarządca (bo tak zwali staruszka) trzyma tam różnego rodzaju pradawne istoty.

Inni mówili o wielkich skarbach ukrywanych tam przez niego oraz wielkim smoku, który ich strzegł. Nawet sam Kan nie miał pojęcia, co znajduje się w tamtej części wyspy. Nie wiedział tego nikt poza mistrzem, a ten nie chciał zdradzić tej tajemnicy, nawet swemu uczniowi. Wiele razy chłopiec pytał o to swojego mentora, lecz staruszek zawsze odpowiadał to samo:

— Kryją się tam tajemnice mogące zniszczyć każdego, dlatego tamta część pozostaje zamknięta, mój drogi.

Wyspa była odcięta od świata zewnętrznego i żyła swoim tempem. Niekiedy statki przypływały, jednak były wzywane przez mistrza, gdy zachodziła taka potrzeba. Zarządca wyspy miał wielu przyjaciół we wszystkich królestwach. Kilkakrotnie na wyspę zawijały statki niezwykle groteskowe, z najróżniejszymi istotami na pokładzie.

Niezmiennie wszystkie istoty darzyły mistrza wielkim szacunkiem. U większości z nich widoczny był również strach przed malutkim, zgarbionym staruszkiem o pomarszczonej twarzy.

Rozdział drugi

Morderczy trening

Po wielu dniach morderczej podróży Marek wraz z Leonem dotarli do Daru Życia. W samym centrum gór skrywała się niewielka dolinka. Gdy weszli na polankę, nieznośny wicher nagle ustał, a śnieg przestał padać. Dosłownie w jedną sekundę zrobiło się spokojnie i cicho. Dolinę porastała zielona trawa, pośród której rosły różnego rodzaju kwiaty. Gdy Leon wszedł na polanę, stanął jak wryty.

— To niemożliwe, przecież jesteśmy w Lodowych Górach.

— Magia, chłopcze. — Marek był po prostu rozbawiony reakcją swego towarzysza. — Chciałbym zobaczyć twoją minę, gdy wejdziesz do pracowni naszego mistrza.

W samym centrum doliny znajdowały się kamienne drzwi prowadzące pod ziemię. Marek podszedł do nich i wypowiedział szeptem jakieś niezrozumiałe słowa, po czym wrota natychmiast zaczęły się przesuwać. Gdy wielka płyta przesunęła się o metr, Leon ujrzał kamienne schodki prowadzące do podziemi.

— Tutaj cię zostawiam, chłopcze. Po wejściu do środka ujrzysz ośmioro drzwi z lewej i prawej strony. Jednak ciebie będą interesować wrota na wprost. Gdy się uchylą, wejdź do środka, a dowiesz się wszystkiego — powiedział Marek, po czym poklepał chłopaka po plecach.

W odczuciu Leona był to dziwny gest po wielu dniach unikania jakiegokolwiek kontaktu.

— Dasz sobie radę, ja spadam, do zobaczenia.

— Dziękuję ci.

— Nie masz za co dziękować.

— Uratowałeś mi życie, gdyby nie ty, umarłbym pod tamtym drzewem.

— Ja jestem tylko narzędziem w jego dłoni, niczym więcej.

Marek, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i udał w stronę, z której przybył. Wewnątrz podziemi było ośmioro drzwi, każda para ustawiona w dwa równoległe rzędy, i samotne wrota znajdujące się na końcu prostego korytarza. Wszystkie zostały pozbawione klamek, a także dziurek na klucze. Widniały na nich jedynie dziwaczne znaki nieprzypominające żadnych z widzianych przez Leona liter.

Może to pismo elfów albo krasnoludów — pomyślał chłopak. Idąc korytarzem i mijając kolejne drzwi wykonane z różnych metali i drewna, Leon czuł narastający lęk. To, co jest ludziom nieznane, wzbudza ich lęk. Leon nie był wyjątkiem od tej reguły i czuł narastający strach będący niczym cień za jego plecami. Ogromny strach został, lecz w głowie chłopca zaczęła budzić się ciekawość. Drzwi na wprost w dotyku były ciepłe. Metal, z którego były wykonane… tak, to był ten sam metal, z którego zbudowano tron króla. Głęboka czerwień przyciągała spojrzenie, wręcz hipnotyzując patrzącego. Po kilku minutach wyczekiwania Leon usłyszał nieznane słowa dobiegające z pomieszczenia znajdującego się za czerwonymi drzwiami z runą. Wrota uchyliły się, nasz bohater wszedł do pomieszczenia, jakiego jeszcze nigdy nie widział. Stało w nim jedynie masywne biurko z dwoma krzesłami po przeciwnych stronach. Na jednym z nich siedział starszy mężczyzna o mlecznobiałych włosach sięgających mu do pasa i krótkiej bródce tego samego koloru. Pomimo iż siedział, widać było, że jego smukłe ciało jest napięte, jakby miał zaraz skoczyć do morderczego ataku. Mężczyzna miał niebieskie oczy i krótki, orli nos. Jego twarz była gładka i smukła, a w oczach kryła się niespotykana głębia. Po spotkaniu z Markiem posiadającym wiele blizn na twarzy chłopak spodziewał się, że przywódca tego ich całego bractwa również będzie posiadał wiele blizn. Twarz tego człowieka, prócz zmarszczek zdradzających jego sędziwy wiek, była nieskazitelna. Zaiste to pomieszczenie było niezwykłe, gdyż poza biurkiem, dwoma krzesłami i białowłosym mężczyzną nie było tam nic. Nie było ścian, sufitu, wejścia ani wyjścia. Dookoła ciągnęła się jedynie nieskończona biała pustka. Leon podszedł do biurka i usiadł na krześle, nie zwracając nawet uwagi na mężczyznę siedzącego naprzeciw. Chłopak teraz był już pewien, że to wszystko to jakiś sen albo coś w tym stylu. Tymczasem ów człowiek czekał w milczeniu, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem na twarzy, wpatrując się w chłopaka swym przenikliwym wzrokiem. Więc to ten chłopak, którego tyle czasu szukałem. Hmm, nie wydaje się być wyjątkowy, ale to tylko pozory.

— Witam cię, Leonie. Jestem Markus, przywódca i opiekun Gildii Zabójców.

— Czy ja umarłem, a może to jakiś sen? A ty jesteś wytworem mojej podświadomości?

— Widzisz, niektórzy twierdzą, że całe nasze życie jest jednym wielkim snem, ale ty w to nie wierzysz, prawda?

— Nie wiem. Nigdy nad tym nie myślałem.

— Czyżby?

Leon nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć, więc milczał.

— Nigdy nie zastanawiałeś się, po co żyjemy? Przecież i tak na koniec każdy umrze, więc jaki to ma sens? Tak, oczywiście, wydać na świat kolejne pokolenie, ale przecież oni też muszą umrzeć, a więc po co to wszystko?

— Nie mam pojęcia, może po to, aby doświadczać, uczyć się?

— Uczyć się, doświadczać, a na koniec umrzeć i utracić to wszystko, co zdobyliśmy bądź osiągnęliśmy?

— Ale chyba lepiej jest żyć, niż po prostu umrzeć, twierdząc, że to nie ma sensu.

— Tak, właśnie o to mi chodziło. Chłopcze, lepiej jest żyć nawet pomimo tego, jak wiele cierpień przyjdzie nam znieść. Mimo że tak naprawdę niewiele wiemy o tym, co nas może czekać po śmierci i czy to ma jakikolwiek sens. Dlatego też, patrząc na ciebie, gdy siedziałeś czekając na śmierć, pomyślałem: jaka szkoda, taki młody chłopiec bez celu istnienia. Pomyślałem wtedy, że mogę ci pomóc, jak myślisz, czym może być ta pomoc?

— Nie mam pojęcia.

— Mogę nadać twemu życiu cel. Nie myśl sobie, że robię to bezinteresownie, z czystej dobroci. Oferuję ci życie niekoniecznie idealne bądź pełne szczęścia. Oferuję ci życie pełne obowiązków i wyrzeczeń. Będę wymagał całkowitego posłuszeństwa i wykonywania moich poleceń bez względu na to, jak bardzo okrutne bądź trudne rzeczy będziesz musiał uczynić. Co ty na to?

— Ja, ja nie wiem, co mam powiedzieć, nie mam nic, poza tym chyba nie mam wyjścia.

— Zawsze istnieje inne wyjście, pytanie brzmi: czego pragniesz? Czy pragniesz zwykłego życia, domu, rodziny, kochającej żony? Czy może pragniesz zemsty? Zobaczyć, jak król, który ci wszystko odebrał, klęczy u twych stóp i błaga o litość?

— Tak naprawdę nie wiem, czego pragnę.

— Rozumiem i wcale mnie to nie dziwi, większość spośród żyjących ludzi tak naprawdę nie wie, czego pragnie, a przez to podejmuje błędne decyzje. Podążają przez życie, którego nie chcą. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak wielkie konsekwencje kryją się za czymś takim?

— Na pewno ktoś taki nie jest szczęśliwy.

— Oczywiście, że nie jest, a do tego drażni go każdy szczegół, jakby to te małe krótkie chwile były wszystkiemu winne. A winny jest sam człowiek, który nie potrafi zmienić swego życia, gdyż jest zbyt słaby albo po prostu boi się zaryzykować, ponieważ wydaje się mu, że znajduje się w niewidocznej klatce codzienności, lub po prostu nie wie, czego pragnie.

— Klatce codzienności? Nie rozumiem…

— Widzisz, każdy ma jakieś obowiązki. Każdy je wykonuje i żyje w taki właśnie sposób, ale dlaczego?

— Nie wiem, wszyscy tak żyją, to normalne.

— No właśnie, większość boi się odstawać od grupy. Ludzie przede wszystkim pragną uznania innych, boją się zaryzykować, gdyż boją się pogardy, chcą być jedynie szanowani, no i oczywiście przez to pragną mieć więcej.

— Więcej?

— Tak, więcej. Więcej pieniędzy i dóbr materialnych oraz tytułów, gdyż sądzą, że to one czynią ich lepszymi od innych, ale czy tak naprawdę jest?

— Nie wiem, każdy szanuje lordów i królów ze względu na ich bogactwa i pozycję.

— Czyżby? A może ich szanują, bo się ich boją? Przecież czarodzieje nie posiadają żadnych dóbr materialnych poza swoją wiedzą, a mimo to są powszechnie szanowani nawet przez królów i wielkich lordów.

Leon czuł się pokonany, teraz sam już nie wiedział, dlaczego tak właśnie jest. Słowa mistrza jednak nie przyniosły mu żadnych odpowiedzi, a jedynie jeszcze więcej pytań.

— Wiem, chłopcze, że takie rozmowy z pozoru nie przynoszą żadnego pożytku, gdyż zamiast znaleźć odpowiedzi, mamy jeszcze więcej pytań. Ale żeby znaleźć odpowiedź, trzeba umieć zadać właściwe pytanie, więc może jednak jest z tego jakiś pożytek. Moje pytanie do ciebie brzmi, czy jesteś w stanie wyrzec się wszystkiego i być jedynie narzędziem w moich rękach? Będziesz mieczem trzymanym w mej dłoni, niczym więcej ani niczym mniej. Odbiorę ci wszystko, ale w zamian nadam twemu życiu cel, którego teraz tak okrutnie potrzebujesz. Będziesz musiał dla mnie zabijać i robić złe rzeczy. Będę wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Musisz wiedzieć również, że od tej decyzji nie ma odwrotu, członkostwo w Gildii Zabójców jest dożywotnie. Dlatego nie odpowiadaj teraz, chciałbym, abyś to dobrze przemyślał. Za chwilę otworzą się drzwi mojej pracowni. Gdy znajdziesz się na korytarzu, jedne wrota będą otwarte, znajdziesz za nimi jedzenie i łóżko, wyśpij się dobrze, najedz i zastanów. Gdy już podejmiesz decyzję, drzwi w twej komnacie, jak i w mojej pracowni same się otworzą. Aha, a tak przy okazji, ta komnata jest zaczarowana, dlatego widzisz tutaj jedynie pustkę. Tak naprawdę znajduje się w niej wiele rzeczy i panuje tu straszny bałagan. To już chyba wszystko, co powinieneś wiedzieć.

Markus zaczął skrobać coś piórem w wielkim tomiszczu stojącym na blacie biurka. Leon, opuściwszy komnatę, udał się do wskazanego pomieszczenia i poszedł spać, zbyt wiele myśli kłębiło się w jego umyśle. Poza tym był bardzo zmęczony. Na chwilę przed zaśnięciem uświadomił sobie, że już od bardzo dawna nie spał w normalnym łóżku, a chyba nigdy w tak wygodnym. Stał w komnacie audiencyjnej króla, który się śmiał. Jego przeszywający umysł śmiech był cierpieniem wylanym na duszę Leona. Dwaj gwardziści wyciągali brutalnie ciało jego ojca z komnaty, chciał coś zrobić, pomóc, lecz wciąż jedynie stał. Nie był w stanie się poruszyć, nic nie mógł zrobić. Nie pomogłeś mu, zostawiłeś go na śmierć, nic nie zrobiłeś, szeptał głos w jego głowie. Wciąż wpatrywał się w wielkie czarne oczy gwardzisty, były niczym dwa bezdenne oceany czarnej wody. Czerń tych oczu była niezwykła, wręcz niemożliwa dla chłopaka. Ta chwila wydawała się biec w nieskończoność, jakby droga do drzwi sali audiencyjnej ciągnęła się kilometrami. Wciąż wpatrywały się w jego czarne ślepia, z biegiem czasu wydawało się, że oczy rosną, już po chwili Leona otaczała ciemność. Usłyszał własny krzyk i zbudził się cały zlany potem.

Ostatnio często miewał koszmary, ale ten sen powtarzał się raz po raz. Czego pragniesz? W głowie chłopca zdawał się rozbrzmiewać głos mistrza, choć nie było go nigdzie w pobliżu. Tak, już wiem, czego pragnę. Muszę go zabić, nie mam innego wyjścia. To przez króla nie mam teraz nic. Jednak zabicie naszego monarchy nie będzie łatwe, wielu próbowało przez setki lat, lecz nikomu się nie udało. Żeby to osiągnąć, muszę być potężny. Bractwo zabójców to idealny początek. Markus wciąż siedział przy biurku, nie odchodził od niego, od kiedy chłopak wyszedł. Tym razem czytał starą i wielką księgę. Szybko się zdecydował — pomyślał Markus.

Gdy Leon wszedł, na jego wychudzonej twarzy widać było zdecydowanie.

— Będę jednym z twoich ludzi.

— Dobrze, zaczniemy trening od jutra. Trening nie będzie łatwy, jeżeli odpuścisz choć trochę, nie dasz rady i zginiesz. Będziesz jedynie mieczem w mej dłoni, ale abyś stał się dobrą, twardą stalą, najpierw musimy cię zahartować.

— Rozumiem, dam z siebie wszystko i dziękuję za uratowanie życia.

— Nie powinieneś mi dziękować, ponieważ nie robię tego z dobroci. Od teraz jesteś na moje rozkazy, im prędzej to sobie uświadomisz, tym lepiej dla ciebie.

Kiedy Leon się zbudził, mistrz już czekał na niego w drzwiach wejściowych do jego pokoju.

— Witaj, Leonie, dzisiaj rozpocznie się twój trening. Mam nadzieję, że wczoraj najadłeś się do syta, gdyż pierwszą częścią szkolenia jest ćwiczenie silnej woli. Od dziś przez następne siedem dni nie zjesz nic, będziesz dostawał jedynie wodę do picia.

— To nie będzie łatwe.

— Bo też takie być nie ma. Przez okres diety będziesz trenował jedynie umysł, chodź za mną.

Gdy Markus wyszedł na korytarz, drewniane drzwi naprzeciw były otwarte. Leon już z zewnątrz ujrzał regały zapełnione książkami, jednak dopiero po wejściu do środka zdał sobie sprawę z ogromnej liczby tomów znajdujących się w pomieszczeniu.

— To jest nasza biblioteka.

— Tutaj są chyba wszystkie książki świata. Mistrzu, jak to możliwe, że uzbieraliście taką kolekcję?

— Cóż, nasz zakon istnieje już tysiąc lat, to wystarczająca ilość czasu na uzbieranie tylu książek.

— Tysiąc lat? To oznacza, że tysiąc lat temu, kiedy nasz obłąkany król zdobył władzę, już działaliście. Dlaczego go nie powstrzymaliście?

— Odpowiedź na to pytanie leży przed tobą. — Markus wskazał dłonią na pierwsze trzy regały, nad którymi widniały wielkie napisy, kolejno od lewej: historia, filozofia, magia. — Od dzisiaj każdy twój dzień będzie wyglądał bardzo podobnie: wstajesz rano, czytasz, idziesz spać. Zanim osobiście zacznę cię nauczać, musisz osiągnąć pewien poziom wiedzy. Książki są na to najlepszym sposobem, a przy okazji czegoś się dowiesz. Twoim celem jest przeczytać księgi z trzech pierwszych regałów.

— Ale przecież są ich tam setki!

— Dokładnie dwieście, układając je, starałem się ograniczyć do podstawowej wiedzy, jaką powinieneś posiąść. Wiedz, że w Gildii Zabójców nie toleruję głupców.

— Rozumiem.

— Raz na jakiś czas będę cię wysyłał do Miasta Kości po prowiant, abyś tutaj nie zgnił.

Markus, nie czekając na odpowiedź, wyszedł z pomieszczenia, a drzwi za nim zamknęły się, mając się otworzyć dopiero na wieczór.

Leon, nie chcąc tracić czasu, od razu zabrał się za pierwszą księgę, była to historia najdawniejsza, opasłe tomiszcze, którego strony z biegiem lat pożółkły. Głód czaił się niczym cień wyczekujący chwili słabości, chociażby nieznacznej luki w umyśle chłopca.

Chwilami zdawało się, że słyszał głos w swojej głowie: nie dasz rady, to niemożliwe. Pomyśl logicznie, już pierwszy dzień jest tak trudny, co będzie później? Siedem dni bez jedzenia? To niemożliwe. Leon z pierwszej książki dowiedział się, że na początku ich ląd zamieszkiwały pradawne istoty żyjące tysiące lat w harmonii z naturą, a cały kontynent pokrywały lasy. Były to smukłe istoty, wysokie i łagodne, nieznające cierpienia, strachu czy nienawiści. Ich kraina była niczym raj na ziemi, nie było na niej wojen, głodu, królów ani lordów. Każdy był tak samo ważny i tyle samo się mu należało. Zamiast powiększać swój dobrobyt materialny, mieszkańcy owej krainy żyli skromnie i beztrosko. Rozwijali umiejętności twórcze, a nade wszystko cenili ciszę i spokój. Ich filozofia głosiła, że jedynie, jeśli nikt nie zostanie wywyższony, nikt również nie zostanie poniżony. Pewnej niezwykłej nocy stała się rzecz niemożliwa. W pięciu sąsiadujących ze sobą domostwach narodziły się bliźniaki, które znacznie różniły się od swoich współplemieńców. Z biegiem lat różnica stawała się coraz bardziej zauważalna. Dzieci były niskiego wzrostu i miały bujne brody.

Ich krępa budowa idealnie odzwierciedlała harde charaktery. Pradawne istoty bardzo szybko zorientowały się, że niższe istoty, choć z nich zrodzone, są ich całkowitym przeciwieństwem. Tak oto do sielankowej krainy wkradła się odmienność, a wraz z nią pojawiły szyderstwa, a ostatecznie nienawiść. Małych mieszkańców zaczęto zwać krasnalami. Społeczeństwo idealnych istot nie chciało przyjąć do swego grona tych bardzo odmiennych istot. Nie potrafiono ich zaakceptować, krasnale czuły to na każdym kroku, a ich niechęć z dnia na dzień rosła. W końcu ziarno zawiści dojrzało i wyrosła z niego róża o ostrych kolcach, które pamiętają.

Krasnale wyprowadziły się do gór i zaczęły zwać się krasnoludami. Starożytne istoty z biegiem lat wyrosły na rasę elfów. Oczywiście od tamtych dni obie rasy pamiętały dzielące ich różnice, a kwiat owej róży pozostał intensywnie czerwony i żądny krwi.


***

Kan stał w środku świątyni ziemi okolonej jedynie światłem świec ustawionych w rzędach przy każdej z czterech ścian. Podłoga, ściany i sufit były z twardej, ubitej ziemi. W środku nie było okien. Konstrukcja miała kształt sześcianu, bez jakichkolwiek wypukłości. W środku nie znajdowało się nic poza świecami, podestem ozdobionym starożytnymi i niezrozumiałymi dla Kana runami i stojącą na nim księdze. Gdy chłopak tylko ujrzał księgę, poczuł w sercu ulgę. Koiła go swoją obecnością, była wielka i stara. Natychmiast po wejściu do pomieszczenia władca ziemi poczuł moc bijącą od księgi, siłę, która go wabiła.

W jego głowie zdawał się rozbrzmiewać głos:

— Chodź do mnie, Kanie, wypełnij swe przeznaczenie!

— Mistrzu, ta księga… — Kan zamilkł na chwilę, bał się tego, w jaki sposób oddziałuje na niego dziwny przedmiot stojący na podeście. — Ona do mnie przemawia.

— Cóż, mój drogi uczniu, wszystko ci wyjaśnię, ale najpierw chciałbym, abyśmy wyszli na zewnątrz, gdyż tutaj nie byłbyś w stanie się skupić.

Kan, wychodząc z mistrzem z jednego z pomieszczeń znajdujących się w strefie tajemnic, wciąż myślał o księdze. Gdy mistrz zamknął wrota ziemnej komnaty, Kan przestał odczuwać obsesyjne zainteresowanie księgą i zaczął rozmyślać nad tajemniczym tomiszczem.

To uczucie, kiedy tylko ją ujrzałem, nigdy jeszcze nie doświadczyłem czegoś takiego. Nie wiem, czy to dobry pomysł, abym miał stać się władcą żywiołu ziemi, ta księga to nie jakaś zwykła rzecz. Czułem to tak, jakby coś żyło w jej środku, nie mam pojęcia co, ale to chyba jakaś istota. Może to magia. Podczas treningów mistrz nieraz opowiadał mi o magii, ale ta istota wewnątrz… czułem, że chce nade mną zapanować. Nie wiem, czy sobie poradzę z czymś takim.

— Mistrzu, ta księga ma na mnie niewiarygodny wpływ. — Kan miał ochotę powiedzieć również o istocie wewnątrz, lecz jakaś jego cząstka mówiła mu, że nie powinien nikomu tego zdradzać.

— Usiądźmy na ławeczce.

Gdy staruszek dziś rano oznajmił chłopakowi, że ten dowie się, co kryje się za murami strefy tajemnic, Kan nie potrafił ukryć swego podekscytowania. Od najmłodszych lat chciał poznać te tajemnice. Po wejściu do środka uczeń ujrzał prostą ścieżkę. Po obu jej stronach znajdowało się po trzy bramy wykonane z różnobarwnych metali, ostatnia siódma brama umieszczona była na wprost. Szkoda, miałem nadzieję, że w środku będą smoki — pomyślał. Pierwsza brama po prawej była z brązowej stali, kolejna w prawym szeregu była niebieska, następnie znajdowała się błękitna. W lewym szeregu każda brama również była innego koloru: czerwona, ciemnoniebieska i czarna. Brama w środku była żółta. Kan razem ze swoim mentorem weszli przez brązową bramę i tam właśnie znajdowała się ziemna świątynia, a w niej tajemnicza księga wywierająca ogromny wpływ na chłopaka. Teraz, gdy siedział na jednej z wielu ławeczek znajdujących się na wyspie, Kan nie był w stanie myśleć o niczym innym prócz księgi. Mistrz dłuższy czas wpatrywał się w ucznia, po czym przemówił głosem, który natychmiast wyrwał chłopaka z zamyślenia.

— Wpływ księgi na twoją osobę nie powinien cię przerażać. To nie jest zwyczajna książka, którą może czytać każdy, to księga żywiołu ziemi, potężny magiczny artefakt. Każda niepowołana osoba, która postanowi sięgnąć po tę księgę, zostanie stłamszona i ugnie się jej woli, dlatego też ta część wyspy jest zamknięta. Oczywiście ty jako władca żywiołu ziemi od teraz będziesz tam miał wstęp, jednakże pamiętaj, możesz wejść tylko przez brązowe wrota, pozostałe pomieszczenia należą do innych żywiołów i nie są przeznaczone dla ciebie.

— Kiedy rozpoczniemy trening?

— Niestety, ale podczas tej próby nie mogę ci towarzyszyć. Tym razem twym mentorem będzie księga.

— Ale to przecież tylko książka.

— Nie bądź tego taki pewien. Księga posiada swoją wolę, nie możesz się jej poddać, gdyż wtedy zostaniesz stłamszony, a ostatecznie zginiesz.

— Rozumiem, ale…

— Nie martw się, wszystko, czego musisz się nauczyć, jest w księdze. Niech nie zwiedzie cię niewielka liczba zapełnionych stronnic, gdyż księga potrafi niektóre ze swych sekretów ukrywać i pokazywać czytelnikowi, gdy uzna, że jest gotowy je poznać. Możliwe, że niektórych sekretów nigdy ci nie ujawni.

— Czy w każdym z pomieszczeń znajduje się taka księga?

— Tak, lecz każda księga odpowiada za inny żywioł, jak pomieszczenie, w którym się znajduje. Widzisz, każdy z żywiołów różni się od innych, tak samo księgi posiadają swego rodzaju charakter. Każda z ksiąg jest esencją cech danego żywiołu i odzwierciedla jego naturę. Z czasem, gdy będziesz trenował, księga zacznie przelewać na ciebie te cechy, czy tego chcesz, czy nie.

— Ale ja wolałbym pozostać sobą, nie zmieniać się.

— Całe swoje życie doświadczamy nowych rzeczy, złych bądź dobrych i mają one na nas trwały wpływ. Często zmiany są drobne, wręcz niezauważalne, jednak gdybyś spotkał siebie za dwadzieścia lat, stwierdziłbyś, że jesteś zupełnie innym człowiekiem. Zmiany są nieuniknione, mój chłopcze.

— Ale dodatkowy wpływ księgi sprawi, że będzie to nienaturalna zmiana.

— Wpływ księgi sprawi, że staniesz się tym, kim stać się musisz. W twoim przypadku jest to jak najbardziej naturalne.

— Rozumiem. Jeżeli każde pomieszczenie odzwierciedla jeden żywioł, oznacza to, że jest siedem żywiołów?

— Tak.

— Mistrzu, czy ty jesteś jednym z władców żywiołów?

— Ja nie jestem władcą żadnego z żywiołów, jestem jedynie starcem, który odpowiada za zarządzanie wyspą i udzielanie podstawowego treningu władcom, jeżeli tego potrzebują. — Starzec skromnie się uśmiechnął, pochylając lekko głowę.

— Ale gdzie są pozostali władcy?

— Możliwe, że niektórzy z nich jeszcze się nie narodzili, inni śpią pewnie w wygodnych łóżkach bądź spacerują.

— Spacerują?

— Żyją swoim życiem. Jeszcze do nas nie trafili, lecz z czasem wszyscy się tutaj znajdą.

— Skąd będą wiedzieli, że są władcami żywiołów? Poza tym nikt nie wie, co znajduje się za tymi murami.

— Widzisz, mój drogi, przeznaczenie jest niewidoczną siłą kierującą naszym życiem. To ono ich do nas sprowadzi. Oczywiście nic się nie stanie, jeżeli troszkę pomożemy ręce przeznaczenia.

— Jakie są jeszcze żywioły?

— Każda z bram w strefie tajemnic odzwierciedla swój żywioł. Brązowa brama zaprowadzi cię do pomieszczenia ziemi, ta moc umożliwia przenoszenie głazów, a nawet gór. Niebieska brama to woda, jej władcy potrafili tworzyć wiry, morskie fale, tsunami zmiatające z powierzchni ziemi całe miasta. Błękitne wrota to powietrze mogące wywołać huragany. Czerwona to ogień, władcy tego żywiołu palili całe armie na polach bitwy. Ciemnoniebieska to elektryczność, władcy tego żywiołu przywoływali błyskawice smażące ludzi w nawet najlepszych zbrojach. Czarna to śmierć, jej wadcy mogą przywoływać plagi i zabijać w ułamku sekundy. Żółta to światło, jej władcy tworzyli promienie słoneczne palące przeciwników. Oto siedem żywiołów. Wiedz jedno, możliwości, jakie dają żywioły swym władcom, są nieograniczone, ja wymieniłem ich bardzo niewielką część.

Więc będę w stanie przenosić góry, to niemożliwe, takiego czegoś nikt nie potrafi, nawet magowie — pomyślał Kan.

— Czy był kiedyś władca, który władał dwoma żywiołami naraz?

— Nie, lecz niegdyś wszystkie żywioły były jednym. Zostały rozdzielone, ale w każdym z nich nadal zawarta jest cząstka pozostałych. Natomiast każdy spośród władców posiada niewielką zdolność manipulacji pozostałymi żywiołami.

— Były jednym, lecz już nie są, a mimo to każdy zawiera cząstkę pozostałych? Nie do końca to rozumiem.

— Nic dziwnego, mój drogi. Nie jest to łatwe do zrozumienia i tak ma być. Dowiesz się nieco więcej po przeczytaniu księgi, lecz nie spodziewaj się pełnego zrozumienia natury żywiołów, gdyż ta dalece wykracza poza możliwości poznawcze istot cielesnych. W księdze ziemi jest spisane życie każdego twego poprzednika. Możesz wiele się nauczyć z ich historii. Widzisz, mój chłopcze, ja mogę cię naprowadzić na drogę twojego przeznaczenia, lecz na niektóre z pytań musisz sam znaleźć odpowiedzi.

Mistrz wstał i odszedł leniwym krokiem, nie czekając na odpowiedź Kana. Chłopak wiedział, co to oznacza. Z tym wyzwaniem musiał się zmierzyć samodzielnie.

Rozdział trzeci

Czas próby (10 lat później)

Mistrz jak zwykle siedział za biurkiem i czytał jakieś opasłe tomiszcze. Leon siedział naprzeciw i czekał, aż skończy lekturę. Kilkakrotnie próbował sam rozpocząć rozmowę, lecz starzec zawsze kazał mu czekać, wykonując delikatny gest dłonią.

— Witaj, Leonie, twój trening trwa już dziesięć lat. Myślę, że nadszedł czas, abyś stał się jednym z nas. Zanim jednak to nastąpi, musisz przejść próbę, która ukarze, czy jesteś tego godzien.

Leon wpatrywał się w mistrza, milcząc. Nie był już tym samym chłopcem, który przybył dziesięć lat temu do Daru Życia. Podczas morderczego treningu jego ciało stało się smukłe i umięśnione. Twarz o twardych rysach wyglądała teraz niczym wykuta z kamienia. Nigdy nie zdradzała uczuć, a czerń jego włosów, jakby się pogłębiła. Jego brązowe oczy jeszcze mocniej pociemniały. Teraz chłopak niegdyś żyjący bez celu stał się mężczyzną i wiedział, czego pragnie. Jego jedynym celem, jedynym sensem istnienia była zemsta. Zanim będzie w stanie zabić króla, musi zdobyć siłę, w związku z czym wykonuje wszystkie rozkazy mistrza.

Tak, to moja jedyna szansa, będę jego mieczem, a gdy już zdobędę wystarczającą potęgę, zwrócę się przeciw niemu — pomyślał Leon. W trakcie wieloletniego treningu Leon upewnił się w swym przekonaniu. Teraz jego postanowienie zabicia króla było mocne niczym stal.

— Na czym ma polegać moja próba?

— Za dwadzieścia dni z Krwawego Fortu wyruszy Robert Krwisty, syn Robara. Będzie on zmierzał do zamku Śmierć Lewiatana, ale tam nie dotrze. Zabijesz go po drodze i zajmiesz jego miejsce, po czym udasz się do Śmierci Lewiatana. Tam będziesz służył lordowi Tytosowi Lewiatanowi jako giermek, gdyż właśnie w tym celu Robert został zaproszony na dwór Tytosa. Doszły mnie słuchy, że ktoś planuje zabić Tytosa. Twoim zadaniem będzie niedopuszczenie do morderstwa i zdemaskowanie zabójcy. Czy masz jakieś pytania?

— Słyszałem, że ród Krwistych ma w zwyczaju farbowanie włosów na czerwony kolor każdemu nowo narodzonemu członkowi rodziny. Tytos zapewne o tym wie, dlatego też natychmiast zostanę rozpoznany. Robert na pewno nie wyruszy w podróż sam. Musiałbym zabić jego towarzyszy, lecz to wzbudzi podejrzenia na dworze Tytosa. Jeżeli tego nie zrobię, musiałbym zabić go tak, aby nikt nie zauważył, po czym udawać, że nim jestem, przed ludźmi znającymi go od wielu lat. Z powodu innego wyglądu oszczędzenie jego świty nie wchodzi w grę.

— Wyglądem się nie martw, od tego mamy Magicznego Mikiego, a co do zabójstwa Roberta, to już twój problem. Miki da ci wszystko, czego będziesz potrzebował. Zanim wyruszysz, radziłbym ci przeanalizować historię rodu Krwistych i Krwawego Fortu. Nie zabijaj chłopaka od razu po wyjechaniu z Krwawego Fortu, gdyż musisz najpierw poznać jego cechy charakteru, stosunek do towarzyszy i inne. Osobiście dowiedziałem się, że Robert to typ psychopaty skorego do szalonych czynów. W jego świcie będzie tylko dwóch kuzynów, syn siostry jego ojca Dawid oraz syn brata jego ojca Bruno. Pierwszy jest strachliwy, niezdecydowany, wiecznie padał ofiarą dowcipów pozostałej dwójki, a drugi wygadany, lubiący się przechwalać. Cała trójka jest nierozłączna od dzieciństwa. Ojciec Roberta chciał, żeby podróżował pod eskortą straży, ale chłopak uparł się, iż wystarczają jego przyjaciele, co znacznie ułatwi ci zadanie. Dwaj przyjaciele Roberta mają jedynie za zadanie odeskortować go do zamku Lewiatanów i tam go opuszczą.

— Rozumiem. Co się ze mną stanie, jeżeli nie dam rady ochronić Tytosa?

— Wtedy będę zmuszony cię zabić — Markus powiedział to z taką swobodą, jakby oznajmiał Leonowi, że pora na obiad. — Pamiętaj, Leonie, o wiele trudniej jest kogoś ochraniać, niż go zabić. Jeden zły ruch i twoja tożsamość zostanie ujawniona. W skład rady Lewiatana między innymi wchodzi mistrz magii. Jak zapewne wiesz, magów jest jedynie siedemnastu: siedmiu magów, pięciu arcymagów, trzech mistrzów magii i dwóch arcymistrzów magii, nigdy nie więcej ani mniej. Magowie żyją setki lat, znają tajemne zaklęcia, a ich wiedza znacznie przewyższa twoją. Dlatego też musisz się bardzo pilnować, gdyż nawet najmniejszy błąd natychmiast zostanie zauważony przez Ramzesa, mistrza magii służącego rodowi Lewiatanów już od ponad dwustu lat. To wszystko, co musisz wiedzieć. Natychmiast udasz się do pracowni Mikiego. Myślę, że twoja nowa twarz jest już gotowa. Pamiętaj tylko, że jesteś jedynie mieczem w mej dłoni. Już wiesz, co cię czeka po powrocie, jeżeli zawiedziesz. Gdy nie uda ci się wykonać misji, nie próbuj uciekać. Przed nami nie ma ucieczki.

Zmierzając do pracowni Mikiego, Leon analizował swe zadanie. To nie będzie łatwe, mistrz miał rację, prościej byłoby kogoś zabić, niż ochraniać. Biorąc pod uwagę, że stanę się giermkiem Tytosa, zapewne będę przy nim całe dnie. Jednakże problemem są noce, gdy będę spał. Tytos na pewno ma strażników przy drzwiach, ale to tylko zwykli żołnierze, a oni są nieuważni i łatwo ich oszukać. Lord zapewne również nie ma nikogo, kto by kosztował jego potrawy przed spożyciem, bo niby po co? Trucizna może zabić go w każdej chwili i nic na to nie poradzę, muszę sprawić, aby Tytos wiedział, iż ktoś czyha na jego życie, ale jak? Chyba mam pomysł. Ciekawe, czy ma jakichś wrogów, może niecierpliwy dziedzic albo Ramzes, wtedy w grę będzie wchodziło użycie magii, z czym sobie nie poradzę i niechybnie lord zginie.

— Cześć, przyszedłeś po maskę i rzeczy potrzebne ci do próby? — Magiczny Miki był niskim, tęgim facetem, jego zawsze idealnie ogolona głowa współgrała z grymasem gniewu na jego twarzy.

— Tak. — Jak zwykle jest wściekły.

— A więc czego ci potrzeba? Na pewno twarzyczka tego krwistego gnojka i coś do jedzenia na czas podróży, ostatnio zapytałem mistrza, czy nie mógłbym gotować czegoś bardziej wyszukanego, i wesz, co mi odpowiedział?

— Nie mam pojęcia. — To dziwne, że wiecznie wkurzony facet tak świetnie gotuje. Niektórzy z Gildii Zabójców twierdzą, że to stale wypowiadane przez niego przekleństwa podczas gotowania nadają jego potrawom tak niezwykły smak. Chociaż tak naprawdę nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek prócz mnie jadł jego potrawy. Jeszcze dziwniejsze jest to, z jaką precyzją potrafi stworzyć kopię czyjejś twarzy. Każdy wie, że Miki podczas przygotowywania swych masek zachowuje stoicki spokój, i chyba tylko wtedy. Może to przez swój gniew jest zarządcą i kucharzem w Gildii Zabójców.

— Czy miecz w twej dłoni narzeka na pochwę, w której go trzymasz, bądź na osełkę, którą go ostrzysz? Czy ja wyglądam na pieprzony miecz? Dobra, nieistotne, wracając do tematu, maska jest już gotowa, połączyłem ją z peruką, aby wszystko się solidnie trzymało. Jedzenie jest również spakowane.

— Będę potrzebował jeszcze jednej maski i peruki, trucizny zdolnej zabić dorosłego mężczyznę, która zadziała po kilku godzinach, i trucizny, po której człowiek będzie bliski śmierci, ale nie umrze.

— Pierwszy rodzaj trucizny rozumiem, to do zabicia gówniarza, ale po co ci ta druga? — Ten chłopak jest głupi albo genialny.

— Obmyśliłem pewien fortel. Aha będę potrzebował też harfy i małego lustra.

— A po jaką cholerę ci harfa? Masz chronić Tytosa, a nie go zabawiać! — To jednak głupek. Nie, to niemożliwe. Stary sądzi, że będzie z niego dobry zabójca, a on się nigdy nie myli. — Dobra, dostaniesz to wszystko. Jeżeli zamierzasz użyć drugiej maski, będę musiał ci pokazać, jak je zakładać i mocować. Czy druga maska ma być jakaś szczególna?

— Najlepiej, gdyby była to twarz o delikatnych rysach, z falowanymi blond włosami.

— Chyba mam taką. — Miki nagle sposępniał i zwrócił się do Leona z poważną miną: — Wiesz co cię czeka, jeżeli zawiedziesz?

Zostanę zabity, a moja zemsta się nie dokona.

— Tak, wiem, mistrz mnie zabije.

Dobra, mam już wszystko — pomyślał Leon, wychodząc z pracowni Magicznego Mikiego. Miki jak zwykle wykonał kawał dobrej roboty, maski wyglądały jak żywe. Teraz muszę udać się do biblioteki i dowiedzieć wszystkiego o rodzie Krwistych. Od chłopaka na pewno ta wiedza będzie wymagana jako że jest szlachetnie urodzony. Nie wiem, czy powinienem również znać historię rodu Lewiatanów… Nie, ten chłopak od Krwistych nie jest molem książkowym, pewnie jego wiedza ogranicza się do informacji o własnym rodzie.

Wchodząc do biblioteki, Leon natychmiast poczuł charakterystyczny zapach wypełniający pomieszczenie. Pomimo iż chłopak już na samym początku swego dziesięcioletniego treningu przeczytał wymagane przez mistrza księgi, często zaglądał tutaj, aby zdobyć większą wiedzę. Mistrz zawsze mawiał: „Wiedza to broń równie ostra jak miecze, sukces naszych misji często jest zależny od posiadanej przez nas wiedzy”. Jak zwykle starzec miał rację, ciekawe, ile on ma właściwie lat? Na półkach stały setki tomów, może nawet tysiące, lecz Leona interesował tylko jeden. Przeszedł do działu historii i natychmiast znalazł odpowiednią księgę. Historia pomniejszych rodów spisana przez anonimowego autora była opasłym i straszliwie nudnym tomem. Leon kartkował strony, aż znalazł interesujący go dział Historia rodu Krwistych. Ród Krwistych powstał w trakcie buntu obecnego króla. Gdy przybył on ze swoją armią wampirów, wydawało się, że nie mają szansy podbić Królestwa Ludzi, gdyż było ich stosunkowo niewielu. Kraj był wtedy wyniszczony po długiej wojnie wewnętrznej i ludzie pragnęli pokoju, lecz wojna była wciąż nierozstrzygnięta.

Niezbyt liczna armia wampirów okazała się być zabójczo skuteczna podczas walki pomimo niewielkiej liczebności. Wampiry nie czują bólu, nie giną łatwo, a ich refleks i niewiarygodna szybkość czynią z nich niezłomnych wojowników. Bardzo szybko lordowie przekonali się, iż walka z armią wampirów nie ma sensu. Pierwszymi, którzy ugięli kolana, byli najemnicy na usługach lorda z Zielonego Zamku. Kompania najemników zwała się Krew i Ból, co miało być przestrogą dla wrogów. Król wampir w nagrodę mianował dowódcę kampanii swym pierwszym lordem i obiecał wybudować jego rodowi zamek, gdy tylko wojna się skończy. Armia wampirów wygrywała wszystkie bitwy, a lordowie kolejno poddawali się, oprócz wielkiego lorda Morelka Durala, którego ród od setek lat dzierżył władzę królewską. Nasz obecny król wymordował cały ród Duralów a po ukończeniu wojny zbudował swemu pierwszemu wasalowi potężny zamek. Przywódca najemników stał się lordem a swój ród nazwał rodem Krwistych.

Zamek nazwał Krwawym Fortem i od tamtej pory aż po dziś dzień jego przodkowie są lordami. Po umocnieniu swej władzy król odesłał wampirzych towarzyszy do tajemniczej i odległej krainy, w której narodził się pierwszy wampir. Przez setki lat ród Krwistych niezachwianie dochowywał wierności naszemu nieśmiertelnemu królowi. Trzech największych lordów Królestwa Ludzi gardzi rodem Krwistych, wciąż pamiętając o ich pochodzeniu od zwykłego najemnika. Podczas wojny z krasnoludami, około dwustu lat temu, lord Krwistych Robert — zwany zabójczym — wykazał się niezwykłym męstwem w wielu bitwach. Rozumiem, chłopaka nazwano na cześć największego bohatera ich rodu — pomyślał Leon. Dobra, to powinno mi wystarczyć, powiedzmy, że znam pobieżnie historię rodu Krwistych, która na przestrzeni lat była w miarę spokojna, jako że król wampir rządzi twardą ręką. Teraz muszę poznać ich drzewo genealogiczne i jutro rano będę gotowy.


***

Kan stał wsparty o reling i wpatrywał się w malejącą postać staruszka stojącego na nabrzeżu Wyspy Tajemnic. Tydzień temu jego mistrz oznajmił mu, iż już najwyższy czas, aby wyruszył w podróż. W ciągu ostatnich lat nasz bohater był bez reszty pochłonięty swym treningiem. Teraz wiedział bardzo wiele o swoim żywiole i jego naturze, jednak nadal jego opanowanie magii było dość słabe, a wiedza na temat różnorodnych technik mglista. W trakcie treningu księga pouczała go i wskazywała mu drogę, jak korzystać z magii żywiołu, lecz pierwsza zasada brzmiała: nie można używać magii w bezpieczny sposób, im bardziej skomplikowanych czarów pragniesz użyć, tym niebezpieczniejsze jest to dla ciebie. Do tego istniało wiele zaklęć, których księga nie zamierzała mu ukazać.

Kan wielokrotnie nalegał, lecz nic to nie pomagało, za każdym razem na stronnicach pojawiała się ta sama odpowiedź: nie jesteś gotów i wątpię, abyś za sto lat był. Jako jedną z pierwszych technik chłopak opanował manipulowanie materią księgi. Niezwykły tom był wykonany z materii, którą można przekształcać w inne przedmioty. Staruszek oznajmił, że chciałby, aby Kan udał się do Królestwa Elfów, aby odnaleźć kolejnego władcę żywiołów i sprowadzić go na Wyspę Tajemnic. Chłopak wiedział, że nie może zabrać księgi ze sobą, lecz mógł ją zamienić w coś zupełnie innego, na przykład w broń. Kan po wielu godzinach rozmyślań zdecydował się na miecz półtoraręczny. Teraz na plecach chłopaka spoczywał piękny miecz z brązowej stali, która zmieniała odcień przy każdym ruchu. Momentami ostrze wydawało się czarne, po czym jego barwa stawała się jasnobrązowa. Miało to praktyczne zastosowanie, gdyż wciąż zmieniający się odcień stali miał zmylić przeciwnika w trakcie walki. Już wcześniej Kan był niezłym szermierzem, lecz teraz stał się okrutnym przeciwnikiem. Ostrze w jego dłoni zdawało się być lekkie niczym piórko, lecz dla przeciwnika podczas walki wydawało się najcięższym mieczem na świecie. Miecz w trakcie walki kierował swym właścicielem, teraz Kan wykonywał kombinację cięć, których nie znał. Do tego jego długie, potężnie umięśnione ramiona dawały mu niesamowity zasięg i siłę ciosu. Z zamyślenia Kana wyrwał jeden z elfów podróżujących z chłopakiem. Ich kompania płynąca statkiem Lady Mya składała się jedynie z czterech elfów i Kana.

— Ktoś, kto posiada tak wspaniały miecz, na pewno walczy z zaciekłością bestii, czyż nie?

— Ćwiczę szermierkę, od kiedy pamiętam, lecz nie nazwałbym swoich umiejętności mistrzostwem we władaniu mieczem. Jeszcze nigdy nie udało mi się pokonać mego mistrza podczas treningów.

— Ten niepozorny staruszek, jak na mój gust, kryje wiele tajemnic. Osobiście żałuję, iż nie dane było mi się z nim zmierzyć.

— Myślałem, że elfy to spokojny lud nielubiący przemocy? — Kan wielokrotnie myślał o swym pierwszym spotkaniu z elfami, lecz gdy do niego doszło, myślał tylko o Wyspie Tajemnic, domu, który musiał opuścić.

— Spokojny, tak, lecz nie powiedziałbym, że nielubiący walki. Widzisz, mój wielki towarzyszu, brzydzimy się przemocą, lecz doceniamy wspaniałość walki. Ja natomiast wyróżniam się wśród elfów szczególnym uwielbieniem do walki.

Z pozoru elf nie wyglądał na wojownika. Szczupłe ramiona, jak i cała jego postura nie świadczyły, że jest wojownikiem. Uwagę Kana przyciągnęły jego zielone włosy i fioletowe oczy oraz delikatnie skośne uszy, lecz w przypadku elfów były to standardowe atrybuty.

Elf kontynuował:

— Od zawsze każdy przeze mnie spotkany człowiek, elf bądź krasnolud interesuje mnie jako przeciwnik w walce. Jesteś ogromnym facetem. Twoja siła musi być prawie nienaturalna, a z mieczem półtoraręcznym w swej potężnej dłoni masz również niewiarygodny zasięg. To naturalne, że chciałbym z tobą powalczyć, oczywiście tylko wtedy, jeśli się zgodzisz. Co ty na to?

— Tak, lecz nie mamy tutaj mieczy treningowych.

— To nie problem, mój przyjacielu. Wyciągnij miecz. Masz na imię Kan, prawda?

— Tak. — Kan wyciągnął swój miecz.

Elf delikatnie musnął ostrze, szeptając kilka słów. Przez sekundę Kanowi wydawało się, że powietrze dookoła miecza zamigotało, lecz poza tym nic się nie zmieniło.

— Jestem Arestes. Z jakiej stali jest wykonany twój miecz? Nigdy jeszcze takiej nie widziałem. To ostrze wydaje się być żywe.

Elf, nie marnując czasu, wyciągnął swój miecz i natychmiast przeciągnął po ostrzu dłonią, szeptając nieznane Kanowi słowa. Miecz Arestesa był wykonany ze srebrnej stali miejscami przechodzącej w biel. Klinga była niesamowicie ostra.

— To Zimna Furia, towarzysz mej każdej podróży. Teraz nie musisz się martwić o nasze ostrza, użyłem magii. Nasze miecze okala bariera niepozwalająca zranić przeciwnika, jest ona niewidoczna dla oka i nie zmienia ciężaru oręża.

— Nigdy jeszcze nie walczyłem na statku, to będzie dość trudne. — Kan ustawił się naprzeciw elfa, w odległości czterech kroków. W głowie wciąż pobrzmiewały mu słowa mistrza dotyczące elfów: „Nie daj się zwieść ich drobnej budowie. Elfy są świetnymi szermierzami, a do tego są skromni, nawet najlepszy z nich powie, że jest słaby”.

— Tylko postaraj się mnie zbytnio nie poobijać, mój wielki przyjacielu. — Uśmiech na twarzy Arestesa przeczył jego słowom.

Co prawda jest niższy ode mnie o głowę, ale to elf. Nigdy nie walczyłem z elfem. Elf, nie zwlekając, ruszył na przeciwnika dziki i nieprzewidywalny. Kan zaatakował od góry w szyję, nie chcąc pozwolić mu na skrócenie dystansu, jednak Arestes uchylił się, wykonał obrót i ciął w łydkę. W ostatniej chwili Kan zdążył postąpić krok w tył. Nie wiadomo kiedy elf znalazł się po prawej stronie Kana i ciął sztychem miecza w brzuch przeciwnika. Tym razem Kan nie zdążyłby zareagować, lecz miecz pokierował jego ruchami.

Odbił miecz na bok i ciął w szyję. Statek wciąż kołysał się miarowo na falach, co wyprowadzało Kana z równowagi. Elf wręcz wykorzystywał miarowe bujanie się statku podczas walki. Uchylił się przed ciosem w szyję, wykonał pełny obrót i natychmiast znalazł się za plecami Kana. Gdy elf ciął prosto w plecy przeciwnika, ten rzucił się niczym szaleniec na prawy bok, przeturlał po pokładzie i znalazł trzy kroki od elfa.

— Już myślałem, że cię mam, ale widzę, iż to nie będzie takie proste.

Jego miecz musi sporo ważyć, ledwo jestem w stanie zablokować jego cięcia. Mimo to nie jest powolny, to dość dziwne — pomyślał Arestes.

— Nie przyjdzie ci to łatwo.

— Mistrz dobrze cię wyszkolił, lecz nie zdołasz wygrać, ponieważ mam dwa atuty, których ty nie posiadasz.

Tym razem to Kan ruszył do ataku, ciął od góry, lecz elf zablokował jego cios, po czym odepchnął rywala z dziką siłą. Kan stracił równowagę przez ruch statku ledwie na ułamek sekundy, lecz elf wykorzystał to bezbłędnie. Zrobił krok do przodu, wybił się w powietrze, po czym odbił od klatki piersiowej Kana i wykonał salto w tył. Kan ciężko zwalił się na plecy, w tym czasie Arestes wylądował zgrabnie przed nim i przyłożył mu sztych miecza do gardła.

— Po pierwsze walczysz na statku po raz pierwszy, ja nie. Po drugie z góry założyłeś, iż jesteś ode mnie silniejszy. — Elf zwinnym ruchem schował swój miecz do pochwy, po czym podał Kanowi dłoń i pomógł mu wstać. — Gdyby nasz pojedynek odbył się na lądzie, miałbyś spore szanse na wygraną.

— Nie spodziewałem się, że walka na statku tak bardzo się różni od walki na lądzie.

— Podczas walki musisz znać swe otoczenie, gdyż jedna niezauważona gałązka na ziemi może zadecydować o twej przegranej.

— Jakbym słyszał swego mistrza.

— Podczas walki odniosłem nieodparte wrażenie, że twoimi niektórymi ruchami kierował miecz. Czy to prawda? — Arestes przyglądał się Kanowi.

— Cóż, ten miecz jest dość wyjątkowy.

— Widziałem już wiele wyjątkowych mieczy, lecz żaden nie kierował ruchami swego szermierza. Rozumiem, nie chcesz zdradzać swoich tajemnic, więc uszanuję twoją decyzję. Mam nadzieję, że jeszcze będziemy mogli powalczyć. Zanim dotrzemy do mej krainy, minie wiele czasu, a podróż statkiem jest dość nudna.

— Oczywiście, muszę poćwiczyć walkę na statku, lepiej przegrać podczas ćwiczeń, niż zginąć w trakcie wojny. Czy mógłbyś opowiedzieć mi nieco o waszej krainie, zanim tam dotrzemy?

— Hmm… Widzisz, ciężko jest opisać słowami piękno krainy elfów, gdyż nieistotne jest to, co tam ujrzysz, a to, jak się będziesz czuł.

— Szkoda, wiele czytałem o tym, jak niezwykła jest wasza kraina.

— Tak, zaiste jest. Mogę ci opowiedzieć o nas, gdyż znacząco różnimy się od ludzi.

— Z wielką chęcią cię wysłucham.

— Wiele czasu podróżowałem, zanim wasz król nie zamknął granic. Od zawsze lubiłem obserwować ludzi. Wy ciągle się gdzieś śpieszycie, my natomiast staramy się robić wszystko z rozwagą. Lubicie przekształcać otaczającą wasz rzeczywistość na swoje potrzeby. Dostosowujecie otoczenie do siebie, natomiast my dostosowujemy się do otoczenia. Mam tutaj na myśli naturę. Drzewa zabijacie, a zwierzęta niewolicie, aby wam służyły. My chronimy drzewa, a zwierzęta traktujemy na równi ze sobą. Widzisz, gdyby okazało się, że gdzieś są istoty potężniejsze od nas, tak jak my jesteśmy od zwierząt, wolałbyś, aby potraktowali nas tak jak wy czy jak my?

— Tak, wiem, co masz na myśli. Mistrz kiedyś powiedział mi, że nie krzywdzi innych istot, gdyż sam nie chciałby zostać skrzywdzony.

— Tak, cieszy mnie to, że użył słowa istot, a nie ludzi. Przykro mi to mówić, lecz ludzie już zapomnieli, że drzewa są również żywymi istotami. Bardzo się od nas różnicie. My nie pragniemy władzy. Pokochaliśmy życie beztroskie. Życie, w którym godzinami rozmyślamy nad światem lub dniami wychwalamy jego piękno.

Kan znacznie posmutniał, słowa elfa dobitnie ukazywały ludzką naturę. Był świadom, że ludzie są różni i nie wszystkich dotyczy ten opis, lecz jak wielu mu odpowiada?

— Czy myślisz, że kiedyś staniemy się tacy jak wy. Czy myślisz, że jest dla nas szansa na tak beztroskie życie jak wasze?

— Nie myśl, że elfy są idealne. Czy kiedyś będziecie podobni nam? Myślę, iż wybraliście inną drogę, z której już nie da się zawrócić. Ale celem tej drogi niekoniecznie jest destrukcja. Po prostu musicie odnaleźć swój własny sposób. Zostawię cię samego z twymi przemyśleniami. Jestem już zmęczony, do zobaczenia jutro, mój drogi.

Za uśmiechem Arestesa krył się ból. Kan zastanawiał się, czy jego również martwi przyszłość ludzi.

Rozdział czwarty

Podróż

Jak zwykle poranek miał gorzki smak przez nieustający senny koszmar, w którym król odbierał Leonowi ojca. Z biegiem lat chłopak przyzwyczaił się do tego bólu, lecz zawsze w myślach przeklinał króla i zadawał sobie pytanie, dlaczego ten go oszczędził? Leon, nie zwlekając, spakował rzeczy, ubrał maskę o blond włosach i wyruszył z Daru Życia, bez zostawienia jakiejkolwiek wiadomości dla mistrza. Wiedział, iż mistrz jest praktycznym człowiekiem, i gardzi zbędnymi gestami takimi jak pożegnania.

To nie jest moja rodzina. Rodzina została mi odebrana przez króla — pomyślał Leon. Wychodząc z krypty, jak zwykle zachwycił się niezwykłością zaczarowanej polanki znajdującej się w samym centrum gór. Gdybym tylko mógł tutaj zostać, położyć się i podziwiać piękno tego niezwykłego miejsca. Gdy Leon wychodził poza granicę ciepłej, wiecznie porośniętej zieloną trawą polanki czuł gorycz. Wiedział, że po raz kolejny czeka go męcząca podróż przez mroźne góry. W trakcie dziesięcioletniego treningu wiele razy podróżował do Miasta Kości po prowiant dla Bractwa Zabójców. Z początku towarzyszył mu Markus bądź Miki, którego nawet lodowaty wicher nie powstrzymywał przed narzekaniem. Leon od dawna znał już drogę wiodącą przez góry na pamięć, więc podróżował sam. Samotność była dobra, pozwalała mu skupić się na misji. Muszę udawać inną osobę, jeden błędny ruch, malutki szczegół bądź zły gest i zostanę rozpoznany.

Pierwszą częścią podróży było przebycie wiecznie oblodzonego mostu. Leon stąpał ostrożnie, zdając sobie sprawę z konsekwencji jednego źle postawionego kroku. Most był strasznie długi, zbudowany nad przepaścią. Dookoła otaczały go szczyty górskie. Widok był niesamowity, lecz Leonowi nie wolno było skupiać się na wspaniałości tego obrazu. Most został zbudowany przez pierwszych członków Bractwa Zabójców tysiące lat temu. Jak na złość już przejście przez most miało być próbą, dlatego został zbudowany nie z myślą o bezpiecznej przeprawie, a wręcz odwrotnie. Wiecznie oblodzony, niewiarygodnie wąski, a co najgorsze — bez jakichkolwiek zabezpieczeń po bokach.

Istotnie most był wyzwaniem, wystarczyła chwila nieuwagi, a bractwo traciło jednego z towarzyszy. Pierwszy raz, gdy Leon dotarł do mostu wraz z Markiem, pomyślał, że to pień zwalonego drzewa.

— Chyba nie powiesz mi, że mamy przejść po tym drzewie — zapytał wtedy Marka.

— Po drzewie? Ach tak, to nie jest drzewo, to nasz most i tak, będziemy musieli po nim przejść. Most został zbudowany przez nasze bractwo z myślą o niegodnych dostąpienia zaszczytu dotarcia do Daru Życia. Każdy bojący się wejść na most został zabity przez braci. To okrutne, lecz taki tchórz i tak nie miałby dość sił, aby przeżyć trening. W moich oczach jest to łaska, gdyż zaledwie jeden na dziesięciu naszych rekrutów jest w stanie przeżyć morderczy trening trwający od dziesięciu do piętnastu lat.

— Jeden na dziesięciu?

— Tak.

— Czy zdarzały się przypadki, w których ktoś spadł z mostu?

— Jasne, sam widziałem trzech nieszczęśników. Ich krzyk niósł się echem przez całe góry, gdy spadali. To wchodzisz na most czy muszę cię zabić?

Strach przed śmiercią okazał się większy niż strach przed przejściem mostu. Teraz, gdy Leon przedzierał się przez most, nie czuł już ani odrobiny strachu. Wiedział, że spaść może jedynie przez źle postawiony krok, a o tym nie było mowy przy tak ogromnym skupieniu. Tak naprawdę podróż przez most była niczym w porównaniu z tym co Leon przeżył podczas ostatnich dziesięciu lat. Trening w Darze Życia był opracowany przez samego mistrza i miał na celu zrobienie z człowieka bezwzględnego zabójcy, kogoś kierującego się jedynie logiką, człowieka pozbawionego uczuć, bezbłędnie wykonującego rozkazy. W przypadku Leona trening się powiódł, lecz nie w stu procentach. Nie potrafił wyzbyć się wspomnień o Wenus. Przez cały okres treningu, a nawet teraz zastanawiał się, jak ułożyło się jej życie. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek ją jeszcze spotka, lecz zawsze karcił się za takie myśli i mówił sobie, że musi zapomnieć. To było w innym życiu, ale myśli same kierowały się w stronę dziewczyny. Z czasem Leon znienawidził mistrza za to, że próbuje zrobić z niego pozbawioną uczuć skorupę. Znienawidził go również za jego bezwzględność i egoizm. Człowiek nie może stać się czyimś narzędziem, nigdy nie do końca, zawsze pozostają w nas własne pragnienia. Mistrz albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo to ignorował. W jego oczach wszyscy członkowie bractwa istnieli tylko po to, aby mu służyć. Plan się udawał, gdyż każdy bał się starca, nawet wiecznie narzekający Miki, który przy mistrzu stawał się pokorny jak baranek. Dla Leona było to dziwne. Mistrz zwracał każdemu z nich życie tak samo jak w przypadku Leona, w zamian oczekując od nich wszystkiego, co mieli. Do tego każdy z nich był poddawany nieopisanym cierpieniom. Jak to możliwe, że nikt się nie zbuntował? Dla Leona zabicie mistrza było jedynie kwestią czasu, lecz najpierw musiał zdobyć potęgę, a do tego starzec był mu niewątpliwie potrzebny. Ale nie myśl, że będę ci służył przez całe swe życie tak jak ci głupcy — pomyślał. Przebycie mostu zajęło Leonowi więcej czasu, niż się spodziewał, a to był dopiero początek podróży przez góry. Kolejnym etapem była wspinaczka pionową ścianą górską wiodącą do skalnej półki położonej prawie u samego szczytu. Przy grani znajdował się wlot jaskini, która swój koniec miała w niższych partiach górskich. Po przebyciu jaskini podróż stawała się już stosunkowo łatwa. Od wylotu jaskini do samego krańca gór biegła górska ścieżka.

Leon miał przygotowane haki, lecz wspinaczka była czasochłonna i wyczerpująca. Największymi trudnościami, z którymi musiał się zmierzyć, był lód i niewiarygodny mróz. Podczas wspinaczki dłonie stawały się niezgrabne od mrozu i każdy nawet najprostszy ruch przychodził z trudem. Lód był twardy, przez co, aby pewnie umieścić w nim hak, Leon musiał używać wiele siły. Chłopak raz po raz wbijał hak, upewniał się, czy solidnie się trzyma, tylko po to, aby po chwili powtórzyć tę samą czynność. Taka wspinaczka z pozoru wydawała się próbą umiejętności, lecz była próbą wytrzymałości. Gdy nasz bohater przebył odcinek kilku pierwszych metrów, nie było odwrotu. Najgorszym momentem wspinaczki był środkowy odcinek. Co prawda w trakcie ostatnich kilkunastu metrów wyczerpanie organizmu było większe, lecz każdy z wspinających się, widząc koniec swej wspinaczki, dostawał zastrzyk energii. Tak samo było w przypadku Leona. Pomimo iż wspinał się tą górską ścianą już setki razy, zawsze osiągnąwszy cel, czuł się całkowicie wyczerpany. Inne etapy podróży przez góry z czasem stawały się coraz łatwiejsze. Górska ściana na zawsze pozostawała wyzwaniem dla Leona. Chwilami zdawało się, jak gdyby wraz ze zwiększeniem się siły oraz wytrzymałości organizmu ściana się wydłużała. Po kilkugodzinnej wyczerpującej wspinaczce Leon w końcu dotarł na grań. Świat już poszarzał.

Nadchodziła noc. Leon postanowił przenocować w jaskini, co było dość dużym ryzykiem, gdyż kryło się w niej wiele górskich istot, lecz nie miał wyboru. Nocowanie poza jaskinią oznaczało niechybną śmierć. Jak zwykle poranek miał gorzki smak. Muszę wstać, inaczej zamarznę. Dawaj, podnoś się, musisz wstać — mówił sobie w myślach Leon. Pomimo iż był otoczony wieloma warstwami futer, temperatura jego ciała niebezpiecznie spadła. Wiedział, co ma robić. Natychmiast po odzyskaniu przytomności wyciągnął swój miecz i zaczął nim wykonywać zapamiętane kombinacje cięć. Po kilkunastu minutach intensywnego treningu krążenie krwi oraz temperatura Leona wzrosły. Dobra, mogę ruszać dalej. Górska jaskinia została wydrążona lata temu przez jedno z plemion krasnoludów. Ciągnęła się przez całe góry i miała setki odnóg. Nawet dla samego Bractwa Zabójców większa część jaskini była niezbadana. Wielu z podróżujących wchodziło do niej tylko po to, aby nigdy jej nie opuścić. Leon nie martwił się, że się zgubi, znał każdy metr jaskini wiodącej do górskiej ścieżki. Za każdym razem, podróżując przez jaskinię, obserwował starożytne runy wypisane na ścianach przez krasnoludy. Wszystkie odnogi oraz groty były w pełni pokryte runami.

Leon nie znał tego starożytnego języka. Mędrcy krasnoludów twierdzą, że jest tutaj spisana cała historia krasnoludów aż do osiedlenia się wewnątrz Góry Praojców. Jednak nawet oni nie znają owego języka. Przez to historia czasów pobytu w górach jest nieznana nawet samym krasnoludom, oczywiście poza legendą powstania samej rasy krasnoludów spisaną przez elfów. Przebycie Górskiej Jaskini i Ścieżki Wielu Pytań zajęło Leonowi cztery dni. W końcu miał podróż przez góry za sobą. Zanim dotarł do Miasta Kości, musiał je okrążyć, aby wejść boczną bramą. Co prawda miał maskę, lecz w mieście niektórzy znali jego akcent i wiedzieli, że przybywa od strony gór. Dotarcie do miasta od strony bocznej bramy powinno rozwiać ich wątpliwości co do nowej tożsamości Leona.

Idąc ciasnymi, brukowanymi uliczkami dookoła otoczonymi gęsto postawionymi budynkami Miasta Kości, Leon obserwował ludzi. Kiedyś, gdy wiódł normalne życie, zachowanie innych nie było dla niego wyjątkowe w żadnym stopniu. Teraz fascynowało go to, co robią inni ludzie. Obserwując ich, zastanawiał się, czy zdają sobie sprawę z istnienia jakichkolwiek tajnych organizacji takich jak Bractwo Zabójców. Rozważał, po co to wszystko? Lata walk, prób, cierpienia tylko po to, aby na koniec zginąć? Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż jest również wiele radości w życiu każdego człowieka, lecz zastanawiał się, jaki to ma sens i dlaczego tak jest. Ostatecznie nie był w stanie znaleźć odpowiedzi na te pytania.

Wchodząc do Gospody Pod Zającem, poczuł uderzenie kojącego ciepła. Podszedł do oberżysty. Krępy facet o wiecznie przetłuszczonych, czarnych włosach był niezwykle podejrzliwy.

— Witam, chciałbym wynająć pokój na jedną noc i coś zjeść.

— Jesteś minstrelem? Skąd przybywasz?

— Podróżuję już tak długo, że sam nie pamiętam, gdzie zaczęła się moja wędrówka.

— No, taki zawód, mam ostatni wolny pokój, będziesz musiał zapłacić więcej.

Dziwne było, że za każdym razem w Gospodzie Pod Zającem wolny był ostatni pokój.

— Cóż, w takim razie będę zmuszony udać się do innej gospody. Nie miej mi za złe, ale czasy są ciężkie i trudno o zarobek. Większość ludzi jest biedna, a biedni nie wynajmują minstreli.

— Mogę obniżyć cenę, jeżeli coś zagrasz. Co ty na to?

Leonowi zupełnie nie spodobała się ta myśl. Muszę grać swoją rolę — pomyślał z goryczą.

— Jasne. — Leon zapłacił i usiadł przy pobliskim stole. Wyjął harfę i delikatnie przeciągnął palcami po strunach, zastanawiając się, co zaśpiewać. Podczas swojego treningu musiał nauczyć się wiele z pozoru bezużytecznych czynności. Niektórymi z nich były śpiewanie i gra na harfie. Aby być dobrym zabójcą, nie wystarczało posiąść umiejętności samego zabijania. W każdej misji członek bractwa musiał udawać kogoś innego. Udając kowala, musiał posiadać umiejętności kowalskie, gdy był minstrelem, musiał pięknie śpiewać, natomiast podczas udawania kupca musiał się targować jak kupiec. Pierwsze dźwięki wydobywające się z ust Leona były ciche i niepewne, lecz z każdym kolejnym pociągnięciem strun jego głos stawał się coraz pewniejszy, a w sali zapanowała cisza.

Nawet dwaj całkowicie pijani faceci w przeciwległym końcu sali, jeszcze przed chwilą zaciekle się kłócący, teraz zamilkli. Pieśń wybrana przez Leona było smutna, bardzo smutna. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki harfy, przez moment w powietrzu unosiła się atmosfera smutku, lecz już po krótkiej chwili jeden z pijanych facetów wstał i wydarł się na całą gospodę:

— Barman, piwo dla minstrela, ja stawiam. — Po czym powrócił do kłótni z towarzyszem.

— Proszę, to twoje piwo i cieplutka zupa. — Młoda dziewczyna podająca Leonowi jedzenie wpatrywała się w niego jak w jakieś zjawisko. — Pięknie śpiewałeś, jeżeli byś chciał zaśpiewać dla mnie, kończę za godzinę. — Jej nieśmiały uśmiech wyrażał więcej niż tysiąc słów. Leon wiedział, iż minstrele są znani z tego, że są kobieciarzami, lecz gdy spojrzał na dziewczynę, pomyślał o Wenus.

— Przykro mi, ja…

— Nic nie szkodzi. Przekaż jej, że ma szczęście, mając przy sobie kogoś takiego jak ty.

Chciałbym, aby tak było — pomyślał Leon, ale niestety to niemożliwe. Zjadł, po czym udał się prosto do swojego pokoju. Wiedział, że musi się dobrze wyspać po podróży przez góry. Mimo tego nie mógł zasnąć.


***

Statek miarowo kołysał się na falach. Arestes wraz z pozostałymi elfami siedział i wpatrywał się w fale. Kan przyłączył się do nich, lecz po chwili przerwał milczenie:

— Czy wypatrujecie swojej krainy?

— Nie, po prostu obserwujemy. Zastanawia mnie, co kryje się za tymi wodami i czy istnieją inne kontynenty?

Kan wiedział, że istnieje wiele innych kontynentów, lecz nie mógł się podzielić tą wiedzą z elfami. Gdy pierwszy raz widział statki przybywające z odległych krain na Wyspę Tajemnic, obiecał mistrzowi, że nikomu nie zdradzi, iż istnieje wiele innych kontynentów.

— W książce o historii ludzi czytałem, że król wampir przybył do naszej krainy z odległego kontynentu wraz z armią wampirów. Gdy podbił Królestwo Ludzi, wampiry powróciły do ojczyzny, w której najprawdopodobniej dalej żyją.

— Tak, też o tym czytałem. Gdy wysłaliśmy pierwsze poselstwo do waszego króla, pytaliśmy o krainę, z której przybył, lecz on nie chciał zdradzić nam nic o swej ojczyźnie ani o samych wampirach. Jak myślisz, czym są wampiry?

— Cóż, nigdy nie spotkałem żadnego z nich. Podejrzewam, że są po prostu ludźmi. Jedynie ich ciało zostaje poddane pewnej, hmm, przemianie.

— Ciekawe spojrzenie.

— A ty, Arestesie, co o nich myślisz?

— Ich ciało jest martwe. Nie żyją w pełnym tego słowa znaczeniu, lecz nie są też martwi. Nie odczuwają emocji, nie śpią ani nie jedzą.

— W pewnym sensie są podobni cieniom.

— Mylisz się. Cienie nie są istotami z tego świata. Gdy człowiek staje się cieniem, nie jest już sobą. Jego ciało zostaje mu odebrane. Gdy człowiek staje się wampirem, zmienia się, to prawda, lecz nadal pozostaje sobą.

— Jak to możliwe? Jak można odebrać komuś ciało? To gorsze niż śmierć.

— Nie mam pojęcia i cieszy mnie ta niewiedza. Niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć.

— Mistrz powiedział, że muszę wygnać cienie z naszego świata, gdyż do niego nie należą. Zastanawia mnie, czy zabijając cienie, nie będę również winny zabójstwa ludzi, którymi byli. Jeżeli okaże się, że można ich było uratować, to będę winny ich śmierci.

— Nie możesz być dla siebie zbyt surowy. — Na wspomnienie cieni Arestes bardzo posmutniał. — Powinniśmy się zjednoczyć, aby pokonać cienie, lecz tak bardzo się różnimy.

— Wątpię, aby to było możliwe. Krasnoludy…

— Tak, krasnoludy nie ufają nam, a ludzie nie ufają ani nam, ani krasnoludom, a podczas gdy my walczymy między sobą, cienie czekają. Rosną w siłę, szykują się na jeden potężny atak, który rzuci na kolana całą naszą krainę. Co więcej, nie wiemy, czego tak naprawę chcą: władzy, terenów czy większej liczby ciał? Może twój mistrz wie?

— Niestety, nigdy go o to nie pytałem. Możliwe, że cienie chcą po prostu przetrwać w swojej krainie. Możliwe, że nie pragną wojny.

— Przykro mi, lecz wojna jest nieunikniona. Niech cię nie zwiedzie ich pozorny spokój. To cisza przed burzą. Są jeszcze zbyt słabi, aby uderzyć, dlatego czekają, nie zwracając na siebie uwagi.

— Czy przeżyłeś już jakąś wojnę?

— Niestety tak. Nie ma w tym nic chwalebnego ani pięknego. Jest po prostu śmierć.

— A więc dlaczego ludzie decydują się na wojnę? Przecież to nasza decyzja prowadzi do wojny.

— Jak myślisz, czy to chłop podejmuje decyzję? Nie, on zostaje po prostu wezwany do walki. Jeżeli się nie stawi, zostanie skazany. A więc, czy to rycerz podejmuje taką decyzję? Nie, on również zostaje wezwany. To czyja to decyzja?

— Władcy.

— Tak. Dla mądrego władcy wojna jest ostatecznością. Ima się wszelkich sposobów, aby jej uniknąć, gdyż nie chce, by jego poddani ginęli. Jednakże często nadchodzi czas, gdy wojna jest nieunikniona. Nawet my elfy, gardząc jakąkolwiek przemocą, wyruszaliśmy kilkakrotnie na wojnę, lecz decyzję podejmuje osoba rządząca krajem. To na jego barkach spoczywa los jego ludzi. To on będzie obarczony, gdy jego ludzie będą ginąć. Niestety nie każdy władca jest mądry. Jak zapewne wiesz, my nie uznajemy dziedzicznej władzy.

— Tak, gdy zginie wasz przywódca, sami wybieracie nowego.

— Tak, często syn bardzo różni się od ojca. Bycie synem króla nie czyni go godnym bycia królem. Wasza historia potwierdza, ilu było szalonych, głupich bądź słabych królów. Ile tysięcy ludzi zginęło przez ich głupotę? Ile dzieci zostało osieroconych? Przykro mi to mówić, lecz wasz system dziedziczenia władzy był wielkim błędem i zapłaciliście za niego dużą cenę. My wybieramy władcę na podstawie jego umiejętności i predyspozycji do pełnienia tej funkcji, lecz niestety również nie zawsze wybór okazuje się dobry. Wybrany elf przez zgubny wpływ władzy zmieniał się. Stawał się niegodny bycia przywódcą, a nasz lud cierpiał w czasie trwania jego rządów. Mamy starszyznę, która ogranicza władzę przywódcy, lecz to nie zawsze wystarczało.

— Wiele czytałem o elfach, lecz nigdy nie słyszałem o złym władcy.

Arestes długo wpatrywał się w Kana w milczeniu.

— Był taki władca, lecz nie mogę ci o nim opowiedzieć. Gdy dotrzemy do naszej krainy, wszystkiego się dowiesz.

Kan i jego towarzysze podróży dostrzegli na horyzoncie przybliżające się ruiny Mala-Synesse. Niegdyś było to jedyne miasto elfów umiejscowione na południowo-wschodnim skraju kontynentu. Przez dłuższy czas elfy wraz z Kanem jedynie wpatrywały się w ruiny starożytnego miasta. Niegdyś musiało być ono potężne, gdyż ruiny ciągnęły się kilometrami.

— Czy to Mala-Synesse? — Kan wiele czytał o tym niezwykłym mieście, jednak nie spodziewał się, że jest tak ogromne.

— Jedyne miasto, jakie zbudowaliśmy. Już nikt nigdy nie stworzy czegoś tak pięknego. Tak opisywali je nasi starożytni starsi w swych kronikach. Niestety nie zachowała się ani jedna księga opisująca jego konstrukcję. Niewiarygodnie dziwne jest, że mój lud zdecydował się na budowę miasta, gdyż nie leży to w naszej naturze.

— Słyszałem, że wasza obecna siedziba władcy przypomina zamek.

— W pewnym sensie, lecz jest czymś całkowicie innym. Za pomocą magii sprawiamy, że drzewa rosną tak, jak chcemy. Tworzymy z nich coś na wzór waszych budowli. Zapewniają nam schronienie, my natomiast w zamian za to je chronimy. Drzewo, które przypomina zamek, jest sercem lasu, ojcem wszystkich drzew w naszej krainie. Mala-Synesse było takim miastem, jakie tworzą ludzie. Wielka szkoda, że zostało zniszczone.

— Tak. Ludzie je zniszczyli, gdy przybyli na kontynent.

— Wśród nas zachował się jedynie jeden zapisek z podboju Mala-Synesse: „Przywódca barbarzyńskiej rasy po zniszczeniu Królowej Miast zapłakał nad utraconym pięknem”. Niestety niektóre rzeczy tracimy bezpowrotnie.

Kan położył dłoń na ramieniu Arestesa i rzekł:

— Nie martw się, kiedyś odbudujemy Mala-Synesse.

— Chciałbym, aby to było możliwe, lecz wśród elfów sztuka budowania miast została zapomniana. Zaś budownictwo wśród ludzi nie jest jeszcze na tyle rozwinięte, aby odbudować nasze miasto. Krasnoludy oczywiście są w stanie to uczynić, lecz nie pomogłyby nam. Poza tym bez wiedzy, jak wyglądało miasto, nie można go odbudować. Do tego ruiny znajdują się na terenie ludzi.

— Możliwe, że zachował się jakiś opis.

— Minęło zbyt wiele lat. Kiedy nie da się uratować tego, co zostało utracone, lepiej nie dopuścić do utraty innych pięknych miejsc, tych, które jeszcze nie zostały zniszczone.

— Masz rację.

Słońce ogrzewało swymi złocistymi promieniami towarzyszy podróży. Kan wraz z elfami przez długi czas siedzieli w milczeniu, jedynie obserwując spokojne morze, gdy nagle na horyzoncie pojawiły się czarne żagle. Elfy wpatrywały się w milczeniu w nadciągający statek. Dopiero Kan przerwał milczenie:

— Czarne żagle to piraci, musimy ich wyminąć.

— Spotkanie jest nieuniknione, wiatr prowadzi ich prosto na nas.

— Piraci nie słyną z dobroci, będą chcieli przejąć nasz statek. — Pomimo że Kan dotychczas nie spotkał piratów, wiedział, jakimi wartościami się kierują. Byli to ludzie wyjęci spod prawa. Zależało im jedynie na zysku.

— Oczywiście nie będzie to miłe spotkanie, ale jest nieuniknione. — Elfy wydawały się całkowicie nieporuszone nadchodzącą konfrontacją.

Z każdą minutą obcy statek był coraz bliżej. Bez wątpienia piraci obrali kurs na nas, a to mogło oznaczać tylko jedno.

Gdy statek o czarnych żaglach przybił do statku elfów, jego załoga złożona z bandy ludzi o nieprzyjaznym wyglądzie natychmiast zwinęła żagle i zarzuciła haki. Na ucieczkę było za późno. Teraz burty obydwu statków stykały się i były mocno przytwierdzone do siebie hakami, które załoga piratów zręcznie i pewnie przywiązała zaraz po zarzuceniu i umocowaniu. Elfy odsunęły się na bezpieczną odległość od burty, lecz nadal milczały i zachowywały stoicki spokój. Arestes, obróciwszy się w stronę Kana, przemówił głosem delikatnym i niewyrażającym emocji:

— Kanie, jeżeli dojdzie do walki, chciałbym, abyś oddalił się na bezpieczną odległość.

— Nie zostawię was samych. Jest was jedynie czterech, a piratów dwunastu, każdy z nich ma broń.

— Poradzimy sobie z nimi. Wiem, że chcesz pomóc, lecz walka na statku nie należy do twych specjalności, a od kiedy rozpoczęła się nasza podróż, nie czujesz się zbyt dobrze. Chciałeś to ukryć, jednak oznaki są zbyt oczywiste.

Kan myślał, że perfekcyjnie kryje swoje delikatne mdłości, lecz przed elfami nie dało się nic ukryć. Nasz bohater od samego początku nie czuł się zbyt dobrze, lecz nie zamierzał okazać słabości.

— Dobrze, ale jeśli będziecie mieli kłopoty, włączę się do walki.

Na twarzy elfa pojawił się delikatny uśmiech. Wysoki, barczysty mężczyzna o twarzy pooranej wieloma bliznami podszedł do burty. Najwyraźniej był kapitanem, ponieważ gdy przechodził, wszyscy pozostali odsuwali się bądź odwracali wzrok.

— Posłuchajcie, elfickie skurwysyny. Mógłbym was po prostu zabić, lecz mam zamiar okazać wam dobroć, choć na to nie zasługujecie. Załadujcie swoje szlachetne dupy na szalupę i odpłyńcie w stronę brzegu, a nic wam się nie stanie. Jeżeli tego nie zrobicie, zabijemy was wszystkich. Co wy na to, he?

Arestes odpowiedział łagodnym tonem, lecz stanowczym i nieprzyjmującym odmowy. Groźby pirata nie poruszyły go w żadnym stopniu:

— Pomimo że jesteście, jacy jesteście, nie chcę was zabijać, ale jeżeli będzie to konieczne, zrobię to.

— Ha, ha, patrzcie go. Jesteś ślepy czy głupi? Jest was czterech, a ja mam jedenastu ludzi zaprawionych w zabijaniu.

— Każdy z nas ma co najmniej dwieście lat. Ćwiczymy szermierkę od dzieciństwa, źle oceniasz sytuację. Atakując, skazujesz siebie i swoją załogę na śmierć.

Na twarzy kapitana piratów na chwilę pojawiło się zwątpienie, lecz zaraz po nim pojawił się grymas gniewu. Wyciągnął swój miecz. Jego załoga uczyniła to samo, bez chwili wahania na twarzach odważniejszych z nich pojawił się wredny uśmieszek.

— Zabić skurwieli! — Gdy kapitan wykrzyczał rozkaz, jego załoga ruszyła w stronę burty.

Trójka elfów stała w bezruchu niczym posągi. Jedynie Arestes wyciągnął swój miecz i zrobił krok naprzód. Jego twarz nie wyrażała gniewu, lecz smutek. Jakby smuciło go to, co ma za chwilę nastąpić.

Rozdział piąty

Mrok i piękno

Jak zwykle poranek miał gorzki smak. Leon ubrał się i wyruszył w dalszą podróż. W gospodzie wszyscy jeszcze spali, jedynie oberżysta kręcił się, wykonując swoje codzienne poranne obowiązki.

— Już wyjeżdżasz, minstrelu? — Oberżysta spojrzał na Leona.

— Tak.

— Dokąd teraz się udasz? Mógłbyś u nas trochę zostać. Twój wczorajszy występ był niezły. Jestem pewien, że byś tutaj nieźle zarobił, a dodatkowo ściągnął mi klientów — Gdy wypowiadał ostatnią część zdania, na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek.

— Przykro mi, ale lubię podróżować. Udam się tam, gdzie mnie koń poniesie. — Oby taka wymijająca odpowiedź mu wystarczyła.

— Jak chcesz. — Mężczyzna wyraźnie posmutniał, zrozumiawszy, że z dodatkowego zysku nici.

Leon wyruszył w drogę, nie spinając zanadto konia, gdyż miał jeszcze wiele czasu. Kilka następnych dni spędził, podróżując najpierw przez Wilczy Las, skutecznie unikając traktu i Cichej Wioski. Następnie z lasu wyszedł na trakt w miejscu, gdzie rozchodził się on w dwie strony. Jedna droga wiodła do Rzecznego Miasta, druga natomiast do Krwawego Fortu, jak i na trasę do Śmierci Lewiatana. Celem Leona była ostatnia lokalizacja. Wyliczył dokładnie termin swego dotarcia we właściwy punkt traktu, gdzie powinien spotkać Roberta wraz z towarzyszami. Musiał podążać okrężną drogą, aby jego bajeczka o tym, że jest minstrelem z Miasta Króla była wiarygodna. Cała Kraina Ludzi była poprzecinana brukowanymi traktami. Gdy król wampir zdobył władzę, natychmiast rozpoczął modernizację dróg, systemu podatkowego i gospodarki. Wszystkie zmiany prowadziły do znacznej poprawy sytuacji chłopów w kraju. Król wiedział, że ludzie nie zaakceptują wampira na tronie, dlatego zaczął działać szybko i energicznie. Poprawa sytuacji najbiedniejszych warstw społecznych wstrzymała wszelkie bunty. Klasy zamożniejsze władca przekupił licznymi nadaniami, a rody, które mimo tego były mu przeciwne, wyrżnął. Dopiero w późniejszych latach swego panowania, gdy umocnił władzę, zaczął terroryzować ludność. W tej chwili jest tyranem. Nikt w całym królestwie nie śmie nawet zażartować na jego temat. Wielkie rody boją się konsekwencji, wiedząc, że król jest bezwzględny. Chłopi natomiast uważają go za pewnego rodzaju bóstwo, gdyż nie są w stanie zrozumieć jego natury.

Leon miał dość dużo szczęścia, bowiem gdy znalazł się na drodze wiodącej z Krwawego Fortu do Śmierci Lewiatana, trafił prosto na grupę Roberta. Natychmiast ich rozpoznał.

— Witam serdecznie szlachetnych panów. Jestem Marek o łabędzim śpiewie. Widzę, że zmierzacie w tę samą stronę co ja. Czy pozwolicie umilić sobie podróż moim nienagannym śpiewem?

— Po co nam jakiś minstrel, kiedy każdy wie, że potrafię świetnie śpiewać? — Bruno był małym grubaskiem o czarnych włosach i brązowych oczach. Jego postawa świadczyła o zbytniej pewności siebie i arogancji wobec innych.

— Mama mówiła mi, że… — Dawid był wysokim, chudym chłopakiem o przylizanych włosach.

— I znowu się zaczyna… mądrości twojej mamy. Czy kiedykolwiek powiedziałeś coś, czego nie mówiła ci mama? — Bruno wpadł w słowo Dawidowi. Chłopak natychmiast ucichł i wbił spojrzenie w ziemię. Robert skierował wzrok na Bruna. Jego bujne, czerwone włosy były w idealnym ładzie, a twarz i oczy wyrażały lodowaty chłód. Czerwone włosy chłopaka tworzyły niezwykłą kompozycję z jego jasnoniebieskimi oczami.

— Jeżeli potrafisz tak świetnie śpiewać, to zaśpiewaj coś.

Bruno delikatnie się zmieszał.

— Po prostu ukrywam swoje talenty aż do odpowiedniej chwili, a poza tym śpiewanie jest dla głupków. — Bruno teatralnie wypiął pierś.

— A więc załatwione, minstrel jedzie z nami, skoro ty ukrywasz swoje niesamowite talenty — powiedział Robert.

Leon pomyślał, że ten chłopak mógłby być idealnym narzędziem dla Markusa, więc dlaczego chciał jego śmierci? Już od dawna starał się rozszyfrować sposób wybierania celów przez Markusa. Wiedział, że niektóre z nich są zleceniami, lecz zdarzało się to nieczęsto. Niewielu spośród ludzi wiedziało o istnieniu Bractwa Zabójców.

Ci nieliczni, którzy wiedzieli, korzystali z ich usług sporadycznie. Markus w zamian za swe usługi nigdy nie żądał pieniędzy. Formą płatności zawsze był dług przysługi. Kiedy Markus potrzebował czegokolwiek, mógł tego zażądać od swych byłych klientów. Przysługa nie trwała wiecznie, rachunek był prosty, jedno zabójstwo równało się jednej przysłudze wypełnionej w chwili, gdy Markus jej zażąda. Mistrz Gildii Zabójców przyjmował zlecenie na każdego, lecz gdy kiedyś jeden z lordów zlecił mu zabójstwo króla, Markus nie wysłał nikogo, aby odebrał mu życie.

Wręcz przeciwnie, przywódca rozkazał zabić zleceniodawcę. Leon do tamtego czasu miał nadzieję, że Markus wyśle go, aby zabił króla, lecz po tym zrozumiał, że mają oni jakieś wspólne interesy lub znają się prywatnie.

— Dziękuję wam, szlachetni panowie. Czy zechcielibyście posłuchać mego najnowszego utworu? — Leona wkurzało to, że musi się płaszczyć przed nowymi towarzyszami swej podróży, lecz misja tego wymagała. Dawid nadal zawstydzony nie zareagował. Bruno został totalnie zaślepiony przez uległą postawę Leona. Robert natomiast pozostał totalnie niewzruszony jego uległością i pochlebstwami i to on udzielił Leonowi odpowiedzi:

— Nie licz na zapłatę, a śpiewanie sobie daruj.

— Oczywiście, a czy mogę chociaż poznać wasze imiona? Wolałbym mieć pewność, że nie jesteście jakimiś opryszkami czyhającymi na me życie. Oczywiście wyglądacie raczej na członków szlachetnej rodziny, jednak jestem jedynie minstrelem i nie znam się na ludziach. — Opis się zgadza, lecz wolę się upewnić co do ich tożsamości. Ostrożności nigdy za wiele.

— Ja jestem Bruno, ten strachliwy chuderlak to Dawid, a czerwonowłosy po mojej lewej to Robert. Wszyscy pochodzimy z najszlachetniejszego spośród wszystkich rodów, z rodu Krwistych.

— Chociaż nie wszyscy na to zasługują — dodał Robert z wyraźną pogardą, patrząc na Dawida.

O rodzie Krwistych wiele można powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest najszlachetniejszym spośród rodów — pomyślał Leon, powiedział jednak:

— To dla mnie zaszczyt podróżować z członkami tak znamienitego rodu. A więc zmierzacie do Śmierci Lewiatana?

— Tak, sam Tytos Lewiatan wybrał Roberta na swego giermka.

Robert spojrzał wymownie na Bruna. Leon doskonale wiedział, że chłopak odziedziczył po swoim ojcu nienawiść do rodu Lewiatanów.

— To wielki zaszczyt służyć dla samego Tytosa Lewiatana, lecz pochodzisz z wielkiego rodu, a więc to normalne. A moim skromnym zdaniem to zaszczyt dla Tytosa, że może mieć giermka z takiego rodu. — Leon trafił w czuły punkt Roberta, gdyż widocznie spodobało mu się ostatnie zdanie minstrela.

To świetnie — pomyślał Leon — będę go poił kłamstwami i pochlebstwami, a gdy straci czujność bezsensownie zajęty samym sobą, zabiję go. Możliwe że te pochlebstwa nie były koniecznie, lecz Leon chciał być pewien, że jego kompani nie zrezygnują z jego towarzystwa podczas swej podróży. Bruno był bardzo podatny na pochlebstwa, Dawid się nie liczył, a Robertowi spodobał się ich nowy towarzysz podróży. Oczywiście to ten ostatni przewodniczył małej grupce.

— Zastanawiałem się, czy cię nie odesłać, abyś podróżował sam. — Robert spoglądał w dal, milcząc i czekając na reakcję Leona. Ewidentnie lubił bawić się ludzkimi uczuciami i z fascynacją rejestrował każdą ich reakcję.

— Czyżbym cię uraził, mój panie? — Nie zdołam udawać tego chłopaka, na szczęście na dworze Tytosa nikt go nie zna.

— Nie, lecz mam taki kaprys, bo widzisz, po okolicy kręci się wielu łotrów. Przyznaję, że chciałem, abyś się bał, podróżując samotnie. — Na twarzy Roberta pojawił się drapieżny uśmiech, jakby budziła się jego nieudolnie skrywana natura. Jego dwaj przyjaciele widocznie się zaniepokoili, wymieniając strachliwe spojrzenia. Leon podejrzewał, iż widzieli niejedno okrucieństwo czynione przez Roberta.

— Czasy są niebezpieczne, a ci paskudni bandyci, widząc minstrelów, liczą na łatwy zysk. Dlaczego każdy przestępca sądzi, że minstrel musi mieć pełną sakiewkę? — Leon westchnął teatralnie.

Robert najwidoczniej znudzony tematem umilkł. Leon podejrzewał, że chłopak może mieć już na koncie kilka zabójstw. Nie potrafił skutecznie ukryć swej mrocznej natury. Do tego Leon zauważył, że gdy coś go fascynuje, budzi się jego drugie ja. Może właśnie przez jego skłonności do zabijania mistrz kazał go załatwić? Nie, to nie ma sensu. Markus ma na celu jedynie swój zysk, po co miałby chcieć ratować ludzi od potwora, możliwe, że dostał zlecenie na Roberta. Podczas swej podróży Leon spotkał kupca, który opowiadał mu, o niewyjaśnionej śmierci córki lorda Haraki podczas pobytu w Krwawym Forcie.

Tak, to by pasowało, gdyż kupiec mówił, iż uroda owej dziewczyny była co najmniej fascynująca. Leon osobiście nie należał do osób litościwych. Już podczas treningu udowodnił mistrzowi, że potrafi zabijać bez mrugnięcia okiem.

Jednak dla niego każde zabójstwo było jedynie środkiem do celu, a ludzie, których musiał zabić, byli przeszkodą na drodze do zdobycia potęgi. Tak więc nie potrafił zrozumieć bezcelowego uśmiercania innych w wykonaniu Roberta, lecz był pewien jego mrocznej natury. Natychmiast to wyczuł. Od razu po spotkaniu chłopaka wiedział, że jest urodzonym mordercą. Nie chodziło tutaj o początkową ocenę mistrza, iż Robert jest typem psychopaty. Leon posiadał szczególną umiejętność. Potrafił wyczuć mrok w ludzkich sercach. Nie wiedział, dlaczego tak jest, ani nie potrafił wyjaśnić tego uczucia, lecz był tego pewien. Spotykał wielu ludzi, ale nawet ci najgorsi nie mogli równać się z tym, co poczuł wtedy w komnacie króla. Zarówno od jego gwardzistów, jak i od niego samego biła aura czystego zła.

Jeszcze wtedy Leon nie zdawał sobie sprawy ze swojego szczególnego daru. Dopiero podczas ciężkiego treningu dostrzegł swoją szczególną cechę. Od tamtej pory utrwalił w pamięci spotkanie z królem, a kiedy spotykał kolejnych ludzi, wnikał w ich dusze i oceniał ich wewnętrzny mrok. Lecz do tej pory nie spotkał nikogo, od kogo by wyczuł chociażby połowę zła bijącego od króla. Nawet mistrz Gildii Zabójców krył w sobie cząstkę światła, a przy królu wampirze wydawał się być łagodny niczym baranek. Nawet psychopata taki jak Robert miał w sobie cząstkę światła; co prawda była ona otoczona nieprzeniknionym mrokiem, lecz w królu ani jego dwóch sługusach Leon nie wyczuł ani odrobiny światła.

— Nie martw się, minstrelu, obronimy cię. — Co prawda Bruno miał przypięty miecz do pasa, lecz Leon wątpił, aby chłopak wiedział, jak go skutecznie używać. Przelotne, pogardliwe spojrzenie Roberta jedynie upewniło Leona w jego przekonaniach. To bez znaczenia dla mojej misji — pomyślał. Nie będę musiał z nimi walczyć.

— Cieszy mnie to.

— Dziwią mnie twoje obawy. Ostatnio większość bandytów siedzi w miastach, prowadząc „legalny biznes”, bo kary wprowadzone przez króla są tak łagodne, jak gdyby ich nie było.

— Tak, masz rację, lecz po co kusić los? Zawsze gdzieś jest ktoś na tyle zdesperowany, aby kręcić się po traktach. Znając moje szczęście, trafiłby akurat na mnie.

Robert dokładnie przyglądał się Leonowi przez jakiś czas, po czym rzekł:

— Jesteś dość dobrze zbudowany jak na minstrela.

— Tak, niegdyś musiałem ciężko pracować. Postanowiłem, że nie chcę wieść takiego życia i uciekłem.

Leon obmyślił swoją historię jako minstrela i wyuczył się jej na pamięć, na wypadek gdyby jego nowi towarzysze byli dociekliwi. Przez dłuższą chwilę udawał zamyślenie, jakby przeżywał te chwile na nowo.

— Nie miałeś łatwego życia — nagle odezwał się Dawid, do tej pory milczący.

— Niestety to prawda, początki mojej kariery minstrela były dość trudne. — Leon świetnie grał swoją rolę.

— Ale teraz udajesz się na występy do Śmierci Lewiatana, jednego z największych miast w naszym królestwie. Najwidoczniej coś tam jednak potrafisz — Bruno wybuchł nagłym śmiechem, najwidoczniej zadowolony ze swoich słów, a może ze swej przenikliwości?

— Nie. Kiedy dotrzemy do Małej Gospody i wypoczniemy, udam się w stronę gór. Znajduje się tam niewielkie miasteczko, w którym zamierzam wystąpić. W dużych miastach jest także duża konkurencja, a w małych jestem zazwyczaj jedynym minstrelem. Poza tym słyszałem, że w tym miasteczku jest niezwykle wiele pięknych kobiet spragnionych poezji i miłości. — Na twarzy Leona pojawił się chytry uśmieszek.

— Ciekaw jestem, co na to ich mężowie. Zapewne nie podzielają ich opinii co do minstrelów. Słyszałem, że tylko jeden na trzech minstreli ginie śmiercią naturalną. Pozostali zostają zabici przez zazdrosnych mężów. Chyba nie zaprzeczysz, że jesteście strasznymi kobieciarzami? — Mina Bruna świadczyła o tym, że jest pewien swoich słów.

— Cóż, to prawda, jadałem chleb z niejednego pieca.

— Chleb? Nie rozumiem. — Bruno wyraźnie zbity z tropu napiął twarz, jakby zastanawiał się nad budową wszechświata.

— Chodzi mu o to, że… — zaczął Dawid, lecz Bruno natychmiast wpadł mu w słowo.

— Wiem, o co mu chodzi, głupku! — Dawid po raz kolejny spuścił głowę zawstydzony, Bruno natomiast wydawał się całkowicie nieporuszony tym, że nie zrozumiał słów Leona.

Leona wkurzył fakt, że głupek taki jak Bruno jest całkowicie bezwstydny, natomiast ktoś inteligentny jak Dawid wstydzi się każdego swojego czynu. To jego wina — pomyślał — powinien wiedzieć, że nie ma się, czego wstydzić.

Możliwe, że tutaj nie chodzi o inteligencję, a po prostu o charakter. Leon, nie wiedzieć czemu, miał ochotę w jakiś sposób ukarać Bruna za jego głupotę, lecz wiedział, że to mogłoby zaszkodzić jego misji. Robert nie odzywał się ani słowem, myślami był teraz gdzie indziej. Myślał o ostatnich słowach jego ojca, gdy wyjeżdżał z Krwawego Fortu:

— Jesteś moim synem, dziedzicem rodu Krwistych i nie pozwolę, abyś dał się zabić jak jakiś głupek. Zabiłeś tę dziewczynę i już nic tego nie zmieni. Nie potępiam cię za twoje skłonności, ale pamiętaj jedno, każda akcja wywołuje reakcję. Lord Haraki zacznie dociekać, jak zginęła jego córeczka, i wierz mi, przekupi, kogo trzeba przekupić, a jeżeli to nie wystarczy, zastraszy bądź zabije, kogo trzeba, aby się dowiedzieć. A kiedy się dowie, jak zginęła jego córka, jak myślisz, co zrobi? Przełknie zniewagę? Zapomni? Może pogratuluje ci, że zabiłeś mu córkę? Nie, nic z tych rzeczy. Wyśle zabójcę po twoją pustą główkę. Zachowałeś się jak idiota, zabijając córkę naszego sojusznika. Do tego teraz, gdy jesteś narażony na ryzyko, chcesz podróżować sam do zamku tego grubasa Tytosa.

— Będą ze mną Dawid i Bruno.

— Ha, ha. Grubasek i ten maminsynek. Kiedy pojawi się zabójca, posrają się w gacie i uciekną. Tyle będziesz miał pożytku ze swoich przyjaciół. Pamiętasz, co zawsze ci powtarzam. Miej na uwadze dobro rodu. Dlaczego ty nigdy nie potrafiłeś słuchać? Wiedz jedno, gdybyś nie był moim jedynym dziedzicem, zabiłbym cię, abyś nie przyniósł naszemu rodowi wstydu.

Ostatnie słowa ojciec Roberta wykrzyczał w gniewie. Robert natomiast miał już dość, wyszedł z pokoju.

Natychmiast po tym wydarzeniu wyruszył w podróż jedynie z Brunem i Dawidem, aby zrobić ojcu na złość. Lecz teraz nie myślał o ojcu ani o ich kłótni, lecz o nietypowym minstrelu spotkanym na swojej drodze do Śmierci Lewiatana.

Od samego początku, coś nie pasowało mu w zachowaniu minstrela. Nie wiedział co, lecz miał wrażenie, że coś jest nie tak. W Królestwie Ludzi krążyły pogłoski graniczące z legendami o rzekomym Bractwie Zabójców zamieszkującym góry.

Historię o ich czynach, jak i samo bractwo wydawały się niewiarygodne, lecz co poniektórzy z większych lordów na samo wspomnienie rzekomego bractwa drżeli ze strachu. Czyżby nasz minstrel nie był tak naprawdę tym, za kogo się podaje?


***

W ułamku sekundy Arestes ruszył biegiem na przeciwników. W oczach Kana zamienił się jedynie w czarną niewyraźną plamę. Jego prędkość była niewiarygodna i niewytłumaczalna. Przy jego ruchach piraci wydawali się nie poruszać. Przeskoczył burty obydwu statków, wykonał obrót i ciął mieczem pierwszego z piratów w szyję. Pozostali z napastników nie zdążyli jeszcze odwrócić wzroku, a elf był już przy kolejnym z nich. Wbił miecz w jego szyję, po czym natychmiast wyciągnął ostrze, obrócił w dłoni i wbił miecz w plecy przeciwnika za sobą. Jeden spośród napastników zmierzał w jego stronę, Arestes przekręcił dłoń umiejscowioną na rękojeści miecza, obracając się przy tym w stronę kolejnego napastnika i wyciągając miecz z ciała konającego. Doskoczył do niego w dwóch susach, przykucnął i wysunął rękę pod skosem do góry. Miecz przebił mężczyznę na wylot. Arestes, nie marnując czasu, wyjął ostrze z jeszcze ciepłego ciała mężczyzny i rzucił nim w napastnika po jego lewej. Ostrze wbiło się w jego umięśnioną szyję. Zanim jego ciało opadło na pokład, elf był już przy nim. Biegł z niesamowitą prędkością. W międzyczasie, nawet nie zerkając w tamtą stronę, wyjął ostrze z jego ciała. Pozostali piraci nie wiedzieli, co mają zrobić, gdyż nie byli w stanie nawet dostrzec ruchów elfa. Dla nich wydawał się jedynie śmiercionośnym cieniem pojawiającym się na ułamek sekundy tylko po to, aby odebrać życie kolejnego z ich towarzyszy. Gdy znalazł się przy kolejnym, odbił jego ostrze, począł wykonywać pełen obrót od strony lewego ramienia mężczyzny. Kiedy skończył wykonywać obrót, jego ostrze sterczało już z pleców przeciwnika. Za właśnie konającym piratem stali dwaj kolejni, elf jednym zamaszystym ruchem wyciągnął miecz z pleców pierwszego i odciął głowy kolejnym dwóm. Pięć kroków dalej po jego prawej w rzędzie stali trzej piraci, a za nimi stał kapitan piratów. Arestes przerzucił swój miecz z prawej dłoni do lewej. Zanim rękojeść miecza wylądowała w jego lewej dłoni, w prawej trzymał już trzy proste sztylety zrobione na kształt elfickich. Gdy chwycił miecz swą lewą dłonią, prawą wyrzucił ostrza. Każde z nich poleciało w innym kierunku, po czym trafiło do celu. Trzej piraci stojący przed swym kapitanem padli na pokład, kurczowo uciskając rany na szyi, z których sterczały niewielkie, lecz śmiercionośne sztylety. Pozostał jedynie kapitan, lecz teraz na jego twarzy nie było widać grymasu gniewu, a jedynie strach i niedowierzanie. Już nie wypinał dumnie piersi. Teraz klęczał i jakby skurczył się w sobie. Jeszcze przed chwilą wydawał się wielkim facetem, którego nic nie złamie.

Natomiast teraz był niczym dziecko. Elf podszedł do klęczącego kapitana i szepnął mu coś na ucho. Kapitan zaczął płakać. Kan widział twarz elfa, gdy ten nachylał się nad kapitanem, nie rysowała się na niej duma ani gniew, lecz jedynie smutek.

Elf oparł lewą dłoń na prawym barku kapitana i wykonał szybki ruch prawą dłonią. Chwilę później kapitan wydał ostatnie tchnienie. Ubranie Arestesa było nieskazitelne, nie znalazła się na nim ani jedna kropla krwi. Elf po wyciągnięciu miecza z ciała kapitana otarł zakrwawione ostrze i udał się do swojej kajuty. Nie odezwał się ani słowem ani nie spojrzał na swych towarzyszy. Pozostałe elfy w milczeniu rozlały alkohol znajdujący się na statku piratów i odcięły haki. Gdy ich statek znalazł się w bezpiecznej odległości, wystrzelili podpaloną strzałę.

Piracki statek natychmiast zajął się ogniem. Elfy wpatrywały się płomień w milczeniu. Kan wiedział, że Arestes obwinia się za to, co uczynił. Jednakże wiedział również, że było to konieczne. Gdyby ich nie zabił, oni zabiliby nas. Oferta, zgodnie z którą piraci mieli rzekomo ich wypuścić, była jedynie fortelem. Zażądaliby, aby elfy i Kan zostawili na statku swoją broń, a wtedy wystrzelaliby ich w oddalającej się szalupie. W takiej sytuacji byliby łatwym celem. Dlaczego kapitan piratów uciekałby się do tak zdradzieckiego fortelu, kiedy miał przewagę? Spodziewał się, że elfy będą trudnym przeciwnikiem, a nie chciał tracić nikogo ze swoich. Zdecydowanie nie chodziło tutaj o współczucie, po prostu nie zamierzał niepotrzebnie uszczuplać swojej załogi, jednak nie wiedział, że elfy potrafią poruszać się z aż tak niesamowitą prędkością. Kan też nie zdawał sobie sprawy ze zdolności Arestesa. Oczywiście, kiedy ze sobą walczyli, poruszali się z zawrotną prędkością, lecz dla elfa była to ledwie rozgrzewka. Kan wiedział, że gdyby przyszło mu walczyć z elfem na śmierć i życie, niechybnie by zginął. Co prawda, gdyby użył magii, może miałby jakieś szanse, lecz elf na pewno też potrafił z niej korzystać. Ciekawe, czy zrobił to podczas walki z piratami? — zastanawiał się Kan.

Arestes wyszedł ze swojej kajuty dopiero następnego poranka. Kanowi wciąż nie dawało spokoju pytanie, czy elf używał magii, czy po prostu był w stanie być tak szybki dzięki samej sile fizycznej.

— Witaj, Kanie.

— Cześć, wiem, że to niekoniecznie grzeczne poruszać temat wczorajszych wydarzeń, lecz jedno pytanie wciąż nie daje mi spokoju.

— Jeżeli będę w stanie zaspokoić twoją ciekawość, z chęcią to uczynię.

— Podczas wczorajszej walki używałeś magii, aby tak niewyobrażalnie zwiększyć swoją prędkość, czy po prostu osiągnąłeś to dzięki treningowi fizycznemu?

— Cóż, nie używałem magii, ale nie jest to też zasługa treningów.

— Więc jak to możliwe?

— To ćwiczenie mojego umysłu pozwoliło mi to osiągnąć. Latami trenowałem swoje ciało w walce, lecz kiedy doszedłem do perfekcji, która z reguły zupełnie wystarczała elfowi, stwierdziłem, że to niekoniecznie szczyt moich możliwości. Postanowiłem pokonać swoje ograniczenia siłą umysłu. Bo widzisz, każdy z nas ma w sobie wielki potencjał. Wstrzymuje nas jedynie granica, którą sami sobie stawiamy. Inne elfy uznały, że osiągnięcie takiej prędkości jest niemożliwe, ustanowiły granicę swoich możliwości. Kiedy uznasz coś za niemożliwe, to naprawdę stanie się to dla ciebie nieosiągalne. Ja natomiast wierzyłem, że granica postawiona przez mych rodaków jest błędna. Oczywiście nadal ćwiczyłem sprawność fizyczną, lecz rozpocząłem długi i bardzo wyczerpujący trening umysłu. Postanowiłem przekroczyć barierę. Pierwszym koniecznym krokiem było uświadomienie sobie, że stać nas na więcej. Nie było to łatwe, ale możliwe. Przez lata inne elfy uznawały mnie za głupca chcącego osiągnąć niemożliwe, lecz nie rezygnowałem ze swojego pragnienia. Ostatecznie udało mi się osiągnąć mój cel. Nie było to łatwe. Zanim zrobiłem ledwie dostrzegalne postępy, minęły lata. Nawet teraz, kiedy osiągam taką niesamowitą prędkość, nie trwa to zbyt długo. Jak myślisz, ile czasu trwała wczorajsza walka?

— Nie więcej niż pół minuty.

— Tak, lecz te pół minuty niesamowicie obciążyło mój umysł i ciało. Kiedy przekraczam granicę swoich możliwości i zmuszam siłą mojego umysłu ciało do niesamowitego wysiłku, zostaje ono poddane wielkiemu przeciążeniu. Po tej jednej walce nie będę w stanie walczyć przez dłuższy czas, a cały wczorajszy dzień, jak i noc przespałem. Możliwe, że z czasem opanuję tę technikę walki do perfekcji i wtedy nie będzie obciążać mojego ciała w tak okrutny sposób.

— To niesamowite. Podczas mojego treningu na Wyspie Tajemnic mistrz uczył mnie w taki sam sposób. Zawsze lubił mawiać, że niemożliwe staje się możliwe, w momencie kiedy uznamy to za możliwe, lecz trudno to zrozumieć, nie mówiąc o zastosowaniu.

— Tak, to prawda. — Arestes nadal był smutny z powodu tego, co wczoraj uczynił.

— Nie powinieneś zadręczać się tym, co wczoraj zrobiłeś. To było konieczne.

— Jak myślisz, czy zabijając morderców, sam nie stałem się mordercą? Nie wiem nic o ludziach znajdujących się na pokładzie tego pirackiego statku. Wmawiam sobie, że byli źli, jednakże nie mogę mieć pewności. Nie wiem też, jak wyglądało ich życie. Możliwe, że nie chcieli dla siebie takiej drogi. Możliwe, że mieli po prostu bardzo trudne życie i przez to znaleźli się na tym statku. Możliwe, że nie wszyscy byli źli z natury. Kiedy dobry człowiek trafia w złe miejsce, w miejsce pełne złych ludzi, zmienia się. Podąża w ich kierunku pomimo swej natury. Możliwe, że nie okradali ani nie zabijali z powodu chęci zysków. Możliwe, że robili tak straszne rzeczy, chcąc jedynie wykarmić soją rodzinę. Możliwe, że wczoraj osierociłem kilkoro dzieci. Czy jesteś w stanie zapewnić mnie, że tak nie jest?

Kan nie myślał o tym w taki sposób. Lecz elf miał rację, nie był w stanie stwierdzić na pewno, że piraci kierowali się jedynie zachłannością. A jeśli rzeczywiście chcieli jedynie wykarmić rodziny? Czy to sprawia, że byli dobrymi ludźmi, mimo że mordowali innych?

— Niestety nie.

— Uśmiercając innych, dopuszczamy się strasznego czynu. Nie jest istotne, jakimi ludźmi byli, ponieważ zabijając ich, stajemy się takimi samymi mordercami, lecz jeżeli bym tego nie zrobił, oni zabiliby nas. Zabiliby moich towarzyszy, których znam od lat. Gdyby elfy poprzysięgły nie zabić nigdy żadnej istoty, ludzie wparowaliby do naszej krainy, wszystko spalili, a ostatecznie zabili każdego z nas. Nie wiem, co jest właściwe, lecz robię to, co jest konieczne, aby obronić tych, których kocham.

— Tak i właśnie tym różnisz się od piratów spotkanych wczoraj. Ty zabijasz, kiedy musisz, lecz nie robisz tego dla siebie, a dla tych, których kochasz. Oni zabijali jedynie dla zaspokojenia własnych potrzeb. Nawet gdyby mieli rodziny, które musieli wykarmić, ich życie nie było bezpośrednio zagrożone.

— Gdyby nie udało im się nikogo ograbić, ich dzieci zginęłyby z głodu.

— Tak, lecz mogli zdobyć pieniądze w inny sposób.

— To prawda, lecz czy to usprawiedliwia mój czyn? Zabójstwo zawsze pozostaje zabójstwem. Mimo że pobudki, dla których zabiłem, były szlachetne, to nadal jest to złe. Nawet gdybym miał możliwość cofnięcia czasu i podjęcia tej decyzji po raz kolejny — Arestes zamilkł na chwilę — tak, zabiłbym ich, ponieważ nie byłbym w stanie bezczynnie patrzeć, jak giną moi towarzysze. Inaczej skazałbym ich na śmierć, bowiem nie zdołaliby się obronić.

Kana już od dawna zastanawiały pozostałe trzy elfy. Od samego początku podróży ani jeden z nich nie odezwał się słowem. Gdy Arestes przystąpił do walki z piratami, dziwne było, że żaden z nich mu nie pomógł. Oczywiście jego umiejętności w zupełności wystarczały, lecz po co mieliby ryzykować?

— Zauważyłem, że twoi towarzysze od samego początku podróży nie odezwali się ani słowem.

— Milczą, aby nauczyć się mówić. Składali śluby milczenia, jak i poprzysięgli, że nigdy nie zabiją żadnej spośród żywych istot. Zrobili to z własnej woli. Po okresie tak długiego milczenia, kiedy znów zaczniesz mówić, nie wypowiesz już ani jednego niewłaściwego słowa.

— Nie mogę się doczekać, aż dotrzemy do waszej krainy. Musi być niezwykła, skoro zamieszkują ją tak niezwykłe istoty.

— Zaiste jest.

Po kilku kolejnych dniach podróży Kan w końcu dostrzegł na horyzoncie z dawna wyczekiwane Królestwo Elfów. Gdy je ujrzał, do jego uszu dotarł delikatny śpiew. Cichy, lecz mocny. Radosny, lecz smutny zarazem. Śpiewany przez istoty cielesne, lecz zawierający w sobie coś nie ze świata fizycznego. Z oddali leśna kraina wyglądała jak ogromny las okolony żywą zielenią. W samym centrum znajdowało się największe drzewo, jakie Kan byłby w stanie sobie wyobrazić. Nawet z tak wielkiej odległości jego ogrom przytłaczał. Na brzegu nie było żadnego portu, a jedynie łagodny brzeg. Tutaj muzyka była znacznie głośniejsza i wypełniała całą przestrzeń lasu. Wprawiała Kana w niezwykle radosny nastrój. Gdy zszedł na brzeg wraz z elfami, Arestes przemówił radosnym głosem:

— Oto Liss-Malar, co w naszym języku oznacza szczęście śmiertelnych.

Kan nie odpowiedział, nie był w stanie wypowiedzieć ani słowa. Pieśń elfów była tak piękna, a zarazem smutna, że gdy późnej próbował przypomnieć sobie wygląd krainy, nie pamiętał nic poza przepiękną melodią. Gdy elfy wraz ze swym niecodziennym towarzyszem znalazły się wśród drzew, Kan chłonął wzrokiem wszystko dookoła.

Drzewa rozrastały się w niesamowite kształty przypominające domy umiejscowione na pniu, lecz całkowicie różniły się od domów ludzkich. Ich formy były najrozmaitsze, jak gdyby tworzyły je bawiące się dzieci. Jedne smukłe i wysokie, inne niskie, lecz szerokie. Arestes miał rację — pomyślał Kan — to nie przypomina niczego, co stworzyli ludzie. Konstrukcje domów, jak i całej sieci drzew wydawały się stworzone przez jakiegoś pijanego szaleńca, który totalnie puścił wodze fantazji. Ich konstrukcja nie miała logicznego sensu, a mimo to była najpiękniejszą rzeczą, jaką Kan widział w swoim życiu. Co najdziwniejsze ich korzenie łączyły się ze sobą, ciągnąc się bez końca. Również gałęzie wszystkich drzew były połączone, tworząc powietrzne ścieżki. W niektórych miejscach wypukłe, później wklęsłe lub proste. Pośród tego wszystkiego biegały najrozmaitsze rodzaje zwierząt. Widok elfów nie płoszył ich, przemykały one obok, inne z kolei wylegiwały się na gałęziach drzew lub pośród bujnej trawy pokrywającej dno lasu.

Niezwykły śpiew nie był wykonywany przez jednego elfa, gdyż Kan słyszał poszczególne głosy, jednak łączyły się one i uzupełniały, tworząc jedną spójną melodię dobiegającą jego uszu z każdej strony. Wśród konarów drzew krążyły elfy. Wiele z nich czytało, inne po prostu siedzały, rozmyślając. Niektóre kręciły się w swoich drzewnych domostwach, wykonując najrozmaitsze czynności. Ten las był pierwszym odwiedzanym przez Kana. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że w przyszłości odwiedzi wiele z pozoru podobnych lasów, lecz żaden nie będzie taki jak ten — tętniący życiem, wypełniony muzyką i beztroską. Elfy pośród drzew całkowicie różniły się od ludzi, lecz nie chodziło o ich wygląd fizyczny. Pośród twarzy mijanych podczas trasy Kan widział na nich wymalowaną radość. Na żadnej z twarzy nie dostrzegł grymasu gniewu ani zmartwienia.

Nawet ci spośród nich, którzy wydawali się smutni, nie wyglądali do końca jak smutni ludzie. Na ich twarzach widniał smutek, lecz był na nich również uśmiech. Sprawiali wrażenie, jakby cieszyła ich chwila obecna, lecz w równym stopniu, jakby smuciło ich coś, co ma nadejść. To samo dziwne wrażenie wywarła na naszym bohaterze ich pieśń.

W miarę jak docierali do serca lasu, dźwięki pieśni stawały się coraz intensywniejsze. Tyczyło się to zarówno elfów, jak i zwierząt. Kan myślał z początku, że obrzeża lasu tętnią życiem, lecz tutaj krążyły setki elfów i zwierząt żyjących beztrosko pośród konarów i liści. Był to widok zdumiewający i niezwykły, lecz najbardziej niewiarygodnym miejscem było same centrum lasu. Kan zmienił zdanie co do tego, iż drzewo serce przytłaczało go podczas pobytu na statku. Arestes nieodzywający się ani słowem podczas całej ich podróży przez las teraz przemówił, by po chwili znów zamilknąć:

— Oto Olivinir, pierwsze drzewo zasadzone w tym lesie, serce lasu. Bez niego wszystko, co widziałeś podczas swojej podróży przez las, by zginęło. Zanim przedstawię cię temu, którego szukasz, nasz przywódca chciałby się z tobą spotkać. Gdy wejdziesz do środka serca lasu, ujrzysz drogę prowadzącą na sam szczyt drzewa, tam odnajdziesz naszego przywódcę. Ja zaczekam na ciebie tutaj. Nie mogę wejść z tobą do środka, gdyż zabiłem żywą istotę. Nikt, kto zabił, nie może wejść do serca lasu.

Kan bez słowa ruszył w kierunku wielkiego drzewa, wciąż się w nie wpatrując, niczym dziecko w lizaka.

Cała ta scena wyraźnie bawiła elfa. Drzewo było ogromne. Kan, stojąc przed nim, nie zdołał objąć wzrokiem całego jego pnia, był on szerszy od zamków stawianych przez ludzi. Nie był w stanie dostrzec szczytu. Pień drzewa wyglądał jak ogromne skupisko pni, a raczej wież. Bez okien i wejść wszystkie setki wież w jednym miejscu łączyły się w niesamowicie obszerny pień sięgający do nieba. Kan nie miał trudności z odnalezieniem wejścia, gdyż tylko jedna z wież posiadała otwór prowadzący do wewnątrz.

Minęło sporo czasu, nim dotarł do wieży w samym centrum, tego ogromnego skupiska znajdującego się pod wielkim pniem, a raczej monstrualnym pniem przypominającym gmach umiejscowiony pośród chmur, podtrzymujący swoją strukturę na (w porównaniu z nim) cienkich i niezliczonych odnogach. Dziwne, skąd wiedziałem, że jest tylko jedno wejście do środka i że znajduje się w samym centrum — pomyślał Kan, gdy już dotarł do wejścia. W środku dźwięk pieśni był cichszy, lecz jakby głębszy, jakby brzmiący w samej świadomości Kana. Spodziewający się niesamowitych i bogatych ozdób Kan był zszokowany, gdy ujrzał jedynie schody prowadzące do góry. Rozpoczął mozolną wspinaczkę, a zarazem zastanawiał się nad dziwnym uczuciem potęgującym się z każdym pokonanym schodkiem. Zdawało mu się, że przez jego umysł przebiegają wizje, lecz nie wiedział, co ukazują, gdyż pojawiały się na ułamek sekundy, po czym znikały bezpowrotnie. Obrazy stawały się coraz dłuższe i wyraźniejsze. Gdy Kan był już przy samym szczycie, zrozumiał, że to obrazy ukazujące teraźniejszość. Na końcu długiej i wyczerpującej drogi znajdowało się wyjście na zewnątrz. Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd zaczął wspinać się po schodach. Czas dla niego nie istniał, nie w tym szczególnym miejscu. Gdy wyszedł na zewnątrz, zdziwił się na tyle mocno, iż nie dostrzegł elfa stojącego nieopodal. Znalazł się pośród chmur, na samym szczycie drzewa serca. Muzyka nadal rozbrzmiewała w umyśle Kana. Ich śpiew dociera aż tutaj czy to wspomnienie ich pieśni? Zastanawiał się Kan, lecz jedynie przez ułamek sekundy. Miejsce, w którym się znalazł, istotnie było umiejscowione pośród chmur. Sam szczyt drzewa był płaski i nie znajdowało się na nim nic poza elfem wpatrującym się w chmury. Kan stanął przy elfie i dokładnie mu się przyjrzał. Jego twarz była niczym spokojny ocean nieporuszony nawet jedną falą. Wyrażała głębię i opanowanie. Jego zielone włosy były tej samej odcieni co liście wszystkich drzew pośród lasu. Nie był wielkiej postury, lecz Kan czuł kryjącą się w nim siłę. Wiedział, że należałoby się przedstawić, pośród ludzi było to wymagane. Elfy czyniły wszystko w swoim czasie. Już po pobycie wśród elfów, podczas podróży statkiem, Kan wiedział, że powinien po prostu wpatrywać się w bezkresne niebo wraz z elfem, a ten sam przemówi, kiedy nadejdzie czas.

— Widzę, że już przywykłeś do naszych zwyczajów.

— Miałem zaszczyt podróżować… — Kan nie dokończył myśli, gdyż elf wpadł mu w słowo swym melodyjnym i niezwykle łagodnym głosem.

— Tak, wiem, obserwuję wszystkie elfy z tego miejsca.

— To niesamowite.

— Tak. Przysparza mi to wielu zmartwień, lecz nie chciałem się z tobą spotkać, by wychwalać swój świetny wzrok. Na bezbrzeżnej toni oceanu pojawiła się fala świadcząca o radości. Jesteś jednym z władców żywiołów?

Jedną z pierwszych zasad głoszonych przez mistrza podczas ich treningu były słowa „nie ujawniaj tego, kim jesteś”. Jednak dla tego niezwykłego elfa, nawet mistrz zrobiłby wyjątek.

— Tak.

— A więc jesteś bardzo ważny. Chciałbym, abyś chronił serce naszego lasu.

— Przecież jest tutaj mnóstwo elfów i każdy z nich oddałby życie w obronie tego drzewa.

— To z elfów zrodziły się cienie i jedynie wraz z elfami odejdą. Nasz czas pośród tych drzew przemija. Wiem, że proszę cię o wiele, lecz nie pozostaje mi nic innego.

— Oczywiście, że będę chronił to miejsce.

— Pomimo lat, które upłyną? Pomimo tego, jak bardzo to miejsce może się zmienić?

— Tak. Dotrzymam obietnicy.

Tym razem całe bezkresne morze zmieniło swą strukturę, lecz nie było wzburzone, a jedynie pogłębiło swój spokój.

— Przepraszam cię za mój egoizm, lecz to był jedyny cel, dla którego chciałem cię spotkać. Czy masz może jakieś pytanie, zanim nasze jedyne spotkanie dobiegnie końca?

Skąd on może być pewien, że nie spotkamy się ponownie? Pomyślał Kan.

— Czy jesteś kimś w rodzaju… — Kan sam nie był pewien, o co chciał dokładnie zapytać.

— Od pozostałych elfów, ludzi i krasnoludów różni mnie jedynie to, iż wiem, jak niewiele wiem.

Rozdział szósty

Śmierć i światło

Za ladą stała starsza kobieta wpatrzona w blat, jak gdyby rozgrywała się na nim scena, którą tylko ona jest w stanie dostrzec. Nie zaszczycając swych nowych gości nawet spojrzeniem, zapytała głosem sugerującym, iż scena na blacie jeszcze nie dobiegła końca:

— Pokój, jedzenie czy może jedno i drugie? — Twarz kobiety była poprzecinana zmarszczkami pod każdym możliwym kątem, a jej zęby były popsute i czarne, co pomimo niekoniecznie pięknego wrażenia w pewnym stopniu pasowało do jej rozwichrzonych, czarnych włosów.

— Weźmiemy trzy pokoje, jeden z niech będzie z dwoma łóżkami. Poprosimy również coś do jedzenia i dobre wino. — Głos Roberta był władczy i stanowczy. Kobieta znajdująca się za ladą natychmiast zrozumiała, iż jej nowy gość musi być kimś niezwykłym. Jedno spojrzenie na jego czerwone włosy wystarczyło, aby zrozumieć, że jest wielkim lordem z rodu Krwistych.

— Przepraszam, panie, nie poznałam cię. — Teraz wyraźnie zmieszana kobieta wpatrywała się w ziemię. — Przygotuję swoje najlepsze pokoje. To dla nas zaszczyt gościć dziedzica rodu Krwistych.

— Ha, widzisz, minstrelu, jak znamienitym rodem jesteśmy? — Bruno jak zwykle wykorzystał chwilę milczenia, w której mógł dodać swoje trzy grosze.

— Od samego początku powtarzam, że jest dla mnie zaszczytem podróżowanie z członkami tak niesamowitego i wielkiego rodu. — Leonowi już weszły w nawyk pochlebstwa i przymilny język.

— No jasne, że zaszczyt. Kobieto, weźmiemy cztery pokoje, nie będę spał w jednym pomieszczeniu z Dawidem, na pewno się jeszcze moczy — powiedział Bruno, po czym wybuchł potężnym śmiechem.

— Dobrze, panie. Proszę zajmijcie swe… — Kobieta zamilkła, szukając właściwego określenia.

Leon wykorzystał okazję i wpadł jej w słowo:

— Miejsca. Myślę, że stoliki w rogu będą idealne. Mam zamiar zaszczycić tę gospodę swym jedwabistym głosem, co prawda widownia nie jest idealna, lecz to świetna okazja do ukazania wam mego talentu. — Leon majestatycznie przeciągnął palcami po strunach harfy. Oczywiście nie miał ochoty śpiewać, lecz nie widział innego wyjścia, ponieważ od jakiegoś czasu Robert stał się dość podejrzliwy i nie spuszczał go z oczu. Musiał coś podejrzewać, lecz gdy Leon zaśpiewa, rozwieje jego wątpliwości. Nie bez powodu wybrał fortel, w którym musiał udawać minstrela. Na zakończenie treningu mistrz powiedział mu, że nikt nie może być dobry we wszystkim, dlatego też musi poznać samego siebie, wiedzieć, w czym jest dobry, i starać się to wykorzystać.

— Daj sobie spokój z tym jazgotem. Przejrzeliśmy cię. — Na twarzy Bruna pojawił się chytry uśmieszek, jakby przejrzał wszystkie tajemnice Leona. — Nie jesteś dobry w tym, co robisz.

— Niech zaśpiewa, z chęcią dowiem się, czy jesteś prawdziwym minstrelem, czy jedynie komediantem udającym kogoś innego. A może jesteś kimś całkiem innym, niż nam się wydaje? — Robert wpatrywał się w Leona przenikliwym wzrokiem, oczekując choćby cienia strachu bądź zmieszania.

— Z wielką chęcią udowodnię, że nie byle jaki ze mnie śpiewak. Może wystąpimy w duecie, Bruno, co ty na to? Wiem, że nie jesteś minstrelem, lecz sam mówiłeś, że potrafisz pięknie śpiewać. — Twarz Leona nawet nie drgnęła. W trakcie swego treningu musiał nauczyć się zarówno kłamać, jak i panować nad swym ciałem. Okazało się to bardzo trudnym zadaniem, lecz teraz każda cześć jego ciała była mu posłuszna. Uśmiech pojawiał się na jego twarzy jedynie wtedy, kiedy tego chciał. Rumieniec był bronią przywoływaną przez niego, kiedy tego potrzebował. Każdy, nawet najdrobniejszy gest jego ciała był przez niego kontrolowany, dzięki czemu Robert, choć bardzo podejrzliwy, nie dawał wiary istnieniu tajemniczego bractwa.

— Wiesz, nie najlepiej się dziś czuję… — Bruno wyraźnie przerażony myślą o występie zbladł jak na zawołanie.

— Tak, w sumie nie wyglądasz najlepiej. — Leon zachowywał się całkowicie swobodnie, pomimo ciążącego na nim wzroku Roberta.

— Mam zioła, które dostałem od mamy, może pomogą. — Dawid był najwidoczniej zmartwiony nagłą „chorobą” Bruna.

— Zioła nie będą potrzebne. Minstrel wystąpi sam. Widzisz, Dawidzie, od razu mu przeszło.

Niemożliwe, że ten minstrel jest zabójcą, lecz lepiej się upewnić. Kiedy usłyszę, że naprawdę nieźle śpiewa, będę pewien. Robert wyraźnie się rozluźnił, gdyż stwierdził, że cała ta historia z bractwem zabójców jest wyssana z palca.

Mała Gospoda jak na gospodę była ogromna. Została tak nazwana ze względu na ogromny zamek, w którego cieniu wydawała się jedynie drobinką. Była w całości wykonana z drewna. Ogromna dwupiętrowa konstrukcja, na której dolnym poziomie znajdowała się jadalnia, gdzie goście mogli spożyć ciepły posiłek, i kuchnia, w której przez lata były gotowane ciepłe dania. W górnej części gospody znajdowały się pokoje, w tym pokój gospodarzy.

Było tu zawsze wielu gości, gdyż leżała dzień drogi od Śmierci Lewiatana, a więc wszyscy zmierzający w tę stronę zatrzymywali się tutaj dzień przed przybyciem do monstrualnego zamku widniejącego w oddali gospody niczym góra. Czterej towarzysze podróży, zasiadłszy do stolika, natychmiast zabrali się za jedzenie ciepłej zupy. Gdy ukończyli swój posiłek, Leon zabrał się do wykonania swej pieśni, aby rozwiać wątpliwości Roberta odnośnie do jego tożsamości. Wybrał wesołą pieśń. Bruno i Dawid natychmiast poderwali się ze swoich miejsc i zaczęli tańcować z dziewczynami usługującymi w gospodzie. Robert natomiast westchnął z ulgą i zamknąwszy oczy, cieszył się muzyką zadowolony, że z pewnością nie grozi mu śmierć, gdyż głos Leona był doprawdy niesamowity.

Leon natychmiast wykorzystał chwilę nieuwagi swych towarzyszy cieszących się muzyką i jednym zwinnym ruchem dolał Robertowi truciznę do jego wina. Gdy zakończył swój występ, Bruno, powróciwszy do stolika, krzyknął na całą gospodę:

— Zdrowie minstrela.

Robert wypił swoje wino do dna. Trucizna już krążyła w jego żyłach, lecz zabije go dopiero po kilku godzinach, gdy już będzie leżał w wygodnym łożu.

— Muszę przyznać, że nieźle śpiewasz — przemówił Robert.

— Nie bez powodu określają mój śpiew łabędzim. — Leon był zadowolony, gdyż udała mu się jedna z trudniejszych części zadania. Teraz musiał tylko czekać, aż trucizna zacznie działać.

— Nie rozumiem, dlaczego zamierzasz udać się do jakiejś głupiej górskiej wioseczki. — Bruno przechylił się w stronę Leona i wyciągnął jeden ze swoich palców przypominających małe kiełbaski w jego stronę. — Zmarnujesz swój talent. Jak sam wiesz, Robert udaje się do Tytosa, aby być jego giermkiem, może cię wcisnąć na dwór, a to oznacza niezłe zyski.

— Tytos zapewne ma swoich minstreli i nie spodoba im się moja obecność. Wole unikać kłopotów, ale dziękuję ci za chęć pomocy.

— A od kiedy to troszczysz się o innych? — Robert przyglądał się Brunowi, jakby okazana przez niego bezinteresowna pomoc była głupia.

— Pomyśl, w zamian za taką pomoc moglibyśmy mieć jakiś udział w jego zyskach. — Bruno uśmiechnął się chytrze, a Robertowi spodobał się ten pomysł, gdyż na jego twarzy pojawił się uśmiech. Po chwili jednak spoważniał i powiedział:

— Jeżeli już mowa o jakimkolwiek udziale, to użyłeś złego określenia, gdyż powiedziałeś „moglibyśmy”, a nie „mógłbyś”.

— Jak to? — Z twarzy zbitego z tropu Bruna znikł chytry uśmieszek.

— To ja miałbym chronić jego tyłek na dworze Tytosa i to ja miałbym go tam wprowadzić, a więc jakikolwiek zysk należy się jedynie mi. — Twarz Roberta była surowa jak stal i nie było mowy o zmianie zdania. Bruno, zdając sobie sprawę ze swojej porażki, cichym głosem przegranego dodał jedynie:

— Pomysł był mój.

Robert z ożywieniem obrócił się w stronę Leona.

— A więc jak, będzie to dla ciebie idealna okazja? Na dworze Tytosa zbijesz fortunę, jest znany z uwielbienia do pijackich uczt pełnych minstreli. A jak komuś się nie spodoba twoja obecność, przyjdź z tym do mnie. Oczywiście będziesz musiał odpalać mi działkę od swoich zysków, a przydadzą mi się dodatkowe oszczędności, bo mój ojciec to skąpiec. Możliwe, że przydasz mi się na dworze do czegoś jeszcze.

Leon wiedział, że udając minstrela, nie może nie przyjąć takiej oferty, gdyż był to idealny układ, lecz nie mógł się również zgodzić, gdyż jutro z samego rana miał zniknąć. Przywołał na twarz chytry uśmieszek i rzekł:

— Ta myśl bardzo mi się podoba. Tak czy siak, musimy spędzić noc w gospodzie. Czy mogę dać ci odpowiedź jutro rano?

— Jasne. Ale pamiętaj, jeżeli mnie oszukasz, źle skończysz. — Na twarzy Roberta pojawił się cień uśmiechu, jakby cieszyła go myśl o ewentualnym ukaraniu minstrela.

— Oczywiście, teraz udam się na spoczynek, jestem już nieco zmęczony. — Tak jak się tego spodziewał, na wspomnienie snu wszyscy pozostali również udali się do swych pokoi. Leon widział, jak Robert zadowolony z siebie udaje się do swego pokoju, nieświadomy zabójczej trucizny krążącej w jego żyłach.

Jak zwykle poranek dla Roberta miał gorzki smak. Nie zwlekając ani chwili, ubrał się i zszedł na dół. Uznał, iż to on musi zapłacić za pobyt w gospodzie. Jego dwaj towarzysze podróży już czekali na osiodłanych koniach.

— Spóźniłeś się, to do ciebie niepodobne, a gdzie jest ten minstrel? — Bruno, dosiadając konia, wyglądał jak pączek na zbyt małym talerzyku. Chłopak się wręcz przelewał przez boki konia. Dawid, jak zwykle, jedynie obserwował wszystko w milczeniu.

— To nieistotne, wyruszamy natychmiast. Myślałem, że minstrel jest z wami. Zapewne ulotnił się z rana, aby nie płacić za gospodę. Od początku wiedziałem, że podróżuje z nami jedynie dla darmowego noclegu i jedzenia. — Robert wiedział, że jego towarzysze uwierzą w tę historyjkę.

— Szkoda, polubiłem go i całkiem nieźle śpiewał. Tym minstrelom to jedynie dziewki i pieniądze w głowach. — Bruno wydawał się oburzony postawą minstrela.

— Nie wyglądał na takiego. — Dawid był nieco sprytniejszy od Bruna, lecz nie dość sprytny.

— A co ty możesz wiedzieć o ludziach? — Jak zwykle w reakcji na przytyk Bruna Dawid po prostu zamilkł.

Robert w tym czasie dosiadł konia. Mała Gospoda była jedynie dzień drogi od Śmierci Lewiatana. Dotrę na dwór Tytosa wieczorem, tym lepiej dla mnie, będę miał chwilę czasu, aby zbadać sytuację — pomyślał Robert.

— Szkoda z tym minstrelem, mógłbyś na nim nieźle zarobić.

— Taa, szkoda. Jak zauważyłeś, im jedynie pieniądze i dziewki w głowach.

— No jasne. Od początku go przejrzałem, lecz nie chciałem wam nic mówić. Pewnie ma jakąś niezłą kobietę na oku, która mieszka w tym całym jego miasteczku, od początku to wiedziałem. Myślał, że mnie oszukał, ale Bruna Krwistego nikt nie oszuka.

Szczęście, że dziś jest ostatni dzień słuchania tego idioty — pomyślał Robert.

Oczywiście Robertem był teraz Leon, który go udawał. Maska sprawdzała się idealnie, jego twarz była jak żywa, a do tego Miki oddał każdy szczegół rysów Roberta, jak gdyby ten pozował mu przy robieniu maski. Wieczorem pozbędę się tych głupców i przejdę do właściwego zadania — pomyślał Leon. Wczorajszej nocy Robert udał się do swojego pokoju i położył się spać jedynie po to, aby już nigdy się nie obudzić. Leon wszedł do jego pokoju przez okno, gdy chłopak już był martwy. Zanim to zrobił, pozbył się wszystkich rzeczy minstrela prócz maski. Zapakował je do worka i wrzucił do pobliskiej studni zaopatrującej gospodę w wodę. To samo uczynił z ciałem Roberta, gdy już przywdział jego ciuchy. Ciekawe, czy ktokolwiek znajdzie jego ciało — pomyślał Leon. Możliwe, że z czasem woda zacznie zalatywać truposzem, a wtedy właściciele znajdą ciało, jednak nie martwiło to Leona, gdyż wtedy już będzie w siedzibie Bractwa Zabójców. Zabicie chłopaka, jak i podszywanie się pod niego okazało się banalnie proste. Co do zabójstwa trucizna odwaliła całą robotę. Podszywanie się było proste ze względu na słabą podejrzliwość Dawida i wielką głupotę Bruna.

Gdy już dotrę do Śmierci Lewiatana, nie muszę się martwić, że zostanę rozpoznany, gdyż nikt tam nie zna Roberta.

Jednak muszę być czujny i nie zapominać o głównej części misji. Muszę dowiedzieć się, kto ma zamiar zabić Tytosa, lecz jak to zrobić? Kto mógłby chcieć jego śmierci? Jest jednym z trzech najpotężniejszych lordów Krainy Ludzi, ma zapewne wielu wrogów, wiele osób skorzysta na jego śmierci. Do tego będę na dworze sam jak palec, co znacznie utrudni zdobycie informacji. Przynajmniej fortel z trucizną znacząco ułatwi mi zadanie, lecz muszę być ostrożny.

Do tej pory Leon nie zwracał uwagi na wciąż niekończący się monolog Bruna, lecz teraz jego słowa przykuły jego uwagę:

— Pamiętasz o swojej misji podczas pobytu w Śmierci Lewiatana. — Bruno delikatnie ściszył głos i nachylił się w stronę Roberta na tyle, na ile pozwalało mu jego wielkie ciało.

Czyżby to Robert miał za zadanie zabić Tytosa? To by oznaczało, iż już wykonałem swoją misję. Leon milczał, wiedział, że kiedy nie wie, co odpowiedzieć, lepiej jest milczeć, a Bruno sam dopowie resztę — tak też się stało.

— No wiesz, o tej, którą ci przydzieliłem, gdy wyruszaliśmy.

Leon nadal milczał.

— Tak jak myślałem, zapomniałeś. Miałeś siknąć z murów Śmierci Lewiatana.

A ja myślałem, że to coś poważnego…


***

Gdy Kan opuścił drzewo serce, cały pobyt wewnątrz wydawał się mu jedynie dziwnym snem. Wiedział, że był w środku, lecz nie był pewien, czy tak naprawdę wspinał się po schodach. Czy widział się z przywódcą elfów? Teraz wydawało mu się, że jedynie stał wewnątrz pnia, a wszystkie wydarzenia działy się w jego umyśle lub były snem na jawie.

Arestes wciąż czekał w tym samym miejscu, wydawało się, że minęła ledwie chwila od wejścia Kana do wnętrza niezwykłego drzewa.

— To dziwne… — Kan nawet nie wiedział, jak określić niezwykłe odczucie.

— Co jest tak dziwne?

— Wydaje mi się, że od mojego wejścia do serca lasu nie upłynęło zbyt wiele czasu. Jednakże wspinałem się po schodach, a więc musiało upłynąć sporo czasu.

— Wewnątrz tego drzewa czas się zagina. Dla mnie od twojego wejścia upłynęła zaledwie minuta.

— Minuta? Jak to możliwe?

— Nie mam pojęcia jak, lecz wiem, że tak się dzieję. Nie martw się tym, nie jesteś jedynym, który nie jest w stanie pojąć istoty drzewa życia. Nawet niewielu spośród elfów jest w stanie, łącznie ze mną. A więc, czy chcesz spotkać tego, którego od początku poszukujesz?

— Tak.

Arestes zaprowadził Kana na polanę. Pośrodku znajdował się spory głaz, na którym siedział elf wpatrujący się w niebo. Był już wieczór, pierwsze gwiazdy świeciły jasno na niebie. Odległe punkty, z pozoru malutkie światła zawieszone na niebie. Elf siedzący na skale posturą przypominał Arestesa. Mieszkaniec lasu o łagodnych rysach twarzy, blond włosach, które zdawały się wręcz emitować światło, i niezwykle jasnych, piwnych oczach, dostrzegł zbliżającego się Kana i uśmiechnął się do niego. Kan sam nie był pewien, czy jego oczy są piwne, żółte, a może złote?

— Tutaj musimy się pożegnać. Niestety nie będę mógł towarzyszyć ci podczas podróży powrotnej. Żegnaj, przyjacielu. — Arestes, uśmiechnąwszy się na pożegnanie, odszedł nie czekając na odpowiedź. Jego uśmiech jak zawsze łączył w sobie radość i smutek.

A więc czas się przekonać, czy odnalazłem kolejnego władcę żywiołu.

— Cześć, jestem Kan. Zapewne wiesz, dlaczego przybyłem do waszej krainy.

— Witaj, mam na imię Mala-Synesse. Tak, masz sprawdzić, czy jestem jednym z władców żywiołów, choć sam nie do końca wiem, co to oznacza. — Elf nawet nie spojrzał na Kana, nadal wpatrywał się w niebo coraz gęściej zapełniające się gwiazdami.

— Tak.

— I jak sądzisz, czy jestem tym, którego szukasz?

— Cóż… — Kan nie miał pojęcia, jak ma rozpoznać, czy elf siedzący przed nim jest właściwym elfem. — Mistrz mówił, że rozpoznam, czy jesteś tym, którego szukam, lecz ja nie mam pojęcia.

— To dość problematyczne. Możliwe, że nie muszę być wyjątkowy? Stanę się tym, kim mam być, po prostu nim będąc?

Na twarzy Kana pojawił się uśmiech. To musi być on.

— A więc kiedy wyruszamy?

Elf zwinnym ruchem zeskoczył z głazu. Stojąc przy Kanie, wyglądał jak dziecko.

— Załoga jest gotowa, po co marnować czas.

— Myślałem, że elfy nie lubią pośpiechu?

— Zdecydowanie. — Mala-Synesse, nie czekając na decyzję Kana, ruszył w stronę statku. — A więc postanowione, ruszamy natychmiast.

— Jak chcesz. Twoje imię to również nazwa waszego starożytnego miasta.

— Tak. Nadano mi je, aby pamięć o tym niesamowitym miejscu zawsze trwała.

— Tysiące elfów będzie je wspominać latami.

— A więc ci nie powiedział?

— Nie rozumiem.

— Czas elfów przemija. Niestety dane mi będzie widzieć zagładę mego ludu. Na koniec pozostanę sam jeden z naszego plemienia. Ostatni elf niczym świadectwo istnienia naszej rasy.

— Nie możecie być tego pewni. — Kana strasznie dziwiło niezwykłe przeświadczenie elfów co do ich przyszłości. Od samego początku wizyty w ich krainie odczuwał dziwny smutek panujący pośród elfów. Wtedy nie był w stanie go wyjaśnić, lecz teraz już wiedział. Nawet ich niezwykła muzyka wyrażała smutek krainy, dla której nadchodzi kres.

— Widzisz, przywódca naszego plemienia jest wybierany na podstawie swoich wyjątkowych cech charakteru lub niezwykłych umiejętności. Czy wiesz, z jakiego powodu nasz obecny przywódca został wybrany, by pełnić tę funkcję?

— Nie mam pojęcia.

— Jest jedynym pośród elfów, który jest w stanie pojąć odmienność upływu czasu wewnątrz drzewa serca. Innymi słowy, jest jedynym, który pojmuje naturę tego niezwykłego drzewa, dzięki czemu może ujrzeć przyszłość.

— Hmm, nie do końca wiem, na czym to polega, lecz wydaje się to być niemożliwe.

— Dla nas zaiste jest, lecz nie dla niego.

— A więc stąd wasza pewność, lecz co, jeżeli wasz mistrz się myli?

— Nie jestem w stanie ocenić tego, czy jego przewidywania się spełnią, ale wiele razy jego talent nam pomógł. Kiedy jego niezwykłe zdolności się ujawniły, wielu z nas w nie nie wierzyło. Widzisz, nie różnimy się aż tak bardzo, my też mamy swoich niedowiarków. Z biegiem lat jego zdolności przewidywania wydarzeń okazały się bezbłędne, dlatego myślę, że teraz również się nie myli.

— To dziwne, lecz w przeciwieństwie do twoich współplemieńców wydajesz się nie być smutny z tego powodu. — Kan obawiał się, że skrzywdzi elfa tą uwagą, lecz wydawał się nieporuszony jego słowami.

— Tak, to prawda. Wiem, to straszna rzecz, jednak skoro tak musi być i nie jesteśmy w stanie tego zmienić, to czyż nie lepiej cieszyć się chwilami, które nam pozostały, zamiast pogrążać się w smutku nad tym, co musi nastąpić? Osobiście uważam, że lepiej byłoby nie znać przyszłości.

— Nie mogę się z tym zgodzić. Znając przyszłość, możemy spróbować ją naprawić.

— Cóż, kiedyś też tak myśleliśmy, lecz… — Tym razem na twarzy Mala-Synesse pojawił się smutek. — Pewnego razu nasz przywódca miał wizję dotyczącą jedynego dziecka wśród elfów, w której umierało ono na nieznaną nam chorobę. Wywołało to wielki smutek, gdyż dzieci wśród elfów to niezwykła rzadkość, ponieważ my łączymy się w pary jedynie w wyniku prawdziwej i odwzajemnionej miłości. Jest to niezwykle rzadkie, dlatego większość z nasz żyje samotnie w przeciwieństwie do waszej kultury. Dowiedziawszy się o wizji, postanowiliśmy zmienić przyszłość i uratować dziecko od śmierci. Rozpoczęliśmy długoletnią kurację, podczas której podawaliśmy mu maści i zioła na wszelkie możliwe choroby. Ostatecznie okazało się, że właśnie nasze maści zaaplikowane w tak wielkiej ilości wywołały u dziecka nieznaną nam chorobę, na którą umarło po kilku tygodniach męki. Chcąc zmienić bieg wydarzeń, zmierzający do wizji jednego z nas, nadaliśmy mu tor, właśnie do tej wizji zmierzający. Od tamtej pory zaprzestaliśmy prób zmiany przyszłości.

— To straszne, chcąc go ratować…

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 62.14